ANDRZEJ ZIMNIAK
DWA LITRY ŻYCIA
Z cienia, który był jak spopielały arkusz papieru, Ylc wszedł w pełny blask
ulicy. Miasto lśniło przenikającymi się płaszczyznami szklanych tafli,
obwiedzionych delikatną tęczą rozszczepionych promieni zawisłego na bladym
niebie słońca.
Gorąco duszącym ciężarem legło na jego piersi i ramionach. Spojrzał na zegar -
pozostały mu jeszcze niemal pełne dwa litry życia. Czuł, jak wysącza się ono
kropla po kropli w pęknięcia betonowego trotuaru. Rozdęte jak kryształowe banie
gabloty wystawowe kusiły pstrokacizną towarów, senni, lecz czujnie wyprostowani
sprzedawcy stali za kontuarami, wpatrzeni niewidzącym wzrokiem w misterne
piramidy puszek i pudełek, a ulicą przesuwał się korowód postaci w szarych,
nienagannie skrojonych ubraniach.
NASZE ZUPY ZAWIERAJĄ AŻ 18 % WODY!
WAZELINA W SZTYFCIE TO KOMFORT WILGOTNYCH WARG!
KWIATY BLEO NIE BLAKNĄ OD KOŁYSKI AŻ PO OSTATNIĄ DROGĘ.
Od kopulastych bukietów chryzantem, róż i anemonów, wszystkich jednakowo
poprawnie pięknych i rozchylonych w pierwszym słodkim zdziwieniu, smużyły się
egzotyczne i drażniące wonie.
Jeszcze 1,93 litra.
Wybrał bladoczerwoną różę na długiej niełamliwej łodydze. Jej satynowe,
fantazyjnie podkręcone płatki kojarzyły się z wirującymi płomykami.
- Przeżyje cię o tysiące litrów - szeptały dostojnie w swojej bieli lilie, a
może wysyczał to sprzedawca, nieobecny duchem młodzieniec o ziemistej cerze? -
Słucham?
- Płaci pan dwa akwiny - patrzał wciąż gdzieś ponad jego ramieniem, jakby
widział tam powoli materializujące się zjawy. - Proszę się nie przejmować -
dodał po chwili krzepnącego w powietrzu milczenia. - Ja też pójdę tam niedługo.
Widzi pan - po raz pierwszy spojrzał na Ylca - ja nie jestem taki wytrzymały.
1,84 litra.
Żar trotuaru, znieruchomiały jak na zatrzymanym filmie korowód papierowych
postaci, a ponad nimi kryształowe, opalizujące miasto, prześwietlone bezlitosnym
blaskiem. Zmrużył powieki, tak żeby przez wąskie szparki przepuścić tylko
niezbędne minimum światła, pozostawiając jego napastliwy nadmiar na zewnątrz,
między szklanymi wieżami i kopułami. I wtedy, pośród krzaczastego gąszczu rzęs,
na białym niebie znów dostrzegł owalne, zamazane plamy.
- Wciąż tam są - mruknął do siebie.
1,62 litra.
Stwardniałym językiem dotknął suchego podniebienia i odruchowo sięgnął po
zawieszoną na szyi butelkę, lecz natychmiast cofnął dłoń.
- Jeszcze nie teraz, bracie. Poczekaj.
Skręcił w inną ulicę, bliźniaczo podobną do pierwszej. Mijał betonowe place,
podobne do siebie jak krople boskiej wody, podobne jak wszystkie zwykłe, a
jednak niepowtarzalne dni jego życia. W piersi tężał mu żal i powoli rodził się
lęk.
Bistro: kolorowe serwetki na stolikach, pęki sztucznych kwiatów, rzędy puszek
żywnościowych i szary, mglisty półmrok, tonujący zbyt jaskrawe erupcje barw. I
zapuszczone rolety, usiłujące powstrzymać napór słonecznego wiatru.
Powoli jadł gęstą masę, z której nie sposób było wycisnąć choćby kroplę cieczy.
1,55 litra. Już niedługo.
Zaraz potem pójdzie do Elyi i przepisze jej wszystko, co ma. Kochane dziecko.
Powinno pożyć jeszcze parę tysięcy litrów. Jak ją zostawić?
Zagryzł szczyptą suchej kawy i wyszedł w żar ulicy. Wygładzone setkami tysięcy
stąpnięć płyty chodnikowe. Także jego stąpnięć. Ten beton pamięta pokolenia
przodków i przetrwa pokolenia następców. Nie potrzebuje do swojego trwania
niczego. Nawet wody. Już 1,50 litra. Nareszcie.
Pijalnia: odchylone fotele, wyłożone dla wygody białą gąbką, każdy usytuowany w
osobnej loży; zaciągnięte story, chłodny półmrok. Natychmiast pojawił się
asystent, usłużnie poprawił podgłówek, a pod brodą Ylca umieścił obszerny lejek
zakończony kubkiem. W ten sposób każdą uronioną kroplę można było bez trudu
odzyskać. W chwili, kiedy miseczki słuchawek miękko objęły jego głowę, odcinając
dopływ zewnętrznego szumu rozległa się wspaniała muzyka. zwiastująca największą
rozkosz: picie wody!
Celebrując każdy ruch, Ylc spod koszuli na piersiach wydobył plastykową butelkę
i drżącymi palcami zdjął nakrętkę. Pił małymi łykami, zatrzymując wodę w gardle
i krztusząc się z podniecenia, a przy każdym odchyleniu głowy cudowna melodia
narastała i pląsała pod czaszką jak pęcherzyki powietrza w musującym napoju.
Wieloletnia wprawa nie pozwalała mu opróżnić więcej niż pół butelki na raz.
Zdecydowanym ruchem odsunął naczynie, odłączył kubek od lejka i starannie zlał
nagromadzone w nim krople.
Długą chwilę leżał w fotelu bez ruchu, dławiony spazmatyczną rozkoszą wilgotnego
podniebienia. Jakie piękne jest życie!
I znów gorący blask ulicy .
1,40 litra.
Elya mieszkała niedaleko. Kryształowa wieża standardowego budynku. winda. duszne
korytarze. zrolowane drzwi, szklany kokon mieszkania, prześwietlony bezlitosnym
słońcem.
- Elya!
Stała przed nim drobna i mała, ledwie osłonięta delikatną materią sukienki, z
barwnym Znakiem Przejścia w kształcie prehistorycznego motyla na piersiach.
Uśmiechała się nieśmiało i przepraszająco bezkrwistymi wargami.
Odrzucił różę, chwycił ją za łokcie. Chciał spytać: dlaczego?, ale przez znów
suche gardło nic przeszedł nawet najsłabszy dźwięk.
- Nie gniewaj się - jej głos był spokojny i pogodny. Nie każdy ma tyle woli co
ty. Poza tym... ja nie potrafiłam tak żyć.
Jej ciało pachniało świeżo i czysto. Zawsze tak było, od kiedy ją znał. Lecz
dopiero teraz zrozumiał.
- Dlaczego... jak można ... jesteś głupia! Nawet nie zdążyłaś urodzić,
odejdziesz jako dziecko!
Wzruszyła ramionami i odwróciła się.
- Nie jestem już dzieckiem. A rodzenie nigdy nie było obowiązkiem. Odchodzę
wcześnie, ale.. jestem zadowolona. Mam przynajmniej świadomość, że niczego nie
zmarnowałam.
- Elya...
- Nie! - powstrzymała go nagłym gestem. - Żadnych scen pożegnalnych. Przeżyliśmy
wspólnie wiele pięknych chwil, ale teraz mamy co innego do zrobienia. Czy ty nie
wiesz - jej spojrzenie nagle stało się twarde - że wszystko ma swój czas i
miejsce?
1,25 litra.
W głowie czuł pustkę, a w mięśniach nieznośny ciężar, kiedy przepływała lekko
obok niego i kierowała się do windy.
- Zostań tu, chcę pójść sama - poprosiła, ale w jej głosie ostro brzęczała nuta
nie znoszącego sprzeciwu polecenia.
Obserwował, jak świetlny wąż windy spełza poprzez półprzejrzyste kondygnacje
szklanego domu, i dopiero teraz chciał krzyczeć, że to wszystko fałsz i
kłamstwo, że czas i miejsce każdy powinien określać sobie sam. Ale jego gardło
wciąż pozostawało zaczopowane kłębem suchych wiórów.
Zwlókł się schodami i jakiś czas bez celu krążył po betonowych wąwozach ulic.
Lecz ani na jotę nie przyspieszył swojego litromierza - instynktownie, kurczowo
czepiał się życia, pragnął, aby trwało jak najdłużej, nawet za cenę jednego
wielkiego pasma męczarni. Zupełnie jakby miał nadzieję dożyć uchylenia bram
raju, który będzie dany najwytrwalszym.
1,15 litra.
Po raz ostatni udał się do banku, miejsca swojej pracy. Koleżanki i koledzy
odśpiewali mu Hymn Pożegnalny, po czym rozeszli się do swoich stanowisk. Był
tutaj zbędny, dla nich przestał już istnieć.
Przy wyjściu czekało na niego kilku reporterów. Próbował się wymknąć, ale
dopadli go przy drzwiach. - Panie Ylc, tylko kilka pytań! Rozbłyskały się
flesze, konkurując ze słoneczną pożogą za taflą szkła.
- Czy to prawda, że jest pan najstarszym mieszkańcem Kryształowego Miasta?
- Co pan robił, że dożył pan trzydziestu lat?
- Jak człowiek się czuje, zużywając niecały litr wody na dobę?
- Czy pan się nigdy nie mył?
- Czy pił pan swój-własny mocz?
Ylc z trudem przepchnął się do drzwi. W głowie głucho waliło mu tętno.
Najbliższa pijalnia znajdowała się za rogiem. Pił długo i chciwie, a po
opróżnieniu butelki trzymał ją jeszcze kilka minut wylotem w dół w nadziei, że
jakaś zapóźniona kropla trafi między jego wargi. 0,98 litra.
Szybkim, nerwowym krokiem udał się do Domu Wody. Półmetrowej grubości ściana ze
specjalnego szkła zawijała się w gigantyczny stożek, chroniąc w mrocznym wnętrzu
odrobinę chłodu i wilgoci. Ludzie przemieszczali się powoli i w milczeniu,
ledwie ośmielając się musnąć wzrokiem bijące pod kloszem źródło krystalicznie
czystej wody. Karnie ustawiali się w długiej kolejce, ściskając w suchych
dłoniach to, co posiadali najcenniejszego swoje litromierze.
Potężni, masywnie zbudowani Strażnicy Wody pilnowali gardzieli podajników. Ich
manualne funkcje ograniczały się do wpasowania indywidualnego litromierza w
szczelinę rejestratora, który przesuwał jego licznik o jedność, i do podania
oczekującemu plastykowej butelki z litrem cieczy równie cennej jak życie. I choć
Strażnicy Wody nie wtrącali się do spraw Miasta, to właśnie oni byli jego
absolutnymi władcami.
0,91 litra.
Uciszył niespokojne myśli i włożył swój litromierz w ogromną dłoń. Strażnik
wprawnym ruchem wepchnął go do szczeliny i wysoko sklepione wnętrze wypełniły
grzmiące, organowe dźwięki Hymnu Pożegnalnego. Las rąk uniósł się w rytualnym
geście, a Strażnik przykleił Ylcowi do koszuli barwny Znak Przejścia i wcisnął w
dłonie ostatnią butelkę wody. I to było wszystko. Wieczorne słońce przydymionym
różem cieniowało kryształowe ściany, obrosłe szklanymi baniami mieszkań. Ylc
przygarbił się, usiłując ukryć swój Znak, lecz nie było to możliwe i ludzie
patrzyli na niego z odrazą ledwie maskowaną niezdrowym zainteresowaniem i niską,
samokrzepiącą radością. Znajomi omijali go z daleka, błądząc nerwowym
spojrzeniem po krawędziach szklanych dachów, a półnagie dzieci pokazywały go
sobie palcami. Oprócz wzmagającego się strachu odczuwał ulgę, że wreszcie ma za
sobą trudne, skomplikowane i wyczerpujące przedsięwzięcie, że jest wolny.
Zaiste, szczególny to rodzaj wolności, kiedy nie ma się już żadnego wyboru.
0,73 litra.
Bistro ofiarowało odchodzącemu bezpłatną kolację. Rzecz bez precedensu w jego
doskonale uregulowanym życiu: napił się przy stanie miernika 0,68!
Wziął trzy drażetki nasenne i udał się na spoczynek. Rankiem napił się do syta w
łóżku, szargając w ten sposób po raz pierwszy w swoim świadomym życiu uświęcony
tradycją obrządek. Potem wyruszył w drogę, starając się nie patrzeć na szklane
fasady domów i kryształowe wieże. To już nie był jego świat, przemykał się
wskroś niego jak duch.
0,04 litra.
Betonowa ulica wchodzi w piasek, niknie w nim, wpełza pod ciężkie cielska wydm.
Białe niebo ugina się, dotyka odległego grzbietu pustyni.
Strażnik Wody wyciąga rozdętą jak balon łapę po litromierz.
0,00 litra.
- Przenoszenie wody na tamtą stronę jest wzbronione - Ylc po raz pierwszy w
życiu słyszy głos Strażnika. Sięga po butelkę na piersiach i chce przyłożyć jej
wylot do ust, lecz zatrzymuje się w pół ruchu. Czuje wstyd, rosnącą złość i ową
gorącą rozkosz samoniszczących pragnień, jak niegdyś na widok bliskich,
rozdygotanych pędem kolejowych szyn lub dalekich płyt trotuaru o dwadzieścia
pięter niżej.
Zza ciemnej osłony termicznej bacznie śledzą go oczy Strażnika. Ubrania ich obu
porusza ciepły prąd powietrza płynący z góry, jakby od przemieszczających się
ponad nimi wielkich brył. Piaski pustyni zastygły w niemym oczekiwaniu.
Ylc chce uderzyć Strażnika w twarz, ale nie starcza mu siły. Przechyla butelkę i
wylewa resztkę wody na zasnuty warstewką piasku beton. Spękana powierzchnia
ciemnieje przy zetknięciu z cieczą, drobiny piasku rozbiegają się jak żywe,
wilgoć wnika w szczeliny i paruje, plama pokrywa się mozaiką bladych żyłek.
jaśnieje i w końcu niknie.
Teraz Ylc ze wszystkich sił pragnie rzucić się na kolana, chwycić wargami
wilgotny piasek, lizać beton, językiem szukać w głębi pęknięć ocalałych
rozbryzgów boskich kropel.
Lecz tylko stoi jak skamieniały, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu.
- Idź już, człowieku - mówi Strażnik i lekko popycha go w kierunku pustyni. W
tym pchnięciu nie ma ani śladu złości, to gest codziennego obowiązku.
Ylc brodzi po kostki w parzącym piasku, mijając po obu stronach rzędy dawno
zawartych grobów. W głowie ma pustkę, porusza się jak automat. Wreszcie dociera
do nie zajętych grobów o lekko uniesionych skrzydłach. Jest u celu, lecz idzie
dalej, ciężko powłócząc nogami. Przysiada na masywnej krawędzi grobowca. Przed
oczyma tańczą barwne plamy.
- Witam cię u progu wiekuistego odpoczywania. Umieść litromierz na jego miejscu
i ułóż się wygodnie w moim wnętrzu. Dostaniesz wody i będziesz miał lekkie,
barwne sny, przyjacielu.
Odruchowo odpiął miernik i wtłoczył go w kamienną szparę. Czuł się tak, jakby
oddawał cząstkę siebie - od kiedy kroplowaty przyrząd z pełnymi dziesięcioma
tysiącami litrów na liczniku przywiązano mu do przegubu zaraz po urodzeniu, nie
rozstawał się z nim ani na chwilę. Nie mógł - wszak to on dawał mu życie.
Jeszcze jako dziecko nastawił instrument na skąpy litr w ciągu doby i nigdy nie
zmienił tej wartości. Dzięki temu żył aż trzydzieści lat.
Ciężko przysiadł na obmurowaniu, nie wchodząc do środka grobowca.
- Połóż się na plecach, rozluźnij mięśnie i oddychaj powoli. Prawą dłonią uchwyć
dźwignię i silnie pociągnij do siebie. Wtedy znajdziesz się w cieniu i zaczniesz
śnić sen o wodzie, o miłości, o pięknie...
Zdjął pas i zaczepił o dźwignię, pozostając wciąż na zewnątrz obmurowania.
Energiczne szarpnięcie wyzwoliło w maszynerii podziemny ruch, a ciężkie płyty
grobowca opadły z łoskotem. Szczelinami dmuchnęło kamiennym białym pyłem,
zapachniało suszonymi rodzynkami, a sprężony gaz nadal z sykiem wydobywał się z
zawartego grobu.
Trwało to sekundę, a może mniej - nagły zawrót głowy, wytrzeszcz oczu, skurcz
krtani. Ylc osunął się na piasek tuż obok marmurowej budowli. A potem z
cielistych wydm zaczęły wyrastać złote kolumny. Wycyzelowane mistrzowskim dłutem
freski oplatały się wokół wież, pięły się w górę wężowymi splotami, sunęły
korowodem tysięcy postaci zwartych w boju, obejmujących się przy uczcie lub
splecionych miłosnym uściskiem, a w miejscu ich tworzenia żółty metal wybrzuszał
się, falował i świecił przytłumionym blaskiem. Kolumny rosły i potężniały, a u
ich nasady wybijały z piasku nowe, odrywały się sprężystymi ruchami od podłoża i
skakały wokół swoich protoplastów w dzikim tańcu giętkich obelisków. Nagle
freski zaczęły osypywać się z zastygłych w cierpliwym bezruchu wieżyc, opadały
jak piaskowa kurzawa, jak byle jak przylepione gliniane pacyny, mrowiły się na
dole, roiły barwnym tłumem. Wszyscy wskazywali jego, Ylca, biegli rozhukanymi
gromadami, otoczyli go, oglądając, szarpiąc i popychając. Dziesiątki głosów
przekrzykiwały się w chaotycznych pytaniach, ożyłe płaskorzeźby szczypały go,
zaglądały w zęby i sprawdzały wytrzymałość na ból.
Chciał oswobodzić się, uciec, rozpychał tłum i krzyczał, lecz głos uwiązł mu w
krtani, a zwarta masa ciał napierała zewsząd, nie dając żadnej szansy, dusząc w
śmiertelnym uścisku.
Zbudził się nagle z ustami pełnymi piasku. Leżał twarzą w dół przy swoim
zatrzaśniętym grobowcu, a wokół piętrzyły się pomarszczone pagóry nagich wydm.
Gaz wizjonerów - pomyślał. - Jak pięknie to wszystko urządzone. Od kołyski aż po
grób każda czynność ma swoje miejsce i czas.
Wrzecionowaty cień przemknął po piasku, falistym ruchem pędząc po sfałdowanej
powierzchni, błyskawicznie wspinając się na zbocza wydm i lotem pocisku spadając
z nich po przeciwległej stronie. Zanim Ylc zdążył unieść głowę, cień znikł
pośród łańcuchów żółtoszarych wzgórz, a niebo było puste, białe i jak zwykle
tchnące żarem.
Powstał, ominął swój grób i poszedł przed siebie, w kierunku krawędzi piaskowej
misy, byle dalej od wyrzynających się z wydmowych grzbietów szklanych iglic
Kryształowego Miasta.
Gdy natknął się na pierwszą kępę trawy, przyklęknął, nieśmiało dotykał, a potem
długo miął w palcach suche, pękające źdźbła. Potem traw przybywało, pojawiły się
karłowate drzewa. Ylc ostrożnie gładził ich korę, próbował ją zębami, żuł twarde
liście. W głowie miał zupełną pustkę, nie myślał nic, przecież nie miał prawa.
Nie było go wśród żyjących.
Każde dziecko wiedziało, że rośliny dawno wyginęły; substytuty odżywcze
otrzymywano drogą syntezy. Myślenie okazało się więc bezużyteczne, należało po
prostu iść dalej.
Gdy minął trawiasty garb ostatniego wzniesienia, ujrzał w dole ogromną taflę
ciemnoniebieskiego szkła, a u jej krawędzi śmiesznie małe, nieregularnie
rozrzucone, białe kamienne sześciany. Dalej wznosił się zwarty las drzew, które
nie miały prawa istnieć.
W głębi bladobłękitnego nieba zawisły cztery wrzecionowate kształty obleczone
szeroko rozwartymi powiekami, między którymi szkliście błyszczały monstrualne,
wpatrzone w ziemię oczy.
- Jest następny szkielecik!
Odwrócił się gwałtownie. Za nim stało dwóch potężnie zbudowanych Strażników
Wody. Nie nosili osłon: ich rumiane twarze były nienaturalnie spasione i nalane,
a obnażone ramiona obrzmiałe do granic możliwości. Ylc odruchowo spojrzał na
swoje ręce, gdzie pobrużdżona skóra jak zwykle gładko przylegała do kości.
- Chcesz wody? - jeden ze Strażników wyciągnął w jego stronę wielką, nie
znormalizowaną butelkę, obszytą płótnem. Ylc chwycił ją i pił łapczywie, a boska
woda cienką strużką lała mu się po brodzie i zapadłej piersi. Nie dostrzegł
nawet, że po trawiastym zboczu wspiął się cień i znieruchomiał o kilka kroków od
niego. Po wypiciu połowy litra posłuszny wewnętrznemu nakazowi oderwał butelkę
od ust. Zachwiał się lekko i zamglonym wzrokiem powiódł ponownie po łące,
niebieskiej tafli szkła i kędzierzawej gęstwinie lasu, jakby sprawdzał realność
oglądanego obrazu.
- Tak, bracie, to nie makieta, idź, zobacz, dotknij zachęcał Strażnik, nie
kryjąc rozbawienia. - Kiedyś podobno wszyscy ludzie mają być wpuszczeni do
lasów...
Biegł po trawie, rozgarniał sprężyste gałęzie, słuchał szelestu liści. Boleśnie
kłuły mu skórę sosnowe igły, twarz i ramiona obsiadły małe, latające stworzenia,
które wyginęły milion lat temu. Zaraz po zagładzie roślin.
Nagle zapragnął postawić pewnie stopę na twardym betonie trotuaru, wesprzeć się
o szkliwo ściany, odetchnąć suchym, bezwonnym powietrzem. Potykając się o kępy
rozszamotanego na wietrze zielska ruszył w stronę niebieskiej tafli szkła.
Dwoje nieprzyzwoicie tłustych Strażników Wody rozbierało się, rzucając odzienie
na trawę. Ich ciężkie ciała błyszczały, a napęczniałe mięśnie drgały przy każdym
ruchu.
Jeden z nich wszedł na szklaną taflę i posuwał się coraz dalej ku jej środkowi.
Chociaż... nie, coś się tu nie zgadzało.
Ylc podszedł bliżej i przetarł oczy. Nie było wątpliwości. Strażnik zapadał się
w szklistą masę, jakby bryła nie stawiała oporu. była cieniem, złudzeniem. Albo
jakby... nie, nie potrafił dopuścić do siebie myśli o takim porównaniu.
Strażniczka wskoczyła na lśniącą powierzchnię z typowo kobiecym piskiem. Szkło
burzyło się i pryskało wokół jej grubych, zwalistych łydek, koliste pofałdowania
rozchodziły się coraz dalej, lekko odkształcając litą, przejrzystą bryłę. 'Tak,
to był nowy gatunek szkła. Ylc zbliżył się do brzegu i spróbował je nogą. Obuta
stopa zagłębiła się i objął ją ekscytujący, jakby wilgotny chłód. Zaiste, szkło
o nie spotykanych właściwościach. - Pozwólcie, obywatelu, ze mną. To dla waszego
dobra - wyjaśnił oficjalnie wyglądający Strażnik. Na ubraniu miał naszywki.
kawałki barwionych sznurków i błyszczące guziki.
Podał Ylcowi grubą, obrzmiałą dłoń.
- Cieszymy się, że zdecydowaliście się przyjść. To naprawdę dobrze - jowialnym
gestem ujął go pod ramię. - Nie musicie już więcej pracować. Oto wasz chlebowy
order. Noście go i okazujcie, a będziecie otrzymywali wszystko bez opłat.
Wyjął kutą w brązie monetę na wstążce i zawiesił mu na szyi.
- Żegnajcie - poklepał go po ramieniu.
Odtąd mógł korzystać z życia za darmo. Mógł pić nieprawdopodobne ilości wody,
kilka razy dziennie brać prysznic, a nawet pływać w jeziorze, bo okazało się, że
niebieska szklana powierzchnia jest wielkim zbiornikiem wodnym. I to wszystko
bez opłat i bez ograniczeń!
Niestety, żadnej z tych czynności nie potrafił się nauczyć. Nadal pił litr wody
dziennie, nie mył się, a w stosunku do gładkiej tafli jeziora żywił wprost
nabożną cześć. Kiedyś spytał jakiegoś przyjaźnie wyglądającego Strażnika, co
stało się z innymi, którzy przeszli.
- Ot, porozłazili się gdzieś, poginęli - machnął ręką tamten. - Kto by tu ich
pilnował i po co. Zresztą ilu ich wszystkich było? Na palcach by zliczył.
Potem nie pytał już o nic. Usiłował nie myśleć, bo i po co? Żył przecież, miał
to, o czym zawsze marzył. Trochę było mu żal, ale nie wiedział czego. Odczuwał
czasami tęsknotę, ale nie wiedział za czym. Trwał. I nieraz bez wyraźnej
przyczyny wpadał w gniew.
Kiedyś podpalił suchą łąkę. Łagodny wiatr zepchnął smugi dymu w dolinę nad
jezioro: widmowe kształty o rozwianych łbach niespiesznie przepychały się między
domami, sinoszare czapy nakryły place, a wygładzona, mgielna sieć rozpostarła
się tuż nad powierzchnią wody, pozostawiając jednak przesmyk lustrzanego blasku
jakby w obawie przed dotknięciem wilgoci.
Wtedy podniebne oczy zniżyły lot i zapuściły się w dymne całuny, zapewne nie
chcąc niczego uronić z mrówczej krzątaniny ludzi.
Ylc zaczaił się za węgłem w oczekiwaniu na sposobną chwilę. Gdy zobaczył przed
sobą wrzecionowaty kształt, rzucił się biegiem i skoczył. Mocno wczepił się w
luźne fałdy powiek, obwinął dłonie biczyskami rzęs.
Oko z gniewnym gwizdem uniosło się pionowo, wzlatywało coraz wyżej w chłodny
przestwór powietrza. Lecz Ylc trzymał się mocno.
Długo tłamszona wściekłość wreszcie znalazła ujście. zakrzywionymi szponami
palców sięgnął do szklistej źrenicy, ale przygotowane do ciosu ramię zatrzymało
się w pół drogi.
Gdzieś daleko w dole, między lśniącymi krawędziami szklanych wież Kryształowego
Miasta a soczystą szczotką lasu, pośród białych piasków pustyni była Elya.
Poprzez świst wiatru dobiegały go jej słowa:
- Wszystko ma swoje miejsce i czas.
Nie znał pustyni i jej grobowców, bo przeszedł ją tylko raz. Nie znał lasu, bo
nigdy naprawdę w nim nie był. Nie wiedział, kim byli Strażnicy Wody. Nie znał
swojego Miasta, w którym spędził trzydzieści lat - nauczył się w nim jedynie
funkcjonować. Dotychczas, z oczywistych względów, interesował go jedynie stan
własnego wodomierza.
Nie wiedział, czy właśnie tutaj jest jego miejsce i czy nadszedł już jego czas.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Dwa sposoby pracy, dwa sposoby życiaRadoć życia icierpienie dwa tematyDwa słowa dla życia PaullaChodź pomaluj mój świat Dwa plus Jedenbohater wlasnego zyciaWindą do nieba (dance) Dwa plus JedenDeMono Dwa proste słowaFazy życiaKępiński Rytm życiaJakość życia pacjentek z chorobąwięcej podobnych podstron