BOLESŁAW LEŚMIAN
KLECHDY POLSKIE
WSTĘP
ZNIKLIWA OBECNOŚĆ?
Wielkim pisarzom towarzyszy zwykle biograficzna legenda. Jednak tym, co zastanawia
najżywiej w przypadku Bolesława Leśmiana, jest dokuczliwe odczucie nieistnienia
biografii. Wystarczy porównać pod tym względem autora Łąki z pokrewnym mu gdy idzie
o znaczenie i stopień nasilenia literackiej osobności Witkacym, by dojść do przekonania,
że Leśmian
człowiek istnieje słabo, niemal bez reszty ustąpił pola Leśmianowi
autorowi, a
nawet na poły tajemnej sygnaturze położonej na dziele. I zda się wtedy, że literacka
legenda biograficzna jednego z najwybitniejszych polskich poetów nowoczesnych nie została
zbudowana i nie funkcjonuje jeśli nie liczyć kilku anegdot o zaprzyjaźnionym z pisarzem
Franciszku Fiszerze i jego zwyczaju bezlitosnego natrząsania się z "nikczemnej" postury
maleńkiego wzrostem Leśmiana, który, jak kpił Fiszer, zajeżdżał pustą dorożką, bywał
poszkodowanym w wypadku, gdy przejechał go jamnik, tudzież stanowił model maleńkiego,
brzydkiego chłopczyny, chudzielca postawionego w pewnej alegorycznej kompozycji
rzeźbiarskiej na dłoni Chrystusa. Te anegdoty stoją zresztą w zupełnej zgodzie z przeciętnym
wyobrażeniem Leśmiana małego, kruchego i bezbronnego, tkwiącego w sferze półcienia,
istniejącego jakby połowicznie na marginesie kulturalnego świata jego epoki, a nawet na
poboczu życia. Wyobrażenie to nie kłóci się z "literaturą przedmiotu", bo prawie każdy z
piszących o Leśmianie współtworzył je albo podtrzymywał.
Spornym i niepewnym miał być już pierwszy z faktów biografii data narodzin pisarza.
Bolesław Leśmian urodził się w Warszawie 12 I 1878 roku . Ponieważ dwunasty dzień
stycznia był pierwszym tego miesiąca (i nowego roku) według juliańskiego "starego stylu"
obowiązującego w Rosji, a dziecię Józefa Lesmana i Emmy z Sunderlandów przyszło na
świat, prawdopodobnie, przed świtem w metryce zapisano rok uprzedni, 1877. Trzecia z
kolei data urodzin, rok 1879, pojawiła się po śmierci poety, gdy jego kuzyn, Jan Brzechwa,
zlecił wykonanie płyty nagrobnej na Powązkach, nakazując, zapewne omyłkowo, takie
właśnie datowanie. Ponieważ sam Bolesław Leśmian parokrotnie wskazał 1878 jako rok
własnych urodzin, rzecz nie powinna budzić wątpliwości. Jeżeli zatem większość piszących o
Leśmianie podaje trzy daty roczne narodzin poety, co prawda wyróżniając środkową jako
najbardziej prawdopodobną, to może dzieje się tak z powodu wspólnego im poczucia, że
jakaś tajemniczość i niedookreśloność po prostu do Leśmiana pasuje. Łączy bowiem niejako
w "całość logiczną" tak wyobrażonego twórcę z dziełem, które nadal wymyka się
interpretacyjnym próbom "domknięcia" i bezspornego zaszeregowania. Co z kolei
pozwalałoby stwierdzić, że (wbrew temu, co dotąd powiedziano) literacka legenda Bolesława
Leśmiana wciąż funkcjonuje. Jest nią właśnie legenda o "znikliwej biografii" i "słabym
istnieniu", o człowieku unikającym rozgłosu i tym, któremu zasłużonego nagłośnienia
poskąpiono. To legenda o poecie nie dość wyraźnie dostrzeganym i nie dającym się dostrzec,
skrytym na prowincji i na marginesie życia, nie narzucającym się współczesnym ze swym
istnieniem; o cichym, skromnym pracowniku o niewiadomych osobistych dziejach; o
genialnym twórcy, który wiedział, że współczesny mu świat i świat jego poezji to w istocie
antagonistyczne, niezdolne do wzajemnego przenikania "przeciwświaty".
Biografię Leśmiana należy zatem poznawać ze świadomością istnienia biograficznej
legendy, pilnie zwracając uwagę na to wszystko, co mogłoby dać odpowiedź na pytanie, w
jakiej części prawa autorskie do legendy należą do czytelników poezji i do "leśmianologów",
w jakiej zaś do samego poety.
WARSZAWSKIE INSPIRACJE
Debiutował Leśmian najprawdopodobniej w roku 1895 wierszem Sekstyny, ogłoszonym
nie byle gdzie, bo w warszawskim "Wędrowcu", tygodniku literackim o ustalonej reputacji,
piśmie, które rozpropagowało na terenie zaboru rosyjskiego naturalizm. Wtedy właśnie, w
latach dziewięćdziesiątych, dzięki współpracownikom takim, jak Stanisław Witkiewicz,
Antoni Sygietyński i Adolf Dygasiński, przygotowywało zapóźniony nieco i oporny grunt
warszawski na przyjęcie nowych idei wyzwolonej od utylitarnych dążności młodej literatury,
obecnej już w innych miastach stołecznych Krakowie i Lwowie gdzie wyraźniej
zaznaczali swoje istnienie liczni prozelici nowej sztuki. Jednakowoż to właśnie w Warszawie,
gdzie gleba okazać się miała najbardziej odporna na przeszczep nowych prądów, skupiło się
grono twórców, którzy najwcześniej, przed artystami krakowskimi i lwowskimi, podjęli trud
torowania drogi przyszłej literaturze Młodej Polski.
Było to środowisko współpracowników "Życia", złożone z wybitnych zwolenników
literackich nowinek. Prócz wymienionych Witkiewicza, Sygietyńskiego i Dygasińskiego na
czoło tej grupy pierwszych entuzjastów uwolnienia sztuki od utylitarnych serwitutów
wysunęli się: Zenon Przesmycki (Miriam), autor studium o Maeterlincku, który wprowadził
do Polski teorię symbolizmu; Wacław Rolicz
Lieder, zapomniany później i przemilczany
poeta, pierwszy polski uczeń Mallarmego, zaprzyjaźniony i współpracujący z wybitnym
przedstawicielem nowej poezji niemieckiej Stefanem Georgem, tłumaczącym jego utwory na
niemiecki; Antoni Lange, poeta, tłumacz, propagator Baudelaireła, parnasizmu i symbolizmu.
Lange był wujem Bolesława Leśmiana. Jemu też przyszły autor Łąki zawdzięczać będzie
pomysł przekształcenia nazwiska (z rodowego Lesman na literackie Leśmian, używane od
1897 roku), lecz przede wszystkim wprowadzenie w samo centrum rodzącego się
polskiego symbolizmu i w krąg warszawskich "kapłanów" nowej sztuki.
Do Warszawy powrócił Bolesław Leśmian w roku 1901, mając za sobą naukę w
gimnazjum klasycznym w Kijowie i ukończone tamże studia prawnicze, przywożąc w
pamięci "niepojętość zieloności" spędzonego na Ukrainie dzieciństwa. Młodemu poecie nie
było przeznaczone wyczekiwanie w przedpokojach życia literackiego ani nieśmiałe stukanie
do drzwi "nowej literatury". Dzięki protekcji wuja trafił wprost do grona jej warszawskich
entuzjastów, zyskał przyjaźń Miriama, który chętnie udzielił mu miejsca na łamach
redagowanej przez siebie ekskluzywnej "Chimery". Trudno doprawdy byłoby znaleźć lepsze
otoczenie dla zainteresowanego nowymi prądami adepta sztuki pisarskiej, nieomal debiutanta,
który mając w odwodzie praktyczny fach prawniczy, zamierzał dopiero zakosztować
niepewnej kondycji literata. Leśmian poznał od razu to, co w życiu literackim ówczesnej
Warszawy było najciekawsze i najbardziej przepojone duchem nowej artystycznej epoki.
Dzięki współpracy z Miriamem zyskał Leśmian szczególne stanowisko w przestrzeni
umysłowego fermentu z przełomu epok. Było stamtąd widoczne zarówno to, że wszelkie
społeczne czy narodowe serwituty literatury można potraktować jako zagrobowe i nie
znaczące postulaty martwej literackiej przeszłości, jak i to, że antypozytywistyczny
spirytualizm Miriama (i nowej epoki) opiera się w istocie na zapożyczonym u pozytywistów
przekonaniu o jedności bytu i zdeterminowaniu wszystkiego, co istnieje. Jeżeli zatem
warszawski "arcykapłan" zalecał poetom poszukiwanie niezmiennego, transcendentalnego
pierwiastka, ukrytego gdzieś pod powierzchnią każdego konkretu, to było (potencjalnie)
widoczne, że aby przejść w jakąś supernową epokę artystyczną, poza widnokres doktryny
Miriama należy uderzyć z największą siłą w ów pomysł obecnego pierwiastkowe zawsze i
we wszystkim Absolutu, w ową świętość i niezmienność idei, która miała się skrywać pod
skorupą zjawisk, być "istotą rzeczy".
Oczywiście, nie każdy umysł i nie każdy poetycki talent mógł takie możliwości działania
rozpoznać i wykorzystać. Jest jednak faktem, że zostały one szczęśliwie darowane
Leśmianowi wraz z okazją duchowego dojrzewania w kręgu "Chimery".
Zetknięcie się z programem artystycznym Miriama, niewątpliwie najważniejsze z
ówczesnych doświadczeń, nie było jednak jedynym, by tak rzec, przeżyciem formacyjnym
młodego Leśmiana. Szukał on wtedy własnej drogi poetyckiej i inspiracji (zarówno
pozytywnych, jak i negatywnych) do budowania własnego poglądu, który określiłby kształt
twórczych zamierzeń, cel i zadania poezji. Być może jakiś wpływ mógł mieć na Leśmiana
wspomniany już Wacław Rolicz
Lieder. Ten ostatni (do czasu rezygnacji z twórczości
oryginalnej i poświęcenia się całkowitego, po roku 1903, przekładaniu poezji orientalnej i
osobliwym projektom językoznawczym) próbował w zupełnym osamotnieniu nowej dykcji
poetyckiej, usiłując stworzyć "sztuczny" język poezji, zgodnie z kierunkiem swego mistrza z
wyboru Mallarmego. Uprawiał więc poletko zostawione odłogiem przez polskich poetów,
wskazując inne, nie dostrzegane w Polsce, i bardziej interesujące oblicze symbolizmu. Innych
inspiracji dostarczyło Leśmianowi wkroczenie w środowisko młodopolskiej warszawskiej
cyganerii literacko
artystycznej, a zwłaszcza przyjaźń z główną jej postacią, Franciszkiem
Fiszerem, wtedy jeszcze uważanym za wędrownego (nic to, że wędrującego głównie po
kawiarniach i cukierniach Warszawy fin de sieclełu) filozofa, głosiciela systemu
filozoficznego radykalnego idealizmu i "absolutnej twórczości". W latach późniejszych, już w
okresie II Rzeczypospolitej, Fiszer będzie słynnym z obżarstwa facecjonistą i oryginałem,
miano "filozofa" będzie mu przyznawane zwyczajowo i żartobliwie. Wówczas jednak, na
przełomie wieków, młody jeszcze i nie dość zniszczony cygańskim żywotem Franc Fiszer był
w kręgach artystycznych uznanym autorytetem filozoficznym, słynącym z coraz to nowych
definicji metafizyki oraz z własnego systemu, którego nie zapisywał, na wzór myślicieli
przedplatońskich zadowalając się ustnym jego ogłaszaniem.
Cechą charakterystyczną "systemu" Fiszera, opartego na tezach jego akademickiego
nauczyciela z Lipska, Richarda von Schuberta
Solderna, zwolennika solipsyzmu, był
"absolutny aktualizm, odmowa wiary w jakąkolwiek trwałą naturę rzeczywistości i
przekonanie o zasadniczo twórczym i nieracjonalnym charakterze świata . Rekonstrukcję
filozoficznych przekonań Fiszera zaprezentował Roman Loth:
Stąd [tj. z solipsyzmu von SchubertaSolderna, WL] wywodziło się słynne
fiszerowskie "bytu nie ma" dla wyznawców bowiem immanentyzmu istniały
tylko wyobrażenia, one składały się na to, co określać się zwykło "rzeczywistością".
Nie istnieje byt, więc nie istnieją i zjawiska. Nie istnieje "gotowy pozytywny świat
czy zaświat" [] Podmiot człowiek myślący i doznający sam stwarza w swoich
aktach świadomościowych świat, jest demiurgiem, stwórcą, Bogiem [] Owa negacja
bytu miała jeszcze inne znaczenie: przyjmując akt świadomości za substrat wszelkiego
istnienia, Fiszer traktował ów akt jako wiecznie płynny nurt twórczości, jako wieczne
stawanie się. Nie ma nic stałego, jest tylko ciągła zmienność, ruch świadomości. Nie
ma praw przyrodniczych, bo te są tylko sposobem rozumienia świata, metodą jego
oglądu. Nie ma przyczynowości. Nie ma konieczności. Wolność ducha, niczym nie
ograniczona, jest domeną życia i świata .
Fiszer, którego Leśmian poznał przez Antoniego Langego jeszcze w roku swego
prasowego debiutu i z którym był w systematycznych kontaktach od chwili przeniesienia się z
Kijowa do Warszawy, podsuwał więc pomysł zanegowania obiektywnego istnienia świata
idealnego, owego Absolutu symbolistów. A także otwierał kuszącą perspektywę
postrzegania rzeczywistości w wiecznej zmienności form, dokonującej się poza "prawami
rozumu" i poza racjonalnym uporządkowaniem przyczynowo
skutkowym. Mogło to
inspirować Leśmiana do prób stworzenia nowego języka symbolistycznej poezji i do
wypatrywania, jak symbolizm przekroczyć. Tymczasem jednak młody poeta, dopiero
szukający w warszawskim świecie własnej drogi twórczej, postrzegany był jako jeden z
"wyznawców" Miriama, jeden z autorów "Chimery" i zwolennik artystycznego programu
wydawcy i redaktora ekskluzywnego czasopisma.
W takim charakterze, poety ze "szkoły" Przesmyckiego, został Bolesław Leśmian
parokrotnie narażony na kąśliwe zaczepki Stanisława Brzozowskiego. Atakował on Miriama i
"Chimerę" (w "Głosie", w roku 1904) z furią niezwykłą, prowokującą czołowych pisarzy
epoki, m.in. Berenta, Kasprowicza, Reymonta i Żeromskiego, do protestu i publicznego
wystąpienia w obronie Zenona Przesmyckiego i jego pisma . Rzecz jasna, potraktowanie
przez Brzozowskiego właśnie Leśmiana jako jednego z "wyznawców" i naśladowców
Miriama budzi z dzisiejszej perspektywy uśmiech niedowierzania albo oburzenie na
niesprawiedliwość krytyka. Zamiast oburzać się, lepiej jednak uświadomić sobie, że wtedy, w
roku 1904, nazwisko Przesmyckiego było w literaturze polskiej o wiele ważniejsze od
nazwisk wielu autorów piszących dla "Chimery", zwłaszcza tych, jak Leśmian, młodych,
zaledwie objawionych w prasie literackiej. Łączenie obu, Przesmyckiego i Leśmiana, niechby
nawet w zjadliwie krytycznych, napastliwych artykułach, było przecież wówczas dla tego
ostatniego nobilitacją, przysparzało mu rozgłosu. Na pewno nie było to nagłośnienie, które
mogłoby dawać satysfakcję jedynie na mocy przewrotnej zasady zabiegających o
popularność: "niechby nawet źle, byle po nazwisku" bo przecie nie mogły przynieść
osławy zarzuty i obelgi odrzucone i oprotestowane przez największe autorytety pisarskie.
Niewątpliwie zarówno publikacje w "Chimerze", jak i napaść Brzozowskiego czyniły
Leśmiana pisarzem znanym na długo przedtem, nim opublikował on pierwszy swój tom
poetycki.
Nie zarzucając stałej współpracy z "Chimerą", poszukiwał młody poeta także innych
inspiracji. Zwyczajem ówcześnie rozpowszechnionym przedsięwziął podróż artystyczną po
Europie, na dłużej zatrzymując się w Monachium, wreszcie osiedlając się w Paryżu. Trzy lata
spędzone na obczyźnie (1903
1906) przyniosły m.in. ożywione kontakty z rezydującymi w
Paryżu symbolistami rosyjskimi, przede wszystkim z Konstantym Balmontem i Dymitrem
Mereżkowskim. Spotkania te były impulsem do tworzenia w języku rosyjskim. Dwa cykle
wierszy opublikował Bolesław Leśmian w czołowych czasopismach rosyjskiego symbolizmu:
Pieśni przemądrej Wasylisy pięć utworów w piśmie "Zołotoje runo" (1906) oraz
sześciowierszowy cykl Księżycowe upojenie "Wjesy" (1907).
Pobyt w Paryżu przyniósł też zmianę w życiu osobistym poety, który ożenił się z malarką
Zofią Chylińską. Z małżeństwa zrodzą się dwie córki.
Powrotna droga do Warszawy wiodła znów w krąg "Chimery", przez łamy której
przewijały się nazwiska najświetniejszych autorów polskich, m.in. Berenta, Kasprowicza,
Micińskiego, Przybyszewskiego, Wyspiańskiego i Żeromskiego, oraz cała plejada wielkości
obcych, od romantyków do pisarzy współczesnych: Baudelaire, Emerson, Grabbe, Keats,
Kierkegaard, Leconte de Lisie, Mallarme, Nietzsche, Poe, Verlaine, Verhaeren. Nie bez
wpływu na kształtowanie się artystycznych zamierzeń współpracownika "Chimery" musiały
być niewątpliwe odkrycia redaktora pisma jak wysunięcie na należne mu wysokie
stanowisko w historii literatury dotąd "prześlepionego" Norwida, czy też wczesne
rozpoznanie wartości i zamieszczanie przekładów utworów najwybitniejszego poety
ówczesnej Irlandii Williama Butlera Yeatsa, zainteresowanego okultyzmem i magią
mistrza elegijnej fantastyki poetyckiej, twórcy mistyczno
symbolicznego systemu, który legł
u podstaw jego poezji i działalności teatralnej.
WOBEC UPADKU "ŚWIATOPOGLĄDU NAUKOWEGO"
Osiągnięciem młodego Leśmiana, umożliwiającym budowanie oryginalnego poetyckiego
programu, było przełamanie pozytywistycznego i postpozytywistycznego, Miriamowskiego,
scjentyzmu. Było to zatem uwolnienie się od przeświadczenia, że nauka jest jedynym
wiarygodnym dostawcą informacji o "naturze" rzeczywistości, ale uwolnienie
przeprowadzone bez odmawiania działalności naukowej twórczego aspektu i wartości
poznawczej. Młodzi końca wieku dziewiętnastego, odrzucając scjentyzm, a wraz z nim
monizm deterministyczny, ów "punkt uzgodniony" pozytywistycznych nauk, stawali w
obliczu pustki, porażającego braku autorytetu poznawczego. Stwierdzając nieistnienie prawd
wiarygodnych, czy raczej: wielość niby
prawd, zgłaszających nieuzasadnione pretensje do
wiarygodności, buntownicy fin de sieclełu stawali się schyłkowcami, dekadentami
marzącymi o nirwanicznym bezbycie.
Leśmian nie wkroczył na ich drogę, być może dzięki kontaktowi z pośredniczącym między
epokami "przejściowym" scjentyzmem Miriama. Stąd wychodząc, dopracował się własnego
spojrzenia na istotę nauki, odkrywając jej dwoistość i przeciwstawność składowych
elementów. Myli się bowiem zasadniczo filozof, piszący dzisiaj, że Leśmian "jak wielu
poetów, czy humanistów w ogóle, miał idiosynkrazję do nauki", nie rozumiał "rzeczywistej
wymowy nauki" i tego, iż jej światopogląd niewiele ma wspólnego ze scjentystycznym
"światopoglądem naukowym", bo "jak poezja, tak i nauka jest o zaświatach", skoro
"wyszukuje światy idealne, w których spełnione są postulowane uproszczenia, aby dla tych
właśnie światów jakże różnych i odległych od naszego ustalić swe podstawowe prawa".
Miał więc Leśmian, "więzień swego czasu", nie dostrzegać, że cała nauka nastawiona jest na
świadome "odchodzenie od naszego świata" .
Tymczasem Bolesław Leśmian jest być może pierwszym z polskich pisarzy, którzy nie
tylko odrzucili scjentyzm, lecz także wyzwolili się od utożsamienia scjentystycznego
"naukowego światopoglądu" z nauką w ogóle. Jako akt pierwszy i zasadniczy wszelkiej
twórczości rozpoznał poeta baśń, w innym niż literacki gatunek pojęciu, baśń przedstawioną
jako instynktowny, pozaracjonalny podszept czy zamysł, potem dopiero wtłaczany w
porządek logiki i stający się podstawą rozumowania, albo przekształcany w praktyczne
zdobycze, w przydatne, ułatwiające życiową codzienność wynalazki.
W drukowanym cyklicznie (w czterech numerach "Nowej Gazety" warszawskiej z 1910
roku) szkicu Z rozmyślań o Bergsonie Leśmian pisał:
Baśń po pewnym czasie zginąć musi. To zaś, co po niej i od niej zostaje, jest samo
przez się zdobyczą pomniejszą. Kilka dobrych rozumowań, kilka niezgorszych prawd
na użytek codzienny myślenia ludzkiego oto wszystko. Ale powstanie tych prawd
byłoby niemożliwe bez uprzedniego powstania rozkazodawczej baśni. Musi ona umysł
oczarować, zagrzać do pracy, pomimo iż ten sam niewdzięczny umysł odrzuci ją
potem jako zbyteczny, szkodliwy i fantastyczny zagrzewek. Nigdy nie dowiedziona,
zawsze poza nawiasem logiki, złocąca się niby ubocznie i postronnie na marginesie
życia doświadczalnego baśń ta jednakże gra rolę poważną w naszym myśleniu: rolę
tęczowego mostu, który nas łączy z dziedziną nielogiczną istnienia, z brzegiem
urwistym owej tajemnicy, której twarz nie jest do twarzy ludzkiej podobna. Baśń ta
jest zawsze wytworem intuicji, instynktu, o którym logika mówi, że jest ślepy,
ponieważ ma oczy innej niż ona barwy. Widzi to, co logicznie rozumując powinno być
niewidzialne [] Gdybyśmy jednak zebrali w odpowiednim układzie i oświetleniu te
wszystkie baśnie, może byśmy otrzymali w rezultacie cenny przyczynek do historii
instynktu ludzkiego [] Składałby się ów przyczynek [] wyłącznie z myśli
niedowiedzionych, z wieści znikąd, z gór szklanych, z wilków żelaznych, ze świętych
koszałkówopałków, słowem, z tego wszystkiego, co jest wzgardzone, potępione, nie
uznane i nie naukowe (Sz, s. 3132) .
Z tak rozumianej baśni wszelka twórczość się wywodzi, czy ściślej, taka baśń jest
zarodkiem twórczości, także naukowej, podstawą "znikliwą" i nietrwałą jak sam akt
tworzenia, ginącą tam, gdzie zaczyna się sfera zastosowań praktycznych.
Ale nie tylko one, nie tylko metafizyka i religia konarami swymi lub raczej
korzeniami tkwią w soczystym czarnoziemie baśni. Nawet nauka, ścisła, logiczna
nauka, nie może się obejść bez wzgardzonej przez siebie baśniowości. Przypomnijmy
sobie, choćby tę jedną, nielogiczną baśń o eterze, jako o ciele jednocześnie
twardym i nieważkim Czyż nie uczono nas tego uznanego nonsensu, czyż
nie powtarzaliśmy go z pewnym uczuciem własnej, nabytej nagle mądrości? Czyż
wreszcie nie ma on w sobie świętego nonsensu dogmatów religijnych? W zasadzie
niczym się od nich nie różni, prócz tylko tym, że jest mniej zrozumiały, stokroć
względniejszy. Każdej chwili jest gotów do wykreślenia siebie z liczby prawd
ludzkich. Jest właśnie ludzki. Nie tytułuje siebie ani objawieniem, ani dogmatem,
lecz tylko hipotezą [] Sam o sobie mówi: "Istnieję tylko tymczasem, bom chwilowo
potrzebny i użyteczny. Cierpliwie czekam, aż mnie zużytkują i odrzucą jak rupieć,
który z lekka zabarwiony domysłem dalekiej prawdy wypłowieje wreszcie na
słońcu." [] Ileż to wynalazków użytecznych stworzyło się dzięki temu nonsensowi?
Ileż tego eteru, nie istniejącego eteru, domyślnego eteru było w każdej myśli ludzkiej,
ku tym lub innym wynalazkom skierowanej! Więc nawet myśl naukowa czerpała z
tego źródła baśniowego, które się znajduje w krainie wolnej od rozumowań []
Chciałem tu jednak zaznaczyć ciągłą i konieczną styczność naszego myślenia
logicznego z innym nielogicznym, bez którego to pierwsze obejść się nie może, o ile
chce czynić, tworzyć i badać (Sz, s. 3233).
By działać, nauka powołuje do istnienia światy baśniowe, poza nią nigdzie nie istniejące,
jak na przykład układ, na który nie oddziałuje żadna siła zewnętrzna, zbudowany w
teorii Newtona. Na tym "baśniowym" etapie działanie wielkiego fizyka jest takim samym
aktem tworzenia, jak rozwijanie nowej wizji poetyckiej. Różnica zasadnicza pojawia się w
drugiej fazie umysłowego działania, w procedurze użytkowania zaświatów baśniowych.
Zaświaty Newtonowskich układów inercyjnych by zostać przy tym przykładzie były
terenem wyłonienia praw dynamiki, które, jako odniesienia idealne, można wykorzystać dla
praktycznego działania w świecie doświadczanym. Gdyby "baśń o układzie inercyjnym" nie
dawała takiej możliwości, zaistniałaby zaledwie migawkowo, musiałaby być unicestwiona i
zastąpiona innym zaświatem. Baśń jednak dała możliwość ustalenia praw, które po
odrzuceniu założeń idealizacyjnych i wprowadzeniu modyfikacji uwzględniających warunki
panujące w doświadczanym, nieidealnym świecie rzeczywistym dadzą się zastosować
praktycznie. Skoro tak, potrzebne są już tylko owe prawa jako punkty odniesienia praktyki,
sama baśń zaś jest zbędna i może zostać zapomniana. Inaczej mówiąc, zaświaty układów
inercyjnych skazane są na zagładę z chwilą ich praktycznego spożytkowania. Ten drugi etap
działania naukowego wyzyskiwanie baśni nie jest, zdaniem Leśmiana, twórczością ani
poznaniem, lecz hołdem składanym przez naukę praktyce społecznej czy dosadniej
społecznej przeciętności, która nie uznaje innych niż "użytkowe" celów i pożytków.
Inaczej, wzniosłej i z większą niezależnością od wymagań społecznych postępuje, sądził
Leśmian, metafizyka. Ona także wychodzi od kreacji baśniowych zaświatów.
W każdym systemie metafizycznym to, co stanowi jego rdzeń, główną zasadę, objawianie
jest niedowiedzione [] Kant, piszący o rzeczy samej w sobie, czyż nie jest z punktu
widzenia logiki zdarzeniem niemożliwym, obrazem potwornym? Czyżbyśmy nie mogli go
zapytać, jakim prawem wie, jakim prawem domyśla się o istnieniu rzeczy samej w sobie,
która zgodnie z jego własnym mniemaniem jest niedostępna naszemu badaniu, naszej
wiedzy? (Sz, s. 29).
Metafizyka zdaniem Leśmiana nie zdradza baśni jak nauka, nie zapomina o niej, ani
się jej nie wyrzeka z chwilą wejścia w dziedzinę logicznego rozumowania, w którą, owszem,
wkracza, nie po to jednak, by porzucić baśniowość i tajemnicę i zyskać praktyczną korzyść.
Raczej po to, aby pozostawiwszy baśni pełnię praw i poznawczej powagi, wysnuć z niej
systemowe wnioskowanie, które może być poddane sprawdzianowi krytyki, może być
przedmiotem polemik, dopełnień i dowodowej weryfikacji. Baśńtajemnica dowodzeniu nie
podlega, pozostaje poza sferą kompetencji rozumowań logicznych. Kantowska "rzecz sama w
sobie" jest taką właśnie baśnią, "wieścią znikąd". Polemizować z nią nie sposób, bo pochodzi
ona spoza logiki, spoza czasu ludzkiego i nie należy do historii myśli, ale do "historii
instynktu". Cały system rozumowania z owej koncepcji baśniowej wywiedziony podlega
natomiast sprawdzianom i weryfikacjom, jest w pełni ludzki i historyczny, starzeje się i wraz
z rozwojem myśli może zostać całkowicie odrzucony. Ale nawet wtedy, gdy cały system
metafizyczny stanie się zabytkiem historii człowieczego rozumowania, gdy nikt już nie
przyzna mu słuszności, nawet wówczas każda krytyka "starego" systemu musi być
poprzedzona chwilą jego rozumienia. Zaś owo rozumienie będzie każdorazowo "przeżyciem
tajemnicy" baśni, której metafizyka nigdy nie unicestwia, zawsze zachowując ją w pełni
odrębności u podstaw systemu.
Ta jest zatem różnica między metafizyką a "praktyczną" nauką, że pierwsza bezwzględnie
ocala baśń, z której się poczęła, druga likwiduje ją, unicestwia po wykorzystaniu. Z
największym zaś radykalizmem broni baśni
tajemnicy religia, która nigdy, sądził Leśmian,
nie dąży ani do praktycznych zastosowań, ani do wystawienia się na sprawdzian, toteż nie
wkracza na drogi logicznego myślenia, "nigdy z baśni nie wychodzi", dlatego "trwa dłużej i
większy budzi szacunek".
Wszystkie te dziedziny są zatem jednako wytworem prawdziwej twórczości porywów
ludzkiego instynktu, który zapala się i przejawia poza rozumowaniem. Wszystkie pochodzą z
baśni znikliwej i nie podlegającej dowodzeniu, która myślenie poprzedza. Różnice zasadnicze
tkwią dopiero w sposobach społecznych zastosowań i przyjętej przez twórcę hierarchii
ważności. Można baśń, od której poczyna się twórczość, potraktować jako pretekst, punkt
wyjścia ku ważniejszej sprawie, ku realizacji celu, jakim jest osiągnięcie jakiegoś
usprawnienia, ułatwienia, zyskania technologii czy techniki, która wzbogaci przeciętność
ludzką o nowe możliwości działania. Taki jest sens poczynań nauki, która wpisuje siebie w
służbę społeczeństwu i dąży do zysków praktycznych, społecznie wymiernych, godząc się ze
swą zależnością od zbiorowości. Można też baśń utrwalać (metafizyka), budując logiczny,
podległy weryfikacji system wnioskowań z baśni wyprowadzonych. Można wreszcie (religia)
nie wkraczać w dziedzinę logicznego rozumowania, bronić baśni
tajemnicy,
rozpowszechniać jej znajomość i budować kult, bez prób osiągania praktycznych, doczesnych
zysków i zastosowań.
W tym zdecydowanym Leśmianowskim rozdzieleniu religii i racjonalności słychać echa
współczesnych poecie koncepcji, zwłaszcza teistycznego egzystencjalizmu rosyjskiego.
Przede wszystkim zaś myśli Lwa Szestowa (z którą Leśmian mógł zetknąć się w Kijowie).
Szestow przeciwstawiał "Ateny" "Jerozolimie", stawiając tezę o konieczności odrzucenia
wyobrażenia racjonalnego i przyczynowo
skutkowego uporządkowania świata jako warunku
pełnego przyjęcia wiary.
Zdaniem Leśmiana nauka, metafizyka i religia, różne cele obierając i różnym przesłaniom
służąc, miały u swych podstaw ten sam pierwiastek twórczy instynktowną, spoza
doświadczanej rzeczywistości płynącą baśń, podszept pozaczasowości, wieczności.
Człowiek twórca, ponadprzeciętna jednostka, mimo swoich człowieczych ograniczeń
jest je w stanie usłyszeć i odebrać. Takie pojmowanie twórczości, w tym twórczej istoty
nauki, poprzedzającej jej procedury praktycznoużyteczne, likwidowało w zarodku
możliwość destrukcyjnego wstrząsu, spowodowanego upadkiem "światopoglądu
naukowego". Wyłączało też Leśmiana z grona tych modernistów, co krach scjentystycznego
determinizmu i pozytywistycznej koncepcji nauki uznali za swoisty upadek świata. Ów świat
miał być odtąd pozbawiony prawd, bo wszystkie okazały się jedynie starymi, zużytymi
złudzeniami ludzkości, jakich człowiek przełomu wieków żywić już nie mógł. Wywodzenie
wszelakiej, także naukowej, twórczości ze swoiście rozumianej baśnitajemnicy chroniło
zatem Leśmiana przed dekadentyzmem, przed kompleksem schyłkowca i pragnieniem
nirwanicznego bezbytu.
"NIECH CUD SIĘ TEŻ ZMIENIA!"
Tak więc stał się Leśmian autorem programu aktywistycznego, wyznawcą "filozofii
czynu", którą natchnął go jeden z wielkich filozoficznych patronów modernizmu Henri
Bergson. Właśnie pod wrażeniem ekstatycznego przeżycia, jakim było zapoznanie się z
dorobkiem francuskiego filozofa, zaczął Leśmian tworzyć własny program, czego wynikiem
było wypracowanie oryginalnego poglądu na zadania, cel i sens poezji. Inspirujący wpływ
myśli Bergsona pchnął młodego Leśmiana ku rozważaniom estetycznym, skłonił do
sproblematyzowania własnych twórczych zamierzeń, do opatrzenia ich teoretycznym
komentarzem jeszcze przed szerszym rozwinięciem poetyckiej praktyki.
Zasadniczy wykład artystycznego programu, a zarazem własnego "bergsonizmu", dał
Bolesław Leśmian w roku 1910, w trzech wystąpieniach prasowych . Od Bergsona przejął
pojęcie istnienia jako wiecznego ruchu i wiecznej zmienności, nieustannego przepływu
"wichru życiowego", witalnego pędu (lan vital), który od prapoczątków uderza w martwą
materię, przepływa przez nią, powodując ciągłe powstawanie wszechświata. W filozofii
Bergsona ujrzał olśniony Leśmian nową metafizykę, która nie tylko z baśni powstała i
zachowuje swój baśniowy pretekst i początek, ale "w baśń się obraca", całkowicie przyjmując
zmienność życiową, nigdy i nigdzie nie dążąc do dostojnej stateczności. Nie jest już dawną
"metafizyką rozumowaną", nie stawia sobie celu wyłonienia "praw stałych", nie przekształca
swej baśniowości w "proces rozumny". Wyzbyła się bowiem skłonności do poznawania
intelektem, wiedząc, że intelektualne poznanie wyłącza swój obiekt z potoku życia, czyni go
rzeczą martwą, przenosi w sferę nieożywionej materii.
Filozof francuski, pisząc, iż "życie w ogóle jest samą zmiennością", a "poszczególne
przejawy życia przyjmują tę zmienność niechętnie i stale się wobec niej opóźniają", do tych
przejawów zaliczał intelekt z jego dążnością do zastępowania tego, co się staje, tym, co
gotowe nazwą, pojęciem, czyli odpowiadającym nawykom myślenia stałym punktem
oparcia, który umożliwia praktyczne zastosowanie "raz zdobytej intuicji". Nawet tam, gdzie
mamy do czynienia z poznaniem symbolicznym, dążącym do ruchu, punktem wyjścia są
gotowe pojęcia. Toteż symbol nie staje się wyrazem zmienności życia, lecz przejawem owego
nienadążania za zmiennością widomą oznaką przyrodzonego niezrozumienia życia.
Postulował więc Bergson nową metafizykę, wolną od dążności celowych, od pokusy
użyteczności praktycznej, bo "metafizyka, która nie zmierza ku żadnym zastosowaniom,
będzie mogła, i w większości wypadków będzie musiała, rezygnować z przekształcania
intuicji w symbol" . Będzie oparta na poznaniu intuicyjnym, "które umieszcza się w samym
ruchu i przejmuje samo życie rzeczy", bo "taka intuicja osiąga Absolut".
Postulowana przez Bergsona "prawdziwie intuicyjna filozofia" miała zrealizować związek
metafizyki z nauką, doprowadzić do nieograniczonego wydoskonalenia ludzkiego poznania i
do połączenia wszystkich intuicyjnych zdobyczy poznawczych (zarówno tych z obszaru
metafizyki, jak i olśnień przejawiających się w "naukach pozytywnych"). Tak otworzyłaby
się droga do osiągnięcia Absolutu. W tym rozumieniu Absolut miałby być najwyższym
stopniem trwania "czystym" trwaniem postulowanym dopełnieniem i zakończeniem
procesu twórczej ewolucji, biegnącej w kierunku przeciwnym do "upadku w materialność".
Zachwycony "nową metafizyką" Bergsona Leśmian podkreślał, że procedury swoje oparła
ona na poznaniu bezpośrednim, na intuicji, stając się twórczym, żywiołowym procesem o
charakterze epifanicznym. Metafizyka pisał "pozyskuje tu charakter kosmogoniczny,
dzięki odnowionej wierze we władze pozarozumowe umysłu ludzkiego, w objawienie, w
możliwość nagłego i bezpośredniego oglądania prawdy" (Sz, s. 42). Prawda, którą można
osiągnąć w szczególnych chwilach objawienia, nie jest jednak statyczna i niezmienna, ma w
sobie dynamikę życiowego wichru. "Tajemnica (prawda) podlega tym samym przemianom
twórczym, co życie w ogóle [] Dany człowiek i dana prawda są rzeczywistością dla danej
epoki. Dla epok następnych są tylko wspomnieniem" (Sz, s. 36).
W Bergsonowskiej filozofii usłyszał Leśmian przede wszystkim apel, wezwanie do
aktywności poznawczej i twórczej, nawoływanie do czynu, którym ma być "dobrowolne
zetknięcie się jednostki ze światem", z prawdziwą rzeczywistością, która "zmusza jednostkę
do wyczucia potęg nie mieszczących się w zakresie jej jaźni, ograniczonej rozumem". W
owym zetknięciu z życiem wieczną zmiennością jednostka może dostąpić objawienia
rzeczywistości, o ile w takiej chwili wyzwoli się spod władzy intelektu, który nie zna
tajemnic życia (zna wyłącznie tajemnice materii, utożsamianej przez Leśmiana z intelektem!
podda się zaś pod panowanie instynktu jako organu poznania bezpośredniego (i
niewzględnego). Odkrywając zaś "nowy konkret", nowe wcielenie lan vital, człowiek bierze
udział w jego tworzeniu, w jednym z momentów wiecznego wyłamania się świata. Dlatego
akt intuicyjnego poznania nie jest tylko aktywnością poznawczą, lecz także porywem
twórczym udziałem ^ ciągłości ewolucyjnej kosmogonii. Jest też chwilą, w której
jednostka twórcza, stając się obserwatorem dzieła stworzenia i demiurgiem w jednej osobie,
wyłącza się spod władzy historyczności, "intelektualnego" czasu, by przeżyć wieczność, czy
prościej wieczności doświadczyć.
Chwila (czas rzeczywisty) staje się naprawdę wiecznością. Wyczucie tej chwili
niepochwytnej odsłania prawdę ukrytą przed oczyma rozumu. Jest to ta sama chwila,
w której Mahomet, zanim się woda z wywróconego dzbana wylała, objechał świat
cały. Ta sama zresztą chwila, w której Budda w cieniu swego drzewa poznaje nagle
istotę wszechrzeczy (Sz, s. 42).
Zapewne już wcześniej, być może pod wpływem Franciszka Fiszera, Leśmian zanegował
determinizm, uznając widzenie świata w przyczynowo
skutkowym uporządkowaniu za
fałszujące rzeczywistość uroszczenie intelektu. Zetknięcie z myślą Bergsona umocniło poetę
w tym przekonaniu. Inspiracji Fiszerowskich nie sposób było jednak łączyć z poglądami
francuskiego myśliciela bez istotnego zlekceważenia i przekroczenia granic jego
rozumowania. Najwidoczniej nie trapił się tym Leśmian, skoro bez jakichkolwiek oporów
przeprowadził fuzję Fiszerowskiego solipsyzmu z Bergsonowską dynamiką życiowego pędu,
zapalczywie przekreślając rojenia o "osiągnięciu Absolutu".
Wieczna twórczość i nieprzewidzianość jest cechą życia. Nie masz Absolutu. A
jeśli jest, to nie poza nami i nie w nas, lecz przed nami, w nieprzewidzianych
oddalach, jako coś do zrobienia, do stworzenia, do utwierdzenia na ziemi (Sz, s. 37).
Wprawdzie nie było to powtórzenie słynnego Fiszerowskiego okrzyku "Bytu nie ma!",
jednakże deklaracja, iż Absolut jest zadaniem dla świadomości, daleko wykraczała poza
Bergsona krytykę pojęcia "istoty rzeczy", która, jako płynna, wieczyście zmienna, nie mogła
zdaniem autora O bezpośrednich danych świadomości stać się przedmiotem opisu.
Bergson negował możliwość odkrywania pierwiastkowej obecności Absolutu we wszystkim,
co istnieje, nie sam Absolut. Zdaniem Leśmiana nieustanna płynność wszystkiego
dotyczyła także kategorii takich, jak prawda czy Absolut. Przyjęcie takiego poglądu musiało
przesądzić o rozbieżności obranej przez poetę drogi z kierunkiem wskazywanym przez
Miriama, z takim więc pojęciem symbolizmu, w myśl którego zadaniem poezji jest docieranie
do obecnego we wszystkim "niezmiennego pierwiastka", będącego refleksem Absolutu. Tak
rozumiany poetycki symbol ma prowadzić w pobliże Absolutu.
Wybierając "drogę instynktu", Leśmian wyznaczał poezji zadanie nieokiełznanej
twórczości, której dynamika (rytm) miała odpowiadać rytmowi "życiowego wichru".
Włączając się w wieczne stawanie się świata, poeta w jednej osobie odkrywca i stwórca
miał być obserwatorem i kreatorem nie tylko nowych konkretów rzeczywistości, ale wręcz
nowych rzeczywistości, całych światów. Myśl o wielości światów, również zaczerpniętą od
Bergsona, Leśmian, by tak rzec, zradykalizował, dostosowując do potrzeb poetyckiego
programu. Zdaniem Leśmiana światów jest tyle we wszechświecie, ile w nim postrzegających
kreujących je świadomości. Nie ma zatem światów "analogicznych do naszego", bo nie ma
jednej, "naszej", świadomości i rzeczywistości.
Rzeczywistość podlega takim samym przemianom ewolucyjnym, jak życie samo, jak
duch ludzki tym życiem porwany [] Każdy wiek i każdy poszczególny twórca ma
swoją odmienną rzeczywistość [] Schopenhauer widzi ją w Woli Powszechnej, która
się wyzbyła brzemion zjawiskowych. Kant w niedostępnej naszemu myśleniu rzeczy
samej w sobie. Bergson w nieustannym i niepochwytnym potoku istnienia.
Toteż błądzą ci zwolennicy realizmu, którzy uważają go za jakąś niepodzielną i
powszechną instytucję, gdzie każdy może pozyskać kawałek ogólnej prawdy []
Instytucja taka nie istnieje i nigdy nie istniała. Realista prawdziwy powinien właśnie
stworzyć swoją realność, swoją rzeczywistość .
Leśmianowska metafizyka zakłada więc istnienie wielu światów, niekoniecznie
analogicznych, bo tak różnych, jak różne są świadomości, które je tworzą. Powołaniem
świadomości twórczej, która rytm swój chce dostroić do "życiowego pejlu", jest wędrówka ze
świata do świata, gdy ciągle żywotny instynkt "dłoń [rozumowi] nieznana" "kołace do
wrótni, poza którą się tai nowa, upragniona przez nas rzeczywistość" (Ur, s. 186). Nieustanne
poszerzanie rzeczywistości jest zadaniem twórczości. Odkrywając kreując nowe światy,
twórczość, napędzana siłą wolnego instynktu, nie podległego uroszczeniom intelektu, buduje
też nowe zaświaty, osiąga przeżycia mistyczne, rozpoznaje bowiem (więc i stwarza) coraz to
nowe bóstwa. Bóstwa owe są rzeczywiste, gdyż objawiają się twórczej świadomości jako jej
własne, osiągnięte przez nią duchową pracą, trwałe na chwilę
wieczność wcielenia
metafizycznej siły lan vital, zatem życia samego.
Każde z bóstw jest "baśnią niedowiedzioną", świadectwem instynktownych
metafizycznych dążeń człowieka, owocem jego duchowych wzlotów, sięgających objawienia
i udziału w dziele stworzenia. O ile Bergsonowski Bóg, w którym nie było "nic gotowego",
dawał się (potencjalnie) pogodzić z religią, wpisać w wiarę w Boga osobowego, będącego
jedynym źródłem życia o tyle bóstwa Leśmianowskie pozostawały rzeczywistymi tylko
jako jednostkowo osiągane objawienia i tylko na czas jedynej epifanicznej chwili, kiedy to
jednostka twórcza przeżyła wieczność. Były więc "znikliwymi baśniami", tracącymi wigor
żywotny i realność z chwilą rozpowszechnienia na ogół ludzki, przeniesienia w sferę
międzyludzkiej komunikacji.
Powiadał Bergson, iż rzeczy powstają przez momentalne cięcie, dokonywane przez rozum
w prądzie nieustannego rozrostu wyłaniającego się i rozszerzającego świata. Intelekt wyłącza
coś z ciągu przeistoczeń, w ten sposób tworząc rzecz. Zdaniem Leśmiana, bóstwo
"baśń
znikliwa", wyodrębnione z ciągłej zmienności, zostaje urzeczowione, przeniesione w świat
intelektu, a więc w obszar "materii martwej". Przesunięcia tego, sądził Leśmian, dokonuje
religia, mimo że nie poddaje ona baśni intelektualnym uzasadnieniom i mimo że powstała w
imię praw nie dowiedzionych intelektem. "Uprzeciętniła" jednak baśń, czyniąc ją dostępną
wyobrażeniom człowieka przeciętnego i w ten sposób zmieniając siebie samą w mitologię.
Mit zaś (w rozumieniu Leśmiana) to baśń, której odebrano wymiar migawkowo
epifaniczny, pozbawiając znamion chwilowego i jednostkowego ekstatycznego objawienia.
Religia, zamieniając bóstwa w "prawdy stałe", podane do wierzenia powszechnego, staje się
mitem baśnią wyrwaną z rytmu wiecznej zmienności, baśnią statyczną, pozbawioną
dążności do osiągania kolejnych wcieleń Tajemnicy, oddaną na własność przeciętności
ludzkiej. Bóg zostaje tu wyłączony z życiowego rytmu i zamieniony w ideę
symbol, w
abstrakt pojęciowy, który należy do nizin istnienia, do świata intelektualnych konstrukcji,
zatem do sfery "materii martwej".
Człowiek twórczy, bywalec krainy metafizyki, powinien zaś protestować przeciw
unieruchomianiu boskości, dokonywanemu przez religię. Jeśli nie chce wyzbyć się udziału w
wiecznej kosmogonii, powinien ochoczo wołać: "Niech cud się też zmienia!" Dlatego
"nowa metafizyka", Leśmianowska "filozofia czynu", nie mogła rozwijać się w symbiozie z
religią. "Filozofia czynu nie dąży do religii, lecz ją pochłania i przetapia na nowe kategorie
poznania [] Względem religii jest ona ostatnim, a raczej ostatecznym aktem zaborczym,
triumfem życia twórczego nad wyzyskiem pozłocistej martwoty zmierzchających w mroku
ołtarzy" (Sz, s. 4344).
PIEŚŃ ZJAWISKO, CZYLI POEZJA JAKO ŻYWIOŁ
Przekonanie o śmierci "znanego Boga" i martwocie religii, rodowodowymi powiązaniami
sięgające raczej myśli Nietzschego niż Bergsona, nie tłumaczy jeszcze, dlaczego literatura
miałaby być terenem realizacji "filozofii czynu". Dlaczego właśnie poeta miałby przyjąć na
siebie obowiązek poszerzania zakresu rzeczywistości, stać się wędrowcem w krainie
metafizyki, odkrywającym i stwarzającym nowe światy? Pytanie wyda się tym bardziej
istotne, im wyraźniej uświadomimy sobie, że rola i zadanie wyznaczone przez Leśmiana
poezji i poecie nie ze wszystkim mieszczą się w znanym modernistom wyniesieniu sztuki
ponad inne dziedziny ludzkiej aktywności, a artysty ponad społeczeństwo.
Leśmianowskim "elementem dodanym" jest, by tak powiedzieć, funkcja zbawcza twórcy,
który istnieniem swoim i działalnością chroni ludzkość przed upadkiem, przed ostatecznym
osunięciem się w sferę martwej materialności. Ogrom tej roli wyróżnia program literacki
Leśmiana na tle wszystkich innych, jakie się w początkach XX wieku przejawiły. Sprawia, że
Leśmianowska teoria poezji znajduje jedną zaledwie, daleką analogię w późniejszych od niej
pomysłach Witkacego, który wyznaczał sztuce zadanie przywrócenia społeczeństwom
zdolności przeżywania "uczucia metafizycznego", sądząc, że jest to jedyny sposób, by
uchronić ludzkość od katastrofy, od zbliżającego się kresu cywilizacji.
Leśmian przemyślał na nowo fundamentalną dla modernistów opozycję artysty i filistra.
Dlaczego pytał zanika w ludziach czucie "życiowego wichru", zdolność "życia
twórczego"? Dlaczego uciekają w martwe pojęcia, w "rzeczywistość pośrednią", zbudowaną
wysiłkiem praktycznego intelektu i przesłaniającą człowiekowi jego własne istnienie?
Przede wszystkim pomiędzy każdym z nas a jego życiem majaczy przedział
nieustanny, zmora wszechmocna, wizja statystyczna, urojenie tym gorsze, iż szare w
samym swoim założeniu, słowem człowiek przeciętny. Dusza jego składa się
z danych statystycznych [] Światopogląd jego polega na uznaniu faktów
częstotliwych za jedyne zasady realne istnienia i na podniesieniu tej
częstotliwości do rangi praw wiekuistych (Sz, s. 59).
Jak widać, człowiek przeciętny jest nieświadomym pozytywistą. Jest bardziej
jeszcze antybergsonistą: ogranicza się bowiem do posługiwania porządkującym, a
praktycystycznym intelektem, tym właśnie, który między nami a życiem rozsnuwa
geometryczne, przestrzenne, matematyczne kategorie, który nas samych każe
traktować jako rzecz [] Słowem, człowiek przeciętny Leśmiana, zrodzony
nąjoczywiściej z modernistycznego "filistra", jest tym, w którego świadomości
zwyciężyło ostatecznie wszystko, co pośrednie, co oddziela od czystego trwania
(duree) i życiowego wichru (lan vital). Temu przekonaniu pozostanie Leśmian wierny
do ostatnich dni życia .
Jeżeli zatem główny antagonista modernistycznych poetów osławiony "filister" stał
się, zgodnie z przyjętym tu rozumowaniem, odpowiedzialny za postępujące grzęźniecie
ludzkości w sferze materii intelektu, w rzeczywistość pośrednią, to było dla Leśmiana
oczywistością, że osobą powołaną do czynnego przeciwstawienia się panowaniu owej "zmory
wszechmocnej" jest artysta jako, z definicji, przeciwieństwo przeciętności, właściwej
człowiekowi statystycznemu.
Dlaczego jednak ten twórca, który ma kruszyć "rzeczywistość wtóra", pośrednią, a
rozszerzać realność prawdziwą, musi być właśnie poetą? Odpowiedź tkwi w Leśmianowskim
poglądzie na genezę poezji, w myśl którego twórczość liryczna, chociaż prowadzi do
osiągania objawień (w przyjętym przez twórcę Łąki rozumieniu zetknięć bezpośrednich z
życiowym pędem i wiecznym stawaniem się, z samym życiem), jednak sama nie jest darem
Boskim, przyjętym w chwili natchnienia; nie z objawień pochodzi. Poezja nie przedostaje się
do świata z jakichś nadrzeczywistych przestrzeni. Jest stałym wyposażeniem rzeczywistości,
jest zawsze obecna w świecie (ściślej w każdym ze światów). Niepochwytna i niestatyczna
jak przyrodniczy żywioł, nieustannie dźwięczy swą pieśnią, której rytm jest niegasnącym
pulsem "życiowego wichru".
W jednakiej zatem mierze poeta tworzy, jak i odsłuchuje, wyławia poezję z rzeczywistości,
ba, z siebie samego, bo przecie i w nim pulsuje lan vital. I on jest ciągle zmiennym
wcieleniem rytmu życia, co zresztą nadaje jego działalności znamiona indywidualnej,
jednostkowej niepowtarzalności. Ujęcie poetyckiego rytmu jako żywiołu wyklucza
przewidywanie kolejnych etapów rozwoju poezji, zabrania patrzeć na nią jak na zespół
"faktów częstotliwych", jak na proces, którego zasadę można intelektem ogarnąć,
sformułować "prawa stałe" procesualnego postępu, wyznaczyć dalszy jego bieg i punkt
docelowy. Tak jak "pęd życiowy" nie zna pustych miejsc, wcieleń niemożliwych, wszystko
bowiem, co nieprzewidziane, może w nim się objawić, zaistnieć bądź "zanieistnieć", dając
znak obecności tak poezja może poszerzać rzeczywistość w zakresie nieprzewidywalnym,
nie dającym się objąć rozumem. Czyni to, poznając tworząc nowe światy i zaświaty, nowe
wcielenia witalnego żywiołu, który przejawia się w rytmie.
Pamiętajmy jednak, że zadanie poszerzania rzeczywistości, postawione przez Leśmiana
poezji i poecie, było przede wszystkim dążnością poznawczą, jakkolwiek w specyficznym
Leśmianowskim rozumieniu. Rozumienie to łączyło akt poznania ze współudziałem w
kosmogonicznej kreacji. Skoro zaś poeta miał poznawać, to musiał być odkrywcą i twórcą
"baśni niedowiedzionej", która jest wyrazem poznania prawdziwego, to znaczy opartego
na intuicji, instynkcie poznania pozarozumowego.
W tym miejscu "programotwórczy" zamysł Leśmiana stykał się z koncepcją
przedstawiającą człowieka pierwotnego jako urodzonego metafizyka
poetę. Była ona obecna
w kulturze w różnych ujęciach od XVIII wieku , a rozpowszechniona także pośród artystów i
teoretyków polskiego modernizmu . W myśl tej koncepcji, wielokrotnie w dziejach kultury
reprodukowanej dla uzasadnienia zgoła przeciwstawnych twierdzeń, praprzodkowie ludzi
dzisiejszych postrzegali świat na sposób animistyczny i antropomorficzny, wiedzę, której
jeszcze nie było, oraz pojęcia, których jeszcze nie stworzono, zastępując wyobrażeniami
poetyckimi przedstawieniami obrazowymi. Dopóki nie wykształcił się pojęciowy język,
ludzie pierwotni nie mogli myśleć logicznie, nie patrzyli na świat racjonalnie, lecz
emocjonalnie, przeto byli "naturalnymi", urodzonymi prapoetami. Dla licznych myślicieli
powtarzających to twierdzenie było ono dowodem szczególnej ważności poezji i konieczności
wyniesienia jej na miejsce najpierwsze w hierarchii dostępnych człowiekowi sposobów
rozwijania aktywności duchowej. Zdaniem innych, na przykład pozytywistycznych
ewolucjonistów, twierdzenie to pozwalało ujrzeć w poezji przeżytek. Leśmian zaś, budując w
swych pismach programowych obraz poznawczej aktywności człowieka pierwotnego, dawał
wzór tej postawy, jaką w jego (Leśmiana) pojęciu powinien był realizować poeta
współczesny, aby przeciwstawić się uroszczeniom "człowieka przeciętnego" i zbudowanej
przez niego "rzeczywistości wtórej", która staje pomiędzy każdym człowiekiem i jego
życiem, "zapośredniczając" istnienie jednostki i poddając ją uprzedmiotowieniu.
"Zapośredniczanie", oddzielanie człowieka od jego życia uznał Leśmian za proces
narastający wraz z rozwojem cywilizacyjnym. "Im niższy jest poziom duchowy człowieka,
tym większy jest teren jego rzeczywistości [] Lecz w miarę zamyśleń i dociekań []
uczucie rzeczywistości staje się coraz wybredniejsze, jego teren zwęża się coraz widoczniej"
(Ur, s. 182). Toteż człowiek pierwotny dysponował najobszerniejszą rzeczywistością, to
znaczy najrozleglejszym polem bezpośredniej styczności z życiem. Jego prapotomek styka się
zaś przede wszystkim z "rzeczywistością wtóra", która jest żywiołem przeciętności i "praw
stałych" intelektu, terenem panowania martwych pojęć i uprzedmiotowienia jednostki. Jest
bowiem siecią reguł życia społecznego, przestrzenią dominacji zbiorowości nad indywiduum.
Życie zbiorowe, jako terytorium stałe, jako budowa historyczna, jako wieczny
ciąg dalszy, słowem: jako przyczynowość podniesiona do potęgi absolutnej, jest
przede wszystkim gromadną funkcją pamięciową, utrwalonym w czasie i
przestrzeni przybytkiem wiedzy ludzkiej [] A chociaż owo muzeum we
wszechświecie musi się wzbogacać i uzupełniać coraz to nowymi zdobyczami, wszakże
na jego drzwiach spiżowych widnieje napis: "Nie wolno dotykać przedmiotów
bezpośrednio!" [] Usuwa się ten kontakt bezpośredni za pomocą abstrahowania już
utrwalonej w powstrzymanym czasie idei od jej najbardziej widzialnego i dostępnego
nam źródła człowieka, ażeby na niej właśnie utwierdzić i ujarzmić rozpęd istnienia
oraz izolować ją od wpływów twórczych wiecznie zmiennej jednostki.
Antropomorfizm pojęty jako niepodzielność, nieodłączność idei od człowieka, który
ją dla siebie tworzy niby ciąg dalszy swej istoty rozgałęzionej we wszechświecie,
ustępuje miejsca abstrakcjom, dla których on właśnie, nie zaś one dla niego istnieć
odtąd powinien.
Nie instytucja dla człowieka, lecz człowiek dla instytucji. Nie prawo dla jednostki,
lecz jednostka dla wypełnienia tego prawa. Nie bogowie dla nas, lecz my dla bogów
(Sz, s. 5657).
Inaczej było w przedcywilizacyjnych czasach, dzięki właściwościom człowieka
pierwotnego.
Twierdzi Leśmian, że człowiek ten rozumie świat antropomorficznie, ale nie jest to
antropomorfizm naiwny i nieautentyczny, nie jest by tak powiedzieć stylizacją. Stanowi
zaś warunek twórczości, bo wyłaniane z takiego światopoglądu wizje ogarniają cały świat,
zaborczo dotykają jego nieustającej dynamiki. Człowiek początkowy jest urodzonym
metafizykiem, który swych koncepcji nie wtłacza w schematy logicznych rozumowań. Wyraz
tej metafizyki stanowi basń .
Światopoglądem pierwotnego człowieka był rytm, wieczne postępowanie "życiowego
wichru", wieczna zmienność życia. Utożsamiając się z tym rytmem, poddając siebie jego
drganiom, człowiek pierwotny snuł baśnie. Podążając za zmiennością życia, doświadczał
objawień nowych konkretów, światów i zaświatów; zmieniając siebie samego w takt
życiowego pulsowania, współtworzył owe światy i coraz to nowe bóstwa. Taka
rzeczywistość, baśń niedowiedziona i nie poddana racjonalnej obróbce, była w czasach
przedcywilizacyjnych stale dostępna, "była naturą wszelkiego poznania, teraz trzeba się jej
dopracowywać, powroty do niej zapewniają owe nagłe chwile, w których można się wyrwać z
"wtórej rzeczywistości" życia społecznego, chwile bezpośrednio związane z poezją" .
Słowem, człowiek pierwotny utożsamiał się z rytmem "życiowego wichru". Dlatego wciąż
poszerzał swoją rzeczywistość, od baśni do baśni przechodząc, odczuwał bogactwo tej
realności, jej dynamikę, która była jego dynamiką i jego zmiennością. Nie było, uważał
Leśmian, żadnego rozdzielenia ani oddalenia nic nie stało wtedy pomiędzy człowiekiem a
jego życiem, nic pomiędzy nim a jego zdobyczą poznawczą.
Pogrążony w "rzeczywistości wtórej" człowiek cywilizacji znieruchomiał w położeniu
biegunowo przeciwnym względem swego praprzodka, mimo że rytm życiowy, pierwotna
poezja gra i drży pieśnią
żywiołem w każdym z ludzi, także w człowieku współczesnym.
"Lecz i poza jaźnią istnieje w duszy jakiś ton; jakaś pierwotna pieśń bez słów, która
czeka na przyjście w godzinie twórczej słów niezbędnych, ale dla której te słowa są zawsze
czymś innym od niej samej" (Ur, s. 183).
Poeta jest tym, kto potrafi ten ton pochwycić, żywioł rytmu drżący bezsłowną pieśnią ze
świata i ze swego wnętrza ułowić. To go łączy z człowiekiem pierwotnym, nieznanym
przodkiem, który umiał żyć bezpośrednio. Zadaniem poety jest tkwiącą w nim samym
predyspozycję wyzyskać, "pojąć siebie jako pieśń", "wydobyć swój ton", "natężyć swoją
pieśń bez słów". Wtedy będzie w przeciągu owych chwil
wieczności poznawać i tworzyć
własną rzeczywistośćbaśń, poszerzając w ten sposób teren realności swojej epoki i
uszczuplając krainę "rzeczywistości wtórej". "Jak westalki podsycały ogień święty, tak my
musimy podsycać naszą rzeczywistość, natężonym, twórczym wysiłkiem ducha powoływać ją
do trwania, bo jej trwanie jest trwaniem naszym, jej zmienność naszą zmiennością, jej
zamierzeń zupełny naszym zamierzchem" (Ur, s. 185).
W ten sposób wyłoniło się podstawowe zadanie, jakie program Leśmiana stawiał poezji.
Równocześnie objawił się wyraziście fundamentalny artystyczny dylemat, z tegoż programu
wynikający: w jaki sposób poeta ma sięgać do tej nuty pierwotnej, dostroić się do witalnego
żywiołu, do jego rytmu, by poszerzać rzeczywistość, instynktem poznając i budując baśń?
"Naturalny" prawzór poezji, zbieżny z rytmem życia, jest żywiołową pieśnią bez słów, a
przecie rzeczywistość baśń twórczo zdobytą (czyli: własną pieśń bezsłowną) musi twórca
wypełnić słowami, aby jej istotę oddać w Języku ogólnym, międzyludzkim". "Będzie to
zawsze tylko przekład, tłomaczenie, nigdy oryginał, nigdy pierwowzór" (Ur, s. 184).
Problem wydawałoby się nierozwiązywalny, jeśli zważyć, że w przekonaniu Leśmiana
właśnie słowo było najpierwszym tworzywem "rzeczywistości wtórej", narzędziem
zapośredniczenia, stosowanym w życiu zbiorowym. Słowo to idea odłączona od człowieka
twórcy, zamieniona w pojęcieabstrakt, w liczman, unieruchomiona i zmartwiała.
Jednocześnie poezja, "pieśń bez słów", która jako żywioł pierwotnej natury przejawia się w
rzeczywistości i w poznającym tę rzeczywistość poecie, nie zna innej ekspresji niż językowa,
słowna. Język zaś nie jest własnością ani cząstką poety, należy do życia zbiorowego. Jak
zatem nadać poezji językową ekspresję, zbudować jej słowny "przekład", nie pozbawiając jej
żywotności, nie roztapiając w rejonach upośrednionej "wtórej rzeczywistości"? Innymi słowy
w jaki sposób poezja może funkcjonować społecznie, nie tracąc tożsamości ze swoją
"naturą"?
Zauważmy, że dla Leśmiana poezja, "nieprzewidziana" i niepowtarzalna (nie
"częstotliwa") w swoich wcieleniach, jest autonomicznym bytem, żywym więc ciągle się
rozwijającym, rozszerzającym i przemieniającym. Wyrazić ten byt językiem
"międzyludzkim", dyskursywnym, znaczy unieruchomić go i uśmiercić, uczynić rzeczą;
zbudować zbiór martwych pojęć, od samej poezji oderwanych. Trzeba zatem poecie takiego
języka, który, jak Bergsonowski Bóg, "nie ma w sobie nic gotowego". Języka, który będzie
przede wszystkim działaniem i wolnością mowy żywej, nadążającej za poetyckim
żywiołem, zdolnej życie poezji i jej poznawcze zdobycze zasugerować. Aktywistyczna
Leśmianowska "filozofia czynu" nakazywała poetom wdzierać się w dziedzinę "języka
ogólnego" i z jego elementów budować języki nowe, które będą niepowtarzalnymi,
jednorazowymi "przekładami" sugestiami kolejnych wcieleń poetyckiego żywiołu i
rzeczywistości w rytmie tego żywiołu odnajdywanej i tworzonej przez poetów.
Rozwiązanie sprzeczności pomiędzy autonomią poezji a "upośredniającym" działaniem
słowa przynosił więc w Leśmianowskiej teorii postulat aktywnego stosunku do języka,
dopełniony znaną symbolistom koncepcją sugestii. Poetycki program Leśmiana od razu
docierał jednak do (nie znanego twórcom polskim tego czasu) miejsca, w którym
najdojrzalsze europejskie przejawy symbolizmu osiągnęły swój punkt docelowy, gdzie to
wszystko, "co miało być właściwością symbolu jako tropu czy zasady organizującej
kompozycję wiersza, stało się właściwością języka poetyckiego w ogólności" . "Stadium
dziecięce" symbolizmu ominął Leśmian zupełnie. W jego programowych pismach nie ma
śladu prób definiowania symbolu , w ogóle posługiwania się tym terminem, co
zasadniczo różni ich autora od współczesnych mu polskich poetów i teoretyków poezji,
zwłaszcza środowiskowo mu bliskich (Lange, Miriam). Bolesław Leśmian od razu, bez
stadiów pośrednich, doszedł w teoretycznych zamysłach do pojmowania poety jako twórcy
własnego poetyckiego języka, mowy zawsze wyjątkowej, odrębnej i niepowtarzalnej. Jest to
oryginalny wariant tej koncepcji poezji, która wywodzi się z propozycji Mallarmego, a która
każe dostrzegać w liryce przede wszystkim twórcze podejście do języka i specyficzne jego
ukształtowanie. Dodać wypada koncepcji bardzo nowoczesnej, nadal aktualnej.
DZIAŁALNOŚĆ LITERACKA
Lata następujące po sformułowaniu zasadniczych tez programowych były dla Leśmiana
okresem intensywnej pracy artystycznej. Poeta był świadom, że po wyznaczeniu celów
twórczych dążeń nadszedł czas ich literackiej realizacji. Uznał też, że niepodobna dłużej
odwlekać książkowego poetyckiego debiutu. Przekonanie to nie wzięło się z porywu
młodzieńczej niecierpliwości autorowi, który przekroczył trzydziesty rok życia, status
debiutanta miał prawo doskwierać. Powodem zwiększonej aktywności były także kłopoty
materialne. Leśmian intensywnie szukał protekcji i kołatał do wydawnictw w nadziei
otrzymania dobrze (i z góry) płatnego zlecenia prac przekładowych, które jak zaznaczał
winny być wynagradzane według stawek honorarium autorskiego, przekład bowiem "wymaga
równoważnego stworzenia [] języka i stylu" (z listu do Stefana Żeromskiego, Ur, s.
327). Tak nowoczesne pojęcie literackiej translacji, rozumienie przekładu jako estetycznego
ekwiwalentu oryginału, wynikało z Leśmianowskiej teorii poetyckiego języka.
Pierwszych eksperymentów artystycznych, usiłowań ziszczenia niektórych programowych
postulatów, spróbował jednak Leśmian w teatrze i nie w roli autora, lecz reżysera. Zamysł
zrodził się przy kawiarnianym stoliku w "Udziałowej" i został zrealizowany w ekspresowym
tempie, właściwym zapałom entuzjastów. Wraz z literatem Kazimierzem Wroczyńskim i
aktorem Januszem (Mińskim, przy współpracy początkującego wówczas scenografa
Wincentego Drabika, opracował Leśmian plan działalności Teatru Artystycznego. Jego
siedzibą miała być salka w gmachu warszawskiej Filharmonii, przejęta na kilka miesięcy od
Teatru Małego, zawieszającego działalność.
Kameralne pomieszczenie objęto we władanie z początkiem maja 1911 roku, a już po
dwóch tygodniach (14 V 1911) Teatr Artystyczny dał premierę, wystawiając Żart, satyęrą,
ironię i głębsze znaczenie Grabbego, zaś dziesięć dni później Skapena Matacza (Les
Fourberies de Scapin) Moliera. Oba spektakle przygotowano według inscenizacyjnej
koncepcji Leśmiana i w jego reżyserii. Były to opracowania sceniczne awangardowe,
wykazujące więź z ideami reformy teatralnej zachodnioeuropejskiej i rosyjskiej. Teoretycznie
wsparte były koncepcją stylizacji i "filozofią rytmu", wywiedzioną wprost z pism Leśmiana o
sztuce poetyckiej. Reżyser pragnął ograniczyć zasięg "języka pojęciowego", "ideowego"
dramatu i zrównoważyć "mowę upośrednioną" wprowadzonymi na scenę przejawami
"czystego życia". W tym celu wszystkie elementy spektaklu miały zostać przesycone
scalającym je rytmem. Grę aktorów opracował Leśmian rytmicznie, począwszy od gestów,
skończywszy na deklamacji, przypominającej chóralne śpiewy. Scalenie wszystkich
elementów widowiska, powiązanie ich poetyckim, "życiowym" rytmem, miało ujednolicić
całość i doprowadzić do artystycznego uogólnienia, zwanego przez Leśmiana stylizacją. W
celu zintensyfikowania rytmu scenicznego do sztuki Grabbego dopisał reżyser partyturę
mimiczno
taneczną. Poszczególne sytuacje sceniczne miały być figurami jednego, wciąż
rozwijającego się i poszerzającego zasięg tańca. Jego nieustanna dynamika miała tworzyć
motywacyjne tło dla ironicznego potraktowania zjawisk życia i śmierci.
Poeta spodziewał się, że działalność w Teatrze Artystycznym zapewni mu krociowe zyski.
Żądny materialnej stabilizacji, nie był jednak skłonny do artystycznych kompromisów. Toteż
gdy stało się jasne, że awangardowe inscenizacje, jakkolwiek chwalone przez recenzentów,
kasowego sukcesu nie przyniosą i zespół zdecydował się sięgnąć po repertuar i środki
artystyczne bardziej tradycyjne i bliższe gustom przeciętnej widowni Leśmian wycofał się
z imprezy.
Pięciomiesięczna praca dla teatru nie wygasiła aktywności literackiej. Uporczywe starania
o korzystny wydawniczy kontrakt zwieńczył sukces zawarta w końcu roku 1911 umowa z
Jakubem Mortkowiczem, niezwyczajnie łaskawa dla autora. Wydawca zamówił u Leśmiana
tom wierszy oraz jeden tom przekładów i dwie książki dla dzieci, z tego jedną "oryginalną",
drugą przynoszącą parafrazy baśni wschodnich, przede wszystkim z Księgi tysiąca i jednej
nocy. Umowa zobowiązywała Mortkowicza do zapewnienia pisarzowi i jego rodzinie
długotrwałego pobytu za granicą (podczas którego miały powstać zlecone tytuły), regularnego
dostarczania środków finansowych oraz literatury potrzebnej do wykonania zadanej pracy. Na
mocy tych uzgodnień, od grudnia 1911 do lata 1914 roku, za pieniądze Mortkowicza bawił
Leśmian w Paryżu i na Riwierze, w towarzystwie żony, córeczek i kochanki, którą była
cioteczna siostra poety, malarka Celina Sunderłand.
Były to jeszcze "dobre, stare czasy", przecież jednak nie jakiś okres bajeczny i jeśli
szanowany wydawca układał się z młodym (przynajmniej w sensie zajmowanej w literaturze
pozycji) poetą na warunkach tak dla niego łaskawych, to musiała się za tym kryć intencja
roztoczenia nad owym poetą mecenatu, o motywację której warto zapytać. Na pewno jakimś
powodem była osobista znajomość "stron" kontraktu i, co prawdopodobne, przyjazne uczucia,
jakie miał dla Leśmiana Mortkowicz. Nie sposób też wykluczyć protekcji Langego i Miriama,
może także innych osobistości ówczesnej literackiej Warszawy. Zapewne też natarczywość
Leśmianowskich starań miała swój wkład w bieg sprawy. Jest jednak pewne, że wszystko to
razem nie mogło wystarczyć. Wydawca musiał mieć co najmniej dobre mniemanie o
możliwościach twórczych Leśmiana, oparte na znajomości tekstów (nie tylko poetyckich),
drukowanych w "Chimerze" i innych czasopismach. Miało to swój wpływ na charakter
zamówienia. Na przykład, pomysł, by wśród objętych umową prac znalazły się parafrazy
"bajek arabskich", jeżeli chociaż w części od wydawcy pochodził, mógł zrodzić się pod
wpływem obszernego poematu Nieznana pieśń Sindbada, który Leśmian ogłosił w lipcowym
numerze krakowskiego "Miesięcznika Literackiego i Artystycznego" w 1911 roku.
W ramach kontraktu przygotował Leśmian upragniony pierwszy tom poezji Sad rozstajny
(1912). Redagował go korespondencyjnie z Paryża, często prosząc o radę Miriama. W zbiorze
tym dał ilustrację i poetycką dokumentację inspiracji i przemyśleń, na których swój poetycki
światopogląd zbudował, oraz postawy duchowego aktywizmu, która umożliwiała
światopoglądowe poszukiwania. Zamieszczone w Sadzie rozstajnym cykle utworów nie były
nowościami (np. kluczowy cykl Oddaleńcy był drukowany po raz pierwszy w roku 1907),
lecz stanowiły wyselekcjonowany, "przejrzany i poprawiony", autorski przegląd
wcześniejszego dorobku. Czytelnika Sadu nie powinna więc dziwić mnogość odniesień do
postaw kojarzonych raczej z pierwszą fazą rozwojową młodopolskiej liryki. Na przykład
polemicznych nawiązań do dekadentyzmu, jak to z wiersza Metafizyka, którego podmiot
przekonuje, że przestrzeń wymarzona w dekadenckich snach o nirwanie, owa szczelina
"pomiędzy istnieniem a zgonem", może być polem twórczej aktywności i kreatorskich
usiłowań, w wyniku których można "Dojrzeć gwiazdę niezgorszą lub niezłą opatrzność"
"Oddaleńcy", "bywalcy uroczysk" metafizyki, wybrańcy, którzy pragną "własnego dorąbać
się boga" to liryczni bohaterowie, których z autorem tomu łączył aktywizm, chęć
nieustannego poznawania nowych światów w dążeniu do Tajemnicy.
Sad rozstajny nie przyniósł twórcy rozgłosu, nie wywołał poruszenia literackiej krytyki,
sprzedawał się źle. Nie sposób wykluczyć, że działoby się inaczej, gdyby ukazał się wcześniej
zbyt długa przewłoka wystawiła poecie rachunek i cenę swą co do grosza
wyegzekwowała. W jakiejś mierze Leśmian spodziewał się takiego obrotu rzeczy w czasie
redagowania Sadu pisał bardzo wiele, układał nowe wiersze z myślą o tomie następnym,
"innym i rozmaitszym" od debiutanckiego.
Prawdopodobnie w okresie obowiązywania umowy z Mortkowiczem powstały też dwie
sztuki, kontraktem nie objęte, nie ogłoszone drukiem za życia autora, potem zaginione,
odkryte i wydane z rękopisu całkiem niedawno (1985). Są to partytury teatralnych widowisk
bezsłownych, nazwanych przez autora "baśniami mimicznymi w trzech Przywidzeniach":
Pierrot i Kolombina, którego akcja dzieje się "w owym okresie istnienia, gdy słów nie było, a
wszyscy się nawzajem rozumieli", oraz Skrzypek opętany, rozgrywający się "w owych
intermediach istnienia, gdy słów nie bywa, a wszyscy się nawzajem rozumieją".
Doświadczenie zdobyte w pracy dla Teatru Artystycznego usiłował więc Leśmian wyzyskać,
podejmując próbę radykalnego uwolnienia sztuki od "zapośredniczeń" językowych.
Uzgodnionego z Mortkowiczem tomu przekładowego nie przygotował pisarz nigdy,
przełożył natomiast i opatrzył wstępem Opowieści nadzwyczajne Edgara Allana Poego
(1913). Natomiast zlecenie opracowania tomu "bajek arabskich" zrealizował z nawiązką,
tworząc dwie książki Klechdy sezamowe (wyd. 1912, datowane 1913) i "powieść
fantastyczną" Przygody Sindbada Żeglarza (1913).
Latem 1914, niedługo przed wybuchem wojny, zjechał poeta do kraju, gdzie wkrótce dały
znać o sobie kłopoty materialne. Wydawca przestał wypłacać rentę, Leśmian szukał
możliwości zarobkowania. W 1916 roku otrzymał posadę kierownika literackiego w Teatrze
Polskim w Łodzi, gdzie spędził jeden sezon, opuszczając teatr w 1917 roku. Pola dla
eksperymentów inscenizacyjnych ani okazji wystawienia własnych "baśni mimicznych" w
Łodzi nie znalazł, jego wpływ na działalność tamtejszej sceny był ograniczony.
Na czas wakacji 1917 roku przyjechał w gościnę do ciotki Sunderlandowej do Iłży, gdzie
spotkał największą miłość swego życia, Teodorę (Dorę) Lebenthal, wyemancypowaną lekarkę
z Warszawy, sprowadzoną na lato do Iłży przez kuzynkę i dotychczasową kochankę poety,
Celinę. Romans zawiązał się od pierwszych chwil znajomości i przerodził w związek
trwający dozgonnie, mimo że Leśmian nigdy nie zdecyduje się na rozwiązanie swego
małżeństwa. Dorze poświęci najpiękniejsze erotyki, słynny cykl W malinowym chruśniaku,
włączony do drugiego zbioru poezji, opublikowanego w 1920 roku tomu Łąka. W wierszach
miłosnych scalił Leśmian wszystkie młodopolskie mity erotyczne, unieważnił tkwiące w nich
antynomie, zatapiająć wszystko w "zjesieniałym zmroczu", w żywiole zieloności,
przybierającym coraz to nowe, fantastyczne upostaciowanie. Miłość stała się tu sposobem
twórczego istnienia, wydobycia siebie samego z "rzeczywistości wtórej", zaludnionej tłumem
osobników przeciętnych, "statystycznych", drogą wyjścia w pozarozumową rzeczywistość
natury, w dynamikę światów złożonych z nieustannie przemieniających się bytów,
pulsujących w takt "wichru życiowego". Młodopolska konwencja pisania o miłości została
ostatecznie przełamana.
Erotykom towarzyszyły Ballady, cykl poetyckich narracji, zrealizowanych w szokującym
swą "jednorazowością" i odrębnością języku. Ujawniały one napięcie pomiędzy
panteistycznym mitem kosmicznej całości a pojmowaniem człowieka jako bytu
wyobcowanego z owej "wszechjedni". W wierszach z Łąki wykreował poeta
"nieprzewidzianą" rzeczywistość, w której nie obowiązuje hierarchia bytów, zatarte zostają
granice między ludźmi a przedmiotami, zwierzętami i roślinami, zjawiskami przyrody.
Jednocześnie na linii zetknięcia się i połączenia (najczęściej erotycznego) bytów pojawia się
śmierć, rozkład i zanikanie. Środkiem poznawczych i kreacyjnych zabiegów jest tu często się
pojawiający swoisty synkretyzm elementów baśniowych i folklorystycznych. Z nich
budowane są owe nieprawdopodobne światy, powoływane do istnienia i poddawane
uważnemu oglądowi. Tak w Balladach, jak i w cyklu Pieśni kalekujących ożywiony został
mit regresu. Można mówić o dokonującym się tutaj poszukiwaniu przedcywiłizacyjnej
pierwotności w człowieku, albo o szukaniu "ludzi pierwotniejszych", czego wyrazem bywa
wybór bohatera lirycznego prostaczka, "prymitywa", często kalekiego, ułomnego.
Wszystkie programowe zamierzenia zdołał Leśmian artystycznie zrealizować. Dał tom
wierszy przesyconych metafizyką, równocześnie fascynujących cielesnością lirycznych
przedstawień, sugestywną konkretnością obrazów.
Gdy ukazała się Łąka, jej autor mieszkał w Hrubieszowie, dokąd przybył w roku 1918 w
związku z objęciem posady notariusza. Zmuszony do biurowej pracy, rzucony na prowincję z
dala od ośrodków literackiego życia, czuł się w Hrubieszowie wygnańcem głęboko
zranionym na duszy i nieszczęśliwym. Chorował, pogrążał się w depresji. Starał się o posadę
w Sandomierzu, argumentując niby konieczną dla ratowania zdrowia zmianą klimatu
bezskutecznie. Przepędził w Hrubieszowie cztery lata, by wreszcie doczekać zmiany od
1922 roku prowadził notariat w Zamościu. Łatwo zgadnąć, że nie byla to przeprowadzka
zadowalająca poetę, który nadal bolał nad swym "zesłańczym" losem, marząc o poświęceniu
się pracy artystycznej.
Tymczasem w literackim świecie wraz z nastaniem Niepodległej zaszły wielkie zmiany. W
stołecznych kręgach artystycznych nastąpiła wyraźna wymiana pokoleniowa. Kto z dawnych
modernistycznych wielkości, przyjaciół i znajomych Leśmiana uchował się jeszcze i
funkcjonował, szybko stawał się "pamiątką przeszłości", coraz mniej znaczył. W poezji i na
wydawniczym rynku zapanował Skamander, niezbyt zagrożony konkurencją awangardowych
nurtów, bo nie były one w stanie związać ze sobą tej publiczności, której serce biło żywiej w
takt wierszy Lechonia, Wierzyńskiego czy Tuwima. Gdyby jednak ktoś, kto przyjrzałby się
uważnie sytuacji liryki polskiej po Łące, miał wskazać ewentualnego rywala młodej i prężnej
grupy, który, potencjalnie, mógłby zawładnąć częścią grona miłośników Skamandra i jej
sympatię zdobyć musiałby przypomnieć sobie o rejencie z Zamościa i jego wierszach.
Tylko Leśmian bowiem, oprócz poetów stołecznej plejady, mógł w tym czasie pozyskać sobie
czytelników łaknących liryki nowej i oryginalnej poetyckiej dykcji, realizującej się jednak w
"starych", tradycją uświęconych układach wierszowych, których podjęcie znacząca część
ówczesnej literackiej publiki utożsamiała z artystowską maestrią. Być może to potencjalne
zagrożenie wyczuwano w kręgu Skamandra w latach dwudziestych, jakby programowo
milcząc o Leśmianie, udając, że nie istnieje w każdym razie można wysnuć taki wniosek,
przeglądając "skamandryckie" czasopisma. Z kolei nieugięta pewność, z jaką "nadworny
krytyk" Skamandra, Karol Wiktor Zawodziński, wspominał o Leśmianie jako "outsiderze
poezji", dostawcy liryki wtórnej, nieudolnej i przeładowanej ornamentyką, wręcz: sprzedawcy
poetyckiej "fałszywej biżuterii" może świadczyć, iż ten wpływowy komentator liryki
polskiej widział w zamojskim prowincjuszu potencjalnego rywala swoich faworytów. Sądy
Zawodzińskiego były zresztą podstawą niszczącej Leśmiana opinii, że jest on przede
wszystkim wynalazcą nowotworów słownych, "których wartość semantyczna i artystyczna
wydawała się niekiedy wątpliwa, budząc podejrzenie, iż ich pojawienie się w danym miejscu
podyktowane zostało jedynie potrzebą rymu" .
Naturalną przeciwwagą dla takich podejrzeń mogłoby być przypuszczenie, że jeśli
Leśmian często stawiał słowa "dziwne" w pozycjach rymowych, nie czynił tego w desperacji
wywołanej rymotwórczą niemocą, lecz po to, by "specjalne" słownictwo uwypuklić,
podkreślając w ten sposób odrębność swego poetyckiego języka. Nikt jednak nie zgłosił takiej
interpretacji, a wielce pochlebny sąd Karola Irzykowskiego o Łące, włączający autora tomu
do grona klasyków poezji polskiej , jeśli nie liczyć pochlebnej recenzji Ostapa Ortwina ,
właściwie pozostał wyosobniony.
Sytuację odmieniły lata trzydzieste, gdy za sprawą Kazimierza Wierzyńskiego, który
wyłamał się z solidarnej skamandryckiej niechęci do autora Łąki, dla wierszy Leśmiana
otworzyła swe łamy warszawska "Kultura", a wkrótce nieformalny organ sanacyjnej elity
"Gazeta Polska". Co tydzień pojawiał się w druku nowy wiersz Leśmiana, wzrastało
zainteresowanie poetą.
W 1933 roku Bolesław Leśmian został wybrany do Polskiej Akademii Literatury.
Wreszcie mógł przenieść się z Zamościa do Warszawy (1935), otoczyć rytmem stołecznego
życia literackiego, którego tak żywotnie potrzebował, a także znaleźć się w pobliżu ukochanej
Dory, czego pragnął równie gorąco. Narastający rozgłos jego poezji i niejaka sława, której
zaczął doświadczać, zwieńczona wydaniem trzeciego zbioru (Napój cienisty, 1936), nie były
jednak wystarczająco wielkie, by w szeregu młodych interesujących poetów, debiutujących w
latach trzydziestych, znaleźli się tacy, dla których Leśmian stałby się oczywistym patronem.
Młodzi tamtego czasu widzieli w Leśmianie raczej zapóźnionego modernistę co Czesław
Miłosz nazwał po latach największą pomyłką swojego literackiego pokolenia:
przesłonił go nam jego język, młodopolski, a więc staroświecki, i nie widzieliśmy
myślowej precyzji, która, jeżeli jest, nie potrzebuje obawiać się późniejszych zmian
stylu, czyli byliśmy jak sprzedawca w sklepie konfekcji męskiej, który osądza dobro i
zło według kroju ubrania .
Młodzi nie dostrzegali, jak często wkraczali na szlaki przez Leśmiana wytyczone i
przetarte.
Rozgłosu starczyło jednak na to, by Bolesław Leśmian stał się obiektem zaczepek prężnie
rozkwitającej nacjonalistycznej krytyki literackiej, która dostrzegła w jego poezji widomy
przykład skażenia "zdrowego ciała" liryki polskiej i polskiego języka literackiego wpływem
żydowskim, stawiającym narodową kulturę w stan śmiertelnego zagrożenia . Rasistowskie
napaści przyczerniły radość z odzyskanego warszawskiego życia, przygnębiły poetę i
nadwerężyły jego zdrowie. Bolesław Leśmian zmarł na atak serca w piątym dniu listopada
1937 roku. Ostatni, pogrobowy tom poezji Dziejba leśna ukazał się rok później.
Powołany na członka Polskiej Akademii Literatury na miejsce zwolnione przez autora
Łąki, Kazimierz Wierzyński wygłosił na uroczystym zebraniu Akademii mowę poświęconą
Leśmianowi, dając dobitny sygnał i zachętę do uznania w Zmarłym wielkiego poety i
przyznania należnego mu wysokiego stanowiska w historii polskiej literatury . Sygnał ten
podjęto już po wojnie, ściślej po okresie socrealizmu, który nie tworzył warunków do
rozwijania dyskusji o metafizycznej liryce Leśmiana. Dzisiaj znaczenia tego poety nikt już nie
kwestionuje, opinia o jego wielkości jest ustalona. Coraz wyraźniej widać wpływ Leśmiana
na kształt poezji polskiej ostatnich kilkudziesięciu lat. Wcale liczni są zwolennicy tezy, że ten
wciąż pełen tajemnic twórca był najwybitniejszym polskim poetą dwudziestowiecznym.
DZIEJE BAŚNIOWEGO ZBIORU
Klechdy polskie po raz pierwszy objawiły się uwadze publiczności w emigracyjnym
"polskim Londynie" w 1956 roku. Przygotowując słowo wstępne do pierwodruku, Bronisław
Przyłuski był przekonany, że ma do czynienia z owocem późnego okresu twórczości
Leśmiana, być może nawet z jego książką ostatnią, wieńczącą dzieło pisarza . Klechdy
powstały jednak w Cannes w roku 1914 i były ostatnią z pozycji wykonanych w ramach
umowy z Mortkowiczem. Zamiast jednego tytułu skomponowanego na kanwie wschodnich
motywów baśniowych otrzymał wydawca dwa. Z obu zadowolony, domagał się od autora
jeszcze jednej "książki dla dzieci", tej, którą w umowie nazwano "oryginalną", a która miała
nawiązywać do zasobów baśniowych folkloru polskiego.
Jak się wydaje, wymagania swe wyłożył wydawca całkiem jasno. Oczekiwał od pisarza
artystycznego opracowania tematów bajek ludowych, których olbrzymi zasób po części
zebrali, po części utworzyli ludoznawcy romantyczni i poromantyczni. Zadaniem Leśmiana
miało być stworzenie przeznaczonego dla dzieci zbioru ojczystych podań ludowych. Wolno
nawet przypuścić, że miał to być literacki odpowiednik uchodzącej wtedy za antologię
autentycznych skarbów folkloru, za dzieło naukowe historyka
folklorysty, książki
warszawskiego literata Kazimierza Władysława Wojcickiego Klechdy. Starożytne podania i
powieści ludu polskiego i Rusi, przez lat kilkadziesiąt bijącej rekordy popularności. Wydane
po raz pierwszy w 1837 roku, po raz ostatni za życia autora uzupełnione i wznowione w
jubileuszowej edycji (na pięćdziesięciolecie pracy twórczej Wojcickiego w 1876), dzieło to
inspirowało nie tylko folklorystów romantycznych i ich następców, lecz i pisarzy,
romantyków i twórców późniejszych, także młodopolskich. Popularność tej książki była zaś
przyczyną "od
nie
pomnienia się", jak pisał Norwid, rzeczownika "klechda". Słowo to,
znane Lindemu, a przez Wojcickiego przypomniane, dzięki swoistemu posmakowi dawności
zrobiło karierę w polszczyźnie literackiej, zwłaszcza u twórców młodopolskich, by
przypomnieć chociażby Wierną rzekę Żeromskiego (1912) i jej podtytuł. Wcześniej, w roku
1902, Jan Kasprowicz wydał tomik Bajki, klechdy i baśnie, przynoszący nowe opracowanie
dziesięciu tematów Wojcickiego.
Sekretu wieloletniej popularności zbioru tego pioniera polskiej folklorystyki nie
wytłumaczą walory literackie i naukowe tomu jedne i drugie z upływem lat coraz szerzej
podawane w wątpliwość. Przyczyną kariery książki było przekonanie, aktualne także w latach
poprzedzających pierwszą wojnę światową, że dzieło Wójcickiego, jako przypomnienie
narodowych dawności, wyraz woli propagowania "rzeczy ojczystych", jest czynem
patriotycznym o doniosłym dla całego narodu znaczeniu. Nie ma zatem niczego dziwnego w
tym, że Jakub Mortkowicz, sprawny wydawca, który znał rynek książki i czytelnicze nastroje,
chciał od Leśmiana czegoś w rodzaju "Wójcickiego dla dzieci". Chciał baśniowego zbioru, w
którym dorosła część publiczności czytającej ujrzałaby nie tylko "wybór bajek", ale przede
wszystkim przystępny wykład duchowości i kultury narodu, przydatny element
patriotycznego wychowania pociech. Rzecz tak pomyślana mogłaby wedle szacunku
wydawcy dobrze się sprzedawać i przynieść zysk, być może większy (względy patriotyczne!)
niż tomy "arabskie" Leśmiana, którymi zaistniał w świadomości nabywców literatury
dziecięcej.
Żądanie utrzymania "narodowego charakteru" książki próbował Bolesław Leśmian, od
wstępnego etapu doboru folklorystycznych źródeł, dyplomatycznie obejść, o czym
zawiadamiał listownie Zenona Przesmyckiego, nie kryjąc, że zależy mu na wykorzystaniu
tematów z bylin ruskich i folkloru ukraińskiego. Wyznając to, miał, być może, nadzieję, że
Miriam wytłumaczy Mortkowiczowi zasadność takiej koncepcji, chroniąc autora od konfliktu
z wydawcą. List pokazuje nie tylko wymyślony przez Leśmiana sposób ominięcia czy
złagodzenia nakazu eliminowania "źródeł obcych". Uświadamia także, jak bardzo ów nakaz
uwierał piszącego Klechdy polskie, jak przeszkadzał w twórczej pracy.
Nad klechdami już pracuję [] Po drodze tych studiów już zdobyłem tysiące
cudów, które mi się to w powieść, to w poemat (bylinę polską) chcą ułożyć [] Czy
Żar
ptaka za twór polski uważacie? Mnie się zdaje, że sam słów porządek świadczy o
jego obcości, a szkoda mi go bardzo. Znalazłem go też na Ukrainie i przyszedłem do
wniosku, że najpiękniejsze byliny rosyjskie są ukraińskiego pochodzenia [] Mam
zamiar rozwinąć pewnego rodzaju zaborczość artystyczną, traktować Polskę
klechdową od morza do morza, zagarnąć Litwę i Ukrainę. Czegośmy mieczem nie
zrobili, zróbmy piórem. Lwia część klechd i bylin rosyjskich jest chwalebnym
skutkiem takiego zaboru .
Deklarowana buńczucznie patriotyczna "zaborczość artystyczna" miała zatem umożliwić
wymknięcie się stawianemu przez wydawcę wymaganiu narodowej jednorodności tomu,
której sugestię przynosił epitet tytułowy. Nie ma wątpliwości, że Leśmian już przed
przystąpieniem do pracy wiedział, że nie spełni także drugiego żądania Mortkowicza nie
napisze książki adresowanej do dzieci. Na przełomie grudnia i stycznia 1912/13 poeta
przerwał na krótko swój "zakontraktowany" pobyt we Francji i zjechał do Warszawy na
pogrzeb ojca. Najwidoczniej już wtedy miał gotową ogólną koncepcję Klechd, którą
przedstawił współpracownikowi wydawnictwa Mortkowicza Konradowi Drzewieckiemu,
prosząc go o mediację w sprawie zmiany oczekiwanego przez wydawcę adresata przyszłej
książki.
Przed wykonaniem obstalunku uprzedził go [tzn. Mortkowicza, WL]
Drzewiecki, że pisząc Klechdy nie mogę liczyć się z dziećmi, jeno z "dorosłymi"
wiedział bowiem o zbrodniczym i fallicznym pierwiastku Klechd. Młodzież może je
czytać, jak czyta Balladynę, Makbeta lub balladę: "Zbrodnia to niesłychana" itd.
Nie sposób dojść, czy Drzewiecki rzeczywiście uprzedził wydawcę, iż to, co powstanie,
nie będzie tym, czego ten oczekiwał. Może tylko Leśmian był przekonany, że na jego prośbę
Drzewiecki rozmawiał z Mortkowiczem, a ten wyjaśnienia przyjął i nową koncepcję
zaakceptował? Pewne jest natomiast, że Jakub Mortkowicz oczekiwań nie zmienił, a
otrzymawszy rękopis klechdy Wiedźma, "w imieniu dzieci" zażądał zmian w tekście, uznając
"że sceny, pełne zgrozy i zmysłowości", są dla dziecięcej publiki nieodpowiednie . Sprawa
zakończyła się tymczasem wymuszoną na zrozpaczonym autorze rezygnacją z Wiedźmy i
dostarczeniem w jej miejsce innego utworu , którym najprawdopodobniej była
"klechdopodobna" nowela Białocha (ogłoszona w 1915 roku w redagowanym przez
Mortkowicza miesięczniku "Myśl Polska", z. l, 2, podpisana pseudonimem "Jerzy
Ziembołowski", Ur, s. 157175) Tym się ona różniła od tekstów przeznaczonych do tomu
Klechd polskich, że wszystko, co w niej fantastyczne, zdarza się w marzeniu sennym
tytułowej bohaterki. Toteż fantastyka nie podważa tu "realności" świata, a utwór, ze
wszystkim prócz Leśmianowskiego zliryzowanego języka, mieści się w poetyce realizmu.
Możliwe zresztą, że nie Białocha miała być owym utworem "zastępczym", bo jej dyszący
krzepkim erotyzmem tekst mógł co najwyżej rozjuszyć czekającego na "rzecz dla dzieci"
Mortkowicza, nie obłaskawić. Możliwe zatem, że zakwestionowaną klechdę miał zastąpić
później dopisany Podlasiak, możliwe tym bardziej, że pisząc o kłopotach z Wiedźmą,
Leśmian informował Miriama, iż cały tom Klechd liczy cztery utwory, z których ostatnim
jest Czarny kozioł. Rzecz tym więcej prawdopodobna, że erotyzm Podlasiaka jest wyraźnie
złagodzony bohaterowie pragną jedynie pocałunku "dziewczaka"
dziwożony, a taki
buziak mieści się w "normie przyzwoitości", jaka obowiązuje w literaturze dziecięcej.
Ponadto tom, który w rękopisie przetrwał drugą wojnę światową, czyli zbiór, który czytelnicy
otrzymali do rąk w 1956 roku, złożony jest nie z czterech a z pięciu klechd, z których
Podlasiak jest ostatnią.
Z powikłanej historii Klechd polskich, ukończonych najpewniej w kwietniu 1914 roku,
odrzuconych przez Mortkowicza i za życia autora nie drukowanych, można wysnuć kilka
ważnych wniosków. Przede wszystkim wolno uznać, że już od początkowych zamyśleń
planował Leśmian dzieło poważne i "dorosłe", które byłoby pierwszą artystyczną realizacją
jego poetyckiego programu twórczego, o czym zresztą informował Miriama u początku tej
pracy.
Pragnę stworzyć czystą, niepokalaną bajkę, osmykniętą z legendy, podania,
zabobonu itd., to znaczy prawdziwą bajkę, która baje. Nasze literatury, jak widzę, nie
odróżniają klechdy od opowiadań zabobonnych, diabelskich itd. (Ur, s. 336).
Sądzić należy, że tworzenie klechdy, "która baje", miało być właśnie realizacją
poetyckiego powołania poszerzaniem rzeczywistości, odkrywaniem i poznawaniem
nowych światów i zaświatów, jednocześnie: tworzonych przez poetę i objawiających mu się
w owej "chwiliwieczności", w której twórca osiąga zespolenie z rytmem "czystego życia".
Po drugie z gotowego tomu był Leśmian bardzo zadowolony. Miał przekonanie, że
udało mu się w Klechdach stworzyć własny, odrębny język poetycki, uniknąć językowych
"zapośredniczeń" i ludowej stylizacji. Był pewny, że tematy i motywy folklorystyczne zdołał
wyzyskać niby narzędzia i z ich pomocą "dobił się" odczuwania, które można porównać do
wrażliwości człowieka cywilizacyjnie prymitywnego, o czym z dumą donosił Miriamowi.
Stworzyłem, jak mi się zdaje, prozę cenną i do cna własną, nie licząc się z nikim i z
niczym [] nadałem utworom artyzm, wysnuty z napomknień ludowych, a oparty na
równości świata i zaświata [] Klechdy [] rozwinęły mi się świetnie, nabrały
rozpędu i coraz właściwszej a nieodparcie koniecznej formy (Ur, s. 338).
Po trzecie Leśmian nie dał się przekonać Mortkowiczowi, jakoby stworzył dzieło
chybione. Nie zrezygnował z Klechd, nie zniechęcił się do nich. To, że nie zabiegał o ich
wydanie w późniejszym okresie, nie może być argumentem dowodzącym twierdzenie
przeciwne. Z zaniechania takich starań wynika bowiem tylko jedno swego stosunku do
Klechd polskich nie zmienił nigdy Jakub Mortkowicz, a żona księgarza, która prowadziła
wydawnictwo po jego śmierci, podtrzymywała stanowisko męża. Bolesław Leśmian był zaś
od oficyny Mortkowicza zależny tu wydał wszystkie swoje książki poetyckie (z drobnym
wyjątkiem bibliofilskiej zamojskiej edycji Ballad) i wolno przypuszczać, że starania o
publikację Klechd w innym miejscu mogłyby go narazić na utratę stałego wydawcy. Trzeba
przecież pamiętać, że chociaż Mortkowicz Klechd drukować nie chciał, przecież zachował
do nich prawa; w końcu to on zamówił książkę i za nią zapłacił. Delikatność sytuacji mogła
więc przesądzać o wstrzemięźliwości autora.
Po czwarte wreszcie jeżeli Leśmian zamierzył pierwszą artystyczną realizację swego
literackiego programu w utworze prozatorskim, znaczy to, że za główny czynnik
poezjotwórczy uznawał odrębne ukształtowanie języka, a własnej teorii poetyckiego rytmu
nie odnosił przede wszystkim do układów wersyfikacyjnych, lecz do całości stylistyczno
językowej utworu literackiego.
BOHATERPROSTACZEK
Mogłoby się wydawać, że prowadzące postacie klechd wypożyczył Leśmian z opowieści
ludowych. Kulawiec i jednoręki z Podlasiaka jako żywo przypominają znaną z ludowych
bajek, przyśpiewek i przysłów nierozłączną parę ułomnych bohaterów. O folklorystyczny
rodowód można by też podejrzewać Jana, zwanego Tajemnikiem, chłopa, który zetknął się z
kuszeniem diabelskim, prawie ze wszystkim diabłu uległ, w końcu jednak czarta przechytrzył
i duszy piekłu nie oddał. Podobnie inni chłopscy bohaterowie zbioru: wójt tańcujący z
wiedźmą czy Marcin Dziura, w którym zakochała się jeziorna rusałka. O ile jednak u podstaw
autorskiego projektowania tych postaci można (i należy) dopatrywać się folklorystycznych
inspiracji, o tyle nie sposób przyporządkować bohaterów Klechd jakimś konkretnym
pierwowzorom z ludowych opowieści. Jak to już było powiedziane, Leśmian nie zastosował
się do poleceń Mortkowicza, nie skupił się na artystycznym opracowaniu tematów bajek
ludowych. Takoż sztuki postaciowania nie sprowadził do swoistego doboru i portretowania
folklorystycznych wzorów typów osobowych.
Przygotowując się do pisania Klechd polskich, autor korzystał z różnorodnych źródeł,
które Mortkowicz posyłał mu na Riwierę ze zbioru Kolberga, z wielotomowego wyboru
rosyjskich baśni w opracowaniu Afanasjewa, z ludoznawczych rozpraw pomieszczonych w
rocznikach "Wisły" i "Ludu" . Pilnie wertował Klechdy Wójcickiego, także zbiór Pieśni
ludu Bialochrobatów, Mazurów i Rusi znad Bugu, złożony i opracowany przez tego autora.
Zapoznał się wreszcie z dwutomowym dziełem wybitnego zbieracza folkloru ukraińskiego
Antoniego Marcinkowskiego Lud ukraiński , skąd zaczerpnął m.in. opowieść o rzece
Dżummie, "w której czarownice topią" (zob. Majka, s. 128).
Jednak wskazywanie inspiracyjnej roli dzieł ludoznawczych czy tekstów literatury ludowej
nie dostarczy czytelnikowi Klechd polskich narzędzia interpretacji, nie poprowadzi w obszar
zasadniczych znaczeń tej prozy. Prawdziwym bowiem, podstawowym źródłem baśniowych
opowieści Leśmiana jest wolna, niczym nie skrępowana i świadoma swej mocy wyobraźnia
poety. Bohaterowie Klechd nie są typami z fantazji ludowej zbyt wyrazista jest ich
osobowość, nazbyt silnie egzystują jako indywidua o wyraźnym osobniczym
psychologicznym nacechowaniu, by zmieścić się w granicach typowości, określającej
bohaterów ludowej literatury. Folklor zapalał wyobraźnię pisarza, ta jednak nie chciała
zmieścić się w ramach stylizacji. Toteż chłopskość klechdowych bohaterów nie jest podstawą
stylizatorskich usiłowań pisarza, ale konsekwencją Leśmianowskiego programu twórczego.
Jego filarem było odwołanie do mitu regresu, dążność do aintelektualnego poznania i
związane z nią poszukiwanie w człowieku śladów pierwotnej wrażliwości, "naturalnej"
odwagi poetyckiej, która umożliwiałaby poszerzanie i "podsycanie" rzeczywistości, bez
oglądania się na rygory "realności wtórej", rządzonej prawami logiki, zwyczajem społecznym
i obyczajowym konwenansem. Stąd wybór bohateraprostaczka, społecznie usytuowanego
poniżej statusu przeciętności, by tak powiedzieć, słabo ucywilizowanego, jakby zatrzymanego
w połowie drogi, wiodącej od światopoglądu ludzi pierwotnych do świadomości człowieka
cywilizacji. W takim osobniku znajomość i oswojenie niektórych rekwizytów danej mu
nowoczesności łączy się z animistycznym postrzeganiem detali czy zjawisk przyrody. Poza
tym pojmuje on własne ciało jako zbiór samoistnych i bytowo niezależnych cząstek i
przyznaje bytową niezawisłość własnym psychosomatycznym reakcjom.
Ocknął się [Marcin Dziura WL] w końcu, przysłuchując się własnemu,
samodzielnie wciąż jeszcze trwającemu płaczowi [] gębę po własnej woli
szlochającą przyłapał dłonią i stłumił (Majka, s. 123).
Co ciekawe, bywa i tak, że właśnie w związku z ukazaniem niskiego stanowiska
społecznego bohatera ujawnia się znaczenie innych niż folklorystyczne inspiracyjnych
pożywek wyobraźni Leśmiana. Ich obecność nie pozwala na zredukowanie źródłowego
zaplecza Klechd do obszaru kultury ludowej, choćby najszerzej pojmowanej. Widać to już
w pierwszej z klechdowych opowieści, której tytułowy bohater jest nędzarzem i odludkiem, w
obawie drwiny i szyderstwa stroniącym od rodzimej społeczności wiejskiej. Jan Tajemnik jest
niewiadomego pochodzenia wieśniakiem, bękartem, któremu przydomek musi zastąpić
nazwisko. Marzeniem Tajemnika jest zdobycie butów, do wnętrza których mógłby
wprowadzić swoje stopy, dotąd obuwia nie znające. Możliwość zaspokojenia pragnień
podsuwa chłopinie diabeł, niejaki Piórkowski, który poucza Jana, jak można wydostać z
podziemia należący do upiora skarb. Rzecz wydaje się prosta. Jedynym warunkiem
powodzenia wyprawy jest przywdzianie porzuconych u wejścia do podziemnego zamku
skarbca butów upiora i zzucie ich po zawładnięciu skarbem. Czytelnik Klechd może być
zaskoczony, gdy dowie się, że do tak prostego zalecenia Jan Tajemnik nie potrafił się
zastosować, mimo świadomości, że sprzeniewierzając się wskazówce czarta i zatrzymując
buty, zatraca siebie, własną duszę oddaje piekłu.
Zrazu wydaje się, że postępek biedaczyny nie ma dostatecznej motywacji. W końcu
Tajemnik wydźwignął na ziemię skarb, którym mógłby zapłacić za tysiące par butów, czemuż
zatem odczuwa paraliżujący strach na myśl o rozstaniu z tą jedną, do podziemnego świata
należącą? Takie zatracenie się Jana w chwili decydującej o jego losie jest spowodowane
barwą magicznego obuwia, gorejącą czerwienią, której chłopina nie zdoła się wyrzec.
Wiedział o tym czart Piórkowski, doskonały psycholog, toteż ofiary swej okłamywać nie
musiał, nie próbował też zataić złowrogich konsekwencji wydobycia butów z podziemi.
Postępował zresztą zgodnie z obowiązującym w klechdowym świecie prawidłem, "że diabeł
kusić kusi, lecz kłamać nigdy nie kłamie". Był pewny, że Tajemnik, raz ujrzawszy na
swych nogach czerwone cholewy, ulegnie pokusie. Wszak but czerwony to jeden z atrybutów
karmazyna, polskiego szlachcicaSarmaty. Piórkowski nie ma więc wątpliwości, że jeśli
chłopodludek, przez całe życie dręczony myślą o swym niewiadomym pochodzeniu, dzięki
karmazynowym butom poczuje się nie Janem "swojego nazwiska", lecz "urodzonym"
Janem Tajemnikiem, pod żadną groźbą z tej przydarzonej złudy szlachectwa nie zrezygnuje.
Diabeł, który najwidoczniej objawił się Tajemnikowi w pańskim, szlacheckim stroju (skoro
ten od razu "panem Piórkowskim" go nazywa), potrafi umiejętnie podsycać dręczący Jana
kompleks bękarta. Wypomina biedaczynie "zbyt podłe pochodzenie" oraz "zbyt nieznane
nazwisko"; przewrotnie radzi, by nie był łasy na buty, mimo że są czerwone. Ma rację
komentator twórczości Leśmiana, gdy mówi, iż niektóre z Leśmianowskich obrazów
poetyckich "dużo zawdzięczają kulturze Polski szlacheckiej, także tej literaturze, którą
nazywamy sarmacką" .
Dodać warto, że obecna w Klechdach rubaszność i nieznany folklorowi groteskowy żart
kojarzą się nieodparcie z humorem sarmackim, a bywa i tak, że któraś z chłopskich postaci
przedstawionego świata potrafi oczarować czytelnika facecją, jakby zaczerpniętą wprost z
literackiej spuścizny Rzeczypospolitej Babińskiej. Taką jest opowiadana Marcinowi Dziurze
przez znachora historia o zmorze nocnej, dusiołku ukazującym się w postaci wędzonego
wieprza, zaprzyjaźnionym z człowiekiem, którego we śnie nawiedzał (zob. Majka, s. 131) .
Obecność tej opowieści, jak i innych elementów o wyraźnie sarmackim rodowodzie,
wskazuje, że ludowy folklor nie był jedynym tworzywem, jakie Leśmianowska wyobraźnia
spożytkowała, powołując do istnienia świat Klechd
Wybór bohatera
prostaczka nie był koniecznością wynikłą z "ludowego" charakteru
dzieła, lecz jak już powiedziano spowodowany był "pierwotnością" postaci z
kulturowych i cywilizacyjnych nizin. Przekonanie o wartości poznania pozaintelektualnego,
właściwe przecież nie tylko poecie, sprawiało, że pogląd przypisujący ludziom słabo
wrośniętym w cywilizację nieograniczone możliwości poznawcze (właściwy doktrynie
komunionizmu, w myśl której moralna naprawa świata zależy od jednostki), był bliski także
innym, współczesnym Leśmianowi pisarzom, przede wszystkim ekspresjonistom.
Komunionistyczny bohater ekspresjonistów miał wiele wspólnego z postaciami Klechd
polskich, z łatwością jednak można wykazać swoistość Leśmianowskiej propozycji i jej
zasadniczą odmienność od literackich realizacji koncepcji bohatera
prostaczka.
Ekspresjonizm przypisał takiemu bohaterowi funkcję mesjanistyczną. Prostak składał
ofiarę z siebie w imię naprawy świata i wybawienia ludzkości od zła oraz ustanowienia
władztwa powszechnej miłości . Inny jest sens komunionizmu Leśmiana. Prostak, któremu
przypisuje się w Klechdach szerokie możliwości poznawcze, nie wyzyskuje ich jako
sposobu naprawy świata. Nie działa z myślą o dobru powszechnym ani w interesie
społeczności. Dąży ku "poszerzeniu" rzeczywistości własnej, pragnie osiągać poznawcze
zdobycze, których nie zamierza ani upowszechniać, ani darować ludzkości.
W stosunku narratora Klechd do przedstawianych postaci nie zauważymy tego
namaszczenia czy pełnego szacunku, współczującego zrozumienia, z jakim
ekspresjonistyczny opowiadacz odnosił się do komunionistycznego bohatera. Klechdowy
narrator
gawędziarz lubi zakpić z osób, o których opowiada, chętnie ukazuje je w oświetleniu
humorystycznym, potrafi też uczynić z postaci kompozycyjny ośrodek groteskowego obrazu.
Groteska i humor są tu czasem narzędziem, z pomocą którego rozbija się potencjalny
monumentalizm niektórych przedstawień. Gdy Marcin Dziura i Majka, postacie z różnych
porządków i światów, pokonują, zdawałoby się, nieprzekraczalne granice, osiągają najgłębsze
(bo bez pośrednictwa słów) porozumienie narrator obraca wniwecz patos zdarzenia,
podkreślając w opisie niepiśmienność chłopa, obdarowanego przez rusałkę księgą. Brak
umiejętności czytania został tu potraktowany jak cecha wyglądu postaci, co prowokuje
czytelnika do groteskowego wyobrażenia całej sceny.
I tak milcząc, przetrwali i przestali w pszenicy noc całą aż do przedświtu, wpatrzeni
w siebie nawzajem i do miejsc swoich przykuci on zadumany i nieczytelny, z
księgą pod pachą, a ona wiotka i smukła ze światłem księżyca na obnażonych
ramionach (Majka, s. 106).
W pełni groteskową nowelą jest Czarny kozioł, błyskotliwa opowieść o wielości światów i
subiektywizmie sądów ludzkich, skrząca dowcipem i bezlitośnie wykpiwająca przekonanie o
dobrodziejstwach powszechnej oświaty oparte na monistyczno
scjentystycznym
światopoglądzie pozytywistów. Z żywiołu groteski pochodzi swoisty kryzys tożsamości,
który stał się udziałem Jana Tajemnika, odkąd biedaczyna na chwilę został bogaczem,
przywłaszczywszy sobie skarb.
Czas mi już pono wrócić na ziemię mruknął po namyśle. Spieszno mi do
tego, aby się ze sobą samym, jako z osobą bogatą, zżyć i porozumieć stosownie, bo
już ja nie ten, co dawniej, więc mi nie przystoi po dawnemu siebie traktować. A nie
wiem jeszcze, jak mam siebie traktować i jak się dookoła własnej osoby krzątać, bo
wszystkiego trza się nauczyć. Czy za pan brat być ze sobą, czy nie za pan brat? (Jan
Tajemnik, s. 83
84).
Narrator Klechd polskich pozbawia bohaterów swoich opowieści wymiaru patetycznego,
operując humorem, z niejaką złośliwością wytykając przywary charakteru i defekty wyglądu
postaci. Marcin Dziura rozważa, czymże zasłużył sobie na miłość Majki, jednakże "Nie to go
zdziwiło, że wybredna snadź Majka upodobała sobie jego urodę niezaprzeczoną" (s. 105);
gdy zaś otrzymał od rusałki podarunek, "Z dumą [] i godnością wręczoną księgę sobie
przyswoił i uczynił przy tym osobliwy ruch ręką, który, jak mu się zdawało, był nieomylną
oznaką umiejętności dość biegłego czytania" (s. 104). Po czym: "księgę dzierżąc pod pachą,
ponad łanem pszenicznym w osłupieniu górował i nie uszczuplał gębie rozwarcia,
przysporzonego zdziwieniem" (s. 105). Złośliwy humor pojawia się także w tych miejscach
opowiadania, w których narrator relacjonuje zdarzenia z punktu widzenia bohatera
tragicznego. Kpina skutecznie rozbraja zawiązującą się w takich momentach pesymistyczną
tonację opowieści.
Tajemnikowi, butów nagle pozbawionemu, markotno zrobiło się na duszy, jakby go
kto niemiłosiernie osierocił lub wraz z butami urodę mu całą odebrał, której zresztą
natura dać nie dała (Jan Tajemnik, s. 94).
Także ironii nie żałuje klechdowy opowiadacz swoim bohaterom. Gdy Marcin Dziura,
chcąc uciec od dręczących go, nie objętych rozumem tęsknot i porywów ducha, poślubił
młynarzową, aby "nabyta ożenkiem powaga" chroniła go od rusałczanych pokuszeń, narrator
przedstawia ów powrót do utraconego ładu i równowagi duchowej z ironiczną aprobatą.
Mówiono wprawdzie na wsi, że już w dwa dni po ślubie [] baba zaczęła chłopa
marudnego bijać i że Dziura takiemu pożyciu nie bardzo się opiera
Trudno określić dokładnie, ile prawdy było w tych słowach [] Na pewno baba
bijała o połowę mnie[j], niż ludzie twierdzili, a połowę takiej mitręgi można i znieść, i
uznać, i wyrozumieć [] sam Dziura naokół wszystkim rozpowiadał, że ustatkował się
bardzo i że mu z tym statkiem szczęścia w chałupie przybyło (Majka, s. 137).
Rubaszny, kpiarskoironiczny dystans narratora
gawędziarza wobec przedstawionych
postaci najdobitniej przekonuje o tym, że Klechdy polskie nie są zbiorem baśniowych
opowieści o przewagach ludowych bohaterów.
BAŚNIE EPISTEMOLOGICZNE
Tam, gdzie dana każdej jednostce pierwotna i naturalna wola poszerzania rzeczywistości,
poetyckiej kreacji i poznawania coraz to nowych baśniowych (więc w Leśmianowskim
rozumieniu rzeczywistych) światów styka się z normą zbiorowości, z upośredniającym
ciśnieniem "rzeczywistości wtórej" tam pojawia się napięcie. Wytwarza ono dramat
nieziszczałności poznania, wokół którego ogniskuje się problematyka Klechd polskich.
Poznawczy, pierwotny głód rzeczywistości odzywa się w prymitywnych klechdowych
bohaterach z wielką siłą. Chwilami głód ten potrafi całkowicie zawładnąć ich jestestwem,
objawiając się w postaci dręczącej a niezrozumiałej tęsknoty, wydobywającej się z jakichś
nieznanych, głębszych niż świadomość, obszarów ludzkiego wnętrza. Z taką to
niedookreśloną tęsknicą bezradnie zmagał się Marcin Dziura, by wreszcie, ulegając jej, wyjść
nocą na pole pszeniczne za wsią, gdzie napotkał rusałkę:
siedział odludnie wpodle ściany i pil sam do siebie, jakby się przed chwilą dopiero ze
sobą samym pokumał [] Tęsknota go jakaś bezimienna opadła i do samotności
niewoliła.
Nie umiałby nawet opowiedzieć, jak owa tęsknota na oko wygląda, po co przyszła,
czego pragnie i ku czemu się garnie.
Wiedział jeno, że mu serce w piersi coś tak sparło, jak czasem dech w gardle spiera.
Już od tygodnia czuł, że mu czegoś braknie, a określić braku nie potrafił (Majka, s.
101).
Uciążliwe poczucie duchowego niedostatku to nic innego, jak ów uparty ton, wygrywany
w duszy poza jaźnią. To owa pierwotna pieśń bez słów, o której Leśmian rozprawiał w swych
pismach programowych. Pcha ona człowieka ku wysiłkowi "podsycania rzeczywistości",
ku twórczemu przemierzaniu światów i zaświatów, a wszystko to odbywa się w
rytmicznym ciągu wiecznej zmienności. Tę żywiołową siłę ludzkich pragnień i porywów
poznawczych hamują jednak ludzkie skrupuły i lęki, skumulowana moc "rzeczywistości
wtórej", która z jednostki tworzy "uśrednioną" cząstkę zbiorowości, a to, co duchowe,
poddaje władzy intelektu.
Marcin Dziura doświadcza wszystkich przejawów owej mocy, co przeciwdziała
uporczywej poznawczej tęsknocie. Przede wszystkim dręczą go skrupuły natury religijnej,
obawa obciążenia duszy grzechem. Gdy Majka podarowała mu księgę zawierającą pełnię
wiedzy o naturze podwodnego świata, to osobliwa Liber Mundi ciążyła Marcinowi boleśnie,
mimo że nie potrafiłby jej przeczytać. Cisnął więc do ognia oprawny w mchy tom, a gdy
księga "spłonęła bez śladu nie czytana", "uczuł wyraźną ulgę na duszy".
Myśl [] iż jest jej bezpośrednim posiadaczem, dręczyła go na kształt narzuconego
przeciw własnej woli grzechu, którego wolał nie popełniać []
Niech raczej ta księga zawczasu spłonie, niżbym miał poniewczasie sam w ogniu
czyśćcowym [] skwierczeć pomyślał rozsądnie (Majka, s. 112).
Obawa grzechu jest tu funkcją rozsądku, bowiem Bóg, który "natchnął Dziurę", by księgę
spalić, jest wyobrażeniem chłopskiej zbiorowości. Jest mitem, "baśnią uprzeciętnioną",
produktem "wtórej rzeczywistości". Bóg ten jest statyczny, wszystko w Nim gotowe, stałe i
zgodne z podszeptem intelektu "człowieka statystycznego". Bóg "unieruchomiony",
wyłączony z wiecznej zmienności, musi, rzecz jasna, poznawcze tęsknoty człowieka uznawać
za godne ukarania powtórzenie grzechu pierworodnego. Toteż Dziura po zakosztowaniu
rusałczanego świata odczuwa skruchę, z pokorą i obawą przypomina sobie: "To tylko pewna,
że widział mię Bóg", i spodziewa się srogiej kary. Nie potrafi jednak pojąć, dlaczego ten sam
Bóg dał mu możliwość ujrzenia innego, nieludzkiego świata, próbuje więc swe niezwykłe
doświadczenie objaśnić boskim darem wolnej woli.
Zachciało się duszy na wywczasie pogrzeszyć, a Bóg jej ani czarów nie
poskąpił, ani jej powrozami na bezdrożach nie skrępował, bo nie chciał jej, widać,
wolnej woli ująć, jako tej darowizny szczupłej, którą niby kęs czarnego chleba od
wieków spożywa, a spożyć ani umie, ani może pomyślał Dziura, głowę na piersi
dla tym lepszego myślenia zwieszając (Majka, s. 122).
Bohater Majki nie jest świadom, że Bóg żywy, dawca wolnej woli, z którym nie można
obcować inaczej, jak tylko w mistycznym doświadczeniu, nie jest tożsamy ze
zdroworozsądkowym i przewidywalnym Bogiem zbiorowości. Dziura przeczuwa istnienie
Boga wieczystej zmienności, gdy zakłada, że może to "sama wola Boża" pcha go w inny
świat, w objęcia Majki. Wtedy, na przeciąg chwili, Leśmianowski bohater "dorąbuje się
Boga własnego", prawdziwego, którego nie sposób zdefiniować, "unieruchomić" i
rozpowszechnić. Równocześnie jednak pojawia się myśl; świat pojęć zbiorowo uznanych i
zdolność mistycznopoznawcza wygasa:
słowa moje z lękiem odpychasz [żaliła się Majka, widząc, że Dziura boi się wniknąć
w jej świat dop. moje, WL], że nie ludzkie, nie twoje, ziemią nie spylone i strzechy
nad sobą nie mające [] Pomyśl sam: czy wierzysz w to, że ci coś złego pragnę
uczynić?
Jak pomyślę, to wierzę odparł Dziura a jak nie pomyślę, to i myśl taka do
głowy mi nie przychodzi [] Ot już i pomyślałem niechcący
Majka bezsilnie opuściła dłonie (Majka, s. 120
121).
Myśl jest silniejsza od instynktownych poznawczych dążeń. Dziura, gdyby umiał nie
poddać się podszeptom rozumu, powędrowałby z rusałką w inne światy, zwłaszcza że
napotkawszy Majkę, "uczuł [] że dusza jego, dotąd połowiczna, uzupełniła się snem
niespodzianym, który i ciało pokrzepił, i oczom udzielił niebywałego połysku" (s. 105).
Widmo Boga wyrozumowanego nie pozwala jednak poddać się błogości spełnienia.
Niezależnie od prymitywizmu bohaterów Klechd, w duszach Leśmianowskich postaci
ujrzeć można spór tradycji "Aten" i "Jerozolimy", ten sam konflikt, w którym Lew Szestow
dostrzegał podstawowy dylemat ludzkości. Racjonalistyczne Ateny z reguły zwyciężają i
dzieje się tak nie tylko z powodu presji zracjonalizowanej, zbiorowej religijności. Zapędy
poznawcze Dziury hamuje także praktycyzm życiowy tęsknota do własnej gospodarki oraz
obawa, że z Majką, w połowie dziewczyną, w połowie syreną, nie uda się spłodzić
potomstwa. Także przekonania chłopskiej gromady, należące do folkloru opowieści o
rusałkach i ich złowrogich skłonnościach, wstrzymują Dziurę przed poddaniem się
instynktownej ciekawości. Największą jednak przeszkodą jest pragnienie ładu świata, lęk
przed rzeczywistością, której nie dałoby się oswoić, rozumowo uporządkować.
Zdawało się Dziurze, że świat cały, jakby złotym niewodem [tu: siecią z nici
warkocza Majki WL] schwytany, zbłąkał się w tej zamieci i że odtąd na tym
świecie inny porządek, a właściwie bezład nastanie (Majka, s. 133).
Wyjść poza pojęcia ludzkie, poza "rzeczywistość wtóra" i obrócić się twarzą ku chaosowi,
ku tajemnicy wszechświata to Leśmianowska "filozofia czynu", poznawczego heroizmu.
Na taki czyn Marcin Dziura zdobyć się nie potrafił, mimo niepokojących jego duszę tęsknot,
które nie ustaną i będą przypominać o sobie, przybierając postać nagłych i niepojętych
doznań bólu istnienia.
Antypoznawczą moc intelektu i to, że myśl jest przeszkodą w dążeniu ku "poszerzaniu
rzeczywistości" i ku Bogu żywemu, trafnie rozpoznaje diabeł, kuszący Jana Tajemnika. Nie
jest pewny swojego zwycięstwa, dopóki nie wymusi na chłopinie wyznania, że ten pragnie
czerwonych butów nie tylko sercem, lecz przede wszystkim "całym rozumem swoim".
Tajemnik uratuje swą duszę jedynie dzięki temu, że w decydującej chwili porzuci myślowe
spekulacje i na przekór rozumowi uwierzy, że gest wzniesienia ręki oddaje go pod Boską
opiekę. Antyintelektualizm Leśmiana, będący jednym z czynników zespalających klechdowe
opowieści w jednorodną całość, najżywiej objawia się w groteskowym Czarnym koźle.
Bohater, który posiadł sztukę czytania, okazuje się nieskończenie mniej przenikliwym
obserwatorem rzeczywistości niż jego sąsiad, trwający w ciemnocie Gryz. Świecąca przed
chałupą Kiepasa latarnia symbol oświecenia, zda się, zaciemnia świat, miast objaśniać jego
tajemnice.
Co w rozumieniu zbiorowości jest wiedzą, pewnikiem, zostaje u Leśmiana
skompromitowane bądź podważone. Gromada wiejska jest przekonana, że Bartłomiejowa,
zostawszy czarownicą, skazała siebie na gniew Boży i potępienie. Jednak to właśnie wiedźma
doświadcza teofanii, jej to właśnie objawia się Bóg, w zwierciadle, w którym (zgodnie z
ludowym przekonaniem) winna była ujrzeć twarz matki. Bóg prawdziwy nie odrzuca
samotnicy, która imając się magii, usiłowała poznać zaświaty. Nie jest to Bóg wierzeń
ludowych, czy religijnej doktryny. Liczne aluzje biblijne w tekście Klechd nie służą
chrystianizacji Leśmianowskiego świata, nie uzgadniają go z chrześcijańskim nauczaniem.
Narrator Jana Tajemnika, na przykład, nie wątpi w nadejście Sądu Ostatecznego, wyraźnie
jednak dystansuje się od pewności Janowej Apokalipsy, od proroczej zapowiedzi, że moment
ów będzie triumfem Chrystusa i nauk Ewangelii (por. Ap 19, 11
16). Dobitnie zaznacza, że o
postaci Zwycięzcy niczego pewnego powiedzieć nie można.
Może i przyjdzie taka chwila, że [konie WL] z miejsca ruszą Bo na pewno,
gdy archaniołowie zatrąbią, aby zmarłych i żywych przed oblicze Boskie na sąd
ostateczny powołać, konie owe [] z miejsca wówczas ruszą Ale kto ich tam w
chwili takiej dosiędzie! (Jan Tajemnik, s. 83).
Jak świata, tak i Boga rozumem się nie obejmie, toteż, by rzeczywistość poznawać i ze
Stwórcą obcować, trzeba wyjść poza wszystko, co jest konstrukcją intelektu, poza "wtóra"
rzeczywistość zbiorowych przekonań, poza własną grupę i rolę społeczną. Jak wiedźma, która
dla magicznych praktyk wychodzi za kołowrót zamykający wieś. Jak Żyd, krawiec
"popsujko", "któremu już od niepamiętnych czasów uprzykrzyło się na tej ziemi wszystko,
prócz jego własnej wiary żydowskiej". Jak Jędrzejowa, która rozumie, że "nie wiadomo, co w
niebiosach lubczyk, a co duryj oznacza", zaś człowiek winien przyjmować, a nie
pojmować, wyroki Boże. Wszystkie te postaci pędzą żywot samotniczy, bowiem samotność
jest w Leśmianowskim świecie warunkiem koniecznym poznania i przywilejem, jakiego
większość ludzi dostępuje dopiero w chwili zgonu. Bo, jak poucza Jędrzejowa z Wiedźmy, nie
jest tak, jakoby konający odchodzili od świata to od umierających odchodzi "świat
zaludniony", a wtedy następuje "tak wielkie odejście, że aż się w głowie kołuje od nieznanej
samotności" (s. 169
170). Każdy człowiek widzi w takiej chwili marność światowego
porządku, podtrzymywanego przez zbiorowość. Wyzwolić się z więzów życia zbiorowego ku
takiej samotności, zanim nadejdzie czas konania znaczy osiągnąć poznawczą zdolność
mistyków, albo inaczej: wcielić w życie Leśmianowską "filozofię czynu" i realizować
człowiecze powołanie, tak jak je Leśmian rozumiał. Powołaniem tym jest zaś życie nie
podporządkowane dążnościom praktycznym, przeciwieństwo żywota osiadłego i
ustabilizowanego, los nieprzewidywalny. To jakaś Kainowa wędrówka bez odpoczynku i
wytchnienia, z tą różnicą, że nie od miasta do miasta, a od świata do świata wiodąca, w coraz
to nowe obszary rzeczywistości. Siłą napędową tego wędrowania jest głód Poznania,
zjednoczony z pragnieniem Miłości, silniejszy niż lęk i pokusa stabilizacji.
Powołanie owo w pełni realizują bohaterowie ostatniej z klechd, Podlasiaka, para
włóczęgów tak dalekich od osiadłego żywota, od jakiejkolwiek roli i funkcji społecznej, że
niemal zawieszonych pomiędzy niebem a ziemią, jakby "pożywali cały świat". Bohaterowie
Podlasiaka "zanieistnieli w sobie", bo "dochrapali się wreszcie takiego samopoczucia, jakby
nigdy i nigdzie ich nie było". Dzięki czemu "Jednakim bez różnicy wzrokiem patrzyli na
przedmioty martwe, na zwierzęta, na rośliny i na ludzi, bezwiednie równając wszystko do
jednego kędyś prapoziomu" (s. 214).
Pełne wyizolowanie ze społeczeństwa pozbawiło ich pokusy i możliwości oparcia własnej
wizji świata na którymkolwiek z myślowych systemów.
Nie mogli sobie widać pozwolić na zbytek oglądania świata pod rozmaitym kątem i z
rozmaitego stanowiska.
Nie mieli zresztą ani kąta, ani stanowiska (Podlasiak, s. 175).
Dzięki temu mogli stać się "nasłuchiwaczami niedomówień leśnych" poznawać wielość
rzeczywistości, rozmaitość "przeciwświatów na opak wybujałych" i odczuwać, że życiowy
pęd nie zna wcieleń niemożliwych ani trwałych, nie zna też braku, miejsc nie wypełnionych
bytem. Nie dziwi więc włóczęgów, że jednoręki mógł wyciągnąć przed się "właśnie tę dłoń,
której nie miał", oraz to, że nawet w zwykłej kałuży kryje się świat (czy "przeciwświat")
znający swe prawa i swą odrębność, tak samo realny jak ten, którego jest lustrzanym
odbiciem.
W symbolicznym przesłaniu ostatniej z klechd kryje się ostateczna wskazówka, jaki
powinien być stosunek twórczej jednostki i społeczeństwa zalecana jest relacja skrajnej
przeciwstawności. Można więc ocenić karty Podlasiaka jako najdobitniejszy z przejawów
artystowskiego indywidualizmu, jakie zna nasza literatura. Indywidualizmu, dodajmy, o
wyraźnie modernistycznym rodowodzie. Tak odczytane Klechdy polskie są, powtórzmy,
pierwszą artystyczną realizacją poetyckiego programu Bolesława Leśmiana. Przynoszą
literacki pierwowzór nieprzewidzianej rzeczywistości Łąki i Ballad, są zapowiedzią tego
wszystkiego, co stanowi o odrębności i niepowtarzalności Leśmianowskich wierszy.
STYL I JĘZYK
Zestawiając zjawiska, osoby, przedmioty czy obrazy, narrator Klechd polskich postępuje
zgodnie z własną czytelną zasadą budowy porównań, respektowaną w obrębie całego tomu.
Najwyraźniej troszczy się, by element, do którego porównuje, nie pochodził spoza obszaru
skojarzeniowych możliwości bohatera, aby mieścił się w granicach obyczaju, doświadczeń i
fantazji oraz wrażliwości wieśniaczej prostoty. Tak układane porównania, prócz zwykłej
funkcji obrazowania, pełnią też inną rolę. Przenoszą opowiadacza z oddali autorskiego
dystansu w pobliże duchowości przedstawionych postaci, ponadto biorą udział w
budowaniu stylistycznej spójności całego klechdowego zbioru:
ziemia się zakołysała, jako ta woda w cebrze (Jan Tajemnik, s. 79).
nogi bose wprowadził do ich wnętrza, jak na nowosiedliny do przestronnego a
wygodnego pomieszkania (tamże, s. 82).
zawrzała w nim radość niestrudzona, jakby go po duszy snopem dojrzałego zboża
pogłaskano na znak, że wiosna mu sprzyja i rok nadchodzi urodzajny (Majka, s. 105).
Śpiew Majki coraz się zbliżał, jakbyś do skrzypki grającej ucho coraz mocniej
przykładał (tamże, s. 114).
Kopnął go Dziura nogą, a on u stóp mu się układa i łasi się, i waruje, jak ten pies
wierny, którego ani kopnięciem, ani kamieniem odegnać nie można (tamże, s. 125).
Warkocz jej turkotał w powietrzu, niby tkanica żywa, która nie może swych włókien
rozwianych pozbierać i w kształt jeden zgromadzić (Wiedźma, s. 151).
Zaledwie dwukrotnie narrator odstępuje od ukazanej powyżej zasady. Po raz pierwszy, gdy
dla wzmożenia efektu komicznego zaskakuje przypisaniem świadomości Marcina Dziury
nazbyt "nowoczesnego" porównawczego skojarzenia. Zaznacza wówczas przewrotnie, że
mimo swej wszechwiedzy o postaciach przedstawionego świata, narrator nie wie, jakimi
drogami nieoczekiwany element porównania trafił do wyobraźni wieśniaka.
Zoczył ją z dala, jak szła, z lekka kołysząc się w biodrach i tęgimi policzkami
czerwieniąc się w kurzu, który stopą co chwila nieciła [] W miarę zbliżania się
urastała w oczach Dziury, któremu Bóg wie dlaczego przyszły nagle do głowy
bufory nadchodzącego pociągu, gdy, zbliżając się do przystanku, olbrzymieje
nieustannie.
Olbrzymiejąc właśnie, zrównała się z nim młynarzowa (Majka, s. 135).
W drugim wypadku "nieodpowiedniość" zostaje jeszcze wyraźniej podkreślona w
narracyjnym komentarzu. Bezpośrednio ujawnia się tę właśnie zasadę tworzenia zestawień,
która w tym miejscu została naruszona. W ten sposób czytelnik zostaje poinformowany, że
duchowe zbliżenie narratora i bohaterów jest rodzajem gry, a opowiadacz nie jest wioskowym
gawędziarzem, lecz kimś, kto z artystyczną samoświadomością i rozmysłem kształtuje
opowiadanie, bacznie ważąc przydatność i celowość nasuwających się możliwości
stylistycznych rozwiązań, zanim którąś z nich wybierze i spożytkuje.
[Kulawiec] co krok tykwiastą półkulą połyskliwej łysiny wstrząsał luźnie i
przymuszenie, niby podrzucany pełną pośpiechu bryką o zatwardziałych resorach, o
ile wolno tak zamożnym porównaniem obarczać biedaka, wiedząc z góry, iż wolałby
podrzuty wzmiankowanego inwentarza niźli własnego kadłuba (Podlasiak, s. 211).
W poetyckich opisach silnie zaznacza się dążność do postrzegania świata na sposób
animistyczny. Zjawiska przyrody oraz przedmioty są ożywiane, dzięki czemu klechdowemu
opowiadaczowi udaje się dać wyraz przekonaniu, że wszechświat jest gigantycznym zbiorem
nieskończenie wielu istnień, nieustannie przemieniających się bytów, które w wielości i
zmienności swojej składają się na nieograniczoną liczbę światów, budujących kosmiczną
wszechjednię, z której tylko człowiek, jako wyposażony w świadomość, został wyobcowany.
A na ziemi cisza rozmaita: brzozowa w brzozach, topolowa w topolach, a
płacząca w wierzbach płaczących. A owa płacząca tak się jakoś ku ziemi chyliła,
jakby kto nowym grzebieniem warkocze jej odwieczne rozczesywał. Wszystko zasię
niewidzialne i grzebień nowy, i warkocze odwieczne, i ten, kto rozczesywać
raczył
Jan
Tajemnik, bocząc się na drzewa i spode łba ciszę rozważając, zbliżył się do
młyna popod wioską (Jan Tajemnik, s. 72).
Noc, choć wietrzna, jaśniała pogodą. A nadmiar pogody był tak wielki, że aż zgrozą
na wysokościach przejmował. Gdziekolwiek okiem rzucisz tam pogoda, w
nieskończoność na oślep idąca. Ani w niej namysłu, ani zrozumienia siebie samej, ani
żadnego w niebiosach opamiętania (tamże, s. 91).
Wybitnie malarskim okiem ogląda świat narrator klechdowego zbioru, wykazując
szczególne uwrażliwienie na grę światła i wzajemne oddziaływanie barw.
Łupliwa i krucha kora sosen, odstając na sękach, jedwabiście rdzawiła się w tym
przyćmieniu przedporankowym, a różowo mleczne pnie wilgotnych i zawsze
chlodnawych brzóz, kędzierzawiąc się na zadrach zwitkami kredowego naskórka, to
bielały, jak smukłe śnieżki, to różowiały przelotnie na kształt nóg bocianich, to znów
plamiście migotały swym srokatym pręgowaniem.
Jedna tylko ponad rowem strzępiasta i ospowata od rosy pokrzywa blask
przedwczesny złowiła swym najwyżej wystrzelonym liściem, który nad ciemniejszą
odeń ziemią płonął jak samotny kaganek i wyprzedzając słońce, skupiał na włochatej
powierzchni ukosem podaną złocistość niedostępnego jeszcze dla reszty świata poranku
(Podlasiak, s. 216).
Impresjonistyczne opisy ukazują dynamikę rzeczywistości, migotliwą zmienność pejzażu,
tajemnicę ciągłych przeobrażeń świata. Swą wielością uświadamiają pośrednio, że obraz
ustalony, statyczny, nie może być odbiciem tego, co realne, bo zanim ludzka jaźń wyodrębni
z zaobserwowanego ciągu i unieruchomi pojedynczy kadr, oglądany element rzeczywistości
przemieni się nieskończenie wiele razy.
Śnieg to świtał, to dniał od księżyca i zdawało się, że w nim co chwila migają całe
tygodnie, obszarem pól pochłaniane i do reszty świata nie docierające (Wiedźma, s. 151).
Toteż poetycki język Klechd polskich nie jest po prostu narzędziem przekazu jakiejś
wiedzy o rzeczywistości, instrumentem wyodrębniania statycznych całostek z potoku
zmienności, ani środkiem ekspresji autorskiej intencji czy wizji światopoglądowej. Jest
narzędziem poznania, które dokonuje się w szeregu migawkowych odsłon, jakie podmiot
mówiący osiąga momentalnie i porzuca dla następnych, pojawiających się wraz z rozwojem
opowiadania. Poeta pisze, powiadał Leśmian, "bo już wie albo pisze w tym właśnie celu,
żeby się w tej chwili o całym świecie i o sobie [] czego nowego, nieznanego dowiedzieć. I
dowiaduje się czegoś nieraz bardzo maluczkiego i niepochwytnego. Czegoś, co jest i na
zawsze pozostanie tylko napomknieniem" (Sz, s. 87). Wybierając tę drugą możliwość, gdy
żądza wiedzy, a nie pewność jej posiadania, staje się przyczyną twórczości, autor Klechd
polskich stwierdzał kategorycznie, że poznawcze zdobycze, mimo swej ulotności, migotliwej
"niepochwytności" i wymiaru wieczyście nie dopowiedzianych napomknień, są jedynym
uzasadnieniem artystycznej działalności. One też przesądzają o konieczności pojawiania się
coraz to nowych jej wytworów (Sz, s. 87).
W tym drugim przypadku, gdy pisze się po to, żeby się czegoś nowego dowiedzieć,
nie zaś wyrazić, co się już wiedziało; gdy zatem język artystycznej ekspresji okazuje
się uprzywilejowanym medium twórczego, innowacyjnego poznania wkraczamy w
nowoczesne rozumienie symboliczności dzieła sztuki. Przeczy ono uzależnieniu
swego znaczenia nie tylko od odniesienia do świata, ale także od autorskich intencji. A
następnie odwraca to uzależnienie: to nie dzięki empatycznemu wniknięciu w "duszę"
autora poznajemy oryginalne wartości dzieła sztuki; lecz przeciwnie: tylko dzięki
artystycznemu wyrazowi poznać możemy i "treść nową", i aktualnie osiągnięte
stanowisko autora. W tym sensie powiedzieć można, iż to wewnętrzne prawa
symbolistycznej ekspresji pełnią rolę głównego czynnika sprawczego, decydującego o
obdarzeniu obliczem i sensem dotąd "bezimiennej rzeczywistości". Stają się przeto
sposobem urzeczywistniania; rodzajem "przywołania" do istnienia jako
zarazem odkrywania i wytwarzania specyficznego kształtu istniejących rzeczy .
Ukształtowanie języka, podporządkowanie symbolistycznej ekspresji daje możliwość
równoczesnego stwarzania i odkrywania, "urzeczywistniania" czy "poszerzania"
rzeczywistości. Musiało to zaowocować efektem językowej "nieprzezroczystości"
opowiadania. Toteż język Klechd polskich jest na wskroś poetycki czytelnik nie może nie
odczuć jego "jednorazowości", niepowtarzalności, a cudowność klechdowych światów potrafi
on poznawać tylko dzięki wniknięciu w specyfikę wypowiedzi opowiadacza. Mowy tego
ostatniego nie sposób uznać za "dyskretną", skrywającą się w cieniu tego, co opowiedziane,
ani za mieszczącą się w granicach "zwyczajnego" operowania językiem. Klechdy polskie są
bowiem dziełem, w którym po raz pierwszy ujawniły się w pełni te innowacyjne dążności
językowe, które po Łące stały się znakiem rozpoznawczym Leśmiana
poety. Inaczej mówiąc
Klechdy są pod względem językowym pierwowzorem najsłynniejszych i
najświetniejszych wierszy poety. Tu bowiem, w klechdowym "bajaniu", została wytworzona i
poddana sprawdzeniu Leśmianowska metoda "uniezwyklania" i "odpowszechniania" języka.
Przejawia się ona nie tylko w wyraźnej skłonności do "udziwniania" słownictwa, ale przede
wszystkim w stawianiu wyrazów w coraz to nowe, zgoła nieprzewidywalne i niezwykle
otoczenie składniowe, którego wpływ potrafi odmieniać ich gramatyczną "tożsamość" i
znaczenie.
Swoboda innowacyjnych modyfikacji międzywyrazowych połączeń przeciwdziała
"znieruchomieniu" języka (i obrazu świata w języku budowanego), wytwarza wrażenie ruchu
ciągłej zmienności wszystkiego, co istnieje, i płynności relacji między bytami i rzeczami.
Jak od wierszy Leśmiana, tak i od Klechd polskich nie można oczekiwać tradycyjnych
operacji na słowach. Czytelnik, który podejmie lekturę bez czujnej gotowości wnikania w
osobliwości poetyckiej mowy, uzna zapewne zdania lub wielozdaniowe cząstki tekstu,
których swoistego uporządkowania nie rozpozna, za fragmenty uszkodzone nie
dopracowane przez autora, albo "zepsute" w drukarni. Uprzedzając informacje o
wcześniejszych edycjach Klechd, trzeba powiedzieć, że ich dotychczasowe krajowe
wydania dostarczyły licznych dowodów takiej nieodpowiedniej strategii czytania. Warto to
pokazać, omawiając wybrane przypadki koniektur, zmian tekstu w stosunku do pierwodruku,
wprowadzonych do wydania warszawskiego :
u każdych drzwi na oścież rozwarty koń stoi (Jan Tajemnik, s. 82).
Zdanie to zniekształcono w warszawskiej edycji, najwidoczniej wychodząc z założenia, że
bierny przymiotnikowy imiesłów "rozwarty" pojawił się tutaj jako określenie rzeczownika
"drzwi", należy zatem "naprawić" niezgodność liczby, ustalając brzmienie: "u każdych drzwi
na oścież rozwartych" Podstawą nietrafnej koniektury było przekonanie o niemożliwości
połączenia "rozwarty koń". Tymczasem w "odpowszechnionym" Leśmianowskim języku
takie właśnie połączenie zostało zrealizowane, a przed zignorowaniem wewnętrznego
porządku frazy powinna przestrzec pauza, postawiona po słowie "drzwi". Zamiast
doszukiwać się omyłki druku, należy więc pomyśleć nad znaczeniem związku "koń rozwarty"
i całego zdania. Słownik warszawski notuje związek, który zapewne dał podstawę
Leśmianowskiej konstrukcji "bieg rozwarty", jako rzadkie określenie najszybszego chodu
końskiego, cwału. Można zatem przyjąć, że w tekście klechdy "rozwarty koń" znaczy: "koń w
pełnym biegu, cwałujący", a jeśli uwzględnić, że mówi się tutaj nie o żywym zwierzęciu, lecz
o kamiennym wizerunku, można zrozumieć, że doraźne połączenie wyrazów: "stoi na oścież"
przynosi informację o usytuowaniu posągu, który jest zwrócony frontem ku wylotowi
(światłu) drzwi.
Znachor mieszkał za wsią, w małym lipniku, którego długie cienie wybiegały
daleko poza dany im zakres, co chwila układając się inaczej na murawie niskiej, w
świetle wieczornym, każde źdźbło z osobna rozwidniającej (Majka, s. 126).
Kierując się słownikowym znaczeniem czasownika "rozwidniać" ("czynić widnym;
oświetlać"), edycja warszawska podporządkowała imiesłów "rozwidniającej" rzeczownikowi
"światło" i, wprowadzając koniekturę, nakazała odczytywać: "w świetle wieczornym, każde
źdźbło rozwidniającym". Tymczasem to nie światło, lecz murawa "rozwidnia" źdźbło po
źdźble, jedno po drugim w świetle pokazując. Słowo postawione przez Leśmiana w
niezwykłym dla siebie otoczeniu zyskuje chwilowe, jednorazowe, nowe znaczenie. W
zestawieniu z rzeczownikiem "murawa" imiesłów "rozwidniająca" okazjonalnie staje się
synonimem wyrazu "pokazująca" nie zaś "oświetlająca" ("czyniąca widnym").
Dodajmy, że tę cechę charakterystyczną języka Leśmiana, jaką jest niestałość
przyporządkowania znaczeń wyrazom , z łatwością zaobserwuje czytelnik klechdy Wiedźma.
Tutaj tytułowy rzeczownik, zależnie od przygodzonego mu w danym fragmencie tekstu
towarzystwa słownego, występuje w znaczeniu: "czarownica", albo: "wiedza tajemna".
Notabene i tę osobliwość edycja warszawska zlikwidowała koniekturami.
Najlepiej widocznym przejawem wspólnoty koncepcji języka Klechd polskich i wierszy
Leśmiana jest liczna reprezentacja słów niezwykłych, tak zwanych leśmianizmów. Istnieje już
obfita literatura na ich temat, sporo uwagi poświęcono problematyce funkcji niektórych
typów tych "dziwnych" formacji słownych . Warto jednak zatrzymać się nad kwestią
pochodzenia owych leksykalnych niezwykłości. Uprzednio, z innej okazji, powiedziano już,
że nieomal w tej samej chwili, gdy wiersze Leśmiana zdobyły szerszy rozgłos, pojawiła się
opinia, iż poeta ten jest przede wszystkim producentem nowotworów słownych, że
"leśmianizmy" są właśnie neologizmami. I chociaż z punktu widzenia czytelnika
najistotniejszą sprawą jest sama skłonność poety do "udziwniania" wyrazów , a nie ich
pochodzenie, z kolei dla badacza literatury najważniejsze będzie odkrycie funkcji owych
"dziwności", jedno i drugie nie unieważnia zasadności pytania o źródła "leśmianizmów" ani
potrzeby zajęcia jakiegoś stanowiska wobec popularnego wyobrażenia Leśmiana
słowotwórcy. Zasadność podtrzymywania takiego wizerunku poety kwestionował już przed
laty Jacek Trznadel:
Warto przypomnieć, że poeta, każdy poeta, odwołuje się nie tylko do słowników i
tekstów, ale przede wszystkim do języka mówionego, który zawsze będzie bogatszy
od wszelkiej leksykografii. Wiele słów nie potwierdzonych słownikowo istnieje
zresztą w rzadkich tekstach, istnieje potencjalnie w języku mówionym [] wiele
słów, które wydają się leśmianizmami, istnieje słownikowo jako słowa rzadkie,
nieużywane, prowincjonalizmy, archaizmy czy dialektyzmy. Wydaje się, że dalsze
badania tę ilość neologizmów czy leśmianizmów będą pomniejszać. One są zresztą
"leśmianizmami" w innym sensie: istniejąc w taki a nie inny sposób, w takim a nie
innym utworze poety .
Analiza zasobu słownego Klechd potwierdza te spostrzeżenia. Zdecydowana większość
użytych tu niezwykłych wyrazów znajduje potwierdzenie słownikowe. Dotyczy to także tych
słów, które w najobszerniejszej pracy o języku Leśmiana zaklasyfikowane zostały jako
neologizmy poety, jak na przykład: "pótzłotek" "pół złotego; trzydzieści groszy polskich",
formacja potwierdzona słownikowo i tekstowo, także w pieśniach ludowych; "mżą"
"mżyca, mżawka" słownikowo potwierdzony ukrainizm; czy: niewzbronnie" "bez
(czynienia) przeszkód". Jeżeli jednak "niewzbronnie" jest wyrazem słownikowym, cóż
powiedzieć o słowie "niewzbornie" "w niezborny sposób; chaotycznie", którego w
słownikach nie znajdziemy? Nie sposób określić czy "niewzbornie" jest tylko formacją
strukturalnie poprawną, która nie zaistniała w społecznym zwyczaju, więc
"leśmianizmem", utworzonym na wzór użytkowanego (choć rzadkiego) "niewzbronnie", czy
też był to wyraz obecny w polszczyźnie czasów Leśmiana. Podobnie jest z bardzo licznymi w
Klechdach (i w wierszach) formacjami przedrostkowymi typu: "bez+rzeczownik". Mogący
sprawiać wrażenie nowotworu "bezprzytułek" znany był Słowackiemu jako "straszny
bezprzytulek ducha", a Słownik warszawski notuje ów wyraz bez kwalifikatora "rzadki".
Najniezwyklej brzmiących wyrazów tej klasy nie sposób chyba nazwać neologizmami, skoro
ten sam słownik odnotowuje, jako użytkowane i prawidłowe, formy tak niezwyczajne jak:
"bezzobaczność" czy "bezrozum"!
Na marginesie dodajmy, że wynalazkami słowotwórczymi poety nie są też formacje
tautologiczne typu: "wiosnować" (znane głównie z wierszy, w Klechdach słabo obecne).
Powiedzieć, że "wiosna wiosnuje", tylko pozornie jest operowaniem tautologią, skoro
słowniki potwierdzają czasownik "wiosnować", m.in. w znaczeniu: "kwitnąć; odradzać się,
odmładzać; odnawiać".
W Klechdach widoczne jest dążenie do wykorzystywania pełni możliwości, całego
potencjału polszczyzny. Stąd preferencje dla formacji rzadkich, prowincjonalizmów czy
dialektyzmów, archaizmów bądź form "istniejących potencjalnie" w języku. Leśmian potrafił
dostrzec szerokość współczesnej mu polszczyzny, przepastność jej zasobów słownictwa;
umiał też, jak nikt inny, z tego skarbca cudów korzystać, z powodzeniem unikając
"unieruchomienia" języka. Dodajmy, że tę cenną umiejętność ugruntował w pracy nad
Klechdami polskimi, które są swoistym "pretekstem" dla całej późniejszej fabularnej,
poetyckiej twórczości Bolesława Leśmiana.
WYBRANA BIBLIOGRAFIA
I. TEKSTY O KLECHDACH POLSKICH
B. Przyłuski, Wstęp, do: B. Leśmian, Klechdy polskie, Londyn 1956
M. Głowiński, Laboratorium wyobraźni, "Twórczość" 1960, nr 2
L. Ligęza, "Klechdy polskie" Bolesława Leśmiana na tle folklorystycznym, "Pamiętnik
Literacki" 1968, nr l
R. Zimand, Preliminaria do klechd Leśmiana, w: Studia o Leśmianie, red. M. Głowiński i
J. Sławiński, Warszawa 1971
M. Adamiec, Apokryficzny pentateuch, w: tegoż, "Cień wielkiej tajemnicy", Gdańsk
1995
W. Wasylenko, O kresowości "Klechd polskich" Leśmiana, w: Kresy, Syberia, literatura.
Doświadczenia dialogu i uniwersalizmu, red. E. Czaplejewicz i E. Kasperski, Warszawa 1995
A. Czabanowska
Wróbel, "Klechdy polskie" baśnie filozoficzne, w: tejże, Baśń w
literaturze Młodej Polski, Kraków 1996
II. PRACE KRYTYCZNE O LEŚMIANIE
A. KSIĄŻKI (W WYBORZE)
A. Szczerbowski, Bolesław Leśmian, Zamość 1938
S. K. Papierkowski, Bolesław Leśmian. Studium językowe, Lublin 1964
Wspomnienia o Bolesławie Leśmianie, red. Z. Jastrzębski, Lublin 1966
M. Pankowski, Leśmian, la revolte dłun poetę contre les limites, Bruxelles 1967
R. H. Stone, Bolesław Leśmian. The Poet and his Poetry, Berkeley and Los Angeles 1976
Studia o Leśmianie, red. M. Głowiński i J. Sławiński, Warszawa 1971. Zawiera m.in.: J.
Błoński, Bergson a program poetycki Leśmiana; M. Głowiński, Słowo i pieśń (Leśmiana
poezja o poezji), Z. Łapiński, Metafizyka Leśmiana; E. Olkuśnik, Słowotwórstwo na usługach
filozofii; M. Podraza
Kwiatkowska, Gdzie umieścić Leśmiana? Próba lokalizacji
historycznoliterackiej; J. Prokop, Niepochwycień. (Motyw regresu w poezji Leśmiana); J.
Sławiński, Semantyka poetycka Leśmiana
E. Czaplejewicz, Adresat w poezji Leśmiana, Wrocław 1973
D. Ratajczak, Teatr artystyczny Bolesława Leśmiana. Z problemów przełomu teatralnego
w Polsce (1893
1913), Wrocław 1979
M. Głowiński, Zaświat przedstawiony. Szkice o poezji Bolesława Leśmiana, Warszawa
1981
C. Rowiński, Człowiek i świat w poezji Leśmiana, Warszawa 1982
M. Głowiński, Wiersze Bolesława Leśmiana, Warszawa 1987, wyd. drugie
B. ARTYKUŁY (W WYBORZE)
J. Kwiatkowski, Leśmian artysta, "Życie Literackie" 1957, nr 5152, przedruk w:
tegoż, Szkice do portretów, Warszawa 1960
A. Sandauer, Pośmiertny tryumf Młodej Polski, czyli o poezji Bolesława Leśmiana,
"Twórczość" 1964, nr l, przedruk w: tegoż, Liryka i logika, Warszawa 1971
K. Wyka, Czytam Leśmiana, w: tegoż, Łowy na kryteria, Warszawa 1965
J. M. Rymkiewicz, Genezis z ducha, w: tegoż, Myśli różne o ogrodach, Warszawa 1968
K. Dybciak, "Wieczne odjazdy ku krańcom istnienia" Ontologia Leśmiana; "Wywalczyć
cudaczne prawo bytu" Antropologia Leśmiana, w: tegoż, Gry i katastrofy, Warszawa 1980,
s. 9
25 i 26
40.
R. H. Stone, Wstęp, w: B. Leśmian, Skrzypek opętany, Warszawa 1985
J. Pietrkiewicz, Leśmian i Czechowicz. Dwaj poeci niezaangażowani, w: tegoż, Literatura
polska w perspektywie europejskiej, Warszawa 1986
W. Gutowski, Poezja Bolesława Leśmiana a mity erotyczne Młodej Polski, w: tegoż, Nagie
dusze i maski (O młodopolskich mitach miłości), Kraków 1992
NOTA EDYTORSKA
Rękopis Klechd polskich, wraz z resztą ineditów Leśmiana, wywieziony z płonącej
Warszawy w sierpniu 1944 roku, przewędrował pół świata, by ostatecznie trafić w okolice
Buenos Aires, gdzie osiedliły się żona i starsza córka poety. Stamtąd, w połowie lat
pięćdziesiątych, przekazany został do londyńskiego Katolickiego Ośrodka Wydawniczego
"Veritas" i tam właśnie przygotowano pierwsze wydanie. W pierwodruku (Londyn 1956,
słowo wstępne Bronisława Przyłuskiego) zaznaczono, że rękopis podstawa edycji był
częściowo uszkodzony, brakło mianowicie kilku kart z fragmentami Wiedźmy. Dalsze losy
rękopisu nie są znane. Prawdopodobnie nie wrócił do Argentyny i nie było go wśród ineditów
zakupionych od rodziny poety przez Aleksandra Jantę (około 1966 roku), przewiezionych do
USA i odkupionych w 1970 przez Humanities Research Center w Austin (w stanie Teksas),
gdzie są przechowywane. Być może jednak, że Janta posiadł i ten manuskrypt i dla jakichś
przyczyn wyłączył go z przeznaczonego do sprzedaży zbioru. Czy rękopis Klechd polskich
przepadł niepowrotnie, czy też (i gdzie?) jest nadal przechowywany nie wiadomo.
Podstawą mniejszej edycji uczyniono londyński pierwodruk, mimo istnienia późniejszego
krytycznego wydania w opracowaniu Antoniego Podsiada (Warszawa 1959; wznowione z
poprawkami: Warszawa 1978). Uznano bowiem, że intencją licznych (w wydaniu z 1959,
znacznie ograniczonych we wznowieniu z 1978) koniektur wprowadzonych przez Podsiada
było "uzwyczajnienie" języka Leśmiana, likwidacja osobliwości poetyckiej narracji, którą
wydawca pragnął zbliżyć do wzoru "zwyczajnego" baśniowego opowiadania. Toteż mniejsza
edycja poprawek z warszawskiego wydania Klechd nie uwzględnia.
W tekst pierwodruku w zasadzie nie ingerowano. Zmiany są ograniczone do nielicznych
korektur pisowni (nie zaznaczanych) i jednego wypadku uzupełnienia oczywistego
pominięcia litery, co oznaczono nawiasem kwadratowym. Gdzie było to konieczne,
uwspółcześniono interpunkcję.
Kursywę w tekście Klechd zastąpiono spacją.
KLECHDY POLSKIE
JAN TAJEMNIK
Chadzał ongi po ziemi Jan swego nazwiska, Tajemnikiem zwany, bo ludzi unikał, na
drzewa się boczył i figury przydrożne omijał. Najchętniej po lasach samotnikował, włóczęgą
trudząc duszę i nogi. Duszę miał skrytą, a nogi bose, że to mu los półzłotka na buty
poskąpił.
Ilekroć bosą stopą ziemi zmacał, tylekroć sercem butów dla się zapragnął. Stąpi po ziemi
i zapragnie, zapragnie i znowu stąpi. Tyle jego, co zapragnie, a w pragnieniu był bardzo
nauczny . Głodnemu chleb na myśli, a bosemu buty. Noga nieobuta we śnie szuka buta .
Umiał Jan
Tajemnik takie buty czasami wyśnić po nocy, że nie wiedział nawet, jak je
wzuć na nogi, snem dostatnim zaszczycone. Miewał bowiem z łaski snu onego i srebrne, i
zgoła złote obuwie, które nad rankiem pierzchało, jak wszelka inna mara, co to z nią człek we
śnie poprzestaje.
Pewnego razu wracał Jan
Tajemnik z lasu do wsi.
Noc była na świecie, noc ponad światem, a i dalej poza światami noc była pewnoć ta sama,
a nie inna, bo i po cóż by się miała odmieniać i różnić, kiedy ją jednaka wola Boża z
jednakiego wszędy utkała zasępienia.
Księżyc toczył się po obłokach, jakbyć go właśnie srebrnymi szprychami napierzył, żeś
ledwo turkotu jego w niebiosach samochcąc nie dosłyszał.
A na ziemi cisza rozmaita: brzozowa w brzozach, topolowa w topolach, a płacząca
w wierzbach płaczących. A owa płacząca tak się jakoś ku ziemi chyliła, jakby kto nowym
grzebieniem warkocze jej odwieczne rozczesywał. Wszystko zasię niewidzialne i grzebień
nowy, i warkocze odwieczne, i ten, kto rozczesywać raczył
Jan
Tajemnik, bocząc się na drzewa i spode łba ciszę rozważając, zbliżył się do młyna
popod wioską.
Młyn był stary, popsuty i bezużyteczny.
Coś w nim skrzypiało po nocy pilnie i pracowicie, niby z nawyku i z nałogu, którego
pozbyć się nie chciał.
Światło księżycowe zieleniało na nim, krusząc się po sękach i strzępiąc się po zadrach.
Popod młynem staw i grobla przegniła.
Jan
Tajemnik spojrzał na młyn i przystanął, jakby go coś tknęło.
Księżyc, stopy jego bose światłem z mroku wyławiając, położył na lewej talara ku
ozdobie, a na prawej dukata ku pociesze.
Spojrzał Tajemnik na ową ozdobę i na ową pociechę. Jedna mu się w oczach zasrebrzyła,
druga zazłociła, a on stał nadal, siłą nieznaną do miejsca przykuty. Przykuło go i nie
puszczało.
Stoi i patrzy. To na nogi własne zerknie, to na młyn spojrzenie przerzuci. Oczy mu się,
widać, w onej przestrzeni pomiędzy bosymi stopami a popsutym młynem zbłąkały, że ich
zowąd nie mógł nijak wybłąkać .
Patrzał tak długo, aż się i czegoś dopatrzył. Ni mniej, ni więcej, jeno na kole młyńskim
ktoś siedzi i z kolei patrzy tak samo, jakby mu się patrzeniem odwzajemniał. To na młyn
zerknie, to na stopy Tajemnika spojrzenie z młyna przerzuci.
Nie to zdziwiło Tajemnika, że ktoś wbrew zwyczajom ludzkim na kole młyńskim siedzi,
jeno to, że mu się patrzeniem tak starannie odwzajemnia.
Nic, jeno patrzy i poziera, i zerka, i ogląda.
Pewno ślepy się urodził i przejrzał niedawno pomyślał Tajemnik.
A ów, co na kole młyńskim się utrwalił , uśmiecha się i głową kiwa, jak po starej
znajomości.
Księżyc mu się na gębie uśmiechniętej wyiskrza, a on owo wyiskrzenie językiem co
chwila zlizuje smakowicie, niby jaką omastę, i znowu patrzy.
Zniecierpliwił się Tajemnik, bosą stopą o ziem uderzył i zawołał:
A cóżeś ty za jeden, u kaduka?
Piórkowski jestem, iż się tak wyrażę! ozwał się ów z młyna i w okamgnieniu
sfrunąwszy z koła samowicie , zakrzątnął się kędyś w powietrzu i stanął tuż przed
Tajemnikiem.
Zmiarkował zaraz Tajemnik, że z diabłem ma sam na sam do czynienia, ale strachu nie
doznał.
Piórkowski skłonił się i dłoń na powitanie wyciągnął. Dłoń z pozoru ludzka, lecz nazbyt
kosmata.
Namyślił się Tajemnik i po żmudnym namyśle dłoń podaną uścisnął, aby diabła bez
potrzeby nie urazić. Uścisnął i po raz wtóry strachu nie doznał.
Cóż wy tu we młynie robita, panie Piórkowski? zapytał po dobremu, aby milczenie
przykre słówkiem stosownym przerwać. Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z diabłem
zawsze Markotno mi jeno, żem na wasz widok strachu należnego sercem zgoła nie
pokosztował , ażem się brakiem onego strachu dwakroć zatroskał, boć to tak, jakby gębie
zabrakło splunięcia, gdy się nieszczęsnym trafem pomyjami, zamiast gorzałką, oraczy .
Mówiąc to, Tajemnik splunął na stronę, lecz natychmiast bosą stopą splunięcie na ziemi
zatarł, aby w ten sposób zatrzeć niemiłe wrażenie, które mógł na diable ów uczynek poniekąd
wywrzeć .
Piórkowski udał, że splunięcia ani widzi, ani słyszy, choć głośne było i znaczne.
Uśmiechnął się i rzekł:
Nie wiem, czyli diabeł z człowiekiem zawsze się schodzi, aleć to wiem na pewno, że
bosa noga czasem z butami się styka, aby się w nie przyoblec, jak przystoi. Odkąd po świecie
samopas dla własnej przyjemności się włóczę, nigdym jeszcze tak bosych nóg, jak te twoje,
nie spotkał! Bo, mówiąc między nami, ani one buta, ani but ich nigdy nie obarczył.
Siedziałem tu na kole młyńskim i myślałem właśnie o nich, ile że o niczym innym myśleć
jakoś nie chciałem.
A cóżeście o nich myśleli, panie Piórkowski? zapytał ciekawie Tajemnik, kciukiem
prawej nogi żłobiąc wprawnie ziemię, zwilgotniałą od rosy.
Myślałem, że one butom, a buty by się im przydały.
To prawda! westchnął Tajemnik, pocierając stopą o stopę.
Mam ja dla ciebie na widoku parę butów niezgorszych rzekł nagle Piórkowski i
ściszył głos. Ściszył głos i zbliżył się do Tajemnika. Wydało się Tajemnikowi, że i w nim się
głos zawczasu ściszył, choć go jeszcze nie spróbował, jeno trzymał gdzieś w piersi na
pogotowiu.
Jakież to buty? rzekł wreszcie, przysłuchując się własnemu głosowi. Głos był
rzeczywiście ściszony.
Czerwone! szepnął Piórkowski i mrugnął lewym okiem.
Czerwone! powtórzył Tajemnik i też mrugnął lewym okiem, a jednocześnie uczuł,
że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i zabłysło, jakby ktoś podkówkami
ognia skrzesał, a ogień potrwał jedno mgnienie i zgasł.
Wyście to ognia skrzesali? spytał nagle Tajemnik.
Nie ja odrzekł Piórkowski.
A kto? spytał znowu Tajemnik.
A o jakim ogniu mowa? mruknął niechętnie Piórkowski.
Nie umiał Tajemnik opowiedzieć dokładnie, o jakim ogniu mowa. Zaplątał mu się język
i zamilkł. Piórkowski też zamilkł. Obydwaj pomilczeli przez chwilę. Pierwszy przerwał
milczenie Piórkowski.
No więc jakże? zapytał. Pragniesz tych butów?
Pragnę!
Całym sercem?
Całym sercem!
Całą duszą?
Całą duszą!
I całym rozumem swoim?
W tym miejscu Tajemnik zapóźnił się nieco z odpowiedzią i, drożąc się, utkwił tym
rozumem w jakowymś namyśle.
A czy na pewno czerwone? zapytał wreszcie, badawczo zazierając w ślepie
Piórkowskiemu.
Na pewno! zawołał Piórkowski.
Tedy pragnę ich całym rozumem swoim! odpowiedział Tajemnik. Powiedzcie mi
jeno, gdzie są owe cuda?
Poczekaj, bratku! odrzekł, drożąc się z kolei, Piórkowski. Zanim powiem ci,
gdzie są, musisz mi wprzódy zapłacić za zdradzenie nikomu nie wiadomej tajemnicy.
Czymże ja wam zapłacę, panie Piórkowski? zakłopotał się Tajemnik. Nic nie
mam ani przy duszy, ani przy ciele!
Mieć masz, jeno, widać, skąpisz zauważył Piórkowski i serdecznym palcem
wskazał talara na lewej, a dukata na prawej nodze Tajemnika. Leżały tam bowiem dotąd tak,
jak je księżyc był położył.
Uśmiechnął się Tajemnik i rzekł:
Bierzta ów dobytek, jeśli wam się widzi, ale go zagarnijta własnoręcznie, bo ja bym tam
tego zgarnąć nie potrafił.
Przycupnął Piórkowski do ziemi, a Tajemnik ze zdziwienia gębę na oścież rozwarł,
widząc, jak diabeł kosmatą dłonią zdjął talara z lewej, a dukata z prawej nogi, obejrzał je
pilnie, zważył na dłoni, zadzwonił nimi w powietrzu i wsunął do kieszeni.
Dobre? spytał Tajemnik, z podziwu wybrnąć jeszcze nie mogąc.
Dobre! odrzekł Piórkowski z zadowoleniem. Bywa tak czasem, że gdzie księżyc
się zasrebrzy, tam się talar uzbiera, a gdzie się zazłoci, tam się dukat uciuła. Tak czy owak
targ ubity! Powiem ci teraz, gdzie znajdziesz parę butów czerwonych. Bywałeś w tym borze,
co na prawo od rozstaju?
Bywałem.
Idź
że tam jutro w nocy, bo jutro noc Zmartwychwstania. Ugryzł się diabeł w język,
wymawiając to słowo, a Tajemnik na dźwięk tego wyrazu pomyślał, iż wypada mu wobec
diabła znakiem krzyża świętego swoją powłokę doczesną pokrzepić. Wzniósł więc dłoń do
góry i zaczął: "W imię Ojca" lecz, nie chcąc diabła płoszyć i dręczyć bez potrzeby, dłoń
wzniesioną zatrzymał w powietrzu ponad czołem.
Piórkowski spode łba zerknął na dłoń powstrzymaną, co tkwiła jeszcze w powietrzu, jakby
zadumana o tym, czy jej po drodze, czy z drogi.
Udał, że nie rozumie tego ruchu, co się tak wielmożnie zapoczątkował, zmarszczył jeno
brwi i rzekł pośpiesznie:
Będę ci ojcował w twej wędrówce po ziemi, tylko opuść dłoń i słuchaj dalej, coc
powiem.
Tajemnik dłoń opuścił i słuchał.
Jutro noc Zmartwychwstania powtórzył Piórkowski. W tę noc skarby zaklęte
wydobywają się z ziemi na powierzchnię, aby się przesuszyć. Płoną słabym, błękitnawym
płomykiem, który się to nieci, to gaśnie, wedle swej potrzeby i wedle swego zamysłu.
O samej tedy północy wnijdź do boru z motyką za pasem. Patrz uważnie, który skarb
największym ogniem płonie. W tym miejscu kop a kop, aż się dokopiesz zamku, który się
przed wiekami zapadł w podziemia.
U stóp zamku stoją buty czerwone. Są one własnością pana owego zamku, alić pan ów jest
dzisiaj jeno upiorem. Nie wolno ci do zamku wnijść bez tych butów. Wzuj je co prędzej na
nogi lewy but na prawą nogę, a prawy na lewą, bo takie jest ich przyrodzenie i taki
porządek po śmierci. Co na ziemi lewe, to pod ziemią prawe i na odwrót. Obuty w ten
sposób idź śmiało do wnętrza zamku, a znajdziesz tam skarby zaklęte. Pamiętaj jeno, abyś
wracając, nie zapomniał butów zzuć i na dawnym miejscu popod zamkiem należycie ustawić:
but lewy po prawej stronie, a but prawy po lewej. Niech ci nawet w głowie myśl taka nie
postanie, aby buty, z tamtego świata wydobyte, sobie przywłaszczyć, bo nie przystoi w takich
butach po ziemi chodzić. A choć czerwone nie bądź na nie łasy. Pozwól im się i nadal pod
ziemią czerwienić, bo co podziemne to nie twoje. Aż nazbyt zadość twym bosym nogom
uczynisz, udzielając im przygodnego w onych butach schronu na czas pobytu twego w
podziemiach. Chciałem ci ojcować w twojej wędrówce, ale w tej chwili właśnie,
napatrzywszy się do syta twej gęby, rozmyśliłem się i poniechałem dobroczynnego zamiaru.
Zbyt podłego jesteś pochodzenia i zbyt, pomimo przydomku, nieznanego nazwiska, abym
miał cię usynowić i ojcowaniem dookoła ciebie się zatrudniać. Sam sobie ojcuj i bywaj
zdrów!
Domówiwszy tych wyrazów, wyciągnął Piórkowski z niegodnej badania kieszeni tabakierę
złotą, w najlepszym razie skradzioną, a w najgorszym przez jakiegoś piekielnego złotnika
w dniu imienin ofiarowaną mu na pamiątkę.
Uderzył po niej palcem kosmatym tak głośno, jakby odsłonięcie zatajonej we wnętrzu
tabaki nie mogło się obyć bez jakiegoś pomnikowego szalonej pamięci pioruna,
otworzył ją wreszcie i z wielkim znawstwem ujął w dwa palce spory niuch jedwabistego
miału. Owym niuchem szczodrze wyposażył swój nochal, dosyć pojemny, i kichnął
zapamiętale na cztery strony świata, tedy więc na wschód, na zachód, na północ i na południe.
Pokrzepiony kichnięciem, znikł sprzed oczu stropionego nieco Tajemnika. Znikł tak nagle
i tak usilnie, że Bogu ducha winne powietrze, owym zniknieniem wstrząśnięte, drgało jeszcze
i dygotało przez chwil kilka, jakby je zimnica opadła. A wdał się w nie po zniknieniu
Piórkowskiego zapach dymu, siarki, tudzież, z pominięciem tabaki ów zawiew przykry,
który się zawsze zdąży uzbierać w miejscu, kędy się diabeł zbytnio zadomowił, a który ponoć
w potach diabelskich ma swą przyczynę nikczemną.
Przynagliło go! pomyślał Tajemnik. Spieszno mu było do mnie, ale i ode mnie
również było spieszno.
* * *
Nazajutrz, skoro noc Zmartwychwstania nastała, pobrnął Jan
Tajemnik do lasu, co na
prawo od rozstaju, i tam pod lasem północy się cierpliwie doczekał.
O samej północy wniknął do gęstwiny leśnej, macając co chwila motyki, którą miał za
pasem.
Dziwno i straszno ujrzeć noc Zmartwychwstania w niebiosach, gdy gwiazdy, ostrzami
wbite w ciemnotę, jarzą się tak, że widać poza nimi strumieniące się nieustannie powietrze,
którym nikt jeszcze nie oddychał, a którego świeżość i głębię studzienną węszą nozdrza,
spragnione powiewów ożywczych.
Dziwniej wszakże i straszniej ujrzeć noc Zmartwychwstania po krzewach leśnych, po
jarach i parowach, gdzie i duszno jej, i ciasno, i niewygodnie. Dziwniej i straszniej, bo ma się
ją tuż blisko, tuż obok na samochcącym dosiężeniu
Idąc, wyciągnął Jan
Tajemnik przed się swe dłonie grzeszne i dotykał nimi krzewów,
jakby chciał zawieruszony w nich mrok tej nocy ugłaskać i oswoić, bo czuł, że gniewna była i
o nim zadumana
A i on miał ją na myśli. Miał na myśli to noc ową, to buty czerwone. To buty czerwone, to
skarby zaklęte. To znów noc ową I tak wciąż na przemian.
W końcu zaś zapomniał o wszystkim, prócz butów czerwonych. Rozpanoszyły się one w
jego zamysłach ukrytych i tkwią tam jeden obok drugiego, i czerwienią się dobrane, maściste,
chodziwe a tak, zda się, do tańca pochopne, że pokaż im jeno skrzypki, a pewno w miejscu
nie ustoją
Ledwo to pomyślał, a nagle gdzieś na uboczu ukazał się płomyk błękitnawy.
Zrozumiał Tajemnik, że to jeden ze skarbów zaklętych wydobył się spod ziemi na
powierzchnię, aby się przesuszyć. Uprzykrzyła mu się wilgoć podziemna, więc płonie teraz z
ochotą i przesypuje się garściami i przesusza. Płonie dorywczo z przestankami, bo mu
widać trudno swą zwilgotniałą zawartość rozżarzyć. To zatli się, to zgaśnie na chwilę, aby
znów się zatłić.
Doznam strachu, czy nie doznam? pomyślał Tajemnik, lecz strachu i tym razem nie
doznał. Takie już było jego przeznaczenie, że mu strach na drodze do złego nie stawał .
Poszedł wprost w kierunku owego płomyka, aż tu nagle i drugi płomyk się ukazał, i trzeci, i
czwarty.
Cały las zbłękitnił się zjawionymi płomykami, aż zaroiło się w nim od tych migotów
zaklętych, bo w całym lesie odbywało się teraz pośpieszne i pracowite przesuszanie się
skarbów, że to wszystko, znużone długim leżeniem i przesiąknięte wilgocią, wypełzło tłumnie
z nor podziemnych, niby robactwo, stopą Bożą pominięte, a dłoniom ludzkim nie zawsze
dostępne. Pomimo wrzenia tej pracy pilnej i w sobie skupionej, nie było w lesie słychać nic,
prócz wydechu ziemi parnej i tego piętrzenia się wśród drzew ciemności, która się zmaga z
własnym nadmiarem.
Tajemnik oczy wytrzeszczył, aby zbadać, który z tych skarbów największym tli się
płomykiem. Patrzy i wnioskuje.
Łatwiej mu patrzeć, niźli wnioskować, bo tyleż w lesie płomyków, ile w głowie wniosków.
Ale go żadna trudność nie przeraża. Nic, jeno wnioskuje i wnioskuje.
Na pewno by ze zbytniej zadumy skołowaciał, albo i kręćka jakiego przy sposobności
nabył, gdyby mu sam przypadek z pomocą nie przyszedł.
Tuż nieopodal jego stóp bosych ziemia się zakołysała, jako ta woda w cebrze, i wytrysnął z
niej na powierzchnię skarb obfity.
Nie tyle nawet wytrysnął, ile się jakoś ciszkiem a chyłkiem znikąd wygramolił, jakby mu
kto drabinę dla ułatwienia onej podróży użyczył.
Rozgościwszy się na powierzchni ziemnej, zatlił się tak sutym płomykiem, że wszystkie
inne wobec tego zmalały, i jął się przesypywać tak zapamiętale, żeś w onym rojeniu się i
zgiełku nie mógł rozróżnić talarów od dukatów, choć jedne i drugie migotały rzęsiście w
świetle błękitnawym.
Ten
ci się przesusza, jakby nic innego przez całą wieczność nie robił! pomyślał
Tajemnik, przyglądając się błyskotliwym a niepochwytnym wirowaniom srebra we złocie, a
złota we srebrze, a zaś obojga w błękitnawym rozwidnieniu. Ślepy by chyba zrozumiał,
że w całym lesie ten skarb jest największy!
Taką myślą ulżywszy swej żmudnej dotąd zadumie, Tajemnik bosą nogą naprzód się
pokwapił, przycupnął znienacka i dłoń wyciągnął, aby skarbu dostać, a skarb smyrg pod
ziemię! Nie ma go, jakby nigdy nie było!
Takiś ty oględny i do znikania skory! pomyślał znowu Tajemnik. Wolisz ty pod
ziemią się wylegiwać, niż w ludzkiej kieszeni serdeczną szczycić się gościną? Poczekajno,
bratku! Nie chciałeś ty po swej woli przyjść do mnie, przyjdę ja wbrew twojej woli do ciebie!
Ujął Tajemnik oburącz motykę i uderzył nią po ziemi w tym miejscu, gdzie skarb zaklęty
przed chwilą swą tajemnicę złocistą oczom jego obnażył.
Ziemia, motyką zraniona, sama się rozstąpiła posłusznie i bezopornie. Coś w niej tylko
westchnęło, zapodziało się w sobie, ułożyło się wygodniej i znieruchomiawszy, zamilkło.
Westchnęło niemal po człowieczemu, a zamilkło zgoła nie po ludzku. I ukazał się w niej, niby
w samym środku onego milczenia, otwór głęboki, od spodu światłem, jak pyłem złotym, z
lekka tu i ówdzie potrząśniętym .
Przykucnął Tajemnik i zajrzał skwapliwie do otworu, a tam u samego pobrzeża
drabina wisi, pewno ta sama, po której skarb zaklęty piął się żywcem ku górze, zanim się na
powierzchnię ziemi przedostał. Ale drabina krótka, niecałkowita, z trzech jeno stopni złożona,
nie tylko do dna otworu nie sięga, lecz kończy się tuż u pobrzeża; ledwo się zaczęła, a już i ku
końcowi swemu dobiegła, jakby naumyślnym skrótem chciała wnijście do otchłani utrudnić.
Po takiej drabinie ani wzwyż do nieba, ani w dół do piekła nie zajdziesz! pomyślał
Tajemnik. Do nieba za niska, do piekła za krótka.
Mimo to, nie mając na podorędziu dłuższej drabiny, pogodził się i z tą, która w zjawionym
otworze Bóg wie dla jakich potrzeb i dla jakiego użytku tkwiła usłużnie, może nawet własnej
krótkości nieświadoma. Bosą nogę do otworu pilnie wściubił i na pierwszym stopniu
umiejętnie ją utwierdził . Postał na tym stopniu chwilę przelotną, jakby dla wypróbowania,
czy drabina brzemię jego należycie podźwignie, i na drugi stopień się osunął, a potem na
trzeci. Na trzecim przystanął i, jedną nogę luzem za się postroniwszy , jął bosą piętą macać
naokół powietrze, światłem zaprószone, w tej nadziei, iż coś stałego zmaca.
Aż tu nagle poczuł, że się drabina w sobie zmaga i krzepi , i jakoś rozkurcza. Spojrzał pod
się na drabinę, a drabinie ni stąd, ni zowąd czwarty stopień przybył.
Tajemnik luźną nogę, w powietrzu myszkującą, natychmiast do powrotu przynaglił i do
stopnia nowo przybyłego pośpiesznie przywarł.
Ledwo to uczynił, a drabinie już i piąty stopień znikąd przybywa.
Od przybytku głowa nie boli! pomyślał Tajemnik, na piątym stopniu utrwalając swe
brzemię, bosymi nogami czynnie zakończone. Nie taka głupia ta drabina, jak mi się po
pierwszyźnie wydało. Umie się ukrócić, aby pod ziemią miejsca zbyt wiele bez potrzeby nie
zagarniać, ale też i rozrastać się potrafi, gdy po temu konieczność i sposobność się zdarzy.
I rzeczywiście co prawda, to prawda. Drabina się rozrasta i rozrasta w miarę tego, jak
Tajemnik z wyższego stopnia na niższy nogi bose omackiem przemiejscawia.
Rosną na niej te stopnie, jak grzyby po deszczu. Zdawałoby się, że drabina wraz z
Tajemnikiem schodzi do ziemi, aby ją wespół z nim nawiedzić.
Schodził Tajemnik tak długo, jak długo drabina się rozrastała, a gdy zatrzymała się w
swym rozroście, zatrzymał się i Tajemnik w swym znijściu.
Zatrzymał się i spojrzał w górę ponad siebie, gdyż dotąd, zajęty podróżą, w górę oczu
nie podnosił.
Spojrzał i gębę rozdziawił od zbytniego wrażenia! Wszystkie górne stopnie znikły z
taką samą łatwością, z jaką przed chwilą przybywały.
Pozostał jeno ostatni, na którym Tajemnik trwał jeszcze z gębą rozdziawioną. A i ten znikł
bez śladu, gdy na ziemię zeń uskoczył.
Nie taka głupia ta drabina, jak mi się po pierwszyźnie wydało! powtórzył w myśli
Tajemnik. Drogę mi ułatwiała, a powrót utrudniła.
Niedługo się jednak frasował tym, co mu się stało. Nagliła go ciekawość i butów
czerwonych żądza nieodparta. Obejrzał się naokół, czy gdzie zamku zaklętego albo butów
czerwonych nie zaoczy.
Przed nim murawica niska, która się pewno wraz z zamkiem pod ziemię ongi zapadła.
Dotąd się jeszcze zieleni po dawnemu już to z przyzwyczajenia, już to dla tej przyczyny, że
nic innego czynić nie potrafi, jak właśnie zielenić się choćby nawet po ciemku. A i nie bardzo
po ciemku, bo to samo światło, które ostatkiem spylonego pobrzasku dozłacało się u pobrzeży
otworu, jaskrawi się po niej i źdźbła jej zielone do rozkwitu zagrzewa.
Opodal murawicy zamek stoi zaklęty, rzęsiście oświetlony. Z niego to właśnie
wysnuwa się światłość nieustanna.
Marmurowe wschody prowadzą do złotych wierzej samotnego zamku. Tuż popod
wschodami para butów czerwonych tkwi, jak na czatach. Tkwi i czerwieni się pod ziemią,
jakby ta czerwień, wiekując , nabrała mocy niespożytej i koloru niezniszczalnego. Mrugnął
Tajemnik lewym okiem i uczuł, że mu się w tym rozmruganym oku coś zaczerwieniło i
zabłysło, jakby ktoś podkówkami ognia skrzesał. Przypomniał sobie natychmiast, że miał już
taką iskrę w oku, gdy mu Piórkowski o tych butach prawił.
Spojrzał ukradkiem na swoje nogi bose i w te pędy do butów się zbliżył.
Pogłaskał je pieszczotliwie, rękawem nieco potarł dla wzmożenia połysku i gwoli wzucia
ustawił tak, aby lewą nogą w but prawy, a prawą w lewy utrafić.
Wówczas ze czcią i radością swe nogi bose wprowadził do ich wnętrza, jak na
nowosiedliny do przestronnego a wygodnego pomieszkania. Dobrze było tym nogom w
butach! Tak dobrze, że się po nich jakaś słodycz nieznana rozlała. Uczuły się lekko i
skocznie, jakby im do tańca grano.
Nigdy jeszcze Tajemnik nogami swymi tak, jako teraz, nie poruszał. Szły nie tylko chętnie,
ale i tanecznie.
Toteż wbiegł po wschodach marmurowych z taką ochotą, jakby pląsem porwany. Wszedł
do wnętrza zamku z komnaty do komnaty wędrował ciekawie, a pląs, w nogach zatajony,
nie ustawał i nie zamierał.
W komnatach światłość i bezludzie .
Popod ścianami wory dukatami i talarami upchane, a u każdych drzwi na oścież
rozwarty koń stoi coraz to innej maści.
Ale koń to nieżywy, zastygły w posąg kamienny takiej barwy, jaką była maść jego na
ziemi.
Jeden bułany, drugi wrony, trzeci kasztanowaty, czwarty cisowy, piąty
jabłkowity, szósty gniady, siódmy siwy. Kto by tam zliczył owe konie!
Stoją u drzwi, jedną nogę wzniósłszy ku górze, jakby z miejsca ruszyć miały.
Czapraki na nich malinowe, siodła złociste z terlicami . Stoją w pogotowiu.
Może i przyjdzie taka chwila, że z miejsca ruszą Bo na pewno, gdy archaniołowie
zatrąbią, aby zmarłych i żywych przed oblicze Boskie na sąd ostateczny powołać, konie owe,
zasłyszawszy trąb odgłosy, pomyślą, że bitwę kędyś otrąbiono, i z miejsca wówczas ruszą
Ale kto ich tam w chwili takiej dosiędzie!
Stoją tymczasem bez ruchu, niby na straży. Czaprakami okryte, śmiercią w biegu
powściągnione.
Tajemnik przechodził obok nich, połyskując czerwonymi butami w świetle, które
napełniało zamek, a które nie wiadomo skąd wynikało. Dukaty i talary iskrzyły się w worach.
Przed chwilą jeszcze na powierzchni ziemi przesypywały się garściami, jak żywe, a teraz
zamarły w bezruchu.
Ukryły się do worów, wzrokiem ludzkim spłoszone. Może i nie wiedzą o tym, że je
zdradza połysk niespokojny.
Tuście się zataiły, połyskliwe, zazdrosne ! szepnął Tajemnik, zbliżając się do
worów. Nie zdążyło się jeszcze to robactwo tchórzliwe przesuszyć, a już spod ręki
umknęło, aby mi siebie poskąpić! Nauczę ja was szczodrości i hojności!
Po kolei Tajemnik zanurzał dłonie we worach, gruntując je aż do dna. Garściami
wsypywał dukaty i talary do kieszeni, do czapki i za pazuchę. Tak się w nie skrzętnie
zaopatrzył, że wyglądał jak brzuchaty i zbytnio otyły, prócz gęby, która wrodzoną chudość,
chcąc nie chcąc, zachowała.
Czas mi już pono wrócić na ziemię mruknął po namyśle. Spieszno mi do tego, aby
się ze sobą samym, jako z osobą bogatą, zżyć i porozumieć stosownie, bo już ja nie ten, co
dawniej, więc mi nie przystoi po dawnemu siebie traktować. A nie wiem jeszcze, jak mam
siebie traktować i jak się dookoła własnej osoby krzątać, bo wszystkiego trza się nauczyć.
Czy za pan brat być ze sobą, czy nie za pan brat?
I, popląsując, skierował się ku wyjściu.
Buty go niosły tak lekko, jakby on szedł na swoją rękę, a one na swoją. On sam
przez się, i one same przez się. On po swojemu, i one po swojemu. Nie wiedział w końcu
Tajemnik, kto kogo nosi i kto za kim idzie. Wygodę miał z tej przyczyny i skoczność, i
wypoczynek nieustanny. Nie tylko czuł się obuty, lecz i obsłużony, i obtańczony.
Pośpiesznie zbiegł ze wschodów marmurowych i przystanął u ich podnóża.
Wypadało właśnie zzuć buty i ustawić je popod wschodami lewy po prawej, a prawy po
lewej stronie. Tak mu sam Piórkowski doradzał. A wiedział Tajemnik, że diabeł kusić
kusi, lecz kłamać nigdy nie kłamie. Jeśli doradzał tak a tak, to znaczy, że tak a tak być
powinno.
Spojrzał Tajemnik na buty czerwone i zadumał się śmiertelnie.
Zzuć, czy nie zzuć?
Podumał, podumał i zzuć postanowił. Gdy w nim to postanowienie zapadło, uczuł w
sercu żal i smutek luty .
Przysiadł na wschodach i dłoń już wyciągnął, aby zzuć, ale ledwo dłonią butów dotknął,
po raz pierwszy w życiu strachu doznał.
Doznał strachu na myśl, że się z tymi butami rozstanie.
Takiż to jest ów strach, któregom dotąd nigdy nie pokosztował? pomyślał,
zasępiając czoła. Chodzi on mi po kościach, jak ciągota bolesna, rozłąką z butami
zasmucona. Chodzi po kościach i pomawia mnie o niewdzięczność względem tych
czerwonych dobrodziejów, i pstrzy się w oczach, niby łzy nieproszone Raczej but bez nogi
niźli noga bez buta ma na świecie i zastosowanie jakieś, i umiejscowienie, i samowitość
Niech mię Bóg broni od tego, abym miał z własnej i nieprzymuszonej woli nogi moje
brakiem onych trafnie dopasowanych przytułków upośledzać i marnotrawić! Otóż nie
zmarnotrawię i nie upośledzę!
Tak rzekł i postanowił nóg swoich na dokuczliwą rozłąkę z butami nie narażać.
I nie naraził.
Zaraz mu na sercu ulżyło.
Pobiegł przez murawicę ku otworowi, którędy do podziemi był się przedostał.
Drabina wisiała, jak poprzednio, u samego pobrzeża otworu. Znów
ci była skrócona i
niecałkowita. Trzy jeno stopnie widniały na niej w świetle, które od spodu resztą złotawej fali
doplusnąć zdołało.
Zafrasował się nieco Tajemnik niedostatkiem potrzebnych stopni i bezpowrotnością drogi
przebytej.
Z tęsknotą utkwił wzrokiem na pierwszym stopniu. Przeniósł wzrok na drugi i na trzeci, a
z trzeciego opuścił na to miejsce, gdzie dawniej czwarty stopień tak się w czas i pożytecznie z
niczego uklecić czy też uciosać raczył.
Ledwo to uczynił, a czwarty stopień przybył, majstrując się bez niczyjej pomocy w oczach
Tajemnika i utwierdzając się starannie na swym miejscu, jakby mu pilno było na świat
przyjść znikąd i w poprzek drabiny znieruchomieć.
Tajemnik radosnym uśmiechem powitał jego narodziny pożądane i natychmiast wzrok, od
tego stopnia oderwany, niżej nieco ze wspomnianą tęsknotą ugruntował.
Piąty stopień przybył bez omieszki .
I w miarę, jak Tajemnik wzrok swój z miejsca na miejsce przenosił, przybywały drabinie
stopnie jeden za drugim, aż przybyły wszystkie.
Wówczas Tajemnik, ani chwili nie zwlekając, jął się po drabinie wspinać.
Buty czerwone niosły go wzwyż tak lekko i tanecznie, że w okamgnieniu znalazł się na
powierzchni ziemi.
Odetchnął wesoło i zajrzał do otworu.
Ale otworu już nie było, jakby nigdy nie istniał.
Dobrze to takiemu otworowi na świecie! wywnioskował Tajemnik. Inni trudzą
się i kłopoczą, aby weń wleźć lub zeń wyleźć, a on tkwi sobie w ziemi bezczynnie, i ani mu w
myśli jakiekolwiek znijście lub wyjście, bo sam jest jednym i drugim.
Noc Zmartwychwstania nie przeminęła jeszcze.
Tu i ówdzie błękitniały niespokojne płomyki przesuszających się skarbów.
Czasem drzewo samotne zaskrzypiało, pacząc się od wonnej, przejrzałej wilgoci.
Czasem spróchniała gałązka, złamana w najkrótszym kolanku, spadała, nie chcąc, na
ziemię i uderzała po drodze o pozostałe sęki i gałęzie, jakby rachując je w przelocie, nie
mogła podołać tej przygodnej rachubie.
A ciemność snuła się po krzewach, biegła po drogach leśnych, przemykała się bezdrożami
i, odbita od ziemi, cwałowała ku górze, niby konno i na skrzydłach, i pławem , i samym
zamysłem niepochwytnym
Czułeś hen ponad lasem jej piętra puste, w niebiosy wparte, a stojące otworem dla
wszelkiej zmory wędrownej, bezprzytułkiem umęczonej, a nocą Zmartwychwstania
zaskoczonej pomiędzy niebem a ziemią.
Tąjemnik pośpiesznie pomknął lasem, na oślep drogę zgadując.
Buty czerwone niosły go, ujmując stopom trudu i zbytecznej mitręgi. Czuł się tak, jakby
sam siebie wziął na barana gwoli ułatwienia podróży lub jakby w jednej osobie był i
jeźdźcem, i wierzchowcem.
Biegł, popląsując, a buty co chwila, jakby dla większej zachęty, krzesały ognia,
podkówkami skrząc się w ciemności i żarząc się swą czerwienią wiekuistą. Odblask
purpurowy padał od nich na murawę i chwiał się na niej plamiście. Ten sam odblask
ruchliwym swoim szkarłatem oświetlał od spodu twarz biegnącego Tąjemnika.
Ktokolwiek by go teraz ujrzał z daleka, pomyślałby na pewno, że nogi jego objęte są
pożarem, a twarz polśniona łuną.
Wybiegłszy z lasu, zboczył ze zwykłej drogi, aby ludziom czerwonymi butami w oczy nie
zaświecić.
Skierował się ku bezdrożom i pustkowiom.
Stała tam lepianka opuszczona, która już się w połowie rozpadła.
Do jej wnętrza zawieruszył się Tąjemnik.
W kącie leżało trochę siana i słomy. Tąjemnik na sianie do snu się ułożył, a słomą buty
starannie opatulił, aby poblask czerwieni wiekuistej nie zwabił do wnętrza przypadkowego
przechodnia.
Zasnął po raz pierwszy w życiu obuty i dukatami obciążony.
Przespał resztę nocy i cały dzień następny, i wieczór.
I znów noc druga z kolei nastała, a on spał, pochrapując.
Byłby i tę noc przespał bez mała, bo go nadmiar szczęścia uznoił i przymusem sennym,
niby jakimś opatrunkiem jedwabistym, na sianie znieruchomił , ale o samej północy dusza
mu w ciele, jak w tej komorze ciemnej, niepokoić się zaczęła, a serce do piersi zapukało, niby
do drzwi, snem właśnie zapartych.
Ocknął się, ale nie chciało mu się powiek, resztą snu oślepłych, na jawę rozewrzeć.
Nie chce się i nie chce.
Trwa tedy z powiekami zamkniętymi, aż tu nagle słyszy już to stąpanie czyjeś, już to nie
słyszy nawet, jeno czuje i węszy czyjś pobyt we wnętrzu lepianki pobyt sam przez się
bez żadnego stąpania, bez odgłosu, bez szmeru.
Nie umiałby nawet powiedzieć, czemu wyczuł czyjąś w pobliżu obecność, ale mógłby
przysiąc, że ktoś tu nieopodal czy to stoi, czy też trwa, albo raczej tkwi tak, jak drogowskaz
na rozstaju.
Postronił nieco jednej powieki, żeby oku dać szparę dla wyjrzenia, i natychmiast owa
szpara zapełniła się przygodną cząstką oglądanego przedmiotu.
Rozszerzył Tąjemnik szparę, aby całość obejrzeć. Obejrzał całość i dech zataił .
Przed nim na środku lepianki stał upiór barczysty, wąsaty i bosy.
Tąjemnik stopy jego bose zauważył od razu.
Domyślił się, że stoi przed nim właściciel butów czerwonych.
I znowu doznał strachu na myśl, że zbliża się straszliwa chwila rozłąki z butami.
Ale tym razem strach nogi mu zdrętwił , a gardziel zdławił, niby powrósłem piekielnym.
W lepiance cisza, jakby nikogo nie było, choć dwóch w niej przebywa, bo każdy z tych
dwóch swoją usilną zachowuje ciszę.
I łączą się obydwa w tej ciszy, i dwoją , każdy po swojemu zaczajony i po swojemu
nieruchomy.
Choćby mi przyszło skamienieć, nie poruszę się pierwszy! pomyślał Tajemnik.
Niech on się pierwszy poruszy, jeśli mu spieszno do ruchu w ciemności.
W tej chwili właśnie upiór się poruszył.
Jego powłoka przejrzysta, ruchem z lekka wstrząśnięta, wydała ze siebie zapach mogilny,
który pośpiesznie napełnił wnętrze lepianki i dosięgną! jakby umyślnie skierowaną falą
nozdrzy Tajemnika.
Musiał teraz wdychać to zarażone powietrze , które za każdym westchnieniem coraz
bardziej obezwładniało go i przepajało swym jadem.
Bierze mnie w swe trupie posiadanie! pomyślał resztą sił wylękłych.
Upiór wąsa pokręcił, brwi przymarszczył, a potem dłonie obydwie wyciągnął przed siebie,
poruszając skwapliwie palcami, jakby chciał coś pochwycić.
Usta jego rozwarły się, zamknęły i znowu rozwarły.
Mówił, czy nie mówił?
Nie słychać było słów żadnych.
Pewno chce, abym ja pierwszy przemówił pomyślał znowu Tajemnik. Niech sam
to uczyni, jeśli mu spieszno do rozmowy.
W tej samej chwili głos, podobny do echa potwornego, wydobył się z gardzieli upiora.
Tajemnik nie mógł na razie słów od samego głosu odróżnić, bo głos bardziej przykuł jego
zdrętwiałą uwagę niźli słowa.
Powoli jął się wsłuchiwać i nawykać do brzmienia tego głosu, aż wreszcie zrozumiał.
Oddaj buty, oddaj buty! rzęził bosy upiór.
Butów nie oddam! pomyślał stanowczo i uparcie Tajemnik, ale się słówkiem jednym
nie ozwał, bo i dech mu sparło, i język mu w gębie skołowaciał, i zgoła nie chciał należeć do
rozmowy, chociaż się jego tyczyła i dokoła niego się obracała.
Starał się jeno zgadnąć, co ma czynić i czego się trzymać, aby się do rąk upiora nie dostać.
Zgadywał tak długo, aż zgadł.
Zgadł, że upiór wówczas tylko pochwycić go zdoła, gdy buty czerwone zobaczy.
W przeciwnym razie żadnego prawa doń nie poczuje, noc w lepiance przestoi, a nad
rankiem, skoro trzeci kur zapieje , pierzchnie tak samo bosy, jak bosy się zjawił.
Buty były słomą starannie opatulone.
Chciał Tajemnik z pościeli siana garść zaczerpnąć, aby je na wszelki przypadek jeszcze
doosłonić , lecz mimo wysiłku nie mógł ręką poruszyć.
Ręce miał bezwładne.
Zaduch trupi coraz bardziej zatruwał i przesycał jego ciało, na słomie poległe.
Spojrzał znów na upiora.
Upiór stał po dawnemu i wyciągał dłonie, i szeptał:
Oddaj buty, oddaj buty!
Nie oddam, bom nie po to je nabył, aby oddawać! pomyślał Tajemnik. Możesz tu
stać po prośbie aż do trzech kurów i trupim swoim zapachem pod sam nos mi kurzyć bez
wytchnienia! Wiem, że mię nie tkniesz dopóty, dopóki się naocznie nie przekonasz o
obecności na moich nogach skradzionego obuwia. A i to wiem, bratku z tamtego świata, że
chętnie byś połowę swej wieczności oddał za to, żeby choć jeden, na ten przykład lewy, but
wysunął mi się spod słomy i oczom twoim zalecił się w całym swym przepychu purpurowym.
Załedwo to pomyślał, a uczuł nagle, że lewa noga zdrętwiała mu do reszty i bezwolnie,
całym swym brzemieniem doczesnym osuwa się i ześlizguje z maluczkiej wysokości
siennego barłogu na ziemię, jakby właśnie jej nieoględny właściciel wbrew zabobonnym
obyczajom lewą nogą chciał wstać z posłania.
Oddaj buty, oddaj buty! zawołał głośniej upiór i, zda się, baczność swą natężył.
Tajemnik uczynił i zewnętrzny, i wewnętrzny, lecz zarówno bezskuteczny wysiłek, aby
nieposłuszną nogę w tej podróży rozpaczliwej powściągnąć i jej zapędy samodzielne
pohamować.
Noga odmówiła mu wszelkiego posłuszeństwa.
Bezwładny i bezsilny czekał na to, co się stanie za chwilę.
Wydało mu się, iż właśnie nogi uknuły przeciw niemu spisek niegodny i zdradziecki.
Przerażenie jego wzrosło, gdy zrozumiał, że nie nogi własne, jeno buty cudze, dając ujście
swym nałogom tanecznym, zakrzątnęły się ciszkiem na podściółce siennej i
najwidoczniej zdradzają nieprzepartą chęć skrzesania ognia podkówkami.
Taniec rozpoczął but lewy.
Rozpoczął nieznacznie, niemal niepostrzeżenie, jakby upajając się swym przedwstępnym
do zamierzonego tańca zdążaniem.
Za nim w ślad podybał but prawy, wlekąc zawartą w jego wnętrzu a bezwładną i
bezradną nogę Tajemnika.
Zachowanie się butów na podściółce siennej nie uszło zagrobowej uwagi czatującego
upiora.
Pochylił się ku nim pilnie całym widmem swej nieważkiej a barczystej postaci, zabłysnął
białkami swych spod ciemnej gwiazdy ślepi i wyciągnął chciwie zaczajone dłonie, które się
czujnie najeżyły ruchliwymi palcami.
Zdołał Tajemnik z trudem głowy nieco wzwyż unieść, aby się własnej klęsce przyjrzeć.
Przyglądali się oba z jednakim natężeniem.
A buty coraz wyraźniej szły w tan, nie zważając na to, czy ów tan jest zgodny z obumarłą
wolą i z opłakanym stanem nóg, które w nich tkwiły, jako dwa szczury wędrowne w nie byle
jakiej pułapce.
Szły w tan i już kilka razy w swych słomianych powijakach popisały się próbnym a
zręcznym podrygiem.
Coraz im przybywało ożywienia i ochoty beztroskiej, aż wreszcie, ześlizgnąwszy się
całkowicie z posłania na ziemię, otrząsnęły ze siebie słomę natrętną, rozbłysły w
ciemnościach swą purpurą wiekuistą i w sam nos pochylonego upiora skrzesały ognia
podkówkami.
W okamgnieniu upiór ułapił je oburącz i, pociągając wraz z nimi obutego a bezwładnego
Tajemnika, wybiegł z lepianki na świat, nocą objęty.
Zanim Tajemnik zdążył zmiarkować, czy ma jeszcze buty na sobie, czy nie ma, upiór wraz
z nim uniósł się w przestwory, przeciwstawiać się barczyście wiatrom przeciwnym, które mu
widocznie drogę utrudniały.
Polecieli.
Noc, choć wietrzna, jaśniała pogodą. A nadmiar pogody był tak wielki, że aż zgrozą na
wysokościach przejmował. Gdziekolwiek okiem rzucisz tam pogoda, w nieskończoność na
oślep idąca. Ani w niej namysłu, ani zrozumienia siebie samej, ani żadnego w niebiosach
opamiętania.
Po prawdzie mówiąc, trudno było i nieporęcznie Tajemnikowi gdziekolwiek okiem rzucić,
bo wisiał nieborak do góry nogami, mając jedną otchłań pod sobą, a drugą nad sobą i w
obydwu onych otchłaniach czuł się zarówno obco i nieswojo.
Wąsaty upiór, ociężałym lotem sunąc się po gościnnych przestworach, dzierżył go wciąż
za nogi, podeszwami obcisłych butów ku niebiosom strojnie zwrócone.
Wiekuisty szkarłat tych butów jarzył się po nocy i rozpraszał naokół odblaski, niby
czerwone a zwiewne ochłapy zbytkownie panoszącego się płomienia.
Tajemnik poprzez cholewy sute wyczuwał dokładnie kurczowy uścisk łownych i
czepliwych palców obrzmiałego śmiercią upiora.
Wisiał, głową ciężąc ku padołom i znosząc taką niewygodę w niebiosach, jak gdyby się w
tych obszarach powietrznych z ciasnotą co chwila spotykał, bo ani tu stać, ani polec , ani
usiąść po ludzku, jeno wisieć, jako ten powróz na kołku, z tą na domiar różnicą, że zamiast
kołka, upiora ma się nad sobą, dla tym większej hańby i uprzykrzenia.
Tyle mi z tej przestrzenności , co innemu właśnie z szubienicy pomyślał, smętnie
zwisając. Będę tak wisiał dopóty, dopóki mózgownica moja grzeszna, gdy jej dokuczy
zbyt wisielcze w przestworach stanowisko , krwią się własną w końcu nie zachłyśnie.
Wprawdzie upiorzysko chciwe dotąd jakoś butów mym nogom nie ujęło, aleć na pewno
znajdzie w tej próżni dookolnej i chwilę odpowiednią, i miejsce stosowne, aby mię z butów
wreszcie raz na zawsze ogołocić i nieobutego z wygód doczesnych na niewygody wiekuiste
do krainy cieniów zapędzić. Będę się po onej krainie na bosaka wałęsał i u wrót raju,
prośbując , wystawał!
Tak myślał rozgoryczony Tajemnik, starając się zwisać jak najwygodniej, aby przeciwnym
przyrodzeniu położeniem duszy i ciała nie uszkodzić, aż tu nagle poczuł, że dukaty i talary,
korzystając z odwrotnej jego względem siebie postawy, wysuwają się powoli ze wszystkich
kryjówek, których im gościnnie udzielił.
Chciał tym zdrajcom ucieczkę nagłą dłońmi obiema zawczasu przeciąć, ale dłonie miał
wciąż bezwładne.
A właśnie pierwszy strojniś złoty, najbardziej widać niecierpliwy, bez szmeru wymknął
mu się zza pazuchy i, połyskując skupioną w swym szczupłym zaokrągleniu powierzchnią,
powędrował kędyś ku padołom. A chciało mu się jeszcze w tym samowolnym odlocie
przedrzeźniać na oczach Tajemnika gwiazdę spadającą, która niby przypadkiem przeznaczone
w niebiosach miejsce opuściła.
Do widzenia! szepnął Tajemnik ze wzgardliwym i gorzkim uśmiechem.
W tej samej chwili czapka, jakby żegnając złotego zbiega, zsunęła się z głowy Tajemnika i
spadła w otchłań wraz z ukrytymi w niej dukatami.
W ślad za nią reszta dukatów i talarów wysypała się z kieszeni i zza pazuchy i gromadnie
zaroiła się w powietrzu, jak pszczoły z dziupli wykurzone.
Tajemnik zubożał nagle w przestworach niebieskich i dawna nędza zaskoczyła go znowu
w miejscu od ziemi wielce odległym.
W miarę, jak się pozbywał cennego balastu, upiór coraz wyżej wzbijał się z nim w
powietrze.
Lecieli dość długo.
Starał się Tajemnik godziny zgadywać, lecz poniechał wkrótce tej pracy mitrężnej i
bezowocnej.
Wydało mu się bowiem, że jakiś zegar popsuty we łbie mu się zagnieździł, i nie tyle czas
odmierza, ile zastojem i przewloką życie mu obrzydza.
Dobrnąwszy do jakiegoś, upatrzonego zapewne miejsca w przestrzeni, upiór skręcił nagle
już to na prawo, już to na lewo.
Trudno było, zajętemu uciążliwym zwisaniem Tajemnikowi, rozróżnić prawy kierunek od
lewego w chwili, gdy mu się cały świat do góry nogami odwrócił.
Dość, że upiór skręcił, i dość, że w tym samym czasie Tajemnik, ile zdołał zauważyć,
zauważył niezwłocznie jakąś postać, która naprzeciw nim, lecąc, zdążała.
Gdy ów zaoczny z dala przechodzień napowietrzny zrównał się z nimi, Tajemnik gębę
odwróconą ze zdziwienia rozwarł na chwilę, poznając w onym przechodniu samego
Piórkowskiego.
Piórkowski nie spojrzał nawet na dawnego znajomego, jeno znak dłonią dając, do upiora
się zwrócił.
Zaczekaj
no, waść, napowietrzniku zawołany! krzyknął, dłoń na powitanie
wyciągając. Chcę ci ulżyć brzemienia, które, na opak do rąk twych przytwierdzone, straci
głowę pierwej, nim ją rozumu nauczysz!
Przystanął upiór w próżni i wąsem sierdziście poruszył.
Sprzedaj mi tego grzesznika, który na darmochę i zgoła niezasłużenie odbywa dzięki
twym gniewom podróż, przyrodzeniu jego wcale niedostępną. Dam ci za tego wisielca z
przypadku zapłatę sowitą i niebywałą.
I, mówiąc to, Piórkowski pieczołowicie i nie bez czci wyciągnął z kieszeni talara i dukata,
które to księżyc na stopach Tajemnika był złożył.
Poznał je natychmiast Tajemnik po błysku księżycowym.
A błysk ów olśnił upiora, bo niezwykłego był pochodzenia. Ślepie zaiskrzyły mu się we
łbie, jakby kto siarniki, o parcianki zręcznie potarte, do dwóch ognia chciwych knotów
przytknął niespodzianie.
Zapłata przednia i godziwa! zawołał znowu Piórkowski. Tego oto talara dam ci
za ciało, a dukata za duszę wspomnianego urwipołcia.
Kiwnął upiór głową na znak, że targ ubity.
Ściągnął niezwłocznie buty z nóg boleśnie tym uczynkiem dotkniętego Tajemnika i
wręczył Piórkowskiemu nabyte w przestworzach brzemię.
Wolę go bez butów niż w butach zauważył mimochodem Piórkowski. Bosy
winien do rąk się moich dostać tak samo, jak bosy przyszedł na ziemię .
Zanim Tajemnik należycie kości swoje znużone wyprostował, Piórkowski ujął go pod
ramię i jednocześnie dał upiorowi talara za ciało, a dukata za duszę.
Pochlebiła Tajemnikowi ta postronna zresztą okoliczność, że i kupiony był nie byle jako,
i sprzedany niezgorzej.
Upiór, zapłatę otrzymawszy, poleciał dalej, czerwonymi butami zwycięsko potrząsając, i
zginął wkrótce w oddalach nocnych.
Jeno się po nim purpurowy odblask butów w ciemnościach na odlotnem zapóźnił.
Tajemnikowi, butów nagle pozbawionemu, markotno zrobiło się na duszy, jakby go kto
niemiłosiernie osierocił lub wraz z butami urodę mu całą odebrał, której zresztą natura dać
nie dała.
Chociaż, ściśle mówiąc, sam te buty ukradł, miałci takie żałosne wrażenie, jakby mu je
właśnie przed chwilą skradziono.
A chociaż nogi jego nawykły do bosej po ziemi włóczęgi, po raz pierwszy w życiu zaznał
dokuczliwego wstydu , który mu ognistym rumieńcem gębę nie tylko osmalił, lecz jakoby
spoliczkował na widok tych nóg do cna obnażonych w miejscu tak zewsząd widocznym i
otworzystym, a tak poczesnym i wielmożnym , bo i w pobliżu nieba, i nieopodal tej
nieskończoności, gdzie wszystko, poczynając od gwiazd, a kończąc na powietrzu, ma pozór
odświętny, jakby tam panowała nieustanna Niedziela, wiekuistą bezczynnością pilnie
zatroskana.
Co czynisz? zapytał nagle Piórkowski, przyglądając się zbłąkanemu na gębie chłopa
rumieńcowi.
Wstydzę się szepnął Tajemnik, nogami bosymi w powietrzu kłopotliwie
przebierając.
Piórkowski zrozumiał.
Nie przystoi chłopu wstydzić się nóg bosych zauważył surowo. Tak ci w tym
rumieńcu do twarzy, jak ślepemu w okularach! Bo i jakiż to niedobór w swej grzesznej gębie
owym rumieńcem zalałeś? Bacz, by ci się przed czasem w ogień piekielny nie rozżarzył! Do
piekła jeszcze kęs drogi mamy. Zblednij raczej, bo czas nagli, a piekło się zbliża!
I Piórkowski pomknął chyżo, wlekąc za sobą nabytego za księżycową jałmużnę
grzesznika.
Trzymał go wciąż pod ramię na pozór przyjaźnie i poufale.
Czuł się tedy Tajemnik i wygodniej, i czcigodniej niźli w towarzystwie upiora, a i
prawidłowiej, i należyciej, gdyż ciało jego odzyskało postawę przyrodzoną.
Krew odbiegła mu od głowy, a ręce i nogi pozbyły się drętwoty i bezwładu.
Lecieli wszakże tak szybko, że tchu mu w piersi brakło. Nic mówić nie mógł i nic naokół
nie widział, bo w tym locie rozszalałym wszystko się zmąciło w jakąś nierozwikłaną i co
chwila znikającą przejrzystość, z której jeno od czasu do czasu wyłaniał się zgiełk świateł,
natłok cieni i bezoporna ciżba pyłów srebrnych, zapewne z Drogi Mlecznej wywianych.
Piórkowski też milczał zawzięcie, oddany całkowicie swym lotom.
Spieszno mu było dotrzeć do celu.
A celu tego nie przewidywał o butach czerwonych zadumany Tajemnik.
Niósł go Piórkowski po bezdrożach napowietrznych, po rozstajach niebieskich, po
kniejach śródgwiezdnych.
Niósł go tak długo, aż wreszcie zaniósł na sam kraniec świata, gdzie nie ma wokół nic,
prócz chyba tego właśnie krańca
Na onym krańcu postawił go, wielce zdrożonego, zajrzał mu w oczy, mgłą umęczenia,
niby bielmem śmiertelnym, pociągnięte, i rzekł:
Skrzep się w sobie, bo za chwilę do piekła cię wtrącę! Poruszył Tajemnik we łbie
ociężałymi białkami i gęby nieco rozwarł.
Nie wtrącisz odrzekł stanowczo. Nie wtrącisz, bom nie twój!
Mój jesteś, bom cię kupił! zaprzeczył Piórkowski.
Kupiłeś mię za mego własnego talara i za mego własnego dukata, które mi księżyc ku
ozdobie i ku pocieszę na bosych stopach złożył.
Podarowałeś mi te klejnoty przygodne, a teraz poniewczasie chcesz darowiznę cofnąć?
Mój jesteś i basta! Przygotuj się, bo zaraz z tego krańca świata zepchnę cię do pobliskich
czeluści piekielnych!
Nie zepchniesz! odpowiedział znowu Tajemnik. Obiecałeś mi przecie ojcować, a
chcesz się po macoszemu ze mną obejść?
Zapomniałeś chyba, żem się onego ojcowania co prędzej wyrzekł odparł diabeł
głosem zniecierpliwionym.
Wyrzekłeś się to prawda szepnął Tajemnik lecz nie wyrzekł go się Ten, który
mi zawsze po wieczne czasy będzie ojcował.
Nie będzie! zaprzeczył diabeł z wielkim ożywieniem i z widocznym niepokojem.
Będzie! upierał się Tajemnik i dłoń wzniósł ku czołu, aby znak krzyża uczynić.
Ale dłoń, którą niegdyś samochcąc zatrzymał w powietrzu, skamieniała teraz bez ruchu
naprzeciw czoła tak, że nie mógł zapoczątkowanego znaku krzyża dłonią ową dokończyć.
Wówczas jej było z drogi, teraz po drodze, jeno sama droga postroniła się , widać,
unikając grzesznej dłoni.
Diabeł spojrzał na ową dłoń i rzekł z pogardą:
Zaczekam, aż się zmęczysz i dłoń ową opuścisz, a wówczas zawładnę twym ciałem i
duszą.
Nie opuszczę jej nigdy odparł Tajemnik z mocą.
Opuścisz, gdy ci sił zabraknie i gdy się przekonasz, że Ów, do Kogo ją wzniosłeś, nie
będzie ci ojcował!
Będzie! upierał się Tajemnik.
Nie będzie! zaprzeczał diabeł.
Będzie!
Nie będzie!
I znowu spojrzał diabeł na wzniesioną dłoń Tajemnika, czekając, zali już prędko ją opuści,
zniewolony umęczeniem.
Wszakże czekał na próżno.
Minął wiek, minął drugi i trzeci, a Tajemnik dłoń jak trzymał, tak trzyma. Mimo bólu,
mimo znużenia nie opuszcza swej dłoni, która znak krzyża jeno zapoczątkować ongi zdołała.
MAJKA
Działo się na pierwszy dzień Zielonych Świątek. W maju ów dzień wypadł .
Marcin Dziura nie po Bożemu go spędził, bo w karczmie. Milczał i pił, pił i milczał.
Trudno nawet powiedzieć, czego mu więcej było potrzeba picia czy milczenia. Jedno i
drugie zarówno było niezbędne.
Inni gawędą stosowną wódkę zabarwiali, a on siedział odludnie wpodle ściany i pił sam do
siebie, jakby się przed chwilą dopiero ze sobą samym pokumał czy pobratał.
Tęsknota go jakaś bezimienna opadła i do samotności niewoliła.
Nie umiałby nawet opowiedzieć, jak owa tęsknota na oko wygląda, po co przyszła, czego
chce i ku czemu się garnie.
Wiedział jeno, że mu serce w piersi coś tak sparło, jak czasem dech w gardle spiera.
Już od tygodnia czuł, że mu czegoś braknie, a określić braku nie potrafił.
Niech sobie powiada i nadal w swym nieokreśleniu przebywa, jeśli mu tam
dobrze i wygodnie.
Na próżno młynarzowa, rok temu jeszcze owdowiawszy, gdy Dziura przed tygodniem o
tym braku i o tej tęsknocie jej prawił, stan jego bezżenny mimochodem skarciła.
Nie słuchał jej Dziura, a brak tymczasem coraz się zwiększał, jakby rósł na drożdżach za
piecem. I teraz oto, w karczmie siedząc i poczucie onego braku rozważając, wymiarkował, że
mu właśnie wódki zabrakło.
Ale nadaremno wódką brak ów starannie wypełniał. Przeklęte poczucie trwało nadal.
Dzień cały Dziura w karczmie przetrwał, a nocą, gdy właśnie inni na dobre schodzić się
zaczęli, karczmę nagle opuścił.
Wyszedł ze wsi w pole, pszenicą przesłonięte.
Noc księżycowa, z równią kłosów pszenicznych zetknięta, w miejscu onego zetknięcia
dymiła światłem błękitnawym, rozwidniając odmienne cokolwiek, bo srebrzyście wybiegłe tu
i ówdzie ponad równią kłosy samotne, dorywczo wybujałe , które to zazwyczaj stróżami
przezywają.
W powietrzu pachniało, jak we młynie.
Idąc brzegiem pszenicy, Dziura dłoń płazem sunął po jej grzbietach posłusznie falujących,
bo mu przyjemnie było za pomocą dłoni porozumiewać się z ich gładkością i ochłodą, jakby
właśnie tą dłonią światło księżycowe zgarniał.
Zgarniał je kęs czasu, aż tu nagle dłoń na jakąś przegrodę natrafiła i nie na zwykłą
przegrodę, jeno na żywą, bo czuł Dziura, że owa przegroda czy to postronić się , czy to
umknąć usiłuje.
Zanurzył dłoń głębiej w pszenicy i niezwłocznie pochwycił coś, niby sznur jedwabny.
Pociągnął za sznur i widzi, że to nie sznur, lecz warkocz złocisty.
Pociągnął tedy za warkocz, a tuż za warkoczem głowa się czyjaś z pszenicy wychyla.
Głowa dziewczęcia, a w ślad za głową szyja biała, a w ślad za szyją ramiona młode,
obcisłe
Zaniechał Dziura dalszego pociągania.
Dość mi na tym, com po ramiona obejrzeć zdołał pomyślał nie bez słuszności.
Tyle się tego z pszenicy wyłoniło, że już można z tym wyłoniątkiem i pogawędzić, i o
rodowód zapytać. Wystarczy!
Pochylił się nieco i, warkocza z rąk nie wypuszczając, zajrzał do oczu błękitnych, ponad
pszenicą, jako dwa świetlaki , jaśniejących.
Domyślam się, coś za jedna! powiedział. Majka jesteś i basta! W pszenicy w noc
Zielonych Świątek rusałkujesz, czatując pewnikiem na przechodniów urodziwych, brakiem
czegoś nieokreślonego, niby pokusą, dotkniętych .
Puść mnie! jęknęła Majka, gdyż ona to była we własnej osobie.
A jak puszczę to co? zapytał ciekawie Dziura.
To nic odrzekła Majka po krótkim namyśle.
Nie głupim! odparł Dziura. Nie puszczę!
Wiatr łanem pszenicznym kolejno i stopniowo zakołysał, i kołysanie owo z nieznacznym
opóźnieniem udzieliło się mży błękitnej, którą księżyc ponad łanem rozetlił.
Zdawało się, iż te łany, aż do zawrotu głowy falowaniem objęte, mają dno tak samo
chwiejne i niestałe, jak powierzchnię.
Nie puszczę! powtórzył Dziura, zgrubiałymi od pracy palcami wyczuwając
miękkość i bezbronność jedwabistego i zwilżonego rosą warkocza, który w tym miejscu,
gdzie go uścisk dłoni zdławił, zagrzał się i od zagrzewku parował wonią ziół polnych.
Majka z wolna po pas się wynurzyła z pszenicy.
Dziura w te pędy poprzez źdźbła pszeniczne zerknął ukosem do głębi i ujrzał resztę jej
ukrytego ciała.
Była ta reszta łuską szczelnie pokryta i ogonem rybim zręcznie zakończona.
Trzebaż ci było tak trafnie się zacząć, a tak szpetnie zakończyć? spytał nie bez żalu.
Do pasa rzetelnie i uczciwie, wedle wszelakiej stosowności, jako ten sprzęt Boży uciosana,
a od pasa obraza oczu ludzkich i pośmiewisko, niebu i ziemi postronne !
Tegom się bała najsrożej, że do pasa mnie uznasz i przygarniesz, a od pasa nie
uznasz i postronisz szepnęła boleśnie Majka. Czekałam na ciebie w pszenicy, jak się
czeka w alkowie, zewsząd na oścież rozwartej. Nie zgotowałam twym dłoniom innej
przegrody, prócz tego oto warkocza, który trzymasz tak groźnie, jakby był zbiegiem dlatego
tylko, że dotąd w twych dłoniach nie bywał Myślałam o tobie i myślałam tak nieustannie,
aż się we mnie coś jeszcze, okrom tych myśli, samo przez się zadumało i nie mogę tego ani
łzami rozwikłać, ani rąk nagłym załamaniem rozstrzygnąć! Bo i cóż ja wiem o tobie? Wiem
jeno, że podarki lubisz, więc ci podarek przyniosłam.
Zerknął Dziura spode łba, aby podarek wspomniany przed otrzymaniem jeszcze na
odległość wzrokiem pogłaskać i ocenić, i stwierdził nie bez zakłopotania, iż Majka trzyma w
ręku księgę, której dotąd nie zauważył.
Księga była w mech zielony oprawna i klamrą koralową spięta.
Dziura wprawdzie ani czytać, ani pisać nie umiał, ale wstydził się wyznać przed Majką, że
jest nieczytelny i niepiśmienny. Z dumą tedy i godnością wręczoną księgę sobie przyswoił
i uczynił przy tym osobliwy ruch ręką, który, jak mu się zdawało, był nieomylną oznaką
umiejętności dość biegłego czytania.
W tej księdze mówiła tymczasem Majka w tej księdze przeczytasz o tym, co się
pod wodą działo, dzieje i dzieć będzie. Przeczytasz tam i o mnie, i o siostrach moich, i o
innych pokrewnych nam, chociaż odmiennych, mieszkankach jezior, rzek, strumieni i
ruczajów.
A juści, że, jak zacznę czytać, to i w końcu przeczytam wszystko, bom nauczny
podchwycił w czas Dziura, lecz warkocza z rąk jakoś nie wypuszczał.
Nie ściskaj tak mego warkocza, bo ci w ręku zemrze, jak wąż zdeptany! zawołała
Majka. Zbyteczna jest twoja surowość i płonne twoje obawy. Choćbyś mię nawet z rąk na
wolność moją rusałczaną wypuścił, nie ujdę ci i nie umknę, bo kocham!
Na dźwięk tego wyrazu Dziura gębę rozwarł, jak do okrzyku, i palce, w warkoczu
zanurzone, rozluźnił.
Warkocz opadł na pszenicę, gromadząc się na jej powierzchni we złote wzgórze, którego
lekkość widoczniała w miarę, jak wiatr, rozczesując, objętości mu przydawał.
Majka trwała nadal bez ruchu, jakby na wolność wypuszczona, nie chciała się pozbyć swej
uwięzi.
A Dziura, księgę dzierżąc pod pachą, ponad łanem pszenicznym w osłupieniu górował i
nie uszczuplał gębie rozwarcia, przysporzonego zdziwieniem.
Nie to go zdziwiło, że wybredna snadź Majka upodobała sobie jego urodę niezaprzeczoną,
jeno to, że, obarczona tak nieznośnym i rybim ogonem, w same oczy miłość mu nagle
wyznała, a on tego wyznania nie tylko nie odpycha, lecz najwidoczniej przyjmuje i z
duszą własną ze względu na ów ogon jakieś układy potajemnie zawiera.
I nie dziwota, że mu natrętna obecność rybiego ogona psuła uroczyste powaby
zdarzonego szczęścia, marnując to szczęście od tej właśnie strony, kędy niegodny
przywłaszczenia ogon przebywać raczył.
Gdybyś beczkę miodu kroplą smoły zanieczyścił , mniej byś ją uszkodził i mniej byś jej
ubliżył, niźli krasie dziewiczej taki ogon niespełna rozumu przydając.
Toteż czuł się Dziura tak, jakby mu kto szczerozłotego dukata do rąk na własność dawszy,
przedzierzgnął onego dukata sztuką diabelską w drzazgę, albo i nie daj Boże w gorszą
jeszcze bezpożyteczność .
Lecz mimo tych uczuć słusznych a mitrężnych, zawrzała w nim radość niestrudzona, jakby
go po duszy snopem dojrzałego zboża pogłaskano na znak, że wiosna mu sprzyja i rok
nadchodzi urodzajny.
Dawna tęsknota i poczucie braku nieokreślonego, jeśli nie znikły bez śladu, pochowały
swe łby uparte w jakiejś norze ciemnej, dokąd człek uczciwy nie zagląda, ciemnością ową
zgoła pogardzając.
A natomiast uczuł Dziura, że dusza jego, dotąd połowiczna , uzupełniła się snem
niespodzianym, który i ciało pokrzepił, i oczom udzielił niebywałego połysku. Czarowała go,
widać, Majka, a on człek śmiertelny poddawał się tym czarom nieodpartym.
Poddawał się ochoczo i wprawnie, jak się chłop wszelkiemu jarzmu na tym tu świecie
poddaje.
Kocham! szepnęła znowu Majka, przygarniając do się warkocz, na pszenicy w
bezładzie złocistym poległy.
Nic jej na to Dziura nie odpowiedział, a i ona już odtąd żadnym się szeptem ku niemu nie
ozwała.
Oboje bowiem nie mogli od pewnej chwili na mowę ludzką się zdobyć, milczeniem, które
przyszło, pilnie zajęci.
I tak milcząc, przetrwali i przestali w pszenicy noc całą aż do przedświtu, wpatrzeni w
siebie nawzajem i do miejsc swoich przykuci on zadumany i nieczytelny, z księgą pod
pachą, a ona wiotka i smukła ze światłem księżyca na obnażonych ramionach.
Dopiero o samym przedświcie Majka pierwsza otrząsnęła się z drętwoty całonocnej i
rzekła:
Czas mi już od ciebie, jak był czas do ciebie. Odchodzę, ale pamiętaj w niedzielę
następną przyjść do lasu nad jezioro. Będę tam na ciebie czekała.
Zanim zdążył się Dziura opamiętać i oniemiałym językiem słowo jakiekolwiek z gęby
wygarnąć, Majka dała nura do pszenicy i z oczu mu znikła.
Ujrzał tylko, jak się równia pszeniczna bruździ i jak się po niej koła, niby po wodzie,
rozchodzą, znacząc zapewne drogę Majki, która się spodem pszenicy wpław przemyka.
Świt się już na widnokresie rozniecał i rozdmuchiwał, pierwszym swym pobrzaskiem
zielonym dzieląc ziemię od niebiosów.
Wiatr poranny zakrzątnął się w powietrzu i łanom pszenicznym tu i ówdzie powierzchni z
lekka nadłamał. Pył biały uniósł się po drodze i, pachnąc, w słońcu zaprzejrzyściał .
Dziura westchnął, księgę przed wzrokiem ludzkim ukrył w zanadrze i do domu kroki od
zadumy zbytniej osowiałe leniwie skierował.
Świt tymczasem rozwidnił się już na dobre.
Wieś się ocknęła.
Powietrze wypoczęte i nocną ciszą pokrzepione chciwie zdawało się chłonąć żałosny
skrzyp wozów drabiniastych i miarowe odgłosy dalekiego młota, które się, nie chcąc,
spóźniały do własnych, dobywających je skądciś uderzeń i zapamiętały, ani tchu, ani
żadnych odstępów czasu nie znający poświst piły, która, jak gryzoń piekielny, wżerała się w
drzewo podatne i niechlujny a śpiewny pobrzęk pustych wiader, które się chwiały
jeszcze na niewidzialnych już plecach znikłej na zakręcie ulicy dziewczyny.
Dziura rozruchał się nieco i oprzytomniał po nocy, w dziwnym a rozszalałym milczeniu i
bezruchu spędzonej.
Czuł się teraz dobrze i odświętnie, jak wybraniec, któremu nie lada los się wydarzył.
Przechodził właśnie koło niecałkowitej, jak przybudówek , chałupy, skleconej z
kilkunastu rozmaitych odcieni desek, jakby naprędce i dla chwilowego użytku, a
przeznaczonej na stały pobyt zagnieżdżonego w niej mieszkańca.
Mieszkańcem tym był krawczyk
popsujko , któremu już od niepamiętnych czasów
uprzykrzyło się na tej ziemi wszystko, prócz jego własnej wiary żydowskiej.
Chałupa, jeśli to była chałupa, okien nie miała, jakby się urodziła niewidoma i ślepa na to,
co się poza nią na tym świecie doczesnym dzieje.
Wszakże czy to dla ozdoby, czy to w drodze ustępstwa obyczajom ludzkim, miała na
jednej ścianie podobiznę okna, błękitnym konturem dość trafnie wymalowanego.
Ilekroć krawczyk
popsujko gwoli rozwidnienia swej ciasnej izdebki okna zapotrzebował,
tylekroć drzwi otwierał i zawsze skutek osiągał.
I teraz właśnie siedział we drzwiach otwartych na progu i, gwałtownie w sobie skulony,
łatał z obojętnością nic warte portki sąsiada Sikory, które to portki, od dawna swej osnowy
pierwotnej wyzbyte, stały się jeno umówionym miejscem spotkania łat czerniawych i
białawych, żeś z dala mógł je wziąć za szachownicę, Bóg wie czemu kształt dwóch nogawek
potwornych przybierającą figlarnie.
Dziura zbliżył się doń i, zamiast powitać, postał chwilę w milczeniu, dając w ten sposób do
zrozumienia, że i wita, i pomówić pragnie. Krawczyk
popsujko, oczu od roboty nie
odrywając, jął jeno szybciej igłą portki sąsiada Sikory w upatrzonym miejscu nakłuwać, jakby
tam nagle prześlepiony dotąd niedobór zauważył.
Widzę ja rzekł, nie patrząc na Dziurę widzę ja dobrze, że pan Dziura ma do mnie
jakiś pośpiech i zapotrzebowanie.
Mam potwierdził Dziura dumnie i z zadowoleniem poprawiając się w ramionach.
A czym ja mogę panu Dziurze dogodzić? spytał znowu krawczyk i, uniósłszy nagle
portek wzwyż ku słońcu, spojrzał w nie ze znawstwem i z taką lubością, jakby się w
najczystszym zwierciadle przeglądał.
Ubranie mi potrzebne odpowiedział Dziura ze stanowczością i umilkł z
zakłopotaniem.
Krawczyk obrzucił teraz Dziurę od stóp do głów wzrokiem przymglonym, jakby zeń miarę
już to na kożuch, już to zgoła na trumnę zdejmował.
Zrobimy panu Dziurze ubranie tak dopasowane, że jak w nie wlezie, to i wyleźć nie
potrafi rzekł bez namysłu i językiem cmoknął nagle dla zachęty.
Nie dla mnie ubranie, jeno dla dziewczyny zauważył niby nieznacznie Dziura i
westchnął, wspominając niezbyt obyczajną nagość Majki.
Jak dla dziewczyny, to i dla dziewczyny rzekł obojętnie krawczyk i natychmiast
dodał domyślnie: Czy na miarę, czy na oko?
Bez miary na oko odparł pośpiesznie Dziura, czując pewną ulgę z powodu, że
rozmowa dobiegła wreszcie właściwego celu.
A jakaż jest na oko wysokość dziewczyny? spytał krawczyk.
Do ramienia mi dostaje, gdy, kibić prostując, głowę na karku wygodnie osadzi
wytłumaczył Dziura.
A za przeproszeniem szerokość? pytał dalej krawczyk.
Szerokość? zamyślił się Dziura. Tyleż miejsca w pszenicy wyżłobi, co ta
przepiórka, gdy skrzydłami zatrzepoce.
Powiedział to i gębę, jak furtę popsutą, zatrzasnął, ale za późno.
W pszenicy? powtórzył krawczyk, nie tyle przyłapując Dziurę na słowie
nieoględnym , ile zastanawiając się poważnie nad wspomnianą szerokością.
Dla przykładu jeno wziąłem pszenicę rzekł wymijająco Dziura. Sam nie wiem,
czemu mi ta pszenica do łba się napatoczyła, jakby ją kto posiał tam na wiosnę. Ale już słowo
rzekłem, więc go nie cofnę, bo nie mogę. Mogę jeno dla przykładu pszenicę owsem, albo i
koniczyną zastąpić.
Nie potrzeba! zapewnił usłużnie krawczyk. Już ja wiem, jak ta dziewczyna
wygląda! Ładna dziewczyna, zgrabna dziewczyna! Jakbym ją na własne oczy widział!
Mówiąc to, zmrużył domyślnie oczy i zakołysał z zachwytem głową, luźnie zatkwioną na
cienkiej, jak zwątlony dzierżak , szyi, na ukos żyłą nabrzmiałą przekreślonej.
Dziura spojrzał machinalnie na tę szyję i w tę zmrużkę oczu przeciw słońcu, które
przedostając się z nieba ku samemu wnętrzu wsi, jaskrawiło po drodze dym, z pobliskiego
komina wytchnięty , i czub brzozy, stojącej opodal w takim pochyleniu, jakby przed chwilą
wiadra pełne wody na ziemi właśnie ustawiła. Pochlebiła mu domyślność krawczyka.
A któż by się tam za byle jaką dziewką uganiał? rzekł z samowitą brawurą w
głosie i w spojrzeniu. Niczego jej nie brak, prócz chyba kilku drobiazgów, grzesznej
powłoce ludzkiej niezbędnych. Przede wszystkim tedy uszyjesz mi koszulę z płótna
cienkiego.
Koszulę zakarbował w pamięci krawczyk.
A jakże potwierdził Dziura. Od koszuli robotę zaczniesz, bo ciału najbliższa .
Potem letniczek fijołkowy sporządzisz.
Fijołkowy powtórzył znowu krawczyk, barwie wybranej kiwnięciem głowy
przytakując.
A na końcu kacabejkę watowaną, barchanem suto podszytą, zmajstrujesz, bo choć
wiosna, aleć i wiosną, jeśli kto chce, chłodu się doszukać może zawyrokował w zadumie
Dziura, mając na względzie nieustanny pobyt Majki w wodzie jeziornej.
Już ja jestem pewien, że się panu Dziurze moja robota spodoba, bo będę dla pana
Dziury robił tak, jak dla siebie samego rzekł krawczyk ze szczerym postanowieniem w
głosie.
Rób jak chcesz, czy tak, jak dla mnie, czy tak, jak dla siebie samego, bylebyś zrobił
uczciwie i bylebyś wszystko do przyszłej niedzieli wykończył.
Będzie pan Dziura miał na przyszłą niedzielę jeno kłopot od samego oglądania gotowej
roboty zdążył jeszcze wtrącić w czas krawczyk, zanim Dziura ruszył w dalszą drogę ku
swej chałupie.
Przechodząc koło młyna, zauważył pęczniejącą w ramie górnego okna twarz młynarzowej,
na której policzkach zbryzganych świeżymi rumieńcami krwawiło się słońce poranne.
Uśmiechnęła mu się z góry, a on jej z dołu mimochodem się odśmiechnął.
Wszedłszy do chałupy, stanął w pośrodku izby, wyjął z zanadrza księgę, w mech oprawną,
roztworzył ją i ciekawie zajrzał do jej tajemniczego wnętrza.
Szkoda doprawdy, że Dziura czytać nie umiał, bo naczytałby się takich cudów, o jakich
nikt dokładniej niż ta księga nie mógł go powiadomić.
Stało w tej księdze po kolei o tym, co się pod wodą dzieje.
Stało tam o rusałkach, które się z mórz wyłaniają i tak cudownym śpiewem nęcą
przechodnia, że zasłuchany zapada się w sen i nie postrzega nawet, jak sen jego, na
pozór chwilowy, przeobraża się z wolna w sen wiekuisty. Snem wiekuistym zaskoczony, nie
potrafi nawet śmierci od śpiewu odróżnić, a nicości od swego zasłuchania. Rusałki mówią o
nim: zasłuchany, a ludzie mówią: umarły.
Prócz rusałek są jeszcze Memozyny, które zwabionego samotnika na śmierć mogą białymi
palcami załechtać, a śmiech konającego długo jeszcze po skonaniu trwa i błąka się w
powietrzu, strasząc podróżnych i zakłócając ciszę leśną.
Prócz Memozyn są jeszcze Syroidy, co mają jedną rękę, jedną nogę i jedno tylko oko, a na
domiar złego wszystko lewe, nie wyłączając oka, tak że dla nich świat cały i Bóg, co go
stworzył, po lewej stronie się znajduje i z tego powodu, jak się raz w lesie zbłąkają, nigdy już
wybłąkać się nie mogą, bo takie to niedołężne, że czy trzeba, czy nie trzeba wciąż jeno na
lewo i na lewo bez ustanku skręca. A wolno tym Syroidom przez całe życie jedno tylko słowo
powiedzieć. Po wygłoszeniu tego słowa w pianę się rozpływają i giną bez śladu, jeno wir na
wodzie pozostawiając po sobie. Łatwo ten wir od innego wiru rozróżnić, bo ma zawsze lewy
kierunek. Syroidy człowieka nad brzegiem stojącego lewicą chwytną do wody ściągają i
dopóty na dnie go trzymają, dopóki dusza jego wodą się nie zachłyśnie, a ciało do reszty nie
zesztywnieje. Wówczas każda swemu topielcowi szepce do ucha słowo jedyne, które
wyszeptać jej dano, i natychmiast w pianę się rozpierzcha. Wtedy topielec, z jej ucisków
wyzwolony, zazwyczaj na powierzchnię wody wypływa. Ale nie wiadomo, co za słowo
Syroida do ucha topielcowi szepcze. Słowa tego nikt nie zna. Aby je znać i wyszeptać
należycie, trzeba mieć jedną rękę, jedną nogę i jedno tylko oko i w dodatku wszystko, nie
wyłączając oka lewe.
Prócz Syroid są jeszcze Majki, ze wszystkich wodnic najpiękniejsze. Można je często
przyłapać w lesie, gdy splątanym warkoczem zawadziwszy o gałęzie, wiszą bezradnie,
wyczekując pomocy ludzkiej. Częstokroć też i w zbożu nurkują, szczególniej w czasie
Zielonych Świątek, bo jest to pora, gdy najwięcej wodnic po świecie się roi i błąka, czyhając
na samotnych przechodniów. Majki umieją kochać ludzi i lubią miłość wyznawać .
O wielu jeszcze innych rodzajach mieszkanek wodnych wspominała księga, którą ciekawie
oglądał nieczytelny Dziura.
Bóg wiedzieć raczy, jakie myśli w tej chwili mitrężyły mu głowę, to tylko pewna, że o
czymś myślał. Myślał tak długo, aż postanowił księgę spalić, aby jej obecność w chałupie nie
zdradziła przed ludźmi jego z Majką znajomości.
Kilka szczap smolnych w kominie rozniecił i księgę na szczapach odpowiednio umieścił.
Zaledwie ogień, smołą wonnie i żarliwie sycony, dotknął mchów aksamitnych, księga
spłonęła w okamgnieniu, nie pozostawiając po sobie ani węgla, ani popiołu. Spłonęła bez
śladu nie czytana i może nawet tym nieczytaniem z lekka urażona.
Dziura uczuł wyraźną ulgę na duszy, jakby mu kto ujął zbytecznego wysiłku zgłębiania tej
księgi, której wszakże zgłębiać nie zamierzał. Myśl jednak, iż jest jej bezpośrednim
posiadaczem, dręczyła go na kształt narzuconego przeciw własnej woli grzechu, którego
wolał nie popełniać.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, jakby znalazł przebiegłe a trafne wyjście z trudnego
położenia.
Niech raczej ta księga zawczasu spłonie, niżbym miał poniewczasie sam w ogniu
czyśćcowym ku własnemu obrzydzeniu, jak to sadło zjełczałe, skwierczeć pomyślał
rozsądnie. Bóg mię widać natchnął, żem się tej drukiem popstrzonej niestosowności
pozbył.
Pomimo iż Majce jakoś nie dowierzał, wyczekiwał wszakże Dziura umówionej niedzieli.
Wyczekiwał cierpliwie i spokojnie, z owym ładem w sercu, który zawsze postanowieniom
jego tak gospodarczym, jak miłosnym towarzyszył.
Bał się jeno, że krawczyk
popsujko zamówionej roboty na czas nie wykona. Wszakże
krawczyk słowa dotrzymał. Uszył, jak umiał, ale uszył.
Wprawdzie koszula miała wszelkie pozory przestronnej wsypy na pierze, a kacabejka od
upchania watą i podszycia sztywnym barchanem była tak twarda i tęga, że uderzeniem młota
nie pozbawiłbyś jej upartego, raz na zawsze przyswojonego, a zgoła przypadkowego kształtu,
lecz za to letniczek był zgodnie z umową naprawdę fijołkowy.
Dziura do wspomnianych nabytków dołączył jeszcze kupione na jarmarku pończochy
białe, trzewiki skórkowe, pierścionek z granatem i trzy bicze barwistych dętek .
Wszystko to związał gruntownie w jeden ścisły tobołek i, skoro noc umówiona zapadła,
udał się drogą do lasu. A noc mu właśnie sprzyjała.
Gwiazdy na czystym niebie i sporsze się zdawały, i liczniejsze niż zazwyczaj. Wielka
Niedźwiedzica aż się w oczy zewsząd rzucała, to dyszlem srebrnym, to płomienną resztą
swego wozu skrząc się migotliwie. A Droga Mleczna napuszyła się wypukłe i tak wezbrała
swym rozpowietrzonym srebrem, jakby z niej za chwilę nadmiar tego srebra miał się na
ziemię rosą kroplistą przelać. Dziura bez pośpiechu wszedł do głębiny lasu. Zaskoczył go
natychmiastowy mrok leśny i, pełna wonnej ciepłoty, parność zapartego w bujnym wnętrzu
powietrza, które się pracowicie wsysało w kwiaty i w zioła przyziemne. Słychać je było, jak
dysząc ociężale i mozolnie, lgnie do mchów napęczniałych, do sęków gąbczastych i do
sapowatej kory dębów wilgotnych.
Pomimo ciemności, czułeś naokół zatajoną obecność świeżej, majowej zieleni, z wesołym
pośpiechem gromadzącej się co chwila w tym lesie, niby w spichrzu wonnym a
nienasyconym.
Dziura wolnym a nieprzymuszonym krokiem zbliżył się wreszcie do jeziora i stanął tuż
ponad brzegiem, pieczołowicie ściskając pod pachą swój drogocenny tobołek.
Majki jeszcze nie było.
Dziura był pewien, że go na zawód nie narazi, a opóźnienia za złe jej nie brał.
Pewno musi się opóźnić, jeśli się opóźnia pomyślał.
Na jeziorze trwała ruchliwa i krzątliwa pustka, to błyskiem nagłym, to zdążaniem donikąd
spłoszonej znienacka fali zapełniana, pustka, która się nigdy oku nie uprzykrzy, a która
zawsze ma coś do ukazania i coś do odmienienia w swym układzie i obrębie.
Księżyc się właśnie wytoczył na niebiosy i utkwił nad jeziorem, jakby je szukał i znalazł.
Wydłużonym odbiciem zajaśniał w wodzie pod brzegiem przeciwległym i jął się tam
dwoić i troić, i swe luźne szczątki skupiać znowu w całość pierwotną, do odwróconego
wierzchołka odbitej sosny chwilowo przytwierdzoną.
W tym właśnie czasie od owej strony, kędy jezioro, skręcając, w gęstwinie leśnej swój
dalszy ciąg zatracało, doleciał Dziurę śpiew młody, własną łatwością i swobodą
rozzuchwalony.
Poznał Dziura Majkę po głosie.
Śpiew jej rozlegał się niewzbronnie w soczystym, ziołami nasiąkłym powietrzu, jakby się
w tym powietrzu niewidzialne okna na oścież porozwierały, aby śpiewowi temu dać ujście i
przestwór niezbędny.
Dziura tym śpiewem zachęcony dobył ze dna kosmatej piersi narownego nieco głosu i w
takt melodii tobołek pod pachą, niby kobzę posłuszną, naciskając, zawtórował basem tak
starannie, że mu grdyka, od natężenia nabrzmiawszy, jęła z nuty na nutę podrygiwać
sprężyście a skocznie.
Z umysłu śpiewał gorzej i ciszej, niżby potrafił, bo wiedział, że rusałki mszczą się na tych,
którzy je w powabach śpiewu prześcigną. A wiedział ponadto, że piołunu się boją, więc na
wszelki wypadek, dla większego bezpieczeństwa zaopatrzył się w suty zapas piołunu, który w
zanadrzu ukrył, jeszcze przed niedzielą uzbierawszy go w polu popod lasem.
Czuł się tedy dobrze i z tym śpiewem na ustach, i z tym tobołkiem pod pachą, i z tym
piołunem w zanadrzu.
Wszystko było w porządku i na miejscu.
Śpiew Majki coraz się zbliżał, jakbyś do skrzypki grającej ucho coraz mocniej przykładał.
Wciąż jeszcze wtórowaniem zajęty, spojrzał Dziura na zaprószony księżycem zakręt
jeziora, kędy sitowie rozwidnione jaśniało tą barwą, która po nocy zieleń zastępuje, spojrzał i
uśmiechnął się radośnie, aż mu się od tego uśmiechu głos, niechcący, na nucie przygodnej w
poryk nieproszony załamał.
Na zakręcie jeziora ukazała się wiotka i ku księżycowi wyprostowana postać Majki,
płynącej ku niemu na jakimś przedmiocie, którego Dziura z dala określić nie umiał.
Ani łódź to była, ani tratwa.
Inny to miało bieg po wodzie i odmienne na fali rozpostarcie.
Majka wciąż śpiewała, a i Dziura wtóru swego nie zaniedbywał.
Gdy się zbliżyła na takie dosiężenie oka, że można ją było spojrzeniem z jeziora wprost do
duszy przenieść, stwierdził Dziura, iż zamiast łodzi ma pod sobą łąkę pływającą.
Księżyc tę łąkę oświetlał, wyodrębniając niemal każde źdźbło trawy bujnej, każdy kwiat,
chwiejnym kielichem puszyście zawieszony. Wrzało na niej życie migotliwe i ruch ze
światłem skrzętnie przemieszany, bo roiła się od motyli, od ważek i od świerszczów, których
śpiew, z sypkich a pośpiesznych dźwięków sklecony, dolatywał już do brzegu i nabierał w
ciszy nocnej doniosłości chóralnego a nierozwikłanego wrzasku.
Zamilkł zdumiony Dziura i zamilkła Majka, która do brzegu wraz z łąką pływającą dotarła.
Popatrzyli na siebie przez chwilę, jakby dawną znajomość raz jeszcze zawierali i
umacniali.
Pierwsza przemówiła Majka.
Śpiesz się! Noc krótka, zawsze za krótka! Skocz
no z brzegu na moją łąkę, a
popłyniemy razem dalej!
Niespieszne jakoś było Dziurze do udzielonego mu przez prawa przeskoku z brzegu na
łąkę niebywałą.
Skoczyłbym odpowiedział z niepewną w głosie obietnicą ale nie wiem, co tam na
owej łące będę miał do roboty? Nigdym jeszcze takiej łąki ani deptał, ani kosił.
Twoja to łąka, twoja własność, gdyż odtąd wszystko, co posiadam, do ciebie należy
rzekła Majka, dłonią cały obszar łąki wskazując.
Podobały się Dziurze te słowa szczodre i rozumne.
Toć pewno, że mógłbym od biedy i na tej łące jakoś się zagospodarować rzekł w
zadumie, oceniając okiem bujność trawy i żyzność ziemi. Lękam się jeno, że masz
względem mnie zamiary inne, prócz tych, którym się odwzajemnić z całego serca pragnę.
Kocham! zawołała Majka i dłonie obydwie wyciągnęła ku niemu z takim zaparciem
się tych dłoni, jakby mu wraz z nimi głowę pod nóż oddać pragnęła.
Słowo to, z mocą powtórzone, uspokoiło Dziurę.
Niech się dzieje wola Boża! krzyknął nagle wniebogłosy, przeskakując z brzegu na
łąkę.
Może ta sama wola Boża dzieje się i w tych dłoniach, co się ku mnie całe bez reszty
wyciągnęły, jakby nic sobie ze swego czasu zostawić na własność nie chciały!
Ta sama ta sama uspokajała go Majka.
A jeśli nie ta sama, moja w tym wina, żem ją od Bożej dla zbyt wielkiego podobieństwa
nie rozróżnił! zawołał, ugruntowując się na łące i rozpaczliwie miażdżąc pod pachą
wypchany sowicie tobołek.
Odbijam od brzegu uprzedziła nieśmiało Majka, wyczekując przyzwolenia.
Odbijaj, a z całych sił, pókim jeszcze na brzeg z powrotem ku własnemu wstydowi nie
wyskoczył! odpowiedział z zamkniętymi oczami Dziura, macając nieznacznie dłonią
ukryty w zanadrzu zapas uzbieranego piołunu.
Popłynęli.
Zakołysała się łąka, zachwiały się kwiaty, zaroiły się motyle, zadzwoniły świerszcze
niestrudzone.
Dziura oczy, dotąd zamknięte, rozwarł powoli.
Jesteś przy mnie? zapytał.
Jestem! ozwała się Majka z pobliża.
A i ja jestem przy tobie zauważył Dziura. Zdawało mi się, że nim oczy otworzę,
czar mię jakiś w nicość rozwieje. Nie rozwiał.
Uśmiechnęła się na to Majka, lecz nic nie odrzekła.
Dziura tymczasem pojezierze bacznie się rozejrzał.
Zmieniło się tak, że go nie poznał i do dawnego w żaden sposób pamięcią dopasować nie
mógł.
Poszerzyło się i wydłużyło, i rozlało hen bez krańców, niby morze. Gdziekolwiek
okiem wprawnym rzucił nieskończoność wodna, jakby nic na świecie prócz tego jeziora
nigdy nie istniało.
Brzegów ani śladu, a księżyc na powierzchni nieogarnionej płachtę srebrną ściele,
usuwając ją w dal, w miarę tego, jak łąka pływająca ku niej się zbliża.
Zmieniło się nieco jezioro zauważył z niezadowoleniem Dziura i na Majkę ukosem
zerknął.
Zawsze ono w mych oczach takie, a nie inne odrzekła Majka z prostotą.
Chciałam, żebyś na nie moimi oczyma spojrzał.
I spojrzałem? spytał Dziura ciekawie.
Spojrzałeś potwierdziła Majka poważnie. Dziura zrozumiał, czemu tego pragnęła.
Będę się zawsze odtąd na to jezioro twymi oczyma patrzał przeobiecał w słodkim
poczuciu jakiegoś radosnego ustępstwa.
Niepochwytny bieg łąki w dookolną, wodami półśnioną nieskończoność wyczuwał Dziura
nie znanym mu dotąd a nieustannym zapodziewaniem się ciała w chłonącej je co chwila
przestrzeni.
Nie wiedział wszakże, czy mu wyczucie owo przykrzy się, czy też przyjemność osobliwą
sprawia.
Majka jeno od czasu do czasu wskazywała dłonią zamierzony kierunek, a łąka, posłuszna
skinieniu, bieg swój ku stronie wskazanej zwracała.
Dziwował się Dziura temu biegowi, a przede wszystkim tej okoliczności, że skoro o sobie
samym pomyślał, srebrniał we własnych myślach od księżyca i cały srebrny, lotem
porwany pierzchał co chwila w nieskończoność.
Właśnie podczas jednego z takich pierzchnięć, gdy mocniej i rzęsiściej sobie samemu w
myślach własnych zasrebrniał, przypomniało mu się, że Majki potrafią człeka
najpoważniejszego na śmierć białymi palcami załechtać.
Prawiła mu o tym nieraz młynarzowej swojaczka, z którą się często na jarmarku spotykał.
Na myśl o tym doznał dokuczliwego pod pachami niepokoju, jakby się tam mucha jakaś,
bzykając, do lotu zerwała.
Z nieufnością spojrzał znowu na Majkę.
Umiesz ty człeka na śmierć załechtać? spytał, badawczo zasępiając czoła.
Umiem odparła Majka.
A mnie na ten przykład mogłabyś taką krzywdę palcami białymi wyrządzić?
Od twego to rozkazu zależy odrzekła Majka pokornie.
Gdzieżbym ja tam takie rozkazy wydawał! zaniepokoił się Dziura, wzgardliwie
wzruszając ramionami. I łechtliwy jestem, i nie po to mam duszę, abym ją spod pachy
Panu Bogu obelżywie oddawał, jeno po to, abym ją po ludzku w godzinie ostatniej wyzionął.
Pomilczeli oboje, jeno łąka na skinienie Majki wzmogła swój bieg coraz niecierpliwszy,
jakby jej spieszno było do zaocznej w srebrnych oddalach bezpowrotności .
Dopiero teraz przypomniał sobie Dziura, że ma tobołek pod pachą.
Uśmiechnął się obiecująco i rzekł:
Podarunek przyniosłem.
Pamiętałeś o mnie? szepnęła uradowana Majka. Pamiętałem potwierdził
Dziura, czując doniosłość swego potwierdzenia.
Pokaż! szepnęła Majka, pragnąc zapewne bezgraniczną i ślepą ciekawością
zawczasu ów podarek godnie uczcić.
Dziura rozwinął tobołek powoli, z widoczną czcią dla zawartych w nim przedmiotów.
Wyjmował je kolejno i każdy z osobna trzymał w świetle księżycowym, aby Majka mogła
nacieszyć się ich widokiem.
Majka cieszyła się i klaskała w dłonie z radości, lecz zbladła nagle i zmalała w sobie, gdy
Dziura ze dna spłaszczonego tobołka wyciągnął w końcu z dumą na światło księżycowe białe
pończochy i skórkowe trzewiki.
Nic nie rzekła na to, jeno znów dłonią skinęła, nagląc łąkę do biegu.
Nie zabraknie ci teraz przyodziewku ozwał się tymczasem Dziura. Pomyślałem ja
o tym, że wypada to ciało nagie, do grzechu lgnące, ogarnąć jakoś i osłonić, aby się nie czuło
na tym świecie tak, jakby je kto z pierza oskubał. A i ogrzać je trzeba, bo woda je ziębi
nieustannie.
Nie wiem, jak się to wszystko wdziewa i w jakim porządku? zauważyła Majka, spod
rzęs na własne ciało się bocząc.
Sam cię wystroję, bo mi rąk nie brak rzekł Dziura i zabrał się do roboty.
Wdział najwpierw koszulę, potem letniczek fijołkowy, potem kacabejkę watowaną.
Zachowywał przy tym całkowitą w swej postawie nieruchomość, pracując jeno rękami, jakby
końmi narownymi to z góry w dół, to odwrotnie powoził.
Majka wystrojona głaskała dłonią kacabejkę, odstającą sztywnie od jej smukłej kibici, na
kształt dzwonu, którym wiatr z lekka zachwiewał.
Krawczyk
popsujko miał, po prawdzie mówiąc, krój niezbyt zręczny, lecz niezręczność
tego kroju i obcość niedopasowanego ubrania wzmagały jeno niezależny od nich i
niedostępny ich ujęciu czar postaci rusałczanej, jakby kto w kojcu kanarka uwięził.
Dziura dętkami barwistymi szyję jej okolił i spojrzał z zachwytem.
Tak teraz po Bożemu wyglądasz, że można cię choćby i do wnętrza chaty wprowadzić,
i na ławie usadowić, i czy to o jarmarku, czy to o innych sprawach ludzkich pogawędzić.
Niechno ja jeszcze pończoch twym nóżkom bosym przysporzę i trzewikami, jak od święta
obciążę, a będę mógł bez wstydu nawet i na kobiercu ślubnym z tobą stanąć, aby cię nie tylko
z rąk twoich białych, lecz i z rąk Boga samego na własność dozgonną przyjąć.
I Dziura pochwycił w dłonie trzewiki i pończochy, aby stroju Majki dokończyć, lecz nagle
jedne i drugie z rąk mu na kwiaty i na trawy bujne wypadły, płosząc roje motyli i ważek,
skrzydłami ze sobą pogmatwanych.
Ogon rybi w całej okazałości stanął mu nagle przed oczyma.
Majka skłoniła głowę na piersi, jakby w bezradnym poczuciu winy niepoprawnej
Coś mi się widać we łbie pomąciło, gdym te pończochy i trzewiki nabywał rzekł ze
smutkiem Dziura. Możem zapomniał, a może i pamiętać nie chciałem, aby pamięci tym
ogonem rybim zbytnio nie turbować.
Nie uznasz mnie? spytała lękliwie Majka.
Nie uznam odparł z godnością.
Nie prześlepisz miłością kalectwa mego? spytała znowu.
Nie prześlepię! odrzekł z mocą.
I nie nawykniesz nigdy?
Nigdy!
Majka spojrzała na pierścień z granatem, którym Dziura uprzednio palec jej niemal
dziecięcy ozdobił.
Łąka płynęła teraz tak szybko, że płachta, którą księżyc wzdłuż po niej rozesłał, z
błyskawicznym pośpiechem usuwała się spod niej i zdawała się zwijać ku niebu.
Dziura uczuł nagle nieodpartą tęsknotę do brzegu, do lądu, do gruntu stałego.
Zauważyła to Majka i zbliżyła się do niego.
Dziura nie cofnął się, jeno tęsknota do brzegu zwiększała się w nim i dolegała mu
nieznośnie. Piołun w zanadrzu zagrzał mu się i rozparzył.
Majka ruchliwymi nozdrzami zwęszyła zapach piołunu.
Piołun pachnie szepnęła zatrwożona.
Dziura spojrzał na nią spode łba, utkwił spojrzenie w ziemi i przemilczał odpowiedź.
Masz go na piersi, w zanadrzu mówiła Majka. Boją się rusałki tego ziela, bo jego
woń zatruwa je i niszczy . Wyjmij piołun z zanadrza i wyrzuć do jeziora.
Niech sobie leży tam, gdzie dotąd leżał odrzekł Dziura wymijająco. Zawsze to
bezpieczniej i zaradniej z piołunem na piersi do rusałki się zbliżyć. Albo ja wiem, co by mi
się przytrafiło, gdybym bez tego piołunu porozumiewał się z tobą? Może nie tyle przez złą
wolę, ile z nałogu i z przyrodzenia samego ściągnęłabyś mnie do jeziora, aby mię w topielca
zamienić.
Oczy Majki zapłonęły ogniem niezwykłym.
Topielec czaruje nas, rusałki, swą bladością, bo my słabe i kruche, a on pieszczotom
naszym bezoporny szepnęła nagle, wdychając jadowitą dla niej woń piołunu.
Chciałabyś, abym swój opór w śmierci zatracił? spytał nieco chełpliwie Dziura,
dziękując w duszy sobie samemu za uciułany zapobiegliwie zapas piołunu.
Chciałabym odrzekła z prostotą Majka.
Toteż wolę piołunem się od ciebie przegrodzić, niż, wszelką przegrodę usunąwszy, ze
śmiercią się spotkać w twych objęciach zauważył Dziura, czując, że mu dreszcz po karku
przebiega i ni to straszy, ni to kusi
A skąd ty wiesz, z którym dziwem w objęciach mych się spotkasz? szepnęła Majka.
Usuń przegrodę, bo czas!
Nie usunę! odparł Dziura stanowczo i szeroką dłonią uderzył się w pierś, w to
miejsce, gdzie piołun się znajdował.
Zamieszkaj razem ze mną na dnie jeziora! zawołała Majka z rozpaczliwą prośbą w
głosie.
Żywcem? spytał Dziura.
Żywcem, albo śmiertelnie odrzekła Majka. Jak postanowisz, tak się stanie.
Mówię do ciebie po rusałczanemu, bo nie umiem inaczej i nie mogę, a ty te słowa moje z
lękiem odpychasz, że nie ludzkie, nie twoje, ziemią nie spylone i strzechy nad sobą nie
mające Dlatego się boisz tych słów i nie chcesz ich ramieniem ku sobie, jak sierpem,
przygarnąć. Pomyśl sam: czy wierzysz w to, że ci coś złego pragnę uczynić?
Jak pomyślę, to wierzę odparł Dziura a jak nie pomyślę, to i myśl taka do głowy
mi nie przychodzi.
Powiedział to i dorzucił natychmiast:
Ot już i pomyślałem niechcący
Majka bezsilnie opuściła dłonie i cofnęła się wstecz ku kwiatom.
Woń piołunu i ciężar watowanej kacabejki zmęczyły ją i zniewoliły do milczenia.
A w duszy Dziury tęsknota do stałego gruntu, a dokładniej mówiąc, do onej popielatki ,
którą przez całe życie uprawiał, tak się rozrosła i rozpanoszyła, że chętnie by się, podróżą
strudzony, i do snu wiekuistego ułożył, byleby mu w tej popielatce dół motyką wykopali.
Pilno ci do brzegu? spytała Majka.
Jużci, że pilno odpowiedział.
Czy zaraz chcesz wracać?
Upraszałbym, jeśli łaska rzekł Dziura z nagłą pokorą w zmienionym nieco głosie.
Majka skinęła dłonią i zanim Dziura zdążył cokolwiek zmiarkować, ujrzał tuż przed sobą
brzeg upragniony. Co tchu z łąki na brzeg wyskoczył.
Przyjdź w następną niedzielę, będę czekała rzekła Majka głosem zmęczonym i
bezsilnym.
Dziura się odwrócił, aby ją pożegnać, lecz nie było już ani Majki, ani łąki pływającej.
Jezioro zmalało, ułożywszy się po dawnemu w swym zwykłym, drzewami zaznaczonym
obrębie.
Zdążył jeszcze Dziura postrzec, jak się jezioro cudotwórcze nabytego bezmiaru
pośpiesznie wyzbywa i jak, gospodarnie uprzątając kędyś spłoszone resztki zaklętego
ogromu, stara się wysiłkiem wód rozpasanych nacichnąć i znieruchomieć w swym
przyrodzonym ograniczeniu.
Księżyc na jego pomarszczonej nocnym powiewem równi rozmnożył się teraz w
niepodzielną a do upatrzonego miejsca luźnie przytwierdzoną gromadę paciorów srebrnych,
które, wyłuskując się nawzajem ze siebie, zdawały się nie przekraczać w swych
jednoczesnych zanikach i narodzinach umówionej raz na zawsze liczby.
Tę liczbę bezimienną mając mimo woli w oku, westchnął Dziura zawzięcie i poczuł w
sercu ulgę z powodu, iż pod stopami miał grunt stały, a naokół zwykły porządek śmiertelnych
a drogich mu rzeczy.
Zachciało się duszy na wywczasie pogrzeszyć, a Bóg jej ani czarów nie poskąpił, ani jej
powrozami na bezdrożach nie skrępował, bo nie chciał jej, widać, wolnej woli ująć, jako tej
darowizny szczupłej, którą niby kęs czarnego chleba od wieków spożywa, a spożyć ani umie,
ani może pomyślał Dziura, głowę na piersi dla tym lepszego myślenia zwieszając. To
tylko pewna, że widział mię Bóg naocznie, gdym na owej łące chyżej tkwił, jak ten groch
potyczony , i gdym pokusę własną w kacabejkę watowaną odświętnie wystrajał, i gdym na
palec biały, nie jednym zapewne grzechem splamiony, pierścień z granatem radośnie wkładał.
A i to widział, jak pończochy białe i trzewiki skórkowe, dla nóg ludzkich mozolnie i uczciwie
sporządzone, chciałem ogonowi rybiemu niewiadomym sposobem przytroczyć.
Przeżegnał się Dziura i wolnym krokiem wyszedł z lasu na drogę, a drogą do wsi się udał,
która z dala migała jednym tylko światełkiem w szybie odosobnionej chaty, bo zresztą od pól
daleko jaśniejszych odrzynała się ciemność białym kominem tu i ówdzie, jak chustą na
odjezdnym, powiewająca.
Wróciwszy do chałupy, spać się położył.
Skrucha i wiosna tak go rozebrały, że zasnął od razu, zaledwo zdążywszy światu całemu
na pożegnanie ziewnąć z przeraźliwym, do gwałtownego szczeknięcia podobnym, hałasem.
Zazwyczaj miewał sen bez widzeń, lecz tej nocy widzenia go dręczyły.
Przyśnił się sam sobie jako topielec, na dnie jeziora rozpostarty. Wiedział, że jest
bezbronny i bezoporny pieszczotom rusałczanym, a właśnie ruchliwe mrowie rusałek
oblegało na wyprzódki jego zwłoki, krasy dawnej jeszcze nie wyzbyte, które dla pożądliwych
warg były snadź strawą wybredną .
Czuł pod pachami łechtania nieznośne białych, zimnych palców i śmierć własna, zamiast
dać ciału wypoczynek, dolegała mu niby okrutna zaraza.
Pożałował siebie, na dnie jeziornym bez niczyjej opieki samotnie poległego, a chociaż
nigdy na jawie nie płakał, tym razem jął przez sen popłakiwać rzewnie nie swoim, jeno
niewieścim zgoła głosem, jakby mu dusza do cna w tym śnie zbabiała.
Ocknął się w końcu, przysłuchując się własnemu, samodzielnie wciąż jeszcze trwającemu
płaczowi, rękawem łzy z kątów ślepi rozrzewnionych otarł troskliwie, a jednocześnie gębę po
własnej woli szlochającą przyłapał dłonią i stłumił.
Rozejrzał się potem po chacie, przeżegnał się i jak zaczął się bać, tak bał się już do samego
rana.
Żadna go siła od tego strachu, jak od roboty w polu, odciągnąć by nie mogła, bo
czegokolwiek Dziura się jął, to lubił do końca doprowadzić.
A nie tylko się bał czynów na jeziorze popełnionych i owej niewiadomości , która z nich
wynikała, lecz i samego strachu, który go nawiedził, a którego siedlisko było nie w nim, lecz
gdzieś poza nim w ciemności.
Siadł ten strach na jego duszy, jak kruk na ziemi zoranej, i nic nie mówił, jeno cięgiem
siedział a siedział.
Zrozumiał nagle Dziura, że otumaniła go Majka i czarami uwiodła, aby, grzechem
obciążonego, ku sobie zniewolić, a potem śmierć mu podwodną dla swoich zamiarów
rusałczanych zgotować.
Śmierci uniknąłem, alem grzechu nie uszedł! myślał Dziura, bojaźń Bożą gorliwie w
duszy rozniecając. Nie dla mnie te schadzki po księżycu i te dłonie białe, pracą nietknięte.
Tak mi z tym do twarzy, jak kobyle we wianku rucianym! Źle się dzieje, gdy człek nie do
swoich rzeczy się kwapi . Po cóż mi było, u licha, jej oczyma na jezioro poglądać i cielskiem
nienawykłym tłoczyć się w owa nieskończoność, do której dusza moja ani się przypiąć, ani
przyłatać nie mogła!
Postanowił tedy, że już odtąd wszelkich schadzek z Majką poniecha.
I poniechał.
Minęła jedna niedziela, i druga, i trzecia, a Dziura do lasu nosa nawet nie wściubił.
Mijały te niedziele tak, jakby mijając gromadziły się nad brzegiem jeziora i wziąwszy się
za ręce, patrzyły kędyś w oczekiwaniu i rachowały się nawzajem, że jest ich tyle a tyle.
Dziura bowiem był pewien, że Majka żadnej niedzieli nie opuszcza i wyczekuje go wiernie
w umówionym miejscu.
Uczułby nawet urazę i smutek poniektóry, gdyby zawiodła tę wiarę i pewność.
Niech czeka! mówił do siebie, uśmiechając się pod wąsem. Ani się obejrzy, jak
wieczność jej na tym czekaniu zejdzie.
Dawny spokój i ład powrócił mu do duszy, gdy nagle pewnej nocy niedzielnej, do snu się
właśnie układając, posłyszał w kącie szelest. Nie chciało mu się głowy od lgnącego do niej
snu odrywać.
Niech no jeszcze raz zaszeleści, a obejrzę się i rozpoznam pomyślał.
Zaszeleściło powtórnie.
Niech no trzeci raz zaszeleści, a już pewnikiem się zniecierpliwię i zajrzę pomyślał
znowu.
Zaszeleściło po raz trzeci.
Spojrzał Dziura w stronę szelestu, a tam na podłodze coś się złoci i porusza.
Nic, jeno porusza się i złoci.
Księżyc właśnie do izby przez szybę wkroczył i skośne odbicie okna wydłużył na
podłodze, tak jakby chciał przez to odbicie okienne zobaczyć, co się tam pod podłogą dzieje.
Na tym odbiciu coś się w tej chwili złociło i poruszyło.
Snop żytni, czy diabeł z dukatem w gębie? pomyślał Dziura i wzroku natężył.
Natężył wzroku i poznał.
Ni mniej, ni więcej, jeno warkocz Majki złocił się w kącie na podłodze i z widocznym
wysiłkiem pełznął ku niemu, jak żywy.
Zdrętwiał Dziura i wybełkotał jakieś słowo, którego sam zresztą w popłochu nie dosłyszał,
a które zapewne określać miało stan jego obecny.
Warkocz tym bełkotem widać ośmielony, pełznął coraz pośpieszniej.
Przeżegnał się Dziura w pół drogi, ale znak krzyża w poprzek mu nie stanął i zamiarów
jego nie pohamował.
Warkocz aż do stóp mu się przyczołgał i tam nieruchomiejąc, zwinął się w kłębek, jak
wąż, snem zimowym zdjęty.
Porwał się Dziura na równe nogi i wybiegł z chaty na świat, rzemień od portek w biegu
poprawiając, a warkocz za nim w te pędy, jakby się bał go z oczu, których nie miał, stracić.
Ubiegł Dziura kilka kroków od chaty, lecz widzi, że warkocz go ściga nieodstępnie, pusząc
się i złocąc od pośpiechu.
Dziura na lewo, warkocz na lewo.
Dziura na prawo, warkocz na prawo.
Ani się odczepić od niego, ani mu umknąć, ani go się dobrym słowem pozbyć.
Chwycił Dziura kamień i cisnął.
Kamień w warkocz ugodził.
Zalśnił się warkocz złociściej od tego pocisku i znów do Dziury pełznie.
Kopnął go Dziura nogą, a on u stóp mu się układa i łasi się, i waruje, jak ten pies wierny,
którego ani kopnięciem, ani kamieniem odegnać nie można.
Zawstydził się Dziura swego uczynku i od wstydu złagodniał.
Łeb mi się pewno snem zbytnio zaprószył, żem się warkocza dziewczęcego uląkł!
pomyślał, krzepiąc się na duchu. Nie bałem go się, gdy głowę Majki zdobił, a zatrwożyłem
się teraz, gdy samopas po ziemi, jak robak bezdomny, pełznie. Niech sobie pełznie, jeśli mu
przytułku na świecie zabrakło.
I znów wszedł do chaty.
Warkocz za nim.
Dziura tę noc spędził bezsennie, wpatrzony w warkocz, który, złocąc się usilnie, noc całą u
stóp jego przeleżał.
Nad ranem dopiero wypełznął z chaty za próg i znikł żywcem, jak żywcem się zjawił.
Do następnej niedzieli nie było jakoś ani szelestu w chacie, ani warkocza.
Miał już Dziura nadzieję, że się ta zjawa nie powtórzy. Mylił się jednak. Skoro niedziela
nastała i noc zapadła, warkocz znowu chatę jego nawiedził, aby swe brzemię złote u stóp
Dziury pod jednym z nim dachem przenocować.
Trza będzie do znachora po radę się udać zawyrokował Dziura.
I poszedł do znachora.
Był wieczór.
Znachor mieszkał za wsią, w małym lipniku, którego długie cienie wybiegały daleko poza
dany im zakres, co chwila układając się inaczej na murawie niskiej, w świetle wieczornym,
każde źdźbło z osobna rozwidniającej .
Zdawało się, że od ruchu tych świateł i cieni ludno jest w lipniku i że panuje tam pośpiech
nieokreślony oraz nieustanna zmiana miejsc na murawie, jakby tam szukano kogoś, kto się
jednocześnie za wszystkimi drzewami ukrywał
Szczupła chałupa, wśród lip przejrzyście zatajona , miała dwa kominy. Jeden do
połowy rozwalony, bezczynny i bez żadnego użytku, jeno przez pamięć dla minionych zasług
na dawnym miejscu sterczący, a drugi nieco opodal czynny i wzrostem górujący
pierwszemu .
Z drugiego właśnie komina wysnuwała się równa i wiotka struga bezwolnie uchodzącego
dymu, który na pewnej wysokości tracił skupioną równowagę i z lekka opadając, rozluźniał
się w drobne i zawiłe kędziory, mrowiące się aż do zaniku w purpurze wieczornego słońca.
Chałupa miała drzwi tak niskie, że chyba krasnałek albo garbusek mógłby przez nie wnijść
swobodnie. Pomimo to właściciel chałupy był niemal olbrzymem i wszystkich mieszkańców
wsi wzrostem prześcigał.
Zastał go Dziura stojącego na środku jedynej izby, z głową nieco pochyloną dla uniknięcia
zbyt niskiego pułapu.
Tkwił w ciasnocie izby na kształt owego dębu, wokół którego altanę dla sposobności
sklecono, biorąc dąb za ośrodek i podporę.
Tkwił bez ruchu, czy to dlatego, że nic innego nie miał na razie do roboty, czy też dlatego,
że mu tak było najwygodniej i najzwyczajniej.
Wąs miał siwy, obwisły, dwojgiem sutych strzępów zasłaniający całą dolną część twarzy,
jakby ta część była zbyteczna lub zaniedbana. Za to część górna odznaczała się czołem
łagodnie szerokim i oczyma piwnymi, które patrzyły surowo, lecz dobrotliwie.
Pomimo siwizny wąsów, czuprynę posiadał kruczą jeszcze i bujną.
Znać było, że lubił wygodę, utulność i zadomowienie się drobiazgowo gospodarne, bo
miał i ławę, i zydle, i kufer, codziennym czyszczeniem wygładzony, i pościel olśniewająco
białą, z doborem poduszek od największej do najmniejszej, i stół, podarunkową zapewne i
niezwykle wzorzystą serwetą nakryty, na stole zaś gąsiorek z nalewką wiśniową własnego
przyrządzenia.
Po kątach zieleniały wiązki świeżego tataraku, którego woń, zmieszana z jakimś parnym i
jakby chlebowym zapachem ścian pobielanych, napełniała wnętrze izby.
Na jednej ścianie barwił się starannie okurzany obraz Matki Boskiej w wieńcu z kwiatów
zasuszonych, a obok obrazu wisiało w cienkiej ramie dębowej błogosławieństwo z napisem:
Pokój temu domowi.
Wisiała też, do środka pułapu przytwierdzona a własnoręcznie przez znachora wystrugana,
klatka z kanarkiem, w którą teraz właśnie, stojąc w izbie, patrzył tak, jakby wzrok w dali
nieograniczonej utkwił, chociaż miał tę klatkę tuż popod nosem.
Powitał gościa nieznacznym skinieniem brwi i obojętnie, dając do poznania, że chata jego
nawykła do tego rodzaju odwiedzin.
Dziura stanął w milczeniu i ze czcią.
Przestępując próg tej chaty, czuł przyjemny zamęt w głowie, za którą teraz inna,
wprawniejsza głowa pomyśli, ujmując jej brzemienia i kłopotu.
Znachor milczał uparcie, jakby nagle podwoił swe milczenie.
Dziurze wydało się, że zapomniał o jego obecności, lecz nie śmiał tak wzmożonego
milczenia przerywać.
Potrzebne mu widać to milczenie pomyślał. Pewno się do rozmowy przyspasabia,
albo wiedzę w pamięci gromadzi i gruntuje
Przyszedłeś? spytał nagle znachor w chwili najmniej dla Dziury spodziewanej, lecz
oczu od klatki z kanarkiem nie odrywał.
A jużci potwierdził Dziura.
Nie byłeś dotąd u mnie zauważył znachor ze źle ukrytym żalem i spojrzał na Dziurę
tak, jakby go za ową niebytność strofował i karcił.
Powód się jakoś nie trafiał odparł Dziura z poczuciem winy nieokreślonej.
A teraz trafił się? spytał surowo znachor.
Trafił się pochwycił Dziura.
Po to istnieje na świecie ów powód, aby się ludziom trafiał rzekł znachor i wskazał
dłonią miejsce na ławie popod ścianą.
Dziura usiadł.
Co to on teraz mi powie? pomyślał ciekawie.
Znachor zydel przysunął i też usiadł na wprost Dziury, aby go spojrzeniem surowym badać
uporczywie.
A wiesz ty spytał nagle głosem uroczyście jednostajnym a wiesz ty, że praojciec
nasz Adam, zanim grzechem się splamił, miał skórę rogową, której się żadna śmierć nie
imała?
Nie wiedziałem o tym odparł Dziura, prostując się nieco i sztywniejąc na ławie.
A wiesz ty rzekł znowu znachor że na ziemi Indyjskiej jest rzeka Dżumna, w
której czarownice topią? Woda tej rzeki czarna jest i drzew nadbrzeżnych nie odbija. A kto
się tej wody napije, ten nie tylko pragnienia nie ugasi, lecz umrze i po śmierci jeszcze wargi
spiekłe, jak do picia, składa i wargami tymi, w grobie leżąc, wilgoć z ziemi wysysa, aż ziemia
w tym miejscu pęka od posuchy. Wiedziałeś o tym?
I o tym nie wiedziałem odrzekł Dziura i uczuł, że wiedza znachora poczyna już
działać należycie.
A wiesz ty, że przez wylot sęka w trumnie diabła zobaczyć można? mówił dalej
znachor. Najlepiej go w Wielki Piątek oglądać i wówczas pisanką tak weń utrafić, aby mu
ze łba czapkę niewidomską strącić. Pozbawiony tej czapki dla wszystkich widzialny się
stanie. Widywałeś go kiedykolwiek?
Gdzieżbym ja go tam widywał! odrzekł Dziura. Nieuczony jestem i sposobów nie
znam. A jeślim go nawet i widywał, nie wiedziałem pewno, że to właśnie on, a nie kto inny,
bo i czegóż się czasem na tym świecie człek nie dopatrzy!
Widywałem go nieraz rzekł znachor, ręką niedbale machnąwszy. I on mnie
widywał, straszył, straszył, aż i znikł, sam widać nastraszywszy się czegoś niespodzianie.
Znachor zamilkł.
Nagłe jego milczenie napełniło Dziurę trwogą, tym bardziej, że znachor jął się weń
wpatrywać coraz mozolniej i nieodparciej. I znowu w chwili dla Dziury najmniej
spodziewanej ukryte w wąsach wargi znachora poruszyły się, jak węże w oczeretach, po to
tylko, aby tym razem wyszeptać jakieś zaklęcia, ze słów dziwnych i niepochwytnych złożone.
Słów tych Dziura starał się nie usłyszeć, wiedząc z góry, że ich nie zrozumie i jeno trwogi
bezpotrzebnie sobie przysporzy.
A znachor mruczał i mruczał, zasypując go wciąż tymi słowami, którym końca, zda się, nie
było.
Jeśli tych słów nie ukróci, głowa mi pewnikiem wniwecz się zamroczy i nie daj
Boże zdębieje na karku, jak ta kapusta, co w kół poszła pomyślał Dziura, oburącz za
ławę się dzierżąc, aby głowie podpory jakiejkolwiek ciszkiem dostarczyć.
Na szczęście znachor przerwał swe zaklęcia.
Już się przysposobił i ma wszelką radę na pogotowiu pomyślał Dziura z ulgą na
duszy.
Powiadaj, co się przytrafiło spytał nagle znachor, po raz ostatni surowo brwi
ściągając, gdyż twarz jego przybrała właśnie wyraz dobrotliwy a poufny, jakby chciał się
dokładnie i rozumnie wtajemniczyć w niedolę swego gościa, aby tę niedolę odpowiednim
lekiem trafnie uzdrowić.
Dziura nabrał tchu i znieruchomiał, aby słowom własnym nie przeszkadzać.
Tak a tak zaczął głosem, jaki zazwyczaj na spowiedzi ze siebie dobywał, i
opowiedział wszystko od początku do końca od chwili, gdy Majkę w pszenicy przyłapał,
aż do czasu, gdy jej warkocz chatę jego nawiedził.
Nawiedza mię co niedziela, gdy noc nastanie, i spać mi nie daje, niby jakiś dusiołek
złoty , którego ani sen ludzki, ani spokój nie obchodzi, jeno to go korci, aby się w swojej
godzinie zjawił i swą pańszczyznę nocną odrobił skarżył się Dziura, wzdychając ciężko na
słowach najbardziej westchnienia godnych.
Znachor słuchał uważnie, miarkując coś i starając się zapewne nieszczęście Dziury ze
znanymi mu a skrzętnie w pamięci przechowywanymi wypadkami porównać i ocenić.
Widać było po nim, że Dziury z całego serca żałuje i że chce mu wedle sił dopomóc.
Próbowałeś go przeżegnać? zapytał.
Próbowałem.
I cóż?
I nic odparł Dziura nie uląkł się znaku krzyża.
Bywa tak, że się dusiołki znaku krzyża nie boją zauważył znachor i zadumał się
głęboko.
Dziura czekał cierpliwie na radę.
Znachor wreszcie głowę po namyśle odchylił i brwi ku górze podniósł, jakby chciał się
Dziurze lepiej przyjrzeć.
Mam radę rzekł, obrzucając go wzrokiem od stóp do głów słuchaj uważnie i
uczyń wedle słowa rzeczonego. W niedzielę wieczorem wodą święconą palce zwilżyj i
żadnego jadła nimi nie tykaj. Gdy się dusiołek w chacie twojej po nocy zazłoci, ujmij go w te
palce, wynieś z chaty i po jednym włosku na cztery strony świata rozrzucaj. Rozwieją się te
włosy po obszarach ziemskich i już się nigdy w warkocz nie splotą. W ten sposób
pozbędziesz się dusiołka, a jeśli i ten sposób nie pomoże, wówczas jedno ci tylko pozostało:
przyzwyczaić się do onej zjawy tak, aby swoja obecnością snu twego nie naruszała.
Możliwe
ż to? spytał Dziura.
Możliwe potwierdził spokojnie znachor. Niedaleko sięgając, ojciec mój
nieboszczyk miał takie najście w swym życiu. Co noc go dusiołek nawiedzał i łatwo
powiedzieć w kształcie wieprza wędzonego.
Wędzonego? spytał Dziura.
Wędzonego powtórzył znachor, kładąc dumny nacisk na tej niezwykłej okoliczności.
Czego nieboszczyk nie czynił, aby się od dusiołka odczepić? Nic nie pomogło. Co noc
przychodził, koło tapczanu stawał i swym wędzonym mięsiwem pachniał w sam nos łasemu
na przysmaki nieboszczykowi, odbierając mu sen owym nieproszonym zapachem. Pewnej
nocy uwziął się na niego nieboszczyk. "Poczekaj
no, sobako wędzona! powiedział czy to
w głos do wieprza, czy też nie w głos, jeno w myśli do siebie, już nie pamiętam dokładnie, jak
było. Poczekaj
no, sobako wędzona! Nie popsujesz mi snu ani swą osobą, ani zapachem,
bo się na przekór twym zamiarom i do osoby, i do zapachu przyzwyczaję!" I jak się zaczął
przyzwyczajać, tak się przyzwyczaił. Odtąd nie tylko spał smacznie pod jednym dachem z
dusiołkiem, lecz jeśli wypadkiem dusiołek się opóźnił, nieboszczyk zasnąć nie mógł i
wyczekiwał go niecierpliwie. Tak się z tym dusiołkiem zżył i tak go oswoił, że mu ten wieprz
zjawiony już to chrząkaniem, już to innym jakim wedle swych sił wędzonych sposobem
wdzięczność okazywał. A gdy nieboszczyk umierał, głosem od bliskiej śmierci słabowitym
rzekł:
"Pewnie, że snu wiekuistego pod jednym dachem z onym dusiołkiem nie spędzę, bo
wara mu pod ten dach łeb swój wędzony wściubiać smakowicie! Nie taki to dach, aby mógł
być wspólnym dla wszystkich bez wyboru! Obędę się jakoś na tamtym świecie bez mego
towarzysza, jeno nie wiem, jak to on beze mnie na tym padole doczesnym sobie poradzi?" I
umarł nieboszczyk, lecz po jego śmierci dusiołek już się nie zjawił.
Tak to bywa na ziemi, że się czasem człowiek z człowiekiem nie pobrata, a ze zmorą się
pokuma i na całe życie zwiąże, jak ten dąb z jemiołą. Zastanów się i ty nad tym, czybyś nie
potrafił, jeśli rada moja nie poskutkuje, z dusiołkiem swoim jakiegoś pożycia wspólnego
zarządzić. Bo, choć ów warkocz rusałczany w twej chacie, jak ta kukułka w cudzym
gnieździe, bezprawnie przebywa, lepszy on na wygląd od innych dusiołków i bardziej ci się
udał niż nieboszczykowi wieprz wędzony. Kto wie, czy po śmierci do zmory własnej nie
zatęsknisz, która ci się już w martwych ślepiach nie zazłoci? Wszystko się zdarza i na tym, i
na tamtym świecie, bo od tego są te światy rodzone, aby się na nich wszystko wedle możności
zdarzało. A łatwo się tęsknocie zdarzyć po śmierci, bo lubi bezpowrotność i nie znosi
odszkodowania . Niech się ten warkocz złoci w kącie na podłodze, a ty śpij spokojnie i
nie turbuj duszy tymi złocistościami.
Znachor mówił o zmorach tak, jak się mówi o chwastach, które z ziemi nie zawsze trzeba
wyrywać i wśród których są bardziej i mniej szkodliwe, a są nawet i niewinne. Zapewne
dusiołka Dziury do niewinnych zaliczał. Po prawdzie rzekłszy, spodobał mu się w głębi duszy
ten dusiołek, a w każdym razie nie czuł doń wstrętu ze względu na kształt i barwę, którą
przybierał.
Spojrzał teraz badawczo na Dziurę, chcąc sprawdzić, czy go pocieszył i czy dość ulżył
jego frasunkowi.
Twarz Dziury nie zdradzała ani ulgi, ani pociechy, ale jednocześnie nie zdradzała żadnych
innych uczuć, prócz tego chyba zobojętniałego nieco i milczącego oświadczenia, że jest tą
samą, co zawsze, twarzą Macieja Dziury.
Poruszał jeno usilnie szczękami, jakby dogryzał czy dojadał jakąś spożywczą a ukrytą w
gębie skamieniałość. Nadmiar zadumy pobudzał go zapewne do tej mimowolnej pracy
szczękami.
Spostrzegł to wszystko znachor i, niby mimochodem, dorzucił:
Taka jest rada moja, a nikt ci we wsi trafniejszej nie udzieli. Nie z wypadku jestem
znachorem, jeno z przeznaczenia. W poniedziałek się urodziłem i w poniedziałek od piersi
mnie odstawiono. Dlatego też znachorem zostałem i w poniedziałki pouczam.
W głosie znachora czuć było wrodzoną mu dobrotliwość i łagodność. Niektórym wszakże
słowom nadawał przynależną im osobiście powagę i wymawiał te słowa surowo i jakby
napominawczo. Tym razem słowo: poniedziałek dostąpiło rzeczowego wyróżnienia .
Dziura westchnął, aby tym westchnieniem rozmowę zakończyć, pożegnał znachora i
wyszedł.
Zżywać się z dusiołkiem nie chciał. Sama myśl o tym napełniała go wstrętem i odrazą. Nie
po to na świat przyszedł, aby się ze zmorą zwąchać i zbratać. Dowiedzą się ludzie o tych
noclegach niedzielnych i będą chatę jego omijali, jak zarażoną. Cóż to bowiem za chata, w
której straszy? I jakaż to dziewka poślubi chłopa, który samowtór z dusiołkiem noc spędza i
bezsennością się trapi?
Postanowił tedy Dziura przede wszystkim spróbować doszczętnego rozwiania warkocza na
cztery świata strony.
Doczekał się cierpliwie niedzieli i palce w kościele wodą święconą starannie zwilżył.
Żadnego jadła tymi palcami nie dotykał i gdy noc nadeszła, z biciem serca czatował w chacie
na zjawienie się warkocza.
Warkocz zjawił się o swojej godzinie i, jak zazwyczaj, zazłocił się w kącie na podłodze.
Dziura zbliżył się doń ostrożnie, ujął go w palce i wyniósł z chaty. Noc była gwiaździsta.
Wieś spała. Czasem jeno ozwał się z dala pies samotny, który wydłużonym w ciemności a nie
wiadomo dokąd skierowanym wyciem tak wszystko naokół pomijał, jakby chciał się wraz z
swym bólem odwiecznym całemu światu postronić , nie mogąc go rozpoznać po nocy.
Dziura zabrał się skwapliwie do mitrężnej roboty. Włos po włosie z warkocza wysnuwał i
rzucał na wiatr w cztery świata strony. Świeże powietrze zaprószyło się wkrótce tysiącem nici
złocistych, które zawirowały w tańcu niepochwytnym , jakby chciały sobie miejsce w tych
przestworach wytańczyć.
Przez rozplataną wzwyż gmatwaninę tych nici przeświecały gwiazdy dalekie,
przypominając oku obecność nieba poza nimi.
Zdawało się Dziurze, że świat cały, jakby złotym niewodem schwytany, zbłąkał się w tej
zamieci i że odtąd na tym świecie inny porządek, a właściwie bezład nastanie.
W końcu już nie widział nawet nici, jeno sam pląs złocisty i samo zatrzęsienie .
Myślał, że mu nocy nie starczy na rozwianie całego warkocza, a tymczasem ani się
obejrzał, jak warkocz stopniał w dłoniach i wreszcie do reszty się ulotnił.
Czekał tylko na chwilę, aż wiatr go kędyś uniesie i zatraci.
Lecz pląs złocisty trwał wciąż w powietrzu.
Nie chce się tym złociuchom tak prędko rozstawać ze sobą pomyślał. Jak się
rozstaną, już się nie zejdą i nie odnajdą nawzajem. Nie siebie samych im szkoda, jeno
warkocza, którego między sobą dojrzeć już nie mogą Potańczą jeszcze kęs czasu i rozwieją
się bezpowrotnie.
Lecz pląs i popłoch złocisty nie ustawał i tak w końcu dokuczył Dziurze, że nie mogąc się
upragnionego skutku doczekać, postanowił do chałupy wrócić, byłe oczom widoku tej złotej a
nieznośnej krzątaniny w powietrzu ująć co prędzej.
Ale zaledwo krok ku chałupie uczynił, nici złociste jęły się pośpiesznie gromadzić i
jednoczyć, i po chwili przekonał się Dziura naocznie, że się splotły po dawnemu w warkocz
rusałczany.
Zanim Dziura kroku przynaglił, warkocz pełznął już za nim w stronę chałupy. I znów noc
bezsenną pod jednym dachem z tym warkoczem spędzić musiał.
Nazajutrz zastanowił się Dziura głęboko nad tym, co mu teraz czynić i jak postąpić
należy?
I nagle nawiedziła jego głowę stroskaną myśl, której się chwycił natychmiast, jak pijany
wierzby przydrożnej. A myśl była prosta: ożenek co najskorszy .
Dręczą mię zmory, korzystając z mego stanu bezżennego miarkował Dziura nie bez
słuszności. Niech no się ożenię, a z pewnością nie ośmieli się Majka żonatego człeka
swym warkoczem po nocy napastować, bo i powaga moja stanie jej na przeszkodzie, i baby w
chacie ulęknie się, jako niespodzianego sprzętu, nie dla jej wybryków, lecz dla mojej własnej
wygody nabytego Po cóż mam dłużej w bezżennym stanie tkwić, jak ten gwóźdź w
podłodze, albo ta kiełbasa na kołku, przez nikogo nie tknięta i nie spróbowana. Niech no się
dam spróbować, a wówczas i sam siebie ocenię, i ludzie mi szacunku nie poskąpią.
Z tymi myślami wyszedł z chaty aż hen, na drogę i jakby za zrządzeniem Bożym ujrzał
idącą naprzeciw młynarzową.
Zoczył ją z dala, jak szła, z lekka kołysząc się w biodrach i tęgimi policzkami czerwieniąc
się w kurzu, który stopą co chwila nieciła, a nadołkiem spódnicy zagarniała ku sobie.
W miarę zbliżania się urastała w oczach Dziury, któremu Bóg wie dlaczego przyszły
nagle do głowy bufory nadchodzącego pociągu, gdy, zbliżając się do przystanku, olbrzymieje
nieustannie.
Olbrzymiejąc właśnie, zrównała się z nim młynarzowa.
Stanęli obydwoje wpobok siebie, nie mówiąc ani słowa i mierząc się nawzajem
spojrzeniami.
Czemuśmy tak stanęli, jakby się nam obojgu droga w tym miejscu skończyła?
spytała młynarzowa zaczepnie i roześmiała się głośno, a śmiech wyżłobił jej w policzkach
dwa dołki, w których by się dwie śruciny mogły ukryć bezpiecznie.
Może nam się i skończyła, a może i zaczęła odparł dwuznacznie Dziura i spojrzał
najwpierw w jeden dołek, a potem w drugi, a z drugiego przeniósł wzrok na buty własne,
sadłem świeżo polśnione.
Spieszniej nam było, widać, do tego stania na drodze niż do innej roboty rzekła
młynarzowa i znów się zaśmiała, ale tym razem ciszej i baczniej tak, że tym śmiechem Dziurę
ku sobie, jak szmerem jedwabnym, nagle pociągnęła.
Spocił się Dziura i z nogi na nogę przestąpił.
A gdybyśmy, zamiast na drodze, na kobiercu ślubnym stanęli rzekł z godnością i
brwi podniósł.
Młynarzowa, słysząc tę odpowiedź, zarumieniła się i chciała obyczajem dziewczęcym
twarz wdowią a zawstydzoną łokciem odpowiednio zagiętym przesłonić. Łokieć wszakże,
mimo wysiłku, utkwił w miejscu zbyt odległym i nie mógł dotrzeć do zamierzonego celu.
Spodobała się Dziurze i ta wstydliwość, i ten ruch łokciem.
No i cóż? spytał po chwili milczenia. Zgody wyczekuję, a odmowy spodziewać
się nie chcę.
A czyż to pierwszy lepszy do mnie się zaleca, abym odmówić się ośmieliła? odparła
młynarzowa, nie bez urazy w głosie i spoważniała.
Ma baba słuszność pomyślał Dziura przecież naprawdę nie pierwszy lepszy
jestem!
I Dziura wyprostował się z lekka oraz piersi w ramionach poszerzył, aby dać poczuciu
własnej wartości większą przestrzenność i swobodę w ciele.
Niebo, przejrzyście zachmurzone, ćmiło się srebrnym, we mgle rozcieńczonym słońcem i
młodziło się na deszcz, który, z poranią uciuławszy się w świeżym powietrzu, spadł nagle
na ziemię z nieprzewidzianym a łatwym pośpiechem. Zabębnił po słomianym kapeluszu
Dziury i jasną spódnicę młynarzowej popstrzył z rzadka ciemnymi cętkami.
Młynarzowa ruszyła nagle w dalszą drogę przed siebie, nie tyle deszczowi uchodząc, ile
pragnąc przyjrzeć się temu, jak to Dziura teraz w ślad za nią nieodstępnie podąży.
Dziura podążył.
Ona poszła przodem, a on, za nią z tyłu krocząc, zalecał się i gwarzył.
Po pewnym czasie zrównał się z nią i wziąwszy za rękę, postraniał się nieznacznie w
chodzie , ukosem zaglądając nie w twarz, którą co chwila odwracała, jeno w tę rękę, którą w
swojej trzymał, jakby chciał ją zważyć i brzemię jej ponętne dokładnie oszacować.
Deszcz padał dorywczo, to powściągając dech w powietrzu i szelest po kłosach, to ze
zdwojoną mocą wysypując swe ziarna obfite z nieba na ziemię.
Stało się tak, jak Dziura w sobie postanowił. Wkrótce bowiem poślubił młynarzowa i od
owej chwili zgodnie z jego przewidywaniem warkocz Majki do chaty ani zajrzał.
Bał się widocznie zazłocić bez pytania w oczach baby gospodarnej, która o porządek w
chacie dbała wzorowo, albo też nabyta ożenkiem powaga Dziury poskromiła natrętnego
dusiołka.
Mówiono wprawdzie we wsi, że już w dwa dni po ślubie nie lubiąca odwłoki baba
zaczęła chłopa marudnego bijać i że Dziura takiemu pożyciu nie bardzo się opiera
Trudno określić dokładnie, ile prawdy było w tych słowach, a ile gadaniny próżnej, gębom
ludzkim, jak chleb powszedni, niezbędnej.
Na pewno baba bijała o połowę mnie[j], niż ludzie twierdzili, a połowę takiej mitręgi
można i znieść, i uznać, i wyrozumieć.
Tak czy owak, sam Dziura naokół wszystkim rozpowiadał, że ustatkował się bardzo i że
mu z tym statkiem szczęścia w chałupie przybyło.
Pewnej wszakże niedzieli dokuczyło mu owo szczęście już to swym nadmiarem, już to
inną jaką zbytecznością, dość, że wezbrała w nim nagła tęsknota, którą po dawnemu w
karczmie sutym poczęstunkiem uczcił.
Łakomie wypita wódka nie ujęła mu przytomności, jeno dodała odwagi i roznieciła w
duszy taką bezgraniczną, na przekór całemu światu samodzielność, że chłop się nagle bez
żadnego powodu rozzuchwalił i pięścią komuś w powietrze pogroził.
Co zechcę, to zrobię! krzyknął nagle, zwracając się groźnie do najbliższego w
karczmie sąsiada. Najbliższy sąsiad odśmiechnął się tym słowom, lecz zamiast Dziurze
odpowiedzieć, uderzył następnego sąsiada po karku, objął go po pijanemu za przekrwioną
szyję i zawołał do ucha:
Co zechcemy, to zrobimy!
A objęty za szyję przytakiwał jeno rzewnie i na oślep, bo oczy miał przymknięte:
Będzie nam się dobrze działo, będzie nam się dobrze działo.
I mówiąc to, tak rękami poruszał, jakby smykiem po skrzypce prowadził.
Dziura pięścią w stół uderzył.
Mam słuszność, bo mi się tak podoba! zawołał znowu i spojrzał wyzywająco.
Najbliższy sąsiad, podniecony tym zdaniem, krzyknął: "Hu
ha!" a objęty za szyję
rozpłakał się nagle i zwiesił głowę na piersi tak bezsilnie, jakby mu się raz na zawsze
zwichnęła. Nie mógł usłużny towarzysz ani odchylić tej głowy, ani do dawnego miejsca na
karku przystosować, jeno przytknął mu kędyś do ust nadpity przez siebie kieliszek i czekał
cierpliwie, aż się ssącymi chciwie wargami pokrzepi.
Dziura odął gębę i zaczął bezmyślnie podmuchiwać w przestrzeń. Zdawało mu się, że to
podmuchiwanie nie tylko jemu, ale i wszystkim naokół ulgę sprawia.
Gdy ulżył sobie dostatecznie, ujął głowę w pięście, wsparł się łokciami na stole i tak do
późnej nocy potrwał.
Co przemyślał i co przedumał, trudno powiedzieć. To tylko pewna, że nocą karczmę
opuszczając, nie do domu się udał, jeno do lasu zboczył.
Zachciało mu się spojrzeć choć raz na to jezioro, po którym niegdyś z Majką wędrował,
łąką pływającą podsnuty i w nieskończoność duszą niewprawną odlatujący.
Przyćmione w pamięci wrażenie owego odlotu odnowiło się w jego ciele i napełniło je
ożywczym dreszczem zakazanej a kuszącej swobody.
Odepchnięte niegdyś poczucie bezmiaru uderzyło weń, jak łuna pożarna w szybę ciemną
uderza, ślepiąc ją po wierzchu, a wnętrza poza nią nie rozwidniając.
Nie rozumiał bowiem, czemu zdąża do owego jeziora. Wiedział tylko, że z drogi nie
zawróci i że mu dusza w piersi się panoszy i rozrasta, niby stóg siana, widłami przysparzany.
Wódka powoli z głowy mu doszczętnie wywietrzała, ale tęsknota do jeziora tak się
dopełniła, że już jej w myślach od samego jeziora ani odróżniał, ani odłączał.
Po drodze jeno na wpół wiednie , na wpół bezwiednie piołunu garstkę uzbierał i za
pazuchą ukrył.
Przez las idąc, kroku coraz przynaglał i wkrótce do jeziora się zbliżył.
Majka wiernie czekała nad brzegiem.
Spojrzał w nią Dziura i znieruchomiał.
A i ona żadnym ruchem nie zakłócała tej ciszy, której noc udzielała chętnie jej smukłej
postaci. Księżyc dojrzewał w niebiosach. Ubrana była dotąd tak, jak ją Dziura był ubrał. Nie
chciała widocznie pozbywać się drogiego dla niej, bo przezeń wybranego stroju.
Miała na sobie tę samą kacabejkę watowaną i ten sam letniczek fijołkowy. Na jednej dłoni
lśnił się pierścionek z granatem, a w drugiej trzymała trzewiki skórkowe i pończochy białe,
jako pamiątkę kosztowną, choć bezużyteczną. Na szyi jej połyskiwały dętki swym szkliwem
nieważkim , które nabyło od księżyca barw odmiennych, pokrewnych rzeczywistym, a
jednocześnie niezgodnych z nimi i niebywałych.
Dziura obrzucił ją wzrokiem i w miejscu należytym ujrzał ogon rybi, na murawie leśnej
poległy zwiniętą w muszlę kończyną.
Na widok ogona opamiętał się i odzyskał dawny rozsądek.
Lepsza moja baba, bo jej nóg nie brak i ogonem mi oczu nie kala pomyślał z
zadowoleniem.
Majka dłoń z pierścionkiem nieśmiało wyciągnęła ku niemu na odległość, którą Dziura
wzrokiem zmierzył natychmiast.
Czekałam szepnęła.
Dziura nic nie odpowiedział, jeno spojrzał na jej warkocz złocisty, aby zbadać, czy jest i
czy na miejscu się znajduje właściwym.
Warkocz złocił się i puszystymi zwojami opadał, jak zazwyczaj, z ramion ku stopom.
Widok warkocza poruszył w Dziurze niechęć zatwardziałą.
Nie mógł nań patrzeć inaczej, jak właśnie na dusiołka, który go dręczył po nocach.
Czemuś nie przychodził? ozwała się znowu Majka.
Niesporo mi było odrzekł Dziura i znowu pomyślał: Wolę ja warkocz mojej baby,
bo choć od ogona świńskiego nie większy, aleć za to po nocach nie straszy i samopas po
kątach się nie włóczy.
Płakałam rzekła tymczasem Majka, rozszerzając oczy, jakby chciała mu w całej
pełni pokazać źródła tego płaczu. Nie miałam kogo posłać do ciebie z wiadomością o
łzach nieustannych, więc posłałam warkocz własny, aleś go odepchnął.
Na głowie nieźle on wygląda zauważył Dziura w odpowiedzi ale gdy w chacie na
podłodze się zazłoci, trudno się doń nawet bezżennemu człekowi przyzwyczaić.
Majka westchnęła.
Chcesz na jezioro moimi oczyma popatrzeć? spytała nagle z natężoną bacznością.
Któż by tam, mając własne ślepie, cudzymi chciał zerkać bez potrzeby? odparł
Dziura wymijająco.
Majka opuściła bezsilnie dłoń, dotąd wciąż jeszcze wyciągniętą.
Masz piołun w zanadrzu? szepnęła cicho, że Dziura ledwo dosłyszał.
Mam odpowiedział, dotykając piersi gospodarnym ruchem robotnej dłoni.
Majka uśmiechnęła się gorzko.
Doszły mię tu pod wodą słychy
niedosłychy , żeś kobietę ziemską poślubił rzekła,
nie patrząc mu w oczy i jakby wstydząc się spodziewanej odpowiedzi.
A jakże potwierdził Dziura z dumą.
Nie przykrzy ci się z nią sam na sam w chałupie? spytała Majka i podniosła
spuszczone przed chwilą oczy.
A komuż by się sam na sam z babą przykrzyło? rzekł Dziura głosem niepewnym i
natychmiast dorzucił. A jeśli mi się i przykrzy, ma baba na mnie trzy sposoby, aby ze mnie
owo przykrzenie się wytrzebić.
Uśmiechnęła się Majka i pyta:
Jakież to sposoby?
Ujął się Dziura pod boki i, nadrabiając miną, powiada zuchowato:
Pierwszy sposób bicie pałką po głowie, drugi sposób bicie kijem po skroni, a trzeci
bicie drągiem po łbie.
Któryż z tych sposobów najbardziej ci do serca przypada? zaciekawiła się Majka i
usta rozwarła w oczekiwaniu odpowiedzi.
Zamyślił się Dziura, zakłopotał się nie na żarty i po głębokim namyśle rzecze:
Do serca żaden, a do głowy wszystkie trzy.
Majka zaśmiała się srebrnym, ku wszelkim dalom i oddalom rozdzwonionym śmiechem i
tak, jak stała na brzegu, w kacabejce watowanej, w letniczku fijołkowym, z trzewikami i z
pończochami w ręku skoczyła do jeziora i znikła pod falą.
Wszakże śmiech jej trwał wciąż jeszcze w powietrzu i obijał się nieustannie o niechętnie
chłonące go uszy Dziury.
Urażony nieco tym śmiechem, odwrócił się i zmiarkował, że czas już do chałupy zdążyć,
tym bardziej, że go ta długa nieobecność w domu niepokoić zaczęła ze względu na babę i na
własną skórę.
Wybrnął co żywo z lasu i pośpiesznym krokiem dłużącą się drogę przebył.
Gdy do chałupy się zbliżył, baba z drągiem w progu już czekała. Dziura chrząknął i zbladł.
Gdzieś bywał? spytała, jakby to pytanie nie tylko na końcu języka, lecz i na końcu
drąga miała.
Zawahał się Dziura z odpowiedzią, bo wahanie ze względu na przewlokę lubił, a
odpowiedzi natychmiastowych dla ich braku w głowie nie znosił.
Gdzieś bywał? powtórzyła baba głośniej i nieodparciej tak, że nie mógł już Dziura
pytania milczeniem pominąć.
Poskrobał się w głowę i westchnął.
Albo ja wiem? rzekł nareszcie takim głosem, jakby naprawdę wszystko inne
wiedział, prócz tego właśnie, gdzie bywał
A któż ma o tym wiedzieć, jak nie ty? zawołała baba. Czy kto inny za ciebie tę
noc poza domem spędzał?
Pewno, że nikt inny jej za mnie nie spędzał, jeno ja sam we własnej osobie godził się
Dziura i uczuł, że ta zgodność napełniła go nagle rodzajem nieuzasadnionej zresztą i zgoła
niepochwytnej otuchy.
Mów mi zaraz, gdzieś bywał! krzyknęła baba głosem aż do krztuszenia się
zniecierpliwionym i drągiem potrząsnęła umiejętnie.
A Dziura, jak to Dziura, uśmiechnął się przebiegle i niby rad ze swego odkrycia, powiada:
Nie głupim! Gdybym ci wyznał, gdziem bywał, pewno byś mi tym drągiem głowę
rozpaloną wystudziła.
Jak nie porwie się baba do drąga, jak nie zacznie go właśnie okładać! Zdawało się Dziurze,
że mu duszę z ciała, jak ziarno dojrzałe z byle jakiej plewy, na wiatr wymłóci! Zdołał w czas
pochwycić chwilę wolną pomiędzy jednym ciosem a drugim i gębę łokciem na chybił
trafił
osłaniając, zawołał co prędzej:
Poniechaj, babo, a wyznam wszystko!
I wyznał.
WIEDŹMA
W noc grudniową, po sutej wieczerzy, wójt zbliżył się do okna i zasunąwszy dłonie w
kieszenie, gapił się przez chwilę na śnieg, który za oknem uzbierał się we wzgórze puszyste i
to błękitniał, to skrzył się znikliwie i niepochwytnie odskakującymi od jego powierzchni
gwiazdami zaostrzonych w ciemności brylantów.
Światło z izby na świat Boży wybiegłe rozwidniało część wzgórza śniegowego swym
sztucznym, do zaduchu izdebnego nawykłym poblaskiem, ukazując w tym miejscu płatki i
samotny ślad obutej stopy męskiej z głębszym nieco wydrążeniem od obcasa, w którym ktoś
ciekawy, czy też nic pilniejszego do roboty nie mający, zatkwił starannie patyk,
zawierzywszy go czapką dziurawą i niecałą.
Wójt z brylantów gwiaździstych przeniósł wzrok na czapkę, jako na przedmiot
wybitniejszy, który samotnia! na tle śniegu tak, jakby dla braku głowy ludzkiej pod sobą czuł
się bezradnie i nie mógł się do nie znanych mu potrzeb przygodnego patyka zastosować.
Wójt, patrząc na czapkę, myślał właściwie o tym, że but, który w śniegu ślad wyżłobił, był
zapewne i nowy jeszcze, i mocny, a przy tym od czasu do czasu zdawało mu się, że ot za
chwilę, ni stąd, ni zowąd ów patyk samotny zdejmie nagle dziurawą czapkę i ukłoni mu się
przyjaźnie, a nawet po imieniu go zawoła.
Tak czy owak wójt gapił się i trawił wieczerzę, rozprowadzając językiem po
podniebieniu pozostały kędyś w chwilowym zaniedbaniu smak spożytej bezpowrotnie
kiełbasy z czosnkiem, która mu zawsze i niezmiennie dostarczała tej samej a nigdy nie
wyczerpanej i nigdy dość nie wyzyskanej przyjemności.
Nagle przypadkowym spojrzeniem zawalęsawszy się ku niebu, wójt zauważył ukosem na
niebie jakiś ruch pośpieszny i celowy, ani z miejscem niezgodny, ani w rozsądku ludzkim nie
mający żadnego uzasadnienia.
Bacznie tedy skierował wzrok bystry w stronę przyłapanego na niebie ruchu i dla tym
ściślejszego widzenia uczynił z obydwu dłoni nad oczyma rodzaj strzechy, czy też okapu, aby
wszystką siłę wzroku na tym jednym punkcie skupić.
Wówczas stwierdził wyraźnie, że znana we wsi baba Bartłomiejowa, okraczywszy
łopatę , harcuje po niebiosach z rozpuszczonymi na wiatr włosami i powiewa białą koszulą,
która na bezbronnym tle szafirów wichrzy się ogoniasto, niby jakaś śnieżyca, furkotem
własnych fałd spłoszona, jakby właśnie tym szafirom takiej tylko śnieżycy w grudniu dla
zupełnego zadowolenia zbrakło.
Na twarzy wójta zjawił się wyraz zgrozy urzędowej i nieludzkiego zastanowienia, które ją
w końcu wykrzywiło w sposób samemu wójtowi dotąd nie znany i w innych okolicznościach
zgoła niedostępny. Zdawało się, że ta twarz piegowata, rudymi wąsami z rzadka pod nosem
potrząśnięta i płowym ślepiem zaledwo rozwidniona, w poczuciu własnej bezsiły oraz
oburzenia pokurczy się nagłe w pięść bezmyślną i raz na zawsze w sobie zamilkła, aby nigdy
już nie odzyskać dawnego kształtu.
Wójt był człowiekiem wyrozumiałym.
Wobec najmniej nawet spodziewanych wypadków zachowywał spokój niewzruszony i
przybierał wyraz służbistej, rzeczoznawczej zadumy, jakby wszystko z góry przewidział i
jeno zastanawiał się nad wyborem odpowiednich a jemu jedynie znanych środków
przywrócenia ładu i porządku. Wyraz ten odznaczał się właściwie zupełnym brakiem
jakiegokolwiek wyrazu a brak ów nadawał twarzy wójta powagę, zabezpieczał od wszelkich
możliwych a nieobliczalnych ze strony zwierzchności zarzutów oraz wyosabniał ją wśród
reszty twarzy ludzkich, jak wyspę jałową, na której wszystko posiać można, ale nie z
jednakim skutkiem.
Gdy inni, słuchając zbyt uczonej przemowy jakiegoś uspołecznionego obywatela z
okolicy, poparskiwali niedotłumionym a pilnie na pogotowiu w gębie trzymanym śmiechem,
aby podkreślić i wyróżnić w ten sposób słowa i zdania, najmniej, zda się, owego śmiechu
żądne, wójt przez cały czas nieproszonej zresztą przemowy trwał bez ruchu i zupełnym
brakiem wyrazu na skamieniałej twarzy tak przykuł do siebie bezdomną nieco uwagę
stropionego obywatela, że ten ostatni do końca nie mógł oczu od twarzy wójta oderwać, jakby
się bał, że poza granicami tej twarzy, jako bezimienny przytułek, oczom jego usłużnie
nastawionej, znajdzie jeno otchłań, która go o zawrót głowy przyprawi.
Po wyjściu obywatela zaśmiano się głośniej i zaszurano butami po podłodze. Wójt
wszakże powagi swej nie poniechał. Dopiero wówczas, gdy wszystko naokół ucichło,
wybuchnął nagle krótkim i gwałtownym, jak wystrzał armatni, śmiechem i natychmiast
śmiech urwał, skinieniem dłoni powstrzymując innych od spodziewanego wtóru.
Wyrozumiałość wójta podziwiano powszechnie.
Wyrozumiałość ta jednak pierzchła wobec zjawiska, które przed chwilą zobaczył.
Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, przetarł oczy i zawołał żony, która z izby
przyległej na wołanie przyszła.
Spójrz
no przez okno w samą otworzystość nieba rzekł głosem zmartwiałym i na
wpół jeno z gardła dobytym. Spójrz i powiedz, co widzisz? To samo, co ja, czy nie to
samo?
Wójtowa wyjrzała przez okno i klasnęła w dłonie.
Bartłomiejowa! szepnęła, tłumiąc w piersi okrzyk zdumienia.
Trudno się pomylić potwierdził wójt, smętnie kiwając głową. I trudno baby
wśród gwiazd nie wyróżnić. Znam ją nie od dzisiaj i gdybym nawet jeno koszulę pustą w
niebiosach zoczył, też bym po samym kształcie, oglądania niegodnym, Bartłomiejową poznał.
Zamiast łopatą śnieg od progu chałupy odgarniać, do powietrznego truchta czarami ów sprzęt
zniewala, aby oczy ludzkie niepokoić i niebu swą obecnością nieczystą bruździć.
Bartłomiejowa właśnie uderzeniem pięty łopatę do biegu znagliła. Włos jej szpakowaty
rozpierzył się na tle nieba i wił się wzwyż ku gwiazdom, na kształt dymu, bujnie
uchodzącego z komina. Sztywność łopaty kłóciła się nieco ze zmiennym jej kłusem po niebie,
a biała koszula spiętrzyła się teraz wezbranymi fałdami, jak mleko, gdy kipiąc, przez brzegi
naczynia przelewa się obficie i puszyście.
Nie darmo ją na wsi wiedźmą przezywają szepnęła wójtowa do ucha mężowskiego,
które słuchało jej szeptów, podczas gdy oczy śledziły uważnie polot baby w niebiosach.
Kilka dni temu Galas bednarz do chaty wraca szeptała dalej wójtowa. Wraca do
chaty po nocy. Ogląda się na drogę, a droga pusta. "Pies kulawy nigdy tej drogi nie
przebiegnie" powiada Galas do siebie. Bez żadnej myśli powiedział, aby powiedzieć
cokolwiek i głosu własnego w ciszy nocnej dla ciekawości posłuchać. Powiedział i za siebie
się obejrzał, jakby go coś tknęło. Patrzy a po drodze suka biegnie raba i wprost ku niemu
się zbliża, w oczy zagląda, do nóg się łasi. Poznał zaraz, że to Bartłomiejowa. Splunął na nią,
a ona ogon pod siebie i uciekła.
Po czymże ją poznał? spytał się wójt, wzroku od nieba nie odrywając.
Po ślepiach! szepnęła domyślnie wójtowa. Cała się odmieniła, a ślepi w
pośpiechu odmienić zapomniała. Po tych ślepiach poznał ją Galas od razu. A gorzej jeszcze
sąsiadce się naszej zdarzyło. Bartłomiejowa płaksy na jej dzieci nasłała. Rozpłakały się tak,
że rozum na dzień cały utraciły. Na próżno im gęby chlebem pozatykała. Płakały z chlebem w
gębie, a w nocy jeszcze i przez sen ryczały. Nad ranem dopiero nacichły .
I chce się babie czarami duszę paskudzić i zaprzątać, jakby innej pracy na tej ziemi
znaleźć nie mogła! rzekł wójt, z obrzydzeniem wzruszając ramionami i w dalszym ciągu
śledząc uważnie zmieniony nieco kierunek zuchwałego lotu opętanej wiedźmy.
Pewno z tym chceniem na świat przyszła, albo je po nocy od jakiej zmory nabyła
szepnęła znowu wójtowa. Zeszłego roku na wiosnę deszczu ludzie wyczekiwali na próżno.
Nie ma deszczu i nie ma. Cóż się okazało? Bartłomiejowa deszcz w nowym garnku glinianym
uwięziła i płachtą owinąwszy, na piecu garnek ukryła. Zwąchał to kowal, który w pobliżu
mieszka. Zakradł się do chaty, gdy baba się kędyś zapóźniła, garnek z płachty odwinął i na
własne oczy widział, jak się deszcz z garnka wprost ku niebu uniósł i z nieba po krótkim
namyśle na ziemię lunął.
Lunął? spytał wójt, z goryczą w głosie.
Lunął! Wszyscy ludzie w polu widzieli, jak lunął.
Trudna z nią będzie rada zauważył wójt z westchnieniem. Cóż jednak robić? Nie
mogę pozwolić na to, aby pierwsza lepsza baba swym cielskiem byle jakim zaśmiecała
powietrze, ludziom uczciwym przynależne. Muszę ją porządku nauczyć i do opamiętania się
powołać!
Wójt wyprostował się, stanowczym ruchem dłoni wdział czapkę, narzucił kożuch na plecy
i wyszedł z chaty.
Noc mroźna iskrzyła się w powietrzu, szronem sztywniąc rzęsy i zapachem śniegu
rzeźwiąc nozdrza, oddechem parujące.
Księżyc spełnił się w niebiosach.
Drzewa nagie, pustką przeświecając, zdawały się stać otworem na mróz i blask księżyca,
jakby je pozbawiono tysiąca furt, których nagły brak narzucał się oku usilnie, niby wielka
nieograniczona i nieludzka bezdomność.
Palczaste i migotliwe po wierzchu cienie padały od nich na chropawe płaszczyzny i
opuchłe garby wezbranego śniegu, który z chrzęstem, do zgrzytu zębów podobnym, lgnął
chciwie do podeszew, aby je zaokrąglić i wywrotnymi uczynić.
Wójt z głową ku niebu zadartą i z oczyma wpatrzonymi w babę upowietrzoną kroczył
bacznie w kierunku jej lotu.
Niosło ją kędyś poza obręb wsi, ku polom dalekim. Chyża łopata kłusowała niestrudzenie
od czasu do czasu nagłym galopem przesadzając niewidzialne i niezgadnione przeszkody,
które, sądząc po gwałtownych skokach, były zapewne jarami, zaczajonymi w niebiosach.
Że też dotąd jeszcze babie opętanej żmudne cielsko na mrozie od kości starych, jak
tynk od ściany, nie poodpadało! pomyślał wójt, kożuch na plecach odruchem ramion
poprawiając. Wściubiła się do nieba bez pytania, jak, nie przymierzając, świnia do
rozwartego na oścież kościoła. Tak jej z tym niebem do twarzy, jak diabłu z różańcem na
szyi. I gdyby przynajmniej krasą dziewiczą mogła się na wysokościach poszczycić, ale
zgrzybiałe to i już po brzegach murszy, a jeszcze chce się oczom ludzkim z takiego
posterunku po nocy ukazywać!
Wójt niemal z żalem i wyrzutem głębszym zwracał się w myślach do baby, której nie
chciał przed czasem wołaniem od dołu spłoszyć.
Szedł oględnie , oddychając powietrzem, które w pobliżu warg twardniało mu i opór
mroźny stawiło, ilekroć chciał go zaczerpnąć.
Cichy, do najścia snu białego podobny śnieg jął nagle opadać zwiewnymi ochłapami,
których jasne powierzchnie, powoli ważąc się w ciemności, olbrzymiały w oku, jeśli jedną z
nich upatrzyło sobie trafem dla dłuższego oglądania.
Śnieg łechtliwie osiadał wójtowi na wąsach, niepokoił nozdrza, a czarne gałęzie nagich
drzew podsnuwał od jednej strony jakby samą tylko, nic w sobie, prócz własnej białości, nie
mającą barwą, która swą obecność ujawniała dopiero w chwili zetknięcia się z drzewami.
Trwał wszakże niedługo. Przyszedł nagle i tak samo ustał. Powietrze, wszelkiego wiatru
wyzbyte, ociepliło się w swym znieruchomieniu.
Wójt, nie tracąc z oczu zacietrzewionej w swym locie baby, wyszedł już hen za kołowrót
i zabrnął w pola, śniegiem bezbrzeżnie ku krańcom świata bielejące.
Po ich równi nieograniczonej ścigały się wzajem olbrzymie, ale niewyraźne cienie, których
przyczyny nie można było dostrzec ani w niebie, ani na ziemi.
Śnieg to świtał, to dniał od księżyca i zdawało się, że w nim co chwila migają całe
tygodnie, obszarem pól pochłaniane i do reszty świata nie docierające.
Nie było naokół żadnej przegrody oczom, prócz chyba w oddali samotnego pnia
przygodnej brzozy, która sterczała nad brzegiem zaśnieżonego strumienia.
Ku tej brzozie wiedźma lot swój nagle skierowała, i wójt w tę samą stronę natychmiast
podążył.
Idąc, zapadał się w śniegu i musiał kożucha, jak spódnicy, unieść, aż wreszcie dobrnął do
wspólnego z wiedźmą celu.
Stanął pod brzozą, nad brzegiem wartkiego jeszcze od spodu strumienia, na którym cienkie
skrzepy lodu, podważanego zgłuchłym chlupotem usilnych fal, to czerniały, to srebrniały w
księżycu.
Sękaty cień pnia brzozowego wkroczył mu na piersi i na twarz, przekreślając jedno oko
przyjemnym pasmem niedokuczliwego mroku.
Wiedźma, czy to swym polotem zbytnio zajęta, czy też w otchłanie ponad sobą wpatrzona,
nie dostrzegła go dotąd, a może dostrzec nie chciała.
Krążyła teraz ponad nim dookoła strumienia, niby jastrząb żeru szukający.
Warkocz jej turkotał w powietrzu, niby tkanica żywa, która nie może swych włókien
rozwianych pozbierać i w kształt jeden zgromadzić.
Krążąc nieustannie, utkwiła nagle w miejscu i na oślep spadając ku strumieniowi, osiadła
w okamgnieniu na śniegu, niby polatucha nocna , własnej potworności nieświadoma.
Jej zesztywniała koszula skrzyła się, wzorzyście diamentowymi pstrocinami czepliwego
szronu, a łopata, zgęstniałym mrozem suto omszona, jaśniała niby berło, z matowego srebra
wykute i zgoła nierzeczywiste
Wójt poczuł z bliska to zakazane a niechlujne życie, które w zdyszanej wiedźmie
zatrzepotało się nagle, jak kokoszą w ciemnym kurniku.
Podskoczył ku niej skwapliwie i dłonią wprawną ułapił co prędzej za gardło, które mu w
rękach zwęziło się i wydłużyło jednocześnie.
Poczekaj
no, psiawełno! zawołał, do oczu jej zazierając. Wytataruję ci skórę za
tę twoją jazdę bezwstydną po niebie!
Wiedźma nic na to nie odrzekła, jeno schwytane gardło w rękach mu nieco dla własnej
wygody poprawiła.
Czyś wody święconej w gębę nabrała, że milczysz, jak niemowa przed trybunałem?
zawołał znowu wójt, wypuszczając gardło i przenosząc dłoń bezpośrednio na kark baby. A
może siły w sobie ciułasz, aby znowu upowietrzyć i sprzed nosa mi pierzchnąć
niespodzianie? Jakem wójt, na tej tu brzozie cię obwieszę, zanim pomyślę, co mam dalej z
tobą czynić!
Zabij mnie szepnęła wiedźma głosem ochrypłym ale pozwól pierwej łykiem
gorzałki śmierć przedwczesną poprzedzić.
Na wspomnienie gorzałki wójt złagodniał i językiem cmoknął tak, jakby chciał przy tym
korek z odwróconej stosownie butelczyny uderzeniem dłoni wyłuskać.
Gorzałki nie zabraniam, bo ani to w mojej mocy wójtowskiej, ani w moich zamiarach
ludzkich rzekł, poważniejąc. Śmierć bywa przedwczesna, ale gorzałka nigdy.
Dziwno mi jeno, że ci się łba upartego takie wybryki czortowskie trzymają, chociaż starość
już kości twoje pogruchotała, a skórę zwijać zaczęła, jak płótno, z którym się w drogę daleką
wybiera.
Choć lat trzysta, ale dusza ognista! odrzekła przebiegle baba i podała nagle
wójtowi butelczynę najprawdziwszej gorzałki, która się w jej ręku ni stąd, ni zowąd ukazała.
Co mam na myśli, to i na języku, a co na języku, to i w dłoni dodała, podrygiem
ręki przymuszając ponętną butelczynę do krygowania się i do tańca, jak czasem matka
niemowlę dla tym lepszego okazania jego urody przymusza.
Wójt zastanowił się nad tym, skąd się tak nagle wzięła mizdrząca się doń wymownie
butelczyna, i w pierwszej chwili oglądał ją z niedowierzaniem i z przykrym uczuciem
narzuconej sobie samemu niechęci. Lecz wkrótce usunął na bok wszelkie podejrzenia i
pokonał uciążliwą niechęć ze względu na mróz, który tak się w nim panoszył i tężył, jakby
chciał mu kości spaczyć i na miał utrzeć bezlitośnie.
Wyciągnął tedy dłoń po butelczynę, a choć była niewielka, oburącz ją do ust przypiął i
głowę w tył dalej, niż tego butelczyna wymagała, odrzuciwszy, wysączył zawartość do dna
pierwej, niźli z ostatnią kroplą wyczuł próżnię szklannego a obojętnego już wnętrza.
Nie domyślił się wójt, że wiedźma zaprawiła gorzałkę lubczykiem, który do miłości
zniewala, i duryjem , który do szału podnieca. Czuł jeno, że dobroczynny upał wypitego,
trunku zagrzewa mu gościnne kryjówki zziębłych wnętrzności i zagarnia coraz szersze i
dalsze okolice.
Otarł wąsy dłonią i chuchnął dla smaku zroszonymi cenną wilgocią wargami.
Wiedźma, milcząc, patrzyła mu w oczy i, zda się, badała, czy lubczyk i duryj podziałały
już należycie.
Podziałał snadź i jeden, i drugi, wspólnymi siłami gotując wójtowi niespodziankę, którą by
nawet karą czyśćcową zastąpić wolał, gdyby mu wybór dano zawczasu.
(BRAK KILKU STRON RĘKOPISU)
I wójt pięścią żarliwie zwartą grzmotnął się w piersi, jakby właśnie w ziemię grzeszną, o
której wspomniał, uderzył.
Pogmatwały się w nim wszystkie, jakiekolwiek miał w długoletnim posiadaniu, uczucia i
myśli.
Zdawało mu się, że wśród tych obszarów śnieżnych pozbawiono go nagle urzędu, odarto
ze czci i ogołocono z powagi, bez której czuł się, jak bez głowy na karku. Stratę powagi
odczuł najdotkliwiej, bo wraz z nią opuściła go zdolność należytego obcowania z własną
duszą i służbistego górowania ponad zwykłym poziomem zdarzeń i wypadków.
Próbował samego siebie odpowiednim rozkazem pohamować, ale nie mógł, wiedząc z
góry, że żaden nawet wójtowski rozkaz lub pogróżka nie powściągnie go od niezwalczonej
pokusy.
W twarzy jego było coś z owej osamotniałej pustki pozbytego wskazówek zegara, który na
próżno nałogowym ruchem sprężyn usiłuje odmierzać dawny ład posłusznych mu niegdyś a
nagle zatraconych godzin.
Starał się przydać tej twarzy urzędowy wyraz bezosobistego zastanowienia w tej nadziei,
iż z niezawodną pomocą tego wyrazu uda mu się własną duszę do porządku powołać, ale
dusza z tym wyrazem nie chciała się spokrewnić i przebywała nadal w swym grzechu.
I była chwila, że twarz wójta pokryła się śmiertelną bladością.
Przestał być wójtem.
Wiedźma obrzuciła go wzrokiem domyślnym i niespokojnym.
O czym tak sumujesz , że liczko ci osowiało i pobladło, jakbyś chciał tą bladością
chatę własną pobielić? Wróć do siebie i nie lękaj się onego powrotu, bo zastaniesz duszę na
miejscu, a ciało na oskrzydleniu .
Nie mam do czego i do kogo z mej nieprzytomności powracać rzekł wójt posępnie.
Anim ja człek Boży, ani wójt, ani gospodarz, jeno stworzenie bezimienne, które z lękiem i
zgrozą nazwy własnej od kogoś wyczekuje.
Przyzwyczaj się do myśli, żeś mój, i myśli tej w sobie nie unikaj odparła wiedźma.
Unikając siebie, Boga ominiesz, że od niechcenia imię Jego wspomnę na śniegu dla samej
białości obojga.
Boga wspomniała! pomyślał z ulgą w sercu wójt i spojrzał na śnieg, że to właśnie z
tego śniegu wspomnienie owo wyszło.
Biało tu, biało, jakby się w każdym oku łabędź inny napuszył, lewy w lewym, a
prawy w prawym szepnęła wiedźma. Ot, obydwa te łabędzie oddałabym za to, aby
się z tobą w czerwonym ogrodzie u samej czerwieni spotkać!
A dalekoż ów ogród czerwony? spytał ciekawie wójt.
Nie ma go wcale odparła wiedźma ale chce się, aby przynajmniej na chwilę w
rozmowie naszej poistniał.
A chce się godził się wójt, dziwiąc się temu chceniu. Wydało mu się, że ogród
czerwony poistniał właśnie w jego oczach i znikł, strzępami cudacznej czerwieni osypując
się w mrok nocny.
Mróz mi w kościach trzeszczy, jak w płocie chruścianym rzekł po chwili, dłońmi
siebie po ramionach na krzyż uderzając.
Tańcem cię zagrzeję pochwyciła starucha, obejmując go wpół do tańca.
Gdzież mi tam teraz do tańca! drożył się wójt i wzbraniał wstydliwie. Nie
wójtowskie to zajęcie i osobie mojej nie przystoi.
Nie zarzekaj się tańca, póki weń nogami nie utrafisz! upierała się baba, obskakując
wójta dokoła.
Wójt chronił się jeszcze natarczywym umizgom wiedźmy i odwracał się do niej tyłem w
chwili, gdy właśnie, przytupując nogami, do pląsów go zachęcała.
Wszakże opór wójta słabnął, bo czar, który szedł nań od staruchy, zwiększył się jeszcze,
gdy ujrzał, jak się jej nogi do tańca rwą, niby dwa psy, z łańcucha spuszczone.
Struchlał jeno na myśl, że resztę swej powagi durnym pląsem po obszarach śniegu
rozsieje. Zdawało mu się, że na widok tego pląsu rany Boskie w białym śniegu się
pootwierają, aby mu przypomnieć, że od nich swój rodowód ma, a wbrew temu rodowodowi
w objęciach rozpląsanej wiedźmy ducha człowieczego pogrzebał.
Lecz zgroza wójta pierzchła w okamgnieniu, gdy wiedźma, wpół go ująwszy, warkoczem
swym otuliła, aby tym płaszczem osłonić wszelką zgrozę i obawę.
Lubczyk serce mu zmiękczył, a duryj uderzył do głowy i tak się tam zakotłował, że
jednocześnie i nogi pod wójtem zakotłowały się skocznie, zdradzając niedołężną nieco, bo
zgoła przygodną ochotę do nie znanego im tańca.
Pewno już tańczę pomyślał z niepokojem i stwierdził, że przebiera nogami, jakby
na wyprzódki lewą nogą prawej umykał.
Splunął więc tylko na stronę dla zaznaczenia pierwotnego względem tańca stanowiska i
zawirował po śniegu, starając się na chybił trafił pogodzić swe gwałtowne poskoki z
rozszalałymi podrygami wiedźmy.
Wbrew oczekiwaniu pląsał lekko i wprawnie, podniecany siłą tajemną, która w tej chwili
wyłącznie niemal poruszaniem nóg jego była pracowicie zajęta.
Zdawało mu się, że nie tylko on na tych polach śnieżnych, lecz i pola śnieżne pod nim
tańczą, wirując i poskakując, i uderzając o jego stopy pierwej, niż się tego spodziewał.
Wirował po powierzchni śniegu, nie zapadając się w jego puchy i nie nadłamując kruchej
powłoki szronistego opancerzenia, bo wiedźma niosła go zwiewnie, odskakując od śniegu z
radosnymi okrzykami, jak gęś, gdy z wielkim hałasem do niskiego lotu się zrywa.
Warkocz jej furkotał, niby latawiec , wichrem szarpany, a srebrna od mrozu łopata biegła
przodem w rozszalałym galopie, równając zawczasu wydymiska śniegowe i zasypując jary,
błękitnym cieniem dymiące.
Dyszysz? szepnęła wiedźma, porywając wójta w niespodzianą dlań stronę świata,
dokąd ją zachcianka taneczna nagle skierowała.
Dyszę odszepnął wójt, uzręczniając się do nowego poskoku w powietrzu, którego od
śniegu nie odróżniał, gdyż wespół ze śniegiem bielało mu w oczach, tańcem obłąkanych.
Tańcz, póki sił! zawołała wiedźma, tuląc go do siebie.
Często tak tańczysz? spytał wójt i czyniąc po raz pierwszy w życiu nie znany mu
dotąd piruet, zdziwił się, że przyszedł z taką łatwością.
Jak się zdarzy odparła wiedźma niedbale.
W tej chwili przed oczyma wójta przemknęło coś, niby imbryk hebanowy, dwukrotnie
złotem nakrapiany.
Kruk? spytał wójt przelotem.
Kruk potwierdziła wiedźma. Skradzionymi dukatami pozłocił dziób i ogon.
Zamiast krakać komu na śmierć, złoci się na ponętę.
Złoci się! zawołał wójt i jakby pod wpływem tego zjawiska ze zdwojoną szybkością
zawirował po śniegu.
Ale po chwili, na kształt potwornej szarańczy, zatrzepotał skrzydłami w świetle
księżycowym zjaw, który wójt rozpoznał od razu.
Szataniec ! szepnął, czując, że nogi pod nim chwieją się i plączą w tańcu, jakby
miał ich na razie za wiele.
Mój dawny powiernik odrzekła wiedźma. Leci, jak szalony. Zawsze lubił pęd i
niepochwytność .
Szataniec, kształtem nietoperzowym na wznak strzeliście wydłużony i jakoby na
wezgłowiu niewidzialnym wsparty, przemknął i znikł w oddalach.
Zachwiana na chwilę ochota powróciła wójtowi. Z hulaszczą swawolą próbował na śniegu
nąjzawilszych skoków, skrętów i wirowań, a wszelkie zamysły taneczne udawały mu się, jak
wprawnemu tancerzowi.
Szkoda wszakże, iż nie mógł wójt, a i czasu nie miał, aby teraz na siebie samego ze
strony popatrzeć!
Oczy skrzyły mu się ogniem obłędnym, szczęki poruszały się pomocniczo w takt tańca,
nogi migały w księżycu, jak szprychy potworne , a twarz przybrała taki wyraz, jakiego z
pewnością żaden wójt na świecie nigdy jeszcze nie miewał i mieć nie pragnął!
Kochasz mnie? spytała nagle wiedźma w chwili, gdy wójt myślał właśnie, czy ma
wywrócić kozła na śniegu, czy też na potem ów zwrot taneczny odłożyć.
Kocham odparł wójt i nie wywrócił kozła.
Zabiłbyś dla mnie żonę własną? spytała znowu wiedźma i łeb swój do wójtowskiej
twarzy, jak kufer do ściany, przydźwignęła.
Kto wie, czy nie zabiłbym? odpowiedział wójt zuchowato i zmajstrował nogami
takiego hołubca, aż mu w krzyżach jakaś mniej posłuszna sprężyna zgrzytnęła kilkakroć,
zanim z powrotem na dawnym miejscu osiadła.
Atoli pod zgrozą słów, które wymówiwszy, własnym uchem natychmiast pochwycił, oraz
pod nieprzewidzianym wpływem gruntownej w krzyżach rozterki zgubił nagle rytm nie
znanego mu zresztą tańca, wykoleił się z nabytego wiru i zanim wiedźma zdołała jego ślepy
zapęd pohamować, runął w śnieg z takim odruchem, jakby go ktoś przez okno z któregoś
piętra wyrzucił.
Nosem utkwił na sztywnym rąbku własnego kożucha, który od dawna zwiał się z jego
rozpląsanych barów i z rozkrzyżowanymi rękawami poległ płasko na śniegu, jak nieboszczyk,
przed chwilą zamordowany a sam siebie jeszcze żałujący.
Wójt leżał, jak długi, i zamierzając powstać, z przerażeniem uświadomił sobie własną,
uciążliwą w tej chwili rozciągłość i uczuł przy tym coś, niby raptowny, choć niejasny brak
pośpiesznie zapotrzebowanej drabiny.
Zdawało mu się, że zbytnio się spłaszczył i gdy wiedźma z upadku go podniosła, miał
takie wrażenie, jakby się na nowo uwypuklił i po dawnemu wypełnił przynależne mu a
utracone chwilowo miejsce w przestrzeni.
Zuchwałe znużenie taneczne, zapóźniając się leniwie, trwało jeszcze w jego rozbrykanym
ciele i upajało go kuszącym poczuciem nieograniczonej lotności i rozkosznego
przezwyciężenia niewiadomych przeszkód, które, zda się, poroztrącał zwycięsko
wierzgającymi w pląsie nogami.
Zagrzał się i parował, jak siano w stodole, i oddychał jeszcze w takt przerwanego nagle
tańca, ale jednocześnie czuł się zhańbiony, oplwany i ośmieszony, jakby mu kto z tyłu
pęcherz z grzechotką przypiął, a na plecach kredą trafne przezwisko lub dotkliwą połajankę
nakreślił.
Z żalem spojrzał na łopatę, która, jednocześnie z jego upadkiem poniechawszy swej pracy
usłużnej, zatkwiła się tuż obok w śniegu i sterczała, gotowa na rozkazy.
Wiedźma pod brodę go ujęła pieszczotliwie i do oczu, czapą nakrytych, jak do gniazda
ptasiego zajrzała.
Kto kocha, ten myśli czyta szepnęła, zakłócając uśmiechem zastygłą sieć
zmarszczek na twarzy. Wiem, że chciałby mój gołąb do gołębnika z powrotem pofrunąć,
jeno nie może więzów miłosnych bez mojej pomocy rozluźnić
A chciałby odpowiedział wójt, traktując siebie jako osobę trzecią ze względu na
mgliście odczuwaną obcość i nowość tej złajdaczonej a nieodczepnej osoby.
1 rozluźniłby więzy bez żalu, żeby skrusze zbytecznej pofolgować? spytała znowu
wiedźma i niespodziewanym uderzeniem dłoni wtłoczyła mu czapkę aż po uszy.
A rozluźniłby wyznał wójt spod czapy i przywróciwszy jej należyte na głowie
stanowisko, dodał:
Figlujesz?
Do domu wracaj, sokoliku rudy odrzekła wiedźma, na pytanie nic nie odpowiadając.
Wracaj, pókiś jeszcze drogi nie zapomniał. Lecz pamiętaj, że jutro w nocy musisz czekać
na mnie w tym samym miejscu, gdzie cię za chwilę, odlatując, zostawię, aby od tego miejsca
taniec przerwany na nowo rozpocząć. Niedługo mi tego tańca z tobą, bo już za trzy dni na
tamten świat się wybieram , jak na żebry nieznane, i chcę te trzy dni z tobą przetańczyć, aby
mię śmierć znużoną pląsem zastała i tym łatwiej mogła do reszty znużyć i ukoić. Dlatego też
zakazane mi imię Boga wspomniałam, że Mu już bliżej do mnie niźli mnie do Niego, bom
się odeń na sto mil ziemskich oddaliła, a On się ku mnie, śmiercią moją zwabiony, na sto mil
niebieskich zbliżył, aby mi Siebie, jako dom opuszczony, przypomnieć.
Wrócisz
że do domu onego? spytał wójt ciekawie i trwożnie.
Wracaj ty do swego, gdzie żona cię twoja czeka odparła wiedźma wymijająco.
Nic ci ja złego nie zrobiłam, więc mię we wspomnieniu nie przeklinaj. Przebacz jeno, żem ci
tę czapę aż po uszy wcisnęła, nie mogąc nic innego podówczas uczynić.
Wiadomość o bliskiej śmierci wiedźmy nie wzruszyła wójta tak wielce, jak się tego z
przedwczesnym lękiem w duszy spodziewał, wzdrygając się z góry na jeden jeszcze więcej
dowód niewytłomaczonej miłości.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, wiedźma dosiadła wiernej łopaty i w okamgnieniu
wzbiła się ku niebu, znikając mu z oczu.
Wójt, brnąc w śniegu, udał się w drogę powrotną. Idąc, co chwila spluwał, jakby się nie
mógł naspluwać do syta i pozbyć jakiejś zbyteczności w gębie.
Najbardziej go zbijała z pantałyku ta wstrętna okoliczność, że ilekroć splunął, tylekroć
tęsknotę do znikłej w niebiosach wiedźmy poczuł.
Lubczyk i duryj wciąż jeszcze, widać, działały, chociaż działanie ich złagodzone było
nieobecnością głównego przedmiotu. Opętane serce wójta to wrzało gniewem, to miękło na
wspomnienie szpakowatego warkocza, którego dotyk czuł jeszcze w dłoniach, od mrozu
zgrabiałych.
Taki ze mnie wójt, jak z żony mojej królowa myślał w duchu, choć w żonie był
skądinąd rozmiłowany i częstokroć mniemał właśnie, że jest do królowej, jak dwie krople
wody, podobna.
Ominął już kołowrót i wszedł w pierwszą pustą ulicę, gdzie kuźnia stała, do połowy
śniegiem zakapturzona.
Na końcu ulicy zoczył chłopa samotnego, który, pogwizdując, szedł mu właśnie na
spotkanie. Na widok chłopa spostrzegł wójt nagle, że kożucha nie ma na sobie. Zapomniał go
wdziać w pośpiechu, zbytnio myślami swymi zakłopotany.
Zaklął pod wąsem i chciał chłopu ujść na stronę, ale już było za późno.
Zobaczy, że nie mam kożucha, i jeszcze zapytać gotów, gdziem go sprzedał lub
przepił? pomyślał wójt. A jeśli domyślny, zgadywać coś zacznie, aż i zgadnie wreszcie
lub nie daj Boże na kożuch w polu trafi!
Chłop zrównał się z wójtem i stanął, jak wryty, przerywając nagle pogwizdywanie.
I wójt stanął przeciw woli, jakby z powodu, że chłop pogwizdywać przestał.
Starał się przy tym tak jakoś niedbale ramionami poruszać, jakby chciał tym ruchem
nieobecność kożucha zbagatelizować.
Bajtała ? spytał chłop, nasłuchując potwierdzenia swego domysłu i nie poznając
wójta po nocy.
Taki ja Bajtała, jak ty Karasiński ! odparł wójt ze złością i sięgnął dłonią, aby
kożuch nieobecny do ciała zbliżyć, lecz w porę dłoń powstrzymał.
Karasiński? powtórzył chłop z opieszałą i poczucia czasu nie mającą ciekawością.
Jakiż to Karasiński?
A taki właśnie, jak żaden! rzekł wójt, z lekka przysiadając do ziemi i wydziwiając od
słusznej zresztą złości. Nie tylko on, ów Karasiński, jeszcze się nie narodził, ale i nigdy się
nie narodzi, byle tylko gęby twojej przy księżycu nie oglądać!
I wójt pośpieszył w dalszą drogę, pozostawiając rozmownego chłopa, który wciąż trwał na
dawnym miejscu, o Karasińskim zadumany. Dotarłszy do swej chaty, wójt postał chwilę
przed progiem, westchnął, splunął, przeżegnał się, machnął ręką i wszedł do wnętrza tak
rozpaczliwie, że czekająca nań do późna wójtowa, zauważywszy tę rozpacz i brak kożucha,
klasnęła w dłonie i wydłużyła twarz okrągłą.
Co się dzieje z tobą! zawołała.
Źle się dzieje mruknął wójt posępnie i strzepnął ze siebie ochłapy śniegu, które
osypując się kolejno na ziemię, tajały w zaduchu izby i nikły z wolna w oczach.
Wójtowa słynęła z piękności i z pańskiej niemal ogłady. Pielęgnowała się starannie i nie
szczędziła dokoła swej osoby zachodów rozmaitych. Nosiła się po miejsku i miała właśnie na
świadomych swej urody nóżkach pantofle z kokardami, które wójt dwa lata temu z miasta jej
przywiózł w podarunku imieninowym. Ręce unikaniem pracy doprowadziła do względnej
białości, która urywała się nagle w miejscu pierwszego zgięcia palców, noszących urocze już
dzisiaj ślady dawnego zaniedbania i zakończonych czarnymi jeszcze i zgrubiałymi
paznokciami.
Ruchów wójtowa nabyła przewlekłych, zbytecznych i jakby niechętnych sobie samym,
wstydząc się zapewne trywialnego pośpiechu i naśladując widziane z dala, a więc niezupełnie
czytelne i zrozumiałe ruchy dwóch panien ze dworu. Wójtowa nawet i tę niezrozumiałość
przyswoiła sobie i potrafiła nią niejednego zalotnika spośród panów oczarować, zastanowić i
zakłopotać.
A wstydzić się umiała tak, jak chyba żadna wójtowa na świecie! Wstydziła się spojrzeń
męskich i pogwaru męskiego, których spodziewała się zawczasu, ilekroć z chaty na ulicę
wyjść zamierzała.
Wójt cenił ją, kochał, dogadzał we wszystkim i niczego nie skąpił.
Tym większą była rozpacz jego w tej chwili.
Źle się dzieje! powtórzył wójt. Nie jestem ja, widać, ani wójtem, ani mężem
twoim, jeno osłem i dudkiem w jednej osobie, która nie tylko głowę, lecz i kożuch zgubiła,
żeby ludziom, po drodze spotkanym, swą nikczemność i hańbę odsłonić!
Wójt spuścił głowę i rozwiódł dłonie dla okazania swej niemocy, która przekroczyła w nim
wszelką możliwą granicę.
Wójtowa spłoszyła się i, skupiwszy ramiona, przywarła dłoń do piersi żywszą falą
marszczącej luźną osłonę stanika.
Mów! szepnęła, nastawiając nań oczy czarne i uważne.
Zakochałem się i kwita! wyznał nagle wójt i, zlękniony własnym wyznaniem,
próbował się uśmiechnąć, lecz uśmiech w pół drogi skamieniał, pozostawiając jeno po sobie
wpół rozwartą gębę, która zdawała się dławić wyrzeczonymi przed chwilą słowami.
W Bartłomiejowej? spytała z niedowierzaniem wójtowa i, krzywiąc usta, zamilkła.
Ano, w Bartłomiejowej potwierdził wójt i, spuściwszy oczy, głową smętnie pokiwał.
Wójtowa zaśmiała się cicho, podbiegła do męża i drobnym a ciepłym pantofelkiem
nastąpiwszy na but zimny i szeroki, wspięła się ku niemu, splecionymi palcami uczepiła się
za ramię i na tych palcach złożywszy biały podbródek, szepnęła:
Nie wierzę.
I ja nie wierzę! odparł wójt. Nie wierzę, a jednak wiem na pewno, że jest tak, a
nie inaczej.
Nie wierzę! powtórzyła wójtowa, cofając się o krok od wójta. Co innego się stało,
a co innego mówisz.
Nie co innego, ale to samo właśnie, co mówię, bom doznał tego, jak choroby odrzekł
wójt i pięścią po głowie się uderzył.
Taka stara zauważyła wójtowa.
Nie taka ona jeszcze stara, jak się z daleka wydaje wtrącił wójt niechcący i z
przerażeniem wytrzeszczył oczy na żonę.
Wójtowa nie była tak zaniepokojona, jak się tego wójt obawiał. Zadumała się tylko i po
chwili rzekła:
Otumaniła cię wiedźma czarami.
Otumaniła! pochwycił wójt z rozpaczą i wzdrygnął się na myśl o tym, że stał się
bezbronnym miejscem nie znanych mu praktyk wstrętnej wiedźmy.
Co robić? szepnął bezradnie i, nie patrząc na żonę, opowiedział wszystko, co się z
nim stało.
Zawstydziła się wójtowa, słuchając opowiadania, ale, zbyt pewna swej przewagi
niewieściej nad starczymi pokusami chytrej wiedźmy, zachowała ów miękki i ciepły spokój,
który zawsze i duszę jej, i ciało wypełniał i, jak balsam wonny, udzielał się wójtowi, ilekroć
ten ostatni, wracając do chałupy, wstępował z nawykiem w zakłócony chwilowo sprawami
publicznymi nurt małżeńskiego pożycia, pełnego dostatniej ciszy i zadomowienia.
Dosłuchawszy cierpliwie do końca niedołężnych i zawiłych wynurzeń męża, wójtowa
wydała westchnienie, łatwo i bez żadnego szmeru z piersi młodej i gładkiej dobyte, które wójt
lubił właśnie za tę jego łatwość i bezszmerność.
Stało się! rzekł wójt, na zakończenie bijąc się w piersi w tragicznym poczuciu
bezpowrotnie popełnionego grzechu. Dowiedzą się ludzie i może nawet wójtostwa mnie
pozbawią. Jakże ja im teraz w oczy spojrzę? Ani prawa nie mam, ani chęci, ani śmiałości!
Znajdziemy jeszcze i prawo, i chęć, i śmiałość pocieszyła go w liczbie mnogiej
wójtowa, pokładająca nieokreślone jakieś a nieustanne nadzieje we własnym wdzięku i uroku.
A w moje oczy zawsze ci spojrzeć wolno. To jedno mi się tylko nie podobało, żeś z babą
tańczył tak długo. Czyś nie mógł ani jej, ani sobie w tańcu odmówić?
Bóg widzi nie mogłem! ryknął wójt niemal z płaczem w głosie i niezgrabnym od
wstydu ruchem drżącej dłoni wskazał nogi własne, jakby na dowód, że ich to miejscowa i
osobista wina, za którą w tej chwili przynajmniej odpowiadać nie może.
Wójtowa ze wszystkich przywar płci brzydkiej najgłębiej i najtkliwiej odczuwała
bezradność męską, której dotąd wszakże nie mogła mężowi zarzucić, a którą teraz właśnie z
biciem serca stwierdziła i lepiej niźli on sam zrozumiała.
Trudno! rzekła. Musowi w poprzek nie staniesz i przetańczonego tańca cofnąć
nie potrafisz. Nie kłopocz głowy tym, co się już nie odstanie.
Rzuciła wiedźma czary na słabość twoją męską, bo i z czegóż miała, jak nie ze słabości
owej, korzystać? Trzeba teraz pomyśleć o tym, jak urok wiedźmy odczynić, aby szczęściu
naszemu nie bruździł. Noc prześpimy, jakby nic się nie stało, a nazajutrz do Jędrzej owej
pójdziemy, bo ona zna się na tym i zaradzi. Nieraz się jej zdarzało i uroki odczyniać, i
choroby zawiązywać, i zmory wszelkie odpędzać. I nam ona z pewnością w kłopocie naszym
pomoże.
Pomoże, powiadasz? przepytał wójt ze źle ukrytym niedowierzaniem.
Byleby się jutra jako tako doczekać odrzekła wójtowa, wygładzając stanik na piersi,
i udała się do izby przyległej.
Wójt za nią posłusznie podążył.
Noc minęła szczęśliwie, bez żadnych przygód, a chrapanie znużonego tańcem wójta,
rozdzwaniając jakąś źle w ramach umocowaną szybę, było niezbitym dowodem tego, iż wójt
wypoczywa i nowych sił przed jutrem niepewnym nabiera.
Nazajutrz, na doświtku wójt, jeszcze od snu się smakowicie odsapując, po krótkim
porozumieniu się z żoną wychynął lękliwie wnętrza ciepłej chałupy na mróz poranny i,
unikając oczu ludzkich, cichaczem przedostał się na pole, aby kożuch odzyskać.
Z odzyskanym kożuchem i z pewną ulgą w sercu do domu powrócił i skoro świt się na
niebie rozetlił, wraz z żoną do Jędrzejowej pośpieszył.
Jędrzejowa na samym niemal skraju wsi mieszkała, w pobliżu cmentarza, w tej części,
gdzie się chaty przerzedzały, jakby rozstępując się i dając drogę drzewom i polom.
Słońce tam szerzej i swobodniej rozrzucało swe olśnienia po niewzbronnie białym śniegu,
na którego błyskotliwej płaszczyźnie jeno tu i ówdzie dorywcze ślady zawieruszonej stopy
ludzkiej błękitniały w swym pogłębieniu cienistym, niby puste puzdra.
Wójt i wójtowa chyłkiem do szczupłego wnętrza chałupy wnikli i powitali Jędrzejowa,
która, siedząc na okrytym chustą kufrze, kołysała na kolanach dziecko roczne i nuciła mu do
snu bez słów, zadumą słowa dla siebie już, a nie dla niego, zastępując.
Wdową była od dawna, a dziecko rok temu jej przybyło, lecz tak się jakoś stało, że ludzie,
widząc ją zawsze samotną i nie mogąc, ani też nie chcąc z nikim jej w myśli stowarzyszać,
bezwiednie przyswajali to dziecko nieboszczykowi Jędrzejowi , nie mówiąc zresztą o tym
pomiędzy sobą i jeno milczeniem w chwilach stosownych szacunek swój zaznaczając.
Szanowano ją bowiem powszechnie za to, że umiała każdemu dobre a niezbędne słowo
powiedzieć.
Jędrzejowa na wiosnę z listków róży, wraz z białkiem w moździerzu utłuczonych,
sporządzała krzyżyki wonne, serca i paciorki, które już to na jarmarku, już to na dziedzińcu
kościelnym sprzedawała.
To był jej jedyny zarobek.
Nie znać po niej było ani biedy, ani niedostatku, bo łagodnością i ciszą, niby skrzydłami
gołębimi, i biedę, i niedostatek przesłaniała.
A zresztą nikt jej nigdy o bóle osobiste nie pytał, a każdy szedł po leki na cierpienia własne
i zdziwiłby się, gdyby mu powiedziano, że Jędrzejowa też pociechy wymaga, chociaż jej
znikąd zaczerpnąć nie może.
Trzeba jej przyznać, że nigdy nie płakała i nigdy o własnych smutkach nie mówiła, jeno
zawsze o cudzych, czy to poradę dając, czy to kojąc, czy też wreszcie tłumacząc tych
smutków niezbędność i znaczenie ukryte.
Mówiła dużo, płynnie, głosem śpiewnym, gruchliwym i o wiele młodszym od twarzy, nie
tyle wiekiem, ile nieznaną a przedawniona troską z lekka napiętnowanej.
Najczęściej ręce na kolanach splatała i głowę ku kolanom chyląc a źrenice błękitne jakby
raz na zawsze rozszerzając, mówiła o tych smutkach cudzych długo, śpiewnie, serdecznie i
niby z pamięci, co tym większą budziło w słuchaczach ufność, gdyż znała te smutki dokładnie
i dbała jeno o to, czy przyjęte zostały ze czcią należytą i czy ich przebieg prawidłowy nie
trafił na jakąś przeszkodę postronną a zbyteczną.
I nie tylko w treści jej słów, ale w samej ich śpiewności bezsłownej brzmiała pociecha
niepojęta, którą można było, jak melodię, zapamiętać i nauczyć się w myśli, potem na
osobności powtórzyć i raz jeszcze wysłuchać od początku do końca, słowami żadnymi tej
melodii nie obciążając.
I gdyby słuchacze, którzy w danym razie naprawdę byli słuchaczami , umieli swe
uczucia określić, z pewnością by powiedzieli, że znają Jędrzejowa ze słyszenia tylko i
nie posądzają jej o troski osobiste dlatego, że po głosie jeno rozróżniając ją na świecie, nie
przypisują głosowi cierpień, z ciałem doczesnym związanych.
Ładna była, śpiewna, rozmowna, a włos jej bladozłoty połyskiwał tak nieśmiało, jakby
zawsze z daleka widziany i niczyją dłonią nie tknięty.
Ujrzawszy gości, powstała z kufra i układając dziecko na łóżku, głowę ku nim wpół
odwróciła.
Złego wam się co stało? rzekła ze współczuciem, żłobiąc w pościeli odpowiednią
wnękę, aby w niej dziecko wygodniej umieścić.
Tak! odpowiedziała wójtowa, spuszczając oczy. Nie wiem, czyśmy na to złe
zasłużyli, ale nawiedziło nas i już od wczoraj spokój domowy zakłóca.
Zakłóca i hańbi! dodał wójt z machinalnym niemal, a niemniej przeto tragicznym
naciskiem na ostatnim słowie.
Jędrzejowa z powrotem na kufrze usiadła i usta, od nucenia zwilgotniałe, dwoma palcami
otarła zręcznie.
Powiadajcie wszystko, a zaraz nam się trojgu raźniej na duszy zrobi rzekła,
wgarnięciem ramion przyspasabiając się do uraźnego słuchania.
Zaczął wójt i zaczęła wójtowa, której wójt wkrótce pierwszeństwa w opowiadaniu ustąpił,
nie mogąc ani w wymowie sprostać, ani dostatecznie w gmatwaninie wypadków ubiegłej
nocy się połapać, aby im układ nadać odpowiedni.
Okazało się bowiem, że wójt, choć i bohater główny i niejako winowajca, gadał jak
człowiek źle powiadomiony, zaś wójtowa mówiła źródłowo, jak świadek naoczny, i
przytaczała częstokroć tak drobiazgowe i poufne szczegóły, że wójt jeno uszu z przerażeniem
nastawiał i gubiąc wątek opowiadania, z trudnością mógł się tego lub owego szczegółu we
wspomnieniach własnych ze wstydem dogrzebać.
Wydało mu się nawet, że jest postronnym i od toczącej się sprawy dalekim rodzajem
martwego słupca , na którym jeno od parady sterczy tablica z napisem: Wójt, a pod nią
zupełna nieobecność wzmiankowanego w nagłówku człowieka.
Toteż, doczekawszy się wreszcie końca opowiadania, uczuł względną ulgę, jakby mu kto
flaki, z kałduna wyprute, wtłoczył z powrotem i powiedział: "zrachowane!" albo i nic nie
powiedział.
Nie spodziewał się nawet po swej małżonce takiego wielomówstwa, ale, widać, małżonka,
przemilczawszy wczoraj zbyt wiele zarzutów i żalów, pofolgowała dzisiaj swej niedoli
niewieściej tym bardziej, że nie chciała Jędrzejowej żadnych wiadomości poskąpić, aby dać
jej najcałkowitsze i najszersze pole do wniosków i rozmyślań.
A miała przy tym wójtowa z natury jej daną i wdzięku pełną wzbronność , że się nigdy
przed mężem na niego samego nie skarżyła, aby urody swojej dokuczliwością nie splamić i
nie pokrzywdzić.
Wolała w ciszy, sam na sam ze sobą żale własne rozważać i spowiadać.
W tej chwili wszakże wspomniana cisza byłaby zgoła nie na miejscu, zaś żale, do trzeciej
osoby zwrócone i w karby szczegółowego opowiadania skwapliwie ujęte, nie uwłaczały
bynajmniej urodzie wójtowej i nie mogły wójta do tej urody nasrożyć.
Oto i cała bieda, która nam się stała rzekła, przytakując głową skończonemu
opowiadaniu. Chcielibyśmy tę biedę naprawić i miłością wzajemną w dwójnasób
powetować.
I hańby się pozbyć zawczasu dodał wójt, aby całość zaokrąglić i ze względu na
odczuwaną potrzebę udziału osobę swoją, dotąd pominiętą, do rozmowy jako tako wściubić.
Jędrzejowa, dumając, wygładziła dłonią spódnicę na kolanach, jakby wraz z tym ruchem
myśli swoje uporządkować chciała.
Uporządkowała je zapewne i obchwyciwszy te kolana splecionymi, na kształt chrustu w
płocie, palcami, zwęziła się w ramionach, niby malejąc w czyimś uścisku i objęciu.
Ktokolwiek by na nią spojrzał teraz uważnie, domyśliłby się, że i kochać umie, i kochaną
być by potrafiła.
I kto wie, czy nie ta właśnie zatajona w jej duszy i ciele a nigdy nie wyszeptana prośba o
miłości pociągała ku niej ludzi, którzy bezwiednie spełniali tę prośbę, odwzajemniając się
czcią i zasłuchaniem.
To pewna, że ci Bartłomiejowa lubczyku, albo duryju zadała rzekła w zadumie,
pomiędzy słowami śpiewnie wezbranej. A może grabkami zjedzonego przez mrówki
nietoperza dotknęła cię po kryjomu, aby ku sobie zniewolić. Bo kto kocha, ten po kryjomu
działa, bojąc się, że mus do kochania zawsze jest od samego kochania lichszy i grzeszniejszy.
Ale ty się zniewolenia tego nie lękaj i nie brzydź, bo jest ono takie same, jak wszelka inna
niedola na świecie i tyleż w nim winy, ile w każdym smutku, z którym nieraz i do kościoła
wejdziesz, aby ten smutek zziębły i zaniedbany ogrzać w słońcu żarliwym, co od szyb ku
podłodze kamiennej swe rozpostarcie ukośne rzuca i po drodze kęs ambony zmroczniałej
złotym trójkątem, jak opatrznością Bożą, rozwidnia. Człowiek grzeszy, a Bóg rozgrzesza. I
nie wiadomo, co w niebiosach lubczyk, a co duryj oznacza i jak Bóg pogląda na duszę
ziołami tymi opętaną. Nie zapomniałeś pacierza?
Nie zapomniałem rzekł wójt głosem donośnym i uczuł dreszcz wstrętu na myśl o
tym, że zioła nikczemne krążą dowolnie w jego żyłach, niby w naczyniu zawiłym i bez
wyjścia.
Wczoraj przed snem pacierz głośno odmawiał, a ja słuchałam, modląc się za niego
dorzuciła wójtowa, z lekka oczy czarne ku niebu wznosząc.
Jędrzejowa westchnęła, jakby to westchnienie dla własnego a nie znanego nikomu użytku
z piersi mimochodem dobyła.
Naumiałam ja się wszelkiej niedoli ludzkiej rzekła znowu, kołysząc się w rytm
zadumy. Nauczyłam się smutków cudzych, tak że się ich teraz oduczyć nie mogę, ani od
swoich rozpoznać. Bo są one, jak rodzina, z samych sióstr i braci złożona. Szkoda bratu
siostrę utracić, a siostrze brata się pozbywać. Pusto by mi bez nich było na tym świecie,
jakby ktoś las wyrąbał, albo wiosła na samym środku pola porzucił Dręczy cię twój smutek
i marnuje, ale i ty go pewno marnujesz i udręczasz?
Udręczam powiedział wójt po niejakim namyśle.
I marnujesz? dopytywała się Jędrzejowa.
I marnuję zgodził się wójt i potarł dłonią czoło, jakby miał spocone.
Pozwól mu dokonać się w sobie i odejść rzekła Jędrzejowa, i wójt teraz dopiero, sam
nie wiedząc czemu, zauważył, że włosy ma złote i takie właśnie, jakie mieć powinna.
Pozwól mu odejść według jego własnych obyczajów, bo co przychodzi, to ma i odejście
swoje. Nieraz ja widywałam konających i to świata zaludnionego odejście od nich, tak
wielkie odejście, że aż się w głowie kołuje od nieznanej samotności. Tej samotności już kilka
razy napierała się Bartłomiejowa, ale jej dostać nie mogła. Sądzono jej umrzeć w tych
czasach, ale się te czasy z jej duszą grzeszna rozmijają, bo żadna wiedźma skonać nie może
dopóty, dopóki wiedzy swojej komukolwiek nie odda. Była ona i u mnie, prosząc, abym jej
wiedzę przyjęła, ale nie chciałam,ł bo i własnej mam dosyć, i nie mogę głowy odrywać od
tego, do czego się teraz z zamkniętymi oczyma przywarła.
Dziecko na łóżku leżące zakrzątnęło się z lekka i nacichło.
Jędrzejowa uśmiechnęła się, dając znać tym uśmiechem, że nacichło i mówiła dalej:
Wiedźma ona to prawda, ale nacierpiała się wiele i od ludzi, i od siebie samej.
Wiedźmą została dlatego, aby siebie za jakąś zbrodnię pokarać i na katusze piekielne skazać,
bo kary ludzkiej uniknęła, pogardę mając dla niej i niechęć Ludziom i Bogu na stronę
uszła, ku złemu dłonie po ratunek błędny wyciągając. Zamiast skruchy karę wolała dla
siebie zgotować. I zgotowała. Żal mi jej, bo może lepsza w duszy od siebie samej i może, nie
wiedząc nawet o tym, karę już w sobie odbyła. A jeśli i nie odbyła jeszcze żal mi jej, że
skonać nie może, jak ten żebrak, co dłonią niecałą jałmużny na ziemię rzuconej dostać nie
potrafi. Już kilka razy nadaremnie konała, a wiadomo, jak taka nadaremność męczy. Raz
nawet prosiła, abym konaniu jej obecnością swoją ulżyła. Czego tylko nie robiłam, aby jej
trudności konania ułatwić. I tę trudność zamawiałam, i ściel na jej głowę zrywałam, lecz nic
nie pomogło! Wybiła się ze snu wiekuistego i do życia, jak do zdruzgotanego
samotrzasku , wróciła. A dopóki ona nie umrze, dopóty i czary jej z ciebie nie opadną, bo
znam ją i wiem, że w miłości nieustępliwa, nieugięta i dozgonna. Zarówno człowieka, jak
szatana pokocha, byle tylko kochać i od kochania szaleć po wiedźmowemu.
Wójt, słysząc te słowa, spojrzał na żonę i kąty ust ku dołowi osunął.
Jezu Chryste! szepnęła wójtowa i odwróciwszy twarz, złapała się oburącz za głowę.
Nieporęcznie mi jakoś z tą miłością zauważył wójt, zwracając się do Jędrzejowej.
I urząd mi na to nie pozwala, i żona moja ani życzy sobie tego, ani chce zbytnio przedłużać
A ty żonę namów, aby wiedźmę od Bartłomiejowej przejęła poradziła nagle
Jędrzejowa. I wiedźmie w skonaniu ulżysz, i czarów się natychmiast pozbędziesz.
Wójt gębę, a wójtowa oczy rozwarła.
Stali tak przez chwilę, bojąc się ruchem najmniejszym zdradzić przed sobą nawzajem
uczucia, poradą Jędrzejowej wywołane.
Ukrywał je wójt przed wójtową, a wójtowa przed wójtem.
Nie uchylajcie się przed czynem dobrym mówiła tymczasem Jędrzejowa i nie
bójcie się wiedźmy, gdy już do świata należeć przestaje. Trzeba jej dopomóc w chwili, gdy
nikt jej pomocy dać nie chce. Trudna to praca konanie, bo i na śmierć zapracować trzeba,
jak na tę chatę pustą, zanim się ją przy drodze postawi, aby w niej potem zamieszkać. Po
śmierci dopiero przychodzi to, co się bez pracy dostaje, a niewiele tego jest, jak wszelkiego
zbytku na świecie. Chce się wiedźmie tego zbytku, więc go jej nie poskąpcie
Wójt przyszedł już do siebie i posmutniał, a wójtowa też przyszła do siebie i
poweselała.
Jakże ja tę wiedźmę przejmę? rzekła, przekomarzając się nagle i wstydliwie
spozierając naokół, jakby w izbie po kątach pełno było ciekawych zalotników. Jeszcze
nie daj Boże! w wiedźmę się przeinaczę i łudzi będę straszyła, albo sama się owej wiedzy
nastraszę i po świecie będę chodziła nastraszona i taka płochliwa, jak ten zając w zbożu!
Niekoniecznie zaczęła Jędrzejowa, lecz wójtowa przerwała jej z pośpiechem.
Albo może zawołała, ukradkiem na wójta poglądając albo może będą mi się takie
sny okropne śniły, że co chwila będę męża budziła i niepokoiła.
Ty słuchaj, co Jędrzejowa mówi przerwał wójt i żonę dłonią z lekka ku Jędrzejowej
przysunął.
Niekoniecznie domawiała Jędrzejowa wiedźmą zostać musisz. Przejmiesz
wiedzę dla dobrego czynu, więc i korzystać z niej nie będziesz, a potem przy pracy koło
domu zapomnisz, czegoś się nauczyła, i do dawnego stanu powrócisz.
Nastała chwila kłopotliwego dla wójta milczenia, którego nikt jakoś nie przerywał, tak że
wójt postanowił osobiście to milczenie przerwać.
No więc jakże? rzekł głosem niepewnym, nie zwracając się wyraźnie do nikogo i
ciężkim westchnieniem pytanie owo samemu sobie jakby utrudniając.
Albo ja wiem odparła wójtowa, krzywiąc niechętnie usta i wzruszając ramionami, i
natychmiast dodała:
Nie wiem nawet, którego dnia mam to uczynić i czy nie można by było obejść się jakoś
bez tego i innym środkiem zadane czary poniszczyć?
Nie można by innym środkiem, hę? zwrócił się poufnie wójt do Jędrzejowej.
Nie można! odparła Jędrzejowa wzdychając. Pojutrze w piątek znowu jej
godzina konania wypada. Nagódźcie się do mnie wieczorem i razem do Bartłomiejowej
pójdziemy.
Znowu nastała chwila milczenia.
Wójt, wyczekując postanowienia żony, spojrzał pytająco na okno.
To już chyba pójdziemy razem, albo co? rzekła wójtowa, przewlekając wyrazy, aby
tą przewloką osłonić ciekawość, która się w niej niecierpliwiła.
A to już chyba pójdziemy oświadczył wójt, zwracając się do Jędrzejowej i nadając
swym słowom zapobiegliwie pożyczonej od małżonki niepewności tonu, aby ich zbytnio nie
wyodrębniać i zadośćuczynić przy tym osobliwemu węchowi człowieka żonatego
W piątek wieczorem przypomniała Jędrzejowa.
Ano, jeśli, to tylko w piątek orzekł wójt na odchodne i co prędzej żonę przyjaznym
poparciem mężowskiej dłoni z chaty na powietrze mroźne wynurzył.
Zapewne jeśli nie lubczyk, to duryj udzielił jasnemu skądinąd umysłowi wójta
odpowiedniego przyćmienia, a może i rodzaju cichego obłędu w chwili, gdy do czynu
niebezpiecznego żonę trafnymi przemilczeniami pociągał, A może chciał się po prostu za
wszelką cenę życia pozbyć nieodpartego wpływu ziół szkodliwych, które go do schadzek z
wiedźmą zniewalały. Przewidywał bowiem rozpaczliwą resztką zachowanego na wszelki
przypadek rozumu, że te jego wybryki i uskoki od obowiązku i służby nie ujdą w końcu
opatrznościowego oka władzy odnośnej. A wiedział, że władza owa o żadne lubczyki i duryje
nie pyta, jeno ich skutki występne, jako stronę faktyczną, bierze ściśle pod uwagę i na mocy
tych faktów niezbitych wszystko niezbędne rozstrzyga. Wolałby swoją i żoniną duszę byle
jakiemu diabłu zaprzedać, niźli własnowolnie stać się przedmiotem tej ścisłej uwagi i narazić
się na wspomniane rozstrzygnięcie.
Toteż czuł w głębi duszy nie tylko w swoim imieniu, ale i w imieniu władzy odnośnej
wdzięczność dla małżonki za to, że za przyczyną babskich a niezrozumiałych dlań
przelewek i namysłów dała się wreszcie namówić na ów czyn poratunkowy.
Starał się nawet nie zastanawiać nad powodem, który ją do tego skłonił, a który
przyrównał w duszy do wstrętnej driakwi, co to nią trzeba częstokroć pysk niechętny
wysmarować, aby się jeszcze wstrętniejszego wrzodu pozbyć.
* * *
Przed piątkiem wójtostwo sprawy nieco drażliwej zgoła nie poruszali, a i w piątek mówili
o wszystkim, jeno nie o tym, co im na sercu leżało.
Wójtowa na jakieś ciągoty w ramionach narzekała, a wójt z kolei na też same ciągoty pod
łopatką się uskarżał.
Wójtowa często przez okno bez żadnej przyczyny wyglądała, a gdy odeszła, podchodził z
kolei wójt i też wyglądał, jakby chciał to samo, co żona, koniecznie zobaczyć.
Wieczorem dopiero wójtowa przemilczaną sprawę, strojąc się do wyjścia, nagle poruszyła.
Straszno mi trochę rzekła, pociągając męża za rękaw.
Czemu straszno? odpowiedział wójt, odymając usta z rodzajem wzgardliwego
parsknięcia. Nasza chata z kraju. Wiedźma sobie, a my sobie. Ona do nas z
czarami, a my do niej z dobrym czynem.
Żal mi tych ludzi, których, niechcący, ulicą przechodząc ni stąd, ni zowąd oczarować
mogę szepnęła wójtowa i, spuszczając oczy, spódnicę przywdzianą tak ponętnie ściągnęła,
że wójt spojrzał na tę spódnicę i półgębek przymarszczył tak, niby doń lulkę wtykał, a
jednocześnie półokiem żoniną twarz pozbadał.
Któż ci każe z czarów korzystać? rzekł głosem niepewnym. Nie po to do wiedźmy
idziemy, aby się czarów nauczyć, jeno po to, aby się ich pozbyć.
Pewnie, że po to idziemy, aby się ich pozbyć pochwyciła, nieco blednąc, wójtowa.
Ale boję się, że będę w sobie samą możność czarowania, jak tę chorobę ukrytą, nosiła.
Korzystać z niej nie będę, a nosić będę. Gdziekolwiek pójdę tam i poniosę. Pomodlę
się, przeżegnam się i poniosę. Poniosę i znowu się pomodlę
Wójtowa, mówiąc te wyrazy, zbladła nagle do reszty. Oczy jej przymgliły się, a wargi
rozchyliły, jak od nagłego pocałunku. Dotknęła dłonią tych warg i zatrzymała ją przy nich.
I gdy wójt, sam nie wiedząc czemu, chciał tę dłoń u warg zastygłą ująć, wójtowa
przeżegnała się nagle tą dłonią i stanik na piersi zapięła.
Płochliwa ty jesteś i do siebie teraz niepodobna zauważył, nie mogąc się połapać w
uczuciach, które żonę jego trawiły. Możnością czarowania gryziesz się zawczasu. Ot, co ci
powiem: noś w sobie tę możność dopóty, dopóki ci nie obrzydnie. A ja jeno nadzieję całą
będę tymczasem w twej kurzej pamięci pokładał. Zanim zdążysz wiedzę obmierzłą posiąść,
już sama z głowy twej babskiej, jak ta wódka na mrozie, wywietrzeje. A tak i wilk będzie
syty, i owca cała.
Wymawiając słowo: wilk, wójt władzę odnośną w całej okazałości sobie przypomniał, a
przy słowie: owca żonę po głowie jej babskiej pogłaskał zachęcająco.
I sama wiem o tym, że mi to z głowy wywietrzeje. Wiem o tym, ale ukoić się nie mogę,
bo mi tych ludzi żal, co ich na ulicy spotkam, tych ludzi mi żal i żal! zawołała wójtowa i
załamawszy dłonie, rozpłakała się nagle jakimś długo tajonym a spodziewanym od dawna dla
oczu własnych płaczem.
Wójt uspokajał ją, jak umiał, słowa pociechy przeplatając gęsto wspomnieniem
zwierzchności, aby w ten sposób żonę rozpłakaną tym pewniej ugłaskać i złagodzić.
Nic jednak nie pomagało. Płacz wójtowej wzrastał żałośnie z każdym słowem, które wójt z
duszy dla niej ku pocieszę, jako niespodziankę trafną, wygarniał.
Wszakże w chwili, gdy wójt w poczuciu bezsilności stracił już wszelką nadzieję na
uciszenie coraz głośniej zawodzącej małżonki, ta ostatnia sama nagle nacichła i stanik,
dygotem płaczu przymięty, czujnym dotykiem dłoni odprasowała.
Skończyła pomyślał wójt i uczuł, że wywołany żoninym płaczem smutek i w nim się
jednocześnie z jej uciszeniem skończył.
Wójtowa podniosła ku niemu szeroko rozwarte i od płaczu jeszcze połyskliwe oczy.
A może w ten właśnie sposób wiedźmy na świecie się mnożą? spytała trwożnie
głosem, od łez zachłyśniętym.
W inny one sposób się mnożą! odparł wójt i machnął dłonią dla okazania pogardy
owemu sposobowi.
Nic mi złego wiedźma nie zrobi? spytała jeszcze na wszelki przypadek wójtowa.
Co tam jej na tobie zależy! pocieszał ją wójt, jak znawca i bywalec, który, osobiście
pokosztowawszy zakazanego owocu, durnemu młodzikowi płonnych obaw oszczędza i
ujmuje.
A kochasz
że ją jeszcze? szepnęła wójtowa.
Już nam i w drogę pora odrzekł wójt wymijająco. Wójtowa ubrała się strojniej niż na
co dzień i bicze korali, których dobraną a gładką czerwienią szyję białą wzgórzyście
przesłoniła, aż podzwaniały zgiełkliwie przy każdym jej stąpnięciu.
Nadała przy tym swej twarzy wyraz tak dziwny i uroczysty, że wójt co chwila się jej
przyglądał, aby stwierdzić, czy poniechała już tego wyrazu.
Wójtowa wszakże poniechać go jakoś nie zamierzała.
Przy pierwszych gwiazdach zbliżyli się oboje do chaty Jędrzejowej, która już na nich w
progu czekała.
Spieszmy się! szepnęła i owinąwszy się w chustę, wyprzedziła ich, aby drogę do
mieszkania wiedźmy wskazywać.
Wiedźma mieszkała daleko, za wsią, na skraju lasu, w lepiance.
Las nagi i ośnieżony bielił się i połyskiwał gromadami drobiazgowo skrzącego się szronu,
a lepianka wiedźmy, od śniegu garbata, przez zygzakowate szczeliny sczerniałych i
popękanych w rozmaitych kierunkach drzwiczek tliła się światłem, które w tych samych
kierunkach snuło swe nici złote, a czasem samotnie czerwonawym paciorem migotało w
przyćmieniu szpary drzewnej.
Jędrzejowa drzwiczki rozwarła i weszła do wnętrza, zniżywszy się tak, jakby do kurnika
wchodziła.
Wójt i wójtowa w ślad za nią weszli w milczeniu.
Wnętrze lepianki bogatsze się o wiele okazało niźli jej pozór zewnętrzny.
Na ścianie, drzwiom przeciwstawnej, wisiał dywan misternie pstrokaty, jako te strome
klomby, widzianych przelotem, a sztachetami w migotliwe pasy pociętych dla oka ogrodów.
Pod nim leżała właśnie wiedźma na tapczanie, okrytym chustą turecką, w zawiłe wzory,
podobne do złotych a stokroć ze sobą pogmatwanych ósemek, które tłem amarantowym
nieustannie przeświecając, zdawały się to ogasać i niknąć, to odzłacać się na nowo i obecność
swą niepochwytną po dawnemu oczom narzucać.
W nogach wiedźmy poruszył się kot czarny, zwinięty w kłębek i nieruchomy, niby mufka,
w której w miejscu niespodzianym jarzyły się dwa płaskie szmaragdy, mieniąc się od czasu
do czasu w tejże wielkości szlifujące się na oślep rubiny.
Łopaty, której wójt ukradkiem poszukiwał, nie było nigdzie.
Natomiast w jednym z zakątków smuklił się świecznik kilkoramienny, którego najeżone w
jednym kierunku płomyki, wydzielając duszny i drętwy zapach sztywnego wosku, ślepiły się
w przejrzystych, jak znaki wodne, kołach bramującego je strumieniście powietrza i czasem
nieruchomiały, haftując i stebnując swe złote ulistwienie na tle ściany, czarną oponą
obciągniętej .
W drugim kącie stał wysoki, na kształt pnia, i skórą cielęcą obity kufer gdański, do połowy
przesłonięty serwetą, nierozwikłanie kwiecistą i wizerunkami niewiadomych kształtów
zwierzęcych, jak spichrz przedpotopowy , przeładowaną.
Na tym kufrze odbrzaskiem przeciwległego świecznika, niby okuciem doraźnym ,
połyskiwały kanty hebanowych szkatuł, poustawianych w bezładzie, brużdżącym twardemu
ograniczeniu ich kwadratowych powierzchni.
Nad kufrem tkwiło, dłużąc się ku niskiemu pułapowi, zwierciadło wąskie i strzeliste, w
którym przygodny pocisk światła zawisnął luzem, niby strzęp złoty, w próżni, poza nim
ukrytej, zawieruszony i tyleż samemu zwierciadłu, co i owej próżni przynależny.
Wiedźma, zapewne mozołem przedzgonnym utrudzona, rozpostarła się bezsilnie wzdłuż
tapczanu z palcami na kształt szczypców pustych sterczącymi ponad piersią, okrytą zielonym
w czarne kwiaty łachmanem.
Zdawało się, iż ta zieleń i te kwiaty czarne osypały się z niej przed chwilą, niby z gałęzi
potwornej, co ogołocona najeżyła teraz swą kościstą i sękowatą rosochę .
Twarz jej zmalała od męki i wklęsła, a, znikliwie bielejąc na poduszce , uwypuklała się
jeno chwilami, jak owe desenie sekretne, w ten sposób naszkicowane, że od jednej strony
jawią się z wolna, a od drugiej giną z oczu pośpiesznie.
Śmierć ją tak dla siebie szkicowała, chcąc, widać, dokładnie nauczyć się kształtu tej
twarzy, zanim ją na własność bezpożyteczną posiędzie.
Wójt spojrzał w tę twarz i zdjął jednocześnie czapkę, niby ślepiec, na niewidziane o coś
prośbujący .
Wójtowa przyparła się plecami do najbliższej ściany i rzęsy oszronione palcami
osmyknęła .
Wiedźma leżała bez ruchu. Może nie zauważyła wchodzących, a może sił jej zbrakło, aby
uwagę jakąkolwiek okazać. Jędrzejowa pośpiesznie zbliżyła się do niej.
Przyszło? spytała porozumiewawczo, chustę w obręb pod brodą ściślej zakładając.
Wiedźma w odpowiedzi palce skurczone rozpostarła, korzystając zapewne z byle jakich
odruchów, których wysiłek rozmijał się z celem zamierzonym, a których niestosowność
przykuwała uwagę obecnych.
Przyszło wyszeptała wreszcie, poruszając wargami częściej, niźli słowa tego
wymagały.
Oczy jej, niby obcęgami podważane, zakrzątnęły się w orbitach i, z kilkakrotnym
przestankiem zdążając ku Jędrzejowej, zastygły na osiągniętym z trudem czatowisku .
Nie podołasz konaniu? spytała znów Jędrzejowa.
Nie podołam odparła wiedźma głośniej i męka w jej nijakiej od bólu twarzy ożywiła
się nagle i uczłowieczyła w swym bardziej określonym wyrazie.
Wójtowa przyszła do ciebie szepnęła Jędrzejowa. Wiedzę twoją chce przejąć i
mąk cię zbytecznych pozbawić.
Wiedźma oczy z miejsca, na którym zastygły, przeniosła dalej ku wójtowej, która,
wzrok ich na sobie poczuwszy, oddzieliła się od ściany i krok niepewny ku tym oczom na
oślep zrobiła, jak zwierz, co z kryjówki wypłoszony, w stronę niebezpieczeństwa, jako
najpierw postrzeżoną, zdąża.
Wstrząśnięte na jej szyi korale wydały dźwięk rozmaity, jak bulgotanie dalekiego
strumienia.
Idź i zbądź co prędzej kłopotu! szepnął wójt i nogę, ku żonie dla szeptu przysuniętą,
cofnął z powrotem.
Zbędę odrzekła wójtowa, rozszerzając nozdrza i kurczowo zaciskając pięście, ale się
z miejsca nie poruszyła.
Wiedźma na wójta spojrzała.
Przyszedłeś, sokoliku błędny? rzekła, ocierając czoło dłonią kościstą, która
przylgnąć do czoła nie mogła. Za późno przychodzisz! Już nie mogę potańczyć z tobą po
dawnemu, bo mię śmierć za chwilę do tańca weźmie, jako ja ciebie brałam.
A któż by tam w takiej chwili o tańcu myślał! odparł wójt uprzejmie, aby mniemany
kłopot wiedźmy usunąć.
Nie do tańca on stworzony! wtrąciła wójtowa głosem drżącym i od pośpiechu
zdyszanym.
Do śmierci on stworzony, jeno lepiej do niej niźli ja dopasowany odrzekła wiedźma.
Nie turbuj się, nie turbuj! pocieszyła ją Jędrzejowa. I ty się do niej za małą chwilę
dopasujesz.
I do śmierci, i do miłości lepiej ode mnie dopasowany, bo to jedno z drugim w parze
chodzi ciągnęła wiedźma. A ja i w jednym, i w drugim na jednaką trafiłam
przeszkodę Trudno mi było bez sposobów tajemnych miłości zdobywać, i trudno mi bez
pomocy postronnej skonać.
Wiedźma znowu spojrzała na wójtową.
Postronna twoja pomoc, postronna! rzekła, odgrażając się nagłym błyskiem w
oczach.
Postronna, ale samochcąca odparła wójtowa tak dumnie, że wójt się tą dumą
niespodzianą nieokreślenie zatrwożył.
Będzie mnie twój mąż kochał dopóty, dopóki tchu ostatniego w ten świat pozostały nie
wyzionę! szepnęła wiedźma. A jak wyzionę, bierz go po mnie i czaruj!
Nie po tobie, bo mój był pierwej niźli twój! odrzekła wójtowa i szyję ku wiedźmie,
jak zagniewany łabędź, wydłużyła.
Twój był jeno po twojemu, a mój po mojemu. Nie wiadomo, czyj bardziej, a czyj
mniej! odparła wiedźma i uśmiechem wykrzywiła wargi. A nie lękasz
że się mojej
wiedzy, łabędko przepiórczata ?
Wójtowa męża ku wiedźmie drżącą dłonią popchnęła.
Powiedz jej, że nie lękam się! szepnęła gardłem zdławionym.
Nie lęka się moja żona twojej wiedzy powtórzył posłusznie wójt, który od pewnego
czasu czuł się niby to cielę na targu, co samo nic nie czyniąc, zgiełk kupujących obecnością
swoją wywołuje.
Powiedz, że jej nie kochasz! szepnęła wójtowa i z lękiem spojrzała na męża.
Milcz! zawołała wiedźma. Milcz, bo tak w oczach twej żony spotwornieję, że
mnie śmierć żadna z tych oczu przyjąć nie zechce.
To pewno, że już lepiej przemilczę odpowiedział wójt i, westchnąwszy, pomyślał:
"Widać nie lubczyk, jeno sam duryj teraz się we mnie kotłuje."
Nie krzywdź siebie i innych przed śmiercią! rzekła napominawczo Jędrzejowa.
Przygotuj się do niej, bo i ona do ciebie chce się przygotować Nie płosz jej słowami
zuchwałymi, jeno powiedz teraz wszystko,
(BRAK KILKU STRON RĘKOPISU)
z koszykiem jagód nikczemnych Nie chcę przebaczeniem Jego rany mojej wytrwałej
lekować , bo ona jedna umie na ziemi matkę mi zastąpić I zastępuje, bo bardzo z nią
spokrewniona A od ludzkiej kary usunęłam się, jako od strawy zbyt lichej, która męki
mojej nasycić by nie zdołała, jeno by ranę moją, na nice odwróciwszy, odmieniła nie do
poznania.
Wójtowa teraz dopiero dostrzegła w wiedźmie majestat tajemny, który dotąd uszedł uwagi
jej czarnych a wylękłych oczu, a który obudził w niej niezrozumiałe dla niej samej obawy
Cofnęła się ku mężowi i oczy spuściła.
Kochasz
że ją jeszcze? spytała szeptem ledwo pochwytnym. Wiedźma ten szept z
ciszy jego własnej uchem czujnym wyłowiła.
Milcz, jakom ci rzekła! zawołała rozkazująco. Lubczyk zaczął wójt i
zamilkł, folgując własnemu zakłopotaniu.
Lubczyku mi na tamtym świecie zabraknie! szepnęła wiedźma, na wójta poglądając,
lecz głos jej urwał się i zapodział w wargach, nagle znieruchomionych.
Ręce jęły przebierać palcami, jakby pragnąc się ich dorachować lub stwierdzić ich
znieczuloną obecność.
Znów przyszło? spytała Jędrzejowa. Wiedźma kiwnęła głową na znak, że przyszło
Nie podołasz? spytała znów Jędrzejowa.
Nie podołam odparła wiedźma.
Jędrzejowa spojrzała na wójtową i nic nie rzekła.
Wójtowa zrozumiała to spojrzenie i ze stanowczością niespodzianą zbliżyła się do
wiedźmy.
Zdawało się, że nie było jej dotąd w izbie i że teraz dopiero zjawiła się nagła i
nieunikniona .
Nie lękam się twej wiedzy! szepnęła. Mów, póki słucham jeszcze!
Wójt zauważył w niej teraz to samo przymglenie oczu i to samo ust rozchylenie, które już
widział wówczas, gdy mu o możności czarowania bezładnie prawiła. Tym razem jednak w
twarzy wójtowej grało coś jeszcze nieugiętego i surowego nawet, czego wójt określić, ani
rozpoznać nie umiał.
Póki słucham jeszcze! powtórzyła, przechylając się w kibici nad wiedźmą i
pobrzękując zwisłymi u szyi koralami. Lecz jednocześnie z tym koralowym pobrzękiem
zadzwoniła drobnymi zębami, niby na alarm niewiadomy a misterny, i wzrok na koralach
własnych zatrzymała, jakby się stały dla niej obecnie jakąś strojną a jedyną ucieczką.
Wiedźma za te korale dłonią się uczepiła, aby sobie podpory jakiejkolwiek użyczyć, i
zaczęła szeptać żarliwie i pośpiesznie słowa, nikomu prócz wójtowej niedostępne.
Wójtowa zadrżała, niby struna, po której smykiem potwornym prowadzono bezkarnie.
Wiedźma wrogo jej czyniła swe zwierzenia, i wrogo jej słuchała wójtowa, dreszczem co
chwila wstrząsana, a dreszcz ten wiedźmie udzielał się odruchowo, jak podryg ukąszonego
przypiętemu doń wężowi.
Dwa nienawistne sobie ciała zetknęły się na niepochwytnym pograniczu, a dwa
nienawistne sobie oddechy zmieszały się nawzajem.
Wójt zaniepokoił się na swym miejscu, wyczekując niecierpliwie końca.
Czego się tylko dla zwierzchności nie robi? pomyślał, rozrzewniając się i
rozgrzeszając tą myślą duszę skotłowaną. A ona nie tylko nic nie wie o naszych ofiarach,
lecz na domiar sam człek stara się o to, aby się czasami nie dowiedziała!
Upragniony przez wójta koniec nastał wreszcie, niby godzina, nie wiadomo która
Wiedźma, wyszeptawszy się do woli, zamilkła i odpadła od wójtowej, jak pijawka, krwi
zepsutej syta.
Wójtowa odskoczyła i tyłem, wzroku jeszcze od wiedźmy nie odrywając, przysunęła się do
męża, jak do spodziewanego oparcia.
Uchem ku wiedźmie podana, zdawała się wciąż nasłuchiwać jej szeptu, niby turkotu kół
dalekich, a potem nagle w oczy wójtowi lękliwie i ciekawie zajrzała.
To i już? spytał wójt, skracając widocznie jakieś dłuższe, a obaw pełne pytanie.
Już odrzekła wójtowa niemal pieszczotliwie i dłonią z lekka ręki jego dotknęła,
jakby pragnąc tę rękę kosmatą oswoić lub sprawdzić na niej tożsamość swego dotyku.
Już! ozwała się wiedźma. Już ona teraz dziedzictwo moje w sobie nosi, jak ta
ryba, co pierścień złoty połknęła. I jeno dusza młoda w nóżkach się jej białych niecierpliwi,
ostatniego tchnienia mego wyczekując.
Czas mam, więc czekać potrafię! wycedziła wójtowa przez zęby, tak szczelnie
zaciśnięte, jakby je na klucz rdzawy zamknąć chciała. Czekam tak samo, jak i ty nie
inaczej. Obydwie czekamy.
Obydwie potwierdziła wiedźma.
Wójtowi w tej chwili właśnie zaroiło się we łbie mętne a szalejące jeszcze wspomnienie
tańca z ciałem, które oto do konania się nagliło
I w chwili, kiedy wójt natrętne wspomnienie taneczne bezwiednym ruchem rąk, jak zmorę,
odtrącił, wyciągnęły się ku niemu łapczywie dłonie wiedźmy i szperając w powietrzu,
spotkały się i splotły z jego dłońmi, zanim cofnąć je zdążył.
Wstać mi dopomóż! szepnęła. Ostatnia to posługa twoja, tancerzu zapóźniony !
Wójt pociągnął za ręce, jak za badyle chwastu spróchniałego.
Wiedźma zwlekła się z tapczana.
Usunął się wówczas od niej, jak od jaru, napotkanego w drodze. A ona postała chwilę, siły
przedostatnie skrzętnie ciułając i ostatnią bezsenność rozniecając w sobie żarliwie.
Na jej zmurszałych od męki policzkach, niby na zgliszczach niedogasłych, zażegły się z
wolna wypieki plamiste z odkreślonymi na nich zmarszczkami bezładnie pomiętej poduszki.
Barwiła się raz jeszcze i trwaliła na skraju uchodzącego życia.
Zapomniałam, zapomniałam! szepnęła, wskazując zwierciadło. Zajrzeć tam
przed śmiercią zapomniałam!
Uśmiechnęła się do własnej zapominawczości i krokiem za dużym, nie dostosowanym do
odległości wskazanej mety, niby w daleką wybrawszy się wędrówkę, pobrnęła niedołężnie ku
zwierciadłu.
Dowędrowała wreszcie i zajrzała w jego głębinę. Wypieki na jej policzkach zatliły się
wyraźniej, sztucznie brukając twarz niedobranym do jej bladości różem, a sękate ręce
pokwapiły się ku zwierciadłu, chcąc się przedostać do samego wnętrza jego ułudnie rozwartej
alkowy, lecz pokurczyły się tuż u wnijścia, w tym miejscu, gdzie się właśnie nieobecność
drzwi wszelakich zaczynała
Bóg! szepnęła wiedźma, oczyma dowiadując się o tym, o czym obecni powiadomić
swych oczu nie mogli. Zamiast matki Bóg w zwierciadle! O!
(BRAK KILKU STRON RĘKOPISU)
Oczy jej, źrenicą i białkiem usilnie wezbrane, zatoczyły po izbie krąg niewiadomy , a tak
wszystko po drodze na niewidziane zagarniający, że każde z obecnych poczuło się w tym
kręgu, niby w miejscu, którego dotąd jeszcze w izbie nie było
Jędrzejowa spojrzała w te oczy.
Raz jeszcze szepnęła niemal modlitewnie raz jeszcze oczyma tymi świat na
odchodnem ogląda, ale go już nie poznaje, bo tak się jej odmienił, że nie mogłaby dłużej w
nim przebywać.
Wójt zadrżał nagle. Wydało mu się, że w tym świecie odmienionym wraz z wiedźmą teraz
przebywa, czarami z nią jeszcze związany.
Z piersi wiedźmy dobyło się rzężenie tak ciche i dalekie, niby obojętny jej ciału brzęk
złapanego komara. A brzęk ten wystarczył, aby odąć z lekka jej wargi, które jednocześnie
duszę wyzionęły.
Jędrzejowa chustę z głowy zrzuciwszy, przesłoniła nią zwierciadło.
Tak lepiej będzie szepnęła i poduszkę, zdjętą z tapczana, zmarłej pod głowę
podesłała.
Tak lepiej będzie powtórzyła i zamilkła.
W lepiance nastała cisza, a wśród tej ciszy nagłe czyhanie przedmiotów martwych na
upodobnienie się im żywego ciała ludzkiego, które tu przed chwilą jeszcze panowało.
Wszystkie sprzęty izdebki zdawały się rozpoznawać i tajemnej pewności siebie nabierać.
Dywan na ścianie wzmógł swoją pstrokatość i napuszył swe klomby wełniane. Chusta turecka
pomnożyła liczbę złotych ósemek. Szkatuły hebanowe zwiększyły objętość i wygodniej
rozparły się na kufrze gdańskim, który pośpiesznie urósł w oczach obecnych. Kwiecista
serweta, kufer ów przesłaniająca, uwypukliła prześlepione dotąd kształty zwierząt
nieznanych, roztasowując je kabalistycznie po swojemu, jakby znużona ich
dotychczasowym układem. I gdy świecznik, niby na palcach dla rozejrzenia się po izbie
wspięty, wyżej, zda się, uniósł swe światło kilkoramienne, kot czarny, na tapczanie dotąd
znieruchomiony, zeskoczył nagle na ziemię i grzbiet najeżywszy, bokiem do martwej
wiedźmy się przysunął, aby u nóg jej polec w miejscu, które zapewne w jego rubinowych
teraz ślepiach odpowiadało opuszczonemu przed chwilą stanowisku na tapczanie, jakby chciał
w ten sposób zmianie, którą zwęszył, dawny pozór przywrócić.
Wierności dochowuje szepnął wójt, kota oczyma wskazując, i pomyślał, że zapewne
czary, zadane mu przez wiedźmę, wraz z nią na tamten świat się przeniosły.
Wójtowa, brwi marszcząc, na ciało spojrzała.
Nawet pomodlić się za nią nie można rzekła z gniewnym a świadomym swej
słuszności przerażeniem, jakoby wyrzut zmarłej czyniła za to, że modlitwą obdarzyć jej nie
może.
Można! pochwyciła Jędrzejowa. Do dom wracajcie, a ja się za nią jako tako
pomodlę. Zawiniłam przeciwko niej, żem nie chciała jej wiedzą duszy własnej zatroskać, a i
przeciw tobie zgrzeszyłam, żem brzemię tej wiedzy na głowę twoją zepchnęła.
A czemuż nie na własną? spytała trwożnie wójtowa, którą teraz dopiero zdziwiła
dawniejsza namowa Jędrzejowej.
Nie mogłam! odparła Jędrzejowa. Sił zbrakło. Syna się bałam, że gdy podrośnie,
matkę rodzoną za to potępi, albo wyrzut jaki dozgonny uczyni. Nie znam go jeszcze, więc nie
wiem, jakimi oczyma na to by popatrzył? Lecz siebie znam i wiem, że wiedzę taką
zdobywszy, a nuż nie oparłabym się pokusie, bo opierać się nie umiem, dlatego też syna
mam A ty się oprzesz, boś płochliwa i jak sarna od grzechu w bok uskoczysz.
Wójtowa o korale dłoń zagrzaną ochłodziła.
Mogłażeś innym sposobem czary odegnać? spytała podejrzliwie.
Spróbować mogłam odrzekła Jędrzejowa ale i tego nie chciałam.
Wójt ręką machnął, jakby żalowi niewczesnemu na pożegnanie.
Czemu? spytała wójtowa.
Pewno bardziej o tę grzeszną niźli o ciebie strojną się troskałam. Śmierć jej była
potrzebna i tę potrzebę czułam tak, jak czasem brak chleba czarnego w chałupie. Chciałam jej
twymi rękami jałmużnę podać ostatnią. Głód śmierci jej doskwierał, nakarmić ją chciałam, bo
znam głód wszelaki. Wiem, że ty, choć narowna i niespodziana, ale dobra i serdeczna, jeno
mi się wydało, że i o złych pomyśleć należy. Przebacz zawczasu.
Nie gniewam się za to na ciebie rzekła wójtowa po namyśle.
Do domu wracaj, a jutro przyjdę do ciebie pocieszyła ją Jędrzejowa i twarz jej
przybrała nagle obrzędowy wyraz wprawnej znachorki. Wieczorem przyjdę i nauczę, jak
się masz wiedzy nabytej pozbyć. Nauczę, jak tę wiedzę zamówić i na błota odrzucić, i na
trzciny zwiać, i na głębokie wody posłać. Na wodzie ją potopisz, na ogniu popalisz,
siekierami porąbiesz, nożem pokłujesz, a potem Imienia Jezusowego wezwiesz. Sam Jezus
nie przyjdzie, a Imię Jego przyjdzie. I przyjście tego Imienia śpiewne będzie, i posłyszysz je, i
poznasz. A na dźwięk tego Imienia kolano wszelkie upadnie: niebieskie, ziemskie,
piekielne. A gdy upadnie niebieskie uśmiechniesz się, a gdy ziemskie westchniesz, a
gdy piekielne spłoszysz się i w popłochu onym wszelka wiedza ciebie opuści. Idź do
domu, idź! Jutro wieczorem przyjdę.
W swojej sprawie chcę jeszcze słowo powiedzieć rzekł wójt, który uczuł nagle, że i
osobę jego, i sprawę główną zaniedbano, a właściwie przemilczano. Jak to z tymi czarami
teraz będzie? Chyba już i znaku po nich nie ma?
Ani znaku, ani śladu nie ma! rzekła Jędrzejowa i, wskazując ciało, dodała:
Nic nie ma, prócz ciała.
Wójt doznał takiego wrażenia, jakby mu kołtun wybujały z głowy spadł niespodzianie.
Chwała Bogu! szepnął. Raźniej i swobodniej będzie człekowi na świecie bez tego
brzemienia.
Wójtowa pierwsza wysunęła się z lepianki. Wójt za nią pośpieszył.
Na dworzu już będąc, usłyszeli śpiewną a szybką gawędę Jędrzejowej. Może modliła się
głośno, a może sama ze sobą tak gawędziła, bo zawsze miała i sobie, i innym zbyt wiele do
powiedzenia, i każdy, od niej odchodząc, czuł, że czegoś mu jeszcze domówić nie zdążyła.
Wójt gnał co sił. Wójtowa za nim noga w nogę, jak na mustrze, kroczyła.
Barwiste a nieodczepnie w oczach pozostałe wspomnienie pstrokatego wnętrza lepianki
nikłym widmem dywanu przesłaniało im białość śniegu, który w księżycu, jak dzień
pochmurny, majaczył.
Wójt najczęściej ten dywan właśnie widywał, a wójtowa serwetę.
Czujesz wiedzę? spytał nagle wójt i na żonę się, idąc, obejrzał.
Czuję odparła wójtowa i przyśpieszyła kroku.
Trawi cię, czy jeno łechce? spytał znowu wójt i też przyśpieszył kroku, przesadzając
przy tym garb śniegowy, który na drodze mu się napuszył.
Dotąd łechtała, a teraz to już i trawić po swojemu zaczyna rzekła wójtowa i
przystanęła.
Stłum! poradził mężnie wójt i też przystanął.
Boję się tłumić, bo nie znam się na tym. Do jutra wolę zaczekać, aż Jędrzejowa
przyjdzie odpowiedziała wójtowa i w dalszą drogę ruszyła.
Gdyby na mnie taka wiedza trafiła, razem ze śliną na ten śnieg bym ją wypluł, albo
razem z butami zzuł i precz na śmietnik wyrzucił! zawołał wójt z mocą i też w dalszą
drogę ruszył.
Sam tego chciałeś odezwała się spokojnie wójtowa.
Sam? obruszył się wójt i dał większy niż zazwyczaj krok naprzód.
Sam powtórzyła jeszcze spokojniej wójtowa.
Nigdy ja sam niczego nie chcę, jeno zawsze z tobą na współkę. I tym razem współka
była, więc się jej nie wyrzekaj odparł wójt i splunął na stronę.
Wójtowa nic nie odpowiedziała.
Bardzo cię wzięło? spytał wójt po chwili milczenia.
Jużci, że wzięło! zagadnęła szybko wójtowa, jakby tego właśnie pytania
wyczekując. Niby nic, a jednak możność czarowania już w sobie od niechcenia noszę i
jeno do Boga się modlę, aby ludzi niewinnych po drodze gdzie nie wypatrzeć. A najbardziej
bym znajomych spotkać teraz nie chciała.
Wchodzili właśnie do chaty.
Wójt po izbie się rozejrzał, jakby po raz pierwszy w życiu samego siebie odwiedził.
Uśmiechnął się, stwierdziwszy, iż wszystko zastał w porządku należytym i na dawnym
miejscu.
Na widok znajomego ładu sprzętów domowych dusza wójtowska rozpogodziła się i
pogrążyła w tym ładzie, niby w kąpieli ciepłej a niezbędnej.
Dobrze tu i spokojnie! rzekł wójt z dumą gospodarza, który w każdym przedmiocie
dojrzały owoc pracy własnej widzi.
Wójtowa zadumana siadła w milczeniu na zydlu, a wójt tymczasem do okna się zbliżył i
spojrzał w świat księżycem objęty.
I znowu uwagę jego zwróciło wzgórze nagromadzonego pod oknem śniegu ze śladem
stopy ludzkiej na uboczu. Światło izdebne, jak dawniej, rozwidniało sztucznym poblaskiem tę
samą połać śniegu, nadając jej alkierzową względem całości ustronność. W zagłębieniu od
obcasa tkwił po dawnemu patyk, w dziurawą i niecałą czapkę zuchowato wystrojony.
Tego rodzaju patyki tak się czasem zżyć i zrosnąć z miejscem potrafią, że żadnemu
przechodniowi myśl do głowy nie przyjdzie, aby je ze stanowiska zajętego wykoleić.
Zdarza się wprawdzie, że nieproszony łobuz
urwipołeć pociskiem kamienia czapkę z nich
strąci, nie tyle nawet dla zabawy, ile po prostu dlatego, że ujrzawszy w śniegu kamień, który
go korci, nie wie, do jakiego użytku mógłby ów kamień naprędce zastosować. Ale i to się
rzadko zdarza, bo najczęściej taki urwipołeć patykowi owemu raczej niespodzianego
łachmana ze swego przyodziewku jeszcze dorzuci, niżeli starego ujmie.
I bywa tak, że tego rodzaju patyki dopiero roztopy wiosenne pozbawiają i stroju, i
stanowiska.
Wójt spojrzał na ten patyk i mimo woli doznał takiej radości, jakby ojca rodzonego po
długiej rozłące do serca przycisnął.
Przeniósł wzrok z patyka na żonę, przeciągnął się rozłożyście i ziewnął od nadmiaru
błogości.
Żadna mię siła teraz już do tańca po polach śnieżnych nie zmusi! rzekł z
gruntownym poczuciem odzyskanej swobody i przypomniawszy sobie ów taniec, grzeszne
oczy winowajcy na małżonkę w milczeniu wyraczył.
Brzydka ona była rzekła wójtowa, krzywiąc się i zydel z jednego miejsca na drugie
opodal przesuwając.
Nie żyje, więc już nawet i nie brzydka. Nie ma jej, ot co! zawołał wójt tryumfująco i
palec ku górze wzniesiony, niby skarb odzyskany, żonie pokazał.
Wójtowa przez chwilę na ów palec bezwiednie patrzyła.
Jeszcze nam po niej wiedza przeklęta została szepnęła wreszcie, uporczywie do oczu
mężowskich zaglądając.
Kpię sobie z wiedzy wszelakiej! zawołał wójt i poweselał nagle. Teraz ja pan i
wolno mi kpić i o drogę nikogo nie pytać! Co zechcę to zrobię, a czego nie zrobię tego i
chcieć nie będę!
A zachciało się właśnie ni stąd, ni zowąd wójtowi sprawdzić naocznie, co za cudła
nadprzyrodzone żona jego na śmiech odzyskanemu mężowi zmajdrować teraz potrafi.
Dopóty go ta zachcianka korciła, dopóki z izby nie wybiegł i z łopatą w ręku nie powrócił.
Dwie miał łopaty starą i nową. Nową wybrał, białą jeszcze i świeżym drzewem, niby
bielizna wyprana, pachnącą.
Wójtowa na widok łopaty poruszyła się niespokojnie na zydlu i zarumieniła po uszy.
Spróbuj! zawołał wójt i łopatę podał pochyło, jak dojazdy.
Czego mam spróbować? spytała wójtowa, udając, że nie rozumie skierowanych ku
niej zamiarów i powstawszy z zydla, usunęła się od wręczanej natrętnie łopaty.
Niby to nie wiesz, czego masz spróbować? odrzekł wójt, zapalczywie mrużąc lewe
oko. Zawsze domyślna, a teraz o północy w owczą skórę chce się przede mną wystroić! Ot
przekonać się pragnę, czy nie zapowietrzysz na łopacie, czy nie zapowietrzysz?
Widać wójt dotąd jeszcze w duszy resztkę wygasłego szału dopiastowywał.
A któż to widział, aby sama wójtowa, na łopacie zapowietrzona, jeździła? żachnęła
się boleśnie dotknięta małżonka, uczuwszy się nagle samą wójtową.
Nikt nie widział, jeno ja właśnie chcę widzieć! nastawał wójt. Spróbować nie
zawadzi. Prócz mnie i ciebie żadnej innej zwierzchności w izbie, chwała Bogu, nie ma. Poza
izbę nie wyfruniesz. Sam ci tego zakazuję. Mało
wiele pofiglujesz od niechcenia w izbie,
pułapu jeno głową czy łopatą tykając, i zaprzestaniesz, a ja tymczasem popatrzę. Jakem wójt,
chce mi się żonę własną choć raz na łopacie dla uciechy mojej mężowskiej zobaczyć!
Nie będę wiedzy nabytej do łopaty bezrozumnej na śmiech ludziom stosowała
odparła wójtowa, wzruszając ramionami tak szybko i często, że aż mówić sobie samej co
chwila przeszkadzała. Znajdę lepsze dla niej zastosowanie.
Nie znajdziesz! zaprzeczył wójt, byle żonie zaprzeczyć.
Znajdę! zawołała wójtowa i nogą o ziemię tak mocno tupnęła, że bicze koralowe z
szyi jej się zsunęły i musiała je dłonią jak falę wezbraną z jękiem podtrzymać.
Tupnij raz jeszcze, a na łopatę wskocz! upierał się wójt wesoło. Dla mnie to zrób,
bo mężem twoim jestem i wiem lepiej od ciebie, czego chcę i jakie mam potrzeby. A i sama
rada byś sprawdzić, czy masz siłę tajemną, czy nie masz.
A nie nabierzesz do mnie odrazy? spytała nagle wójtowa, przekomarzając się jeszcze
i dłonią twarz zawstydzoną osłaniając.
Wójt zgadł, że rada by sprawdzić, czy ma ona siłę, czy nie ma. A jeśli nawet i nie zgadł, w
każdym razie myśl trafną żonie w czas podsunął.
Nie nabiorę! upewnił, ręką się od domniemanej odrazy odmachując. Pośmieję się
jeno i nacichnę. Raz kozie śmierć i raz wójtowi zabawa! Nigdy się dotąd nie śmiałem,
służbie pilnie oddany.
Jakżeż ja mam to do ręki wziąć? rzekła wójtowa i stroniąc od łopaty, jednocześnie
dłoń po nią wyciągnęła.
A bierz tak, jak zawsze odpowiedział wójt i po raz setny łopatę podał.
Wójtowa ujęła łopatę w dłoń lewą, bo w prawej bicze korali, z szyi spadłych, trzymała.
Cóż ja mam z tym teraz robić? spytała wójtowa, bocząc się na łopatę tak, jakby po
raz pierwszy w życiu sprzęt tak dziwny i niepojęty ujrzała.
A cóż masz robić? Okracz i już! rzekł wójt krótko i zwięźle.
Jakże
ż ja to okraczę rzekła wójtowa i głowę w ramionach od niedoszłego śmiechu
dla przyzwoitości schowała, a jednocześnie, zanim wójt stwierdzić zdążył, okraczyła mu tuż
popod nosem łopatę.
Jakże
ż mam to do biegu teraz znaglić? spytała bezradnie, rady zbawiennej od wójta
wyczekując.
Zawołaj: wio! poradził wójt. Każda kobyła wołanie takie zrozumie.
Wio! zawołała wójtowa i z przestrachem spojrzała na pułap. Łopata nie poruszyła
się z miejsca.
Wójtowa zawstydziła się, a i wójt doznał zawodu na widok czynu nieudanego.
Nie tak to łatwo, jak się zdaje zauważył, w głowę się skrobiąc. Widać chcesz, a
łopata nie chce.
Wójtowa pogłaskała dłonią łopatę, jak konia, który stanął przed gankiem.
Niech no ja tylko przypomnę sobie, jak to ona wówczas po niebie, niby zaraza
rozkiełznana, grasowała! rzekła cicho i zmrużyła oczy.
Wójt też oczy zmrużył, lecz przez zmrużone widział dokładnie, jak nozdrza wójtowej
wzdęły się i rozzuchwaliły, a wargi zwilgotniały nagle i rozwarły się luźne a chciwe
O, tak, tak! szeptał zachęcająco.
Tak, tak! powtarzała wójtowa, kurczowo ściskając łopatę, jakby dusiła szyję
mdlejącego łabędzia
Teraz powiedz: wio! poradził znowu wójt i otworzył oczy.
Wio! szepnęła wójtowa i biczami korali łopatę z brzękiem uderzyła.
Łopata i tym razem nie poruszyła się z miejsca.
Wójt posmutniał.
Pewno ci się wiedza nabyta zmąciła jakoś we łbie, albo i po twojemu przeinaczyła
rzekł i głową własną, na myśli mając głowę żoniną, pokiwał.
A może nawet nie wysłuchałaś jej należycie i zastosować teraz nie potrafisz. Mów, co
ci wiedźma gadała?
Trudno mi to opowiedzieć, bo słuchając, aż zawrotu głowy dostałam tłumaczyła się
wójtowa, oddając mężowi łopatę. Straszno mi się zrobiło i sama już nie wiem, co mi
wiedźma do ucha szeptała
Wójt pomyślał, spojrzał na żonę i jeszcze raz pomyślał.
Może to i lepiej rzekł wreszcie z westchnieniem. Kto wie, jakich głupstw nie
daj Boże naspłodziłabyś jeszcze, wiedzę taką naprawdę posiadając i tą wiedzą ludzi, po
drodze spotkanych, trapiąc rozmaicie. Ani mnie, ani tobie wiedza taka nie przystała.
I nagle na twarzy wójta zjawił się dawny a zaniedbany od pewnego czasu wyraz
służbistego zastanowienia i statku. Zdawało się, iż sam siebie w tej chwili do wzięcia w
posiadanie osoby swej własnej ośmiela i upoważnia. Uczuł, że po długim wykolejeniu wraca
do zachwianego na ziemi stanowiska.
Wójt znowu stał się wójtem.
Może to i lepiej powtórzył głośniej, donioślejszą treść nadając tym samym wyrazom.
Co było, to minęło i wara mu nas niepokoić!
Wójtowa, patrząc na odrodzonego męża, odzyskała nagle zaniedbane w ostatnich czasach,
a zapożyczone ongi od dwóch z dala widzianych panien ze dworu, ruchy, powabu pełne i
przewłoki.
Już i spać pora rzekła, z dawną wprawą tych ruchów zażywając.
Pora potwierdził wójt.
I gdy wójtowa, stanik na piersi rozluźniając, do izby przyległej się udała, zdawać by się
mogło, że aż dwie panny ze dworu, niezupełnie ze sobą pogodzone, do wnętrza izby, wójta
wyprzedzając, wkroczyły.
Wójt w ślad za żoną podążył.
CZARNY KOZIOŁ
Na przednocku Walery Kiepas ujął ze czcią darowany mu przez córkę sędziego
niedogodnie cienki ołówek i na kawałku szarego, spod zjedzonej przed chwilą kiełbasy,
papieru nakreślił przy pijanym blasku powiewającego płomieniem łuczywa imię własne i
nazwisko: Walery Kiepas.
Całość kreślił powoli i mozolnie, a każdą z osobna literę z nieobliczalną i niepochwytną
dla siebie samego szybkością, jakby się bał, że mu się wymknie spod ołówka, zanim ją do
papieru stępionym nieco ostrzem raz na zawsze przygwoździć zdąży.
Czuł bowiem, że o ile całość nagromadza się stopniowo i mitrężnie, o tyle litery
poszczególne, gmatwając się skocznie i w oczach, i w pamięci, albo przychodzą od razu, albo
nigdy.
Musiał ich tedy i dopilnować, i odpowiednio zaczaić się na nie, i wreszcie w chwili
stosownej przyłapać.
Córka sędziego, szkoły w mieście świeżo ukończywszy, wróciła na stały pobyt do
ojcowskiego domu i pewnego razu, podczas przechadzki zoczywszy z dala nie znanego jej
jeszcze Kiepasa, oceniła go na oko jako pole szerokie dla swobodnego rozwoju jej zamiarów
społecznych.
Niech się zabierze do roboty! rzekła dość surowo, ze szlachetnym oburzeniem w
głosie i w ruchu zniecierpliwionych widokiem nieuka ramion. Nic mu to nie zaszkodzi.
I rzeczywiście nic to Kiepasowi nie zaszkodziło. Sam nie wiedząc jak i kiedy, posiadł
mimo woli sztukę pisania i czytania i w nagrodę za pilność oraz pojętność otrzymał od córki
sędziego długi i bardzo cienki ołówek, który w duszy kilkakroć do byliny w polu
przyrównywał, a który co dzień na samym dnie jedynego kufra ukrywał tak, że co dzień dla
wydobycia ołówka cały kufer musiał starannie przetrzebić.
Nakreśliwszy swe imię i nazwisko, odczytał głośno: Walery Kiepas, zdziwił się, jak to on
sam na tym papierze wygląda i wyszedł z chałupy.
Chciał pogodę na jutro w niebiosach wyczytać.
Niebiosy pogodne były tak, że gwiazdy wyosobniały się w nich i każda z kolei po
swojemu śpieszyła się oczom ukazać.
Kiepas spode łba spojrzał na chałupę sąsiednią, w której mieszkał Tomasz Gryz, człek
uparty i nieużyty.
Z chałupy Gryza przeniósł wzrok na jedyną we wsi latarnię, która naprzeciw jego własnej
chaty sterczała i sztucznym światłem zmierzchłe liście brzozy pobliskiej odbarwiała na
zielono, złoty im odcień i blaszany pozór nadając.
Widno było w przejrzystym wnętrzu tej brzozy, niby w ołtarzu bocznym, gdy pierwsze
świece skróconym płomykiem jarzyć się poczynają.
Córka sędziego, zamiarami społecznymi niestrudzenie powodowana, zmusiła ojca do
ufundowania i zatkwienia owej latarni w tym właśnie, bezludnym nieco miejscu, w pobliżu
chaty Kiepasa, może pragnąc bezwiednie uczcić w ten sposób pamięć pierwszego swego
zwycięstwa społecznego nad ciemną duszą chłopa.
Kiepas nieraz chełpliwie doskwierał Gryzowi tą właśnie latarnią, jak gdyby jego
wyłącznym stała się nabytkiem, a i Gryz, choć niechętnie, uważał ją, zda się, za nieodrodną
własność Kiepasa.
Zresztą i chłopi we wsi nazywali ją zazwyczaj latarnią Kiepasową i chcąc określić miejsce,
mówili: "Wedle latarni Kiepasowej" albo: "Na prawo od latarni Kiepasowej".
Nie mając innego, taki z niej dla siebie zrobili użytek.
Kiepas nie bez przyczyny ową latarnią oczy Gryzowi kłuł, chciał bowiem przed miesiącem
jeszcze jedynaczkę Gryza poślubić, ale ten ostatni odmówił stanowczo i wyprawił córkę do
miasta na wyrobek.
Czemuś mi córkę sprzed nosa, jak te śmiecie zbyteczne, uprzątnął? spytał Kiepas i
nos pocierał.
Bo chciałem odpowiadał uparcie Gryz.
A czemuś mi jej nie oddał, zamiast do miasta, jak owcę głupią, na kołowaciznę gnać?
mówił Kiepas z wyrzutem w głosie i krzywiąc gębę, przedrzeźniał w ten sposób nie
samego Gryza, jeno duszę jego, która w oczach Kiepasa tak mniej więcej w tej chwili
wyglądała.
Bo nie chciałem odpowiadał Gryz krótko i beznadziejnie . Wczoraj właśnie Kiepas
Gryza na jarmarku spotkał. Gryz głaskał po grzbiecie kupionego przed chwilą kozła. Gryz był
zadumany, a kozioł czarny.
Kozła kupiłeś? spytał Kiepas, uśmiechając się pogardliwie, bo ilekroć Gryza
zaoczył, tylekroć już zawczasu pogardliwym się stawał.
Kupiłem odmruknął Gryz.
Ileś dał? zagabnął go ciekawie Kiepas. Gryz powiedział, ile dał.
Kiepas, zawczasu śmiech nagromadzając, wybuchnął nagle tak, aby Gryz zgodnie z
rachubą śmiechu głupcem się poczuł. Nie zawiodła go ta rachuba. Gryz śmiechu posłuchał
uważnie i głupcem się poczuł.
Kupiłem powtórzył ale chętnie bym odsprzedał, bo mi już niepotrzebny.
Mnie odprzedaj! zawołał Kiepas i okiem mrugnął.
Gryz spojrzał w to oko i na wszelki wypadek odpowiedź, milcząc, odroczył.
Pożałowałeś mi córki, więc kozła przynajmniej nie poskąp! napraszał się Kiepas i
kozła nogą w brzuch łagodnie uderzył.
Kozioł ożywił się i spojrzał w przeciwną stronę.
Nie odprzedam! postanowił nagle Gryz.
Czemu? spytał Kiepas, żal udając.
Bo nie chcę odparł Gryz.
A przecież sam przed chwilą chciałeś? przypomniał mu Kiepas i kozła palcem, niby
świadka, wytknął.
Przed chwilą chciałem, a teraz nie chcę! odpowiedział Gryz.
Już mi się zdawało, że do domu z kozłem wrócę rzekł Kiepas. A teraz sam nie
wiem, jak to będzie? No więc jakże? Wrócę do domu z kozłem, czy nie wrócę?
Gryz zamiast odpowiedzieć, z kozłem w milczeniu do domu ruszył.
Wszystko to Kiepas pogardliwie sobie przypomniał, na chałupę Gryza spode łba
poglądając.
Chałupa we mroku białymi ścianami majaczyła ruchliwie, jakby płócienne były i
fałdowały się nieznacznie. A czasem znikała z oczu doszczętnie, aby znów się w całości
odbudować i wynurzyć z głębiny sadu, który wpobok niej gęstym zadrzewieniem na tle nieba
ciemniał gałęziście i już to niebu, już to chałupie bliższy się na przemian wydawał.
Od sadu i od chałupy cisza wiała swoista, płotem chruścianym od reszty milczenia
nocnego wygrodzona, tak że ją z dala mogłeś wyróżnić i wysłuchać z osobna.
W chwili właśnie, gdy Riepas najzłośliwszym źdźbłem zmrużonej źrenicy chałupę badał,
drzwi jej rozwarły się nagle, wyskrzypując ciepło mrocznego wnętrza na świat, po nocy
chłodniejący.
Sam Gryz wyszedł z chałupy i przystanął tuż, w pobliżu.
Dziwnie on jakoś przystanął! pomyślał baczny Kiepas. Nie po swojemu i nie po
zwyczajnemu, jakby udawał tylko, że przystanął, aby oczy ludzkie otumanić
Gryz tymczasem ruszył z miejsca i skierował się ku latarni.
Latarnia rzucała na ziemię okręg złotawy i targała nim nieustannie na strony, jakby go z
kurzu chciała otrząsnąć.
Murawa w tym okręgu zieleniała po dziennemu, a jedyny i samotny rumianek zdawał się
olbrzymieć niepomiernie dzięki wybujałemu cieniowi, który odeń po murawie dłużył się bez
końca, jakby to czynił z myślą o innej, nie znanej nikomu a zgoła niebotycznej roślinie.
Gryz szedł ku latarni krokiem powolnym i na pozór niedbałym.
I chód ma jakiś odmienny! miarkował podejrzliwie Kiepas. Nigdy on tak nie
chodzi i nigdy tak nogami nie przebiera. Licho go wie, co za nogi ma teraz pod sobą?
Może własne, a może nie własne. Wszystkiego się po nim spodziewać można, bo człek
ponury i niewiadomy Najczęściej milczy, a kto wie, co by powiedział, gdyby milczeć
przestał? Pewno by coś takiego powiedział, że włosy na głowie dęba by stanęły.
Kiepas przeżegnał się zapobiegliwie i wzroku natężył.
Gryz szedł wciąż w tym samym kierunku i zbliżył się właśnie do latarni.
Ale, zaledwo w jej okręgu złotawym stanął, Kiepas za głowę się oburącz chwycił.
Ni mniej, ni więcej, jeno Gryz bez żadnej widomej przyczyny znikł z jego oczu. Ani
znaku, ani śladu po sobie z rozmysłu pewno nie zostawił. A na miejscu Gryza zjawił się
kozioł czarny, jako zastępca nagły a nieprzewidziany.
Takie to on zajęcie dla siebie po nocy obmyślił! zawołał w duchu Kiepas, do cna
zgorszony. Nie dość mu tego, że Gryzem jest na utrapienie własne i cudze! Chce mu się
jeszcze od czasu do czasu dla rozrywki piekielnej w kozła się przerzucać ! Udawał przede
mną, że kozła na jarmarku nabył, a pewno go z rąk czartowskich dla niegodnego użytku
otrzymał A może to nawet i nie kozioł był, jeno on sam w dwóch zarówno nikczemnych
osobach! Dobrze się stało, żem kozła nie odkupił. Niech no ja teraz popatrzę, co ten kozioł
pod latarnią uczyni?
Kozioł postał pod latarnią chwilę małą, równą tej, którą Gryz przedtem koło chałupy
stojąco spędził, i opuszczając niespodzianie latarnię, ku chałupie Gryza się skierował.
Szedł krokiem powolnym i na pozór niedbałym, nieochajnie kręcąc zadem i powłócząc
długą szerścią, niby spódnicą postrzępioną.
Ledwo dotarł do chałupy, Kiepas od nadmiaru zwichniętego na umyśle zdziwienia rękami
w powietrzu, jak wiatrak, bezładnie zatrzepotał. Kozioł znikł z jego oczu, niby starannie z
oblicza ziemi zdmuchnięty, a na jego miejscu Gryz zjawił się pilnie tym razem jako
odmianek kozła .
Postał chwilę małą, odpowiadającą ściśle owej, którą kozioł przedtem koło latarni zwlókł, i
machnąwszy dłonią, wszedł do chałupy i drzwi za sobą zatrzasnął.
Jakiś ty mądry! pomyślał Kiepas z radością złowieszczą w duszy. Córkę rodzoną
do miasta z chałupy wygnałeś, aby ci tylko w twych wybrykach czartowskich nie
przeszkadzała! Wiem teraz przynajmniej, z kim mam do czynienia! Nie wiem tylko, kto w
twej chałupie główną i odpowiedzialną jest osobą? Czy ty, czy kozioł, czy oboje razem? Kto z
was gospodarzy, a kto komu usługuje? Myślisz, że ci bezkarnie ujdzie twoja nocna w dwie
osoby przechadzka i że nikt jej nie widział? Ciekawym, jak mi w oczy spojrzysz, gdy
zapytam o to, co się na oczach moich stało?
I Kiepas krokiem zwycięskim zbliżył się do chałupy Gryza.
W chacie ciemność panowała i cisza.
Jeno w głębinie sadu mocował się ze sobą, ledwo pochwytny dla ucha a mozolny szmer,
jakby w nim po ciemku łódź samotna do brzegu nieznanego przybijała.
Kiepas twarz do szyby przywarł i nakryciem dłoni oczy postronnego światła pozbawił, aby
je z wnętrzem izby połączyć.
Ciemno było w izbie i nic wypatrzeć nie mógł, prócz bielejącej naprzeciwko ściany.
Udaje, że śpi! pomyślał Kiepas. Ledwo do chałupy powrócił, a już by właśnie
zasnąć zdążył. Chce mi snem oczy spylić7 ! Nie dam się!
I Kiepas pięścią w szybę uderzył.
Szyba zadygotała, jak w febrze, i zadzwoniła rzęsiście.
Nikt się na to dzwonienie z izby nie odezwał.
Jeszcze udaje! pomyślał Kiepas zniecierpliwiony. Nic mu teraz nie pozostało, jak
tylko udawać i udawać Niech mu przynajmniej to udawanie wedle sił utrudnię.
I znowu pięścią w szybę głośniej uderzył.
Jednocześnie niemal z powtórnym uderzeniem na szybie od wewnątrz zarysowała się
bezkształtnie spłaszczona twarz Gryza, lgnąca do szyby, jak zakalec.
Twarz zresztą nic nie rzekła, zadawalniając się najzupełniej swym ścisłym do szyby
przylgnięciem. Kiepas z uciechą stwierdził w tej twarzy pytający wyraz kłopotliwej trwogi,
lecz pomyślał, że lepiej po nocy sprawy drażliwej nie wszczynać i odroczyć do jutra
odpowiedź na pytanie, które w tej twarzy z nosem, u samej szyby na bok przetrąconym,
wyczytał.
Jutro ci powiem, co dziś miałem do powiedzenia! zawołał i dał znak ręką, że
rozmowa poniekąd skończona.
Twarz z oburzeniem odkleiła się od okna i ze złością znikła w ciemnościach.
Domyśla się, że wiem wszystko! rzekł w duchu Kiepas i powrócił do swej chałupy.
* * *
Nazajutrz, skoro świt, czatował już na Gryza, stojąc wytrwale w pobliżu jego sadu.
Gryz wkrótce wyszedł i spojrzał na szybę swego okna, jakby chciał sprawdzić, czy tkwi na
miejscu. Kiepas też na szybę spojrzał.
Czegoś chciał? spytał Gryz mrukliwie.
Niby to nie wiesz, czego chciałem? odparł Kiepas, pomrugując okiem na Gryza.
Gryz nic nie odpowiedział, dając do poznania, że na słowa z gęby Kiepasowej czeka od
niechcenia.
Powiedz: wiesz, czy nie wiesz? spytał z mocą Kiepas i dłoń tak podniósł, jakby
zamierzał nią targu dobić.
Nie łechtaj mię słowami po próżnicy, jeno gadaj wprost odpowiedział Gryz i wąsa
wargami, jak siana ze żłoba, poczerpnąwszy, przymiął go dość mocno, zanim znów na
swobodę wypuścił.
Co ty po nocy wyprawiasz? Hę? spytał Kiepas i głową mu na szyi rozwahanej
pogroził.
Patrzę przez okno, kto mi szyby pięścią wygrzmaca odrzekł Gryz i pięść Kiepasowi
pokazał.
A ja patrzę na to, jak się ty w kozła czarnego przemieniasz i zadem włochatym do
gwiazd się mizdrzysz na oślep! odparł Kiepas i splunął na łopuch, który w tej chwili pod
nogami spostrzegł.
Głupiś! rzekł Gryz i na ten sam łopuch splunął niemal jednocześnie.
Nie głupim, jeno oczy mam we łbie! zaprzeczył Kiepas, obcasem łopuch oplwany
dziurawiąc. Może się zaprzesz tego, żeś po nocy z chałupy wyszedł?
Wolno mi z chałupy wyjść zauważył Gryz i z nieznacznym pokłonem chałupę
wskazał.
A może się zaprzesz tego, żeś wyszedłszy z chałupy, postał przy niej chwilę małą?
rzekł Kiepas i, przymarszczywszy lewego policzka, brew jednocześnie podniósł.
I tego się nie zapieram odparł Gryz, rozwachlarzając dłonie. Kto z chaty wyjdzie,
ten zazwyczaj koło niej chwilę małą postoi.
A postawszy chwilę małą, nie skierowałeś
że kroków do mojej latarni? spytał
Kiepas, pośpiewując uszczypliwie i wysuwając naprzód dolną szczękę.
Tego już nie pamiętam odpowiedział Gryz i głowę z lekka odwrócił.
Więc może i tego nie pamiętasz, żeś dotarłszy do mojej latarni, w kozła czarnego się
przedzierzgnął? zawołał zwycięsko Kiepas i ujął się pod boki.
Głupiś! powtórzył Gryz. Pewno widziałeś i mnie, i kozła, i poplątałeś nas we łbie,
w którym plącze się wszystko, cokolwiek się tam przedostanie. Kozioł do miejsca nowego
nawyknąć jakoś nie chce, więc go już kilka razy z drogi nawracać musiałem. Zwichnęło ci się
coś we łbie na ten widok i kwita. Znam twoje bajdy nie od dzisiaj i nigdy im ani ucha, ani
wiary nie daję. Gadałeś mi przecie, żeś naszego wikarego na samym środku księżyca
przyłapał na tym, jak pelerynę nieustannie to zrzucał, to wdziewał. To pewna, że księżyc był
osobno na niebie, a wikary osobno na ziemi. A tyś wikarego do księżyca tak właśnie, jak
mnie do kozła przyłatał. Nie mógł to wikary innego miejsca dla wdziewania i zrzucania
peleryny znaleźć, jeno musiał aż na księżyc wędrować, aby tam to wszystko, coś mu wraz z
peleryną przypisał, załatwić? I mało mu było księżyca, że sam środek jego wybrał?
Nie moja w tym głowa, a jego, czemu środek upatrzył, a okraje pominął odparł
Kiepas, spychając na wikarego wyłączną odpowiedzialność za wybór miejsca.
Głupiś! powtórzył znowu Gryz. A drugi raz mi opowiadałeś, że sędzina, w
kokoszę czarną przeobrażona, dziobem do twej szyby kołatała, upraszając pilnie o
pozwoleństwo zniesienia jaja w twej izbie.
I pozwoliłem! zawołał Kiepas, podnosząc palec do góry i przytaczając swe
pozwoleństwo na dowód, że i reszta zdarzenia tak samo była prawdziwa i rzeczywista.
Głupiś! rzekł Gryz. Tak samo jej twoja izba do zniesienia jaj była potrzebna, jak
tobie to jajo do twej opowiadanki durnej! A przyparty do muru upewniałeś na domiar, że
czarne było, nie białe.
To już jej rzecz, nie moja, dlaczego czarne, a nie białe zniosła zauważył pośpiesznie
Kiepas, spychając tym razem na sędzinę wyłączną odpowiedzialność za wybór koloru.
Głupiś! zawrzasnął Gryz i ujrzawszy w oczach Kiepasa jakieś zaprzeczenie,
wzdrygnął się bezsilnie całą swoją osobą.
Kiepas ręką machnął.
Co wiem, to wiem, i nikt mi tego nie odbierze odparł spokojnie w poczuciu
podejrzanej dla Gryza słuszności.
Co wiesz? spytał Gryz.
A to wiem, że masz z diabłem konszachty rzekł Kiepas i wytknął palcem rozwarte
oburzeniem oczy Gryza.
Nie rzucaj mi obelg w twarz, bo cię kiedyś w pysk za to lunę! odparł Gryz i
odwróciwszy się, wszedł z powrotem do chałupy.
Poczekaj
no, bratku! pomyślał Kiepas, pięścią odgrażając się już nieobecnemu
Gryzowi. Niech no tylko noc nastanie, a sprawdzę, kto z nas ma słuszność. Na pewno cię
będzie twoja chętka czartowska korciła. Nie wytrzymasz i znów swą przemianę koźlatą wedle
układu z diabłem odrobisz!
* * *
Noc nastała i o tej samej, co poprzedniej nocy, godzinie Gryz się z chałupy wyłonił.
Nie wytrzymał! pomyślał Kiepas, dech w piersi tamując. Gryz postał chwilę małą i
ku latarni swe kroki skierował. Zaledwo do latarni się zbliżył, a pierzchnął z oczu Kiepasa.
Na jego miejscu powstał kozioł czarny.
Kiepas sznur, zawczasu przygotowany, na szyję kozła zarzucił i do latarni go przywiązał.
Kozioł z lekka przekrzywił na bok głowę i znieruchomiał.
Kozła mam, więc i jego mam. Ciekawym, co teraz uczyni? pomyślał Kiepas, patrząc
na kozła tym wzrokiem, którym zazwyczaj Gryza obdarzał.
Ledwo to pomyślał, a Gryz z chałupy wyszedł.
A to ci bestia! zaklął w duchu Kiepas. U latarni stoi uwiązany, a jednocześnie z
chałupy wychodzi! A może to nie on, jeno ktoś trzeci? zdjął go strach lekki.
Kto tam? zawołał, patrząc na zbliżającego się Gryza.
Czy ślepy jesteś, że nie widzisz? odparł Gryz. Znów mi kozioł z zagrody uciekł.
Niby to nie wiesz, co się z twym kozłem dzieje? rzekł podejrzliwie Kiepas.
A co się dzieje? spytał Gryz.
Do latarni go przywiązałem odpowiedział Kiepas z przebiegłym uśmiechem. Nie
masz tam śladów od sznura na szyi?
Głupiś odrzekł Gryz i kozła odwiązał.
A ja co twierdzę, to twierdzę! rzekł Kiepas z mocą.
Co twierdzisz? spytał Gryz.
A to właśnie twierdzę, że z diabłem konszachty masz! odparł Kiepas i kozła
kolanem szturchnął.
Nie miotaj mi obelg w twarz, bo cię kiedyś w pysk lunę przypomniał mu Gryz i z
kozłem, tłocząc się o jego boki, do domu wrócił.
Kiepas, milcząc, wzrokiem pogardliwym do końca go odprowadził.
* * *
Następnej nocy powtórzyło się to samo zjawisko.
O godzinie z góry Kiepasowi wiadomej Gryz wyszedł jako zawsze z chałupy.
Postał chwilę małą i ku latarni wolnym krokiem podążył. Zaledwo w jej pobliżu się
znalazł, a znikł swoim zwyczajem z oczu Kiepasa, ustępując miejsca zjawionemu znikąd
kozłu.
Kiepas krokiem stanowczym zbliżył się do kozła i w oczy mu zajrzał uporczywie.
Tomaszu? rzekł porozumiewawczo, z naciskiem imię Gryza sylabizując.
Czego chcesz? zapytał kozioł ku niewielkiemu zresztą zdziwieniu Kiepasa.
A więc ty wiesz, że ci Tomasz na imię? zawołał z tryumfem Kiepas, jakby kozła na
gorącym uczynku przyłapał.
Wiem i nie zapieram się tego odparł wyraźnie kozioł. Nigdy nie wiadomo,
co za stworzenie pod powłoką ludzką na świat przychodzi. Każdy z
niej dla siebie i po swojemu korzysta. To tylko pewna, że właściwy jej użytek jest dotąd
jeszcze nie znany nikomu. Stąd tyle pomyłek i stąd owo nieustanne zrzucanie w ciemność tej
luźnie lub samozwańczo, lub wreszcie na opak przywdzianej powłoki, co zazwyczaj śmiercią
się nazywa, a co ma pozór dość niedorzeczny, jak gdyby nie osoba przyodziewku, jeno
przyodziewek osoby stosownej poszukiwał i znaleźć jej nie mógł. I częstokroć się zdarza, iż
przyodziewek bezprawnie przywłaszczony, niecierpliwi się i marszczy na osobie źle
dobranej, co znów się starością nazywa, a co ma też pozór dziwaczny, jak gdyby nie odbiorca
majstrowi, lecz majster odbiorcy zły krój zarzucał. Nie wiem, czyli owo zrzucanie w
ciemność i niecierpliwienie się powłoki ludzkiej na osobie, która ją przywdziała, jest
koniecznością nieuniknioną, to wszakże wiem, iż pewnego razu sam Bóg pod tą powłoką na
świat i jego słoty przyszedł, i wątpię, aby wspomniany przyodziewek, osoby poszukujący
skwapliwie, godniejszego i właściwszego dostąpił użytku.
To powiedziawszy, kozioł czarny odwrócił się tyłem do Kiepasa i skierował się ku
chałupie Gryza.
Kiepas w ślad za nim podążył, dziwiąc się w duchu, że tym razem kozioł i większy jest na
oko, i poważniejszy, i uroczystszy.
Zaledwo wszakże razem do chałupy Gryza się zbliżył, kozioł, nie zwlekając ani chwili,
zniknął dość wprawnie z oczu Kiepasa i zamiast pustki, samego Gryza po sobie na miejscu
zniknienia pozostawił.
Kiepas do Gryza się zbliżył i w oczy mu zajrzał uporczywie.
Koźle uparty rzekł porozumiewawczo, z naciskiem wyrazy sylabizując.
Czego chcesz? spytał Gryz.
A więc ty wiesz, że ci kozioł uparty na imię? zawołał z tryumfem Kiepas, jakby
Gryza na gorącym uczynku przyłapał.
Wiem i nie zapieram się tego odparł wyraźnie Gryz. Nigdy nie wiadomo,
co za stworzenie na świat pod ludzką powłoką przychodzi. Raczej ty
byś się zapierał, gdybym cię osłem dla przykładu nazwał, a wszakże, gdybym jeno chciał,
mógłbym w tobie nic prócz osła nie widzieć.
A czemu nie widzisz? spytał ciekawie Kiepas.
Bo nie chcę! odparł uparcie Gryz.
Na przekór mnie, czy na przekór sobie? dopytywał się Kiepas. I tobie, i sobie na
przekór! odpowiedział Gryz.
A ja co widzę, to widzę! zawołał Kiepas i dłonią w pierś się uderzył.
Co widzisz? spytał Gryz w tę dłoń ukosem wpatrzony.
A to właśnie widzę, że z diabłem konszachty masz odparł Kiepas, wydłużając ku
niemu szyję i łokcie w tył cofając.
Poniechaj obelg, bo cię kiedyś w pysk lunę! odrzekł Gryz i odwróciwszy się do
niego tyłem, wszedł do chałupy.
* * *
Następnej nocy powtórzyło się to samo zjawisko.
O godzinie, którą Kiepas za umówioną uważał, Gryz z chaty się wyłonił. Postał chwilę
małą i w stronę latarni się udał.
Zbliżywszy się do niej, znikł umiejętnie, przekazując opróżnione miejsce pośpiesznie
zjawionemu kozłowi.
Kiepas czekał właśnie na tę chwilę i jednym susem kozła dosięgnąwszy, grzbiet jego
wełnisty okraczył.
Opowiadał potem, że kozioł czarny, jak zwierz nie z tego świata, poniósł go w dalekie pola
i lasy, których opis niezmiernie dziwił słuchaczy, jako zgoła niezgodny ze znanymi im naokół
miejscowościami.
Tak czy owak, Kiepas konno na koźle niezły kawał drogi ujechał, nogami włócząc po
ziemi, a kończyną własnego grzbietu kłócąc się dotkliwie ze grzbietem na przełaj skaczącego
kozła.
Właśnie galopował zuchwale po jakichś jarach, których rozpoznać w biegu nie mógł, gdy
nagle zoczył z dala idącego mu naprzeciw Gryza i widokiem jego wykolejony, osiadł
znienacka na ziemi, uczuwszy przesadnie wielką próżnię pomiędzy kolanami, które kozła z
uwięzi ścisłej wypuściły.
Gryz ramiona w porę rozkrzyżował i kozła, który poskokami utratę zmysłów zdradzał,
pochwycił i dłonią silną okiełznał.
Kiepas się z ziemi nie podnosił, upadek swój w rodzaj spoczynku trafnie przedzierzgając.
Gryz z kozłem zbliżył się do niego.
Czemu chudobę mi dręczysz? zapytał.
Kiepas na piasku pierwszą literę swego nazwiska kreślić zaczął, lecz nie dokończył.
Czemu chudobę mi dręczysz? powtórzył głośniej Gryz.
Tyłem ją udręczył, ile ona i mnie udręczyła odpowiedział Kiepas, sapiąc mozolnie.
Kto ci pozwolił kozła pod wierzch zażywać? dąsał się Gryz i kozła pchnął przed
same oczy siedzącego na ziemi Kiepasa, aby mu pokazać, jak zwierzę pojeździe wierzchowej
wygląda.
Wyglądało opłakanie.
Nie o koźlą skórę, jeno o własną ci chodzi rzekł Kiepas, uśmiechając się chytrze.
Sam się tą jazdą zmęczyłeś, a kozła do oczu mi pchasz dla niepoznaki. Albo ja wiem, który z
was człek, a który kozioł?
Głupiś! odrzekł Gryz.
Zły jesteś, żem cię pod sobą kawał czasu miał i żem na twym karku kawał świata
ujechał! odparł zwycięsko Kiepas.
Głupiś! powtórzył Gryz.
A może ci twą koźlą odmianę tak postrzępiłem i poniszczyłem, że ci się w nią teraz
wystroić już nie sporo domyślał się Kiepas.
Głupiś! wrzasnął Gryz, natężając szyję, jakby ją chciał do cna wyżyłować.
Kiepas zamilkł na chwilę.
A ja co myślę, to myślę odezwał się po chwili milczenia i grudkę ziemi, w palcach
wygniecionej, cisnął za siebie.
Co myślisz? spytał Gryz, głosem zawczasu zdławionym.
A to myślę, że z diabłem konszachty masz odparł Kiepas i powstał z ziemi
stanowczo.
Gryz milcząc w pysk go lunął.
Jeżeli jeszcze raz tę obelgę powtórzysz, w pysk cię lunę rzekł, dłoń o grzbiet kozła
pocierając.
A przecież mnie już lunąłeś? zauważył prawdomównie Kiepas.
Tym razem na pogróżkę cię lunąłem, a drugim razem lunę cię na pokaranie twej gęby
zuchwałej wytłumaczył Gryz.
Podgróżki otrzymanej Kiepas się nie uląkł, ale obietnica kary niemile go dotknęła.
Nie będę ci dokuczał, jeśli i ty mnie dokuczać nie będziesz rzekł z nagłym
wybuchem szczerości.
Jakże ci to dokuczam? spytał Gryz.
Dokuczasz mi tylekroć, ilekroć w obecności mojej twierdzisz, że niby nie
wiadomo, co za stworzenie na świat pod ludzką powłoką
przychodzi. Mąci mi się w głowie od tych wyrazów, a ten zamęt dręczy mię więcej, niźli
ja kozła twego udręczyć zdążyłem. Kozioł mię bowiem zrozumiał, a ja tych wyrazów
zrozumieć nijak nie mogę.
Gryz obiecał, że nigdy wobec Kiepasa zdania tego nie wygłosi. I dotrzymał słowa. A i
Kiepas słowa dotrzymał i nigdy mu już odtąd kozła nie okraczył.
PODLASIAK
Spotkały się dwa zuchy,
Ten
ci ślepy, ów głuchy.
przygadywka ludowa
Było ich dwóch: prawy kulawiec, a lewy jednoręki.
Ten ostatni posiadał jeno lewicę, więc mu było dogodniej i ściślej podczas wędrówek
nieustannych prawym, przegrody wszelkiej wyzbytym ramieniem z przyjacielem się stykać, a
lewicy, którą wielce sobie ważył, swobodę i przestronność pozostawiać.
Obydwaj nawykli do tych niezmiennych a współzależnych względem siebie stanowisk, jak
para dobranych szkap, w jednym chodzących zaprzęgu, z tą jeno z dala już postrzegalną
różnicą, że kulawiec pod wpływem zawiłych wymogów mitrężnego kalectwa potykał się i
poskakiwał, jakby co chwila pracowitym ułamkiem niedokończonej prawej nogi na świat cały
wierzgał opryskliwie, a jednoręki maszerował żwawo, jeden krok dając na kilka przenośnych
podrygów dygotliwego przyjaciela.
Toteż jednoręki dzierżył głowę na karku statecznie i ze świadomie pionową przewagą nad
kulawcem, który co krok tykwiastą półkulą połyskliwej łysiny wstrząsał luźnie i
przymuszenie, niby podrzucany pełną pośpiechu bryką o zatwardziałych resorach, o ile wolno
tak zamożnym porównaniem obarczać biedaka, wiedząc z góry, iż wolałby podrzuty
wzmiankowanego inwentarza niźli własnego kadłuba.
Zdawało się, iż głową swoją, niby stroskaną i boleściwą grzechotką, przyjaciela kosztem
własnej niedogody zabawia nieustannie, aby mu wynagrodzić trud współwędrowania.
Idąc, czapę w ręku na odmachu trzymał i okrywał nią niespokojną głowę jeno w chwili
postojów, w przeciwieństwie zresztą do druha, który ze swej czapy wprost odwrotny czynił
użytek.
Tak czy owak, każdy swej strony trzymał się starannie, gdyż w razie nieoględnego miejsc
pogmatwania wikłali się w zgubionym karygodnie kroku i jeden drugiemu stawał się nagle
ciężarem nie do zniesienia i przeszkodą nie do usunięcia.
Zgryźliwy i nieustępliwy kulawiec narzekał wówczas na wściubską lewicę przyjaciela i
bezprawną obecność jej u boku wyczuwał, niby natłok zbyteczny i ciasnotę dokuczliwą.
Jednoręki zaś, łagodniejszego będąc przyrodzenia, kolanem jeno z lekka napominał i
odstraszał szturchającą go, na kształt ślepego wahadła, nogę kulawca, której z kolei
przypisywał namolną zbędność piątego koła u wozu. Przy czym ów wóz mimo woli za swoją
i nietykalną własność uważał, a piąte koło za niedorzeczny i złośliwy pomysł zuchwałego
przyjaciela.
Rzadko wszakże zamieszka taka się zdarzała.
W ostatnich szczególniej czasach przyjaciele wzajem na siebie uskarżać się nie mogli.
Wyruszając w drogę, obrzędowo niemal zajmowali swe lewe i prawe stanowisko, z tym
jednak pomniejszym zastrzeżeniem, że jednoręki, mając na usługi dwie całkowite nogi,
zajmował je pierwszy i od razu, kulawiec zaś czynił to z niepoprawnym, aczkolwiek
nieznacznym opóźnieniem, zrywając się z miejsca, jak do łamanego lotu, i z podejrzliwą
bacznością obskakując wyczekującego cierpliwie towarzysza.
Po czym szli zgodnie i umownie .
Jednoręki swe kroki powolne do szybkich podrygów kulawca dostosowywał tak
umiejętnie, jak gdyby z uroczystymi przestankami wtórzył na basetli piskliwej krzątaninie
smyka na strunach w nic, prócz własnego pisku, nie zasłuchanej skrzypki.
Jeśli jednoręki trafem kulawca z oczu stracił, szukał go zawsze na prawo.
Kulawiec w tym samym wypadku na lewo zerkał nieomylnie.
Dzięki obopólnej bezdomności zawsze im bywało po drodze i myśl o rozłące, jako
nierzeczywista i niewykonalna, nie miałaby dla nich ani znaczenia, ani zastosowania.
Obojętny był im kierunek zdybanej drogi i obojętny podział świata na cztery dokładnie
oznaczone strony.
Na dwie go zazwyczaj dzielili: lewą i prawą, a i ten podział zbyt był osobisty i miał na celu
nie ujęcie w ład przestrzeni, jeno uporządkowanie ich wędrownego współstosunku i
współkroczenia po powierzchni ziemnej.
Szli skądkolwiek dokądkolwiek, a raczej znikąd donikąd, co, mimo jednakiej
treści, dzięki rozłożystszym w swym nieokreśleniu wyrazom sporszy na pozór kęs świata
zagarnia i uprzytamnia.
Świat, w ten sposób zagarniony i uprzytomniony, udzielał im wszystkich dróg naraz, a
żadnej z osobna.
Szli po chlebie prośbowanym , nie pragnąc innego.
Przyszli na świat po to, aby co chwila, nieustannie i raz jeszcze znikąd donikąd
przychodzić, jakby przyjście na świat prócz przyjścia żadnych innych skutków samo przez się
za sobą nie pociągało.
Kulawcowi ten świat zdawał się stromy i niedoskoczony, a jednorękiemu
niepochwytny i uboczny .
Jeden na tym stromym, a drugi na owym ubocznym świecie znajdowali czasami już to but,
spłaszczoną przyszwą w piach wbity, a dziurawą podeszwą ku niebu tak zwrócony, jakby
właściciel, pod ziemię ze wstydu uciekając, na powierzchni w pośpiechu go zostawił, już to
pergaminowe zesztywniałą na wietrze i rdzawymi zajadami popiętnowaną szmatę, która na
próbne uderzenia kija odzywała się pohukiem drzwi, gwałtownie zatrzaśniętych, już to
połowiczny rzemyk od niewiadomych raz na zawsze portek, nie tyle widać zgubiony, ile
odrzucony jako zgoła bezużyteczny, a który mimo to zaszyty w przeguby stężałego i kołami
wytłoczonego błota, zdawał się napraszać na jakikolwiek postronny nawet i niewłaściwy mu
użytek.
Pomiędzy obojgiem przyjaciół ustalił się zwyczaj milczący i surowy, że przedmiot na
drodze znaleziony należał do tego, który go pierwszy zaoczył , nie zaś ręką dosięgną! lub
nogą dla przyswojenia nadepnął.
Pierwszy bowiem warunek jednorękiemu, a drugi kulawcowi by nie odpowiadał.
Chociaż trudno było sprawdzić pierwotność zaoczenia, wszakże towarzysze oszczędzali
sobie pod tym względem zawodów i nieporozumień.
Obydwaj tak rzetelnie i święcie dbali o nienaruszalność wspólnego obyczaju, że każdy ze
czcią bogobojną usuwał się od prześlepionego przez siebie znalazku i nie rościł żadnych
praw ani żalów do nabytej przez drugiego własności.
Piechtami kawał świata zdreptawszy, poznali skąpy nadmiar zabrakowanych , niczyich
przedmiotów. Rozumieli przeto zbrodniczość i okrucieństwo grabieży, popełnionej na tak
rzadkich, a zawczasu we wzrokowe posiadanie ujętych relikwiach. Te ostatnie miały dla nich
szczątkowy urok sprzętów domowych i poufny czas osiadłego kędyś na stałe zapiecka.
Koczując z miejsca na miejsce i wiedząc z góry, że nikt ich nigdzie nie czeka, dochrapali
się wreszcie takiego samopoczucia, jakby nigdy i nigdzie ich nie było
Rzec można, iż zanieistnieli w sobie .
Jednakim bez różnicy wzrokiem patrzyli na przedmioty martwe, na zwierzęta, na rośliny i
na ludzi, bezwiednie równając wszystko do jednego kędyś prapoziomu
Raz nawet ktoś wrażliwszy, gdy im jałmużnę podawał, stwierdził mimo woli, iż patrzą
nań, jak na pień lub na trupa, i uważając to za złą wróżbę, zaklął, splunął i odwrócił się od
nich z niemiłym, aczkolwiek nieuzasadnionym uczuciem, że jest, albo będzie wkrótce takim
samym właśnie, zawczasu przez nich upatrzonym pniem, albo trupem.
Nie mogli sobie widać pozwolić na zbytek oglądania świata pod rozmaitym kątem i z
rozmaitego stanowiska.
Nie mieli zresztą ani kąta, ani stanowiska.
Świat ich żywcem roztrwonił w swych obszarach, jak dwa złamane i do obiegu niezdatne
szelągi.
I teraz oto szli znikąd donikąd.
Zbliżyli się trafem do lasu i od dawna zdrożeni, zgodnie, choć milcząco postanowili na
jego widok wypocząć.
Najczęściej w lasach przygodnej szukali przystani.
Była to zresztą przystań na drwiny i wypoczynek na opak. Po prawdzie bowiem mówiąc i
zapatrując się na istotę rzeczy ze stanowiska bezwzględnie trzeciej osoby, należałoby raczej
przypuszczać, iż wypoczywali nie w samym lesie, jeno w tym, co inni ludzie widokiem
lasu przezywają, mając przy tym na myśli nie tyle las, ile własne oczy.
Zatrzymali się na samym przylesiu , nie śmiejąc wnikać głębiej w szum i w cienistość,
gdyż takie wniknięcie mogłoby przydać im podejrzany wygląd ludzi poszukujących kryjówki,
a zbytnie zboczenie z drogi mogłoby narzucić im pozór zbiegów.
Zaludnili więc sam widok lasu, jakby w celu uzupełnienia i ożywienia
nieprzynależnego nikomu obrazu.
Zdawałoby się, że nawet las, w ścisłym tego słowa znaczeniu, był niedostępny dla tak
rdzennie bezdomnych dziwadeł i wzbraniając im swej treści istotnej, udzielał jeno swych
zielonych pozorów, które na swój sposób i na swoją potrzebę użytkowali wedle możności.
Las, do którego się dowlekli, niczym się dla nich nie różnił od tysiąca innych, po drodze
spotykanych lasów.
Na świecie trwało jeszcze ciemne rano.
W powietrzu wszczął się pierwszy zamęt i popłoch myszatych a ponikąjących w bławym
rozcieńczeniu zmierzchów.
Niektóre z nich, pierzchając w rozsypkę, szukały piwnicznego schronu po jarach i
krzewach. Inne, rozpraszając się stopniowo, jak koła na wodzie, ustępowały nieokreślonego w
przestworach miejsca nowo przybyłym świtom.
Na niewidziane dawał się odczuwać kulisty i odległy pośpiech nadchodzącego spoza ziemi
słońca.
Światło jego dymne jeszcze i deszczowo mętne nie rozwidniało przechodniów, jeno
odgraniczało je wzajem od siebie, złotawym kopciem osiadając na zoranym polu, które jeżyło
i rozluźniało oku swe grzbieciaste zagony, połyskujące na załomach ziemistym i
pochmurnym fioletem, niby kruszce wilgotne, tu i ówdzie siekierą zadraśnięte i podważone.
Od pola światło szło do lasu, lecz nie docierając szczelnie do drzew, pozostawiało
pomiędzy nimi a sobą próżnię, majaczącą nikłymi przypomnieniami ubiegłej nocy.
Łupliwa i krucha kora sosen, odstając na sękach, jedwabiście rdzawiła się w tym
przyćmieniu przedporankowym, a różowo mleczne pnie wilgotnych i zawsze chłodnawych
brzóz, kędzierzawiąc się na zadrach zwitkami kredowego naskórka, to bielały, jak smukłe
śnieżki, to różowiały przelotnie na kształt nóg bocianich, to znów plamiście migotały swym
srokatym pręgowaniem.
Jedna tylko ponad rowem strzępiasta i ospowata od rosy pokrzywa blask przedwczesny
złowiła swym najwyżej wystrzelonym liściem, który nad ciemniejszą odeń ziemią płonął jak
samotny kaganek i wyprzedzając słońce, skupiał na włochatej powierzchni ukosem podaną
złocistość niedostępnego jeszcze dla reszty świata poranku.
Pierwsze wróble, otrzepując na gałęziach pióra i dzioby, ćwierkały po jednemu i nie do
końca
Słychać było od czasu do czasu ich nagły trzepot i dreszcz wśród liści, ociekających
kroplami rosy, przemieszanej z otrząśniętym po trosze pierzem.
Na niskiej i niby najeża ostrzyżonej murawie przyleśnej stał dąb ustronny i rozłożysty. Stał
dosłownie, gdyż zdawało się, że w miejscu zetknięcia z murawą kończy się i nie zapuszczając
w ziemię żadnych korzeni, samą podstawą rozszerzonego u dołu pnia gruntuje się i
równoważy na jej powierzchni.
Obydwaj przyjaciele, przynagliwszy ostatnich kroków, zbliżyli się jednomyślnie do tego
dębu i usiedli pod nim, plecyma wsparci o pień zawile pobrużdżony i mszysty.
Jednoręki, zdjąwszy czapkę, plackiem położył ją obok na trawie i nogi przed się
wyciągnął, jak chwilowo postronione wiosła .
Kulawiec zaś, czapką łysy czerep dla sposobności osłoniwszy, niecałą nogę skrzętnie
podwinął pod siebie, a całą ostrożnie i niby do snu ułożył w kabłąk na ziemi. Korzystając z jej
pobliskości, ciemnym jak szyldkret paznokciem usunął z przegięciny schodzonej pięty
zbyteczny przytwierdek nabytego po drodze błota.
Siedzieli niemal tyłem do siebie i poglądali na własne utrudzone i przebolałe nogi, jakby
na tych nogach świat się dla nich w tej chwili kończył.
Jednoręki miał torbę niezmiernie długą i pakowną, choć pustą i zaledwo u dołu z lekka
wypaczoną rogatym bezładem szczupłego a rozmaitego brzemienia.
Znać było, iż utrzymuje ją schludnie.
Lśniła się od zgrzebnej, zrudziałej na słońcu czystości.
Od czasu do czasu gładził ją dłonią, jak heblem, strącając z jej kosmatej powierzchni coś w
rodzaju zawsze obecnych otrębów.
Przed każdym posiłkiem wyjmował z jej wnętrza znaleziony niegdyś w kałuży przy studni
kubek blaszany i oglądał go z jednaką zawsze zadumą i skupieniem.
I tym razem wyjął ów kubek, obejrzał go troskliwie i wszechstronnie i z powrotem
ułożywszy na dnie torby, wyciągnął w zamian suchar płaski i dowolnie pogięty. Położył go na
czapce, jak na pokaz, i przyglądał mu się przez chwilę, rozważając zapewne trafność jego
kształtu i stopień pożywności.
Kulawiec był posiadaczem torby kusej i płytkiej, ale upchanej dostatnio i pękatej, jak
kobza.
Na oślep i krzątliwie wynurzył z niej spory gleń chleba i przyłapanym palcami rękawem
potarł go po wierzchu, jakby dla nadania niezbędnego przed spożyciem połysku. Po czym
oburącz rozłupał go na dwoje i na czworo, i smakowitym pochrzęstem ruchliwych szczęk
uprzedzając wprowadzenie odpowiedniego do jamy ustnej kęsa, nastawił mu gościnnie dolnej
wargi, jak dla przyjęcia Komunii.
Chciał widocznie tą wargą przytrzymać w czas sypkie i rozrzutne okruszyny.
Tymczasem już jedna gałąź ciemnego jeszcze dębu rozwidniła się pokątnie soczysta od
rosy i bursztynowa od wsiąkliwego blasku, a jednocześnie drobiazgowo rzezany liść
przeciwległej paproci wyprzejrzyściał i zielonkawym zmierzchem pobarwił szarą pod swym
nakryciem ziemię, nadając jej pylnej powierzchni wklęsły pozór zagadkowo oświetlonego
wnętrza.
Kukułka przez sen kukała w głębinie leśnej.
Jej piersiowe i parzyste okrzyki dolatywały z dala, od strony niewiadomej i czasem
tylko zdawały się pobrzmiewać tuż w samej muszli zasłuchanego na chybił
trafił ucha,
napełniając je po brzegi śpiewnym i rachubie dostępnym zgiełkiem.
Przyjaciele nie słuchali na pozór jej nawoływań, a mimo to, ilekroć zakowała, tylekroć w
takt jej kowania poruszali bezwiednie żuchwami, w których chrupiał chleb, mięsożernie i
pieczołowicie miażdżony.
Chleb ten powietrzem przełknięty i świeżością poranku nasiąkły, upajał ich i przyprawiał o
swoisty zawrót głowy, niby trunek mozolny i cierpliwy.
Zdawało im się, że jednocześnie z tych chlebem pożywają do wtóru i na odległość wonne
powietrze porankowe, i parującą w pobliżu macierzankę, i dalszy od niej krzew smolistego
jałowca, i skapujące z gałęzi wraz z rosą błyski słońca, które pośpiesznie dojrzewało.
Pożywali cały świat, który obecnie dla ich zgłodniałych oczu stał się nieograniczenie
jadalny i dostępny wargom, jak pacierz.
Nie spodziewali się, że za chwilę zdarzy się wypadek, który im przerwie obrząd tajemnego
i zbyt osobistego użytkowania świata.
Stało się to, co się nie zawsze i nie każdemu przytrafia.
Stał się mniej więcej cud.
Kruk, przelatujący nad lasem, zakrakał nagle na śmierć temu właśnie dębowi, pod którym
siedzieli.
Dąb zrozumiał, że godzina niezwykłej śmierci nastała i że mu dano niemal umrzeć po
ludzku, a nie po roślinnemu. Toteż zachwiał się dumnie w swych posadach, wykorzenił się z
murawy i zanim kulawiec jednorękiemu, a jednoręki kulawcowi zdążył cokolwiek
powiedzieć, przedzierzgnął się w upiora i stanął pomiędzy nimi w miejscu, gdzie sam przed
chwilą był jeno bezrozumnym oparciem ich pleców.
Upiór dębowy połapał się od razu w swym nowym na ziemi stanowisku. Nie zaznał
wprawdzie ludzkiego życia, ale zginął śmiercią ludzką, więc ukształtował się na wzór
upiorów ludzkich, zachowując jeno w postaci niepochwytny niemal szczegół, zdradzający
dawne pochodzenie, a mianowicie jeden szczątkowy sęk nad prawym okiem, który sterczał
ukradkiem, jak dość wydatny przeżytek lub zbyt wygórowana rodzimka .
Załedwo się zjawił, a już kilkakrotnie zdążył zmacać ów sęk palcami i za każdym razem
machał dłonią, jakby chciał powiedzieć: "Wiedziałem, że tak będzie!"
Tkwiło poza tym coś dąbczastego w jego potężnych barach, w pogmatwanych kędziorach
bujnej czupryny i w dobrodusznym wyrazie szerokiej i bezładnie brodatej twarzy.
Ponieważ tylko człowiek przychodzi na świat lekkomyślnie nago, zaś upiory w dniu
narodzin zapobiegliwie przynoszą ze sobą wszelką niezbędność , to znaczy jedyny na całą
wieczność przyodziewek, tedy i upiór dębowy nie uchybił tym zwyczajom zagrobnym.
Miał, co miał, aleć nie można było orzec, iż nie miał, albo iż musiał dopiero krwawicą
własną zdobywać sobie prawo do stroju i środki do istnienia.
Brakło mu bowiem wszelkich środków, a może nawet i wspomnianego prawa, ale nie
brakło stroju i jakiego takiego istnienia.
Miał kapelusz ze słomy w kształcie na bakier przywdzianej strzechy, kubrak z
niewiadomego w żołędne wzory samodziału, kamizelę z mchów, naśladujących od niechcenia
spłowiały aksamit, a rajtuzy z łyka, o nogawkach sztywnych i niewiarygodnie luźnych. Spod
rajtuzów wyzierały długie i podstawowe szerokie nożyska, zgoła bose, jakby w celu
bezpośredniego stykania się z ziemią, która tylko w ten sposób dostępna bywa głębszemu
wyczuciu i doznaniu.
Z punktu widzenia nawyków codziennych wyglądał niedorzecznie, jak przesadnie wielki
zbieg okoliczności.
Dla dwojga przyjaciół wyglądał z bohaterska po zbójecku.
Nagłe jego przyjście na świat nie wywarło na nich głębszego wrażenia. Pozbawieni
oparcia, nie opuścili nawet swych miejsc dotychczasowych. Spojrzeli na zjawionego upiora
tak, jakby na wszelkie inne naokół przedmioty, równając go z owym prapoziomem, który
bratał, czy też niweczył wszelką różnicę i odrębność.
Dla tych znużonych oczu wszystko było zarówno obojętne, a obojętność owa usuwała zbyt
uciążliwy i zapewne bolesny wysiłek zdziwienia.
Oczy te bezwiednie stroniły od przepychu zdziwienia, jak od niedostępnych bram
zamkniętego pałacu.
Upiór z wolna prostował swe drgające jeszcze rozpędnym pośpiechem przeobrażeń
członki.
Kulawiec na jego widok resztę niedojedzonego chleba i uciułanych w ręku okruchów
wsypał z powrotem do swej płytkiej torby.
Dębowy szepnął porozumiewawczo do jednorękiego.
Dębowy potwierdził jednoręki i przez okamgnienie przyglądał się milczącemu dotąd
upiorowi, jakby szperał we własnych a stosownych do chwili wspomnieniach.
Podlasiak ? zapytał wreszcie, zgadując zapewne nazwisko i kiwnięciem głowy nie
tyle upiora, ile własny domysł witając.
Podlasiak potwierdził basem upiór, z rozkoszą i ciekawością przysłuchując się
pierwszemu, które wymówił na ziemi, słowu.
Podobało mu się, widać, i samo słowo, i dźwięk własnego a nie znanego dotąd jeszcze
głosu.
Zgadłem, że Podlasiak! pochełpił się jednoręki, zwracając się do kulawca.
Wszystkie Podlasiaki tak wyglądają, jakby zbytecznej na karku gęby co prędzej pozbyć się
chcieli. Po tej chętce poznałem od razu, że Podlasiak!
Nie miałem dotąd żadnego nazwiska, więc jakiekolwiek mi dasz, przyjmę z
wdzięcznością zauważył upiór niesłusznie posądzony o chęć pozbycia się nowo
ukształtowanej gęby.
Podlasiaków dwóch znałem: niemowę i ślepca przypomniał sobie nagle jednoręki.
Niemowa jeno w kucki pochlebczo siadywał i pojękując, czekał cierpliwie, aż mu
jałmużnę z łaski na wystawionych rzędem kolanach, niby na przyzbie, położą. A ślepiec
ten, psia wiara, jurny był i nie w ciemię bity. Po omacku tuż, za odgłosem najcichszych nawet
kroków dybał, a tak trafnie pyskować umiał, że mu się żaden najzuchwalszy przechodzień nie
oparł i nie sprzeniewierzył!
I jednoręki zapewne w imieniu ślepca pięścią pogroził wszystkim rzeczonym
przechodniom.
Żartować nie lubił! dodał kulawiec, z uznaniem pokręcając głową.
Znałeś go? spytał jednoręki upiora.
Po co mi te znajomości, kiedy i sam się czuję nie gorszym od tamtych Podlasiakiem
odrzekł z dumą świeżo mianowany Podlasiak.
Kulawiec w twarz mu wprawnie, jak koniowi w zęby, zajrzał.
W kogoś ty się udał? rzekł z niesmakiem po dość mitrężnym namyśle. Na człeka
tak ledwo
ledwo zakrawasz, jakbyś go naprędce i od biedy jeno zmałpował.
Trudno! odparł z westchnieniem Podlasiak. Dość się na ten świat już to bokiem,
już to łokciami przecisnąć, aby się mimo woli tym lub owym kształtem z gotowego
inwentarza narazić.
I Podlasiak rozwiódł dłonie na znak swej nieodpowiedzialności za własną urodę.
A co ci tam nad prawym okiem sterczy we łbie, jak ten czop w baryle ? spytał
znowu kulawiec i z nieproszoną dokładnością wskazał palcem sęk wiadomy.
W tym właśnie sęk! zawołał Podlasiak, wstydliwie obmacując wybitną pozostałość.
Los mnie obdarzył poznaką dziedziczną, która, właściwie mówiąc, bez żadnego
uszczerbku mogłaby tkwić w miejscu daleko mniej widocznym.
Nachyl się jeno, a wykruszę ci tę poznakę bez śladu rzekł usłusznie jednoręki i
wyciągnął chwytną lewicę.
Unikam wszelkich poprawek i przeróbek! odpowiedział pośpiesznie i niespokojnie
Podlasiak. Nigdy nie wiadomo, co jest potrzebne, a co zbyteczne. Sam Bóg może w ten
doskwierny sposób duszę moją nad prawym okiem zakorkował, aby nie wywietrzała.
Prawdę mówi zauważył jednoręki z nagłą czcią dla wszelkiej w ogóle prawdy na
tym świecie.
Słońce już wyjrzało od dawna i płonęło w rozmaitych skrytkach lasu, jak w tysiącu
bezładnie rozproszonych alkierzach. Niektóre pnie złociły się wypukłe, niby oszklone. Na
poszyciu leśnym myszkowały tu i ówdzie samotne, w ciemności suto oprawne błyski i
migoty, które zdawały się posiadać wagę i własnowolność odruchów .
Na powierzchni murawy rozpostarła się wyplatanka z cieni, powikłanych w krzyż i na
ukos, jak powiewne sznurowania.
Nić pajęcza, łącząca pobliską sosnę z dalekim krzewem metalicznie zieleniejącego
jałowca, barwiła się znikliwie , niby tęczowo nieobecna
Oko widziało zawsze jej ciąg dalszy, zatracając w próżni niepochwytną resztę.
Podlasiak, ciepłotą poranka zagrzany, przeciągnął się i ziewnął w samo słońce.
Kulawiec, zachęcony jego przykładem, wydobył ze splecionych palców pochrzęst kolejny
i usta do zamierzonego ziewnięcia rozwarł łakomie, lecz zamiast ziewnąć, zmarszczył się, jak
do zaciekłego śmiechu, i łzawiąc ślepie, zaskomlał tak, jakby mu w szczękach zawiasa
rdzawa rozluźniła się ku własnemu zadowoleniu.
Bracia! zawołał nagle Podlasiak, tkliwym spojrzeniem obdarzając obydwu
przyjaciół. Ludzie dobrzy! Wędrownicy wytrwali! Bogu dziękuję za to, żem was na
samym wstępie do swego istnienia spotkał! Raźniej mi z wami w świat iść po szczęście, jako
z dwojgiem wiader po wodę!
Chce mu się tę duszę, ponad okiem zakorkowaną, do cna wygadać zmiarkował w
głos jednoręki.
Zbyt długo milczałem, korzeniąc się w ziemi i szumiąc ponad nią! ciągnął dalej
Podlasiak. Dotąd jeszcze zachowałem tę wstydliwość roślinną, która dopiero po śmierci
pozwala liściom stroić się i zdobić w przepychu tęczy i zdradzać obecność barw tajonych za
życia i wzbronnych sobie samym. O, przez długie lata byłem nieobliczalnie smutną ofiarą
nieustannej i niestrudzonej wstydliwości!
Gadaj bez wstydu, bo nie słucham ośmielił go kulawiec i twarz odwróconą nastawił
pilnie słońcu.
Podlasiak skrzyżował dłonie na żołędnych wzorach zbryzganej słońcem kamizeli.
Stoję przed wami jako bywalec leśny i z tamtego świata wychodźca, bosymi stopami na
ziemi rozkosznie utwierdzony! zawołał głosem donośnym, postukując stopą o ziemię.
Nie wiem, jak długo jeszcze zdołam wpobok was przebywać? Skoro tylko przypadkiem
zbytnio się od ziemi odbiję lub odskoczę, czeka mię pod przymusem niepohamowanych
przeznaczeń natychmiastowy i bezpowrotny odlot w niebiosy. Taka jest bowiem niedola
każdego upiora; pociąg do rozpędu i bezpowrotność odlotu! Latawiec jestem, latawiec
rodowity!
Uchowaj Boże od takiej niedoli! wtrącił z zadumą jednoręki i westchnął na wszelki
przypadek.
Trudno mu się wygadać, więc dziwaczy, aż mu się pypeć na języku uzbiera
zauważył kulawiec i uchyliwszy czapki, obłechtał palcami lśnistą łysinę.
Podlasiak zdmuchnął z wąsa muchę zieloną, która bzykając, usiadła mu w pobliżu nozdrzy
wraz z jaskrawiącą się w jej ruchliwym bisiorze szczyptą zdrobiałego słońca.
Ludzie dobrzy! zawołał znowu, życzliwie kiwając głową i uśmiechem popierając
każde kiwnięcie. Zanim wypadki nieprzewidziane oderwą mię na wieki od powierzchni
ziemi, chcę razem z wami posiąść na niej coś najcenniejszego! Pomyślmy tedy wspólnie,
czego nam najbardziej i najnieodzowniej dotąd brakowało?
Jednoręki z widoczną troską o wniosek, a kulawiec z niedowierzaniem pogrążyli się w
zadumie.
Żaden z nich wszakże nie mógł jakoś odpowiedzieć na pytanie Podlasiaka, a i sam
Podlasiak zdawał się gmatwać w myślach rozmaitych.
Wiatr powiał od lasu i przynosząc ze sobą ćwierkanie napotkanego po drodze ptactwa,
rozproszył się po murawie, która na chwilę zafalowała, ukazując srebrzystą stronę niektórych
ziół i traw włochatych.
Czego nam brak? powtórzył po głębokim milczeniu Podlasiak i z pytającą uwagą
spojrzał po swych towarzyszach przygodnych.
Łatwo spytać, a trudno odpowiedzieć! rzekł jednoręki i pokiwał głową bezradnie.
Kulawiec przemilczał, coraz zapalczywiej oddając się namysłom.
Pytanie Podlasiaka zaskoczyło obydwu zbyt nagle, ogłupiając na chwilę bezczynną dotąd
cząstkę duszy, w której się kryją tego rodzaju odpowiedzi
Przestworu nam chyba nie brak zawyrokował Podlasiak i wskazał dłonią pierwszą
lepszą oddal przed oczyma.
Nie brak potwierdził jednoręki, posłusznie biegnąc wzrokiem za dłonią Podlasiaka.
Człek i wygodę ma, i rozkurczenie wszelakie.
Kulawiec trawę palcami poczesał.
1 chleba mamy pod dostatkiem mówił w dalszym ciągu Podlasiak, przenosząc wzrok
z pustawej torby jednorękiego na pulchną torbę kulawca.
Do jutra wystarczy oświadczył jednoręki i po namyśle dodał: Do południa.
Kulawiec torbę swoją poklepał pieszczotliwie.
Do południa powtórzył do południa!
Twarz Podlasiaka rozjaśniła się nagłym pomysłem i poszerzyła z radości.
Wiem, czego nam brak! zawołał, uderzając się dłonią w czoło. Oczy obydwu
przyjaciół zwróciły się ku niemu.
Łaskawie przyjął ich spojrzenia i wyprostował się uroczyście.
Wiedział.
Przez okamgnienie zdawał się upajać zdobytą nagle wiedzą.
Pocałunku nam brak, pocałunku! zakrzyknął wreszcie w echa leśne i dłonią
potrząsnął w powietrzu, jakby komuś znak umówiony na odległość podawał.
Jednoręki podniósł zwieszoną dotąd w zamyśleniu głowę, a kulawiec czołgliwym susem
przydźwignął się po ziemi ku Podlasiakowi i ucha, jak lufy, nastawił.
Wyznajmy to sobie nawzajem, że nigdy żadna dziewczyna nie obdarzyła nas dotąd
pocałunkiem! zawołał Podlasiak i ręką na odlew machnął tak rozpaczliwie, jakby chciał
własne słowa na samym ich wydźwięku pogruchotać.
A któraż to dziewczyna takim jak my pokrakom ust swych na chwilowy choćby
poczęstunek udzieli? spytał z urazą jednoręki, sierdziście spluwając na stronę. Na taką,
jak my, przynętę żadnej ryby nie złowisz! Stul raczej tkliwą gębę, zanim ci od żalu jeszcze
nie spuchła!
Nie przeszkadzaj mu, nie przeszkadzaj! zaszeptał skwapliwie kulawiec. Niech się
wygada, bo go tęsknota, jak cholera, trapi!
Po cóż nam tej cholery użycza? żachnął się jednoręki i zdzieliwszy pięścią na trawie
poległą czapkę, wyrównał niezwłocznie wyżłobioną w niej wnękę.
Chyba po raz pierwszy w życiu tak się gorącował! Słowa Podlasiaka wyrwały go nagle z
tej nałogowej drętwoty, która, na kształt żółwiego pancerza, chroniła go od napaści wszelkich
nieziszczalnych mrzonek. Ogarnął go niepokój i zawrzała w nim słuszna niechęć do żalu,
który do duszy zakradał mu się cichaczem. Czuł się jak wykolejeniec
Zgadzam się na to, że jesteśmy pokraczni rzekł tymczasem zatrwożony nieco
Podlasiak. Jednemu brak ręki, drugiemu nogi, a trzeciemu sterczy nad okiem sęk, jako
zgoła nieproszony postrach na dziewczęta.
Śmieszliwe są , śmieszliwe! zauważył pośpiesznie kulawiec i palcem ostrzegawczo
pogroził w powietrzu.
Raz go baba za zbyt dokładne podpatry zwarkoczoną do prania bielizną tak na kładce
obiła, że o własnym przodku zapomniawszy, tyłem od niej w poskokach koźlich zmykał i
dopiero za wsią do utrafionej plecyma drogi należycie pyskiem zgłupiałym się odwrócił
objaśnił jednoręki, potrząsając w stronę kulawca pięścią tak napominawczo, jakby to zapewne
na jego widok rzeczona baba uczyniła.
Kulawiec nieznacznie poprawił się na swym miejscu.
Smieszliwe są, śmieszliwe! powtórzył bez potrzeby i spojrzał na Podlasiaka z
przesadną stanowczością.
Podlasiak nie zwracał na niego uwagi.
Uśmiechnął się zagadkowo i poszczypując obiecująco brodę, poruszył próbnie wargami,
jakby je chciał zaprawić do wygłoszenia nie byle jakiej nowiny.
Znam jedną taką dziewkę, której nic nie odstraszy i która się na żaden widok nie
wzdrygnie! rzekł wreszcie powoli i z dumą, osnutą na wyłącznym posiadaniu cennej
wiadomości.
Jednoręki głową uparcie pokręcił, zaprzeczając z góry wszelkim domniemaniom
łatwowiernego Podlasiaka.
Cóż to za dziewka? spytał łapczywie kulawiec i z drapieżną ciekawością zaczaił się
oczyma na odpowiedź.
Podlasiak ze wzrastającą dumą spojrzał na obydwu przyjaciół.
Dziwożona ! oznajmił zwycięsko i ujął się pod boki, aby w ten sposób nadać
swemu odkryciu zuchowatej pewności buńczucznego stwierdzenia.
Nie dla naszej gęby strawa! rzekł jednoręki i machnął lewicą, aby się jednocześnie
opędzić od narzuconej pokusy i od cytrynowego motyla, który, załamując się w locie, zajął
mu pół oka migawkowym i pierzchliwym cieniem.
Skąd ona i czyja? spytał kulawiec, ciekawy szczegółów, z których mógłby coś
pewniejszego na przyszłość wywróżyć.
Niczyja odparł hardo Podlasiak.
Dobrze się składa, że niczyja! pochwycił kulawiec. Co niczyje, to i nasze być
może. A skąd?
Skąd? Nie wiadomo! odpowiedział Podlasiak. Chyba zewsząd, bo i leśna jest, i
ruczajna, i górska, i wszelaka. Już od lat kilku w lesie przebywa. Raz ją tylko widziałem, raz
jeden jedyny. Byłem jeszcze wówczas dębem, przykutym do miejsca i do własnego
milczenia. O samym świcie wynurzyła się z krzewów sąsiednich i podbiegła do mnie żywa,
samowolna, obłyśnięta rosą i powiewająca w warkoczach czepliwymi strzępami
złachmaniałych od kurzu pajęczyn. Zanim zdążyłem cień swój za wiatrem do stóp jej bosych
dorzucić, objęła mię oburącz i ciepłe, nagie ciało przystosowała szczelnie do mojej szorstkiej
kory. A potem pokąsane przez komary i obrzmiałe wargi przywarła mocno do sęka, który
obecnie nad okiem sterczy mi zatwardziałe. Pewno świerzbiały ją i ciążyły od nadmiaru krwi
nabiegłej, bo zakrwawiła je o ten sęk i uciekła z powrotem do lasu, ciesząc się po drodze
śmiesznym widokiem krwi, która jej z warg w dłoń nastawioną skapywała.
Podlasiak zamilkł i palcem potarł sęk nad prawym okiem.
Jednoręki i kulawiec ze czcią na ów sęk teraz spojrzeli. Widok naocznie sprawdzonego
sęka napełnił ich jakąś nadzieją.
Może dlatego właśnie ten sęk mimo woli, jako pamiątkę, zachowałem dodał
Podlasiak po chwili namysłu.
Jednoręki spoważniał.
Jeśli jej sęk nie odstraszył, to może i brak prawicy na przeszkodzie nie stanie rzekł,
powątpiewając z lekka o prawdzie słów własnych.
Po ciemku ją, po ciemku zaskoczyć, żeby do raniusieńkiej zorzy posprawdzać nas
oczyma nie mogła! zaszeptał kulawiec, mrużąc przekrwione powieki i chciwie
zachłystując się ciepłym podmuchem własnego szeptu.
Niech sprawdza! zaprzeczył odważnie Podlasiak. Chcę właśnie, aby mnie
sprawdziła i mimo to sprawdzonemu od stóp do głów przyznała prawo otrzymania
pocałunku!
Jeśli jej komary warg zawczasu nie pokąsają, pewnikiem ich o sęk nad twoim ślepiem
raz jeszcze nie pokrwawi zauważył nieprzyjaźnie kulawiec.
A nuż pokrwawi! schlebił sobie czupurnie Podlasiak. Nawiasem mówiąc,
komarów w lesie nie brak A zresztą, zobaczymy! Pamiętajmy wreszcie z góry o tym, że
tylko jeden z nas może być wybrańcem, a dwaj pozostali muszą z odkurem się pogodzić, na
hańbie poprzestać i wyzbyć się tak sercowych, jak pięściowych uroszczeń do warg, które
ich, jako niezdatnych, pominą. Przysięgnijmy sobie tedy zawczasu, że ani kijem, ani pięścią,
ani kolanem, ani innym zwyczajnym w takich razach narzędziem nie będziemy poszukiwali
na wybrańcu odszkodowania, ani też wywalczali praw do udzielonego jednemu z nas
pocałunku. Pierwszy oto przysięgam i pierwszy będę dbał o wypełnienie umówionych
warunków!
I Podlasiak na znak przysięgi wzniósł ku niebu potężną dłoń, wprowadzając ją w blask
słońca i płosząc z pobliskiej sosny zakłopotanego niezwłocznie jej widokiem wróbla.
Obydwaj przyjaciele poszli za jego przykładem, z tą wszakże różnicą, że jednoręki swoją
dłoń, jako ulubioną jedynaczkę, wzniósł wysoko i troskliwie, niby na pokaz, a kulawiec,
oględnie przebierając palcami, nie doniósł dłoni do możliwego kresu, jeno zwichnął w
napiąstku i zatrzymał w połowie drogi, jako na dostatecznej dla sprawy wysokości.
Przysięgam i w twarz sobie za to napluć nie pozwolę! rzekł jednoręki, z góry
zapewne przewidując hańbę, z którą, jako niezdatny do pocałunku, będzie się musiał wkrótce
pogodzić.
Tyś przysiągł, Podlasiak przysiągł, więc i ja przysięgam dorzucił kulawiec, po kolei
wytykając wzniesioną do przysięgi dłonią swych towarzyszów, a na ostatku własną osobę.
Czyn spełnionej przysięgi wywarł na wszystkich osobiście przez każdego pogłębione
wrażenie oraz związane z przysięgą zamiary przeniósł nagle ze świata mrzonek w świat
radośnie dostępnej rzeczywistości.
Nawet jednoręki zaniepokoił się pilnie i otarł usta rąbkiem rękawa.
Podlasiak rozszerzył oczy i zdawał się podziwiać towarzyszy, wespół z nim obarczonych
powagą uroczystej przysięgi i doniosłością spodziewanych przygód.
Kulawiec obejrzał niecałą nogę i po namyśle poprawił szmaty, w które była u dołu, jak w
ścisły pokrowiec, spowinięta.
Gadaj teraz, gdzie się dziewka ukrywa? zagadnął Podlasiaka. Pewno pod gołym
niebem samopas gdziekolwiek stojłuje, głupiejąc jak ta jałoszka, gdy się w nic zapatrzy?
Spieszno ci? zapytał z wyrzutem jednoręki, karcąc kulawca oczyma za trafność i
zaraźliwość pośpiechu, który i jemu wbrew woli się udzielał.
Nie po jałmużnę idę! odparł zuchwale kulawiec i z powikłanym wysiłkiem powstał z
ziemi.
Jednoręki też powstał i, uderzony prawdą słów kulawca, wytrzeszczył oczy i oddech na
chwilę zataił. Na jednym jego policzku zjawił się wypiek nierówny i smużysty .
Zmiarkował od razu! rzekł do Podlasiaka, wskazując ramieniem przyjaciela i
chełpiąc się jego zgadliwością .
Gdzie dziewka? zakrzyknął podniecony własnym powodzeniem kulawiec i niecałą
nogą, jak kilofem, w murawę głucho uderzył.
W dziupli! odszepnął tajemniczo Podlasiak i wysuniętą naprzód głowę podał
usłużnie słuchaczom tak, jakby ją właśnie ze wspomnianej dziupli znienacka wynurzył.
Daleczko? spytał kulawiec, złuskując czapkę ze śliskiej, jak woskowana posadzka,
łysiny, co czynił zawsze, gdy w drogę wyruszyć zamierzał.
Nie bardzo! pocieszył go Podlasiak. Jest tu w głębi lasu dąb pewien, krewniak
mój dawny, a w tym dębie dziupla, a w tej dziupli pszczoły. Dziwożona łasa jest na
miód i pszczołom go stale wyjada. O tej właśnie godzinie i w tej właśnie dziupli zazwyczaj
przebywa i nie zważając na ukąszenia pszczół, najsutsze plastry miodu pożera. Wiem o tym,
gdyż pozostała we mnie reszta wiedzy roślinnej, która w drzewach tkwi bezsłownie, pod
postacią sennego i wonnego krążenia życiodawczych soków.
Podlasiak mimo woli, pod wpływem zapewne dawnych upodobań, liznął dolną wargę
językiem.
Trafisz do dziupli? spytał kulawiec.
Na ślepo! upewnił Podlasiak.
Nie traćmy czasu! zatrwożył się nagle jednoręki.
A więc w drogę! zawołał Podlasiak i ująwszy jednorękiego pod lewe, a kulawca pod
prawe ramię, ruszył zamaszyście naprzód, zdradzając w równym biegu stateczną dziarskość
powozowego konia, wobec którego bezładnie skoczny i wierzgliwy kulawiec zdawał się na
rownym i zabrakowanym wierzchowcem.
Rozpędna i nieco rozbrykana trójca wykolejonych ze wszelkiego ładu i składu
niecierpliwców ze stajennym rumorem wpadła w samą głąb lasu, niepokojąc rozdudnioną
bezprawnie ziemię hultajskim tętentem pięciorga bosych stóp, które migały niemal po
kuglarsku na kształt niewiadomego użytku klepek, podrzucanych na przemian w zarówno
niewiadomym celu.
Podlasiak, jako urodzony szybkonóg, szeroką piersią na przełaj rozpruwał przerażone
własnym poświstem powietrze, torując w ten sposób drogę słabszym od siebie towarzyszom.
Biegli coraz chyżej i nieodwołalniej, już to posapując i głośno połykając własne, skrócone
biegiem oddechy, już to pokrzykując dorywczo i nieprzewidzianie, aby nawzajem siebie
rozzuchwalać i podżegać do coraz niepochwytniejszego pędu przed oczy!
Łamali po drodze krzewy i zarośla, które, nabywszy od nich niestosownego trzepotu,
zaznaczały swój lęk obfitym dreszczem zdmuchniętych z liści na liście świateł i
powszechnym popłochem błędnie przetasowanych cieni z mrugliwą bacznością wracających
na utracone miejsca.
Czasem maleli, zapadając się w jary i wądoły, a czasem urastali ponad siebie, tratując
wzgórza i puszyście obrzmiałe mrowiska, błękitniejące nagłą próżnią otrzymanego od nich w
przelocie, na kształt policzka, śladu stóp, na oślep rozbieganych.
Kulawiec miotał na strony i niezrozumiale potrząsał zacietrzewioną w locie głową, która z
niedorzeczną starannością obskakiwała najżmudniejsze ścieżki i zakamarki leśne, jak nosata i
brodata piłka, ubiegająca się o uciążliwe pierwszeństwo w grze, obliczonej na pośpiech i na
utratę wszystkich naraz zmysłów.
Zdyszani i obłyśnięci łechtliwym i zawiesistym potem wbiegli na polanę, gdzie cisza,
sennie dostosowując się do miejsca, zdawała się posiadać ten sam, co polana, obręb i tę samą
otworzystość. Zielony poblask trawy ślepił na chwilę zaskoczone nagłą widownią źrenice.
Podlasiak wyrzuconą pod kątem nogę znieruchomił, na kształt mocarnego hamulca, i jak
dbały o całość zaprzęgu woźnica, osadził na miejscu oszołomionych własnym galopem
towarzyszy.
Przystanęli, aby się odsapać i uporządkować bezład uwięzłych w gardle oddechów. Na
uboczu polany stał dąb olbrzymi z dziuplą, która połyskując w słońcu żylastą wypuklizną
spróchniałego obrzeża, ukazywała swą głąb szczerbatą, jak paszcza bezzębna i rozwarta do
raz na zawsze stłumionego okrzyku.
Ułudną możliwość i pogróżkę tego okrzyku czuć było w chwilach zamilkania
rozćwierkanego poprzez liście ptactwa.
Tam! szepnął Podlasiak i wskazując palcem dziuplę, przywarł niezwłocznie ów
palec do ust na znak baczności.
Ciszkiem do niej, ciszkiem, żeby nie uciekła! ostrzegł półgłosem kulawiec,
badawczo obzierając dziuplę.
Nie ucieknie! pocieszył siebie samego jednoręki. Do własnej torby ją złowię, jak
niegdyś zająca.
Rok temu zając mu z żyta do torby wskoczył przypadkiem objaśnił, ściszając głos,
kulawiec. Przyłapał go natychmiast i pacierz z radości odmówił. Sam go obielił i sam na
żużlach zrumienił, ale jeść nie mógł, bo od mięsiwa odwykł i zapach pieczystego o bolesne
mdłości go przyprawiał. A ja, choć też nie nawykły, całego zająca, patrząc na owe mdłości,
schrupałem do szczętu.
I kulawiec zaśmiał się ochryple stłumionym śmiechem, który podkreślił udatność i
pożywność smakowitego zdarzenia.
Dotąd jeszcze, po rocznej przerwie, było w tym śmiechu coś poobiedniego.
Nie umknął Bóg mej torbie zająca, nie umknie i dziewczyny rzekł jednoręki i ze
czcią zdjął torbę z ramienia, jakby była i jego, i Boga wspólną własnością.
Bylebyś mdłościami na widok tej ponęty nie wydziwiał, boś nienawykły wtrącił
uszczypliwie kulawiec i mrugnął porozumiewawczo na Podlasiaka.
Podlasiak mrugnięcia nie zrozumiał.
Do dziupli, ludzie dobrzy, do dziupli! szepnął z zapałem i przytrzymując dłońmi
sztywne, do wahadłowych ruchów skłonne rajtuzy, powędrował na palcach ku dębowi.
Jednoręki też na palcach jął się do mety posuwać, a kulawiec za pomocą ostrożnych z
przestankami poskoków, jak świerszcz, w ślad za nimi przemiejscawiał się po trawie.
I zatajonym oddechem, utrudniając sobie każdy krok i obwarunkowując go wysnutymi
naprędce prawidłami umiejętnego stąpania, dotarli wreszcie do dziupli.
Dotarli bladzi od wzruszenia, prócz zresztą Podlasiaka, który w tej chwili właśnie był
czerwony jak upiór.
Nawzajem dali sobie dłońmi znaki, których nikt dokładnie nie zrozumiał, lecz których
niezbędność każdy głęboko odczuwał.
Tak czy owak, wszyscy trzej przyczyniali się usilnie do obfitego wytwarzania grobowej
wokół dębu ciszy, przerywanej jeno powiewem odbitego od trawy i dorzuconego do gałęzi
wiatru, który się po liściach ze wzmożonym szumem a z osłabłym lotem rozpraszał.
Niespokojne pszczoły, opukując dąb czujną kończyną kosmatego tułowia, roiły się u
samego wnijścia do dziupli i nadając jej pozór złociście jątrzącej się rany, ukazywały we
mroku wnętrza dalszy ciąg robaczliwego wrzenia.
Jednocześnie z głębi dębu dolatywał odgłos pilnej krzątaniny i echowego szmeru, jaki
zazwyczaj ożywa się z przytkniętego do ucha pudła milczącej na pozór basetli.
Odgłosy te i szmery nie uszły uwagi zaczajonych nasłuchiwaczy niedomówień leśnych.
Wszyscy trzej radosnym kiwnięciem głowy stwierdzili w milczeniu obecność w dębie
dziwożony.
W tej chwili właśnie, wypłoszona z dziupli garść pszczół, ziarniście przesypując się w
locie, pogłębiła się w powietrzu i w złotą gęstwę skupiając rozluźnione na mgnienie szyki,
wpadła z powrotem do mrocznego otworu.
Po ich właściwym brzęku znać było, iż bronią zaskarbionych w dębie miodów.
Podniecony ich widokiem, jednoręki przytroczył do pobrzeża dziupli swą torbę i lewicą
poszerzył u góry jej otwór tak, aby mogła pochłonąć wszelką z dębu wyzioniętą zawartość.
Dwaj pozostali towarzysze stanęli mu po bokach gwoli przecięcia możliwej ucieczki.
Oszalałe w swej zawziętości pszczoły nie ominęły zbliżonej do nich lewicy.
Jednoręki otrzymał niezwłocznie kilka poszczególnych ukąszeń, lecz mimo to trwał
mężnie na pozyskanym stanowisku i z dumą spoglądał na zaszczytnie zbolałą, a łupu i żądeł
chciwą lewicę, w której obecnie spoczęły poniekąd losy trojga spiskowców.
Nie mógł jej niczym zastąpić. Łączyła go teraz z tajemnicą wnętrza, jak żywy i czuły most,
po którym ból, zmieszany z rozkosznym dreszczem oczekiwania, przedostawał się do
spiekłego na słońcu ciała.
Uderzyły nań wary . Kilka razy zgrzytnął zębami i zacisnąwszy warg, natężył wszystkie
mięśnie jedynej dłoni, aby ją zatwardzić na ból i siłować się z nim jak z nieznośnym
brzemieniem.
Siłował się wszakże niedługo.
Brzęk pszczół w spróchniałym wnętrzu zawrzał nagle z tak ostateczną mocą, że na
niewidziane czuć w nim było szczelnie zbitą i żywcem kłębiącą się miazgę zbiorowej i
uzbrojonej w żądła zaciekłości.
Stróżujące u wnijścia czatownice zawirowały kręgiem po obrzeżu, spajając swe drobne
ciała w ruchliwą i wydłużoną wstęgę, podobną do złocistej i rwącej się na jadowite strzępy
gąsienicy, która co chwila zdawała się najeżyć innym pyszczkiem i zakańczać innym
ogonem.
Rozwarta do okrzyku paszcza dziupli wydała znienacka jęk dziewczęcy, który brzmiał
obco i nie licował z jej bezzębnym i zgrzybiałym podniebieniem.
Zasłyszawszy ów jęk, kulawiec skwapliwie pochylił się ku dębowi i dłońmi wsparł się o
węzłowate kolana. Podlasiak na oścież rozwarł gębę i oddawszy ją wyłącznie zasłuchaniu,
poniechał na niej wszelkiego wyrazu.
Jednoręki z błyskawiczną szybkością poprawił torbę, sposobiąc ją do zamierzonego celu.
Powtórny i głośniejszy jęk, wiosennie zgłuszony bujnymi ścianami dębu, wydobył się na
rozćwierkane ptactwem powietrze i w ślad za nim tanecznie zwinne ciało z wiewiórczą
rzutkością i z przeraźliwym krzykiem wyskoczyło z dziupli i skiełznąwszy się po sękach,
jak śnieżny ochłap, wpadło do nastawionej torby.
Jednoręki kurczowo zdławił zgrzebną gardziel pakownego wora, który całkowicie połknął
upatrzoną ofiarę i, oderwawszy wór od dęba, zwycięsko uniósł go w górę przy chóralnym
wrzasku obydwu towarzyszy i przy rzęsistym brzęku pszczół, który się zdawał brzękiem
rozżarzonego na ich skrzydłach słońca.
Nigdy jeszcze torba jego żebracza nie była tak szczodrze upchana i w tak ponętną
zaopatrzona strawę!
Ofiara miotała się w niej zapalczywie, jak ryba w sieci, szukając na próżno jakiegokolwiek
wyjścia w zmierzchliwym i kosmatym wnętrzu, którego przędza, tu i ówdzie rozrzedzona,
przeświecała słońcem, na kształt popękanej w drobne skazy okienicy.
Żywa, żywa, żywa! wrzeszczał Podlasiak i bezrozumnie wymachiwał rękami,
znaglony nieposkromioną radością na widok sprężystych podrygów zasobnego wora.
Głowiasta ! oświadczył nagle z piskliwym zachwytem kulawiec i wskazał na
powierzchni torby okrągłą, jak bochen, wypukliznę, która niewątpliwie zdradzała obecność
wycofanej w okamgnieniu i do innego miejsca wściubionej głowy.
Waży tyle, co dzban jagód zawyrokował jednoręki i coraz wyżej wznosząc ciskającą
się na strony torbę, ruszył naprzód, a co chwila kroku przynaglał.
Podlasiak i kulawiec pośpieszyli za nim, trzymając się pobliża torby i nie tracąc z oczu jej
rozpaczliwych odruchów.
Na polanie ją złożyć! Niech się udobrucha i złagodnieje! doradzał kulawiec w
przerwach pomiędzy jednym a drugim w ślad za torbą poskokiem. A jeśli woli, niech się w
torbie prześpi i sił dla nas nabierze!
Nie pozwolę na żadną względem jej warg natarczywość! zawołał Podlasiak,
podstawiając dłoń na wypadek możliwego upadku rozszalałej torby. Niech sama wedle
chęci wargami rozporządza!
Jednoręki, milcząc, przystanął i na samym środku polany złożył wór, który nagle ucichł i
zarysował na jednej stronie kształt skulonego grzbietu.
Wór najwidoczniej siedział na trawie.
Trzej towarzysze przykucnęli wokół niego, jak wokół ogniska dla bezpośredniej
rozgrzewki.
Jednoręki nie wypuszczał ze zbolałej lewicy krwawo zdobytego skarbu. Trzymał go za
górny węzeł, jak za czuprynę.
Dzień wypołudniał i polana, siwiejąc od skwaru, stalowo majaczyła w słońcu, które Iśnistą
mrzonką przepajało jej zieleń, chętnie zanikającą w oślepłym na wszystko blasku.
W trawie wrzało od owadów, jak w wonnym ukropie.
Kulawiec, przykucnięty na ziemi i drzemliwy od blasku i upału, żuł zerwaną mimowiednie
macierzankę i wywiewał półgębkiem jej lotny zapach, który mu prawdopodobnie zastępował
w tej chwili pożądaną skądinąd woń brakującej machorki.
Ciała w bród! zawołał poprzez utarte w zębach ziele i obmacał dłonią wór, który,
dotykiem połechtany, marszczył się tu i ówdzie i wzbraniał mu się nieznacznym dreszczem.
Podlasiak usunął jego dłoń natrętną.
Nie bój się! Nic ci złego nie zrobimy! rzekł głosem drżącym i spojrzał na wór z
tkliwością i rozmarzeniem.
Nasza jesteś, więc się w torbie na osobności do tej myśli wdróż i dziewczęcego uporu
zawczasu obniechaj ! dodał pośpiesznie kulawiec i uraczył wór nagłym a zalotnym
szturchańcem.
Nie pożądamy nic, prócz pocałunku! Jednego tylko pocałunku! tłumaczył się z
westchnieniem Podlasiak i wyciągnął do wora błagalnie rozkraczone dłonie, rzucając nimi na
lnianą powierzchnię dwa palczaste i palmowe na pozór cienie.
Ozwij się, tłuścioszku, pókiśmy jeszcze dobrzy i nasłuchiwaniem jeno dokoła ciebie
robotni! zawołał kulawiec, pokasłując domyślnym i zaczepnym śmieszkiem.
Ozwij się, ozwij! powtórzył z kolei Podlasiak, tym samym słowom nadając odcień
modlitewny.
Wór milczał uparcie.
My nie z przymusem, lecz z prośbą! ciągnął dalej Podlasiak, potwierdzając wobec
wora szczerość tych słów za pomocą długiego nacisku dłonią swej własnej piersi. I o co z
prośbą? O pocałunek! Nie zaznaliśmy dotąd ani jednego! Nie zdarzył się, nie przytrafił!
Pocałunku nam chce się, pocałunku! Jednemu tylko z nas warg na okamgnienie użycz!
Wybór wolny masz! Palcem jeno wskażesz, albo i brwią skiniesz na wybrańca!
Nastąpiła chwila ogólnego, nie wyłączając wora, milczenia. Dwie spojone ze sobą ważki,
dwoiście szafirowiejąc w młyńcu powietrznym, z kwiatu na kwiat z suchym szelestem
przefrunęły.
A ilu was tam jest? ozwała się niespodzianie dziwożona z wnętrza torby żebraczej.
Trzech! odpowiedział kulawiec, ukazując bez potrzeby zresztą trzy palce. Gdy
cię z torby na świat wynurzym, poznasz mię po głosie
A jak wyglądasz? spytała dziwożona.
Moja to rzecz nie twoja! odparł z przekąsem kulawiec i opryskliwie odwrócił
twarz od wora.
A ten drugi, co pociesznym basem gada, jak wygląda? zaciekawiła się w torbie
dziwożona.
Nie najlepiej, nie najlepiej! odrzekł ze szczerym smutkiem w głosie Podlasiak.
Jeśli mi wolno odgrzebać dawne wspomnienia, łączy nas niejaka znajomość Już mię raz
widziałaś w lesie Wargi, przez komary pokąsane, o mój sęk aż do krwi potarłaś. Nie był to
wprawdzie pocałunek, a jednak tkwiła w tym jakaś przelotna zażyłość i chwilowa
poufność! Przypomnij
no sobie!
Dąb? zaśmiała się nagle dziwożona i napełniła wnętrze wora klaśnięciem drobnych
dłoni.
Dąb, lecz odmieniony nie do poznania! usprawiedliwiał się prawdomówny
Podlasiak.
Upiór! poprawił go niewczesny kulawiec. Podlasiak nie zaprzeczył.
Wór zawahał się przez chwilę, jakby dla namysłu.
A ten trzeci czemu dotąd milczy? spytała znowu dziwożona.
Ręki mu jednej brak, więc milczy dla tymczasowej niepoznaki wytłumaczył
złośliwie kulawiec.
Szkoda ręki! odpowiedziała z wora dziwożona.
Jednoręki potwierdzająco kiwnął dłonią, lecz słowem się nadal nie ozwał.
Duszno ci w torbie? spytał ze współczuciem Podlasiak.
Duszno! pochwyciła pośpiesznie dziwożona.
Wynurzmy ją z torby! rzekł Podlasiak troskliwie i stanowczo.
Niech pierwej na niewidziane przyrzecze, że nie odmówi jednego choćby pocałunku!
zaniepokoił się kulawiec. Ma w torbie przestronność i zacisze wszelakie! Może
czekać, siedzący, albo i leżący! Na niewidziane niech przyrzecze!
Nie chcę na niewidziane! krzyknęła z oburzeniem dziwożona i niecierpliwie tupnęła
nogą w ciasnym wnętrzu przymusowej siedziby.
A co uczynisz, jeśli się przypadkiem twym ślepiom nie spodobamy? spytał kulawiec
i twarz do wora po odpowiedź przysunął.
Nie pocałuję nikogo! odrzekła dziwożona, ze stanowczością potrząsając worem.
Na mój rozum, trza jej zawczasu, jak temu słowikowi, ślepie wyłupić! Inaczej nam
wówczas zaśpiewa! poradził kulawiec i dwa palce ułożył w widła ruchliwe, którymi od
biedy można by było dwoje naraz oczu wyłupić.
Wór niespokojnie wzdrygnął się na trawie.
Nie pozwolę na to! wrzasnął Podlasiak. Oczu jej najbardziej mi właśnie potrzeba!
I mnie! szepnął jednoręki, który dotąd trwał w zupełnym milczeniu.
Niech patrzy! Niech patrzy! wołał Podlasiak, pięścią bijąc się w piersi, jakby chciał
zawczasu odpokutować i rozgrzeszyć niebezpieczną żądzę odbicia swej postaci w oczach
dziwożony.
Niech patrzy powtórzył jednoręki.
Wszyscy trzej, dotychczas przykucnięci, powstali nagle z ziemi.
Niech patrzy powtórzył głośniej jednoręki i zanurzywszy dłoń w swej torbie
żebraczej, wyłonił zowąd pokąsane przez pszczoły i lepkie od miodu ciało, które ostrożnie i
ze czcią złożył na ciepłej od znoju trawie obok zapadłego w nagłej próżni wora.
Myśliwe spojrzenia trzech zwolenników nie przynależnego nikomu jeszcze pocałunku z
przedwstępną zadumą badały dziwożonę.
Była drobna i wiotka i pomimo jędrności biodrzystego ciała nie mogła na oko
przynajmniej usprawiedliwić danej łakomie przez kulawca nazwy tłuścioszka.
Zbyt wielkie, rzęsami kosmato najeżone oczy i zbyt purpurowe i wypukłe, jak zaraźliwy
ponętny liszaj, wargi zdawały się z nieznośnym mozołem mieścić w utulnie szczupłym owalu
ogorzałej twarzy.
Zielony żuk, połyskliwie gmatwając się w jej wyświechtanym na słońcu i krótkim jak lwia
grzywa warkoczu, co chwila i bez skutku zrywał się do niedołężnego lotu.
Wyrzucona ze zmierzchu wora na blask południa broniła się słońcu zmrużonymi na chwilę
oczyma.
Niech patrzy! Niech patrzy! wrzeszczał, jak obłąkany, Podlasiak, zarzucając w tył
głowę i rozkrzyżowując ramiona.
Jednoręki przez okamgnienie przyglądał się dziwożonie, a potem, wzniósłszy oczy ku
niebu, jął szeptem odmawiać pacierz, jak to czynił wówczas, gdy zająca w niespodziewanym
darze otrzymał.
Ponieważ nigdy nie żegnał się niepowołaną do tej czynności lewicą, więc i tym razem
czterykroć jeno szarpnął ułomnym ramieniem, o dopełnionym na odległość i ustronnie znaku
krzyża napomykając sobie samemu.
Ten nabożny wysiłek potwierdził w bacznych oczach kulawca wartość zdobyczy.
Ładny dziewczak! rzekł, pocmokując ze znawstwem wargami. Dziwożona
tymczasem przetarła oczy i kolejno przyjrzała się trzem zalotnikom, którzy w milczeniu
poddawali się badawczemu przeglądowi. Na twarzy jej zjawił się wyraz przestrachu i
rozczarowania. Z nagłym oburzeniem kopnęła wór, tuż obok na trawie poległy.
Nie bój się wora, dziewczyco! Już nie powrócisz do niego! pocieszył ją jednoręki.
Dziwożona wsunęła klinem obydwie dłonie w ściśnięte i z lekka na bok odchylone kolana
i skuliwszy się w ramionach, milczała. Nie miała zapewne nic do powiedzenia.
Podlasiak zdążył zauważyć, że na jednej jej dłoni tkwiła kurzajka, a na dużym palcu
drugiej obierał się różowy paznokieć.
Jeszcze raz nas obejrzyj, dziewulinko płochliwa! szepnął nieśmiało.
Łatwo było postrzec, że o ile kulawiec nazywał dziwożonę zwięźle dziewczakiem, o tyle
jednoręki udzielał jej rozwlekłejszego miana dziewczycy.
Podlasiak mówił zdrobniale: dziewulinka.
Jeszcze raz od początku powtórzył ciszej.
Nie chcę! odparła z dąsem dziwożona.
Nie zbytkuj! pogroził jej palcem na nosie kulawiec. Dziwożona wzruszyła
ramionami.
Jesteście inni, zupełnie inni! Nie tacy, jakich mi się w worze po ciemku zachciewało!
skarżyła się, odymając wargi i srożąc oczy. i w dodatku temu brak ręki, a owemu nogi!
A po co ci moja noga? I bez niej się obejdzie! zgromił ją kulawiec.
Jednoręki nic nie powiedział, jeno ukosem spojrzał na spuchniętą od żądeł lewicę.
A tamten trzeci po co ma sęk nad okiem? spytała z wyrzutem w głosie dziwożona.
To ten sam, ten sam! przypomniał jej Podlasiak powołując się, na wiadomy z sękiem
wypadek.
Dziwożona spojrzała na niego ze złością.
Po co sęk nad okiem, po co? krzyknęła ze ślepym uporem i gniewnie uderzyła
pięścią o trawę.
Podlasiak struchlał i zbladł, jak przyłapany na gorącym uczynku winowajca.
Wybór masz wolny szepnął głosem drżącym i spuściwszy głowę, znieruchomiał
od wstydu.
Wybór, wybór! przedrzeźniała go dziwożona, podrzucając ramionami. Same
przeszkody i nic ponadto!
Nie nagromadzaj przeszkód! ostrzegł ją zawczasu kulawiec. Dziwożona pokazała
język czerwony jak mak i wklęsły jak czółno.
Wybieraj, póki czas! zawołał kulawiec.
Nie mogę! odparła dość krzykliwie dziwożona.
Zmuś się! pisnął kulawiec i pięścią powahał w powietrzu. Dziwożona z rozpaczą
załamała dłonie.
Przecież mi się wargi pokurczą od niechęci! tłumaczyła się żałośnie. Albo zacznę
płakać tak, że nikt mnie uspokoić nie zdoła!
W głosie jej drgnęły dźwięki przyobiecanego płaczu. A my i rozpłakaną połasuchować
się potrafimy odpowiedział, mrużąc oczy, kulawiec.
Dziwożona stropiła się na chwilę.
Nikogo nie pocałuję! krzyknęła z nagłą stanowczością i ukrywszy głowę w dłoniach,
zwinęła się w kłębek na trawie, jak szczenię, które przed pieszczotliwą napaścią swych
dręczycieli broni się za pomocą upartego odwracania od nich oczu.
Mówiłem! przypomniał z wyrzutem w głosie kulawiec. Nie spodobaliśmy się i
basta! Trzeba ją było w worze na oślep pomęczyć, tak żeby potem sił i tchu nie miała na
wybryki i odmowy przekorne.
Podlasiak i jednoręki nic nie odrzekli.
Kulawiec końcem kija zmacał pogięty, jak fala, kark zwiniętej w kłębek dziwożony.
Dziczysz się , czy oswajasz? zapytał.
Dziwożona podniosła nagle głowę i rozpołowiła dłońmi spadłą na twarz i niciasto skrzącą
się grzywę. Snadź powzięła nowe postanowienie.
Chodźmy razem do pierwszego jaru, tam się przestanę dziczyć i jednego z was wybiorę
rzekła z udaną ochotą i trwożnie zerkając po obecnych, wskazała dłonią głąb lasu, gdzie
pierwszy jar się znajdował.
Do jaru, ludzie dobrzy, do jaru! zawołał z zapałem Podlasiak.
Do jaru! zawtórował jednoręki.
Niechta! dorzucił, machając dłonią, kulawiec.
Podlasiak ujął lewą, a jednoręki prawą dłoń dziwożony i, trzymając ją za dłonie, jak się
trzyma swawolne i nieposłuszne dziecko, pobiegli we wskazanym kierunku.
Kulawiec pomknął obok, aby mieć na oku dziwożonę, i wybredzając w podskokach, starał
się im nadać trudny do uznania pozór figlarnej i nieprzymuszonej zalotności.
Biegli żwawo poprzez gąszczary i przesmyki leśne.
Jabłkowite plamy pokruszonego o gałęzie słońca i liściaste wzory altanowo
pokratowanych cieni przesuwały się po ich twarzach, piersiach i nogach, i znacząc szybkość
ich biegu swym w przeciwną stronę odlotem, oddawały ich władztwu następnych cieni i kół
słonecznych.
Dotarli wreszcie do pierwszego jaru.
Chciałaś jaru, masz jar rzekł kulawiec, podejrzliwie i ukosem poglądając na
dziwożonę.
Zdawało mi się, że nad jarem łatwiej mi będzie o namysł i o wybór, alem się pomyliła!
oświadczyła nagle zdyszana biegiem dziwożona. Nie chcę jaru, nie chcę jaru!
Biegnijmy dalej do pierwszego strumienia! Nad strumieniem się namyślę i wszystko powiem!
Do strumienia, ludzie dobrzy, do strumienia! wrzasnął uradowany nową obietnicą
Podlasiak.
Do strumienia! pochwycił jednoręki.
Niechta! dorzucił znowu kulawiec i znowu machnął ręką. Wszyscy z jednoczesnym
pośpiechem ruszyli z miejsca i dobieżawszy do strumienia, przystanęli.
Nad brzegiem gęstwiły się gibkie i kolejno wiatrem targane szarfy połyskliwych
tataraków, które, naruszając strzelistego a wrodzonego im ładu, gmatwały się co chwila i
ześlizgiwały wzajem po sobie.
Toń wodna migotała spoza nich, jak spoza sztachet chwiejnych i nieustalonych.
U przeciwległego pobrzeża stalaktytowe smugi odbitej na oślep zieloności zwisały aż do
dna głębsze na pozór od samego strumienia i niedostępne niepokojom marszczącej się z
lekka powierzchni. Zdawały się zielonym i spadzistym znijściem do nieskończenie dalekich i
na opak wybujałych przeciwświatów
Na najwyższej kończynie osamotniałego w swym górowaniu tataraku kołysał się
przesadnie do swej małości rozwahany motyl, który przeświecał czerniawą tkanką białych jak
płótno i szczelnie zamkniętych skrzydeł.
Dziwożona, trzymana za ręce, piersią podała się naprzód ku wodzie i odętymi nozdrzami
zaczerpnęła ożywczej i zawsze świątecznej woni tataraku.
Jedną mi dłoń wypuśćcie na swobodę! napierała się, zerkając błagalnie na
Podlasiaka. Chcę tylko dostać tataraku! Lubię tatarak!
Podlasiak wypuścił z ręki jej dłoń drobną i niemal dziecinną.
Zanurzyła ją natychmiast po ramię w zarośla i wyrwała zowąd jedną łodygę, która ze
śliskiej uwięzi wypruła się z jedwabnym poświstem, znaglającym zatkwionego opodal motyla
do przesunięcia się na drugą stronę smukłej kończyny za pomocą skrzętnego przebierania
czworgiem nóg, zachwiewanych brzemieniem chylącego się na bok żagla
Różowy i żłobkowaty korzeń zabarwił się w słońcu soczystym połyskiem eterycznie
wonnej błony.
Dziwożona wcisnęła go pomiędzy wargi i zanurzyła w jego miąższ swe białe, ostre zęby.
Syciła tatarakiem ów głód, który kiedy indziej zmuszał ciało do tarzania się w wonnej
trawie lub do strząsania na siebie chłodnej rosy z gałęzi napotkanego po drodze drzewa.
Wszyscy trzej towarzysze za jej przykładem zerwali po tataraku i. gryząc wilgotne
korzenie, poglądali spod oka na nieposłuszną i nieujarzmioną brankę.
Słodkawo
gorzki oświadczyła nagle dziwożona, oblizując zwilgotniałe od tataraku
wargi.
Słodkawo
gorzki oznajmił z kolei Podlasiak z taką stanowczością, jakby chciał
stawić opór wszelkim zaprzeczeniom.
Słodkawo
gorzki potwierdził z głęboką zadumą jednoręki, pilnie i nabożnie zajęty
niespodzianą wyżerką.
Obydwaj mimo woli starali się przypodobać dziwożonie zgodnością smaku i pokumać się
z nią jednakim a poufnym wnioskiem podniebień.
Kulawiec, milcząc, ssał swój tatarak.
Ni stąd, ni zowąd wydało się wszystkim trzem zalotnikom, że niezwłocznie po spożyciu
tataraku dziwożona ogłosi swój wybór.
Tatarak wkrótce zjedzono do szczętu.
Nastąpiła chwila ponownego wyczekiwania.
Spojrzenia obecnych skrzyżowały się na purpurowych wargach dziwożony.
Gadaj! krzyknął pierwszy kulawiec, niecierpliwie wychuchując z gęby zapach
połkniętego tataraku.
Nie mogę, nie mogę! zawołała dziwożona, tuląc do piersi obydwie dłonie.
Zdawało mi się, że nad strumieniem wszystko się wyjaśni. Wybaczcie mi! Znów się
pomyliłam! Nie chcę strumienia! Biegnijmy dalej do pierwszego rozstaju! Na rozstaju
namyślę się i powiem!
I dziwożona wskazała palcem ową stronę, gdzie się znajdował niezbędny dla jej namysłów
rozstaj.
Tym razem ani Podlasiak, ani jednoręki nie powitali nowej obietnicy radosnymi
okrzykami. Milcząc, pobiegli we wskazanym kierunku.
Kulawiec zaś machinalnie powtórzył swoje: "Niechta!" i po dawnemu machnąwszy
dłonią, w koźlich niemal poskokach w ślad za nimi podążył.
Dobiegli do rozstaju i znów przystanęli.
Chciała rozstaju, ma rozstaj! Niech gada! gorącował się kulawiec. Nie będę za
nią dalej, jak wyżeł, z wywieszonym jęzorem po próżnicy biegał! Niedawno z wora wylazła,
a już miejsca na świecie znaleźć dla siebie nie może!
Na rozstaju wszystko powie! oświadczył w imieniu dziwożony Podlasiak.
Tak samo powie, jak nad jarem i nad strumieniem! gardłował kulawiec, podrygując
niecałą nogą.
Co rozstaj, to nie jar i nie strumień zauważył nagle jednoręki, wysuwając powyższy
wniosek z przychylnych dla całego zgromadzenia, ale zgoła niewiadomych przesłanek.
Dziwożona wstrząsnęła złocistą grzywą i schyliwszy głowę na bok, kolejno spojrzała na
wszystkich.
Powiem coś, co mam do powiedzenia obiecała tajemniczo. Powiem, ale szeptem i
każdemu na osobności
Zgoda! zawołał z ponownym wybuchem radości Podlasiak. Na osobności, tylko
na osobności!
Pewno, że takie rzeczy tylko na osobności się gada stwierdził z nagłym
przekonaniem jednoręki. Wie ona lepiej od nas, co czynić na oczach ludzkich, a co na
stronie
Pogadamy z nią na osobności rzekł kulawiec. Niech tylko jeden drugiemu
wręczają ostrożnie, żeby nie uciekła.
Najpierw z upiorem pogadam! zawołała wesoło dziwożona i uśmiechnęła się
ukradkiem do Podlasiaka.
Na bok reszta! krzyknął Podlasiak, podniecony otrzymanym uśmiechem.
Kulawiec i jednoręki usunęli się na ubocze.
Jesteśmy sam na sam rzekł Podlasiak, do głębi wzruszony swym obecnym
stanowiskiem.
Zaraz ci coś szepnę, jeno się nachyl, boś za wysoki odparła dziwożona.
Podlasiak nachylił się ku niej.
Nie chcę kulawca! Rozumiesz? szepnęła mu do ucha dziwożona i niespodzianie
wyrwała mu z brody najbardziej pogmatwany kędzior.
Rozumiem odpowiedział Podlasiak i z dumnym poczuciem rozbudzonej niejasno
nadziei spojrzał na wyrwany kędzior.
Na pamiątkę, dziewulinko? spytał domyślnie.
Na pamiątkę potwierdziła dziwożona. spuszczając oczy. Podlasiak potarł dłonią
miejsce pozbawione kędziora i rzucił na zabrakowanego kulawca spojrzenie pełne
politowania.
Po chwili dał znak kulawcowi, aby się zbliżył z kolei i wręczywszy mu dziwożonę,
pośpieszył do jednorękiego.
Kulawiec zawczasu nachylił się ku dziwożonie.
Pyskuj! zawołał z powziętą z góry na wszelki przypadek urazą.
Nie chcę jednorękiego Rozumiesz? szepnęła mu do ucha dziwożona i znienacka
zdzieliła go pięścią w policzek tak mocno, że kulawiec natychmiast przymarszczył owego
policzka, aby sprawdzić stopień przykrego znieczulenia.
Wszakże uderzenie pięścią obudziło w nim poniekąd nadzieję, jak wszelka wprawdzie
dotkliwa, ale trafna w zasadzie pieszczota
Rozumiem szepnął z uśmiechem i pogardliwie spojrzawszy na jednorękiego,
przywołał go ruchem dłoni.
Jednoręki przybiegł pośpiesznie, jakby się bał karygodnego w danym razie opóźnienia.
Kulawiec wręczył mu dziwożonę, a sam skocznie pomknął do Podlasiaka.
Ze mną, dziewczyco, nie rób żadnych ceregieli rzekł jednoręki. Daj odprawę i
zbądź kłopotu.
Nie zbędę odparła, rumieniąc się, dziwożona. Jednoręki postrzegł ów rumieniec.
Mam się nachylić? spytał pokornie.
Nie odrzekła dziwożona i wspięła się ku niemu na palcach.
Szeptać będę! uprzedziła go z uśmiechem.
Dosłyszę! odpowiedział radośnie.
Nie chcę upiora Rozumiesz? szepnęła tajemniczo dziwożona i wyszperawszy
okiem na jego opuchniętej od ukąszeń dłoni najboleśniejsze miejsce, rozdrapała je nagle
różowym i drobnym jak perła paznokciem.
Jednoręki syknął z bólu i z rozkoszy, która się wraz z bólem narzuciła.
Rozumiem! rzekł z zachwytem, czując, że otucha wstępuje mu do duszy.
Ze współczuciem spojrzał na zabrakowanego Podlasiaka.
Już! zawołał w stronę obydwu towarzyszy. Skończone!
Już! Już! zakrzyknął Podlasiak i wraz z kulawcem zbliżył się do dziwożony.
Trzej zalotnicy dumnie i zawadiacko poglądali wzajem na siebie
Teraz, gdy już wszystko wiadomo zaczął uroczyście Podlasiak.
A jużci, że wiadomo przerwał mu jednoręki.
Ciekawym tylko, co wiadomo? spytał kulawiec i splunął w stronę jednorękiego.
Dwaj pozostali powinni się usunąć ciągnął dalej Podlasiak. Dziwożona milczała
ze wzrokiem utkwionym w ziemi i mięła w dłoni kędzior ujęty brodzie Podlasiaka.
Im prędzej się usuną, tym lepiej! zawołał kulawiec i dał nagłą sójkę w bok
jednorękiemu.
Przysiągłeś, że bez bójki się usuniesz! krzyknął jednoręki, grożąc spuchniętą lewicą.
Kulawych nam nie trzeba!
Nam? Jakim nam? wycedził przez zęby kulawiec.
Wiem, co mówię! odparł jednoręki i spojrzał na dziwożonę. Dziwożona milczała
uparcie.
Musimy wprzódy wyznać sobie nawzajem, co każdemu z nas dziewulinka na osobności
szepnęła? zawołał Podlasiak, czując, iż zaszło jakieś nieporozumienie.
Nikt wszakże nie słuchał już jego rady.
Usuń się, pókim cię jeszcze pięścią pomiędzy oczy nie uderzył! krzyknął kulawiec i
uderzył jednorękiego pomiędzy oczy.
Uciekaj tyłem, jak od baby na kładce! zaryczał nagle jednoręki i pchnął przeciwnika
tak, że ów ostatni dał w tył kilka przymusowych odskoków.
Kładka kładką, a dziewczak dziewczakiem! wrzasnął odepchnięty i
zaczerpnąwszy w garść ziemi, sypnął nią w oczy jednorękiemu.
Postanowił, widać, oślepić rozwścieczonego przyjaciela.
Precz w tył! Precz w tył! wołał niemal obłędnie jednoręki i mrugając oczyma,
porwał kulawca za gardło. Nie tkniesz dziewczyny, bo nie z twego chlewu!
Ludzie dobrzy! jęknął przerażony Podlasiak. Nie łamcie przysiąg wobec
niewinnej dziewulinki!
Fieście kulawca hulały niewzbornie wokół przytwierdzonej do gardła lewicy, lecz twarz
jego zsiniała, a białka krwią nabiegły. Ostatkiem sił rozwahał ułomną nogę i niby potwornym
taranem uderzał nią w przeciwnika.
Podlasiak, który dotąd trzymał za rękę dziwożonę, rzucił się nagłe ku zacietrzewionym
przyjaciołom, aby rozejm pomiędzy nimi uczynić.
Nie wiedząc, jak spojonych w walce przeciwników rozdwoić , chwytał na przemian to
spuchniętą lewicę, to rozwahaną na oślep nogę kulawca
Dziwożona tymczasem, korzystając z bójki, cisnęła o ziemię zgmatwany kędzior i
ciszkiem a chyżo wymknęła się na wolność
Podlasiak pierwszy spostrzegł jej ucieczkę i opuściwszy walczących, dał w ślad za nią
nieludzkiego susa.
Wszakże w zapale i popłochu odbił się zbytnio od ziemi i posłuszny przeznaczeniom, z
okrzykiem: "Żegnajta!" uleciał, nie chcąc, w niebiosy.
Nic innego nie zdążył powiedzieć na odlotnem.
Jego postać ciężka i olbrzymia bezpowrotnie i z przestankami wzbijała się ku błękitom, a
targane wiatrem, sztywne rajtuzy wydawały odgłos podobny do żałosnego turkotu
odjeżdżającej na zawsze bryki
Drugi z kolei kulawiec zauważył wszystko, co się stało. Dziwożona przebiegła obok niego,
myśląc, że zajęty bójką nic nie widzi.
Wyrwał się z uścisków omdlałej z bólu dłoni i skoczył przed się, aby zbiega pochwycić.
Wszakże przez zbytnie roztargnienie pokwapił się naprzód kulawą nogą i runął, jak długi,
na ziemię.
Teraz dopiero jednoręki zoczył uchodzącą.
Miał ją niemal na podorędziu, więc pośpiesznie wyciągnął dłoń, aby dziwożonę w czas
zatrzymać, ale w nadmiarze wzruszenia wyciągnął właśnie tę dłoń, której nie miał
Dziwożona z radosnym i dzikiem krzykiem uchodziła w głąb lasu wolna, wyśmiewna ,
niedościgła.
Zanim kulawiec zdążył powstać z upadku, znikła w rozbłyskanej słońcem zieleni.
Dwaj przyjaciele, milcząc, spojrzeli wzajem po sobie.
Obydwaj zrozumieli, że bójka, którą toczyli przed chwilą, stała się już zbyteczna.
Popołudniowe cienie z wolna gromadziły się pomiędzy drzewami. Szum chodził
wierzchem lasu, nie przenikając do głębi.
Ładny był dziewczak rzekł wreszcie kulawiec i spojrzał na przyjaciela.
Jednoręki wyciągnął z torby kubek blaszany, obejrzał go starannie i schował z powrotem.
Nie popsuła? spytał kulawiec.
Nie popsuła odparł jednoręki.
A chleba nie wyżarła? spytał znowu kulawiec. Wyżarła wyznał z
westchnieniem jednoręki.
Tatarakiem go, widać, przegryzała domyślił się kulawiec. Jednoręki rozejrzał się
naokół.
A Podlasiak gdzie? zapytał z niepokojem.
Do nieba go zaniosło! odparł kulawiec, palcem niebo wskazując. W pogoni za
dziewczakiem odbił się zbytnio od ziemi i odleciał bezpowrotnie. Podlasiakiem go nie
nazywaj, bo dla nas jeno owo nazwisko niestosowne przybrał, lecz wzbijając się ku niebu,
wobec Pana Boga prawdziwe imię wyznać musiał.
Jakże mu było na imię? spytał ciekawie jednoręki.
Żegnajta odpowiedział kulawiec. Takie imię, że dość je przed kimkolwiek
wymówić, aby już tyłem do ciebie się odwrócił
Podlasiaków dwóch znałem, a Żegnajty ani jednego przypomniał sobie nagle
jednoręki.
Wiatr powiał od lasu i odął z lekka na piersiach kulawca rozchełstaną w bójce koszulę.
Czas nam w drogę! rzekł nagle kulawiec i zajął zwykłe po prawej stronie
stanowisko
Czas! powtórzył jednoręki i poprawił torbę na plecach. Obydwaj zgodnym krokiem
ruszyli w jednaką zawsze drogę.
Żegnajta! Żegnajta! rozlegało się coraz wyżej i coraz ciszej w promiennych od
słońca przestworach.
Lecz zadumam przyjaciele nie słyszeli dalekich okrzyków zapodzianego w niebiosach
upiora. Szli znowu donikąd.
KONIEC
Podstawowe dane bibliograficzne ustalił Jacek Trznadel. Zob. Polski Słownik Biograficzny, t. XVII,
Wrocław
Warszawa
Kraków
Gdańsk 1972, s. 167
169. On też przesunął datę urodzin poety z 12 na 22
stycznia, powołując się na nie ogłoszony nigdy "odpis aktu urodzenia". Następnie błędną datę dzienną utrwalił w
licznych publikacjach (zob. na przykład: B. Leśmian, Poezje wybrane, oprac. J. Trznadel, BN I nr 217, Wrocław
1974, s. IV; tam też błędna data zgonu: 7 listopada s. VIII; zob. też hasło Leśmian w: Literatura polska.
Przewodnik encyklopedyczny, Warszawa 1987, t. l, s. 561
562). Sam Bolesław Leśmian nigdy nie wątpił, że
urodził się w roku 1878, 12 stycznia. Takie dane podał do kompendium Stanisława Łozy, Czy wiesz, kto to jest?
(wydane w Warszawie w 1938). Pełna data urodzin pojawia się tam dwukrotnie na s. 420 oraz w spisie osób
zmarłych w czasie druku książki. Datę roczną (1878) podawał Leśmian do Rocznika Naukowo
Literacko
Artystycznego Władysława Okręta. Warszawa 1905, s. 147. Uznawanie przez J. Trznadla roku urodzin poety za
sporny tłumaczy się chyba intencją legendotwórczą. W przypadku daty dziennej można chyba mówić o
przeliczaniu kalendarzy ("starego" i "nowego stylu") w "złą stronę".
Opinia Leszka Kołakowskiego. Cyt. za: R. Loth, Między kawiarnią a metafizyką, w: Na rogu świata i
nieskończoności. Wspomnienia o Franciszku Fiszerze, wybór i oprac, tenże, Warszawa 1985, s. 22.
Tamże, s. 23.
Wystąpienia Brzozowskiego przeciw "Chimerze" oraz protest pisarzy przedrukowała Maria Podraza
Kwiatkowska, Programy i dyskusje literackie okresu Młodej Polski, Wrocław 1977 (wyd. II), zob. zwłaszcza s.
581, 582 i 604
605.
Właściwie chodziło o "pochmiel", tzn. katzenjammer, kac.
Zob. L. Nowak, (Unitarna) metafizyka Bolesława Leśmiana, "Poznańskie Studia z Filozofii Humanistyki"
1996, t. 3 (16), Przestrzenie świadomości, s. 91
92.
Rozwiązanie skrótów: Sz B. Leśmian, Szkice literackie, oprac, i wstęp J. Trznadel, Warszawa 1959; Ur
B. Leśmian, Utwory rozproszone. Listy, zebrał i oprac. J. Trznadel, Warszawa 1962.
W przywoływanym już tekście Z rozmyślań o Bergsonie ("Nowa Gazeta" 1910, nr 366, 368, 375, 377,
przedruk: Sz, s. 29
44), w eseju Znaczenie pośrednictwa w metafizyce życia zbiorowego ("Prawda" 1910, nr
39
42, przedruk: Sz, s. 45
65) oraz w artykule Rytm jako światopogląd ("Prawda" 1910, nr 43, przedruk: Sz, s.
66
68).
H. Bergson, Pamięć i życie, wybór tekstów Gilles Deleuzeła, tłum. Anita Szczepańska, Warszawa 1988, s.
97.
Tamże, s. 37.
Tamże, s. 38
39.
B. Leśmian, Przemiany rzeczywistości, "Przegląd Krytyki Artystycznej i Literackiej" (Warszawa) 1910
1911, nr 36
37, przedruk: Ur, fragm. cyt. s. 185186.
Tak w wierszu Metafizyka z pierwszego tomu poezji Leśmiana Sad rozstajny (1912).
J. Błoński, Bergson a program poetycki Leśmiana, w: Studia o Leśmianie, red. M. Glowiński i J.
Sławiński, Warszawa 1971, s. 75.
Rodowód tej koncepcji przedstawił Michał Głowiński w szkicu Leśmian, czyli poeta jako człowiek
pierwotny, włączonym do książki tegoż Zaświat przedstawiony. Szkice o poezji Bolesława Leśmiana, Warszawa
1981, s. 13
47.
Na przykład Stanisław Przybyszewski widział w człowieku pierwotnym urodzonego twórcę, a Antoni
Lange uznawał ekspresywne okrzyki i odruchy praczłowieka za "pierwociny poezji i sztuki". Zob. M. Podraza
Kwiatkowska, Symbolizm i symbolika w poezji Młodej Polski, Kraków 1994, wyd. II, s. 56.
M. Głowiński, dz. cyt., s. 25
Tamże, s. 25
26.
M. Głowiński, dz. cyt., s. 310.
Jedyne zdanie: "Symbol jest konkretem dopóty, dopóki daje wyniki konkretne", napisane zresztą pod
koniec życia, dla potrzeb prelekcji, której nie zdążył już Leśmian wygłosić, odnosi się do poświadczonych w
dziejach sposobów "symbolizowania" poezji za pomocą wizerunku instrumentu muzycznego (jak: "lutnia, lira,
flet, cytra, ligawka, fujarka"). Nie jest wypowiedzią na temat symbolizmu i operuje pojęciem "symbol" w
najbardziej potocznym jego rozumieniu. Zob. Sz, s. 89.
Zob. A. Hutnikiewicz, Mtoda Polska, Warszawa 1994, s. 144.
K. Irzykowski, Dobre wiersze, "Kurier Lwowski" 1921, nr 191.
O. Ortwin, Bolesław Leśmian "Łąka", "Przegląd Warszawski" 1922, nr 14, przedruk w: tegoż, Żywe
fikcje. Studia o prozie, poezji i krytyce, Warszawa 1970, s. 240
246.
Zob. Cz. Miłosz, Prywatne obowiązki, Olsztyn 1990, s. 144.
Szczegółowe informacje o antysemickiej kampanii przeciw Leśmianowi znajdzie czytelnik w pracach: E.
Prokop
Janiec, Międzywojenna literatura polsko
żydowska jako zjawisko kulturowe i artystyczne, Kraków
1992; M. Urbanowski, Nacjonalistyczna krytyka literacka, Kraków 1997.
K. Wierzyński, O Bolesławie Leśmianie. Mowa wygłoszona na uroczystym zebraniu Polskiej Akademii
Literatury, Warszawa 1939.
Zob. B. Przyłuski, Wstęp, w: B. Leśmian, Klechdy polskie, Londyn 1956, s. 12.
Ur, s. 336
337. Wysłany z Cannes list pochodzi z końca 1913 lub początku 1914 roku.
Informacja pochodzi z listu Leśmiana do Miriama z 1914 roku, prawdopodobnie z 17 kwietnia, zob. Ur, s.
338.
Zob. tamże.
Zob. trzeci list do Miriama na temat klechd, Ur, s. 340
341.
Taki "spis treści" podał Leśmian w liście z (?) 17 IV 1914, o dostarczeniu nowego tekstu pisał zaś w liście
następnym, o którym mowa w poprzednim przypisie.
Zob. H. Mortkowicz
Olczakowa, Bunt wspomnień, Warszawa 1961, wyd. II, s. 116.
Zob. A. Nowosielski [A. Marcinkowski], Lad ukraiński, Wilno 1857, t. 2, s. 83. Obecne w tekście
Klechd poświadczenia lektury tego dzieła wskazała Lidia Ligęza, zob. wybór wiadomości bibliograficznych w
tym tomie.
J. Trznadel, Leśmian dzisiaj, w: B. Leśmian, Poezje, Warszawa 1995, s. 20.
Parantele tej opowieści z tradycją sarmackiego humoru i babińską facecjonistyką wskazywał Marian
Pankowski w monografii Leśmian, na s. 165
166, zob. bibliografię w tym tomie.
O ekspresjonistycznym bohaterzeprostaczku w ogóle i o specyfice komunionizmu Leśmiana zob. K.
Jakowska, Z dziejów ekspresjonizmu w Polsce. Wokół "Soli ziemi", Rozprawy Literackie PAN KNoLP, nr 19,
Wrocław
Warszawa
Kraków
Gdańsk 1977, s. 38
44, 60.
R. Nycz, Język modernizmu. Prolegomena historycznoliterackie, Wrocław 1997, s. 95.
Jak wykazał Michał Głowiński, właśnie w dziedzinie zespolenia słów "formują się zasadnicze osobliwości
Leśmianowskiego języka poetyckiego". Zob. O języku poetyckim Leśmiana, w: Zaświat przedstawiony, dz. cyt.,
s. 64
101.
Tj. edycji Antoniego Podsiada z roku 1959, wznowionej w 1978, zob. notę edytorską w tym tomie.
J. Karłowicz, A. Kryński, W. Niedźwiedzki, Słownik języka polskiego, t. 1
8, Warszawa 1900
1927.
Zob. J. Sławiński, Semantyka poetycka Leśmiana, w: Studia o Leśmianie, dz. cyt., s. 120.
Zob. wybór bibliografii w tym tomie.
Zob. M. Głowiński, dz. cyt., s. 71.
J. Trznadel, Wstęp, do: B. Leśmian, Poezje wybrane, Wrocław 1974, s. LXI
LXII.
Autorstwa S. K. Papierkowskiego, zob. bibliografia.
swego nazwiska niewiadomego pochodzenia, bękart.
tajemnik tu przede wszystkim: człowiek skryty, lecz także: ten, komu powierza się tajemnicę.
półzłotek piętnaście groszy polskich; pot złotego ("półkopka"), liczącego groszy trzydzieści.
nauczny uczony; tu: wprawiony, doświadczony.
Głodnemu chleb bosemu buty przysłowie poszerzone przez Leśmiana.
Noga nieobuta Leśmianowska maksyma, stworzona doraźnie na wzór przysłów rymowanych.
jakbyć jakby tobie, jakby ci; tu: w twoich oczach.
napierzyć osadzić szprychy w piaście koła.
samochcąc z własnej woli, ochoty; tu: pod ciężarem własnego złudzenia.
talar moneta srebrna.
dukat moneta złota.
wybłąkać (oczy) tu: wyprowadzić, przenieść (wzrok).
utrwalić tu: usadowić.
samowicie naturalnie; tu: bez wysiłku, jakby rzecz była zwyczajna.
Góra z górą przysłowie przetworzone.
Brak odczucia strachu w zetknięciu ze "złym" jest typowy dla baśniowego bohatera, który trwogę odczuwa
jedynie wśród pospolitych realiów codzienności.
oraczyć uraczyć.
W myśl wierzeń ludowych splunięcie to pewny sposób obronny przed diabłem. Tajemnik dopuszcza się go
"zapobiegawczo", jakby z samego szacunku dla tradycji i powagi owych wierzeń sam przecie lęku nie
doznał.
strumieniące się połyskujące, świetliste.
na samochcącym dosiężeniu w bezpośredniej bliskości, na wyciągnięcie ręki.
maściste dobrane barwą, jednego koloru.
chodziwe (gwar.) trwałe w noszeniu, mocne.
Czyli przeznaczenie baśniowego herosa, w typie "poszukiwacza strachu", por. przypis 11.
oględny dający się oglądać, łatwo widzialny.
potrząśnięty tu: rozprószony (sens: "otwór ukazał się światłem swego dna, podobnym do rozprószonego
z rzadka złotego pyłu").
wściubić (gwar.) wsadzić, wepchnąć.
utwierdzić umocnić; tu: oprzeć.
postroniwszy (od ukr. postoronytysia odsunąć się, ustąpić miejsca, odejść w bok) tu: wysunąwszy.
krzepić wzmacniać.
omackiem po omacku, kierując się wyczuciem.
wiekując długo, przez wieki (wieczność) istniejąc, trwając.
wprowadził jak na nowosiedliny wprowadził uroczyście, z namaszczeniem.
nowosiedliny (gwar.) uroczystość z okazji przenosin, osiedlenia się w nowym miejscu.
bezludzie pustkowie, przestrzeń bezludna.
na oścież tu: (zwrócony) w kierunku wylotu, otworu drzwi.
rozwarty koń koń w pełnym biegu, cwałujący.
czaprak ozdobna kapa, przykrycie konia pod siodło.
terlica typ siodła o jednej kuli z przodu; tu: w górę wysunięta przednia kula siodła.
zazdrosne tu: chciwe, chytre.
gruntując tu: zgłębiając, sondując.
luty srogi.
samowitość tu: przeznaczenie, funkcja, także: sens istnienia.
bez omieszki bezzwłocznie, bez wahania.
pławem wpław, lecz także: nurtem, strumieniem (tu: powietrznym).
bezprzytułek pustka, brak przytułku, schroniska.
polśniona połyskująca, rozświetlona.
Czerwień jest "wiekuista", bo czerwone buty od wieków tkwiły pod ziemią.
znieruchomić unieruchomić, uczynić bezwładnym.
postronić tu: uchylić.
zataić tu: przytłumić, powściągnąć.
zdrętwić znieczulić, usztywnić, uczynić drętwymi.
usilna natężona, natarczywa.
łączą się i dwoją łączą się (jednoczą) i rozdzielają.
zarażone powietrze tu: trupi odór upiora.
przestać tu: spędzić, przeczekać. Przebudzony Tajemnik nadal zachowuje pozycję leżącą.
skoro trzeci kur zapieje zwykły to moment przymusowej ucieczki zjaw nocnych ze świata żyjących.
Tajemnik zna prawa baśni i wierzenia ludowe i ufa im jako "wiedzy pewnej".
doosłonić zasłonić do reszty.
ciszkiem milczkiem, po cichu, ale także: chyłkiem, zdradziecko i podstępnie.
przedwstępny przygotowawczy.
podybać powoli, z wolna pójść.
nieważka nic nie ważąca, nie posiadająca ciężaru.
polec tu: położyć się.
przestrzenność brak ograniczenia, nieograniczona rozciągłość we wszystkich kierunkach.
stanowisko tu: położenie, usytuowanie w przestrzeni.
prośbując tu: żebrząc.
przewloką przeciąganie czasu, mitręga.
zaoczny tu: dający się widzieć niedokładnie, niewyraźnie się rysujący.
na darmochę bezpłatnie.
siarniki zapałki.
parcianki spodnie chłopskie z grubego płótna (partu), portki. Chodzi zatem o umiejętność zręcznego
zapalenia zapałki w wyniku potarcia o udo, odziane w parcianą nogawicę.
Piórkowski trawestuje starotestamentowe mądrości o przyodziewku jako doczesnej powłoce człowieka, w
szczególności: "Jak wyszedł z łona matki, tak też nagi odejdzie, jako i przyszedł" (Koh 5,14). Por. także: Hi l,
21; Ps 49,18; Ps 139,15. W ten sposób diabeł podkreśla pragnienie ostatecznego i wiekuistego zawładnięcia
duszą Tajemnika, a "własnościowe" roszczenia czarta są odwzorowaniem praw władztwa Bożego.
postronna tu: uboczna, mniejszej wagi.
Nagle narodziny poczucia wstydu z powodu obnażonych stóp są porównywalne z pierwszym odczuciem
zawstydzenia nagością, gdy mieszkańcy raju utracili niewinność (Rdz 3,7). Obecność aluzji uświadamia, że gra
toczy się w obszarze spraw ostatecznych, a stawką w niej jest zbawienie obciążonej grzechem duszy Tajemnika.
otworzysty tu: przejrzysty, łatwy do przeniknięcia wzrokiem. poczesny zacny, godny.
wielmożny tu: pełny blasku, chwały.
samochcąc z własnej woli.
postronić się tu: odsunąć się, umknąć w bok.
majka (gwar.) inaczej: mauka, miawka, nawka, rusałka, dziwożona widmo dziewicze, boginka leśna
albo wodna (rzeczna albo morska), demon powstały z duszy samobójczyni powieszonej albo utopionej. Czasem
wierzenie ludowe utożsamiało rusałkę wodną z syreną, przypisując jej postać półdziewczyny z rybim ogonem.
Na Ukrainie czas od Zielonych Świątek do następnej niedzieli (ruslnyj tżżdeń) był okresem panowania
rusałek. Nie wolno było wtedy wchodzić w zboże, kąpać się w jeziorach ani wypływać na rzeki, prowadzić prac
leśnych, gdyż groziło to popadnięciem pod wpływ majki, urodziwej i kuszącej, ale śmiertelnie niebezpiecznej.
dorywczo wybujałe tymczasowo górujące, chwilowo przewyższające większość.
postronić się tu: umknąć.
obcisłe tu: prężne, jędrne, zwarte, szczupłe. Chodzi zatem o ramiona dziewczęce rusałki miały
zawsze postać młodych dziewcząt.
wyłoniątko rzeczownik od wyłonić wyprowadzić z łona (czego) na jaw, wynurzyć się, ujawnić.
świetlak błędny ognik albo chrząszcz świecący (Lampyrys noctiluca), robaczek świętojański.
Rusałki słynęły z nocnego uwodzenia młodych i urodziwych chłopców.
mżą (ukr.) mżyca; tu: poświata.
postronne tu: obce naturze, zboczone.
postronić tu: odsunąć, odtrącić.
nieczytelny tu: nie umiejący czytać.
przyswoić uznać za swoją, wziąć na własność.
dzieć dziać.
nauczny umiejący czytać i pisać, posiadający naukę.
Łatwość zakochiwania się miała być cechą charakteru rusałek.
zdarzony tu: trafiający się, darowany.
Nawiązanie do przysłowia o łyżce dziegciu, która psuje beczkę miodu.
bezpożyteczność rzecz niepotrzebna, nieużyteczna.
połowiczna niepełna, niecałkowita, istniejąca w połowie.
widnokres horyzont.
zaprzejrzyścieć tu: zabłysnąć.
gryzoń piekielny czart, grzech, także: "robak złego sumienia".
drzewo podatne znaczy tu zarówno drzewo dające się ściąć piłą. jak i człowieka (duszę), nieodpornego na
grzeszną pokusę. W tym drugim, symbolicznym sensie w związku z przysłowiem: "Na pochyłe drzewo i
kozy łażą."
niecałkowita (chałupa) złożona z mniej niż czterech ścian.
przybudówek dobudówka, przybudówka.
popsujko krawiec wiejski.
potworne podwójne, dwojakie; tu: dwukolorowe.
prześlepiony przeoczony, nie dostrzeżony.
słowo nieoględne niebaczne, mimo woli wypowiedziane
dzierżak cepisko, dłuższy kij cepów, który ujmowało się w ręce, by młócić zboże, uderzając kijem
krótszym bijakiem, do dzierżaka przytwierdzonym.
zmrużka gra dziecięca, tzw. ślepa babka (ciuciubabka); tu: zmrużenie oczu. wytchnięty wypchnięty
siłą wydechu, wydechnięty.
samowita tu: szczera, nie udawana.
Dziura kieruje się mądrością przysłów, z nich wnioskując o koniecznym porządku szycia odzieży. Por.
"Bliższa ciału koszula"; "Bliższa koszula niż kabat".
letniczek spódnica.
kacabejka inaczej: kacawejka, kacabaja kobiecy kaftan watowany, katanka.
Przegląd właściwości i zdolności rusalczanych zgodny z wierzeniami ludowymi, zebranymi z różnych
regionów (tak jak i systematyka typów tej demonologii). Powszechna i ponadregionalna była wiara w możliwość
załaskotania na śmierć albo utopienia człowieka przez rusałkę.
wsypa wór z gęstej tkaniny, wewnętrzna poszwa pierzyny, mieszcząca pierze.
barwiste dętki paciorki, korale z barwionego szkła.
zaparty tu: ściśniony.
sapowata tu: zawilgocona od bagna, obłocona.
niewzbronnie tu: bez przeszkód.
udzielony tu: dozwolony.
przez prawa (gwar.) bez prawa, bezprawnie. Mimo pokusy Dziura zachowuje pewność lądu świata i
niewzruszonych praw, na których ów lad jest oparty. Wie zatem, że nie powinien wkraczać w przestrzeń
magiczną, nie dla ludzi przeznaczoną. Zezwolenie Majki nie rozgrzeszy go ze złamania zasady, sankcjonowanej
prawem najwyższym, Bożym, nadrzędnym zarówno w stosunku do praw ludzkich, jak i rusalczanych.
zaoczna tu: zaledwie rysująca się, por. Jan Tajemnik, przypis 56.
bezpowrotność tu: otchłań, z której nie ma powrotu, nicość, być może także: niebyt.
niepoprawna tu: nie do naprawienia, której nie można zmazać poprawą.
uznać tu: zaakceptować, ale także: przyznać status żony.
prześlepić miłością pominąć, zlekceważyć, nie dostrzegać z powodu miłości.
Zgodne z wierzeniami ludowymi, piołun był jednym z ziół, które miały bronić majkom dostępu do
człowieka, jeśli ten nosił rośliny przy sobie.
ziemią nie spylone nie poprószone, nie skalane, nie należące do ludzkiego (ziemskiego) porządku.
popielatka (gwar.) urodzajna gleba, czarna i tłusta, próchniczna z domieszką glinki.
paciory paciorki różańca.
potyczony powiązany do tyczek.
na wyprzódki ścigając się, na wyścigi.
strawa wybredna wykwintna, wyszukana, pożądana; tu: łakomy kąsek, rarytas.
niewiadomość tu: niepewność dalszego losu, także: obawa potępienia.
Pseudoprzysłowia Leśmianowskie.
tłoczyć się tu: wtłaczać się, wpychać.
Tj. warkoczowi.
lipnik gaj lipowy.
rozwidniająca tu: czyniąca widnym, widocznym, ukazująca. Sens: murawa ukazuje każde swe źdźbło z
osobna, jedno po drugim.
przejrzyście zatajona (oksymoron) równocześnie: ukryta i przezierająca.
wzrostem górujący pierwszemu osłaniający pierwszy (komin), wysokością swą broniący dostępu
(wzrokowi) do pierwszego (komina).
utulność przytulność.
podarunkowa otrzymana w prezencie.
okurzany czyszczony, odkurzany.
Wśród ludu białoruskiego i ukraińskiego rozpowszechnione było wierzenie, że ludzkie paznokcie są
pozostałością po ochronnej powłoce rogowej, jaką pokryte były ciała pierwszych ludzi w raju. Rogowy pancerz
miał ludziom odebrać Bóg, gdy Adam i Ewa stracili niewinność.
Zob. Wstąp, s. 44.
Wierzenie z Ukrainy.
czapka niewidomska niewidka, czapka czyniąca noszącego ją niewidzialnym.
kapusta, co w kot poszła tj. przerośnięta.
za ławę się dzierżąc chwytając się ławy; tu: (być może) opierając się rękoma o ławę.
ciszkiem tu: skrycie, niepostrzeżenie.
dusiołek (gwar.) mara nocna, zmora dusząca; tu: dusiołek zloty bo złoty jest warkocz rusałki, o
którym mowa.
zdarzyć tu: zjawić się, nadarzyć.
(tęsknota) lubi bezpowrotność i nie znosi odszkodowania tzn. wzrasta tam, gdzie doświadczono
nieodwracalnej zmiany i straty, której nie sposób zrekompensować.
z wypadku przypadkowo, przypadkiem.
Wierzono na Ukrainie, że znachorem zostanie w przyszłości dziecko urodzone w poniedziałek i w tym
samym dniu tygodnia odstawione od piersi.
rzeczowe wyróżnienie dosł. "mowne" (od: rzecz mowa); wyróżnienie poprzez sposób mówienia,
intonacyjne.
postronić się światu ujść, umknąć od (albo: ze) świata.
niepochwytny tu: nie dający się wstrzymać.
bezład tu: chaos.
zatrzęsienie tu: poruszenie, wirowanie.
Rusałki zwykły zagrażać wyłącznie kawalerom. Chłop żonaty był wolny od ich czarów.
niecić wzniecać.
nadotek kraj spódnicy. Jeżeli młynarzowa nosi paradną spódnicę wielowarstwową, "nadołkiem" jest skraj
najdłuższej z warstw, najbliżej ciała położonej.
wpobok obok, jedno przy drugim.
śruciny tu: otręby.
z poranią rankiem.
postraniał się w chodzie zwalniając, odstawał.
odwłoka przeciąganie w czasie, mitręga, zwloką.
łąką podsnuty mający łąkę pod sobą.
ślepiąc tu: olśniewając, czyniąc lśniącą.
Wiednie świadomie.
nieważki tu: lekki, delikatny, niewielkiego ciężaru.
Słychy
niedosłychy wieści
pogłoski.
przewłoka opóźnienie, tu: zysk na czasie, odwleczenie kary.
znikliwie i niepochwytnie ulotnie, nietrwale, migawkowo.
płatki tu: piaski, o równej płaszczyźnie odcisku.
zawierzyć (gwar.) zawierszyć, zwieńczyć, dorobić wierzchołek.
okraczyć łopatę objąć nogami, dosiąść łopaty. W wierzeniach i w przedstawieniach baśniowych
zwykłym środkiem lokomocji powietrznej stosowanym przez czarownice była miotła. Niektóre jednak wiedźmy,
zwłaszcza litewskie, wolały lot na łopacie.
potrząśnięta obsypana, poprószona.
wyosabniać wyodrębniać, wyróżniać.
otworzystość nieba światło nieba (analogicznie do: światło drzwi, okna); tu: centrum, ośrodek
przestrzeni nieba.
rozpierzyć się rozsypać.
W białe, obszerne koszule odziewały się na czas praktyk magicznych czarownice ukraińskie. Niezbędnym
dodatkiem do takiej kreacji było rozpuszczenie włosów.
raba łaciata.
płaksy (gwar.) nieustanny płacz, trwający najczęściej pięć albo dwanaście tygodni, który czarownice
nasyłały na wiejskie dzieci.
nacichnąć umilknąć.
księżyc spełnił się wzeszedł całkowicie, osiągnął najwyższe położenie na niebie; tu być może także:
ukazał pełnię.
żmudne zbędne, mitrężne, uprzykrzone. Wójt przypuszcza, że postać ludzka (i cielesność) znudziła się
Bartłomiejowej, skoro czarownica podejmuje loty w zaświaty.
wściubić wcisnąć, wepchnąć.
oględnie ostrożnie, bacznie.
podsnuwać tu: okrywać z ukosa, wyścielać.
kołowrót wrota podwójne, których skrzydła zawieszone były u słupa, usytuowanego w środku (w osi)
drogi, prowadzącej poza wieś. Kołowrót "zamykał" wieś, oddzielając ją od pól.
to świtał, to dniał to różowił się, to jaśniał (wybielał).
tkanica pas ozdobnej tkaniny, w epokach dawnych doszywany do czepców kobiecych
polatucha nocna wietrznica, latawiec, rodzaj powietrznego złego ducha zlatującego z nieba, by użyć
ziemskich rozkoszy. W wyobrażeniach ludu ukraińskiego lata wiec dostawał się na ziemię w postaci gwiazdy
spadającej, ciągnącej za sobą świetlisty warkocz. Stąd podstawa Leśmianowskiego porównania opadającej
gwałtownie na śnieg wiedźmy z rozwianym włosem do wietrznicy. Był także inny rodzaj latawców, powstały z
dusz zmarłych przed chrztem dzieci. Te jednak zjawiały się za dnia, przybierając postać ptaków.
wytatarować zloić, wygarbować, obić.
upowietrzyć ulotnić; tu: wzlecieć.
Pseudoprzysłowie Leśmianowskie.
Przysłowie utworzone doraźnie przez Leśmiana, na wzór autentycznych, rymowanych: "Choć bez
kontusza, ale dzielna (tęga) dusza"; "Pod nędzną siermięgą znajdziesz duszę tęgą".
Rozwinięcie autentycznego przysłowia: "Co w myśli, to i na języku."
lubczyk roślina stosowana do magicznego wzbudzania uczuć miłosnych. Być może lubczyk ogrodowy
(Leuisticum offtcinale) bylina, której korzeń od starożytności uważano za afrodyzjak. Folklor polski znał
także inne lubczyki, jak np. języcznik (nasięźrzał), nietota (tojeść), firletka, trójziele czy dziewięciornik.
duryj (niepewne: gwar., ukr. albo białorus.) durec; roślina trująca, której wywar powoduje utratę
przytomności. Najprawdopodobniej: szalej (Cicuta), być może: blekot (Aethusacynapium).
sumować dumać, zamyślać się.
zastaniesz duszę na miejscu, a ciało na oskrzydleniu ciało będzie okalać (otulać) duszę, tzn.
zastaniesz wszystko w dotychczasowym porządku.
Czerwień jest tu symbolem sztuczek diabelskich. Ustanawianie pośród zimy kwitnących ogrodów było
jedną z magicznych umiejętności, którą posiadali słynni czarnoksiężnicy za sprawą paktu z diabłem.
cudaczna tu: magiczna.
osłonić tu: zaćmić.
latawiec zob. przypis 21.
W wierzeniach ludowych kruk był zwiastunem rychłej śmierci. Wiedźma zwraca uwagę na pozłotę
księżycową na ogonie i dziobie ptaka (księżycowe dukaty), by wójt nie zainteresował się w tej chwili
zapowiedzią śmierci i nie dochodził, kogo ona dotyczy.
szataniec syn szatana; tu: nietoperz, którego na Ukrainie uznawano za towarzysza diabła.
dawny powiernik wierzono, że każda z czarownic ukrywa "diabła domowego , który służy jej radą i
pomocą. Ów niski rangą diabełek bywał czasem po prostu służką wiedźmy, spełniającym jej życzenia.
niepochwytność tu: wolność, brak więzów.
ze strony z boku.
szprychy potworne tu: szprychy podwójne, skrzyżowane po dwie.
pęcherz z grzechotką pęcherz świński z grochem wewnątrz, popularny rodzaj grzechotki, używanej
m.in. do wielkoczwartkowego chłopięcego ceremoniału "wypędzania Judasza". Pamiątką wykorzystywania
takich grzechotek do okpienia pyszałków są być może przysłowia, jak: "Wystraszyły go macharzyną
(pęcherzem) z grochem"; "Baba by go pęcherzem wystraszyła"; "Junak! żaczek by go nastraszył nadętym
pęcherzem". Grzechotka tego typu była też znakiem pustoty, zarozumialstwa i głupoty por. u Reja: Bogacz
nadęty [] Podobien ku brzmiącemu grochem pęcherzowi", czy u Wacława Potockiego: "Pyszny chłop, nadęty
pęcherz". połajanka tu: obelżywe słowo.
nieodczepna od której nie można się odczepić, nieodstępna, nieoddzielna. Wójt myśli o właśnie
ujawnionej drugiej stronie jego osobowości i świadomości jakby "drugiej osobie" tkwiącej w nim samym.
Zapowiedział to przelot kruka, por. przypis 34.
niewytłumaczona niewytłumaczalna, nie dająca się przyczynowo uzasadnić, taka, której przyczyna jest
magiczna.
zbyteczność w gębie tu: coś, czego nie można przełknąć.
Bajtała (Bajdała) miano niedojdy, człowieka niezręcznego, głupca (z przyśpiewki ludowej: Czemużeś
się nie ożenił, Bajtała?).
Nazwisko zmyślone przez wójta, aby zbić z pantałyku przygodnego rozmówcę, który "Karasińskiego" nie
zdoła skojarzyć z żadną przyśpiewką, ludowym porzekadłem ani przysłowiem.
dudek cymbał, fujara, kiep. Lament wójta nawiązuje do licznych przysłów o głupocie osła i dudka.
Dudkiem nazywano też "rogacza", męża zdradzanego przez żonę. Być może wójt stosuje to pojęcie odwrotnie i
nazywa dudkiem siebie, jako tego, kto zdradził żonę, wdając się w związek z czarownicą.
Ta uwaga, mimowolnie przez wójta wypowiedziana, pozwala snuć przypuszczenia, że zdrada istotnie
miała miejsce.
na doświtku o pierwszym brzasku.
przyswajali to dziecko nieboszczykowi Jędrzejowi przyznawali Jędrzejowi ojcostwo, uznawali dziecko
za jego własne, rodzone. Wierzono zatem, że zmarły Jędrzej został strzygoniem, upiorem, który nocą nawiedza
swą żyjącą żonę i obcuje z nią.
postronna uboczna.
naprawdę byli słuchaczami tzn. przemyśliwali słowa Jędrzejowej po wyjściu od niej, gdy już jej nie
widzieli, a nieśli w pamięci jej melodyjną wymowę.
uraźne wrażliwe, delikatne; tu: uraźne słuchanie słuchanie z przejęciem, współczujące.
słupiec słup.
wzbronność tu: skłonność do nieprzeciwstawiania się, zgodność.
miłości tu: uczucia.
Ze szkieletu nietoperza rzuconego do mrowiska i objedzonego przez mrówki czarownice wybierały dwie
kości jedną w kształcie widełek, drugą na kształt grabek. Grabkami mogły przyciągać do siebie wybraną
osobę i wzbudzić w niej miłość. Widełkami odpychać wybrańca, gdy już się znudził. Inaczej człowiek
pozostawałby owładnięty magicznie wzbudzonym uczuciem do wiedźmy aż do chwili jej śmierci.
rozpostarcie tu: pas światła, pasmo promieni świetlnych.
ściel tu: pułap, sufit. Aby ulżyć przewlekle konającemu, zrywano część sufitu pułapu, czasem też
część dachu, nad jego głową, by dusza łatwiej mogła odnaleźć prostą drogę w zaświaty. Wierzono, że
czarownice nie mogą skonać, zanim nie przekażą innej osobie swej tajemnej wiedzy. Stąd mitręga
Bartłomiejowej, która "kilka razy nadaremnie konała".
samotrzask potrzask na ptaki, łapka.
wiedźma tu: wiedza tajemna.
domawiać dopowiadać, ale też: namawiać, nalegać.
nagodzić się przyjść.
przewloką przeciąganie w czasie, odwleczenie, opóźnienie.
węch tu: przezorność, roztropność.
za wszelką cenę życia nawet za cenę duszy.
przelewki przesadne obawy, roztrząsania.
Nasza chata z kraja (przysł.) nic nam do tego, nic nas to nie obchodzi, nas to nie dotyczy.
lulka fajka
półokiem kątem oka.
ogasać przygasać dokoła, w krąg; tu: okręgami.
odzłacać tu: odzyskiwać blask.
niepochwytną tu: migawkowa, ulotna.
mieniąc się przemieniając.
ślepić tu: lśnić.
bramować obszywać, lamować; tu: okalać.
czarną oponą obciągnięta tu: ocieniona, pozostająca w mroku.
spichrz przedpotopowy tu: arka Noego, jako "magazyn" wszystkich gatunków zwierząt, które żyły w
pradziejach.
odbrzask odblask, refleks. doraźny jednorazowy, na jedną chwilę obecny.
dłużyć się wydłużać, wyciągać się.
rosocha gałąź rozwidlająca się.
znikliwie bielejąc na poduszce tracąc kolory, wtapiając się w biel poduszki.
na niewidziane nie widząc, po omacku. prośbujący tu: żebrzący.
osmyknąć strzepnąć, otrzepać; tu: otrzeć.
czatowisko tu: pozycja.
postronna, ale samochcąca obca (wroga), ale ze szczerej chęci podjęta, własnowolna.
przepiórczata piskająca, sykająca (od: przepiór piszczałka).
lekować leczyć; tu: wyleczyć.
nieunikniona tu: nie zostająca z boku, nie skrywająca się.
Motyw z Dziejów Herodota, na którym osnuta została ballada Schillera Pierścień Polikratesa. Polikrates,
tyran Samos, cisnął w otchłań morską złoty sygnet, jako dar dla bogów, by uniknąć ich zawiści i zapobiec
spodziewanej odmianie fortuny, która dotąd darzyła go nadzwyczajnym powodzeniem. Pierścień jednak do
tyrana powrócił we wnętrzu wyłowionej z morza ryby, która go połknęła. Szczęście wkrótce odwróciło się od
Polikratesa, a "ryba, co pierścień złoty połknęła", symbolizuje odtąd nieuchronność i nieodwracalność
przeznaczeń i w takiej roli została przypomniana przez Leśmianowską wiedźmę.
zapóźniony tu: który zbyt późno się pojawił.
zażegnąć zatlić się, zapłonąć.
trwalić tu: umieszczać się, zatrzymywać.
Wiedźma pragnie skorzystać po raz ostatni z magicznego zwierciadła (zwykłego wyposażenia wszelkiego
rodzaju czarowników), by ujrzeć matkę i, zapewne, zapytać ją o przyszłość. Typowym dla baśni ludowej
rozwiązaniem byłoby w tej chwili pojawienie się w lustrze złego ducha, szatana. W zwierciadle Leśmianowskim
ukazuje się Bóg, by objawić, że nie jest skłonny odrzucać i potępiać Bartłomiejowej, jak uczynili to ludzie, a
najwyraźniej lituje się nad jej cierpieniem.
krąg niewiadomy uczyniony nieświadomie, bo zakreślony oczyma, które już nie widzą.
prześlepione dotąd te, które pozostawały niedostrzeżone. roztasowując kabalistycznie układając
jak do wróżenia.
polec położyć się.
Parafraza fragmentu hymnu liturgicznego o treści chrystologicznej, przytoczonego przez św. Pawła w
Liście do Filipian: "aby na imię Jezusa zginało się każde / kolano/w niebie, na ziemi i pod ziemią" (Flp 2, 10).
cudła tu: dziwy, magiczne sztuki. zmajdrować zmajstrować.
zapowietrzyć tu: wzlecieć, wznieść się w powietrze, ulecieć.
Przysłowie doraźnie przez wójta poszerzone.
naspłodzić stworzyć licznie, spłodzić w wielkiej ilości.
beznadziejnie tu: nie dając nadziei na zmianę stanowiska.
dłużyć się wydłużać się.
przerzucać tu: przeobrażać, wcielać.
Kozioł, zwłaszcza czarny, bywał uważany za zwierzę diabelskie. Wcielony w kozła czart mógł np. żyć w
zagrodzie czarownicy jako jej "diabeł domowy". Folklor polski zna baśń o złodzieju, który ukradłszy wiedźmie
koziołka, popadł w obłęd, gdy zwierzę zaniosło się diabelskim śmiechem. Według innej bajki sam szatan kozę
stworzył, po czym urwał jej ogon, usiłując swoje stworzenie pochwycić. W kozła miał się diabeł wcielać
najchętniej, a podczas sabatów czarownic kozła dosiadać. Kiepas może więc przypuszczać, że jego sąsiad
otrzymał kozła w podarunku od diabła, jak i to, że sam Gryz jest diabłem.
nieochajnie plugawo, ordynarnie.
odmianek odmieniec, dziwoląg; odmianek kozła przemieniony w kozła.
spylić zaprószyć.
Folklor ziem wschodnich zwykle lokował na księżycu św. Jerzego w roli przypisanej tu przez Kiepasa
wikaremu.
opowiadanka tu: bajka, bajda.
tłocząc się tu: obijając.
przygadywka zaśpiewka złośliwa z przyganą (przymówką) albo takież przysłowie. Nie potwierdzony w
słownikach rzeczownik gwarowy albo słowo utworzone przez Leśmiana. Treść "przygadywki", wbrew
dopiskowi, najprawdopodobniej Leśmianowskiej, nie ludowej, nawiązuje do licznych przysłów o przyjaźni dwu
kalek.
na odmachu za plecami, w wyciągniętej za plecy ręce.
wściubska (od: wściubić) wciskająca się natrętnie.
zamieszka tu: zamęt, zwada.
umownie tu: sposobem uzgodnionym.
wtórzyć wtórować.
po chlebie prośbowanym utrzymując się z datków, z żebraniny.
niedoskoczony do którego nie sposób doskoczyć, dokuśtykać, niedostępny. niepochwytny i uboczny
nie dający się dotknąć i umykający zawsze w bok, w jedną stronę.
połowiczny niecałkowity.
postronny tu: niezgodny z przeznaczeniem i doraźny.
zaoczyć ujrzeć, wypatrzyć.
pierwotność pierwszeństwo.
prześlepiony znalazek nie spostrzeżone, ominięte znalezisko.
piechtami pieszo, na piechotę.
zabrakowane wybrakowane, uznane za wadliwe i zbędne, odrzucone.
zanieistnieć w sobie począć myśleć o sobie samym jako nie istniejącym, nie istnieć we własnej
świadomości, zatracić poczucie istnienia.
na przylesiu pod lasem, na skraju lasu.
bławy modrawy, ale też: blady, mdły.
kruszce tu: kruszę, kawałki kory.
postronione wiosła wiosła odłożone na burty łodzi.
szyldkret materiał do wyrobu grzebieni, spinek itp. galanterii; tarcza kostna żółwia szyldkretowego
(Eretmochelys imbricata); obecnie: szylkret, szylkretowy.
przeginana wklęsła część ludzkiej stopy; tu: spód pięty.
przytwierdek tu: grudka, która przywarła, przytwierdziła się.
gleń pajda, duża kromka chleba.
wsiąkliwy łatwo wnikający.
zakować tu: zakukać (od: kować kuć). mięsożernie tu: drapieżnie.
mozolny tu: ciężki, pracowicie przenikający.
przeżytek pozostałość z przeszłości; tu: atawizm.
zbyt wygórowana rodzimka zbyt wysoko (widocznie) położony znak rodzimy na ciele, znamię
przyrodzone.
wszelka niezbędność wszystko, co potrzebne; tu: podstawowe wyposażenie, okrycie.
podstawowa tu: na dole, u podstaw.
rozpędny tu: zamachowy, wprawiający w ruch.
Podlasiak tu: ten, kto mieszka pod lasem, na podlasiu, przylesiu.
pochlebczo tu: proszalnie, żebraczo.
baryła beczka.
wybitna tu: wydatna, widoczna.
poznaką oznaka, znak; tu: znamię.
doskwierny dokuczliwy, upokarzający.
własnowolność odruchów zdolność kierowania sobą, samodzielność poruszania się.
znikliwie ulotnie.
wzbronne tu: wzbronione, których posiadanie jest zabronione.
latawiec zob. Wiedźma, przypis 21.
czołgliwy pełzający, pełznący.
poległa tu: położona.
śmieszliwe są jesteśmy dziwaczni, groteskowi, godni wyszydzenia.
podpatry podpatrywanie, podglądanie
zwarkoczoną skręcona w warkocz.
dziwożona zob. Majka, przypis 1.
odkur odprawa, odrzucenie zalotnika (oświadczyn), kosz. pięściowe uroszczenia chęć bitki o
dziewczynę.
stojłowanie pozostawanie bydła przez określony czas na miejscu (stojle) ocienionym, dla ochrony od
południowego skwaru, albo na miejscu wyznaczonym do nawożenia, użyźnienia. Kulawiec, pytając, gdzie
dziwożona "stojłuje", podkreśla własną świadomość bytowej inności dziewczyny, jej innej niż ludzka natury.
Rozumie, że dziewka jest także stworzeniem, ale nie człowiekiem, dlatego używa terminu stosowanego
wtedy, gdy mowa o zwierzętach. jałoszka jałówka. Zapatrzenie się jałówki "w nic" przywołane tutaj w
związku z przysłowiem: "Oczy jak u jałoszki, a nie widzi ani troszki."
smużysty tu: pociągły.
zgadliwość domyślność.
rozpędna tu: rozpędzona, pędząca.
obłyśnięci obłyszczeni, błyszczący.
obielić obedrzeć ze skóry.
wary gorączka, poty.
zatwardzić uczynić odpornym, uodpornić.
czatownice tu: pszczoły
wartownice.
skiełznąć się ześliznąć się.
głowiasta mająca dużą głowę.
mrzonka (właśc. mżonka, od: mżyć) tu: szkliste (rosiste) migotanie.
obniechać poniechać, zaniechać.
Aluzyjne nawiązanie do wyczynu liii Muromca, głównego herosa świętoruskiego, bohatera kijowskiego
cyklu bylin, który pokonał zbója Słowika. "Sołowiej
razbojnik", siedząc na dębie przydrożnym, zabijał
podróżnych samym swym głosem, podobnym do świstu słowiczego. Ilia strzałą z łuku trafił Słowika w oko,
zwalił z drzewa i przytroczonego do strzemienia wiódł na dwór księcia Włodzimierza. W drodze Słowik był
bardzo pokorny, nawet uprzedzająco usłużny.
połasuchować tu: zaspokoić łakomstwo.
dziczyć się dziczeć, stawać się dzikim.
gąszczary miejsca gęsto zarosłe, chaszcze.
przeciwświaty tu: lustrzane odbicia pejzażu w wodzie.
niewzbornie w niezborny sposób, chaotycznie.
rozdwoić tu: oddzielić od siebie, rozdzielić.
wyśmiewna szydercza, lubiąca szydzić, wyśmiewać.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Bezpieceństwo militarne PolskiHistoria państwa i prawa Polski Testy Tabliceadministracja w ksiestwie warszawskim i krolestwie polskimSzlakiem polskich TatarówNazwy kolorów w języku polskimSwieci w Dziejach Narodu Polskiego6A Balaban Polskie problemy ustrojowe 2003więcej podobnych podstron