W CO WIERZĘ



JAN DOBRACZYNSKI
W CO WIERZĘ
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1975

SPIS TREŚCI
1. Moja wiara
2. Wierzę, bo zawierzyłem
3. Ewangelia
4. Jezus w Kościele
5. Człowiek w Kościele
6. Cierpienie
7. Śmierć - i to, co jest po śmierci
8. Maryja
9. Święci
10. Konsekwencje




1. MOJA WIARA

W odpowiedzi na pytanie, w co wierzę, mógłbym zacytować tekst Credo, który
odmawiam w codziennym pacierzu. Wierzę w Boga Ojca, który jest Bożą
Wszechmocą, wierzę w Boga Syna, który jest Słowem, czyli Mądrością Bożą,
wierzę w Boga Ducha Świętego, który jest Bożą Świętością i Miłością. Wierzę
w Odkupienie człowieka i w jego zmartwychwstanie do wiecznego życia. Wierzę
w Kościół katolicki święty, niezniszczalny, przez który wchodzimy w jedność
z Jezusem. Wierzę w ziemską obecność świętych, którzy są niewidzialnie
między nami, by nam pomagać w trudnościach.
Co to znaczy wierzyć? Przyjmuję te sprawy - i wynikające z nich
konsekwencje - chociaż nie jestem zdolny poznać ich ani wysiłkiem
intelektu, ani zrywem woli. Wierzę w Boga, gdyż mój model życia wymaga
Kogoś, kto jest jego Stwórcą i jego wiecznie działającym Motorem.
Oczywiście nigdy nie pojmę tego, czym jest Trójca Przenajświętsza, ani też
faktu rzeczywistej obecności Jezusa jednocześnie w milionach Hostii. Ale
poznanie tych tajemnic nie jest mi potrzebne. Bóg, który byłby zrozumiały w
swej Istocie, nie mógłby być Bogiem. Jeżeli mam Go czcić, muszę uznać Jego
wyższość nad rozumem i nad wyobraźnią ludzką.
Zresztą nawet w sprawach ludzkich muszę nieraz włączać wiarę w mój aparat
poznawczy. Nikt na ziemi nie posiada warunków do rozumowego sprawdzenia
każdej prawdy. Powierzchowne tylko zaznajomienie się ze współczesną wiedzą
mówi mi, że nie mogę się poruszać na jej terenie inaczej, jak tylko wtedy,
gdy przyjąłem za pewniki - bez możności ich sprawdzenia - dostarczone mi
przez specjalistów informacje. Zresztą i te informacje nie są żadnymi
pewnikami. Poznanie tajemnic świata opiera się na hipotezach, których nauka
nie potrafi potwierdzić w sposób namacalny. Muszę uwierzyć w coś, czego nie
umiem zobaczyć, a nawet często nie potrafię sobie wyobrazić.
Wierzę w Boga, ale o tych, którzy Boga odrzucają, mogę powiedzieć, że są to
ci, którzy wierzą w nieistnienie Boga. Obie wiary stwarzają właściwe sobie
modele, z których żaden nie da się sprawdzić do końca posiadanymi przez nas
narzędziami.
Mój model - zakładający istnienie Boga, czyli Istoty nieskończenie mnie
przewyższającej - narzuca konsekwentny wniosek, że taki Bóg nie może być
przeze mnie w pełni poznawalny, ale musi pozostawać ukryty tam wszędzie,
gdzie nie zechce sam objawić siebie.
Kościół nauczył mnie, że Bóg chciał uchylić wobec człowieka rąbka swoich
tajemnic. Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej, Syn Boży, zstąpił na świat i
stał się człowiekiem. Słowo Boże stało się Jezusem Mesjaszem. Ludzie
ujrzeli Go jako prawdziwego człowieka, choć jednocześnie ten Człowiek
czynił nadludzkie dzieła i mówił tak, jak nie mówił żaden inny człowiek.
Poddany po ludzku słabościom, cierpieniom, nawet śmierci - po Bożemu
panował nad grzechem i pokusą oraz zwyciężył śmierć. Był zapowiedziany
przez proroctwa i przez losy narodu wybranego. Jego życie zapisała
historia, a Jego nauki stały się wieczną księgą najwznioślejszych pouczeń.
Przeszedł przez życie znany zaledwie wąskiemu kręgowi osób, a przecież
przyniesiona przez Niego Ewangelia stała się wezwaniem dla całego świata i
sięgnęła jego najdalszych granic.
Dzięki Jezusowi Chrystusowi Bóg stał się nam znany i bliski. Odczuliśmy nie
tylko wiew Boskoś-ci. Poznaliśmy także rzecz niezwykłą: nieprawdopodobną
życzliwość okazywaną przez Stwórcę stworzonej przez siebie istocie. Bóg nie
tylko powołał człowieka do życia. Gdy człowiek sprzeciwił się woli Stwórcy
i ściągnął na siebie w ten sposób przerażającą karę, Bóg uwolnił go od tej
winy i grożącej kary, przy czym uczynił to nie prostym aktem woli, ale
odcierpianą przez siebie za niego męką.
Stwarzając człowieka w określonym czasowo--przestrzennym continuum Bóg
dopasował się do praw stworzonej przez siebie natury. Raz dokonane w
historii odkupienie powtarzać się będzie dla każdego człowieka - już nie
jako fakt historyczny, ale jako nieustanny ciąg Bożych ofiar dokonywanych
obecnie bezkrwawo. Ta nieustanna kontynuacja Ofiary Krzyżowej dokonuje się
w Mszy świętej, a Msza święta jest centralnym punktem życia Kościoła.
Dzięki Mszy świętej w Kościele żyje dalej i działa Chrystus. Kościół jest
dalszym ciągiem tamtego galilejsko-judejskiego życia. W Kościele historia
idzie wciąż naprzód, a jednocześnie ciągle tkwi w swym momencie
decydującym. Posuwa się - i stoi w miejscu. Przez Jezusa, który jest Głową
Kościoła, styka się z wiecznością, przez człowieka z przemijaniem.
Dzięki Kościołowi otrzymuję Ewangelię żywą - nie tylko historyczny zapis.
Ewangelia jest nie tylko życiem Chrystusa. Jest również życiem człowieka -
w Chrystusie lub poza Chrystusem. Kościół stanowi nie tylko instytucję,
która uczy, prowadzi, pomaga. Jest spójnią ludzi, którzy żyją w Jezusie.
Założony przez Jezusa, kierowany przez Jezusa, pozostający w związku z
Jezusem Kościół jest święty. Ale ludzie w Kościele mogą być święci i mogą
być dalecy od świętości. Inne religie mają swoich proroków, swoich
męczenników, swoich bohaterów, swoich apostołów. Tylko Kościół ma świętych
- ludzi, którzy dzięki konsekwentnemu wykonywaniu wezwań Kościoła zdobyli
sobie specjalną rolę w jego strukturze.
Dlaczego w to wszystko uwierzyłem? Może należałoby zapytać inaczej: Czy
mogłem w to wszystko nie uwierzyć? Nie potrafię wyobrazić sobie świata,
który powstaje z przypadku i pewnego dnia zginie w wyniku innego przypadku.
Przyznaję, że pociągała mnie zawsze nauka o ewolucji. Tylko że dla mnie
ewolucja musi mieć swój celowy początek i również celowy kres. Nie mogę
myśleć o ewolucji bez określonego kierunku. Gdyby nie było takiego
kierunku, dlaczego proces przemian biegłby w tę, a nie w przeciwną stronę?
Dlaczego miałby zastępować zwierzę człowiekiem, a nie człowieka
zwierzęciem? Zwierzę może być silniejsze, lepiej przystosowane do trudności
życiowych niż człowiek.
Dla Renana uznanie teorii ewolucji stało się końcem jego wiary. Ale Newmana
odkrycie, że Kościół katolicki jest wynikiem ewolucji pierwotnego
chrześcijaństwa, doprowadziło do katolicyzmu. Odpowiada mi koncepcja
Teilharda de Chardin, która mówi, że ewolucja gatunków jest tylko
fragmentem ogólnej ewolucji. Od kamienia, przez roślinę i zwierzę prowadzi
droga do człowieka, ale bieg się tutaj nie kończy: od człowieka idziemy
dalej do jedności ludzkości w Bogu. Wierzchołek stożka ewolucji (punkt
Omega) oglądany od dołu, od naszej strony, rysuje się na horyzoncie przede
wszystkim jako ognisko zbieżności immanentnej, jako ognisko ludzkości,
która osiąga pełnię samoświadomości. Wnikliwsza analiza wykazuje jednak, że
takie ognisko istnieć może jedynie w łączności ze znajdującym się poza nim
jeszcze głębszym centrum, centrum transcendentnym, Boskim."
Mówi się nieraz: Wiara w Boga jest ułatwieniem sobie myślenia. Człowiek,
który nie wierzy, musi wyciągnąć sam wszystkie konsekwencje z faktu życia,
zachowuje więc postawę aktywną. Ten, kto wierzy, składa wszystko na Boga,
wszystkiego od Boga oczekuje. Ma wobec życia postawę bierną.
Nie mogę się zgodzić z takim rozumowaniem. Wiara w Boga jest przyjęciem o
wiele większych konsekwencji. Czyni nas ona odpowiedzialnymi za życie nie
tylko wobec trybunału własnego sumienia - który tak łatwo bywa trybunałem
stronniczym - ale przed Istotą inną niż my sami, nieporównanie od nas
wyższą, lepiej nas znającą, niż sami potrafimy znać siebie. Pasywność wobec
życia, jaką nam rzekomo grozi wiara, w rzeczywistości ma charakter czegoś
surowo zakazanego w teocentrycznym modelu myślenia. Przypowieść o talentach
jest podstawową nauką w chrześcijaństwie, nie tylko dlatego, że mówi o
odpowiedzialności za życie (przy tym talenty ewangeliczne to nie specjalne,
wyjątkowe umiejętności, ale wszelkie naturalne, posiadane przez każdego
człowieka cechy). Również dlatego, że odkrywa i potępia przyrodzoną słabość
ludzką: skłonność do zadowolenia się małym, szukania "świętego spokoju",
ucieczkę od ryzyka i odpowiedzialności. Być może słabość największą, gdyż
nawet wielkie ambicje ludzkie wyprowadzić mogą łatwiej człowieka z
zamkniętego kręgu zainteresowania wyłącznie sobą.
Wiara w Boga nie ułatwia życia także dlatego, że poznanie
intelektualno-zmysłowe jest jednak dla człowieka poznaniem naturalnym.
Jeżeli bez większego wysiłku można przyjąć model, którego ośrodkiem jest
niepoznawalny Bóg, to przecież trudności zaczynają się z momentem, gdy
trzeba znaleźć w splątanym kłębowisku spraw ludzkich wolę Bożą. Przyjąć
istnienie Boga i nie iść za Jego wezwaniem - byłoby szaleństwem.. Przyjąć
Boga i odnajdywać codziennie, co chwila, Jego wolę - tutaj zaczyna się
trudność. Jakże często pcha się nam na usta: Bóg nie może tego od nas
żądać! Kościół ułatwia nam swymi naukami rozpoznawanie woli Bożej.
Przychodzą jednak chwile, gdy Bóg stawia nas wobec wyboru między widzialną
wolą ludzką - naszą własną czy innego człowieka - a niewidzialną Jego wolą.
Znajdujemy się wtedy w ciemności. Rozum, pamięć, wola kierują nas ku
sprawom ludzkim. Boga trzeba wybierać aktem wiary - wbrew sobie.
To prawda, że otrzymałem wielką szansę życiową przychodząc na świat w domu
ludzi wierzących. Wiara moich Rodziców nie potrzebowała podbudowy
filozoficznej. Nie odpowiadało to zresztą obyczajom tamtej epoki. Była
wiarą prostą i - co najważniejsze - prowadzącą do nieugiętych konsekwencji.
Zarówno mój Ojciec, jak i moja Matka uważali, że wierzyć to znaczy
postępować zgodnie z wolą Tego, w którego istnienie się wierzyło. W domu
nie mówiło się nigdy "tak należy czynić" lub "tak się winno postępować".
Charakter postępowania wynikał logicznie z uznania Boga za żywy konkret.
Oczywiście można było błądzić, można było uchylić się od spełnienia woli
Bożej, można się było dać ponieść pasjom, ulec samozakłamaniu - ale nie
można było nie zobaczyć w końcu wymogów swojej wiary.
Należę do pokolenia, które na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych
bieżącego stulecia przeżyło burzliwą wiosnę religijnego odrodzenia. Nie
wszystkie domy moich rówieśników były domami podobnymi do tego, w którym
przyszedłem na świat. Myślę, że charakter naszego domu pod względem
przeżywania spraw religijnych był dość krańcowy. Inteligencja polska dwóch
pierwszych dziesiątków lat bieżącego stulecia była wprawdzie formalnie
religijna, jednak życie religijne na ogół nie wychodziło poza ramy
tradycyjnej religijności, ograniczającej się do spełniania minimalnych
obowiązków i łączącej chrześcijańską postawę z tolerowaniem
niechrześcijańskich tradycji (przekonanie, że "młodzież musi się wyszumieć"
czy pogardliwy stosunek do "niżej urodzonych").
Ale lata dwudzieste przyniosły gwałtowną falę zainteresowań sprawami
religijnymi, zwłaszcza życiem Jezusa i Ewangelią. Gdy na zebraniach
organizacji studenckich czytaliśmy i komentowaliśmy Ewangelię, padały
głosy, że czytanie Ewangelii jest "protestantyzmem", a komentowanie
Ewangelii - wchodzeniem w kompetencje księży, do czego brak nam
jakichkolwiek kwalifikacji. Od świeckiego katolika żąda się milczenia w
Kościele i postawy "dobrze myślącego" w życiu społeczno-politycznym. A
jednak te głosy musiały zamilknąć. Przewrót był zbyt potężny. W ciągu
zaledwie dziesięciu lat narodził się potężny ruch katolicki, który porwał
ogromną część młodzieży, znalazł swe odbicie w literaturze, odcisnął swe
piętno na postawie całego narodu, który zmuszony został do śmiertelnej
walki o swe istnienie.
Za tę walkę moje pokolenie musiało zapłacić wielką, krwawą i bolesną cenę.
Naród polski poniósł straty ogromne, ale wśród tych strat największą była
hekatomba pokoleń młodej inteligencji, które w latach trzydziestych
odbywały swe studia. Powstanie warszawskie - jak się mało o tym myśli! -
było "wojną podchorążych". Ludzie, którzy powinni byli tworzyć kadrę,
ginęli masowo jako prości szeregowcy.
Chrześcijańska odnowa, jaka się dokonała w młodym, przedwojennym pokoleniu,
nie została bez echa. Dzięki pogłębionej wierze walka, jaką nam narzucił
hitlerowski najazd, nie zmieniła się w wymianę okrucieństw i bezprawie.
Walcząc z wrogiem walczyliśmy jednocześnie z sobą, by nie dać się porwać
nienawiści. Za wszelką cenę chcieliśmy ocalić w sobie godność ludzką i
wiarę w człowieka. Nie zawsze przychodziło to łatwo. W ciężkiej walce
poznaliśmy własną kruchość. Ale dzięki temu zaczęliśmy rozumieć lepiej
siebie i drugich. Urazy i pretensje, jakie istniały między nami, pobladły.
Przeciwnicy ideowi zbliżyli się ku sobie. Nauczyliśmy się szanować
ideologie i światopoglądy humanistyczne. Dawni "antysemici" (choć naprawdę
nie było u nas nigdy antysemitów w znaczeniu rasistowskim) ukrywali i
osłaniali Żydów.
My, katolicy, pojęliśmy, że byliśmy przedtem zbyt pewni siebie.
Wyobrażaliśmy sobie, że przyjęcie jakiejś ogólnej formuły chrześcijańskiej
wystarczy, by zmieniło się życie i nabrało cech chrześcijańskich.
Przekonaliśmy się jednak, że żadne, najpiękniej nawet brzmiące, magiczne
formuły niczego nie zmieniają. Chrześcijaństwo nie jest racją, do której
wystarczy się odwołać. Głoszenie haseł chrześcijańskich nie prowadzi do
niczego, jeśli nie potrafimy sami, bodaj w jakimś minimalnym stopniu, nimi
żyć. Nie wystarczy odwoływać się do chrześcijaństwa. Trzeba pokazać, czym
jest chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo zawsze żądało ludzkiego świadectwa.
Ale nasze pokolenie musiało to świadectwo złożyć nie tylko dla dobra
własnych dusz, ale dla zadokumentowania - raz jeszcze - że w obliczu
rozpętanego zła i szaleństwa nasz światopogląd posiada zdolność
wyprowadzenia człowieka z przepaści ku gwiazdom.



2. WIERZE, BO ZAWIERZYŁEM

Przyznaję, że znalazłem wiarę w domu rodzinnym i że od wczesnych lat
uformował się we mnie typ myślenia, iż nie sprawa istnienia Boga, ale
sprawa posłuszeństwa Jego wezwaniom mogła napotykać we mnie opór. Mimo to w
pewnym okresie życia począłem szukać motywów mojej wiary.
Nigdy nie przemawiały do mnie logiczne czy matematyczne dowody istnienia
Boga. Pamiętam, jak kiedyś człowiek, którego autorytet moralny niezmiernie
wysoko ceniłem, zapowiedział, że przedstawi niezbity dowód istnienia Boga.
Czekałem na ten dowód w niezwykłym napięciu, prawie z drżeniem. Ale to, co
usłyszałem, było dla mnie czymś absolutnie nieprzekonywającym. Argumentacja
wydawała mi się po prostu grą słów. Być może ten dowód wydawał się czymś
oczywistym dla tamtego człowieka - był przecież dla mnie dowodem
nieprzekazywalnym. To było coś jak świadectwo świętych, którzy "odczuli"
Boga. Jak można mówić o "odczuwaniu" komuś, kto nie jest zdolny do takiego
"czucia"? Jeśli argument działał, to tylko ze względu na osobę tego, który
go przedstawiał. Ma rację Józef Pieper, że "wierzyć to zawsze wierzyć
komuś". Tamten człowiek na pewno przekonał swoim argumentem niejednego. Ale
do argumentu dołączała się tajemnica jego własnej niezwykłości. Ja takim
argumentem nikogo nie potrafiłbym zdobyć.
Nie potrafię widzieć Boga jako jakieś matematyczne centrum, choć - jak już
mówiłem - mam to niewątpliwe przekonanie, że świat, który nas otacza,
odkrywa swój sens dopiero, gdy znajdziemy w nim miejsce dla Boga.
Astronomowie, jak pamiętamy, odnaleźli jednego z przedstawicieli naszego
systemu planetarnego, Neptuna, nie w wyniku obserwacji, ale obliczeń. Coś,
czego nikt nie widział, wywoływało dostrzegalne ciążenie przestrzenne.
Rachunek matematyczny wykazywał, że w określonym miejscu musi się znajdować
nieznane ciało niebieskie. Gdy skierowano lunety w określoną rachunkiem
stronę, znaleziono nową planetę. Nie wątpię, że śledzenie pewnych wektorów
sił działających w przestrzeni i w czasie prowadzić musi do Boga. Ale Bóg
nie odkryje się w końcu, by potwierdzić nasz rachunek. Nasze badania będą
szły dalej i coraz dalej w głąb nieznanego, wykreślać będą kierunek, nie
dosięgną przecież celu. Nie mogą go dosięgnąć. Bóg - jeśli ma być Bogiem -
nie może być wykryty jak gwiazda. Idąc ku Bogu zawsze będziemy szli po nie
kończącej się drodze, chyba że On sam zechce nam wyjść naprzeciwko.
Wierzę w Boga, który jest dla mnie przede wszystkim Istotą żywą i czującą,
bliską, choć niedostrzegalną, zaangażowaną w sprawy świata. Jeśli mówię:
zaangażowaną - pojmuję, że Bóg, jeśli tak w ogóle można powiedzieć,
angażuje się w nasze ludzkie sprawy jakąś niezmiernie małą cząstką swego
Ja. To zaangażowanie jest tak jednak duże i żarliwe, tak przekracza
zdolność mego zaangażowania, że aż trudno mi sobie moim ludzkim rozumem
wytłumaczyć, iż człowiek może być takim obiektem Bożego zainteresowania.
Tylko nieskończoność dysponuje taką nieskończonością uczuć. Boża Istota
zdaje się tkwić całą pełnią swego bytu w naszym życiu, zdaje się podlegać
temu samemu tragicznemu konfliktowi, jaki ciąży na stosunku człowieka do
człowieka.
Ten konflikt z brutalną plastyką przedstawił Sartre w swoich Drzwiach
zamkniętych. Pomiędzy ludźmi istnieje nieustanne działanie prawa
przyciągania i odpychania. Każdy z nas szuka drugiej, podobnej sobie
istoty, pragnie ją kochać i chce być przez nią kochany. Człowiek potrzebuje
koniecznie innych ludzi. Dopiero we współżyciu z innymi jednostka ludzka
dojrzewa, rozwija się, wykształca. Pozostawiona sobie - jakiś Robinson czy
Ayrton na bezludnej wyspie - jeśli nie zdoła, mimo samotności, zachować
duchowego kontaktu z ludzkością, spadnie do roli zwierzęcia. Ewolucja
prowadzi wzwyż tylko wtedy, gdy rośnie potencjał uczuć międzyludzkich.
Człowiek dąży do człowieka, ludzkość dąży do jedności. Ale równocześnie
człowiek jest od człowieka odpychany. Miłość nie znajduje nigdy pełnej
odpowiedzi na swe wołania. Odepchnięte uczucie usiłuje się zamknąć samo w
sobie.
O samotności można nie pamiętać, jeśli się żyje bardzo na powierzchni
życia. Ale przed każdym z nas samotność stanie pewnego dnia podobna do
groźnego widma. Powstaje pokusa, aby uciec przed nią w siebie. Jedynym
partnerem, który wydaje się nam istotą na naszą miarę - zawsze wierną i
zawsze gotową dać nam pełną odpowiedź na nasze uczucia - jest nasze własne
ja. W poszukiwaniu absolutnej wierności trafiamy często na samych siebie.
Oczywiście zachodzi tu proces zręcznego maskowania swego "ludzkiego ducha"
- jakim to terminem nazywają ten proces podręczniki życia wewnętrznego.
Otwarte kochanie siebie, jakiś naiwny narcyzm, ma charakter zbyt
odrażający. Ale można przekonać siebie, że kochamy cały świat, gdy w
rzeczywistości kochamy tylko siebie.
Dążenie do człowieka i uderzanie w ścianę samotności - to dwa krańce naszej
ludzkiej egzystencji. Ale pośrodku tego tragicznego konfliktu pojawia się
Bóg zaangażowany weń, można by sądzić, całą swą Istotą.
Ten Bóg zdaje się mówić:
Kocham cię nad wszelką miarę. To nie ty nie możesz znaleźć odpowiedzi na
swe uczucia - to ja nie znajduję nigdy wśród was miłości, która by
odpowiedziała na moją miłość. Jeśli dla określenia największej miłości
między ludźmi wymyśliłeś słowo: przyjaźń - ja jestem twoim Przyjacielem.
Jak dobry przyjaciel znam twoje pragnienia i pragnę je spełnić. Znam każdą
twoją myśl i zanim ją wypowiedziałeś - już w niej jestem. Czekam w wiecznej
gotowości na każde twe skinienie. To nie znaczy przecież, że spełnię każdą
rzecz, której oczekujesz ode mnie, i tak, jak byś chciał, aby była
spełniona. Ja wiem, czego ty nie wiesz: co jest prawdziwym twoim dobrem.
Spełnię twe pragnienia w inny, lepszy sposób i może później, w
stosowniejszym czasie, niż tego żąda twoja niecierpliwość. Spełnię je tak,
aby ci to spełnienie przyniosło korzyść, bo niczego nie pragnę tak bardzo
jak twego szczęścia.
Abyś czuł się naprawdę szczęśliwy, musisz kochać i musisz czuć się kochany.
Ja daję ci moją miłość i pragnę twojej. Ale wiem: ty nie potrafisz kochać
kogoś niewidzialnego, niedotykalnego, niedosiężnego. Nie zaspokoi cię taka
miłość. Chcę ci pomóc. Ten, kto kocha - kocha wszystko, co pochodzi od
kochanej istoty. Kocha wszystko, co ona kocha.
Ja kocham każdego z was tak samo jak ciebie. Tylko ja mogę tak kochać -
nieskończenie i sprawiedliwie. Moja zapłata za pracę w winnicy -
niezależnie od długości trwającej pracy - jest zawsze ponad miarę. Nie
widzisz mnie, ale widzisz człowieka obok siebie - człowieka, którego
kocham. Pokochaj jego. Kochając jego dasz mi znak, że mnie kochasz.
Kocham każdego z was tak samo: nieskończenie i sprawiedliwie. Kocham także
tego człowieka. Wiesz, o kim myślę. Wydaje ci się, że nie potrafisz tego
pojąć. Dotyka cię to. Czujesz to jako obrazę naszej miłości. Doznajesz
bólu, że mogę kochać i ciebie, i jego tak samo. Możesz zrozumieć, że kocham
ludzi nawet walczących ze mną, ale ludzi dalekich. Nie potrafisz zrozumieć,
że kocham kogoś, który inaczej niż ty mi służy i tą swoją inną służbą
drażni cię i gniewa. A jednak ja kocham - i tamtych, i jego. Mimo twoich
buntów to jest prawdziwa miłość. Przezwycięż swoje opory i dopuść tamtego
do naszej "spółki". Widzisz sam: niczym nie zdołasz odpowiedzieć na moją
przyjaźń. Więc to, co chciałbyś zrobić dla mnie - zrób dla tamtego. Właśnie
dla niego.
Nie chcę ci obiecywać, że ten człowiek zrozumie twój postępek. Raczej pewno
go nie pojmie. Uzna go za fałsz lub słabość. Tym więcej może być przeciwko
tobie. Twoja samotność stanie się jeszcze boleśniejsza. Ale naprawdę to już
nie będzie samotność: ja będę z tobą. Zobaczysz mnie w skrzywionej twarzy
tamtego. Odkrycia tego nie dokonasz od razu. Będziesz musiał wiele, wiele
razy przełamać siebie, zanim przyjdzie taka chwila. Będzie w tobie gorycz,
że i tamtego nie zdobyłeś, i mnie utraciłeś. Będzie ci się wydawało, że
jest gorzej, niż było. Przyjaźń wymaga próby. Przyjdzie chwila, że wszystko
się wyjaśni. Dlaczego nie chcesz uwierzyć, że to wszystko jest tylko próbą?
Jeśli taki głos jest tylko złudzeniem - co jest prawdą? Gdy takiego głosu
nie ma, świat wydaje się egzystencjalistyczną pułapką. Sartrowskim pokojem
z zamkniętymi drzwiami. Ale jeśli przyjmiemy, że to tylko próba - znaczy,
że jednak drzwi nie są zamknięte. Wszystko nabiera sensu.
Znane jest góralskie powiedzenie pochodzące od Sabały: "W Pana Boga wierz,
ale Mu nie wierz". Nie wiemy, co znaczyło ono naprawdę w ustach starego
zakopiańskiego barda. Może było to po prostu "honorne" zawołanie kogoś, kto
czuł się dość mocny, by wziąć życie w "pazdury" i układać je wedle swej
woli.
Ale jest inaczej: trzeba Panu Bogu zawierzyć, aby móc w Niego wierzyć. Na
pozór wydaje się to odwróceniem logicznego porządku. Można sądzić, że
trzeba najpierw uznać czyjeś istnienie, a potem dopiero uwierzyć
istniejącemu. Ale z niewidzialnym Bogiem rzecz się ma inaczej. Póki nie
zawierzymy Jego zapewnieniom, nie zdołamy Go poznać. On chce, abyśmy
spróbowali w taki sposób rozwiązać ten najgłębszy z konfliktów ludzkich, a
wtedy On nam da odczuć, że istnieje.
Czy mamy inne rozwiązanie? Czy potrafimy uciec samotności? W życiu ludzkim
rośnie potencjał napięć. Im jest nas więcej, im żyjemy bardziej gorączkowo,
tym więcej pragniemy miłości i tym silniej odczuwamy uczuciowe zawody.
Samotność była kiedyś sprawą oddalenia. Dziś, gdy znikło oddalenie,
samotność jest jeszcze większa. Nie pomogą skrzeczące tranzystory, nie
zagłuszy pustki zabijająca praca. Nadejdzie dzień, gdy pojawi się
nieustępliwa wątpliwość: po co ten wysiłek? Wysuną się z mroku zwątpienie i
rozpacz. Świat dzisiejszy jest światem chorób psychicznych, ale ile z nich
jest nie spełnionym - a może właśnie spełnionym w taki lękliwy sposób -
samobójstwem?
W takiej chwili zaczynamy zazdrościć ludziom, którzy porzucili wszystko,
by służyć drugim - nie najlepszym, nie najbardziej pociągającym, nie
budzącym nadzieje. - ale cierpiącym i potrzebującym. Tym, którzy byli
podstawionym przez Boga Jego zastępcą.
Zawierzyli i dokonali próby. Pisze Pascal: "Twoja niemoc wiary... pochodzi
jedynie z winy twoich namiętności... Chcesz iść ku wierze... naśladuj
sposób, od którego oni zaczęli: to znaczy czyniąc wszystko tak, jak gdyby
wierzyli... Co ci grozi stąd, że obierzesz tę drogę? Będziesz wierny,
uczciwy, pokorny, wdzięczny, dobroczynny, przyjacielski, szczery,
prawdomówny... Powiadam ci, zyskasz jeszcze w tym życiu: za każdym krokiem,
jaki uczynisz na tej drodze, ujrzysz tyle pewności zysku i taką nicość
tego, co ryzykujesz, iż w końcu poznasz, że założyłeś się o rzecz pewną,
nieskończoną, za którą nie dałeś nic..."
Cóż szkodzi uklęknąć do modlitwy - jeśli dzięki temu gestowi możemy znaleźć
Tego, do którego chcemy się modlić? Cóż szkodzi wyciągnąć rękę do
człowieka, który nas odpycha, a przecież naszego gestu potrzebuje? Może w
taki sposób znajdziemy wiarę? I może spotkamy Tego, który wciąż ukrywa dla
nas swoją twarz za twarzami ludzi?
Na pewno niełatwo jest służyć człowiekowi, do którego nie ciągną nas ani
zmysły, ani poczucie wspólnoty, ani radość obcowania. Więc co? Może ująć tę
służbę w ramy wielkiej idei? Nieraz "wmawiamy w siebie, że otrzymaliśmy
posłannictwo... - mówi mądry przewodnik życia wewnętrznego oratorianina W.
Fabera - gotowi jesteśmy wyruszyć na drugi koniec świata... a nie ukoiliśmy
jednego bólu nie popadając w zniecierpliwienie..." Odwoływanie się do
wielkich idei jest, jakże często, okłamywaniem siebie. Przenosimy ciężar
naszych zainteresowań gdzieś w przestrzeń, a tymczasem potrzebujący nas
człowiek znajduje się najczęściej bardzo blisko, wśród tych, od których
chcielibyśmy uciec.
Łatwiej jest uwierzyć w Boga wielkich idei niż zawierzyć Bogu, który stawia
bliskie, konkretne i takie trudne zadania.
Na szczęście Bóg nie tylko stawia żądania. Przychodzi do nas i idzie z
nami, gdy my idziemy do człowieka. Dzieli nasze trudy, niepowodzenia, nawet
klęski. Gdyby Jezus nie przyszedł na świat i nie przeżył z nami swego
ludzkiego życia, nie wiemy, czy potrafilibyśmy pójść za Jego wezwaniami.
Jeżeli wiara w Boga zaczyna się od zawierzenia Bogu, to pierwszym aktem tej
ufności musi być włączenie się w historię, o której opowiada Ewangelia.



3. EWANGELIA

"Chi legge ii vangelo non legge un libro" - kto czyta Ewangelię, ten nie
czyta książki - stwierdza Giovanni Papini.
Cztery Ewangelie to są cztery książki, które są jedną Książką, i cztery
nowiny, które są jedną Dobrą Nowiną. Było czterech ludzi - raczej cieni
ludzkich - którzy opisywali, co widzieli, jak każdy z nich umiał, a ich
cztery niedołężne opisy stworzyły niezrównaną całość. Była historia, która
zdarzyła się w czasie określonym, w latach, które można obliczyć panowaniem
królów, padaniem tronów i ukazywaniem się komet - i jest Historia, która
stanowi alfę i omegę spraw ludzkich. Są cztery małe książeczki zawierające
określoną liczbę słów i zdań, i są miliony książek, zawierające miliony
milionów słów będących komentarzem tamtych książeczek. Są słowa, które
zostały powiedziane raz tylko jeden, lecz wszystko, co się potem mówiło i
mówi, jest tylko powtórzeniem lub zaprzeczeniem tamtych słów, ich
odrzuceniem lub przyjęciem. Są życia ludzkie, jakże bogate w treść, lecz
wszystkie te życia już były, już raz stanęły twarzą w twarz z tamtą Prawdą.
Można usunąć z literatury świata tysiące pozycji i rzucić je na środek
oceanu. Można spalić Hamleta, wydrzeć wszystkie karty z Boskiej komedii,
wykreślić Fausta czy Wielką improwizację. Będziemy biedniejsi, ale
zostaniemy jeszcze posiadaczami. Bez tamtych czterech książeczek nie
będziemy mieli nic. Każdy z nas bowiem znajduje siebie w tamtych książkach
i każdy będzie nieszczęśliwy, póki siebie w nich nie odnajdzie.
Kto tylko czyta Ewangelię - czyta słowa. Tymi książkami trzeba się karmić
jak manną, pamiętając o tym, że to, co zbieramy, ma starczyć na jeden
dzień. Żyjąc stale Ewangelią nagle, pewnego dnia, podobnego do tysiąca
innych, odczytamy po raz pierwszy właściwe słowa skierowane do nas. Trzeba
cierpliwie tkwić w Ewangelii, aby zobaczyć cud Ewangelii. Ewangelii nie
odkryje się patrzeniem z zewnątrz, jak nie odczaruje śpiącej królewny
chłopiec, który nie pocałuje jej w usta...
Do Ewangelii przyprowadziła mnie moja Żona - wtedy tylko narzeczona - przed
czterdziestu z górą laty. Naszym pierwszym egzemplarzem Ewangelii był
gruby, a mały tomik o wyglądzie sześcianu: Ewangelie w przekładzie ks. dr.
W. Szczepańskiego SJ, wydane przez Księgarnię św. Wojciecha z imprimatur z
1922 r. Dziś na tym tomiku widnieją dwa stemple: "Polska YMCA" i
"42 gepriift, Stalag XI B", gdyż tomik był mi wysłany do obozu jeńców w
1944 r. za pośrednictwem YMCA.
Od tamtego czasu miałem wiele egzemplarzy Ewangelii. Czytałem Ewangelię w
przekładach: Wujka, Dąbrowskiego, Gryglewicza, Kowalskiego, Prokulskiego,
Drozda. Czytałem ją po łacinie, po angielsku, po francusku, po niemiecku.
Próbowałem sam dokonać literackiego przekładu. Nie potrafię niemal przeżyć
dnia bez przeczytania bodaj zdania z Ewangelii. Jest to dla mnie koniecznie
potrzebne, niby odnalezienie na dany dzień odpowiedniego hasła.
A jednak całym pokoleniom chrześcijan wystarczała streszczona nauka o życiu
Jezusa i niedzielna, usłyszana z ambony perykopa ewangeliczna. Kolędy
zastępowały rozdziały o Narodzeniu, pieśni pasyjne - ewangeliczny opis
Męki. Pobożne legendy zlewały się z prawdą ewangeliczną. Każde dziecko
wiedziało, że do szopki Jezusowej przyszło trzech królów ze Wschodu,
chociaż Ewangelia nie nazywa ich królami, ale magami i nie wymienia ich
liczby.
Katolicyzm odszedł od Ewangelii na drodze coraz silniejszego akcentowania
Bóstwa Jezusa. Ale pojawił się czas - gdzieś po pierwszej wojnie światowej
- kiedy człowiek zapragnął wrócić do Ewangelii, gdyż zaczęło go ciągnąć ku
sobie Człowieczeństwo Jezusa.
Wśród ludzkości budzą się w pewnych epokach pewne potrzeby. Ale rzecz
zasługująca na uwagę: zanim te potrzeby staną się potrzebami mas,
zainteresowania rodzą się wśród mniejszych grup, tak jakby było potrzeba,
by, zanim obudzi się powszechny głód, już istnieli ci, którzy potrafią na
ten głód odpowiedzieć.
W międzywojennym pokoleniu katolików - dzięki prawdziwie misyjnej
pracy pewnych ludzi - narodziło się i narosło zainteresowanie Ewangelią.
Potem przyszła wojna i ogromna część ludzi, którzy odkryli Ewangelię -
zniknęła. Ci, którzy zachowali życie, musieli próbować dalej komentować
swym życiem Ewangelię.
Ale właśnie wtedy obudził się szeroki ruch szukania Jezusa w Ewangelii.
Przed kilku laty miałem okazję rozmawiać z anglikańskim biskupem-sufraganem
Woolwich, Johnem Robinsonem, autorem słynnej książki Honest to God. Biskup
Robinson jest jednym z najciekawszych przedstawicieli tych współczesnych
myślicieli chrześcijańskich, którzy usiłują wypracować nowe formy nauczania
religii w społeczeństwie zachodnim, religijnie wystudzonym.
Robinson - czego zresztą nie ukrywa -> uważa się za kontynuatora myśli
Dietricha Bonhoffera, bohaterskiego niemieckiego pastora, który jest jedną
z najpiękniejszych postaci chrześcijańskiego oporu przeciwko hitleryzmowi.
Za tę swoją postawę poniósł śmierć 9 kwietnia 1944 r. W jednym ze swoich
listów z więzienia pisał: "Jeżeli mamy być uczciwi, musimy wyznać, że
przyszło nam żyć w świecie etsi Deus non daretur. To trzeba nam wyznać
wobec Boga, który żąda takiego wyznania. Dojrzawszy wyznajemy naszą
sytuację przed Bogiem. Bóg kazał nam poznać, że mamy żyć jako ludzie
dojrzali do życia bez Boga. Bóg, który jest z nami, jest Tym, który nas
opuszcza (Mk 15,34 - Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?). Bóg, który
pozwala nam żyć w świecie, w którym nie istnieje hipoteza działalności
Bożej, jest Tym, przed którym trwamy zawsze. Przed Bogiem i z Bogiem żyjemy
bez Boga. Bóg pozwolił się usunąć ze świata i przybić do krzyża. Bóg jest
bezsilny i słaby w świecie i tylko w taki sposób jest z nami i nam pomaga.
Św. Mateusz mówił wyraźnie (On wziął naszą słabość i przyjął na siebie
nasze choroby - Mt 8, 17), że Chrystus pomaga nam nie swoją wszechmocą, ale
swoją słabością i swym cierpieniem. Oto różnica zasadnicza między
chrześcijaństwem a wszystkimi innymi religiami! Religijność ludzka odsyła
człowieka w jego cierpieniach do potęgi Boga w świecie, do Boga, który jest
Deus ex machina. Pismo święte odsyła człowieka w cierpieniach i w słabości
do Boga i tylko Bóg cierpiący może mu pomóc. W tym sensie można powiedzieć,
że ewolucja świata ku epoce dojrzałości... odrzuca fałszywy obraz Boga,
uwalnia od niego wzrok ludzi i zwraca go ku Bogu Biblii posiadającemu swą
potęgę i miejsce w świecie dzięki swej bezsilności".
Jezus jest Bogiem i Człowiekiem. W pełni Bogiem i w pełni Człowiekiem. Tak
mówi dogmat katolicki. Ale w praktycznej nauce jakże często usiłowano
cechami Boskimi przesłonić cechy ludzkie, jakby były one czymś wstydliwym.
Nie przecząc im odsuwało się je w cień. Jezus był Bogiem, który działał
cudy - to było najważniejsze. Mniej mówiło się o tym, że kochał i gniewał
się, cierpiał, bał się, był kuszony i że kiedy krzyknął na Piotra: "Precz,
kusicielu!", odkrył tymi słowami, że pokusa ucieczki od cierpienia nie była
bez wpływu na Jego ludzkie serce.
Było to niewątpliwie wywołane faktem, że Kościół w drugiej połowie XIX w.
spotykał się z książkami, które kwestionowały Boskość Jezusa, choć nie
próbowały kwestionować Jego historyczności.
Ewangelia jest dokumentem historycznym - choć niewątpliwie dokumentem
specjalnego rodzaju. Cztery częściowo pokrywające się treścią książki,
napisane przez czterech jakże odmiennych ludzi, zawierają miejsca puste.
"Wiele też innych cudów uczynił Jezus... Wiele też innych rzeczy uczynił
Jezus..." - zapewnia św. Jan. Ewangeliści nie byli pisarzami, którzy się
wzięli do pióra, by zaspokoić ciekawość przyszłych pokoleń. Spisując swoje
księgi myśleli wyłącznie o nauce zostawionej przez ich Mistrza, a nie o
Jego życiu, postaci, wydarzeniach. O tym mówili inni, czasami puszczając
nadmiernie wodze fantazji. Ewangeliści wzięli z materiału historycznego to
tylko, co uważali za rzecz koniecznie potrzebną.
Tym czterem ludziom nie postało w głowie, że to, co oni - i tylu im
współczesnych - "słyszeli o Słowie Żywota i widzieliśmy oczyma naszymi
1 czego ręce nasze dotykały" (por I J 1,1), może być kiedyś podane w
wątpliwość. Chrystus żył obok nich prawdziwym życiem ludzkim. Jadł, pił,
spał, kochał, cieszył się, lękał się i umierał. Zanim ujrzeli Go
zmartwychwstałego, widzieli Jego autentyczną śmierć.
Kiedy jednak zaczęło wymierać pokolenie tych, którzy sami widzieli,
słyszeli, dotykali, sprawa tajemniczego związku Boskości z Człowieczeństwem
zaczęła niepokoić wielu. Już św. Paweł spostrzegł, że Chrystus jest "dla
Żydów zgorszeniem, a dla Greków głupstwem". Żydzi nie mogli zgodzić się na
Boga, który był jednocześnie człowiekiem. Grecy odrzucali Boga, który nie
był tylko ubóstwianym człowiekiem. Oba takie stanowiska będą teraz
towarzyszyły przez wieki chrześcijaństwu i będą co pewien czas odżywały.
Jedno mówi: Jezus był człowiekiem, a więc nie może być Bogiem. To tylko
potomni zrobili z Niego Boga drogą świadomej lub nieświadomej mistyfikacji.
Drugie stanowisko mówi: Skoro Jezus był Bogiem, Jego człowieczeństwo mogło
było być tylko pozorem. Ewangeliści nie widzieli Boga-Człowieka, widzieli
tylko złudny, ludzki kształt. "Chrystus jest Bogiem, wołają dokeci,
wykreślcie z Ewangelii wszystko, co mówi o rzeczywistości Jego
człowieczeństwa. Bóg nie może cierpieć, krwawić i umierać... Chrystus jest
człowiekiem, woła krytyka nowożytna, usuńcie z Ewangelii Jego dziewicze
Narodziny, Jego Zmartwychwstanie..." (R. H. Benson).
A jednak nic z Ewangelii nie będzie i nie może być wykreślone. W Ewangelii
mamy Człowieka, który jednocześnie jest Bogiem. Autorzy Ewangelii nie
pozbawili tego Człowieka żadnej z cech ludzkich.
I właśnie zobaczenia tych cech ludzkich gorąco pragnie pokolenie
współczesnych. Słusznie mówi biskup Robinson, że człowiek dzisiejszy "nie
potrafi zobaczyć Jezusa jako Syna Bożego, póki Go nie zobaczy jako Syna
Człowieczego".
Człowiek współczesny wydaje się bardziej spragniony prawdziwego
człowieczeństwa niż ludzie innych epok. Od dawna pokoleniom ludzkim nie
było dane zetknąć się z takim surowym realizmem życia, doświadczyć
największej nędzy ludzkiej. Zobaczyliśmy całą małość człowieka i tęsknimy
za zobaczeniem wielkości ludzkiej. Nasze czasy z ich gorączkowym
poszukiwaniem "gwiazd" w rzeczywistości są czasami poszukiwań prawdziwego
człowieka. Niestety, wielkie ideały, do których tęskni epoka, często
zamieniają się w karykaturę. Trzeba jednak umieć zobaczyć nawet poza
karykaturą prawdziwą tęsknotę.
Ludzie współcześni szukają ideału człowieka. Bóg wszechmocny, panujący
niepodzielnie nad sprawami świata, jest dla nich trudny do zrozumienia.
Taki Bóg traci charakter osoby, pojmowalny jest jedynie jako działający
precyzyjnie motor. Lecz dlaczego w takim razie ten idealny motor pozwala,
aby istniały ból i cierpienie? "Gdyby Bóg istniał, nigdy by do tego nie
dopuścił!" - słyszy się nieraz bolesny okrzyk. Czasami jeszcze inny,
bluźnierczo-naiwny: "Ja bym tam lepiej zbudował świat niż ten wasz rzekomy
Bóg!"
Aby zrozumieć Boga, który mogąc wszystko i pragnąc ludzkiego szczęścia,
zezwala na zło i cierpienie, trzeba wpierw zobaczyć Boga-Człowieka, który
świadomie wziął na siebie ludzką dolę i zanim cokolwiek wyjaśnił,
wycierpiał razem z nami najwyższą człowieczą miarę bólu.
We współczesnej nauce pojawił się pogląd kwestionujący już nie Boskość
Jezusa, ale sam gatunek utworu, jakim są Ewangelie. Uważa się, że
Ewangeliści napisali nie dzieło katechezy, lecz coś w rodzaju powieści o
nie istniejącym bohaterze po to, by tę zrodzoną z fantazji postać
przedstawić jako istotę rzeczywiście żyjącą.
Wielki pisarz potrafi czasami narzucić swą wizję literacką i nadać jej
takie piętno prawdy, że czytelnik sądzi, iż ma do czynienia z prawdziwym
człowiekiem. Nie do pomyślenia jest jednak sytuacja, aby czterej autorzy,
ludzie odmiennej kultury i formacji duchowej, pisząc z dala od siebie, w
odstępach czasu, pod czujną kontrolą tych, którzy znali rzeczywistość,
mogli wymyślić bohatera tak prawdopodobnego, aby ludzie uwierzyli, iż
istniał naprawdę. Czterej pisarze mogą napisać cztery odmienne powieści o
tym samym człowieku. Ale nie można sobie nawet wyobrazić, aby cztery
powieści zrodziły jednego, żywego człowieka.
A przecież w Ewangeliach mamy żywego Człowieka. Jezus ewangeliczny - mimo
niezwykłego bogactwa swego charakteru - tworzy jedną żywą postać. Czyżby
mógł nie istnieć i być tylko fikcją literacką, gdy Go widzimy zawsze
takiego samego i w dziele żydowskiego poborcy opłat drogowych, i w dziele
galilejskich rybaków, i u greckiego lekarza? Jest nie tylko taki sam w swej
nauce - jest przede wszystkim taki sam w swych ludzkich reakcjach. Gdy się
wczytujemy w Ewangelie, zaczynamy rozróżniać styl każdego z autorów:
dostojną prozę Mateusza, pospieszny, nieomal galopujący język Marka,
starannie odmierzone zdania Łukasza, pełen mistycznych niedopowiedzeń styl
Jana. A przecież u każdego z nich Jezus jest taki sam. Jego dobroć,
miłosierdzie i łaskawość będą tak samo kontrastowały z Jego pełną gorących
uczuć, lecz opanowaną naturą kogoś, kto wie, czego chce, i zdaje sobie
sprawę z tego, czego żąda. Ten śpiewny poeta jest surowym reformatorem, ten
lekarz każdego bólu umie twardo żądać. Jezus nie tylko naucza w każdej
Ewangelii, że droga do Boga prowadzi przez służbę innemu człowiekowi. On
także w każdej Ewangelii pokazuje praktycznie, jak ta służba ma wyglądać.
Właśnie za swą służbę człowiekowi Jezus ponosi śmierć męczeńską. Ale Jezus
godzi się nie tylko na to, by był przybity do krzyża. On także godzi się na
poniesienie klęski, która - na pozór - przynosi zagładę całej Jego
ziemskiej działalności. Zanim wycierpi swoją pasję, pozwoli, aby Jego
najbliżsi porzucili Go, uciekli od Niego, "zgorszyli się" Jego słabością.
Ten Człowiek - to prawda - czyni zdumiewające cudy. Leczy, wskrzesza,
ucisza burze, chodzi po wodzie. Nie sięga jednak do swej siły, gdy chodzi o
ocalenie Jego samego. Gdy zmartwychwstanie - uczyni to z niezwykłą
dyskrecją, jakby nie chciał nikomu narzucić pewności, że tak się stało.
Cudy Jezusa są znakami, świadectwem spełniania się przepowiedni, nie są
popisami wszechmocy. Pomiędzy dniem Narodzin a dniem przemiany wody w wino
w Kanie leży długi dzień zwykłego życia. Autorzy apokryfów usiłowali go
zapełnić wymyślanymi przez siebie cudownościami. Ale właśnie dlatego, że
żadnych cudowności nie było - apokryfy, choć często zawierają jakieś
szczegóły wyglądające na prawdziwe, nie mogły wejść do kanonu ksiąg
objawionych.
Przez całe swe ziemskie życie Jezus jest razem z człowiekiem. Dokonuje dla
tego człowieka niezliczonych dzieł miłosierdzia i dobroci. "Chciał zaznać
snu, by pobłogosławić nasz sen, chciał doświadczyć znużenia, by uświęcić
nasze znużenie, chciał płakać, by nadać wartość naszym łzom" (św. Grzegorz
z Nazjanzu). Historia opowiedziana przez Ewangelię da się przy tym
powtórzyć dla każdego człowieka każdej epoki. Każdy z nas, żyjąc własnym
naszym życiem, może przeżywać tamto życie. I gdy dochodzi chwila pasji,
jesteśmy tamtemu życiu najbliżsi, gdyż każde nasze cierpienie jest jakimś
odbiciem tamtego cierpienia. Potem wolno nam razem z Jezusem umrzeć. Dalszy
ciąg będzie już wyjściem poza życie ziemskie. Ale jeśli można było żyć i
umierać razem z Nim, wolno nam mieć nadzieję, że spełni się i dla nas
obietnica Zmartwychwstania.
Jezus w Ewangelii żyje naszym życiem, naszymi bólami i doświadczeniami,
wcześniej jeszcze, zanim wezwie nas, byśmy naśladowali Jego życie i pełnili
Jego naukę. Jest to gest tej niezwykłej miłości, którą nazwaliśmy
przyjaźnią. "Jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam
przykazuję... Nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko,
co usłyszałem od Ojca..." (J 15, 14-15). Tylko przyjaciel zdolny jest odbyć
razem z nami nasz bolesny szlak, tylko dlatego, aby uczynić go dla nas
lżejszym. Tylko przyjaciel nie będzie nam nic mówił, póki nie doświadczy
razem z nami naszego bólu. Taką przyjaźń znajdujemy w Ewangelii. Jezus
ewangeliczny, zanim nas ocali, towarzyszy nam. Nie tłumaczy nam. Nie
tłumaczy nam w pełni sensu bólu, lecz ten ból bierze także na siebie i
przez ten fakt odkrywa jego ukryty sens i znaczenie. Wyjaśnia sens życia.
Czasami wydaje nam się, że znajdujemy w Ewangelii coś, co było
wcześniejsze: jakieś przeczucie i pragnienie istniejące w nas od samego
początku, od chwili urodzenia - przeczucie i pragnienie Boga, który, zanim
nas uniesie nad gwiazdy, chce podzielić z nami nasz twardy los.
"Nie szukałbyś mnie - mówi Jezus w rozważaniach Pascala - gdybyś mnie
wcześniej nie znalazł... Jestem bardziej twoim przyjacielem niż ten lub
tamten. Zrobiłem dla ciebie więcej niż oni... Nie szukałbyś mnie, gdybyś
mnie już nie posiadał..."
Im częściej czytamy Ewangelię, tym bardziej przekonujemy się, że nasze
życie wplecione jest w wydarzenia ewangeliczne. Ewangelia jest wspaniałym
przekrojem ludzkości i jeśli tylko potrafimy zachować wewnętrzny krytycyzm,
potrafimy zobaczyć siebie w każdym z protagonistów tych ksiąg. Każdy z nas
jest w życiu - bodaj przez chwilę - Kajfaszem, Piłatem, faryzeuszem,
saduceuszem, Cyrenejczykiem, Barabaszem, bandytą przybitym obok Jezusa na
krzyżu, Piotrem, Judaszem, Tomaszem, Filipem... Potrafimy być odważni i
tchórzliwi, zacietrzewieni i zaślepieni, wierni i niewierni, służący i
przymuszani do służenia, nagle dostrzegający prawdę i uciekający od prawdy.
Także każda opowieść ewangeliczna ma dla nas swój specjalny, konkretny
sens. Jeśli będziemy codziennie czytać Ewangelię, nie będzie prawie dnia,
abyśmy nie znaleźli siebie na jej kartach.
Spomiędzy postaci ewangelicznych zawsze przykuwała moją uwagę postać
młodego człowieka, który przyszedł pewnego dnia do Jezusa i powiedział mu,
że chociaż przez całe życie wykonywał przykazania Boże, czuje w sobie jakiś
brak. Jezus spojrzał na niego z życzliwością - i postawił nowe niezwykłe
żądanie. "Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj to, co posiadasz, i
rozdaj ubogim... Potem przyjdź ("weź swój krzyż" - dodają niektóre kodeksy
Ewangelii według św. Marka) i chodź za mną" (Mt 19, 21).
Żądania Jezusa były tak wielkie, że młody człowiek zadrżał i cofnął się.
Przyszedł do Jezusa, by otrzymać pewność i spokój serca - a Jezus swymi
słowami napełnił jego serce jeszcze większym niepokojem. Wyobraził sobie,
że już tak daleko zaszedł, że powinien usłyszeć pochwałę, Jezus natomiast
odkrył mu, że teraz dopiero czeka go trudna i ciężka próba. Przyszedł po
uznanie, a znalazł wezwanie. Przyszedł w poczuciu, że jest nieskazitelny, a
nagle dowiedział się, że ma tyle jeszcze do zrobienia. Przyszedł w postawie
starszego brata syna marnotrawnego, a zobaczył, że ojciec przyciska do
serca grzesznego brata.
Mam zawsze uczucie, że tutaj natykam się na największe odkrycie Ewangelii:
człowiek dowiaduje się o niezwykłym miłosierdziu Bożym, tak wielkim, że
zdolne jest wybaczyć wszystko i zdaje się tylko pragnąć wybaczania - ale
równocześnie odkrywa, że przedtem musi zobaczyć i uznać swoją słabość,
swoje winy, swoją niepełność. Jeśli ich nie zobaczy i nie uzna, Bóg nie
będzie mu mógł wybaczyć. Jeśli' będzie zadowolony z siebie, Bóg nie będzie
zadowolony z niego. Bóg nie mierzy wielkości upadku. Chce tylko jednego:
pokornego wyznania naszej nędzy. "Boże, zmiłuj się nade mną, gdyż jestem
grzesznikiem" - tak modlił się pokorny poborca i za tę modlitwę został
usprawiedliwiony.
Faryzeusze z Ewangelii to byli ludzie, którzy pragnęli służyć Bogu. Nie
byli zamaskowanymi ateistami jak saduceusze. Gorliwość faryzeuszy zastygnie
z czasem w bezduszną formalistykę, pod którą żywy zostanie jedynie zawzięty
nacjonalizm. Ale za czasów Jezusa musiało być jeszcze wiele prawdziwej
gorliwości. Tylko że faryzeusze byli tacy pewni swej postawy! Czuli się
lepsi od innych. Za większą ilość obmywań, ofiar, gestów rytualnych
oczekiwali wyższej nagrody. Byli jak ci robotnicy pracujący w winnicy przez
cały skwarny dzień, lecz spodziewający się za to większej niż umówiona
zapłaty.
Ale miara Boga jest miarą inną niż miara ludzka. Służby Bożej nie ocenia
się ilością. Mierzy się ją poczuciem winy i miłosnym pragnieniem zyskania
przebaczenia. Marnotrawnemu synowi wystarczy wrócić z wolą rzucenia się do
nóg ojca.
"Był jeszcze daleko od domu - tak próbowałem przełożyć ten fragment
Ewangelii św. Łukasza - kiedy go dostrzegł ojciec. Wybiegł mu naprzeciwko,
chwycił w ramiona i ucałował. Był pełen smutku widząc syna w takim stanie.
A syn rzekł: Ojcze, zawiniłem wobec Boga i wobec ciebie i nie zasługuję,
abyś mnie nazywał synem... Ale ojciec już wołał na służbę: Prędko podajcie
mu najlepszą szatę, jaka jest w domu, włóżcie mu na palec mój pierścień,
zawiążcie sandały na jego stopach. A teraz zabijcie jedno z tucznych cieląt
i przygotujcie obiad. Będziemy wesoło ucztowali, bo mój syn, który umarł,
znowu żyje; zginął, a oto się odnalazł."
Wystarczy nawet jedna tylko chwila, jeden dostatecznie mocny zryw:
"Panie, nie zapominaj o mnie, gdy już wejdziesz do Twego Królestwa" -
mówi umierający obok Jezusa zbrodniarz.
I tak będzie, że wzgardzeni za swoją współpracę z rzymskim okupantem
poborcy podatków, ukrzyżowani zbrodniarze, kobiety handlujące własnym
ciałem znajdą wcześniej drogę do Królestwa niż przekonani o swej
nieskazitelności surowi strażnicy religijnych przepisów.



4. JEZUS W KOŚCIELE

To, co się dzieje w Ewangelii, odnajdujemy nie tylko we własnym życiu.
Dalszym ciągiem Ewangelii - jej streszczeniem, odtworzeniem i więcej
jeszcze: jej żywym powtórzeniem - jest Msza święta stanowiąca centralną
funkcję życia Kościoła.
Bez Mszy świętej i bez Przemienienia Kościół nie byłby tym, czym jest. Bez
Mszy - byłby instytucją założoną przez Jezusa, przechowującą Jego naukę i
przekazującą ją ludziom, ale nie byłby instytucją Bosko-ludzką, w której
Jezus jest nieustannie obecny.
Jezus swą Krwią wylaną na krzyżu odkupił świat. To odkupienie dokonane za
każdego człowieka powtarza się w Kościele dla każdego, aby każdy mógł
"dopełnić" osobiście "udręk Chrystusa w moim ciele dla dobra Jego Ciała,
którym jest Kościół" (Kol 1, 24).
To jest główna treść istnienia Kościoła: wprowadzić ludzi - w założeniu
całą ludzkość - w czynny udział w Ofierze Jezusowej. Udział ten bierze
Kościół jako całość i winien go wziąć każdy chrześcijanin osobiście.
Dlatego posoborowa reforma liturgiczna stawia Mszę świętą w centrum życia
Kościoła, kładzie nacisk na jej podstawowe znaczenie w kulcie
chrześcijańskim.
Każda Msza jest rzeczywistym powtórzeniem najważniejszego wydarzenia
ewangelicznego: momentu Odkupienia, powtórzeniem rzeczywistym - choć nieco
innym, bo już bezkrwawym - Ofiary złożonej na krzyżu. Jest to Ofiara
Boga--Człowieka za nas. A jednak jest życzeniem Jezusa, abyśmy do tej
nieskończenie cennej Ofiary, do której w rzeczywistości nic dodać nie
można, dodali także naszą ofiarę. Bóg nie chce nas zbawiać bez naszego
współudziału. To także gest przyjaciela, który płacąc za nas, nie chce nas
poniżyć zbyt bogatym darem.
Przyłączając się do Ofiary Jezusa winniśmy to czynić nie tylko w interesie
swoim własnym, ale w poczuciu, że chcemy przyłączyć się do Ofiary za całą
ludzkość. Jezus - kochając i zbawiając nas indywidualnie - w naszym udziale
chce widzieć braterską wspólnotę. Oddając Jezusowi "nasz" krzyż - chcemy Mu
pomóc podźwignąć "Jego" krzyż. Oczywiście taka zamiana jest tylko grą słów.
W rzeczywistości "Jego" krzyż jest "naszym" krzyżem, a Jego brzemię jest
brzemieniem naszych win i grzechów. Przyłączając się do Jego Ofiary
przyłączamy się do Ofiary za nas samych.
Każdy z nas ma w każdej Mszy szansę współofiarowania siebie. Ta niezwykła
szansa powtarza się dla każdego z nas wielokrotnie. Jezus został w
Kościele, by móc być towarzyszem naszych ziemskich, codziennych spraw. To
był prawdziwy gest przyjaciela, aby tak pozostać między ludźmi. Jezus stał
się dla nas dostępny, dotykalny, choć w ukrytej formie. Zamknął się dla nas
w ciemnym tabernakulum. Bóg czeka cierpliwie na nas. Codziennie niezliczoną
ilość razy przemienia się. Nie ma chwili, aby gdzieś na kuli ziemskiej nie
dokonywał się cudowny akt Przemiany. Jest to jakby nieustannie bijący puls
życia świata. Jezus nieustannie składa Ofiarę za mnie - i ja codziennie
mogę Jego dar przyjąć lub odrzucić.
Msza jest kluczem naszego dnia. Przez nią wchodzimy w życie - i w
Ewangelię. Msza jest oknem w kanwie historii. Dzięki niej wychodzimy poza
czas.
Jak mało to rozumiemy! Jak rzadko zdajemy sobie z tego sprawę! W chwilach
religijnych wzlotów zdarza się nam wzdychać: Gdyby dane nam było żyć w
tamtych cudownych Chrystusowych czasach! Jak zawsze pragniemy tego, co
byłoby dla nas najniebezpieczniejsze. Wtedy - mało było wiernych Jezusowi!
Mało potrafiło zrozumieć Jego naukę. Może bylibyśmy odeszli ze słowami: To
zbyt twarde, tego nie można słuchać! Dziś - mając za sobą dwa tysiące lat
chrześcijaństwa i dwa tysiące lat życia Kościoła - o ileż nam łatwiej pojąć
obecność Chrystusa i Jego nieustanną Ofiarę. O ileż nam prościej przyjść i
przyłączyć się do niej.
Dzięki nieustannej obecności Chrystusa Kościół może skutecznie pełnić swą
działalność nauczycielską i sakramentalną. Może uczyć, wychowywać, formować
intelektualnie i moralnie ludzi i może ich nieustannie wzmacniać łaskami,
których jest dysponentem, a których pomoc jest im niezbędnie potrzebna.
Ten Kościół Chrystusowy jest święty i apostolski. Apostolstwo Kościoła
wynika z tego, że jest on dziedzicem działalności Apostołów, tych
najbliższych towarzyszy, przyjaciół i wybranych dziedziców Chrystusa. "Nie
wyście mnie wybrali, ale Ja was wybrałem... abyście szli i owoc przynosili
i by owoc wasz trwał" (J 15, 16). Papież i biskupi są następcami Apostołów.
W średniowieczu papieża nazywano Apostołem. Nieustannym ciągiem dotknięć od
dwudziestu wieków przekazywana jest władza apostolska, władza biskupia.
Nowo konsekrowany biskup wie, że dotknięcie rąk, które otrzymuje od
konsekratorów, jest tym samym "włożeniem rąk", jakiego przed stuleciami
dokonywali Apostołowie, i że ten znak nieprzerwanie od tamtego czasu
przechodzi - niby pałeczka sztafetowa - od człowieka do człowieka.
Świętość Kościoła płynie przede wszystkim z obecności w nim Jezusa.
Świętość Boga nadaje świętość całej Bosko-ludzkiej instytucji. Oczywiście
świętość Kościoła nie wyklucza nieświętości u jego członków, nawet na
najwyższych stanowiskach hierarchicznych. Ale Kościół jako całość zachowuje
świętość i święte są nawet jego dzieła podejmowane przez nieświętych ludzi.
Iluż ludzi. Kościoła budziło zgorszenie! Jakże często się słyszało: Czyż
mogę uznać Kościół, gdy takimi są jego przedstawiciele? A jednak nawet ci,
błądzący w swym indywidualnym życiu, papieże i biskupi, nie skrzywili linii
działalności Kościoła. Wiemy tyle złego o Aleksandrze VI Borgii. A jednak
ten sam człowiek "popierał życie religijne, zatwierdził nowe zakony i
ochraniał je przed prześladowcami. Bronił wolności Kościoła i
chronił czystość wiary" (Manuel d'Histoire Ecclesiastiąue P. Albers i
R. Hedde).
Każdy z nas, katolików, reprezentuje Kościół - i na pewno reprezentujemy
go bardzo źle. Nasze życie - jeśli już nie nasze słowa - powinno było wiele
razy zniszczyć autorytet Kościoła. A jednak nasza małość nie potrafiła
umniejszyć jego wielkości. Tylko ludzie uprzedzeni lub patrzący płytko nie
dostrzegają świętości Kościoła za naszą niegodnością.
Kościół jest święty, gdyż przezwycięża upadki jednostek ludzkich na drodze
nieustannej pracy autoreformacyjnej. Każda instytucja ludzka przeżywa swój
okres rozwoju, okres stabilizacji i okres zamierania. Można by powiedzieć,
że jest to przeniesione w dziedzinę życia społecznego fizyczne prawo
entropii - nieodwracalne prawo nieuchronnej przemiany energii w materię.
Zryw ducha ludzkiego słabnie i gaśnie. Najwspanialsze dzieła mają tylko
określony czas trwania.
Kościół wydaje się do pewnego stopnia ulegać temu prawu. Wielkie dzieła w
Kościele tracą z latami swój rozmach. A jednak istnieje jakaś siła, która
-' choć nie chroni poszczególnego dzieła - pozwala w Kościele na wieczne
odżywanie energii.
Czasami, wydaje mi się, drogą do poznania i uznania Boga mogłoby być po
prostu wgłębienie się w historię Kościoła. Cóż to za niezwykła historia!
'Przed dwoma tysiącami lat, w odległej prowincji rzymskiego imperium,
wewnątrz mozaizmu będącego narodową religią niezbyt licznego narodu
żydowskiego, powstaje nowa "sekta". Jej Założyciel, wydany władzom rzymskim
przez oficjalnych przedstawicieli mozaizmu, poniósł męczeńską śmierć. Ale
ta śmierć, zamiast pozbawić "sektę" zdolności do istnienia - zwłaszcza że w
chwili porwania Założyciela Jego zwolennicy, prości rybacy galilejscy,
rozproszyli się i poukrywali - stała się zaczynem dynamicznego rozwoju.
"Sekta" żyje, zdobywa sobie zwolenników, wyodrębnia się z mozaizmu, traci
swój żydowski charakter - staje się autonomiczną, nie związaną z żadnym
środowiskiem religią. Nie minęło wiele lat od śmierci Założyciela, gdy
przedstawiciele nowej religii przenoszą jej "centralę" do stolicy
imperium - do Rzymu.
Ale niedługo potem chrześcijan spotykają prześladowania. Tolerancyjna na
ogół w sprawach religijnych administracja rzymska wydaje surowe
zarządzenie: Christianos non licet. Ta formuła będzie obowiązywała przez z
górą dwieście lat. Zdawać by się mogło, że prześladowanie ze strony
potężnego państwa spadające na młodą religię importowaną ze Wschodu i
wyznawaną prawie wyłącznie przez ubogi plebs zniszczy ją w szybkim czasie,
tym szybciej, że drugim jej zażartym wrogiem byli przedstawiciele mozaizmu.
Tymczasem stało się coś zgoła innego. Chrześcijaństwo rozrosło się,
opanowało wschodnie prowincje cesarstwa, aż wreszcie zostało uznane za
religię państwową cesarzy rzymskich.
Ledwo jednak osiągnęło swój niezwykły triumf, stanęło wobec nowego kryzysu.
Jako oficjalna religia władców imperium musiało sformułować swoje
podstawowe prawdy. Nie było to rzeczą prostą. Rzym był przyzwyczajony do
eklektycznej mieszanki wierzeń. Aby móc się oczyścić ze wschodnich i
zachodnich przymieszek, Kościół musiał mieć całkowitą swobodę i
niezależność. Lecz nadmiar godności nie stwarza atmosfery swobody. Cesarz
chciał także decydować o tworzeniu się zrębów nowej nauki. Na podłożu
konfliktu doktrynalnego doszło do zatargu między Kościołem, który szukał
swoich własnych sformułowań, a cesarzem, który pragnął swoje sformułowania
Kościołowi narzucić. Powstała sytuacja, że w pewnej chwili czystości nauki
chrześcijańskiej bronił tylko jeden człowiek - św. Atanazy. Można było
sądzić, że chrześcijaństwo stanie się synkretyczną religią mającą służyć
próbie zjednoczenia rozpadającego się imperium. Stało się przecież inaczej.
Gdy chrześcijaństwo na wschodzie uległo woli cesarza, chrześcijaństwo
zachodnich prowincji cesarstwa odsunęło się od spraw państwa, co mu
pozwoliło na dokonanie oczyszczającej odnowy.
Potem na imperium walą się najazdy barbarzyńców. W 800 r. nowy cesarz, tym
razem germański barbarzyńca, znowu usiłuje włączyć Kościół w strukturę
państwa. Jest to, można by sądzić, jedyna szansa ocalenia dla Kościoła, aby
papież stał się kapelanem cesarskim, a biskupi - cesarskimi urzędnikami.
Lecz Kościół nie rezygnuje z wolności. Podejmuje walkę z niemieckimi
cesarzami. Musi walczyć na zewnątrz z cesarzami, wewnątrz z rozkładającymi
tendencjami cezaropapizmu. Odzyskuje wolność drogą wewnętrznej reformy.
Nie na długo. Tym razem kryzys przychodzi od wewnątrz, Walcząc z zakusami
władzy cesarskiej Kościół przejął na własny użytek cesarskie roszczenia.
Przedtem cesarz usiłował poddać sobie papieża. Teraz papież stara się
podporządkować sobie cesarza. Staje się władcą doczesnym, tak jak inni
władcy chciwym władzy i ziemi. Aby osłabić swych ziemskich rywali, papież
wysyła ich na wyprawę krzyżową. Rozpoczyna się trwająca kilka wieków wojna
z islamem. Wojna ta przynosi same klęski. Nie potrafi przemienić się w
misję, nie zjednoczy chrześcijan. Rosną odrębności narodowe. W
zeświecczonym Kościele budzą się ruchy reformatorskie, grożące rewolucją. A
jednak i ten kryzys zostaje przełamany. Kościół odnajduje swoją pozycję
wśród zróżnicowanych narodowo królestw. Sam staje się nawet obrońcą
narodowej zasady. Mimo tylu trudności, które go zdają się rozdzierać,
Kościół pogłębia swą myśl, rozbudowuje swój własny system myślenia, chrzci
ocalone przez siebie zdobycze starożytności, nawiązuje bliski
kontakt ze sztuką, podejmuje walkę o odnowę moralną.
Walka o odnowę moralną nie została zakończona, gdy nadchodzi czas ruchów
reformatorskich. Wiklif, Hus, Henryk VIII, Luter, Kalwin,
Zwingli wstrząsają jednością Kościoła. Teraz można sądzić, że Kościół
rozpadnie się na dziesiątki niezależnych Kościołów. Lecz proces wewnętrznej
reformy trwa dalej i przynosi wreszcie rezultaty. Kościół w okresie wojen
religijnych utracił całe kraje, lecz zrekompensował te straty na obszarach
misyjnych. Znowu, jeszcze bardziej, pogłębił swoją myśl.
Nowym wstrząsem dla Kościoła będzie rewolucja francuska. Kościół zbyt mocno
związany z monarchiami austriacką i hiszpańską musi ponieść dotkliwe
straty. Na pewien czas zepchnięty jest do obozu obrońców starego
zmurszałego regime'u. Ale Kościół odnajduje siły nie w nowych sojuszach z
nowymi monarchami - a w samym sobie. Pozbawiony znaczenia politycznego może
dokonać nowej wewnętrznej reformy. Papież stając się "więźniem Watykanu"
odnajduje znaczenie, jakiego od dawna nie posiadał. Choć rozwój sprawy
robotniczej w XIX w. zastaje Kościół nie dość przygotowanym do nowej roli -
przecież nie jest to pozycja równie trudna, jak tamta przed stu
pięćdziesięciu laty. Kościół konsekwentnie rusza na spotkanie nowych
czasów. Drugi Sobór Watykański jest wytknięciem sobie drogi całkowicie
własnej na epokę wielkich przemian, jakie przynosi druga połowa XX w. A
jednocześnie jest to jeszcze jedna wielka odnowa wewnętrzna, odnowa, która
dziś wydawać się nam może chaosem, ale tylko dlatego, że patrzymy na nią ze
zbyt bliska, gdyż w rzeczywistości jest to wyzwolenie przeogromnych
rezerw duchowych wciąż ukrytych w Kościele.
Tyle razy powinien był Kościół przestać istnieć, a przynajmniej stać się
czymś innym niż to, czym był na początku! Za każdym razem trudności
wewnętrzne czy zewnętrzne zostały przezwyciężone.
Kościół jest nie tylko kontynuacją życia Jezusa zmartwychwstałego.
Zmartwychwstanie Jezusa jest czymś więcej niż jednym z cudów-znaków, jakimi
Jezus wylegitymował swój związek z przepowiedniami mesjanistycznymi. Jezus
zmartwychwstał, by pozostać dalej żywy w Kościele i aby zapowiedzieć w ten
sposób powszechne zmartwychwstanie. To była ostateczna pieczęć prawdy,
świadectwo, że mesjanizm Jezusowy jest mesjanizmem Boskim. "Jeśli Chrystus
nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza
wiara... jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż
dotąd pozostajecie w grzechach waszych... Jeżeli tylko za życia doczesnego
w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi
godni politowania" (1 Kor 15, 14-19).
Fakt zmartwychwstania wyprowadza nas poza rzeczywistość doczesną. Aż dotąd
mogliśmy widzieć w Jezusie jedynie realizatora Bożych zapowiedzi. Po
zmartwychwstaniu zobaczyć w Nim musimy Boga.
Jezus zmartwychwstał, aby żyć dalej w Kościele. Ale dlatego też Kościół
może cierpieć i umierać, a jednak gdy przychodzi chwila jego agonii, gdy
dla świata wydaje się już martwy, nagle zaczynają w nim pulsować nowe siły,
życie wraca. Historia Kościoła jest obrazem wielokrotnych zmartwychwstań.



5. CZŁOWIEK W KOŚCIELE

Chrześcijanin, zwykły, świecki człowiek, żyje w Kościele i jest w pewnej
mierze Kościołem. Minął czas, gdy uważało się, że Kościołem są jedynie
biskupi i księża. Kościołem jesteśmy wszyscy: duchowni i świeccy - i tylko
inne są nasze role w Kościele. Duchowni formują świeckich, a świeccy -
świadczą. Piękne jest to stwierdzenie Pawła VI, które znajduję w książce J.
Guittona Dialogi z Pawłem VI: "Z istoty swojej człowiek świecki jest
świadkiem. Jego stanem jest dawanie świadectwa".
Tak zawsze myślałem: mamy świadczyć o Jezusie i o Kościele. Zawsze - swoim
życiem; gdy danym nam będzie - słowami, gdy trzeba będzie - śmiercią.
Rola kapłana w Kościele jest czymś niezwykłym. Kim jest człowiek, który
może swoim słowem sprowadzić Boga na ziemię?! Jakim musi być człowiek,
który codziennie trzyma Jezusa w swoich rękach? Pamiętam, kiedyś, kiedy
byłem jeńcem, służyłem do odprawianej pod gołym niebem, na prowizorycznym
stole Mszy. Zerwał się wiatr i groził, że porwie Hostię i rzuci ją w
znajdujące się w pobliżu błoto. Odprawiający Mszę szepnął: "Proszę zostawić
ministranturę, a tylko strzec Hostii". Nakryłem ją dłońmi i osłaniałem w
ten sposób aż do czasu Komunii świętej. Po Mszy patrzyłem z niedowierzaniem
na własne dłonie. Jak to - nie mogłem przestać myśleć - wolno było nimi
dotknąć Boga? Czy potrafię użyć ich znowu jak dawniej? Po latach, niestety,
to uczucie osłabło. Dziś w kościołach na zachodzie Europy podczas Komunii
świętej kładzie się konsekrowany Komunikant na dłoni przystępującego do
Komunii.
A jednak - kim musi być człowiek, który słowem i tchnieniem odpędza szatana
w czasie chrztu? Który z głębi ciemnej budki konfesjonału Imieniem Jezusa
uwalnia drugich od ich grzechów? Kim ma być człowiek, którego sam Bóg
wybrał i wezwał?
Może właśnie ze względu na ten straszliwy ogrom powierzonych spraw taki
człowiek musi być człowiekiem wyrzeczeń? Jeśli my, świeccy, mamy świadczyć,
to przecież nasze świadectwo będzie takie, jakimi my zostaliśmy
ukształtowani przez duchownych przedstawicieli Kościoła. To prawda - musimy
wierzyć, że Bóg nawet przez niegodne ręce zsyła swoją łaskę. Przypomnijmy
sobie tę wspaniałą powieść Greene'a o niegodnym księdzu meksykańskim. Msza
będzie zawsze Mszą, Przemiana - Przemianą, rozgrzeszenie - rozgrzeszeniem.
Ale człowiek, który dodaje do przechodzącej przez jego ręce łaski swoją
własną ofiarę, działa nieporównanie skuteczniej. Zdawać by się mogło, że
łaska, która jest wszystkim, a udział człowieka niczym, nie może być
wzbogacona tym udziałem. A jednak i tutaj Bóg chce współdziałania. I On
sprawia, że nic dodane do nieskończoności potęguje nieskończoność.
Ksiądz spełnia niezwykłą rolę w życiu Kościoła. Gdyby zniknęli kapłani,
zabrakłoby realnej obecności Chrystusa. Choćby nasze świadectwo miało
największą wartość, byłaby to wartość bez znaczenia, gdyby to świadectwo
nie kierowało ludzi do Jezusa. Jezus jest pośrednikiem człowieka do Boga,
ale każdy z nas jest pośrednikiem innego człowieka do Jezusa. Ostatecznie
wszystko sprowadza się do tego, że kapłan bierze udział w Przemianie, a
świecki o tej Przemianie daje świadectwo. Nie jest rolą kapłana być
politykiem, artystą, robotnikiem. Jego własna funkcja jest wystarczająco
wielka. Przy ołtarzu i w konfesjonale nikt go zastąpić nie może. Polityk,
artysta, robotnik - to ludzie, którzy świadczą. "Pozwólcie Chrystusowi
działać oczyszczające na społeczeństwo" - mówi do polityków orędzie
kończące Drugi Sobór Watykański. "Teraz zwracamy się do was... poeci,
pisarze, malarze, rzeźbiarze, architekci, muzycy, ludzie teatru i filmu...
Od dawna Kościół jest w przymierzu z wami... Wyście pomogli mu przełożyć
jego Boskie posłannictwo na język form i obrazów, uczynić uchwytnym świat
niewidzialny... Kościół was potrzebuje i zwraca się do was... Nie
odmawiajcie oddania swego talentu na służbę prawdy Bożej..." - mówi Sobór
do artystów. "Kościół ciągle stara się coraz lepiej was rozumieć - zwraca
się orędzie do robotników - lecz i wy powinniście z kolei starać się
zrozumieć, czym jest Kościół dla was, robotników, głównych twórców
cudownych przemian zachodzących w dzisiejszym świecie, gdyż wiecie dobrze,
że jeżeli potężne tchnienie duchowe ich nie ożywi, przyniosą one ludzkości
nieszczęście zamiast ją uszczęśliwić."
W czasie Mszy, przy umyciu rąk, ksiądz odmawia Psalm 25. Ilekroć odmawiam
go uważnie razem z celebransem, doznaję wstrząsu przy słowach: "Domine
dilexi decorem domus tuae, et locum habitationis gloriae tuae" - "Miłuję,
Panie, piękność domu Twego, miejsce, gdzie Twa wspaniałość mieszka". Nie
tylko jesteśmy w Kościele, stanowimy Kościół. Kościół jest także naszym
domem, równie drogim jak najbliższy sercu dom rodzinny.
W najcięższych dniach okupacji, gdy niebezpiecznie było być w domu i
niebezpiecznie było znajdować się na ulicy, wchodziłem nieraz do kościoła,
by przez chwilę poczuć się bezpieczny. Kościół ze swą ciszą działał kojąco.
Był zawsze otwarty - niby dom rodzinny, do którego zawsze mamy prawo
wstępu. Mogłem siąść w ławce, modlić się, myśleć lub po prostu siedzieć
spokojnie bez potrzeby czuwania. Było tu tak dobrze, tak cicho. Miało się
ochotę tak siedzieć całymi godzinami. Pełgający czerwony ogieniek przy
ołtarzu mówił o wiecznej Obecności. Tę miłosierną - Obecność odczuwało się
wyraźnie. Kościół nie był pustym domem, ale domem, w którym Ktoś na nas
zawsze czekał. Miałem nieomal uczucie, jakby niewidzialna dłoń gładziła
moje czoło, tak samo jak gładziła je dłoń Matki, gdy przybiegałem do niej w
chłopięcych czasach zziajany i zgoniony.
Dziś także wchodzę do kościoła, gdy czuję się źle, gdy cierpię i wiem, że
żaden człowiek nie może mi pomóc. Czasami siedzę kilka minut bez słowa -
ale ta chwila wystarcza, aby się podźwignąć. Gdzie bym mógł pójść, gdybym
nie miał Kościoła? "Panie, do kogóż pójdziemy?" (J 6, 68).
Także Kościół, jako wielka, niewidzialna jedność rozpina nade mną swój
dach, gdy powstają lęki grożące całemu światu. Na próżno zatykamy uszy, by
nie słyszeć o klęskach żywiołowych, pogróżkach atomowych, szaleństwach
wojny i nienawiści. Nasza epoka, która mogłaby być epoką dobroczynnego
postępu, gdyby potrafiła być epoką braterstwa, stać się może - w wyniku
wyzwolonego egoizmu - epoką nie znanego dotychczas koszmaru. Przerażające
niebezpieczeństwa wiszą nad nami, a sam lęk przed nimi gotów jest pogrążyć
miliony ludzi w szaleństwo.
Pamiętajmy wszyscy, jakim uspokojeniem w chwili grozy była myśl, że
zwierzchnikiem Kościoła jest Jan XXIII. Nawet ludzie niewierzący mówili
wtedy: Czujemy się spokojniejsi, gdy wiemy, że ten niezwykły człowiek ma
coś do powiedzenia w sprawach świata. Wokół osoby Jana unosił się
niezwykły czar osobisty. Ale wielkością papieża Jana było to, że poprzez
swoją osobę pozwolił nam zobaczyć wielkość i wspaniałość Kościoła.
Nigdy nie schodzi z mego biurka tomik jego zapisków U giornale deWAnima...
nigdy nie przestaję do niego sięgać. "Oto Kościół - pisze Jan - który sam
siebie ogłasza jako żywą instytucję, a nie jako pomnik historycznej
przeszłości. Święty Kościół nie jest pałacem wznoszonym w ciągu roku. To
rozległe miasto, które ma ogarnąć cały wszechświat... Budowa rozpoczęta
została przed dwudziestoma wiekami, ale trwa nadal, rozszerzać się będzie
na całą ziemię, aż w końcu Imię Chrystusa uczczone zostanie wszędzie... I
trzeba, aby każdy przyczynił się do budowy tego świętego Kościoła..."
To papież Jan uświadomił mi, że za rozszerzanie się Kościoła jestem także
odpowiedzialny. Ochrzczony w Kościele, uważałem od lat najmłodszych, że
powinienem mu być posłuszny i mam go bronić w niebezpieczeństwach.
Obowiązek posłuszeństwa rozumiałem jako wykonywanie nałożonych obowiązków,
a obronę - jako potrzebę odpierania każdego zwróconego przeciwko Kościołowi
ataku. Przyszedł jednak czas, że dojrzałem, i wtedy wydało mi się, że są to
minimalne, negatywne żądania. Oczywiście - Kościół domaga się mego
posłuszeństwa, zaczynając od wypełnienia obowiązku uczestniczenia w Mszy
niedzielnej czy nakazanego postu. Ale wezwanie do posłuszeństwa sięga o
wiele dalej w głąb mojej istoty. Kościół oczekuje ode mnie zgody nawet na
żądania, które wywołają mój sprzeciw albo których sensu nie będę mógł w
danej chwili zrozumieć. Jezus w Kościele chce także, aby Mu zawierzono.
Może pojawić się chwila, że ci, którzy "porywają Królestwo", zdają się
właśnie mojej bezczynności.
W człowieku na ogół istnieje wola działania, a możność działania
przynosi mu pewną satysfakcję. Także katolicyzm żąda od człowieka
aktywności, a nawet działania połączonego z pewnym ryzykiem. Nie dość jasne
słowa o "gwałtownikach", którzy "porywają Królestwo,", zdają się
właśnie o tym mówić.
Chrześcijanin nie może czekać, aż mu Kościół wyznaczy pracę. Musi ją sobie
sam znaleźć. Podejmuje działanie na własny rachunek i na własne ryzyko. I
wcale nie jest powiedziane, że na tej drodze nie popełni omyłki. Zwłaszcza
wtedy, gdy wciągamy w pracę coraz więcej zapału i namiętności, zdarza się,
iż zaczynamy służyć źle. Idziemy w naszym działaniu zbyt daleko lub zbyt
gwałtownie. I może się zdarzyć, że Kościół zażąda od nas zaniechania naszej
działalności.
Posłuszeństwo może się więc stać ograniczeniem naszego działania. Ale "żeby
dawać Kościół światu - cytuję znowu Pawła VI za książką Guittona - trzeba,
żeby najpierw ten Kościół był żywy, to znaczy, żeby stanowił braterską
wspólnotę, w której wszyscy byliby ze sobą zjednoczeni... Nie chcę tu
wypowiadać takich słów jak dyscyplina i posłuszeństwo, ponieważ wiem, że
dzisiejszy świat ich nie lubi ze względu na to, czemu dawniej służyły.
Trzeba jednak znaleźć słowa równoznaczne, ponieważ żadna żywa wspólnota nie
może obyć się bez tego, co oznacza słowo posłuszeństwo albo lepiej słowo
wierność..."
Słowo "wierność" wydaje się tutaj słowem genialnie trafnym. Musimy być
wierni Kościołowi, podobnie jak mamy być wierni naszej Ojczyźnie, jak
chcemy być wierni sobie samym, tzn. ideałom, które nas uformowały. Słowo
"posłuszeństwo" nasuwa myśl o ślepym posłuchu. Wierność żąda rozumienia,
nawet przeciwko sobie. Człowiekowi niełatwo jest wyrzec się działania.
Musimy zobaczyć wyższość sprawy, której służymy, nad naszym służeniem.
Musimy wejrzeć w siebie w duchu pokory. Wierność jest związana ściśle z
pokorą. Musimy móc powiedzieć, jak pisał Bernanos, że gdyby za swoje słowa
lub czyny został usunięty z Kościoła, wróciłby do niego natychmiast na
kolanach, przyjmując każdą nałożoną pokutę.
Także obrona Kościoła jest czymś więcej niż gniewne okrzyki na progu
kościelnym. Nie zdołamy bronić Kościoła, jeśli nasza obrona nie jest przede
wszystkim miłością do człowieka. Tylko spełniwszy nakaz kochania spełniamy
obowiązek obrony. Nasza obrona nie może być zatrzaskiwaniem drzwi. Gdy
popadamy w fanatyzm, odstraszamy, a nie bronimy. Obrona to nie odwoływanie
się do coraz mocniejszych argumentów. To wysiłek, by coraz lepiej pojąć i
kochać przeciwników. Czasami to po prostu cierpienie razem z Kościołem.
Kościół nie jest Arką Noego (chociaż Arka Noego jest jego obrazem
symbolicznym), która ocaliła tylko tych, którzy dostali się do wnętrza.
Kościół jest dla człowieka i nie jest obroną Kościoła odpychanie tych,
którzy się czepiają jego burt.
Bronić Kościoła - to mówić o nim. Pokazywać, że jest przeznaczony dla
wszystkich. Wydobywać na jaw tajemnice Bożego miłosierdzia niby stare i
nowe skarby ukryte w rodzinnej skrzyni. Bronić Kościoła to nie walczyć o
niego czy dla niego, ale podjąć dialog ze wszystkimi, którzy Kościoła nie
znają.
Katolicy świeccy nie są dziś odciągani od dialogu. Przeciwnie - Kościół ich
do tego dialogu zachęca. Zwrócę uwagę na tzw. Dokument o dialogu
opublikowany 28 sierpnia 1968 r. przez Sekretariat dla Niewierzących, na
którego czele stoi kardynał F. Koenig.
Dokument stwierdza, że "ze wzrostem godności ludzkiej, której cena rośnie
wbrew deprecjacji, jakiej byliśmy świadkami w latach ostatniej wojny,
rośnie przekonanie, iż pluralizm myślowy winien być cechą naszych czasów.
Im więcej bowiem cenimy człowieka, tym więcej powinniśmy się liczyć z jego
poglądami". "Prawdziwy pluralizm - mówi dokument watykański - można
osiągnąć dopiero wówczas, gdy ludzie i wspólnoty różniące się charakterem i
kulturą nawiążą między sobą dialog. ...Chrześcijanie są powołani do
nawiązywania na wszelkie sposoby dialogu między ludźmi na każdym szczeblu,
gdyż stanowi to wyraz braterskiej miłości."
Zdaniem encykliki Ecclesiam suam postawą, jaką winien przyjąć Kościół w tym
momencie historii świata, jest "postawa przyjęcia kontaktów... z
ludzkością. W miarę jak Kościół nabywa coraz większej świadomości, czym
jest naprawdę, w miarę jak szuka zbliżenia do ideału przedstawionego mu
przez Chrystusa, w tym samym stopniu umacnia to wszystko, co go różni od
środowiska ludzkiego, w którym żyje... Ale umacnianie tych różnic nie jest
oddzielaniem się od świata. Nie jest także ani obojętnością, ani obawą, ani
pogardą. Gdy Kościół różni się od ludzkości - nie znaczy, że przeciwstawia
się jej. Przeciwnie: łączy się z nią. Jest z Kościołem tak jak z lekarzem:
znając zasadzki choroby zakaźnej lekarz strzeże siebie i innych przed
infekcją, ale jednocześnie stara się leczyć tych, którzy są chorobą
dotknięci... Ani obowiązek strzeżenia, ani obowiązek obrony nie wyczerpuje
zadań Kościoła w stosunku do posiadanych przez niego bogactw. Obowiązek
związany z naturą dziecięctwa Chrystusowego polega na rozdzielaniu bogactw,
na ich ofiarowywaniu, na ich ogłaszaniu... Temu wewnętrznemu impulsowi
miłości wyrażającemu się darami zewnętrznymi na- dajemy imię używane dziś
powszechnie: imię dialogu. Kościół winien podjąć dialog ze światem, w
którym żyje..."
"Dialog - powracamy do słów Dokumentu o dialogu - ...różni się od polemiki
i kontrowersji, gdyż tamte mają głównie na celu obronę własnych pozycji i
wykazanie błędów drugich." Dialog to rozmowa "charakteryzująca się odważną
szczerością, prowadzona w klimacie wolności i poszanowania problemów
doktrynalnych, które w pewien sposób dotyczą samych partnerów dialogu.
Toczy się ona między jednostkami, które choć wyznają odmienne poglądy, to
jednak dążą do lepszego wzajemnego zrozumienia... Dialog taki... nie będzie
miał sensu, "jeśli brak będzie zaufania do rozumu ludzkiego, jeśli się nie
założy, że jest on, przynajmniej w pewnej mierze, zdolny przyjąć prawdę...
Z tego względu, że każdy poszukuje i dostrzega złożoność rzeczywistości w
osobistej... perspektywie, wnosi to w poszukiwanie prawdy niezastąpiony
wkład, który zasługuje na uwagę drugich".
Dialog rozpocznie się, jeśli każda strona uzna, że reprezentowana przez nią
prawda zostanie właściwie rozwinięta dopiero w toku podjętego dialogu. Taka
postawa dotyczy także katolików. "Prawdy wiary - przypomina Dokument o
dialogu - jako że zostały objawione przez Boga, są absolutne i doskonałe,
ale zostały niedostatecznie zgłębione przez wierzącego..." Opowiedzenie się
po stronie prawdy nie znaczy, że tę prawdę w pełni rozumiemy i potrafimy
wypowiedzieć. Wierzący nie są wcale dobrymi ambasadorami sprawy Bożej.
Jakże często różne twierdzenia chrześcijan nie mają nic lub niewiele
wspólnego z Objawieniem i dopiero dialog może toczącym go ułatwić
zrozumienie rzeczywistości dnia w świetle Ewangelii.
Jedynie prawdziwa obrona Kościoła - to dawanie prawd Kościoła ludziom.
Kościół nie jest kasą pancerną, do której tylko nieliczni znajdą
otwierający drzwi szyfr. Kościół należy do ludzi, istnieje dla wszystkich.
"Nikt nie jest obcy sercu Kościoła - mówi encyklika Ecclesiam suam. - Nikt
nie jest dla niego istotą obojętną. Dla nikogo nie jest on
nieprzyjacielem... Nie na próżno obciążony został obowiązkiem głoszenia w
świecie jedności, miłości i pokoju. Kościół zna niezwykłe rozmiary tej
misji... i zna granice swoich sił. Zna także swe ludzkie słabości i własne
błędy. Ale wie również, że przyjęcie Ewangelii nie zależy w ostatecznym
rachunku ani od wysiłku apostolskiego, ani od okoliczności pomyślnych dla
danej epoki. Wiara jest darem Bożym i Bóg sam kreśli dla świata kierunki
godziny swego zbawienia... Ale Kościół jest wezwaniem do wszystkich ludzi:
do dzieci, do młodych, do ludzi nauki, wiedzy, do świata pracy, do klas
społecznych, do artystów, do polityków, do rządzących państwami. A przede
wszystkim do wydziedziczonych, do cierpiących, do umierających... Wszystko,
co ludzkie, nas dotyczy."
Jeżeli wszystko, co ludzkie, ma być naszą sprawą, nas wierzących, nas,
ludzi Kościoła, bo ochrzczeni w Kościele jesteśmy, wbrew naszym słabościom
i błędom, naszej małości i naszej niegodności, ludźmi Kościoła i jakoś
naszym życiem i naszymi słowami ten Kościół przedstawiamy - jeśli więc
wszystko, co ludzkie, ma być naszą sprawą, to wydaje się, że w tych słowach
zawiera się rozkaz podjęcia dialogu, a zarazem nadzieja, a nawet pewność,
że mimo naszej niedołężności, potrafimy w tym dialogu wziąć udział. Myślę,
że jest rzeczą słuszną odkrycie z naszej strony naszych kart. Nie mamy
zamiaru prowadzić gry, w której zręczniejszy zwycięża. Nie mamy zresztą
zamiaru nikogo zwyciężać. Chcemy tylko wyłożyć prawdę, dla której żyjemy i
którą żyjemy, i tylko ona - ta prawda - będzie za nas mówiła. A w naszym
zadaniu oczekujemy pomocy od tych, co nie wierzą. To oni - w swobodnym
dialogu - mogą nam pomóc w przezwyciężeniu siebie i w jasnym wypowiedzeniu
prawdy. Ich argumenty mogą nam odkryć, jak bardzo byliśmy dalecy od
zrozumienia: Boga, któremu służymy, i jak źle Go reprezentowaliśmy.
Nakaz podjęcia dialogu jest wysłaniem chrześcijanina na przedpole Kościoła.
Był czas, gdy od wiernych wymagało się stania w szeregu. Wymagania osobiste
były małe, stereotypowe, jedność osiągana była zwartością, "czuciem łokci".
Wierny katolik był tym, który tkwił w masie.
Życie skruszyło obronne mury Kościoła, jak wojska Garibaldiego skruszyły
mury Rzymu. W jednym i drugim wypadku fakt ten - pozornie przerażający -
stał się punktem wyjścia wielkiej, szczęśliwej przemiany. Kościół przestał
być instytucją zamkniętą. Wszedł w świat, a chrześcijanie rozsypali się
między inaczej wierzącymi i wręcz niewierzącymi.
Ten nowy etap domaga się od chrześcijan niezwykłej dojrzałości. Zniknęła
jakakolwiek możność ucieczki od świata. Ale bo też chrześcijaństwo nie może
być ucieczką od świata. Chrześcijaństwo zostało rzucone w świat przez swego
Twórcę jako ferment.
Skończył się czas "czucia się łokciami". Coraz bardziej pełna jednostka
ludzka, złączona jedynie duchową więzią z całością Kościoła, musi
samodzielnie reprezentować Kościół. Istnieje niebezpieczeństwo, że będzie w
tej reprezentacji nadmiernie, aż lekkomyślnie śmiała albo nadmiernie
lękliwa. Będzie ulegać wpływom świata przez chęć naśladowania go w tym, w
czym naśladować nie powinna, lub też będzie wobec niego przegrywać
odsuwając się od działania, próbując zamknąć się w rozbitych murach. Wobec
nowych zadań Kościół wydaje się rozbrojony. Wewnętrzne kontestacje,
zewnętrzne zobojętnienie religijne, rosnący brak powołań - oto zjawiska,
które najłatwiej są dostrzegalne.
A jednak dostrzeganie tych tylko zjawisk wydaje się po prostu rezultatem
braku należytego dystansu. Wszystkie wielkie odnowy dokonujące się w
Kościele tak właśnie musiały z bliska wyglądać. Współczesne zobojętnienie
religijne, wywołane przyspieszonym rytmem, egzystencji, idzie w parze ze
wzrostem zainteresowań pewnych środowisk nowo-intelektualnych tematami
dotyczącymi początków i sensu życia ludzkiego. Nie jest to "powrót do
religii" - ale jest to pole, na którym może rozkwitnąć dialog. Niepokojący
brak powołań jest w pewnej mierze wyrównywany przejęciem przez świeckich
ogromnej części funkcji dotychczas wykonywanych przez księży, ale które nie
są i nie muszą być specyficznie kapłańskimi. Gwałtowne kontestacje dowodzą
żarliwości, która, choć prowadzi niejednokrotnie do niebezpiecznej
przesady, ujawnia nurtujące społeczeństwo wiernych nastroje. '
Kościół jest w tej chwili miejscem pełnym życia. Kościół szuka dla siebie
nowych dróg i opuszcza zbyt wydeptane gościńce. Celem, do którego zmierza,
jest powrót do jedności chrześcijańskiej i przyjazny dialog z całym
światem. Przyzywa do tego dialogu wszystkich, gotów jest wyjść naprzeciw
każdej dobrej woli, stara się uznać każdą odmienność stanowiska, niczego z
góry nie odrzuca, niczego z góry nie potępia.
Kościół przestał potępiać. Jest to zmiana niezmiernie ważna. To prawda, że
to nie Kościół - zawsze miłosierny i zawsze skory do przebaczenia - ale
ludzie Kościoła bywali w rozmaitym czasie zbyt szybcy do potępiania. Ileż
razy na soborach protestowano przeciwko pochopnie rzucanym klątwom.
Zamiast potępień - Kościół śle obecnie wezwania. Ostatni sobór kończył się
wezwaniami do rozmaitego typu ludzi. Można by pomyśleć, że Paweł VI podjął
rękawicę rzuconą przez Papiniego w jego Listach do wszystkich ludzi
Celestyna VI. Literatura nieraz uprzedzała wielkie przemiany.
Ale inny typ działania nie zmienił istoty Kościoła. Jesteśmy zawsze w tym
samym Kościele: Chrystusowym, apostolskim, świętym, powszechnym. Także w
Kościele ludzi cierpiących.



6. CIERPIENIE

Świat, który nas otacza, jest pełen cierpienia. Ludzie są głodni, chorzy, w
agonii. Ludzie są krzywdzeni, wyzyskiwani, prześladowani. Przewalają się
nad nami wojny i najazdy, a wojna współczesna jest coraz bardziej wojną
toczoną przez silnych i uzbrojonych przeciwko słabym i bezbronnym. Rośnie w
ludziach skłonność do bezwzględności i okrucieństwa. Tortury, które już
prawie zniknęły w Europie nowożytnej, pojawiły się znowu - jeszcze bardziej
przemyślne, gdyż lepiej znamy źródła bólu w ludzkim ciele.
Cierpienia wywołują sprzeciw. Nie chcemy cierpieć. Boimy się cierpienia.
Cierpienia fizyczne budzą w nas - jeszcze zanim na nas spadły - psychiczny
lęk. Cierpienia psychiczne wywołują choroby, które są cierpieniami
fizycznymi. Wobec cierpienia jesteśmy zawsze samotni. Nie tylko Jezus
szukał w Ogrójcu na próżno człowieka, który swoją obecnością mógłby Mu w
Jego cierpieniu pomóc. Przychodzi chwila, w której nikt już nic nam pomóc
nie potrafi. Nikt nic nie może dla nas, nikt nic nie może przeciw nam -
skarży się jedna z bohaterek Mauriaca. A mimo to i wtedy świadomość, że
jesteśmy w swym cierpieniu samotni, pogłębia nasz ból. Więźniowie Majdanka
skarżyli się, że spod jego baraków widać było na pobliskich wzgórzach
okoliczne wsie. Dla ludzi umierających wśród tylu cierpień w obozie
dodatkowym cierpieniem była świadomość, że tuż obok, w zasięgu ich
spojrzenia, toczyło się zwyczajne, szczęśliwe w porównaniu z dolą więźniów
życie.
Cierpienie nie jest dla człowieka stanem naturalnym. Jest złem, które go
dotyka. Natura ludzka wzdryga się na samą myśl o cierpieniu. Istnieje jakiś
związek między strachem przed cierpieniem a szaleństwem. Choroby umysłowe
wydają się często próbą ucieczki przed lękiem.
Jeśli tak się boimy cierpienia - czy musimy cierpieć? Czy cierpienie jest
nieodłącznym składnikiem świata, w którym przyszło nam żyć? A jeżeli tak -
czy to znaczy, że Bóg chce, aby człowiek cierpiał?
Zanim odpowiemy sobie na te pytania, stwierdźmy, że dotykają nas cierpienia
rozmaitego rodzaju. Jedne z nich zdają się wynikać z przyrodzonej doli
ludzkiej. Ludzie chorują - i jak dotychczas, mimo olbrzymiego postępu w
dziedzinie medycyny, choroby nie zostały usunięte z życia ludzkiego. Na
miejsce jednych, które znikają zwyciężone, pojawiają się inne. Lekarstwa,
mające usunąć ból, przynoszą inny ból - czasami o wiele gorszy. Sama
terapia jest w wielu wypadkach tak bolesna, że nie wiadomo, który ból jest
okrutniejszy, ten sprawiany przez chorobę, czy ten, który trzeba
przecierpieć, aby chorobę zwyciężyć. Niedawno czytaliśmy wstrząsające
opowiadanie-rozważanie, napisane przez znanego warszawskiego lekarza,
Witolda Rudowskiego, o ludziach ocalanych przed rakiem operacją przecinania
na pół. '
Medycyna współczesna oddala od ludzi śmierć, ale nie zwycięża
najstraszniejszej z chorób - starości. Przedłużona starość staje się długim
pasmem cierpień fizycznych i psychicznych. Niewątpliwe zmniejszenie
się liczby chorób fizycznych idzie w parze z wciąż rosnącą liczbą
chorób psychicznych. Istnieje coraz większa liczba ludzi nie dostosowanych,
niezdolnych do samodzielnej egzystencji w pełnym napięć świecie. Mało się
pamięta o tym, jaką ogromną sumą bólu są choroby umysłowe nie będące
całkowitym zaćmieniem świadomości. Tym ludziom nie potrafimy ofiarować nic
- poza narkotykami, pogłębiającymi tylko jeszcze bardziej stany
chorobowe, lecz nie uwalniającymi od momentów rozpaczy. Na dnie nie
dającego się znieść bólu czyha na człowieka rozpacz.
Określamy chorobą pewne stany uważane za nienaturalne. A przecież
ile bólu kryje zwykłe, uważane za zdrowe życie! Odmienność natur ludzkich,
nieśmiałość, nadmierna wrażliwość - są także źródłami cierpień
dotykających w pewnych chwilach właściwie każdego. Ileż cierpień niesie
ze sobą wiek dojrzewania, ileż cierpień - wiek przekwitania. Znosimy ból
i zadajemy ból drugim. Człowiek rodzi się w bólu - w bólu matki i w
bólu własnym. Opuszcza dojrzewając dom rodzinny - co najczęściej połączone
jest z bólem. Nie bez trudności - a więc i nie bez bólu - układa swoje
własne życie rodzinne. Nawet najbardziej porywająca praca jest wynikiem
wysiłku, a więc cierpienia. Wreszcie przychodzi starość i człowiek staje
się każdego dnia bardziej samotny i mniej zrozumiany przez otoczenie.
A kiedy wreszcie nadejdzie śmierć, nie przyjmujemy jej jako wyzwolenia czy
zasłużonego odpoczynku, ale napełnia nas ona przerażeniem ze względu na swą
niezrozumiałą dla nas grozę.
Obok tych "zwykłych" cierpień - cierpienia sprawiane świadomie przez
drugich. O ileż los człowieka byłby znośniejszy, gdyby nie było wojen i
nędzy wywoływanych przez wyzysk. A jednak wojny trwają nieustannie, zawsze
ogromna większość mieszkańców naszej planety znosi nędzę, głód, wyzysk,
niewolę. Czym są te cierpienia, nie potrzeba mówić. Wojna wietnamska, wojna
na Bliskim Wschodzie, wojna domowa w Nigerii - każda z nich przynosi tyle
informacji, które możemy czytać, a nawet, dzięki fotografii, możemy na nie
patrzeć. Czy patrzymy otwartymi oczami ze zrozumieniem tego, co widzimy?
Czy nie zobojętnieliśmy na obrazy ludzkiego bólu? Czy nie mamy poczucia, że
za ten ból każdy z nas w jakimś stopniu jest odpowiedzialny? Wojny są nie
tylko dziełem drugich. Są także naszym dziełem, jeżeli nie pokonaliśmy w
sobie nienawiści i wrogości do innego człowieka. Niechęć może być czymś od
nas niezależnym, ale nienawiść jest zawsze aktem świadomym. Gdy dopuszczamy
ją do siebie, przyczyniamy się do powstania atmosfery, w której rodzą się
wojny. Bo cóż to jest wojna, jeśli nie ostatni akt nienawiści? "Skąd się
biorą wojny?... Nie skądinąd, jak z waszych żądz... Pożądacie, a nie macie,
żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć" (Jk 4, 1-2). Podobnie
ma się z wyzyskiem: każdy akt naszej chciwości, bezwzględnego pożądania -
staje się usprawiedliwieniem dla chciwości i pożądania drugich.
Pisze w swoim Pierwszym Liście św. Jan: "Wszystko... co jest na świecie...
pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia" (2, 16) - oto zło,
jakie jest w człowieku. Pożądliwość ciała to nie tylko nieustanny napór
pokus erotycznych, ale również wszystkie wymagania ciała: głód, chłód,
pragnienie. Wszystkiego tego naturalnie potrzebujemy, ale gdy nasze
pragnienia nie liczą się z koniecznymi ograniczeniami - ulegamy pożądaniu.
Grzech ciała jest pierwszym i najprymitywniejszym grzechem. Jego zło
zawiera się jedynie w przekroczeniu pewnej granicy. Ale pożądanie oczu jest
grzechem ducha, któremu nie wystarcza mieć to, co mu jest potrzebne, lecz
który pożąda wszystkiego, co widzi. Pycha tego życia to już nie tylko
pożądanie, ale i przekonanie, że się rzeczy upragnione posiada. Za tę
pewność płaci się gotowością odstąpienia Boga.
Chrystus, jak wiemy z Ewangelii, był także kuszony tymi trzema pokusami. Na
pokusę zmysłów odpowiedział wskazaniem na prymat ducha. Na pokusę
posiadania nadludzkiej mocy odpowiedział uwagą, iż byłoby to wyzywaniem
Boga, który wyznaczył miarę człowiekowi. Na pokusę oddania hołdu szatanowi,
w zamian za przekonanie o posiadaniu świata, odpowiedział surowym
przypomnieniem o tym, kto jedynie ma prawo do hołdu.
Pożądanie oczu - to pożądanie coraz więcej i ciągle więcej, poza wszelką
miarę ludzką. To nie znaczy, że jakaś miara zamyka człowieka w bezsilności
wobec potrzeb ludzkich. Bóg stworzył świat pełen niezwykłych bogactw i
możliwości. Jesteśmy wciąż jeszcze daleko od wyczerpania naszej miary.
Przez dziesiątki lat różni "prorocy zagłady" wieścili ludzkości śmierć z
braku środków do życia. Dziś także ją wieszczą. To prawda, że liczba ludzi
na świecie rośnie z niezwykłą szybkością. Prawdą jest także, że wciąż
istnieją możliwości zdobycia dla przybywających na świat ludzi żywności,
pod warunkiem jednak, że nastąpi sprawiedliwy podział bogactw świata. Póki
tego sprawiedliwego podziału nie ma, ogromna większość mieszkańców naszego
globu skazana jest na nędzę i na głód. Konferencja w Bandungu (1955 r.)
U-chwaliła, że "bogate" narody świata będą składały 1 procent swego dochodu
narodowego na pomoc dla narodów głodujących. Miało to wynosić roczną sumę 7
miliardów dolarów. W tym samym czasie wydatkowano na uzbrojenie 140
miliardów rocznie. Suma ta, od tamtego czasu, ciągle rośnie; dziś
przekroczyła 200 miliardów. Natomiast suma dotacji spada z roku na rok. W
1967 r. "bogate" narody ledwie zdobyły się na ofiarowanie połowy procentu
swego dochodu narodowego na pomoc dla głodnych. A przecież koszt utrzymania
dywizji pancernej - jak zapewnia raport FAO - mógłby ocalić od głodu 400
tysięcy ludzi. ?
Człowiek posiada dosyć bogactw, by z nich wyżyli wszyscy, nie chce jednak
tymi bogactwami sprawiedliwie gospodarzyć. Ci, którzy mają, chcą mieć
jeszcze więcej. Cierpienia spowodowane przez wojny i wyzysk są cierpieniami
zawinionymi bezpośrednio przez wszystkich żyjących.
Jeśli chodzi o cierpienia "zwykłe", są one również - jak tego uczy Kościół
- spowodowane przez winę człowieka - przez pierwszą parę ludzi.
Nie chodzi tu o stronę fabularną historii Adama i Ewy. Nie jest rzeczą
istotną, czy opisane w Księdze Rodzaju wydarzenia tak właśnie wyglądały.
Moja wiara podsuwa mi po prostu obraz człowieka, który zgrzeszył odmową
posłuszeństwa.
Był to grzech niezwykły, jeżeli się weźmie pod uwagę, iż ten pierwszy
człowiek był istotą o wiele doskonalszą, niż my jesteśmy. Rozum panował w
nim nad wolą, wola nad ciałem. Nie głód, nie poryw zmysłów, ale chłodne
pożądanie doprowadziło człowieka do przekroczenia Bożego nakazu. To
prawda - człowiek został skuszony przez istotę, która już wcześniej - i
także na chłodno -? wybrała swoją wolę przeciwko woli samego Stwórcy.
Szatan chciał pociągnąć za sobą człowieka. Nieraz przychodzi mi do głowy,
czy ów niezwykły dialog między Bogiem a szatanem z prologu Księgi Hioba nie
jest jakimś literackim echem toczącego się kiedyś targu o pierwszego
człowieka.
Podsunięte przez kusiciela pożądanie sprawiło, iż człowiek przełamał
Boskie prawo. Budzi to czasami nasze wątpliwości: jak Bóg mógł na to
zezwolić? Ale przecież człowiek łamie to prawo codziennie. Nie jest nam
łatwo zrozumieć cały rozmiar wolności, w jaką zostaliśmy wyposażeni. Mamy
możność czynienia dobrze i mamy możność czynienia źle. Możemy
przełamywać prawa świata -' prawa Boże - w którym zostaliśmy umieszczeni.
Możemy zagrozić samemu istnieniu tego świata.
Oczywiście Bóg - jeśli zechce - potrafi zahamować szaleństwo samowoli
ludzkiej. Ale nawet czyniąc to, nie pozbawia człowieka danej mu wolności.
Katastrofy wywołane przekraczaniem praw świata są dla człowieka
ostrzeżeniem. I nawet wówczas, gdy człowiek z zawziętym uporem brnie po
swojej drodze, wszechmoc Boża zdolna jest odwrócić sens ludzkiego
działania. Jak mówi hiszpańskie przysłowie: Bóg umie pisać prosto na
liniach krzywych. Wystarczy tylko patrzeć uważnie na historię, aby to
zobaczyć.
Pierwszy człowiek sprzeciwiając się woli Bożej przełamał Boskie prawo
rządzące powierzonym mu światem. Pismo święte mówi o karze, którą
personifikuje anioł z ognistym mieczem w dłoni, wypędzający pierwszych
rodziców z raju. Ale to, co w sensie moralnym możemy nazywać karą, musiało
być przede wszystkim "naturalną" reakcją otoczenia: to nie Bóg wypędził z
raju pierwszych ludzi, ale to po prostu raj przestał istnieć zniszczony
przez przestępstwo człowieka. Upadek i klęska pierwszych rodziców musiała
odpowiadać rozmiarowi winy. Człowiek utracił cechy, które go predysponowały
do życia w raju. Przestał być zharmonizowaną istotą, a wraz z nim utraciło
harmonię całe jego otoczenie. Rozum, który podyktował grzeszną decyzję
woli, uległ zaćmieniu. Wola, zmysły, ciało wymknęły się jego
zwierzchnictwu. "Jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grzechu - mówi św.
Paweł (Rz 7, 14. 15. 18. 19). - Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie
czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę - to właśnie czynię...
Jestem... świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro: bo
łatwo przychodzi mi dobra chcieć, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem
dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę."
Brak harmonii, w którą popadł człowiek, zrodził wewnętrzny konflikt. Ten
konflikt stał się dla człowieka cierpieniem. Nie Bóg stworzył cierpienie -
powstało ono jako "kataklizm" w wyniku przełamanego Bożego prawa. Kobiecie
nie kazano cierpieć podczas rodzenia - to ciało wymknęło się zwierzchności
władz wyższych. Nie skazano mężczyzny na pracę ,,w pocie czoła" - to sama
praca oderwana od swego rozumnego znaczenia stała się nieznośnym ciężarem.
Przyszły choroby - i musiała przyjść śmierć - jako naturalny rezultat
wyczerpania się walczącego z trudnościami i wewnętrznymi rozdźwiękami
organizmu.
Ale dlaczego my wszyscy mamy znosić cierpienia, które sprowadził na świat
grzeszny akt naszych pierwszych rodziców?
Pierwsza para ludzka była także typową parą ludzką. Musiała, być obdarzona
wszystkimi zaletami nie skażonej jeszcze wówczas natury ludzkiej. A
przecież chociaż znajdowali się w położeniu najlepszym - ci ludzie
zgrzeszyli. Czyż można się spodziewać, iż inna para ludzka, znajdująca się
na miejscu tamtych, byłaby nie zgrzeszyła? U Boga, który stworzył czas
razem ze światem, istnieje możność "przewidzenia" każdej sytuacji, nawet
takiej, która nie dokona się nigdy w historii. Bóg wie, jak by postąpiła
każda inna para ludzka - i wie, że w osobach pierwszych rodziców zgrzeszył
człowiek, gdyż każda para byłaby również uległa pokusie. Dlatego jej grzech
musiał się stać grzechem wszystkich, całej ludzkości. Często mówi się o
dziedzictwie, które spadło na nas. Ale dziedzictwo, które jest brzemieniem,
rodzi poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. O ileż wydaje mi się
słuszniejszym argumentem, że Bóg wiedział z góry, jakie będzie nasze
postępowanie, i skazał nas na to, co naszym postępowaniem bylibyśmy na
siebie ściągnęli, gdyby nam przyszło wystąpić w roli pierwszych rodziców.
Człowiek zgrzeszył, raj przestał istnieć, nastąpiła katastrofa w człowieku
i wokoło niego. Pojawiło się cierpienie jako wyraz "zepsutego" świata.
Człowiek strąciwszy siebie w taką dolę musiał cierpieć.
Cierpienie człowieka w myśl filozofii egzystencjalistycznej jest absurdem.
Oczywiście jest absurdem jako coś sprzecznego z naturalną egzystencją
człowieka. Człowiek nie został stworzony dla cierpienia. Gdyby los
człowieka miał być jedynie losem istoty, która dobrowolnie pozbawiła się
szczęścia i za to po wieczność musi cierpieć, byłby to los tragiczny, z
którego jedynym rozsądnym wyjściem byłaby tylko ucieczka od życia.
Ale Bóg, który zna nawet wydarzenia nie spełnione, wiedział, że pojawi się
istota ludzka, która będzie mogła być wyłączona spod ciężaru pierworodnego
grzechu, gdyż w analogicznej sytuacji nie byłaby pokusie uległa. Maryja
odwróciła grzech Ewy. Jej istnienie otworzyło - jeżeli tak można powiedzieć
- furtkę innej Istocie ludzkiej - będącej jednocześnie Bogiem - która wolna
od grzechu i od dziedzictwa grzechu mogła i gotowa była wziąć na siebie
odpowiedzialność za grzech ludzki. Jezus miał odwrócić grzech Adama. Jego
Ofiara miała wybawić ludzkość, wydobyć ją z dna upadku.
Nie znaczyło to przecież, że nastąpił powrót do rajskiej egzystencji. Jak
zawsze w pedagogice Boskiej miał się dokonać akt współpracy Boga z
człowiekiem. Jezus ocalił ludzkość przyjmując na siebie nie grzech, ale
skutki grzechu ludzkiego. On, Bóg-Człowiek, przyjął na siebie cierpienie.
To, co było absurdem doli ludzkiej, stało się punktem wyjścia z katastrofy.
Jezus cierpiąc nie zniszczył cierpienia. Nadał mu jedynie nowy, leczący
charakter. To, co było nieszczęściem, stało się wybawieniem człowieka.
Cierpienie spadło na ludzkość jako "naturalny" skutek przełamania Bożego
prawa. Akcentuję słowo "skutek", aby raz jeszcze podkreślić, że człowiek
sam był i jest sprawcą swego losu. Ale oczywiście ten skutek można rozumieć
także jako karę.
Otóż kara w Boskiej pedagogice jest zawsze znakiem łaski i początkiem
przebaczenia. Bóg karze tych, których kocha, których chce poprawić. Bóg nie
chciał zlitować się nade mną! - wykrzykuje często dotknięty bólem człowiek.
Uważa zesłane na niego cierpienie za rodzaj Bożej zemsty. Cierpienie,
zwłaszcza gdy jest wielkie, tak bywa odczuwane. A przecież powinniśmy je
pojmować inaczej. Powinniśmy zdobyć się na poczucie, że jest to gest Boży,
który mnie, winnego, zamienia na kogoś zasługującego na Boże współczucie.
To raczej brak cierpienia, niezrozumiały spokój, pojawiający się wtedy, gdy
czujemy się winni - jak to bywa u bohaterów książek Sigrid Undset -
powinien budzić obawę. Boże, uderz we mnie, bo chcę wiedzieć, że mnie
jeszcze kochasz! - powinniśmy się modlić w takiej sytuacji.
Mówię - powinniśmy. A jednak nie jest rzeczą łatwą przyjąć ból. Rozumowe
uświadomienie sobie, że ból jest także lekarstwem, niewiele pomaga,
zwłaszcza wtedy, gdy cierpimy poprzez cierpienie tych, których kochamy.
"Chrystus nie usunął cierpienia - mówi końcowe wezwanie soborowe - nie
chciał nawet odkryć nam całej jego tajemnicy, wziął je na siebie i to
wystarczy, byśmy zrozumieli całą jego wartość."
Jezus, przyjmując na siebie naturę ludzką, przyjął wszystkie skutki
skażenia grzechem. Musiał cierpieć i musiał umrzeć. Musiał zaznawać głodu,
lęku, niepewności, znosić pokusy. "Na krzyżu rozpoczął, na krzyżu trwał i
na krzyżu zakończył" - mówi bł. Aniela z Foligno. Wszystkie słabości
ludzkie stały się Jego udziałem.
Jezus zgodził się cierpieć. W pewnym sensie można powiedzieć, że
chciał cierpieć. Ani Jezus, ani chrześcijaństwo nie mają w sobie nic z
masochizmu. Bóg stworzył człowieka, aby dać mu szczęście. Człowiek nie
cierpi dlatego, że kocha cierpienie i że pragnie cierpienia. Może chcieć
cierpieć, gdy rozumie, że to cierpienie jest drogą do uwolnienia się od
skutków grzechu.
Ale ból nie jest automatycznie działającym lekarstwem. Bierna rezygnacja
może pomóc człowiekowi w zniesieniu cierpienia, nie uczyni go przecież
twórczym. To uczynić może dopiero odkrycie celu, dla którego cierpimy. Ból
można przezwyciężyć myślą, że cierpimy dla kogoś lub za kogoś drogiego.
Rodzice gotowi są cierpieć dla dziecka, patriota dla ojczyzny.
Jeśli będziemy pamiętali, że jest Ktoś, kto wycierpiał dla mnie z miłości
najstraszniejszy, jaki można sobie wyobrazić, ból - odczujemy potrzebę
czegoś niby rewanż. On cierpiał dla mnie, ponieważ mnie kocha - ja chcę Go
kochać i chcę Mu to okazać. Czym mogę to okazać? Jeśli wiem, że główną
część mego bólu On już wziął na siebie, czyż nie powinienem tę resztę
wycierpieć tak, jakby dla Niego i za Niego?
Cierpienie Jezusa dla nas jest czymś bezczasowym. Historycznie Pasja
dokonała się raz jeden. Po ludzku możemy sobie powiedzieć: w tej chwili
Jezus już nie cierpi, gdyż jest w niebie, a w niebie nie można cierpieć.
Ale takie rozumowanie implikuje istnienie czasu. W sensie bezczasowym Pasja
dokonuje się zawsze, w tej właśnie chwili także. Jezus cierpi w każdym
momencie - cierpi dla mnie. "Jezus - mówi Pascal - pozostaje w agonii aż do
końca świata. Nie wolno spać w tym czasie." Nasz "rewanż" nie jest rewanżem
za coś, co było i minęło. Nasze cierpienie zbiega się z aktualnym Jego
cierpieniem dla nas. W tej samej chwili, w której my cierpimy, On cierpi
również. Niesie nasz krzyż obok nas, jak niósł krzyż obu bandytów, choć oni
szli obok i wydawało się, że niosą sami swoje krzyże. Ale wiemy, że
wystarczyło powiedzieć: "Słusznie odbieramy należną karę za to, cośmy
uczynili", a potem: "Wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego Królestwa",
aby usłyszeć: "Dziś będziesz ze mną w raju".
Bóg chce naszego szczęścia. Stworzył nas dla szczęścia, i Jezus cierpiał i
umarł, by nam to utracone z naszej winy szczęście przywrócić. Cierpienie
powstało jako skutek grzechu. Ale w chwili, gdy Jezus wziął cierpienie na
siebie, nabrało ono wartości twórczych. Stało się wartością bezcenną. Stało
się ceną, za którą wszystko można kupić. Cierpienie Jezusa stworzyło walor
niewymierny. Odkupienie stało się czymś większym jeszcze niż stworzenie. "O
felix culpa, quae talem ac tantum meruit habere Redemptorem" - śpiewa
Kościół w najpiękniejszym ze swych hymnów na wielkosobotnie poświęcenie
paschału - o, szczęśliwa wino Adama, która sprawiłaś, że większy okazano
nam gest miłosierdzia niż na początku.
Wolność - ta niezwykła wolność, jaką otrzymał człowiek, wolność, która
pozwoliła mu zgrzeszyć i strącić świat w otchłań cierpienia, odzyskuje raz
jeszcze swe znaczenie. Jest teraz wolnością udziału w dziele uratowania
świata. W Adamie wszyscy zgrzeszyli, w Jezusie wszyscy zostali dopuszczeni
do współudziału w Odkupieniu. Nic się nie dokonuje bez człowieka. Ból
ludzki dodany do cierpień Jezusa nabiera także niezwykłych wartości.
Najmniejsze nawet cierpienie - samo w sobie bez znaczenia - w tym
połączeniu staje się potęgą. Ludzie chorzy, słabi, złożeni niemocą, ludzie
cierpiący i po ludzku bezużyteczni, więźniowie zamknięci w celach i w
obozach mogą stać się najcenniejszymi sojusznikami wielkich dzieł odnowy
Kościoła i odrodzenia moralnego świata. Jak dobrze wie o tym Paweł VI, gdy
raz po raz podkreśla w swych wypowiedziach rolę cierpiących i odwołuje się
do ich pomocy.
Na pozór nic się nie zmienia. Człowiek nie cierpi inaczej. A jednak jego
cierpienie nie jest już tym samym cierpieniem. Cierpienie może spaść na
człowieka wbrew jego woli, jak spadło na Szymona Cyrenejczyka. Może wywołać
jego lęk i sprzeciw. Ale jeśli w jakiejś chwili przyjmie je, wleczony wbrew
woli krzyż stanie się krzyżem zbawiającym samego człowieka i innych ludzi.
Zdajemy sobie jednak z tego sprawę, że tylko mała ilość cierpień na świecie
zespolona zostaje z cierpieniem Jezusa. Ogromna większość dręczącego
ludzkość bólu zdaje się przepadać, gdyż ludzie albo cierpią z bierną
rezygnacją, albo odpowiadają na cierpienie buntem.
Bunt wobec cierpień, które są rezultatem działania ludzkiego, stał się
charakterystycznym zjawiskiem naszych czasów. Świat drży od walki ludzi
walczących o wolność, godność, chleb, sprawiedliwość społeczną, prawo do
uczciwej egzystencji. Uzbrojony po zęby i ciągle się dalej zbrojący świat
pełen jest także protestów przeciwko wojnie.
Jestem głęboko przekonany, że nam, chrześcijanom, nawet gdy się domyślamy
niezwykłej tajemnicy cierpienia, nie wolno w jej imię żądać od cierpiących
uległości. To prawda, że wojna jest rzeczą złą -- zawsze. Każda walka
wyzwala gniew i nienawiść. W człowieku, który walczy nawet w najlepszej
sprawie, budzi się instynkt zabijania. Nawet wojny pod wzniosłym hasłem
"Bóg tak chce" niewiele się różniły od innych wojen. Ale wojna w obliczu
"większego zła", jakim jest pozbawienie wolności czy możności życia, staje
się "mniejszym złem" - i wtedy trzeba ją uznać. Czy wolno mi potępić wojnę,
która ocaliła nasz byt narodowy? Czy wolno potępić walkę partyzantów krajów
"trzeciego świata" walczących o zapewnienie sobie prawa do godnej
egzystencji?
Wobec istniejącego zła wojna może być jedynym ratunkiem. Tak pojmowali ją
ludzie tacy jak Camilo Torres. Od niebezpieczeństwa, jakie zagraża jego
duszy, człowiek obowiązany jest po prostu uciekać. Jezus mówił
kategorycznie o odcięciu prawej ręki i wyłupieniu oka - jeśli są one
powodem do grzechu. A jednak przychodzą chwile, kiedy powstaje obowiązek
ryzyka i ten obowiązek trzeba podjąć. Damian, Beyzym, Schweitzer, Dooley
idą do nieuleczalnie chorych. Ale choroby społeczne jakże często sąsiadują
ze złem moralnym. Człowiek idąc leczyć chorych, naraża się nie tylko na
niebezpieczeństwo zarażenia się chorobą. Misjonarze wchodzą między pokusy
moralne. "Święci zstępują do piekieł" - jak zatytułował swą książkę o
księżach-robotnikach Gilbert Ces-bron. Jadwiga Jaroszewska - późniejsza
matka Wincenta, założycielka Samarytanek - zdecydowała się wejść między
warszawskie prostytutki. Księża - jak Torres - poszli między partyzantów -
walczyć.
Cierpienie własne można i trzeba przyjąć. Ale z cierpieniami drugich nie
wolno nam się godzić. Wobec głodu i nędzy kiedyś wystarczała dobroczynność.
Skarga czy św. Wincenty a Paulo organizowali pomoc dla potrzebujących. Dziś
nie wystarczy taką pomoc organizować: trzeba zejść do cierpiących, przeżyć
z nimi ich cierpienie, zdobyć się na wysiłek pomocy nie z piedestału
własnej uprzywilejowanej sytuacji, ale z pozycji samych nędzarzy. Tak
rozumie swą pracę abbe Pierre, taka była akcja Elżbiety Satoko, opiekunki
gałganiarzy japońskich, popchniętej do tej pracy przez polskiego
franciszkanina Zeno Żebrowskiego.
Jest więcej zgorszenia z obojętności chrześcijan na cierpienie drugich niż
z najbardziej ryzykanckiej akcji. Zbyt długo obawialiśmy się bardziej
buntu, walki, gwałtu czy rewolucji niż przerażającego faktu, że tysiące
ludzi umierało w nędzy oskarżając ostatnim swoim słowem nas za to, żeśmy im
nie przyszli z pomocą. Nic nie usprawiedliwia naszego zaniedbania: ani
odległość, ani nieumiejętności, ani brak środków. Jest coś szczególnego w
cudzie nakarmienia tysiąca głodnych przez Chrystusa. Jezus nie zaczyna od
tworzenia gór chleba. Mówi do Apostołów: "Wy ich nakarmcie". Jakżeż były
skromne ich możliwości! Kilka ryb, kilka chlebów. Ale gdy Apostołowie
przynoszą Jezusowi swe ubogie zapasy, On łamie chleb i ryby, podaje
Apostołom, oni łamią je dalej, podają głodnym - i niedostrzegalnie z tego
kolejnego łamania i dawania urasta niezmierne bogactwo, wystarczające, by
nakarmić wszystkich. Można by pomyśleć, że cud miłosierdzia, aby miał się
spełnić, musi napotkać postawę pełnego zaufania.
A nam się zawsze wydaje, że aby podjąć dzieło pomocy, trzeba najpierw
zgromadzić wielkie środki. Tak bardzo kłopoczemy się tym, co będziemy
dawali, że na ten wysiłek wyczerpujemy całą naszą energię. Pamiętam, z
czasów gdy byłem inspektorem opieki społecznej w Lublinie, miałem do
czynienia z niezwykłą szarytką, która prowadziła zakład dla dzieci przy
ulicy Dolnej. Przy zakładzie była puszka na ofiary pod figurą św.
Antoniego. Władze wojewódzkie żądały, aby siostra przygotowywała co roku
preliminarz budżetowy zakładu - i siostra za każdym razem wstawiała do
niego pozycję, wcale nie błahą, tylu to a tylu złotych: "od św. Antoniego".
Polecono mi, abym zwrócił uwagę siostrze, że taka pozycja w urzędowym
preliminarzu nie ma sensu, gdyż określona suma jest sumą niepewną.
Powtórzyłem tę opinię siostrze. Uśmiechnęła się, powiedziała: "Niech pan im
powie, że ta suma na pewno wpłynie. Sw. Antoni nie zostawi nas bez pomocy".
W województwie machnięto ręką i pozycja "od św. Antoniego" została w
preliminarzu. Cztery lata mieszkałem w Lublinie i nigdy w tym czasie w
wykonaniu budżetu suma z puszki nie była mniejsza od zaplanowanej.
Gdy parę lat temu, pod wpływem nagłego wstrząsu, zwróciłem się z apelem o
pomoc dla głodujących w Indiach, nie przypuszczałem, że apel wypowiedziany
przez kogoś bez znaczenia może wywołać takie skutki. Dziś jednak wiem -
jednego w tym apelu zabrakło. Nie wystarczyło wołać o pomoc, należało
zacząć od wyrzeczenia się czegoś. Może efekt byłby jeszcze większy, gdyby
wszyscy dający powiedzieli sobie, że niezależnie od daru ofiarowują na cel
pomocy głodnym dzień ścisłego postu czy rok absolutnego wyrzeczenia się
alkoholu?
A jednak przyznaję, że w problemie cierpienia mieszczą się trudne do
zrozumienia dla mnie sprawy. Myślę o cierpieniu dzieci i o cierpieniu
zwierząt.
Cierpienie niewinnego dziecka, cierpienia potwornych kalek, ofiar
lekarstwa, które miało uchronić ich matki od bólu rodzenia; cierpienia
dzieci okaleczonych przez najeźdźców, cierpienia ofiar alkoholizmu rodziców
- są czymś trudnym do zniesienia. Pamiętam, jak umierało moje dziecko...
Obok niego w tym samym szpitalu umierały i umierają po dziś dzień setki
dzieci, którym nic nie można pomóc. Z niepokojem patrzę na twarz lekarzy,
którzy od tych umierających tak boleśnie dzieci powracają do swoich
własnych.
Gdy cierpi człowiek dorosły - można to próbować mu wytłumaczyć. Ale jak
wytłumaczyć sens cierpienia dziecku? To prawda - zdarza się, że nawet
bardzo małe dzieci zdają się rozumieć potrzebę znoszonego bólu, jako
czegoś, co musi być zniesione dla drugich. Ale o wiele częściej wyrażają
żałosny sprzeciw. Chcą żyć, chcą ruszać się normalnie. Słyszałem
dziewczynkę skazaną na szybką śmierć, jak prosiła rodziców, aby jej kupili
sandałki, gdyż nadchodzi lato i ona nie będzie miała co włożyć, gdyż przez
czas choroby wyrosła ze swego obuwia...
Już samo wspomnienie spraw tego rodzaju, które się widziało i słyszało,
wywołuje wstrząs. Przeżywanie tamtego zostawia w człowieku niezatarty uraz.
Jak Bóg może do czegoś takiego dopuścić? - tyle razy pcha się na usta. Ja
sam, cierpiąc, wiedziałbym, za co cierpię. Ale za co cierpi dziecko?
Tajemnica otaczająca sprawę cierpienia zagęszcza się. Próbuję ją zgłębić.
Człowiek cierpi ze względu na zniszczony przez grzech porządek świata i to
cierpienie nie oszczędza nikogo. Cierpienia mogą być jednak przyjęte i nie
przyjęte, a kiedy są nie przyjęte, wydają się zmarnowane. Czy jednak nie
przyjętego cierpienia nie musi podjąć ktoś inny? Czy za tego, który nie
chce cierpieć, nie bierze bólu ktoś, kto go kocha i pragnie go ocalić?
Mówimy: dziecko nic jeszcze nie rozumie. Lecz to jest ciągle rozumowanie "w
czasie". W stosunku do Boga niemowlę jest już istotą dojrzałą i świadomą.
Ileż zdumiewającej treści zawierają słowa umierających dzieci! Może dziecko
chce wycierpieć za rodziców ból, od którego oni pragnęli uciec? Czy w
świecie, w którym się tyle "marnotrawi" bólu, nie muszą najlepsi i
najczystsi tej straty wyrównać? Czy betlejemskie niemowlęta wywodzące się z
rodu Dawida, ginące z rąk żołnierzy Heroda, nie opłacały swoim bólem tyle
razy odrzuconego przez królewski ród bólu, mogącego ten ród uleczyć?
Kościół czci te dzieci jako święte, choć były nieświadomymi dziejących się
wokoło nich spraw niemowlętami. Przecież wszystko przemawia za tym, że
cierpiące dzieci umierające w dzieciństwie są świętymi.
Tajemnicy cierpienia dziecka nie potrafię sobie wyjaśnić, mogę tylko przed
nią schylić głowę. Ale wiem, kim jest Ten, który jest naszym Stwórcą i
Odkupicielem. Wiem, komu zaufałem. On nie zezwoli na pewno na żaden
bezużyteczny ból. Jeżeli dziecko cierpi, musi się w tym zawierać jakiś
niezwykły sens. Może to cierpienie, tak przerażające w naszych oczach, jest
jakoś inaczej przyjmowane przez dziecko? Może dziecko coś wie, czego my,
dorośli, nie wiemy? "Ja teraz odchodzę - mówiło z całą powagą do matki
umierające dziewięcioletnie dziecko. - Ty przyjdziesz do mnie później..."
Cierpienie zwierzęcia jest dla mnie jeszcze głębszą tajemnicą. Mówi się:
ból zwierzęcia nie jest taki duży, gdyż nie posiada ono imaginacji. A
jednak nie mogę zapomnieć wielu bolesnych śmierci moich czworonożnych
przyjaciół. Nie mogę zapomnieć przeraźliwego strachu malującego się w
oczach zwierząt prowadzonych do rzeźni. To był prawdziwy ból i prawdziwy
lęk przed śmiercią. Nie wolno lekceważyć bólu zwierząt katowanych przez
ludzkich sadystów, zabijanych w okrutny sposób w rzeźni, poddawanych
strasznym naukowym eksperymentom. Być może w imię celów wyższych musimy
tego bólu od zwierząt żądać. Musimy przecież pamiętać, aby to cierpienie
było jak najmniejsze, jak najkrótsze - i tylko konieczne. Nie mogę myśleć o
rakach rzucanych żywcem w ukrop dla zaspokojenia gustów smakoszów, o drobiu
zarzynanym powoli z wyrafinowaną perwersją.
Jesteśmy za ból zwierząt odpowiedzialni. Zwierzęta zostały przez nas
pozbawione idyllicznej, rajskiej egzystencji. One także cierpią z racji
zburzonego Boskiego ładu. Ich ból nie ma własnego znaczenia. Na pewno
jednak liczy się nasz stosunek do zwierzęcego bólu.



7. ŚMIERĆ - I TO, CO JEST PO ŚMIERCI

Najstraszniejszym z cierpień jest śmierć. Przede wszystkim śmierć drugich,
śmierć tych, których kochamy. Ale i nasza własna śmierć nie przychodzi bez
bólu, ponieważ boimy się jej i odczuwamy wobec niej podświadomą odrazę.
Człowiek stworzony jest dla kochania. Bóg stworzył istotę, która musi
kochać i musi czuć się kochaną. Miłość dąży do zbliżenia, więc wiąże
człowieka z człowiekiem. Najwyższym wyrazem miłości wydaje się przyjaźń.
Związek małżeński między mężczyzną a kobietą, uświęcony sakramentem, winien
być przede wszystkim przyjaźnią. Czytałem niedawno artykuł Elżbiety Sujak,
przeprowadzający znakomitą psychologiczną analizę etapów miłości ("Tygodnik
Powszechny" z 15 lutego 1970). Najprzód istnieje coś, co nazywamy miłością,
ale co jeszcze miłością nie jest: stan gorączkowego zafascynowania samą
możliwością miłości (dla iluż ludzi i dla iluż dzieł artystycznych jest to
wszystko, co wiedzą o miłości i umieją o niej powiedzieć!). Potem
przychodzi miłość niedojrzała: jest ona formą dawania siebie drugiemu, ale
jednocześnie i w większym jeszcze stopniu jest dążeniem do nagięcia
drugiego do swej woli. Jak wiele miłości ludzi dojrzałych kończy się na tym
etapie! Ale dopiero miłość dojrzała - miłość polegająca na zrozumieniu
drugiego i przyjęciu go takim, jakim jest - będzie prawdziwą miłością.
Myślę, że ten ostatni etap miłości jest właśnie przyjaźnią.
Śmierć rozrywa naszą miłość. Najprzód walczymy o życie tego, kogo kochamy.
Jeśli walczymy bardzo długo, w nasz wysiłek wkrada się. zmęczenie. Gdy
śmierć wreszcie nadejdzie, spada na nas poczucie winy, żeśmy nie dość
wytrwale walczyli. To, co było nam najbliższe - zewnętrzny kształt zmarłego
- staje się nagle czymś pozbawionym znaczenia. To, co było żywą całością,
zamienia się w rodzaj opuszczonego kokona. Mamy uczucie, że najważniejsze
odeszło. Budzi się rodzaj żalu do tego, który odchodząc zostawił nas
samych, sięgnął egoistycznie po doświadczenie, którego my nie znamy. Nie
każdego stać na te niezwykłe słowa, jakimi matka Bernadetty Devlin,
przywódczyni irlandzkiego ruchu w północnej Irlandii, zawiadomiła swoje
dzieci o śmierci ich ojca: "Muszę wam powiedzieć rzecz bardzo smutną, a
zarazem bardzo radosną, że wasz ojciec poszedł do nieba".
Z wolna żal ustępuje miejsca poczuciu braku. Człowiek, który odszedł,
zajmował w naszym życiu określoną, często centralną rolę. Pewien krąg
przeżyć, którymi pragniemy się z drugim podzielić, był dla niego
zastrzeżony. Teraz pozostajemy sami z naszymi myślami, odkryciami,
doświadczeniami. Czujemy się jak ktoś zabłąkany w podziemiu, z którego nie
ma wyjścia.
Mija jednak czas, poczucie braku słabnie. Czasami tamtego człowieka
zastąpił inny. Kiedy indziej pogodziliśmy się z faktem, że pewne nasze
przeżycia nie będą przekazywane drugiemu. Postać zmarłego rozpływa się we
mgle. Fotografie zatrzymały tylko pewne obrazy, które po jakimś czasie już
nie odpowiadają naszym wspomnieniom. Ludzie, których widzimy, zmieniają
się. Umarły przestał się zmieniać, pozostał w jakiejś minionej, może nigdy
nie istniejącej epoce. Otoczenie, w którym go widzimy, także już nie
istnieje. To już nie ślad kogoś, kto żył, ale ślad czegoś, co nie wiadomo
nawet, czy istniało.
Co się z nim stało? Stał się niewidzialny i mimo starań zapominamy o nim -
a przecież czujemy, że gdzieś jest. Początkowo~To uczucie jest bardzo
silne. I to nie dlatego, że jeszcze widzimy jego ciało. Ani ciało, ani
trumna, ani grób nie są znakami obecności. A jednak zmarły jest gdzieś obok
nas. Usiłujemy mu mówić o tym, co się stało od czasu jego odejścia. On
jednak nie odpowiada. Ta cisza po pewnym czasie staje się głębsza. I w
pewnej chwili zaczyna budzić niepokój. Jeżeli nie otrzymuję żadnej
odpowiedzi na moje słowa - kto mnie zapewni, że ten człowiek istnieje
dalej?
Kościół uczy: dusza ludzka nie umiera. Idzie na Sąd Boży i zgodnie z jego
wyrokiem odchodzi do nieba, idzie odcierpieć swój czas w czyśćcu lub
wreszcie spada potępiona do piekła.
Ktoś kiedyś postawił wobec mnie następującą wątpliwość: jeśli człowiek -
jak tego uczy teologia - jest całością duchowo-cielesną, czy można mówić,
że człowiek istnieje, gdy jego ciało rozsypuje się w proch w ziemi i tylko
dusza przebywa w którymś z miejsc przyszłego pobytu. Myślę, że jest to
rozumowanie oparte na przyjęciu naszej ludzkiej rzeczywistości czasowej.
Nam się tylko wydaje, że człowiek umiera, a potem gdzieś w zaświatach czeka
na zmartwychwstanie ciał i na Sąd Ostateczny. W perspektywie Boskiej
wszystko dokonuje się razem: człowiek umiera i zmartwychwstaje, jest
sądzony indywidualnie i razem z całym światem. W perspektywie Bożej
rozdział duszy i ciała trwa jedynie przez moment.
Najczęściej widzimy naszych zmarłych w czyśćcu. Taki zresztą jest chyba
pogląd Kościoła. Rzadko myśli się o człowieku umierającym jako o
niezwłocznie zbawionym. Nie potrafimy sobie wyobrazić nagle spadającej na
człowieka łaski miłosierdzia. A jednak bandyta na krzyżu miał przyobiecane
niezwłocznie niebo.
Czym jest czyściec? Znowu widzimy go przede wszystkim w perspektywie
ludzkiego czasu jako czekanie. Poglądy na sytuację dusz w czyśćcu różnią
się w wykładniach teologów. Ogólnie przeważa stanowisko, że ludzie w
czyśćcu wiedzą, że są już zbawieni, i z radością cierpią, świadomi tego, że
każda chwila cierpienia zbliża ich do Boga. Czy jednak cierpienia czyśćcowe
byłyby wtedy naprawdę cierpieniami tak wielkimi? I na czym one polegają,
jeśli odrzucimy symboliczny obraz palących pokutującą duszę płomieni?
Cierpienia czyśćcowe, które muszą być cierpieniami duchowymi, implikują
chyba jakąś niewiedzę.
Choć jej dobrze nie pojmujemy, rzeczywistość tego, co nazywamy czyśćcem,
jest chyba dla człowieka .najłatwiejsza do przyjęcia. Oczywiście można
wierzyć lub nie wierzyć w życie pozagrobowe. My, chrześcijanie, wierzymy w
nie, stanowi ono podstawowy dogmat i fundament naszego światopoglądu. Życie
tylko ziemskie - życie w uszkodzonym przez grzech świecie, pełne cierpień i
zakończone śmiercią - byłoby pozbawione sensu, gdyby nie stanowiło tylko
przedproża do właściwego życia. Chrześcijanin wierzy, że zacznie żyć
dopiero po śmierci.
Ale przejście od ziemskiego życia, z jego nędzami, od razu do radosnego
życia w niebie wydaje się przeskokiem zbyt gwałtownym. Człowiek czuje, że
coś powinno się stać, co go przygotuje do rajskiej egzystencji. Krąży wiele
żartów - czasami niezbyt mądrych - na temat życia w niebie, które w naiwnym
odbiorze wydaje się jednym wielkim popisem śpiewaczym. Czym jest naprawdę
egzystencja zbawionych, nie potrafimy sobie nawet wyobrazić. Zdajemy sobie
jedynie sprawę, że jest to życie pełne nie dającego się nawet pojąć naszym
ziemskim rozumem szczęścia. Nam, ludziom ziemskim, łatwiej sobie wyobrazić
ból niż takie szczęście. Pióro Dantego, tak potężne w opisach piekła i
czyśćca, słabnie, traci obrazowość, gdy przychodzi poecie mówić o niebie.
Po ludzku rzecz biorąc droga przez czyściec wydaje się czymś nieomal
koniecznym. Świadomość istnienia czyśćca ułatwia nam także utrzymanie
myślowego kontaktu ze zmarłym. Z człowiekiem, o którym myślimy, że odszedł
do nieba - jeśli nie wrócił z powrotem na ziemię jako święty wyniesiony na
ołtarze - nie mówiąc już o człowieku, który mógł odejść do piekła - tracimy
łączność. Życie, które on prowadzi, zanadto jest niepodobne do naszego
życia. To on może być, ufamy, czynny wobec nas; my dla niego nie możemy nic
zrobić. Inaczej wobec człowieka, który jest w czyśćcu. On także zdaje się
żyć w czasie, w naszym czasie. Znajduje się pod naszą opieką. Nasze
modlitwy - nie światełka na grobie! - pomagają mu. Żyjemy jakby równolegle:
my tu, on tam - on jakby zamknięty w więzieniu człowiek, którego nie możemy
oglądać, ale który czeka na nasze paczki, listy, wiadomości. Może czeka na
nasze dobre uczynki, niekoniecznie skierowane w jego stronę, lecz jakoś w
ogólnym rozrachunku skracające jego cierpienia, gdyż uwalniające go od
odpowiedzialności za nasze postępowanie?
Najtrudniejszą sprawą wydaje się sprawa piekła.
Dla jednych piekło jest czymś zanadto przerażającym, aby w ogóle mogli o
nim myśleć. Dla innych jest czymś, co się nie da pogodzić z miłosierdziem
Bożym. Jeszcze dla innych wydaje się tylko groźbą, która na nikogo
ostatecznie nie spadnie.
Piekło również nie wygląda na pewno tak, jak je przedstawił w swoich
wizjach Dante czy Słowacki i jak je malowali średniowieczni malarze. Ogień,
smoła, rozpalone żelaza - to zbyt ludzkie akcesoria tortur. Gdybyśmy
przyjęli, że piekło jest otchłanią fizycznych cierpień, którym nie ma końca
- ileż razy ludzie torturowani przywoływali na ratunek śmierć - moglibyśmy
rzeczywiście zwątpić w miłosierdzie Boże. Ale chyba jest tutaj podobnie jak
z cierpieniami ziemskimi: nie Bóg je stworzył i nie On je zsyła, ale są one
zgrzytaniem mechanizmu świata zepsutego przez grzech ludzki. Cierpienia w
piekle muszą być rezultatem tego samego procesu: odrzucenie przez człowieka
wiecznego szczęścia musi prowadzić do cierpienia. Człowiek nie cierpi
dlatego, że Bóg pozwolił szatanowi dokonywać na nim nie kończącej się
wiwisekcji, ale dlatego, że człowiek wybrał dobrowolnie inną przyszłość niż
ta, jaka mu była przeznaczona. Potępiony w piekle - to ten, który chciał
piekła. Oczywiście powstaje natychmiast myśl: człowiek mógł chcieć piekła,
gdyż nie wiedział, jak. ono wygląda; cierpiąc przekonuje się, że piekło nie
jest tym, czego pragnął. Rozumowanie słuszne, ale jedynie w aspekcie
doczesnym. Kto wie, czy zła wola w człowieku nie doznaje w chwili
śmierci jakiegoś niezwykłego stwardnienia? Kto wie, czy potępiony nie woli
przyjąć pełnej cierpień egzystencji niż ulec miłości Bożej? "Jak niebo i
czyściec, piekło również nie jest miejscem, ale konsekwencją ludzkiej
wolności" (J. C. Barreau).
Myśląc o postawie potępionych musimy pomyśleć o szatanie. Postać szatana
została tak bardzo ośmieszona, że niejednokrotnie chrześcijanie sądzą, iż
nie należy o nim mówić, aby nie narażać się na żarty. A jednak szatan jest
rzeczywistością, której realność stwierdził sam Chrystus. Oczywiście - nie
postać z szopki, z rogami, ogonem, widłami. Także nie przeciwnik Boga - nie
siła, która zdolna jest przeciwstawić się woli Bożej. Nie groza wisząca
wszędzie nad człowiekiem, jak to sobie wyobrażał młody Luter.
Szatana ukazali w literaturze po Miltonie i Goethem Dostojewski, Bernanos,
Green, Jiinger. Niezrównanym studium "psychologii" szatana jest książeczka
C. S. Lewisa The Screwtape letters. Szatan jest zbuntowanym aniołem. Zanim
nastąpił bunt człowieka, miał miejsce bunt części aniołów, pod wodzą
najpiękniejszego z nich, Lucyfera. Informacje te nie mają charakteru
dogmatu, nie wywodzą się bezpośrednio z Pisma świętego, choć pewne echa ich
znajdujemy choćby w słowach Jezusa: "Widziałem szatana spadającego z nieba
jak błyskawica".
Zbuntowani aniołowie odmówili służby Bogu i za to skazani zostali na
wybraną przez siebie samych egzystencję. Ale działalność szatana nie kończy
się na tym. Wola odmowy jest w nim tak silna, iż usiłuje zarazić nią
człowieka. Wobec człowieka szatan występuje w roli kusiciela. Namawia
człowieka, aby także odmówił pełnienia woli Bożej. Pokusy szatana nie
przekraczają jednak granic wolnej woli człowieka. Kasjan zapewnia, że
szatan nie zna nawet myśli człowieka. "To śmieszne - mówi szatan Screwtape
w książce Lewisa - ale śmiertelni wyobrażają sobie, że wkładamy pewne
rzeczy do ich głowy. W rzeczywistości naszym najskuteczniejszym dziełem
jest sprawić, aby o czymś zapomnieli."
Szatan nie jest upostaciowaniem natury ludzkiej. Jest istotą rozumną,
zręczną, upartą, działającą na zewnątrz. Potrafi być znakomitym
psychologiem. "Nigdy nie śpi" - zapewnia św. Katarzyna Sieneńska. Lecz
pokusy szatana są tylko wtedy straszne, gdy nie wykazujemy wobec nich oporu
i pozwalamy się kusić. Nieustępliwy wobec słabości szatan kapituluje, gdy
spotyka się ze stanowczością. "Ma naturę kobiety - zapewnia św. Ignacy -
atakuje słabych, cofa się wobec silnych." "Szatani to straszni tchórze" -
pisze św. Teresa z Avila. Szatan ustępuje wobec naszej stanowczości, cofa
się i ucieka, gdy odwołujemy się do Boga. Potrafi okazać gniew, gdy
człowiek pokrzyżuje jego plany. Nienawidzi świętych. "Nie znosi - mówi o
tym Tomasz Morus - kiedy się z niego drwi."
Ta gniewna, drażliwa istota czyha przecież cierpliwie na chwilę naszej
słabości. Tak zwane "opętanie" nie jest zjawiskiem dostatecznie wyjaśnionym
- i nie czuję się na siłach, aby wypowiedzieć się w tej sprawie. Ewangelia
zapewnia jednak, że "opętania" mogą mieć miejsce. Być może jest to pełne,
świadome przyjęcie szatana przez człowieka albo specjalne dopuszczenie Boże
dla niezwykłego, niepojętego dla nas celu.
Zaprzeczanie istnieniu szatana jest pokusą szatańską. Szatan byłby
szczęśliwy, gdyby ludzie przestali wierzyć w jego istnienie i gdyby
przestali czuwać wobec pokus, które on podsuwa. Oczywiście nie każda pokusa
musi być pokusą szatańską. W skrzywionej przez grzech naturze człowieka
kryje się wiele pokus. Są to najczęściej proste pożądania materialne.
Szatan na ogół operuje pokusami wyższego rzędu. Najchętniej stara się
wystąpić w roli "anioła światłości". Jest zbyt inteligentną istotą, by
kusić złem. Jego największym podstępem jest pchnąć człowieka na drogę
przesady, na drogę "fałszywej świętości" - rzekomej świętości, która jest
tylko kultem własnej osoby i zabiciem w sobie pokory.
Bóg stworzył nas dla szczęścia i prowadzi nas do szczęścia. Piekło to
przyjęcie wybranego przez siebie losu przeciwko losowi przygotowanemu nam
przez Boga. Aż trudno jest wyobrazić sobie, że człowiek może być zdolny do
takiego wyboru. Wszystkie przerażające akty gniewu, nienawiści czy rozpaczy
- z aktem rozpaczy Judasza na czele - dzieli zawsze od chwili śmierci nie
znany nikomu z ludzi moment. Nie znamy, jaka była ostatnia myśl człowieka -
wiemy natomiast, że najkrótszy nawet moment skruchy wystarcza dla jego
ocalenia. "Nie powiem ci, co uczyniłem z Salomonem i Judaszem, aby nie
nadużywano mego miłosierdzia" - powie Chrystus do św. Gertrudy. Piekło jest
na pewno nie tylko groźbą - a jednak rzeczywiście może być puste. O losie
żadnej duszy nie wolno nam zwątpić. Żadnej nie wolno nam zostawić bez
pomocy modlitwy.
Rzeczą, która budzi nasz największy niepokój, to wieczność piekła.
Uwarunkowani ludzkim czasem uginamy się przed samym pojęciem wieczności.
Trudno sobie wyobrazić, aby mogła istnieć nienawiść tak wielka, żeby ktoś
mógł najgorszemu wrogowi życzyć wiecznych cierpień. Czyż więc Bóg - budzą
się myśli - jeśli nawet stworzył piekło, nie przebaczy kiedyś szaleństw
szatanowi i potępionym? O przebaczeniu dla szatana myśleli św. Dominik i
św. Franciszka Rzymianka. A jednak hipoteza, że takie przebaczenie
mogłoby nastąpić, wyrażona w książce Papiniego II Diavolo, spotkała się z
surowym potępieniem Kościoła. Nie dlatego, jak sądzę, aby Kościół nie
zdawał sobie sprawy z tego, że nasz ludzki umysł nie potrafi pogodzić
wiecznego cierpienia z Bożym miłosierdziem, ale dlatego, że słowa o
wiecznym cierpieniu zbyt często pojawiają się na stronach Ewangelii. Sprawa
piekła oraz losu szatana i potępionych umyka naszemu rozumieniu. Pozostaje
przecież obok wiary ufność. I tu także: wiem, w Kogo wierzę, i wiem, Komu
zawierzyłem. Bóg, którego istotą jest miłość, nie uczyni nic takiego, co by
nie było tej miłości wyrazem.
Nie zdołamy wyobrazić sobie nieba, piekła ani czyśćca. Nikt tego od nas nie
wymaga. Wystarczy, że wierzymy, iż zmarły żyje dalej po śmierci. Nie znaczy
to rzecz jasna, że niebo, piekło czy czyściec nie mają realnego swego bytu.
Chodzi tylko o to, że tego bytu nie potrafimy sobie wyobrazić ani
wizualnie, ani nawet abstrakcyjnie, w ramach naszego czasu.



8. MARYJA

Postać Maryi, Matki Bożej, jest postacią cudownie niezwykłą, a jednocześnie
po ludzku zwyczajną.
Mówiliśmy poprzednio: Wszyscy ludzie zgrzeszyli w Adamie i w Ewie. To nie
był indywidualny grzech tamtych - to był grzech całej ludzkości, ponieważ
każdy człowiek, znalazłszy się na miejscu pierwszych rodziców, byłby tak
samo uległ pokusie. Wyjątek stanowi jedna tylko istota - Maryja. Ponieważ
była taką, Bóg uwolnił Ją od pierworodnego grzechu, pozwolił, aby niejako z
góry doznała łaski odkupienia, która w czasie dopiero potem miała być
zesłana, wysłużona ofiarą Jezusa. Została Niepokalanie Poczęta, aby mogła
niepokalanie począć Syna Bożego - swego Syna. Niepokalanie Poczęta! Za
każdym razem, gdy wymawiam te słowa, staje przede mną postać Bernadetty
Soubirous, biegnącej do księdza Peyramale i powtarzającej bez końca - aby
ich nie zapomnieć - tajemnicze słowa Immaculee Conception, jakimi nazwała
siebie Aquero (tym gwarowym słowem oznaczającym "Tamta" określała
Bernadetta ową nieznaną, ujrzaną w grocie Istotę). '
Ewa uległa pokusie i zgrzeszyła. Bóg wiedział, że Maryja nie byłaby uległa,
i dlatego powołał Ją do objęcia roli Ewy. Niepokalane Poczęcie - to
narodziny nowej Ewy, nowej Matki ludzkiego rodu.
Istnieją tylko cztery dogmaty, dotyczące osoby Maryi. Pierwsze wieki
chrześcijaństwa ogłosiły Ją Matką-Dziewicą i Matką Bożą. Dopiero wiek XIX
afirmował dawno przeczuwany i faktycznie uznawany fakt Niepokalanego
Poczęcia. Wiek XX przyniósł wreszcie dogmat o Wniebowzięciu.
"Wierzymy - mówi w swoim Credo Paweł VI - że Najświętsza Maryja,
pozostająca zawsze dziewicą, była Matką Słowa Wcielonego, Boga naszego i
Zbawiciela Jezusa Chrystusa i że Ona, ze względu na zasługi swego Syna,
została odkupiona w doskonalszy sposób, zachowana wolną od wszelakiej zmazy
grzechu pierworodnego, i darem łask przewyższa dalece wszelkie inne
stworzenie. Złączona ścisłym i nierozerwalnym węzłem z tajemnicą Wcielenia
i Odkupienia, Najświętsza Maryja Panna Niepokalana po dokonaniu życia
ziemskiego wyniesiona została z ciałem i duszą do chwały niebieskiej i
upodobniona do swego Syna, który zmartwychwstał, dostąpiła uprzednio losu
wszystkich sprawiedliwych; wierzymy, że Najświętsza Boża Rodzicielka, nowa
Ewa, Matka Kościoła, spieszy pełnić z nieba macierzyńskie zadanie wobec
członków Chrystusa, aby dopomóc do zrodzenia i pomnożenia życia Bożego w
duszach ludzi odkupionych."
Na kanwie czterech istniejących dogmatów można sobie uformować postać
Najświętszej Panny. Gorący, ale często naiwny kult, rozbudzony w
średniowieczu i od tego czasu nieustannie rosnący, dodaje do obrazu Maryi
wiele niepotrzebnych rysów. Dzięki tym rysom. Maryja staje się postacią
nadludzką, na poły boską. Ale naprawdę Maryja była tylko człowiekiem -
niezwykłym człowiekiem, najpiękniejszym z ludzi - przecież tylko
człowiekiem. Apokryfy otaczają Ją wieńcem cudowności. A przecież wszystko
przemawia za tym, że żadnych cudów - poza tymi, o których mówi Ewangelia i
oficjalna Tradycja - w Jej życiu nie było. Jedynym nieustannym cudem była
Ona sama. Zwykłe ciche życie żydowskiej dziewczyny - z jedyną
oryginalnością: w narodzie znanym z kultu dla macierzyństwa, Maryja - aktem
niezwykłej pokory - postanowiła zrezygnować z możliwości posiadania
dziecka; zdecydowała się żyć dziewiczo, choć dziewictwo nie było u Żydów w
specjalnie wysokiej cenie.
Do tej właśnie Dziewczyny - uwolnionej od grzechu pierworodnego
uprzedzającym czas aktem Odkupienia - przychodzi anioł z wezwaniem. Bo
Zwiastowanie jest przede wszystkim wezwaniem i zapytaniem: Bóg i tutaj
zachowuje głęboki szacunek dla wolności człowieka. Pyta Maryję przez
anioła, czy chce, aby stało się to, na co wyczekuje cały świat, uwikłany w
przerażającą katastrofę grzechową. Odpowiedź Maryi jest wyrażeniem
zgody: "Niech mi się stanie według słowa twego". W tej samej chwili rzecz
została spełniona: Jezus jest już na świecie. Zaczyna się akt Odkupienia,
ostatni etap procesu rozpoczętego - w chwili, gdy pierwsi rodzice tracili
raj - przez słowa zwrócone do szatana: "Wprowadzam nieprzyjaźń między
ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży
ci głowę" (Rodz. 3, 15).
Nawet Poczęcie i Narodziny Jezusa - chociaż noszą znamię cudowności - nie
czynią z Maryi nadczłowieka. Treść Macierzyństwa nie od razu stała się w
pełni zrozumiała przez Maryję. Tajemnica powoli, po ludzku przenikała do
Jej świadomości. Żydzi oczekiwali Mesjasza przysłanego od Boga - ale nie
Boga samego. Czy mogła pojmować tę rzecz inaczej? "Można by przypuszczać,
że u Maryi dotarcie myśli do zrozumienia prawdy było szybsze, jaśniejsze,
bardziej wewnętrzne niż u Apostołów, że pod wpływem łaski oświecającej
streściło się ono dla Niej w chwili Zwiastowania... Ale sprawa odnalezienia
Jezusa w świątyni wskazuje dowodnie, że myśl Maryi przeszła przez pewne
mroki, czy też przeszła pewien proces rozwojowy..." - pisze Jean Guitton.
Maryja pewne rzeczy wie, inne przeczuwa, a jednak ulega wątpliwościom.
"Dlaczego to nam uczyniłeś?" - pyta Jezusa-chłopca. Pozwoli się prowadzić
do Jezusa nauczającego Jego "braciom", którzy wołają, iż trzeba Mu zabronić
mówienia, gdyż "oszalał". Wśród zebranych ostatnich słów św. Teresy od
Dzieciątka Jezus znajduję wzruszające słowa - które często odczytuję -
stanowiące odpowiedź na pełniejsze gorliwości niż rozwagi słowa jakiegoś
księdza, który zapewniał, że Maryja nie znała cierpień fizycznych:
"Spoglądając dziś wieczorem na Najświętszą Maryję Pannę pojęłam, że to nie
jest prawda; zrozumiałam, że Maryja cierpiała nie tylko w duszy, ale
również w ciele. Cierpiała wiele w czasie podróży, cierpiała od zimna,
upału, zmęczenia... Maryja wie, co to cierpienie. Rozmyślając o
Przenajświętszej Rodzinie wyobrażam sobie Jej życie jako całkiem zwyczajne.
Nie, nie było tak, jak przypuszczają!... Wszystko w ich życiu działo się
jak w naszym. Ileż doświadczeń, zmartwień, zawodów... Jakże by się ludzie
zdumieli, gdyby wiedzieli, ile Oni przecierpieli!"
Życie Maryi, podobnie jak życie Jezusa, musiało być jednym pasmem cierpień.
"Chrystus w całym swoim życiu znał tylko jeden stan - stan krzyża" - mówiła
bł. Aniela z Foligno. "Nawet Pan nasz, Jezus Chrystus, dopóki żył, ani
jednej godziny nie był bez boleści i męki" - czytamy w O naśladowaniu
Jezusa Chrystusa. Jest coś niezwykłego w tym otaczaniu życia Świętej
Rodziny aureolą niezwykłości! Pamiętam, gdy mi ktoś usiłował dowodzić, że
Jezus nie mógł chorować, i oburzał się, że mogłem napisać o zaropiałych
oczach Dziecka, które leżało w pełnej dymu grocie! Jaka podświadomie
zawzięta chęć oderwania życia Rodziny, której członkowie pragnęli dźwigać
cały ciężar ludzkiej doli, od zwykłego typu życia rodzinnego. Można by
sądzić, że ci ludzie nie potrafią zrozumieć, jak bardzo jest nam potrzebny
rodzinny wzór, bliskość między naszymi domami a nazaretańskim domem! Po co
to ucudownianie rzeczy, które musiały być niezmiernie proste? "Przeczuwamy,
że (Maryja) gdyby żyła w naszych czasach - pisze Guitton - i zapytano Ją o
zdanie... nie objawiłaby żadnej nowej drogi... Ograniczyłaby się zapewne
tylko do wypowiedzenia kilku słów niezmiernie prostych... Nie miała nic
wspólnego ze strefą systemów Ta, która poprzestała na
powiedzeniu: Cokolwiek wam rzecze, czyńcie... Gdyby słyszała wywody swego
najpłomienniejsze-go czciciela, Grignona de Montfort, byłaby zapewne
uśmiechnęła się z lekka... Gdyby Maryja natchnęła jakieś dzieło ducha, to
można by przypuszczać, że byłoby podobne (choć... jeszcze prostsze) do
Pierwszego Listu św. Jana..."
Ci wszyscy, którzy w zapędzie gorliwości zaprzeczają prostocie i
zwyczajności życia Maryi, szkodzą tylko Jej kultowi. Czyżby sądzili, że
zbliżą Maryję do ludzi stawiając Ją już za życia na wyzłoconym ołtarzu?
Jeżeli mamy zobaczyć w Maryi naszą najwierniejszą orędowniczkę - musimy Ją
poczuć blisko siebie, musimy wiedzieć, że zna dobrze nasze słabości, gdyż
doświadczyła naszego ludzkiego losu. Jeżeli mamy Ją kochać naszym ludzkim
sercem, musimy Ją widzieć w ramach naszego życia. Jezus przyszedł na świat
jako człowiek, nie tylko dlatego, aby móc jako człowiek cierpieć i umrzeć.
Przyszedł także - aby żyć między ludźmi, aby zmieszać się z tymi, którym
chciał okazać całą swoją miłość, aby stać się naszym bratem i przyjacielem.
Czy zacząłby to dzieło od tego, że urodziłby się w domu pełnym cudowności i
niezwykłości?
Maryja nie tylko zrodziła Jezusa. Była Jego opiekunką w dzieciństwie,
towarzyszką i przyjaciółką w latach oczekiwania, pierwszą uczennicą i
naśladowczynią w latach nauczania, jedyną, która wytrwała do końca pod Jego
krzyżem. Jeżeli wszyscy ludzie są powołani do tego, by dołożyli swój udział
do Jezusowego dzieła odkupienia, Maryja zrobiła to pierwsza i dlatego może
być uważana za współodkupicielkę. Ta rola czyni Ją naszą ludzką
pośredniczką do Jezusa-człowieka, jak Jezus jest pośrednikiem naszym do
Boga.
Ostatni dogmat Maryjny (ogłoszony w 1950 r.) mówi o Wniebowzięciu. Maryja,
choć dzieliła - i niewątpliwie chciała dzielić - dolę ludzką, dźwigając
ciężar skutków pierworodnego grzechu, przecież nie wszystkie skutki musiała
ponieść. Prawdopodobnie umarła zwykłą ludzką śmiercią. Lecz "wspólna walka
- jak mówi Konstytucja Munificentissimus Deus - świętej Dziewicy i Syna
zakończyła się uwielbieniem dziewiczego Ciała... Towarzyszka Boskiego
Zbawcy... osiągnęła wreszcie jakby najwyższą koronę swoich przywilejów, że
została zachowana wolna od zepsucia grobu, aby na podobieństwo Syna, po
zwycięstwie nad śmiercią, z duszą i ciałem zostać wyniesioną do najwyższej
chwały nieba".
Ten przywilej nie jest zresztą wyłącznym przywilejem Maryi. Jest u Niej
jedynie zapowiedzią powszechnego zmartwychwstania ciał. Ciało Maryi zostało
wskrzeszone wcześniej niż ciała innych ludzi - jak odkupienie Maryi
dokonało się wcześniej, niż miała miejsce śmierć Jezusa na krzyżu.
Dogmaty dojrzewają w czasie, gdy stają się potrzebne, gdy ich sformułowania
mają być odpowiedzią na padające ze wszystkich stron pytania. Czyż nie
potrzebowaliśmy tego dogmatu po dniach ostatniej wojny? To był czas
masowych śmierci. Każdy z nas utracił kogoś bliskiego. Cena ludzkiego życia
została - można by sądzić - całkowicie zdeprecjonowana. Mogło się nam
wydawać, że życie tych, których często nie mieliśmy nawet czasu i możności
opłakiwać, w ogóle się nie liczy w obliczu historycznych wstrząsów. Wojna
skończyła się, ale to gorzkie poczucie zostało. Budziły się myśli: czy
warto żyć, gdy światu grożą bomby atomowe i inne środki masowego
zniszczenia? Świat potrzebował zachęty, aby dalej żyć. Potrzebował odwagi.
Dogmat Wniebowzięcia - jeśli się go do końca przemyśli - jest wielką
afirmacją życia. Jest znakiem, który mówi, że życie ziemskie ma swą
przeogromną cenę, ponieważ jest wstępem do właściwego życia. Jest
przypomnieniem, że wszyscy zmartwychwstaniemy. Czyż to nie jest nadzieja
zdolna jedynie zwyciężyć lęk przed zagładą? Czyż nie jest to także
wezwanie, aby walczyć o życie świata przeciwko wojnom, lekceważeniu życia,
zabijaniu nie narodzonych? Czy dogmat ten nie przypomina, że historia
ludzkości nie jest ślepą grą sił, ale świadomym nurtem, który poprzez
meandry i pozorne zastoje zmierza stale i pewnie ku wyznaczonym celom?
Wychowałem się w atmosferze kultu dla Maryi. Gorącego, ale nie
przesadzonego. U Maryi szukałem zawsze odruchowo pomocy i ratunku w
chwilach dla siebie groźnych. Słowa "Zdrowaś Maryjo" czy "Pomnij, o
najlitościwsza Panno Maryjo" zjawiały się same na moich ustach w chwilach
niebezpieczeństwa. Widziałem w Maryi przede wszystkim Istotę dobrą,
wyrozumiałą, skłonną do pomocy. Ale czułem, że ta Istota opiekuje się mną
po to, by prowadzić mnie do Jezusa. Postać Maryi była mi zawsze bliska,
choć często drażniły mnie afektowane zwroty, z jakimi się do Niej niektórzy
zwracają. Po co szukać przeczulonych słów? Czyż może być dla Niej lepszy
tytuł niż Matka? Jest Matką Boga, ponieważ ułatwia nam przystęp do Jezusa.
Jest Matką ludzkości, ponieważ jest drugą Ewą. Jest Matką każdego z nas,
ponieważ każdy został Jej powierzony pod krzyżem w osobie św. Jana. Jest
Matką Kościoła, gdyż była jego opiekunką od zarania dziejów, a Jej
"tajemnicza świętość" - jak to formułuje Konstytucja o Kościele - była
wzorem dla Kościoła, który w Niej osiągnął już swą doskonałość i
nieskazitelność. Jest Matką mojej Ojczyzny, której - w ślubowaniach Jana
Kazimierza - została ogłoszona Królową. Jej niezliczone sanktuaria rozsiane
są po całym kraju: w Częstochowie, w Skępem, w Swarzewie, w Gietrzwałdzie,
w Wysokim Kole, w Łabudzicach, w Kodniu, w Bochni, w Piekarach, w
Ludźmierzu - i w tylu innych. Jest Matką chorych, bo nigdy nie czujemy
większej potrzeby szukania u Niej pomocy jak wtedy, gdy dotknięci jesteśmy
bólem. Jest Matką głodnych, gdyż na pewno wie, co to głód. Jest Matką
dobrej śmierci, gdyż marzymy o tym, aby była przy naszej agonii. Jest Matką
zmarłych, gdyż Jej opiece powierzamy tych, którzy od nas odchodzą. Jest
Matką dusz czyśćcowych taką, jaką odkryłem pewnego dnia w normandzkim
sanktuarium w Montligeon i do której od tamtego czasu nie przestaję się
zwracać słowami: "Połącz nas wszystkich w niebie".
A wreszcie jest Matką przyszłości, Matką nadchodzących czasów. W życiu
Kościoła od stu z górą lat dokonuje się proces coraz wyraźniejszego
uświadamiania sobie roli Maryi. Popularny kult spotyka się z pogłębiającą
się na tym odcinku myślą teologiczną. Już Grignon de Montfort zapewniał, że
nabożeństwo do Matki Bożej będzie wzrastało w miarę zbliżania się ludzkości
do końca swych dziejów. "Maryja - pisał - musi w owych czasach ostatnich
więcej niż kiedykolwiek zajaśnieć miłosierdziem, siłą i łaską..."
Żyjemy w czasach wstrząsających przemian. Człowiek zdobył niezwykłą
zdolność opanowania sił przyrody. Ten imponujący sukces połączony jest
przecież ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Moce, którymi człowiek
zawładnął, mogą mu pozwolić zwalczyć klęski i niebezpieczeństwa grożące
rosnącej coraz szybciej ludzkości, ale mogą także całą ludzkość unicestwić.
Już na przestrzeni najbliższych dziesiątków lat światu grozi śmiertelne
niebezpieczeństwo, jeśli nie potrafi zsynchronizować rozpędzonego procesu
przemian technicznych z zachowaniem naturalnych, związanych z przyrodą
źródeł życia. "Na skutek faktu, że człowiek zdobył niepojętą moc nad
naturą, został obciążony odpowiedzialnością za siebie i za naturę - pisze
Hans Urs von Balthasar. - Tę odpowiedzialność musi dźwigać... i dopiero na
polu tego napięcia staje się naprawdę człowiekiem. Ta odpowiedzialność jest
tak ciężka... że nie może być dźwigana przez samego człowieka... Człowiek
musi podzielić się tym brzemieniem ze swoim Stwórcą..."
W obliczu tego, co wyzwolił, człowiek musi stać się pełniej człowiekiem.
Jego odpowiedzialność moralna musi dorównać jego wynalazczości. Czy ten
stopień odpowiedzialności potrafi osiągnąć sam? Osiągnięte sukcesy
pozbawiły człowieka, jak się zdaje, poczucia równowagi. Pozbawiły go
zdolności przewidywania, przywiązały do chwilowego sukcesu. Człowiek coraz
mniej myśli kategoriami ludzkości i przyszłości świata. Czy potrafi myśleć
o innych, gdy coraz mniej jest w nim poczucia braterstwa? Coraz mniej
miłości?
Od pewnego czasu objawienia Maryjne -< o wiele częstsze niż dawniej - są
objawieniami ostrzegawczymi i pouczającymi. Nie jesteśmy obowiązani patrzeć
na objawienia w La Salette, w Lourdes, w Banneaux czy w Fatimie - nie
mówiąc już o objawieniach bardzo wątpliwych, jak głośne ostatnio objawienia
w Garabandal - jako na rzeczywistość równie niewątpliwą jak ta, która jest
objęta całokształtem nauki objawionej. Nawet przeciwnie - Kościół przyjmuje
wobec większości tego rodzaju objawień postawę prawdziwego advocatus
diaboli. A jednak nie możemy być całkiem obojętni wobec nieustannie
powtarzających się wezwań do wejścia w siebie, porzucenia egoizmu, do
ograniczenia swych pożądań, do odejścia od grzechu. Wydaje się rzeczą
niewątpliwą, że Maryja interesuje się tak gorąco dolą człowieka
współczesnego, że musi się nią interesować, skoro będąc Matką ludzkości
widzi, jak ta ludzkość stoi wobec największej ze swoich prób - wobec próby
okazania, czy zdobyta niezwykła wiedza i technika będzie służyć dobru
człowieka, czy też jego zagładzie.



9. ŚWIĘCI

"Jest tylko jeden smutek świata, ten, że nie jesteśmy świętymi" - pisze
Leon Bloy.
Świętość to tak wiele, a tak jednocześnie niewiele. "Dziś będziesz ze mną w
raju" - i bandyta staje się od razu świętym. A jednocześnie jak trudne
wydają się nam życia świętych, gdy czytamy o nich w hagiograficznych
dziełach.
Kto to jest święty? Listy apostolskie nazywają tym mianem wszystkich
wiernych wyznawców. "Do wszystkich przez Boga umiłowanych i powołanych
świętych, którzy mieszkają w Rzymie..." - pisze św. Paweł. - "Paweł... ze
wszystkimi świętymi, jacy są w całej Achai". "Do tych, którzy zostali
uświęceni w Jezusie Chrystusie i powołani do świętości."
Dziś myślimy: Świętość to raczej stan, do którego jesteśmy powołani, ale od
którego jesteśmy dalecy. Mamy być świętymi, tzn. tymi, którzy będą mogli po
śmierci bezpośrednio odejść do nieba. Nie wszyscy święci są świętymi
kanonizowanymi. Kościół nigdy nie głosił, że wszyscy prawdziwi święci są
kanonizowani; stwierdzał jedynie, że święci kanonizowani są tymi, za
których zbawienie bierze gwarancję. Święci kanonizowani to ci wybrani,
których życie ma nam służyć za wzór postępowania. Założenie to jednak,
niestety, w małym tylko stopniu jest realizowane; kanonizowani są w
ogromnej większości duchowni i zakonnicy, rzadko tylko ludzie świeccy, nie
męczennicy, nie założyciele pobożnych fundacji, nie gorliwi o sprawy wiary
władcy, ale zwykli członkowie rodzin, szarzy przedstawiciele codziennego
dnia pracy. A tymczasem wzoru życia potrzebuje przede wszystkim świecki
człowiek związany życiem rodzinnym i pracą zawodową. "Wy jesteście solą
ziemi" - mówi Jezus. Ta sól - to świętość, bo jak sól przekształca smak
potraw, tak tylko świętość zdolna jest przekształcić "smak" zwykłych spraw
ziemskich. Czy jednak podawane nam wzory mogą być tą solą?
W średniowieczu istniał typ społeczeństwa, którego wszystkie instytucje
były - lub przynajmniej chciały być - wyrazem myśli chrześcijańskiej. W tym
"uświęconym" społeczeństwie nie zabiegano zbyt gorliwie o wynoszenie
świętych na ołtarze. Istniała - zwłaszcza w okresie XIIŚXVII w. - ogromna
ilość świątobliwych Polaków, z których dosłownie tylko kilku doczekało się
kanonizacji. W 1767 r. ukazała się książka ks. F. Ja-roszewicza, reformaty,
pt. Matka Świętych - Polska. Wyliczała ona tylu świętych - a raczej
kandydatów do oficjalnej świętości - ile jest dni w roku, i to przeważnie
ludzi świeckich. Mimo to beatyfikowanymi, względnie kanonizowanymi są
wyłącznie duchowni i zakonnicy. Aż do dziś duchowni i zakonnicy stanowią
ponad 90 procent kandydatów zgłoszonych do kanonizacji. Wśród oczekujących
na wszczęcie procesu beatyfikacyjnego świeccy stanowią zaledwie 7 procent.
Tych kilku ludzi ma służyć wzorem życia dla wielomilionowej rzeszy
chrześcijan żyjących w świecie, uprawiających setki zawodów,
przeżywających tysiące trudności i kryzysów?
Święci w dzisiejszym pojęciu to ludzie zbawieni i kanonizowani, ludzie,
którzy dokonali heroicznego - czasem opłaconego krwią i życiem - wysiłku
spełnienia własnym życiem woli Bożej. W rzeczywistości to po prostu ci,
którzy usiłowali naśladować swym życiem życie ziemskie Jezusa.
Ewangelia pokazała nam postać Chrystusa. Pod wpływem Ewangelii człowiek
usiłować będzie dalej piórem lub słowem, pędzlem lub dłutem wywołać Jego
obraz. Od malowideł na ścianach katakumb po nowoczesne dzieła, od apokryfów
- tych przesadzonych w swej fantastyce powieści o Jezusie - po książki
współczesne, sztuka nie przestaje dążyć do wydobycia nowych, ciągle jeszcze
nie znanych rysów Jego twarzy, gestów Jego rąk. Z czterech Ewangelii -
które są dziełem Ducha Świętego - występuje jeden Chrystus. Wszystkie
dzieła ludzkie mówiące o Jezusie nie złożą się razem na Jego postać; mogą
tylko mnożyć w nieskończoność cechy Jego Osobowości. Tylko Ewangelia
potrafiła objąć całego Chrystusa. Ludzie, pisząc lub malując, zdolni są
jedynie do odnalezienia w tym Człowieku o najbardziej ludzkiej naturze,
tego, co jest im bliskie i dostępne.
Ewangelia pokazała nam postać Jezusa taką pełną, że musimy to bogactwo
przekładać nieustannie na nasz ludzki język, aby móc z niego korzystać. Są
jednak ludzie, którzy usiłują, już nie tak jak my - na papierze czy na
płótnie - lecz na sobie samych odtworzyć bodaj jedną cechę natury Jezusa.
To są święci.
Święty z nieskończonego bogactwa ludzkiej natury Chrystusa wydobył jakąś
cechę i zapragnął ją przenieść na siebie. Wszystkie razem żywoty świętych w
całej swej barwności złożyć się mogą w jakiejś mierze - ale tylko w jakiejś
mierze - na obraz ziemskiej postaci Jezusa.
Może należałoby powiedzieć inaczej: Święty to człowiek, którego Jezus
zechciał obdarzyć fragmentem swej świętości. Przecież i początek, i
wykonanie dzieła zależało od działania łaski. To prawda, że
łaska jest pomocą, której nigdy nie brak, ziarnem, które sypie się
nieustannie na ziemską glebę niby ciągły deszcz. Lecz ziemia może to ziarno
przyjmować lub odpychać kamienistą powierzchnią, albo przygłuszać chwastem.
Ewangelia pokazuje nam życie Jezusa na tle pewnej epoki. Ale
niezwykła właściwość tych Ksiąg sprawia, że to życie można przenieść w
każdą inną epokę, w każde inne warunki. Życie każdego ze świętych tkwi
również w swojej epoce. A jednak w tym, czym są święci, są oni ludźmi
wszystkich epok. Często się o tym mówi, że nie ma dzisiaj miejsca na wzory
w rodzaju Szymona Słupnika. Tylko że słup w życiu tamtego świętego stanowił
jedynie specyficzny rekwizyt. Człowiek, który jak Tomasz Merton odszedł
na "siedmiopiętrową górę", naśladował w pewnej mierze Szymona i uczynił to
właśnie w dzisiejszych czasach. Święci, niezależnie od wieku, w jakim
przypadło im żyć, są ludźmi Ewangelii. Jako motto do życia każdego świętego
można by zacytować jakąś perykopę ewangeliczną. Typy świętych dadzą się
sprowadzić do typów ludzkich ujętych w osiem błogosławieństw. Jest rzeczą
charakterystyczną, że do błogosławionych Jezus zalicza nie tylko tych,
którzy czynią dobrze: są miłosierni lub zabiegają o pokój - lecz także
tych, którzy płaczą, są głodni, krzywdzeni, cierpią prześladowania.
Świętość to nie tylko pozytywne działanie, to także znoszenie pewnego
stanu. Święci łączą pewną sytuację życiową z działaniem. Działają
przezwyciężając ludzką trudność - w sobie lub poza sobą. Poetyckie Fioretti
przysłoniły nam prawdziwego św. Franciszka stwarzając nierealną postać
"serafickiego biedaczyny". A przecież to był człowiek z krwi i kości, który
musiał ciężko walczyć ze skłonnością do próżności, z arbitralnością, z
uporczywymi pokusami zmysłowymi. Przeżywał chwile zwątpienia, momenty
rozpaczy, napady smutku. Nie bez powodu kazał jednemu z braci stawiać sobie
stopę na ustach, i nie tylko bratu Leonowi, ale samemu sobie musiał
tłumaczyć, czym jest radość doskonała.
Grafologia mówi o przyrodzonej naturze świętych - na podstawie ich pisma -
często rzeczy przerażające. Św. Ignacy miał mieć naturę bezwzględnego
konkwistadora, św. Teresa z Avila odznaczała się niezwykłą zmysłowością,
św. Filip Neri zdradzał skłonność do sadyzmu, św. Jan Vanney posiadał duszę
rozdzieraną hamletowskimi wątpliwościami, u św. Teresy z Lisieux znaleźć
można naturę midinetki... Święci bardziej niż inni ludzie świadczą swym
życiem przeciwko doktrynie o predestynacji. Bóg nie sięga do najlepszego
materiału, by z niego uczynić swoich świętych. Raczej używa do tego
materiału najgorszego.
Po co istnieją święci? Ma ich tylko Kościół. Inne religie i światopoglądy
mają swoich proroków, bohaterów i męczenników. Święci mogą być również
prorokami i bohaterami, ale są także czymś innym. Są oni żywym wcieleniem
Ewangelii w swojej epoce. Kościół potrzebuje świętych jako sprawdzianu
skuteczności swego działania i jako korek-tury swoich błędów. Święci
realizują praktycznie naukę Kościoła i dokonują w nim odnowy. Jest
złudzeniem, że odnowy dokonuje taki czy inny papież, taki czy inny sobór.
Byli papieże dalecy od świętości - jak choćby Paweł III - którzy
podejmowali dzieło odnowy, były sobory "nieudane", od których przecież
liczy się odrodzenie w Kościele. Prawdziwej odnowy dokonują święci, którzy
są właściwymi twórcami haseł odnowy i ich realizatorami. Czym byłaby odnowa
po Soborze Trydenckim, gdyby nie wypracowali jej ludzie wielkiej
świątobliwości, jak Contarini, Gilberti, Cortese, Sadolet, Kajetan z
Thiene, Hozjusz, gdyby nie byli jej realizatorami św. Karol Boromeusz, św.
Franciszek Salezy, św. Filip Neri, św. Wincenty a Paulo.
Święci są zawsze ludźmi historii. Gdy na pierwsze chrześcijaństwo spadły
krwawe prześladowania, pojawili się święci męczennicy. To był czas, gdy
konieczną rzeczą było pokonanie lęku i heroiczne zaświadczenie o swej
wierze. Byłoby rzeczą naiwną sądzić, iż były to czasy, gdy strach przed
męką i śmiercią miał mniejszą niż dzisiaj siłę. Ludzie bali się, załamywali
w obliczu tortur, dokonywali odstępstw. Liczba odstępstw była ogromna. Co
pewien czas powstawała sprawa ludzi, którzy w okresie prześladowania
popełnili odstępstwo, ale potem chcieli wrócić do Kościoła. Święci
męczennicy byli tymi, którzy "utrzymywali linię" w chwili krytycznej.
Potem chrześcijaństwo wyszło z katakumb i trafiło prosto do cesarskiego
pałacu. Z pozycji zwalczanego "ateistycznego" zabobonu przeskoczyło od razu
do roli oficjalnej religii państwowej. Wiara ludzi prostych stała się wiarą
wyrafinowanych myślicieli, wiara tłumu - wiarą zabiegających o stanowiska i
honory dworaków. Powstawały problemy: co jest ważniejsze - to, czego wymaga
wiara, czy to, czego wymaga cesarz? Wtedy z pustyń zaczęli ściągać eremici,
którzy w samotnym szamotaniu się z własną słabością nabrali sił
pozwalających im przeciwstawić się pokusom dworskiego życia.
Gdy przyjdzie okres formułowania ogólnych prawd wiary obowiązujących dla
całego Kościoła, dawni pustelnicy staną się doktorami i teologami. W
dyskusje teologiczne wplątywać się będą intrygi dworskie i ambicje
osobiste. Niełatwo będzie ustalać pierwsze definicje i dogmaty. Istotą
świętości tamtych czasów będzie jednak nie tyle prawdziwość głoszonej
doktryny, ile raczej styl życia rezygnującego z godności osobistych, słów
uznania, nawet wolności dla prawa głoszenia uznanej przez siebie prawdy.
Potem chrześcijaństwo rzymskie zaleją fale barbarzyńców. Irlandzcy mnisi
będą musieli porzucić samotność, aby iść chrzcić pogańskich władców. Jedną
z charakterystycznych cech świętości jest jej "elastyczność" - zdolność do
przerzucania się z jednego typu życia w drugi. Doktorzy i biskupi odchodzą
do eremów - eremici idą na królewskie dwory, kształtują władców, chrzczą
całe narody, zachęcają pogańskie królewny do dziewiczego życia.
Kiedy chrześcijaństwo opanuje całą Europę, typami świętych będą przede
wszystkim reformatorzy, kaznodzieje, twórcy nowych zakonów. Kościół
potrzebować będzie nieustannej odnowy wewnętrznej. Od VIII do XV w. Kościół
walczy nieustannie o swą wolność w chrześcijańskim imperium. Zaczyna się
powtarzać pewien rytm. Uzyskawszy jakąś dozę wolności, Kościół popada w
dekadencję. Każda inna instytucja po takim kryzysie przestałaby istnieć.
Kościół jednak znajduje w sobie siły, by odżyć na nowo. Od góry padają
hasła odrodzenia. Od dołu pojawiają się święci. Są już wcześniej, tak jakby
gotowi, by podjąć się mającego na nich spaść trudu. Im głębszy był upadek,
tym więcej pojawia się świętych. Myślicieli, jak Anzelm czy Bernard,
bohaterskich biskupów, jak Tomasz czy Stanisław, odnowicieli ducha wśród
mas, jak Dominik czy Franciszek, sprawiedliwych władców, jak Ludwik czy
Jadwiga, mistyków, jak Brygida czy Katarzyna...
A kiedy nadejdą czasy rozdarcia Kościoła, wtedy również działać będzie
ogromna armia świętych. Wszyscy ci odnowiciele tamtej epoki łączyć będą
polemikę doktrynalną z pracą dla ubogich, zaniedbanych, skrzywdzonych,
cierpiących. Święci nie są nigdy tylko polemistami - obrońcami lub
głosicielami doktryny. Zawsze łączą aktywność intelektualną z aktywnością
społeczną. Wszędzie tam, gdzie świętości nie towarzyszy wysiłek "zejścia"
do konkretnego człowieka - świętość budzi wątpliwości.
Wojny religijne rodzą świętych męczenników. Najstraszniejsza hekatomba krwi
dokona się w Anglii. Razem z Morusem, Fisherem, Campionem, Southworthem
umierać będą dziesiątki i setki ludzi. Mówiąc o bulli Piusa V, którą
została wyklęta Elżbieta I, pisze E. Waugh: "Współcześni i ogromna
większość późniejszych historyków uznała postępek papieża za błędny... a
jego samego za tragiczną postać... która przyczyniła się do ruiny
angielskiego katolicyzmu... A jednak, być może, w godzinach samotności
spędzanych przed krucyfiksem udało mu się odkryć coś, co było zakryte przed
politykami swego czasu i historykami czasów późniejszych, coś, czego nie
można było spostrzec we współczesności ani w najbliższej przyszłości - może
zrozumiał, że niełatwa była droga do zgody i tylko przez krew, nienawiść i
pogardę miała wiara kiedyś powrócić do Anglii?"
Równocześnie pojawiają się święci nowej działalności Kościoła - misjonarze.
Towarzysze i następcy św. Franciszka Ksawerego, którzy będą porzucali
własny kraj, własne otoczenie, by żyć wśród obcych, na obcej ziemi, wśród
niewygód, często pod grozą śmierci, często za swą pracę ponosząc śmierć, a
zawsze dźwigając odpowiedzialność za postępki innych chrześcijan
podbijających dla innych całkiem celów misyjne ziemie.
Jakich świętych potrzebujemy dzisiaj? Myślę, że przede wszystkim ludzi
włączonych w pełni w nurt codziennego życia. Katolicyzm w ciągu ostatnich
trzech wieków żył w zamknięciu. Kształtował się jako swego rodzaju "dobre
myślenie" przeciwstawiające się każdej doktrynie niosącej rewolucyjne
przemiany. Katolicy żyli ściśle poddani ograniczającym wskazówkom Kościoła.
Oni, którzy mieli iść przekształcać ziemię, umieli jedynie bronić swego i
krytykować drugich. W XIX w. dokonał się wielki skandal i Kościół utracił
klasę robotniczą. Na początku XX w. zaczęło się walić dzieło misji, zbyt
związane z polityką kolonizacji białych potęg.
Ale proces odnowy zaczął się wcześniej, niż Jan XXIII i Drugi Sobór
Watykański wyrwał katolików ostatecznie z postawy izolacji wobec
narastających gwałtownie problemów świata. Katolicyzm nie jest już dziś
receptą na samotną pobożność. Może nawet więcej - może uświadomił sobie, że
samotna pobożność nie jest najczęściej wcale pobożnością.
Katolicyzm dzisiejszy musi być jednocześnie bardziej społeczny i głębiej
przeżywany. Musi być bardziej społeczny, ponieważ na świecie stało się
bardzo ciasno, i wszystko, co jeden człowiek cierpi, jest winą wszystkich
innych ludzi. Chrześcijanie muszą brać aktywny udział w przebudowie
świata, w walce o pokój, w walce z krzywdą społeczną.
Równocześnie katolicy muszą mocniej żyć chrześcijaństwem. Ich wiara musi
być bardziej samodzielna. Kiedyś mówiło się: My żyjemy w Kościele, inni
ludzie żyją poza Kościołem. Ten Kościół - obronna forteca - rozsypuje się w
tej chwili. "Mała grupa sprzeciwia się jakiemukolwiek remontowi. Mówią: tak
było za naszych czasów i nic się nie może zmienić... A na przeciwnym krańcu
niektórzy pilnie wszystko demolują; zaczęli nawet od zdjęcia dachu tak, że
deszcz leje się do środka..." (J. C. Barreau).
Kościołem nie są jego mury - Kościołem jest niematerialna treść Bożego
posłannictwa. Gdy jedni łamią żałośnie ręce nad rzekomym zagrożeniem, inni
zaczynają uświadamiać sobie, że walące się dziś mury były bardziej
przeszkodą niż pomocą w pracy. Gdy Kościół tracił przed stu laty własne
państwo, także widziano w tym ostateczną klęskę. Ale Kościół wyzwolony od
trosk ziemskich stał się duchową potęgą o wiele większą, niż był dawniej.
Kto wie, czy to, czego jesteśmy świadkami, nie jest zamknięciem
rozpoczętego wówczas procesu? Kościół nie może być zamknięty dla świata za
niedostępnymi murami - musi być dla świata. Katolicy muszą wejść między
ludzi, muszą się z nimi zmieszać, muszą działać, dzielić trudy,
współpracować w każdym służącym człowiekowi dziele. Nie ma możności
instruowania ich, udzielania wskazówek postępowania na każdą sytuację. I
dlatego muszą być mocniej duchowo związani ze sobą. Muszą więcej brać z
łask sakramentalnych. Rolą dzisiejszego katolika jest coraz więcej rola
harcownika na przedpolu. Taki harcownik działa na podstawie otrzymanej
formacji, w oparciu o duchową łączność, działa na własne ryzyko, bez
angażowania Kościoła, ale wie, że zawsze może "skompromitować" Kościół,
jeśli postępować będzie niewłaściwie. Katolicy w takich warunkach muszą być
świętsi, bliżsi ideału świętości. Muszą mieć wzory świętości. Potrzebujemy
bardzo, więcej niż kiedykolwiek, wzoru świętych dla naszego czasu!
Jedni dziś rwą stare mury nie dopasowanej do naszych czasów konstrukcji,
inni z rozpaczą i w gniewie bronią tego, co było, tego, do czego przywykli.
Ani jedno, ani drugie nie wydaje się właściwą postawą. Kościół potrzebuje
działania na zewnątrz, potrzebuje działania wobec świata. Oczywiście jakieś
mury - czy może po prostu ściany szałasu? - będą musiały powstać, aby
umożliwić chwile skupienia, bez których żadna zewnętrzna aktywność nie da
rezultatu. Nie mogą to być jednak mury odcinające nas od świata. Albo
Kościół będzie Kościołem dla całej ludzkości, albo nie będzie Kościołem
Chrystusowym. Ale my wierzymy, że jest Kościołem Chrystusowym, postawionym
na Piotrze jak na skale. Kościołem, którego żadne zło nie obali, ale który
poprzez odkrywanie w sobie własnych błędów zmierza coraz dalej ku
wypełnieniu powierzonego sobie zadania.
Potrzebny jest nam wzór świeckiego świętego, ale potrzebne są również wzory
świętych kapłanów. Czas dzisiejszy jest czasem ścisłego rozgraniczenia
funkcji duchownych i funkcji świeckich w Kościele. Jeśli świeccy mają wejść
w życie świata, zmieszać się z niewierzącymi - muszą być lepiej niż
dotychczas uformowani religijnie. Zadaniem świeckich jest być świadkami,
ale zadaniem duchownych jest przygotowanie świeckich do tej roli. Jeśli
dziś z taką stanowczością Paweł VI wypowiada się za potrzebą celibatu, to
niewątpliwie dlatego, że widzi w tym akcie bohaterskiego zaparcia się
siebie źródło niezwykłej siły nadającej kapłanowi specyficzną zdolność
oddziaływania na świeckich. I jeżeli z taką nieustępliwością stoi na
stanowisku powiązania miłości ludzkiej w małżeństwie z obowiązkiem
posiadania dzieci, to dlatego także, że oddziaływać na świat może jedynie
człowiek zaangażowany w podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina.
Kapłan musi mieć autentyczny autorytet kapłana, świecki musi być
autentycznym przedstawicielem społeczeństwa świeckich.
Jest sprawą niezmiernie ważną, aby świeccy katolicy pracowali na swoim
odcinku, a kapłani na swoim. Entuzjazmowaliśmy się wszyscy ofiarnością
księży-robotników, podziw budzi ofiara życia dokonywana przez
księży-partyzantów. A jednak z punktu widzenia właściwego podziału funkcji
w Kościele trzeba uważać oba zrywy za niesłuszne. Jeśli księża we Francji
stali się robotnikami, to dlatego, że zabrakło wśród robotników świeckich
katolików; jeśli księża kolumbijscy i brazylijscy stanęli w szeregach
partyzantów, to dlatego, że zabrakło w szeregach ludzi walczących o
sprawiedliwy porządek społeczny świeckich katolików.
"Wielka liczba... działaczy społeczno-chrześcijańskich to księża - pisze
wielki moralista ksiądz Jacąues Leclercą. - Pociąga tych księży do
działania troska o dusze, ale nie potrzeba reform ekonomiczno-społecznych.
Pamiętam, jak jeden z przywódców społecznego ruchu w Belgii, zakonnik o
naturze apostoła, mówił do mnie: Mnie nie interesują reformy społeczne -
szukam wyłącznie dusz ludzkich!- Mówił to z dumą, świadomie podkreślając
swymi słowami, że jest dobrym zakonnikiem. Ale w takich warunkach reforma
społeczna była niemożliwa. To, czego brakło ruchom
społeczno--chrześcijańskim - to byli świeccy, którzy brali doczesność na
serio... Dobry chrześcijanin ma zawsze wrażenie, że nie jest w pełni dobrym
chrześcijaninem, jeśli bierze doczesność całkiem na serio... Znaliśmy
lekarzy-katolików, którzy z poświęceniem prowadzili pielgrzymki do Lourdes
lub, jako członkowie Konferencji św. Wincentego, odwiedzali ubogich, ale
mało zajmowali się śledzeniem postępu w medycynie, a swoich pacjentów
traktowali w sposób zdawkowy... Ileż razy pisarze społeczno-chrześcijańscy
ograniczali się do wypowiadania lub komentowania doktryny papieskiej wtedy,
gdy rolą świeckiego jest iść dalej, szukać konkretnych rozwiązań... Tak
długo, jak długo księża będą sądzili, że powinni zajmować się doczesnością,
a świeccy, że winni szukać świętości w naśladowaniu zakonników - Kościół
nie spełni swego zadania."
Jednym z zadań współczesnego katolika świeckiego jest działanie przeciwko
wojnie. Mówiliśmy już o tym. Wojny współczesne stają się coraz bardziej
wojnami "totalnymi", wojnami z całym narodem, w większym stopniu z
bezbronnymi niż z uzbrojonymi. Taką wojnę prowadzono przeciwko nam w czasie
okupacji hitlerowskiej. Kiedy żołnierz na froncie walczy z innym
żołnierzem, rzadko obdarza przeciwnika nienawiścią. Ale gdy żołnierz walczy
z przeciwnikiem, który wymordował jego rodzinę, staje się człowiekiem
szukającym zemsty i niełatwo mu uchronić się przed nienawiścią.
Mówiliśmy już przedtem: wojna może być mniejszym złem, i potępiając
zasadniczo wojnę, musimy przyjąć wojnę, która jest obroną życia, wolności,
sprawiedliwości. Taka wojna, na którą musimy się zgodzić, wymaga od
katolika specyficznej postawy, niezwykle trudnej postawy. Jakże potrzebny
byłby tutaj wzór świętego! Taki wzór istnieje. Wywodzi się z innej epoki.
Chodzi o Joannę d'Arc. Tylko trzeba by o Joannie - która wydaje się w o
wiele większym stopniu patronką naszych czasów niż pierwszej połowy XV w. -
inaczej mówić i co innego o niej wiedzieć, niż to, co się na ogół mówi i
wie. Nie było rzeczą słuszną twierdzić - jak to twierdził w swojej sztuce
Bernard Shaw - że Joanna była prekursorką nacjonalizmu i protestantyzmu.
Owszem - Joanna rozumiała inaczej uczucia narodowe, niż je odczuwali
współcześni jej Francuzi, przedstawiciele wyższych klas społecznych. Im
zależało jedynie na tym, by mieć wygodniejszego dla siebie władcę, a było
im zupełnie obojętne, jakim językiem do nich przemawia. Natomiast - mimo
swego konfliktu z sądzącym ją trybunałem - Joanna była i pozostała wierną
córką Kościoła.
Joanna prowadziła żołnierzy do walki, ale nie apoteozowała wojny. Nie było
w niej perwersyjnych pragnień oglądania krwi ludzkiej. Wiemy, że po każdej
bitwie opłakiwała zabitych i rannych, zarówno swoich, jak i przeciwników.
Zanim przystąpiła do walki, zawsze wpierw usiłowała przekonać przeciwników,
że powinni ustąpić. Gdy jeden z sędziów, usiłował ją zawstydzić, że ona,
dziewczyna i dziewica, znajdowała się na polu walki, wybuchnęła: "Na Imię
Boga, pewno, że tam byłam! Pięknie mówicie. Lecz dlaczego oni nie chcieli
opuścić Francji i wrócić do swego kraju?" Ale nawet w tych porywczych
słowach nie czuje się nienawiści. Joanna potrafiła walczyć i nie
nienawidzić.
Opis życia świętego, jeśli jest tylko opisem zdziałanych przez niego cudów,
niewiele nam może dać. Jest to tylko rodzaj "pobożnej sensacji"
przypominającej owe spory o wyższości jednych świętych nad drugimi, o
których mówi III Księga O naśladowaniu. Prawdziwa wartość wzoru zawiera się
w ukazaniu cnót świętego i jego zwycięstw nad sobą. Ale nawet obraz
słabości i złych skłonności -. o których milczą na ogół hagiografowie -
może mieć swoją wartość. Nawet odnalezienie podobieństwa między naszymi
słabościami a słabościami świętego zbliża nas do niego. Cóż to może być za
wzór - święty ubrany w sztywną złocistą togę i ustawiony już za życia na
ołtarzu? Co nas zbliży do takiego idola? Co pozwoli uwierzyć, że jego
świętość ma być dla nas wzorem?
Wielką realistkę św. Bernadettę drażniły cukierkowe życiorysy, stanowiące
jedynie panegiryk świętego. Mówiła: "Uważam, że trzeba pisać o słabościach
świętych i pokazywać sposoby, jakich używali, aby się poprawić. To będzie
dla nas pożyteczne".
Niełatwo jest dziś mówić o burzliwym okresie dojrzewania, niełatwo, gdy
wszystkie bariery, które miały osłabiać uderzenie zmysłów, zostały obalone.
Być może w dawniejszym wychowaniu było wiele hipokryzji. Ale dzisiejsze
wychowanie, odrzucając hipokryzję, odrzuciło także wszelką sublimację
zmysłowego popędu. Młody człowiek stanął bezbronny wobec burzy dojrzewania.
Obawiam się, że mdlejący po usłyszeniu każdego nieskromnego słowa Stanisław
Kostka nie potrafiłby przemówić do dzisiejszej młodzieży. Czy jednak takim
był naprawdę? Czy to mdlenie nie było u niego jakimś desperackim aktem
protestu? Wiemy, że Stanisław był człowiekiem, który umiał chcieć. To nie
była słaba indywidualność ten syn bogatego możnowładcy, który o głodzie, w
chłopskim ubraniu przewędrował pieszo ponad dwa tysiące kilometrów po to,
by móc żyć tak, jak żyć pragnął. Jeśli uciekał od pewnych słów czy obrazów,
to może dlatego, że czuł w sobie skłonność, którą za wszelką cenę chciał
przezwyciężyć - i którą przezwyciężył? Czy nie należałoby położyć akcentu
na tym, kiedy się pokazuje tego świętego? Potrzeba nam świętych o ludzkich
obliczach, świętych uczynionych przez łaskę, ale przecież nie bez ich
ogromnego wysiłku.
Z drugiej strony trzeba pamiętać, że nigdy nie uczynimy siebie sami
świętymi, a gdybyśmy to uczynili, otrzymalibyśmy świętość fałszywą. Bóg
żąda od wszystkich świętości i każdy może zostać świętym, tzn. może
otrzymać dość łaski, aby świętość zrealizować. Chodzi przecież o to, aby
starać się o świętość, nie pragnąc chwały świętości. "Wielu świętości chce
dla świętości - pisze ojciec Semenenko. - A dlaczego...? Bo to jest własna
czynność, własne działanie z siebie..." Człowiek chce świętości, bo to
zaspokaja jego ambicję. Gorączkowo, z namiętnością czyni pokuty czy
umartwienia, które mają go uczynić świętym. Wydaje mu się, że czyni te
rzeczy dla Boga, ale naprawdę czyni je dla siebie. Co chwila sprawdza swój
puls: czy nie bije już tętnem świętości. Oto chwila najlepsza dla szatana.
Teraz może osiągnąć najwięcej, jeśli zdoła podsunąć człowiekowi myśl: ależ
tak, jestem już święty!
"Świętość - napisałem w swym opowiadaniu Największa miłość - znajduje się
przypadkowo jak bursztyn w setnej czy może tysięcznej kupce morskiego
zielska. Dostaje się ją na dodatek." Potem otrzymałem list. Jeden z moich
czytelników pisał: "Tak formułować nie wolno, musimy przecież zachęcać
człowieka, aby walczył o świętość".
Myślę, że nie miał racji. Myślę, że musimy zachęcać siebie i drugich do
pełnienia woli Bożej, a ponieważ Bóg chce przede wszystkim, abyśmy kochali,
my, którzy mówimy i piszemy, musimy starać się o miłość i wołać o miłość.
Biada nam, gdybyśmy o miłości przestali mówić! Tylko tyle możemy zrobić.
Czy potem zjawi się świętość - to już jest sprawa Boga. On, tylko On może
ją dać - na dodatek ludzkich starań.
Świętym zostaje się po śmierci. Święty do ostatniego tchu życia musi toczyć
walkę ze sprzeciwami ciała i ducha. Przy świętym - i to jest chyba jeden ze
znaków świętości - pojawia się istota, którą my, ludzie dalecy od
świętości, odesłaliśmy do jasełek. Bernanos miał rację: szatan tylko
świętego może uważać za swego przeciwnika. Jeśli święty kształtuje linię
historii - to o niego warto jest walczyć.
Gdy przychodzi nam pisać o świętym, musimy pokazać, że walczył o swoją
świętość tak, jakby jej wcale nie pragnął i wcale jej nie widział. Jeżeli
niektórzy święci wyrażali za życia pragnienie, aby zostać świętymi,
widzieli w tej świętości jedynie możność działania dalej dla dobra ludzi.
Stając się świętymi - wcale tego nie dostrzegali. Im święty jest bliżej
świętości, tym ma się za większego grzesznika. Odkrywa w sobie słabości,
jakich istnienia my, ludzie grzeszni, nawet nie podejrzewamy. Na progu
śmierci umierający in odore sanctitatis drżą o własne zbawienie...
Ale równocześnie coraz mocniej ufają. Święty to ten, kto pojął, że nic w
życiu nie zdołał osiągnąć i idzie do Boga z próżnymi rękami. Święci to ci,
którzy nie dali się jak Hiob opanować chęci spierania się z Bogiem o własną
niewinność. Nie uważali, że cierpieli niesprawiedliwie. Nie stawiali w
ogóle sprawy własnej osoby. Pojęli, że to wszystko, co zdziałali, jest
niczym i że mogą liczyć tylko na łaskawość Bożą. To jest największe z
odkryć świętych, że nie ma nic tak wielkiego, aby nie można było tego
utopić w morzu przebaczenia.
Gdy mówię: wierzę w Świętych Obcowanie, znaczy to, że wierzę, iż święci są
wokoło mnie. I ci kanonizowani, i ci nie kanonizowani. Ci z hagiografii i
ci, których sam znałem. Są przy mnie jak przyjaciele i towarzysze. W
niektórych odnajdę rysy własnego charakteru. Inni - których otrzymałem jako
patronów przy chrzcie - będą się mną opiekowali szczególnie życzliwie.
Jeszcze inni pojawią się na mojej drodze jako orędownicy w szczególnych
okolicznościach. Oprócz tajemniczego towarzysza, jakiego otrzymałem -
Anioła Stróża, o którym tak mało wiemy i tak mało myślimy - będą to moi
przyjaciele najwierniejsi.
Święci są wokoło mnie. Wiem - ludzie niewierzący żartują nieraz, iż dzięki
opiece tylu świętych każda część naszego ciała ma osobnego opiekuna i że
ta masa naszych protektorów jest jakąś podświadomą tęsknotą za
wielobóstwem. Ale my wiemy, że święci - z największą spośród nich Maryją -
są tylko zbawionymi ludźmi, których potęga jest potęgą Boga. Bóg stworzył
ich, aby nam ułatwić drogę do siebie. Święci to jeszcze jeden dowód, jak
bardzo Bogu zależy na nas.



10. KONSEKWENCJE

Czy to, że wierzę, wystarczy? "Także i złe duchy wierzą i drżą" - mówi św.
Jakub. Szatan wierzy - a nawet chyba jego wiarę trzeba uważać za wiedzę - a
mimo to jedynie wbrew woli pełni służbę Bożą - "stets das Gute schaft".
Czy mogę "uczynić coś; dobrego bez Boga? Bóg jest u początku każdego
dobrego dzieła. Jego jednak obecność jest niedostrzegalna. Możemy przeżywać
złudzenia, że sami uczyniliśmy pierwszy gest.
Ten jednak pierwszy Boży impuls trwa tylko do pewnego momentu. Potem Bóg
zostawia człowieka samego. Nie zostawia - puszcza go, jak matka puszcza w
pewnej chwili zaczynające chodzić dziecko. Chce, aby człowiek zrozumiał, iż
daleko nie zajdzie bez Bożej pomocy. Wtedy albo nastąpi koniec ludzkiego
działania, albo rozpocznie się czas świadomej współpracy z łaską.
W Kościele biją źródła łaski zwane Sakramentami. Przez chrzest,
bierzmowanie i namaszczenie chorych prowadzi zwykła droga każdego
chrześcijanina. Przez sakrament małżeństwa lub kapłaństwa człowiek zdobywa
właściwe łaski swojego stanu. Przez pokutę i Eucharystię dokonuje
nieustannej odnowy wewnętrznej.
Nie ma dla nas nic ważniejszego niż spotkanie i połączenie z Chrystusem.
Cały Kościół tylko temu służy: tylko to jest jego zadaniem i racją bytu, by
doprowadzić człowieka do Boga. Nie ma własnego celu istnienia. Zniknie, gdy
stanie się możliwe całkowite spotkanie.
Tu jednak na ziemi takie spotkanie nie może nastąpić. Tutaj możemy iść do
Boga przez połączenie z Jezusem-Człowiekiem ukrytym w Przenajświętszym
Sakramencie. Dlatego potrzebujemy drogowskazów, które by nas prowadziły.
Potrzebujemy nieustannych wskazówek i znaków, i Kościół stawia-te znaki dla
nas. W każdym z nas działa prawo "entropii moralnej"; nasze zrywy są
krótkotrwałe, nasze dobre zamiary szybko się kończą. Musi istnieć moc,
która by nas wciąż na nowo odradzała, a przez to odrodzenie prowadziła
coraz wyżej, bo także przez poszczególnego człowieka biegnie linia
teilhardowskiej ewolucji wstępującej ku punktowi Omega. Przeciwko prawu
"entropii moralnej" działa prawo "odnowy eucharystycznej".
Ale niewiele wyjdzie ze spotkania z Jezusem, jeśli nie będziemy posiadali
odpowiedniej predyspozycji. Faryzeusze, saduceusze, a także wielu innych,
współcześnie żyjących, widywało i słuchało Jezusa. Nie skorzystali przecież
z tego. Byli - zanadto zadowoleni z siebie...
Przypomnijmy sobie, jak to było na tej uczcie u faryzeusza, na którą
zaproszony był Jezus. Przyszła kobieta, znana z grzesznego życia, i
uklęknąwszy obok stóp Chrystusa obmywała je łzami i ocierała własnymi
włosami. A faryzeusz patrząc na to myślał: Gdyby On był prawdziwym
prorokiem, wiedziałby, kim jest ta kobieta i nie pozwoliłby jej dotknąć
siebie. Ale Jezus, który znał myśli swego gospodarza, zapytał nagle:
Powiedz mi, proszę, Szymonie, który dłużnik powinien być bardziej wdzięczny
- czy ten, któremu darowano małą sumę, czy ten, któremu darowano wiele?
Oczywiście - odpowiedział Szymon - ten, któremu darowano wiele... Masz
rację - rzekł Jezus. - I dlatego też ten, któremu niewiele darowano,
niewiele okazuje wdzięczności...
Faryzeusz nawet na pewno nie wyobrażał sobie, że można go zestawić z osobą
klęczącej grzesznicy. Nie poczuł delikatnej ironii słów Jezusa. A jednak -
czymże były zwyczajne grzechy tej kobiety w porównaniu z pychą, z poczuciem
wyższości, jakie były w jego sercu? Ta kobieta grzeszyła i uważała się za
grzesznicę. Faryzeusz czuł się tak bardzo doskonały, że nawet nie znał
własnych grzechów.
Jezus wie, że każdy człowiek jest istotą grzeszną. Ale nie ilość grzechów
jest ważna. Miłosierdzie Boże największe nawet brzemię grzechów zdolne jest
pochłonąć. Ważna jest świadomość naszej grzeszności. "Więc nie potrzebujesz
się już spowiadać"? - pytał podstępnie św. Joannę jeden z jej sędziów.
"Nigdy nie jest dosyć oczyszczania sumienia" - odpowiedziała.
Jeśli odnowa, jakiej dokonuje w naszym życiu każda Komunia św., ma być
skuteczna, musi być poprzedzona sakramentem pokuty, podjętej w takim
właśnie duchu. Istnieją, wiemy o tym, warunki spowiedzi. Najważniejszy z
nich jest żal. Można zapomnieć jakiegoś grzechu, ale jeśli nie żałujemy za
wszystko, cośmy zrobili złego, za wszystkie utracone okazje uczynienia
dobrze - nasza spowiedź jest nieważna.
Często myślimy: Z czego mam się spowiadać? Nie zabiłem, nie ukradłem...
Jakieś idiotyczne grzechy języka... Czy to nie za twardy wymóg, by
powtarzać ciągle wobec spowiednika te niewielkie i wciąż te same grzechy?
Budzi się uczucie nudy i lekceważenia. Spowiedź staje się nieznośnym
ciężarem formalnym. Niemal odczuwamy pokusę, by "pochwalić się" wobec
spowiednika czymś poważniejszym.
Myślę, że nie należy wyobrażać sobie spowiedzi jako czegoś innego niż
twardy i trudny obowiązek. Nie jest to na pewno "uspokajający" zabieg w
gabinecie psychoanalityka. Oczywiście człowiek może w wyznaniu ciążącego mu
na sumieniu grzechu znaleźć ulgę. Ale to dotyczy zwykle spowiedzi rzadkich,
wywołanych wewnętrznym przełomem. Zwykła spowiedź winna być surowym i
regularnym obrachunkiem ze sobą. Nieustannym liczeniem: poprawiłem się lub
pogorszyłem. Kościół żąda spowiedzi, nawet wówczas, gdy człowiek nie
poczuwa się do grzechu śmiertelnego - choć, ściśle rzecz biorąc, tylko
grzech śmiertelny jest materią spowiedzi. Grzechy powszednie, jeśli wobec
nich nie postawimy co pewien czas bariery, mają skłonność przemieniania się
w stan letniości. Ten stan tak określa św. Ignacy: "Rezygnować ze starania
się o wielkie cnoty... kontentować się miernością... mimo częstego
przystępowania do Sakramentów żywić w sobie niechęci, zazdrości, odruchy
pychy, niebezpieczne skłonności, ducha goryczy, nieposłuszeństwa i
nieżyczliwości, wyrażających się słowami złośliwymi i budzącymi sprzeciw,
zachowywać w sobie, w tajemnicy miłość własną... szukać tylko łatwizn,
pociech i odpoczynku..."
Stan letniości jest groźniejszy nawet od grzechu powszedniego, gdyż jest
stanem, którego istnienia wielu nim dotkniętych wcale nie przeczuwa.
Popadnięcie w stan letniości sprawia, że człowiek nie czuje potrzeby
zwracania się do Boga, nie szuka łaski, staje się zadowolony z samego
siebie. Nawet sam Bóg w takim stanie nie może człowiekowi pomóc. Musi
nastąpić wstrząs, który zniszczy tę pozorną harmonię. Dlatego czasem Bóg
pozwala, aby przyszedł grzech śmiertelny i obudził człowieka z tego snu
samozadowolenia.
To dlatego nasze życie musi być wciąż poruszane i kontrolowane. Chodzi tu
rzecz prosta nie o nieustanne "grzebanie się" w sobie. Nadmierne
zainteresowanie własną osobą byłoby także czymś niedobrym. Musi istnieć
właściwa miara między znajomością siebie a umiejętnością odrywania się od
zbyt pedantycznej samokontroli.
Trzeba, abyśmy poznali, co jest w nas naprawdę materią grzechu, a co
zwykłą, ludzką słabością, którą możemy tylko znosić. Popularne rachunki
sumienia, jakie znajdujemy w książeczkach do nabożeństwa, nie są na ogół
dobrą pomocą. Schematyczne zestawienie pytań nie prowadzi nas do poznania
siebie. Tylko znajomość siebie odkryje nam prawdziwe nasze grzechy. O to
poznanie siebie winniśmy się stale modlić.
Znając siebie potrafimy znaleźć naszą główną skłonność i na tej linii
popełnione grzechy. Tutaj potrzebna jest precyzja, pozwalająca na
stwierdzenie, czyśmy poszli naprzód, czy też cofnęliśmy się. Grzechy
"przypadkowe", wywołane specjalnymi okolicznościami, są na ogół łatwiejsze
do odkrycia. Każdy nowy grzech wstrząsa nami. Ale nasz grzech, ten stary,
nudny, uparty grzech wymaga nie byle jakiej uwagi. Nie wolno się nam z nim
zżyć. I choć nas drażni powtarzanie, stała kontrola tego, co się tutaj
dokonuje, wydaje się najważniejszą sprawą rachunku sumienia.
Rachunek sumienia... Powinniśmy go prowadzić codziennie, a wtedy nie
mielibyśmy kłopotów z zestawieniem naszych grzechów przed spowiedzią. Ale i
tutaj działa rozkładający wpływ nudy. Codzienne rachunki sumienia rwą się,
gdy wciąż się natyka na to samo: na te jakieś niepotrzebne słowa, na
wybuchy gniewu, na urazy, pretensje, podejrzenia, na lenistwo, które
powstrzymuje nas przed udzieleniem pomocy drugiemu...
Podstawą rachunku sumienia powinien być stosunek do dziesięciorga
przykazań. Można by sądzić, że życie świadomego chrześcijanina toczy się
powyżej tych norm. Ale to jest złudzenie. Na dnie każdego grzechu znaleźć
można przełamany przepis Dekalogu.
"Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną..." Oczywiście wierzę w Boga
Jedynego i Prawdziwego, a nie stworzonego przez ludzi bożka. Ale czy Bóg,
któremu służę, jest naprawdę tym Jedynym i Prawdziwy Bogiem? Czy nie
ukształtowałem Go w sobie na swój własny użytek? Któremu naprawdę służę -
temu mojemu, czy tamtemu, Prawdziwemu? "Gott mit uns" - ten napis budził
nasze oburzenie. Mówiliśmy sobie: Bóg nie może być po stronie zbrodni.
Ludzie, którzy zabijali pod takim hasłem, nie mogą uważać Boga za swego
sprzymierzeńca. Ich Bóg nie może być prawdziwym Bogiem!
Czy jednak ja sam nie odczuwam chęci osłonięcia swego postępowania
autorytetem Boga? Czy nie dlatego podkreślam, że służę Bogu, ponieważ Bóg,
którego sobie stworzyłem, zaspokaja moje ambicje? Nie mam bogów cudzych
przed Bogiem, ale czy nie zasłoniłem Go sobie obrazem moich pragnień i
pożądań? ? ? .
"Nie będziesz brał Imienia Pana Boga twego nadaremno..." Najprostszą
interpretacją tego zakazu jest unikanie słów wzywających Boga na świadka
naszych małych, często niezupełnie czystych spraw. Ale patrząc głębiej: czy
nie jest to zasłanianie się Bogiem wtedy, gdy żąda się od nas, abyśmy
zwyczajnie, naszym ludzkim wysiłkiem, dopełnili oczekiwanego od nas
zadania. Szewc nie będzie dobrym szewcem dlatego, że powiesi w swoim
warsztacie święty obrazek, pisarz nie będzie dobrym pisarzem dlatego, że
podejmie temat religijny i nosić będzie tytuł pisarza katolickiego.
Niestety - pobożne kucharki są najczęściej niedbale gotującymi kucharkami,
a uchodzący za pobożnych pisarze piszą bez staranności rzeczy
nieprzemyślane!
"Pamiętaj, abyś dzień święty święcił..." ,Co to znaczy: święcić dzień
święty? Kościół zdaje się wymagać niewiele: udziału w Mszy świętej i
powstrzymania się od pracy. My jednak, zamiast brać udział we Mszy,
ograniczamy się do obecności na Mszy. To nie to samo. Udajemy się na Mszę
odprawianą w najwygodniejszej dla nas godzinie i staramy się trafić
możliwie na~ Mszę bez kazania. To prawda - kazania u nas bywają przeważnie
złe, przeładowane barokowymi słowami. Rzadkością są krótkie, jasne i
treściwe. Ale przecież nawet najgorsze kazanie może obudzić jakąś myśl,
stworzyć jakiś komentarz do słów Ewangelii - bodaj w formie protestu wobec
tego, co powiedział kaznodzieja! A jeśli już uciekliśmy od kazania, czy
znajdziemy potem kwadrans czasu, by przeczytać w domu niedzielną perykope,
ewangeliczną i zastanowić się nad nią?
Kościół żąda święcenia niedzieli, co się rozumie w ten sposób, że nie wolno
w niedzielę pracować. Nikt już dziś nie kwestionuje potrzeby prac domowych
czy nawet pracy zawodowej tam wszędzie, gdzie ze względów wyższych wymaga
ona dyżurów niedzielnych. Czy jednak należy tak samo usprawiedliwić
odrabianą w niedzielę, gdyż zaniedbaną i nie dopełnioną w swoim czasie,
robotę biurową czy szkolną?
Istnieje obowiązek święcenia niedzieli, a nie obowiązek unikania wysiłku,
jak w przepisach talmudu. Wydaje mi się dlatego, że nie powinna budzić
skrupułów więcej dająca radości niż prawdziwego trudu praca na działce czy
w ogródku oraz jakieś typowe dla posiadaczy auta "dłubanie" w silniku, na
które nie ma czasu w dzień powszedni. Lepsze to na pewno niż leniwe
spędzanie dnia w łóżku czy nie kończące się, beztreściwe rozmowy, często
zakrapiane alkoholem.
Myślę natomiast, że święcenie dnia - to powinien być jakiś czyn.
Odwiedzenie chorego, odwiedzenie człowieka samotnego, zajęcie się
dzieckiem, aby umożliwić odetchnięcie przepracowanej matce, napisanie
listu, na który nie ma ochoty, a na który ktoś może niecierpliwie czeka...
Może zrobienie jakiejś roboty dla kogoś, kto nie potrafi sam tego zrobić:
jakaś reperacja zrobiona w domu starca, pomoc w polu u zniedołężniałego
sąsiada...?
"Czcij ojca twego i matkę twoją..."
W stosunkach człowieka do jego rodziców istnieją pewne okresy. Na początku
są to zwykle miłość i podziw. Potem - w latach dojrzewania - lekceważenie,
a nawet pewna jakby doza pogardy. Później nadchodzi chwila, gdy rodzice
stają się znowu potrzebni młodemu, borykającemu się z pierwszymi
trudnościami wspólnego życia małżeństwu. A wreszcie nadchodzi okres
czwarty, gdy rodzice starzeją się, przestają być potrzebni, stają się
ciężarem i zawadą.
W dwóch pierwszych okresach stosunek dzieci do rodziców wynika z
naturalnych - często nieopanowanych - nastrojów. Okres trzeci jest okresem
najważniejszym. Obecnie spotykają się ze sobą ludzie dojrzali. Jest to
czas, gdy powinny się narodzić nowe formy współżycia, oparte na wzajemnym
zrozumieniu i na miłości nie ulegającej nastrojom. Rodzice są jeszcze
potrzebni młodym ze względu na możność pomocy, ale dzieci są potrzebne
rodzicom ze względów uczuciowych, które nabierają w tym okresie życia
poważnego znaczenia. Jest źle, jeżeli dawane uczucia będą jedynie "zapłatą"
za pomoc i skończą się z chwilą, gdy tej pomocy rodzice już udzielać nie
potrafią. Okres czwarty jest bardzo ciężki, czasami po prostu tragiczny dla
ludzi starych. Trzeba aby w okresie trzecim narodziły się nowe wzajemne
stosunki, które zapobiegają w porę tragedii.
Czy starałem się rozumieć moich rodziców? Czy potrafiłem przyjmować to, co
mi dawali, z uśmiechem wdzięczności? Czy nie dawałem im w taki sposób, że
trudno im było przyjmować?
"Nie zabijaj..." Nie zabijaj słowem, krytyką, drwiną, pogardą. Nie zabijaj
człowieka w drugim człowieku. Nie zabijaj człowieka, pozwalając mu ginąć
bez pomocy. Wokoło nas są ludzie, którzy potrzebują czasami materialnego
wsparcia, ale o wiele więcej i częściej dobrego słowa. Nie zabijaj
człowieka spychając go w rozpacz. To najstraszniejsza przepaść, jaka grozi
człowiekowi. Każdy z nas potrzebuje lub" potrzebować będzie drugiego. Czy w
takiej chwili wyciągnąłem do człowieka rękę?
Nie zabijaj człowieka w dziecku. W dziecku nie urodzonym i w dziecku, które
potrzebuje dobrej wiedzy o życiu. Nie powiedz mu, że można kłamać i
oszukiwać. Nie budź jego ciekawości rzekomo pasjonującymi tajemnicami
dorosłych. Nie podaj mu papierosa - nie dlatego tylko, że szkodzi zdrowiu,
ale dlatego, że osłabia wolę i jest zachętą do używania narkotyków. Nie
podsuń mu kieliszka, gdyż picie jest naszą narodową plagą, od której musimy
się wyzwolić. Nie zabijaj dziecka w dziecku.
"Nie cudzołóż..." Kiedyś mówiło się - nawet wśród tzw. dobrze myślących,
tyle tylko, że ściszonym głosem - że żona musi być zawsze wierna, natomiast
mężczyzna to co innego - musi się wyszumieć, jemu to jest koniecznie
potrzebne i jeśli tylko nie rozbija małżeństwa... Ale dziś kobieta nie
uważa się za partnera o innych obowiązkach. Jeśli mężczyźnie to jest
koniecznie potrzebne przed ślubem - dla poznania życia - i po ślubie -
jeśli ma tego w małżeństwie za mało - to kobieta uważa, że jej także to
jest potrzebne.-I czym wtedy staje się życie małżeńskie?
Ale są przecież nieudane małżeństwa! Na pewno. Jest ich może nawet więcej
niż udanych. Mimo to małżeństwo jest instytucją, której waga społeczna
wymaga trwałości. Nie bez powodu Kościół stał i stoi na stanowisku obrony
monogamicznego małżeństwa trwającego do śmierci - a może nawet przez
wieczność. Nieudane biologicznie małżeństwa mogą stać się nieraz w inny
sposób udanymi małżeństwami. Małżeństwo - jeśli dotrwa do stanu miłości
dojrzałej, miłości, która przyjmuje człowieka takim, jakim on jest, i nie
usiłuje podporządkować go swojej woli - będzie zawsze małżeństwem trwałym.
Małżeństwo to nie rodzice i dzieci - ale dzieci i rodzice. Jakim prawem
wolno pozbawiać dzieci, które "nie prosiły się na świat", tego, co jest dla
nich najcenniejsze? Czy dlatego, że o zdradzie małżeńskiej mówi dziś każda
powieść, każda sztuka teatralna, każdy film, że zdrada małżeńska jest już
tak ośmieszona, że utraciła swój jakikolwiek sens, że "wszyscy zdradzają" -
czy dlatego zdrada przestaje być zdradą? Może trzeba do tej sprawy znaleźć
inny, mniej konwencjonalny stosunek? Może trzeba powiedzieć - tak, jak się
mówiło, wychodząc z domu na wojnę czy do partyzantki: cokolwiek to będzie
kosztowało, choćby życie, zapłacę tę cenę, bo będę walczył o sprawę
niezwykle ważną?
"Nie kradnij..." Nie kradnij czasu, nie marnuj dobra, które może służyć
drugim. Patrzymy na sprawę kradzieży wyłącznie ze stanowiska własności:
zabieram drugiemu - to znaczy kradnę, zabieram państwu - to znaczy nie
kradnę, gdyż państwo jest moje. Nie można okradać samego siebie.
Jeśli jednak marnuję jedzenie i wyrzucam je do śmietnika - okradam
głodnego. Czy nie rzuciłem chleba, który zwykli byli całować nasi
przodkowie, na ziemię? Jeśli niszczę ubranie - okradam tego, kto nie ma się
w co ubrać. Jeśli nie płacę za bilet tramwajowy - okradam tych, którzy
potem ponosić będą skutki trudności komunikacyjnych. Jeśli rozbijam
samochód lekkomyślną jazdą - okradam tych wszystkich, którzy tak namiętnie
pragną posiadania auta. Jeśli marnuję swą wiedzę, nie ucząc się lub nie
pogłębiając tej wiedzy nieustannie - okradam tych, którzy mogli się uczyć
na moim miejscu. Jakże ciasno patrzymy na sprawy świata! Mówimy:
braterstwo, solidarność. A potem - niszczę i marnuję, bo moje! Każda
zrobiona szkoda, każde niedbalstwo, każdy wyprodukowany "brak", każda źle
załatwiona sprawa, każde niepotrzebne wezwanie człowieka, każde zmuszenie
go do czekania, każde zabranie człowiekowi czasu - jest kradzieżą.
"Nie mów fałszywego świadectwa..." - to znaczy: nie kłam.
Mówimy o drugich - i kłamiemy, bo podajemy za prawdę tylko część znanej
sobie prawdy. Podajemy informację - i kłamiemy, bośmy się nie postarali o
zebranie właściwych danych. Jesteśmy tchórzliwie delikatni - i kłamiemy, bo
mówimy nie to, co myślimy. Chcemy być brutalnie szczerzy - i kłamiemy, bo
wyrażamy tylko to, co się nam zdaje, i najczęściej oskarżamy drugich o
swoje własne słabości. Chcemy zaciekawić i zabawić - i kłamiemy. Chcemy
ukuć żart -< i kłamiemy.
Ile razy zdarza się nam kłamać w ciągu jednego tylko dnia?
"Nie pożądaj..." Pisze św. Ignacy w swych Ćwiczeniach duchownych:: "Są dwa
sposoby popełnienia grzechu śmiertelnego (myślą): pierwszy, gdy człowiek
daje przyzwolenie na myśl złą, chcąc zaraz rzecz tę wykonać, według
przyzwolenia, albo gotów jest wprowadzić ją w czyn, gdyby to było możliwe".
Pożądam kobiety,, auta, domu, pieniędzy, stanowiska, autorytetu, władzy.
Chcę tego, to znaczy chciałbym, "gdyby to było możliwe". Pewne rzeczy,
których pragnę, nie są wcale złe. Gdyby nie były własnością innego
człowieka, wolno by mi było pragnąć ich posiadania. Ale pożądanie - to
pragnienie "bez względu na cenę". Czyni mnie ono człowiekiem skierowanym
wyłącznie ku sobie. Stojąc wobec obiektu mego pożądania, staję się ślepy na
drugiego człowieka. Co mnie obchodzi, że gdzieś ludzie umierają z głodu,
skoro ja pożądam auta? Co mnie obchodzi, że ludzkość zmierza do samobójczej
wojny, skoro ja pożądam tej właśnie kobiety?
Odpowiedzią na dwa ostatnie zakazy Dekalogu są dwa wezwania do miłości.
"Nie pożądaj... - będziesz miłował... jak siebie samego..?' To znaczy:
jeśli chcesz mieć auto, to powinieneś chcieć, aby i drudzy je mieli. Nie
dlatego, że inny ma, ja muszę mieć, ale dlatego, że ja mam, chciałbym, aby
on miał także.
Czy to znaczy, że nie wolno mi mieć niczego, czego nie posiadają inni?
Myślę, że byłby to wymóg niesłuszny. Nie chodzi o to, aby tworzyć świat tak
bardzo idealny, że aż w swym idealizmie nierealny. Trzeba jedynie posiadać,
jakby się nie posiadało. Posiadać w poczuciu odpowiedzialności za
posiadanie. Nie dlatego posiadam auto, że mi się ono należy, ale ponieważ
je posiadam, ciążą na mnie zobowiązania wobec tych, którzy auta nie mają.
Ile razy słyszy się narzekających autostopowiczów: Jechał sam, pustym autem
i nawet nie spojrzał w naszą stronę!
Być odpowiedzialnym za to, co się posiada - to znaczy w praktyce kochać
drugiego jak samego siebie.
Czy to wszystko, o czym mogę powiedzieć, że w to wierzę? I jaki był sens
wypowiedzenia tak osobistego credo? Przekazanie mojej wiary drugiemu? Czy
naprawdę można swą wiarę przekazać?
O tym, w co wierzę, można by mówić bardzo długo. Tyle spraw obejmuje nasze
życie, a wszystkie one domagają się udziału wiary. Jeśli wiara' jest tym,
co nas łączy z Bogiem, nie ma żadnej sprawy w .naszym życiu, której by nie
należało skonfrontować z wiarą. .
Czy wypowiadając - najzupełniej osobiście - pogląd na to, w co wierzę,
uczyniłem to w tym celu, aby innych "zarazić" moją wiarą? Choćbym tego
pragnął - wiem, że nie potrafiłbym tego dokonać. Wiary, jestem o tym
głęboko przekonany, nie można przekazywać drugim słowem, argumentem,
dowodem. Można ją jedynie zaświadczyć życiem. "Wierzyć - to zawsze wierzyć
komuś" - już raz cytowałem Piepera. Ale nie temu, co on mówi, ale temu,
jaki jest. "Ja mam świadectwo, ale lepsze od Janowego... dzieła, które
czynię, świadczą o mnie..." (J 5, 36). Chrystus nie zesłał swojej nauki z
nieba. Przyszedł z nią sam. Sam wcielił ją w życie. Pokazał, jak ją wcielić
w życie.
Innej drogi nie ma. Jeśli Bloy mówił, że jedynym smutkiem świata jest to,
iż nie jesteśmy świętymi, to sądzę, miał na myśli stwierdzenie, że tylko
świętość potrafi działać przekonywająco. O tyle tylko potrafimy przekazać
światu wiarę w Boga, o ile w nas będzie coś ze świętości. Świętość jest
odbiciem życia Jezusa. Nie sobą, ale tym, co w nas będzie z Jezusa, zdobyć
możemy świat. Niczym własnym.
Tylko tym, co sam zdołałem osiągnąć w konsekwencji mojej wiary, mogę mówić.
Niczym innym.

Wielkanoc 1970 r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Co było i nie wróci Żydzi
OGRANICZANIE TEGO CO CUDOWNE
co lubia
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
Co mi Panie dasz?jmP3 txt
CO ZYSKUJE SAMOBÓJCA (Słowa mistyków Kościoła św )
bład co do tożsamości osoby nypturienta
CO TU SIĘ ZNAJDUJE
co AtariAcsiDma
co tuczy a co nie

więcej podobnych podstron