Action Mag # Opowiadania
::: new.eta :::
Ostatni z rodu - #2
Telefon zadźwięczał ostro i przenikliwie wyrywając agenta
Fostera z czegoś w rodzaju półsnu. Zasnął w pracy. Niebywałe.
Niespotykane - nigdy jeszcze nie zasnął nad robotą. Ale
siedział w biurze już od prawie pięćdziesięciu godzin i
organizm zwyczajnie domagał się swoich praw. Powinien był iść
prosto do domu i wyspać się - ale nie potrafił. Nie po tym, co
się stało.
Wydarzenia sprzed kilkudziesięciu godzin dopadły go jak
koszmarny sen na jawie, kiedy tylko otworzył zmęczone oczy.
Przypomniał sobie wykrzywioną z bólu twarz Brawneya, kiedy ze
wszystkich sił starał się zatamować krwawienie z ogromnej
rany na jego piersi, choć wiedział, choć musiał to wiedzieć,
że życie uchodzi z niego jak powietrze z przekłutego balonu.
Przypomniał sobie tamten strach, ból i wściekłość, kiedy było
już po wszystkim. I gorzki smak w ustach, jakby wypił truciznę.
Powtórny dzwonek telefonu wrócił Fostera do rzeczywistości.
Podniósł słuchawkę.
- Foster, słucham - rzucił wypranym z emocji głosem.
- Dyrektor czeka na pana w swoim gabinecie - powiedziała
sekretarka uprzejmie.
- Dobrze, już idę. Dziękuję pani.
W biurze oprócz Callawaya czekała jeszcze jedna osoba. Foster
nie znał jej - zapamiętałby taką figurę i nogi. Była
niezbyt wysoka, szczupła, o jasnych włosach spiętych ciasno w
kok. Oczy miały kształt migdałów i kolor morskich toni.
Spojrzał w nie nieco zaskoczony i spotkał się w odpowiedzi z
uprzejmym, ale raczej chłodnym zainteresowaniem. Jak szczur
labolatoryjny w klatce, gotów do eksperymentów.
- Agentka Bennett, agent Foster, poznajcie się - dyrektor dokonał
szybkiej prezentacji, po czym wskazał im krzesła naprzeciw
biurka. - Foster, to pańska nowa partnerka.
Foster zmarszczył brwi zaskoczony. Nie spodziewał się, że
przydzielą mu nowego partnera tak szybko. Zwykle zabierało to
więcej czasu.
- Sir? - spytał niepewnie, ale nie doczekał się odpowiedzi na
swoje niewypowiedziane pytanie.
Callaway przyglądał mu się z troską. Fosterowi nie spodobało
się to spojrzenie. Znaczyło: dostaniesz kilka dni urlopu,
odpoczniesz, sprawę przejmie ktoś inny... Nie chciał odpoczywać.
Chciał dorwać tego skurwysyna, który załatwił Brawneya.
Nieważne, ile czasu miałoby mu to zabrać.
- Był pan w domu, Foster, wypoczął?
- Nie, sir, siedzę w biurze od... od początku - odparł agent,
z niejakim trudem kończąc zdanie.
- A więc zrobi pan to teraz. To rozkaz. A potem pojedziecie do
niewielkiej miejscowości niedaleko Portland w stanie Maine -
podał mu teczkę.
- Uwielbiam małe miasteczka - mruknął z przekąsem Foster. Głos
nagle zamarł mu w krtani, gdy zobaczył zdjęcie wpięte w akta.
- To ten facet - wycedził przez zaciśnięte zęby. Nie był
pewien, czy nie wywichnął sobie szczęki. - To on zabił
Brawneya.
- Zameldował się w miejscowym motelu pod nazwiskiem Vincent
Morrow. Macie do dyspozycji miejscową policję. Nie wkroczą do
akcji do waszego przyjazdu. Postarajcie się dokonać
aresztowania bez ofiar w ludziach. Do roboty.
Po wyjściu z gabinetu, Foster zerknął na swojego nowego
partnera. Wyglądała na żółtodzioba.
- Niech się pani spakuje i za dwie godziny czeka na mnie na
lotnisku - powiedział. - Chcę dostać się do Portland
najszybciej jak to możliwe.
* * *
Dzień drugi
Artemis jakoś przetrwał urodziny. Było to trudne - tak okłamywać
całą rodzinę. Ale wytrzymał. Wieczorem przeprowadził z matką
poważną rozmowę, podczas której poinformował ją, że musi
wyjechać na jakiś czas. Pozbierać myśli, zastanowić się nad
swoim życiem. Sprawiała wrażenie, że rozumie jego pobudki.
Chciałby wierzyć, że tak właśnie było.
- Jesteś młody, całe życie przed tobą - stwierdziła, a
Artemis nie zaprzeczył. - Poznaj świat, dziecko.
Dzień trzeci
Artemis opuścił dom wczesnym rankiem, jeszcze przed wschodem słońca,
zanim ktokolwiek się obudził po wczorajszym przyjęciu. Nie
potrafiłby powtórzyć każdemu z osobna tego, co powiedział
matce. Nie miał tyle sił. A przynajmniej sądził, że nie ma.
Mimo, iż do miasta były prawie trzy mile, Artemis poszedł
pieszo. Uznał, że poranny chłód dobrze zrobi na jego rozgorączkowaną
głowę. Dopiero w miasteczku miał zamiar złapać autobus do...
dokądkolwiek. Nie zależało mu zbytnio na kierunku jazdy. Chciał
się tylko stąd wyrwać.
Miasteczko leniwie budziło się ze snu. Na niebie wisiały ołowiane
chmury, wcale tego przebudzenia nie ułatwiając. Nieliczni
jeszcze o tej porze ludzie spieszyli skuleni do swoich zajęć,
otwierając z wolna sklepy, bary i kafejki dla jeszcze mniej
licznych klientów. Artemis wszedł do jednej z kawiarenek, by
przed podróżą napić się gorącej kawy i coś przegryźć w
bufecie. Najbliższy autobus odjeżdżał za dziesięć minut.
Artemis nie spytał nawet, dokąd. To był najmniej istotny fakt.
Czekał na autobus, przyglądając się ludziom. Nadal miał wrażenie
nierealności tego, co się działo wokoło. Wydawało mu się,
że wszystko straciło nagle barwy. Świat sprawiał wrażenie
odrealnionego, szarego snu. A może to tylko zasługa pochmurnego
poranka? Nie był tego pewien. To nie jest mój dom, uświadomił
sobie po raz nie wiadomo który. Ziemia nie jest moim domem, powtórzył
w myślach z niemałym zdumieniem. Jednak nie miał i nie pamiętał
żadnego innego.
Artemis widział już nadjeżdżający autobus, kiedy równocześnie
wydarzyło się kilka rzeczy. Najpierw rozległy się krzyki,
docierające do jego uszu jak przez mgłę. Odwrócił się
powoli i zobaczył mężczyznę z bronią w wyciągniętej ręce,
biegnącego przez jezdnię w jego kierunku. Z prawej strony biegło
dwoje innych ludzi, kobieta i mężczyzna, z bronią wycelowaną
w tego pierwszego. To oni krzyczeli:
- FBI! Rzuć broń i połóż się na ziemi z rękami za głową!
Dwa strzały zabrzmiały w porannej ciszy jak jeden. Mężczyzna
z bronią upadł, a Artemis poczuł szarpnięcie w prawym
ramieniu i tępy ból. Zauważył, że krwawi, kiedy poczuł
cieknącą wzdłuż ramienia ciepłą strużkę. Pośpiesznie
wytarł rękę chusteczką, po czym wyrzucił ją do kosza, całą
przesiąkniętą krwią. Był w lekkim szoku, nie zastanowił się
nad tym, co robi. Przypadkowy postrzał - jeszcze tylko tego
brakowało mu do szczęścia. W dodatku ledwie zdążył na
autobus, który i tak był nieco opóźniony ze względu na
strzelaninę. Artemis nie mógł przecież zostać i dać się
zbadać przez lekarzy. Ci bardzo szybko połapaliby się w
sytuacji, a on skończyłby pokrajany w plastereczki w jakimś
labolatorium. O, co to, to nie.
Kula przeszła na wylot. Jeszcze w autobusie, podczas jazdy,
zrobił sobie prowizoryczny opatrunek z podkoszulka, a na
pierwszym dłuższym postoju na stacji benzynowej starannie
przemył ranę i, nie bez trudu, zabandażował. Dopiero wtedy
przyszło mu do głowy, że nie powinien był wyrzucać
chusteczki, przesiąkniętej krwią do dworcowego kosza. Próbka
krwi kosmity jak znalazł. Miał jednak nadzieję, że nikt nie
odnajdzie tego drobiazgu. A jeśli nawet, nie skojarzy go z jego
osobą. Wyczerpany, zasnął w fotelu autobusu, kołyszącego się
miarowo w trakcie jazdy.
Śniło mu się, że mężczyzna z pistoletem robi mu wiwisekcję.
* * *
Foster z kamienną twarzą obfotografował leżące na ulicy zwłoki,
w czasie gdy agentka Bennett zbierała zeznania świadków
zdarzenia. Foster założył gumowe rękawiczki i przejrzał
kieszenie denata, w nadziei znalezienia jakiegoś dokumentu tożsamości.
No i znalazł: dwa dodatkowe magazynki do zabezpieczonego już
pistoletu, portfel z dokumentami, dwiema kartami kredytowymi,
jednym kluczem magnetycznym bez żadnych widocznych oznaczeń -
wszystko to na nazwisko Vincent Morrow - oraz trochę gotówki. W
kieszeni płaszcza znajdowała się natomiast szara koperta, a w
niej kilka zdjęć jasnowłosego młodego mężczyzny, podpisane:
A. Hayden.
- W murze dworca autobusowego tkwi pocisk, a na chodniku jest
trochę krwi - poinformowała agentka Bennett, podchodząc do
niego pospiesznie. - Zdaje się, że nasz strzelec kogoś jednak
upolował.
- Wezwij ambulans - Foster w zamyśleniu przyglądał się zdjęciom.
Wyraźnie było widać, że robiono je z ukrycia. Zaraz... To
chyba studencka kafejka, pełna młodych ludzi - niektórzy z
nich z książkami i skryptami... Tak, to na pewno to...
- Nie ma do kogo. Ktokolwiek to był, zniknął bez śladu. Zostało
tylko to - Bennett podniosła torebkę na dowody rzeczowe, w której
znajdowała się poplamiona krwią chusteczka.
- Mam nadzieję, że wystarczy do badań - stwierdził Foster i
podszedł do szeryfa, który przyglądał się z wyraźnym
zainteresowaniem ciału Morrowa. - Szeryf Gordon? Zna pan może
tego człowieka? - Foster wyciągnął ku niemu fotografie.
Szeryf tylko rzucił na nie okiem.
- Jasne. To najmłodszy dzieciak Haydenów, Artemis.
- Tak? Gdzie mieszkają?
- Mają farmę jakieś trzy mile od miasta, łatwo trafić -
szeryf machnął ręką w kierunku zachodnim.- Mogę was tam
zawieźć.
- Świetnie. Bardzo dziękuję, szeryfie.
Foster postanowił dowiedzieć się czegoś o niedoszłej ofierze
zabójstwa. Czuł, że w jakiś niepojęty sposób Artemis Hayden
jest kluczem do wyjaśnienia sprawy Brawneya. Żaden zwykły
przestępca nie ryzykowałby zabójstwa agenta federalnego, zwłaszcza,
jeśli miał inną robotę do wykonania. Dlaczego więc Morrow
nawet się nie zawahał przed takim krokiem? Czy ten Hayden znał
odpowiedź na to pytanie?
* * *
Popołudnie i wieczór zapowiadały się bardzo ciekawie.
Najpierw lunch z bardzo ważnym klientem firmy, potem kolacja z
Sharon. James Parker miał nadzieję na coś więcej niż tylko
kolację, ale były to plany na razie dość niesprecyzowane.
Tymczasem wszystko mogło wziąć w łeb. Już od rana wściekle
bolała go głowa, niezawodny znak tego, że coś się święci.
Udało mu się jakoś przetrwać spotkanie z klientem, ale po
lunchu pojechał prosto do swojego mieszkania. Miał wrażenie,
że łeb zaraz mu pęknie. Kiedy w końcu nadeszło, odczuł taką
ulgę, że aż zapłakał. Teraz wiedział już, co miał robić.
Odwołał kolację z Sharon i rozpoczął przygotowania.
* * *
Lukas był zaskoczony widokiem szeryfa Gordona i dwojga
nieznajomych, którzy podnieśli do góry odznaki.
- Szeryfie, co się tutaj dzieje? - zmarszczył brwi.
- Państwo są z FBI... - zaczął szeryf. - Zdaje się, że ktoś
chciał kropnąć twojego brata, Luke - wyjaśnił obrazowo.
- Co takiego? - Lukas wytrzeszczył na niego oczy.
- Agentka Bennett i agent Foster. Możemy porozmawiać?
Lukas wprowadził ich do salonu, przez cały czas zastanawiając
się nad słowami szeryfa. Wskazał agentom miejsca w fotelach,
sam usiadł na sofie.
- Dobrze, a teraz proszę mi powiedzieć, co się dzieje z moim
bratem!
- Dziś rano w miasteczku była strzelanina. Ścigaliśmy przestępcę,
który kilka dni temu zabił agenta federalnego. Początkowo sądziliśmy,
że postrzał był przypadkowy, ale zmieniliśmy zdanie, kiedy w
kieszeniach zabójcy znaleźliśmy to - agentka Bennett podała
Lukasowi zdjęcia Artemisa. - Wygląda na to, że pański brat był
jego celem.
Lukas szeroko otworzył oczy.
- Ktoś chciał zabić mojego brata? Czy on żyje?
- Żyje, ale nie możemy go znaleźć. Prawdopodobnie jest ranny.
Nie wiemy, jak ciężko. Świadkowie widzieli go dzisiejszego
ranka na dworcu autobusowym. Nikt jednak nie był w stanie
powiedzieć nam, dokąd się wybierał. Musimy z nim porozmawiać.
Możemy przydzielić mu ochronę, bo możliwe, że to jeszcze nie
koniec.
- Nie wiem, dokąd pojechał mój brat. Nie wiedziałem nawet, że
w ogóle gdzieś się wybierał!
- Gdyby zadzwonił, proszę nas natychmiast powiadomić - Foster
podał Haydenowi wizytówkę.
Lukas skinął głową z powagą. W duchu dziękował niebiosom
za to, że najmłodsi wyciągnęli całe towarzystwo na piknik
nad jeziorem. Laura nie zniosłaby tego. Lukas nigdy nie posądzał
Artemisa o brak zdrowego rozsądku, ale cała ta sytuacja dowodziła
czegoś wręcz przeciwnego. Żałował, że nie udało mu się
poważnie porozmawiać z bratem, zanim wyjechał. Może do
niczego by wówczas nie doszło. Może...
Agenci wypytywali go przez całą godzinę o Artemisa. Starał się
odpowiadać jak najbardziej szczerze, ale wkrótce niepokój
znowu wziął górę nad opanowaniem.
Artemis poczuł przenikliwy ból promieniujący z prawej ręki,
kiedy ktoś energicznie potrząsnął go za ramię. Jęknął i
otworzył oczy.
- Końcowa stacja. Dalej nie jedziemy - poinformował kierowca.
- Gdzie jesteśmy?
- W Nowym Jorku. Nie wiesz, dokąd kupowałeś bilet, chłopcze?
- kierowca popatrzył na niego z politowaniem. Pieprzone ćpuny!
I to w dodatku w jego autobusie! - Jak się stąd zaraz nie
wyniesiesz, zadzwonię po gliny! - zagroził.
- Już idę, proszę pana - Artemis chwycił torbę lewą ręką.
Nie miał ochoty na bliskie spotkanie trzeciego stopnia z policją.
Był późny wieczór i miasto zapłonęło neonami. Artemisowi
udało się znaleźć w pobliżu dworca obskurny hotelik. Gdyby
musiał płacić za każdego karalucha, jakiego tam znalazł, właściciel
tej budy stałby się milionerem. Mimo to nie wybrzydzał.
Potrzebował odpoczynku bardziej niż czegokolwiek innego na świecie.
Artemis był akurat w łazience i próbował jakoś zabandażować
ramię, kiedy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi.
Pospiesznie narzucił czystą koszulę i aż syknął z bólu,
kiedy materiał uraził go w bolące miejsce. Podszedł do drzwi,
ale nie otworzył ich.
- Kto tam?
- Przyjaciel - odparł nieznany mu męski głos. - Chcę panu pomóc.
Artemis zmarszczył brwi. Nie miał tutaj przyjaciół. Nie znał
nikogo. Poza tym, to był Nowy Jork, a nie instytucja dobroczynna.
- Kim jesteś?
- Moje nazwisko nic panu nie powie, Artemis. Proszę mi jednak
wierzyć, że nie mam złych zamiarów.
Artemis zastanawiał się przez chwilę. W głosie obcego wyczuwał
szczerość i ślad emocji, które trudno mu było określić. W
dodatku znał on jego imię. Ostrożnie uchylił drzwi. Zobaczył
za nimi elegancko ubranego mężczyznę w średnim wieku. Jego życiowa
poświata lśniła spokojną zielenią przez którą przepływały
złote iskry - jeszcze u nikogo takiej nie widział.
Aby okazać swoją dobrą wolę, nieznajomy uniósł do góry
obie ręce - i wtedy Artemis przekonał się, że wcale nie
chodziło mu o dobrą wolę. Na wnętrzach obu dłoni obcego
pojawiło się bladozielone światło, które zniknęło, kiedy
tamten ponownie zacisnął palce.
- Wiem, kim jesteś - powiedział cicho mężczyzna.
Artemis był oszołomiony. Jakimś cudem odnalazł go taki sam
obcy, jak on. Jak to możliwe? Otworzył szerzej drzwi i wpuścił
gościa do środka.
- Nazywam się James Parker - poinformował. - To cały twój
bagaż? - wskazał na torbę, leżącą na łóżku. Artemis skinął
głową. - Dobrze. Jesteś ranny i potrzebujesz pomocy. Wszystko
już przygotowałem. Chodźmy.
Artemis zatrzymał go jednak.
- Nie rozumiem - powiedział. - Jak mnie pan odnalazł? Skąd pan
zna moje imię? Skąd pan wie, że jestem ranny?
- Później. Za rogiem czeka samochód.
Ku zaskoczeniu Artemisa rzeczony samochód okazał się elegancką,
zabytkową limuzyną, oczywiście razem z szoferem.
- Do domu - rzucił Parker, jak tylko wsiedli.
Mieszkanie Parkera mieściło się na Manhattanie, czemu Artemis
już się właściwie nie dziwił, mając wzgląd na szofera i
limuzynę. Kamienica w całości należała do Parkera. Musiał
on być bardzo zamożny, skoro stać go było na takie lokum.
Jak tylko weszli, Parker kazał Artemisowi zdjąć koszulę.
Fachowo i z uwagą obejrzał ranę.
- Czysty strzał - mruknął do siebie, krzywiąc się
nieznacznie.
- Bez szwów się nie obejdzie - zauważył Artemis.
- Co, śpieszy ci się do szpitala? - zaśmiał się Parker
ironicznie. - Nie martw się, nie będzie blizny - zielonkawe światło
znów pojawiło się we wnętrzu jego dłoni. Artemis drgnął,
kiedy zbliżył je do jego ciała. - Nie obawiaj się. Panuję
nad swoją essai - przyłożył dłonie do obu stron rany. - To
kwestia treningu - dodał tonem całkowitej pewności, co uspokoiło
Artemisa bardziej, niż setki zapewnień.
Poczuł promieniujące ciepło, obejmujące stopniowo całe ciało.
Przymknął oczy. Zasnął.
* * *
Dzień czwarty
Cathryn Bennett czekała na agenta Fostera w biurze koronera. Był
wczesny ranek, a dzień zaczynał się po prostu wspaniale. Do
tego Foster traktował ją jak żółtodzioba, co wcale jej się
nie podobało. Wolałaby jak najszybciej zakończyć tę sprawę
i wrócić do swoich dawnych obowiązków. Tymczasem wystąpiły
komplikacje, które mogły ją tu przytrzymać na dłużej.
Grupa, do której należał Morrow polowała na jakiegoś
dzieciaka. Dlaczego? Kim był Artemis Hayden, że wzbudził ich
zainteresowanie do tego stopnia, że zdecydowali się na takie
ryzyko? Zastrzelenie agenta federalnego... Jeszcze nigdy nie
zrobili czegoś tak głupiego. Ten dzieciak musiał być kimś
naprawdę ważnym... dla nich.
Oczywiście, nie mogła powiedzieć Fosterowi tego, co wiedziała.
Za to on mógł jej bardzo pomóc. Biedak myślał, że to ona
została przydzielona do niego. I lepiej, żeby tak właśnie
zostało. Wiedział bardzo niewiele, miotał się pośród dowodów,
próbując nadać im jakikolwiek sens. To znacznie poprawiło jej
humor.
- Co mamy? - Foster wszedł do biura, wiążąc po drodze krawat.
- Zwłoki Morrowa zniknęły z kostnicy - Cathryn otworzyła
notes, choć znała swoje notatki na pamięć. - Doktor Smithy
zamknął wieczorem wszystkie pomieszczenia. Włamanie zauważył
zastępca szeryfa, Higgins, podczas porannego patrolu.
- Okay, chodźmy obejrzeć miejsce przestępstwa.
Jedna z szuflad była otwarta i wyciągnięta. Foster jedynie
rzucił na nią okiem, potem starannie obejrzał wszystkie zamki.
Nie było wątpliwości: włamanie. Tylko po co komu zwłoki
zastrzelonego faceta? Kompletne wariactwo.
- Chyba nie ma się co spodziewać, że policja znajdzie tego
nekrofila - stwierdził Foster. - Sam bym go poszukał, gdybym
nie musiał odnaleźć najmłodszego Haydena.
* * *
Artemis leniwie otworzył oczy, powoli wybudzając się ze snu.
Uwielbiał takie poranki, kiedy światło słońca przesączało
się przez firanki do pokoju, igrając plamkami cienia na podłodze.
Uśmiech rozmarzenia zniknął z jego twarzy, kiedy uświadomił
sobie, gdzie się w tej chwili znajduje i co wydarzyło się
poprzedniego wieczora. Rana na ramieniu zupełnie zniknęła, nie
było nawet po niej śladu, co dowodziło, że to wszystko nie było
snem.
- Obudziłeś się już? - w drzwiach stanął Parker ze stertą
ubrań w dłoniach. - Tam jest łazienka. Śniadanie za piętnaście
minut.
Łazienka. Cudownie. Artemis wziął długi prysznic. Kiedy się
wycierał, zauważył stojący obok umywalki telefon. Ubrał się
szybko, wystukał numer do domu i czekał na połączenie.
- Halo? - zabrzmiał w słuchawce znajomy głos.
- Luke? Mówi Artemis.
- Artie! Co się z tobą dzieje, do ciężkiej i jasnej cholery?!
Odchodzę tutaj od zmysłów! Podobno jesteś ranny, a FBI
zastrzeliło faceta, który miał cię zabić!
- Co takiego?! Dlaczego?
- Oni też by to chcieli wiedzieć, wierz mi! I ja również. Nie
sądzisz, że należą mi się jakieś wyjaśnienia? - Lukas
przerwał na chwilę, odetchnął i stonował nieco głos. - Jak
się czujesz, braciszku?
- Dobrze - odparł zgodnie z prawdą Artemis. - To było ledwie
draśnięcie, nie zostanie nawet blizna - odpowiedziało mu
westchnienie ulgi po drugiej stronie linii telefonicznej. - Jak
mama? A Felicity i Mariana?
- Nie powiedziałem im - głos Lukasa zabrzmiał głucho.
- To dobrze. Wystarczy, że ty się martwisz.
- Słuchaj, Artie, wróć do domu. FBI zapewni ci ochronę, dopóki
nie znajdą zleceniodawcy.
Cisza w słuchawce przedłużała się.
- Nie mogę, Luke - odparł w końcu Artemis. - Jeśli ktoś chce
mnie zabić, FBI go nie powstrzyma. Muszę się z tym sam uporać.
- Artie, co ty wygadujesz? Ten facet był zawodowcem! Następny
też nim będzie. Jak chcesz to sam załatwić?!
- Nie jestem sam.
- Powiedz przynajmniej, gdzie jesteś?
- Nie mogę. Zadzwonię później, Luke - Artemis odłożył słuchawkę,
pomimo głośnego protestu brata.
Lukas powoli odłożył słuchawkę. Agenci popatrzyli na ekran
komputera, przy którym siedział technik i intensywnie stukał w
klawisze.
- Mam - oznajmił. - Dokładny adres.
Foster pospiesznie spisał dane i pokazał je Haydenowi.
- Zna pan niejakiego Jamesa Parkera z Nowego Jorku?
Lukas pokręcił głową.
- Nie. Ale znam mojego brata na tyle, żeby wiedzieć, iż nie
zrobił on niczego złego.
- A jednak ktoś chce jego śmierci - zauważył cicho Foster.
Artemis wolałby powiedzieć bratu prawdę. Ale skoro ktoś już
nastawał na jego życie, prawda stawała się zbyt niebezpieczna.
Ciekawe, skąd się dowiedzieli tak szybko. On sam wiedział o
tym dopiero od trzech tygodni.
- Śniadanie! - krzyknął Parker z kuchni.
Artemis stanął w drzwiach i przyjrzał mu się uważnie. Mężczyzna
nie miał znamienia na czole, ani haczyków we wnętrzu dłoni.
Jego oczy były jak najbardziej normalne, chyba że używał
szkieł.
Czas na wyjaśnienia.
- Kim jesteś?
Parker nakrył do stołu.
- Ostrzegam, że nie znam wszystkich odpowiedzi. Kim jestem?
Dobre pytanie... Sam nie wiem. Myślałem, że ty mi powiesz.
- Ja? - zdziwił się Artemis.
- W końcu to twój gatunek mnie stworzył.
- Stworzył? Nie rozumiem.
- Ja też, przynajmniej nie do końca. Wydaje mi się, że jestem
jakąś hybrydą. Mam potrójną nić DNA. Co do moich stwórców,
nie pamiętam nawet, jak wyglądali. Rozumiesz chyba, że nie
przedstawili mi się formalnie.
- A skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać?
- O, to była prosta sprawa. Przez cały dzień bolała mnie głowa.
- Słucham?
- Naprawdę. Mam pewne zdolności, do których między innymi
należy prekognicja, przewidywanie przyszłości. Niedalekiej
przyszłości. I nie zawsze to działa tak, jakbym sobie tego życzył.
Wczoraj... Tak, wczorajszy dzień widziałem bardzo wyraźnie.
Jakbym oglądał telewizję. To się rzadko zdarza.
- Ktoś chce mnie zabić - wyznał nagle Artemis.
Parker znieruchomiał; jego ręka trzymająca widelec zatrzymała
się w połowie drogi do otwartych ust.
- Więc jednak nie był to przypadkowy postrzał - stwierdził,
pozornie bez emocji, ale nie zwiódł tym Artemisa. - Skąd
wiesz?
- Zadzwoniłem do brata. Byli u niego agenci FBI.
Parker westchnął ciężko i odłożył widelec.
- Cudownie - powiedział z rezygnacją.
- Co? - zmarszczył brwi Artemis.
Gdy godzinę później agenci z miejscowego biura FBI zapukali do
drzwi, mieszkanie było puste.
Foster z trzaskiem odłożył słuchawkę.
- Uciekł - poinformował zwięźle agentkę Bennett. - Głupio
zrobił. Jeżeli my go nie znajdziemy pierwsi, to dopadną go
tamci.
Zapiszczał biper. Bennett odpięła od paska pager.
- Są wyniki analizy krwi Morrowa i Haydena.
- Przynajmniej coś, co się udało - stwierdził Foster z przekąsem.
- Jedziemy.
W labolatorium czekał na nich doktor Connors, siwy starszy pan o
fizjonomii dobrego wujaszka. Za dobrodusznym wyglądem, który
zwiódł już niejednego, krył się jednak genialny umysł.
- Zacznę od próbki, oznaczonej jako należąca do pana Haydena,
gdyż to jest naprawdę dziwne. Najpierw myślałem, że nawala
sprzęt, ale kilka dni temu mieliśmy przegląd. Powtórzyłem
badania trzy razy, dla pewności. Wynik był zawsze taki sam - mówił
szybko, żywo gestykulując rękami.
- Co pan ma na myśli? - spytał Foster przeglądając wyniki
analizy; nie znał się na tym, więc podał teczkę Bennett.
Agentka spojrzała na wydruki komputerowe i z sykiem wciągnęła
powietrze do płuc.
- Właśnie - przytaknął z zadowoleniem doktor Connors. - To
nie jest ludzka krew.
- Niech pan sobie nie żartuje!
- Ależ skąd! Mam jednak wiarygodne wyjaśnienie tego...
fenomenu, że się tak wyrażę. Prawdopodobnie próbka uległa
zanieczyszczeniu jakimś środkiem chemicznym, być może
substancją toksyczną, której w tej chwili nie jestem w stanie
rozpoznać. W próbce doszło do niezwykłej mutacji DNA.
- Jak to?
- Jak wiadomo, ludzkie DNA ma formę podwójnej spirali, zwanej
helisą, prawda? DNA w próbce ma siedem nici, skręconych w coś
w rodzaju helisy. Dlatego mówiłem, że to niezwykłe. Nie znam
czynników, które mogłyby doprowadzić do podobnych zmian
ludzkie DNA. Przecież nie ma na Ziemi kosmitów, prawda? - zaśmiał
się wesoło, a Bennett rzuciła mu uważne spojrzenie znad pliku
dokumentów.
- No dobrze - Foster westchnął z rezygnacją. - A druga próbka?
- O, z tym nie miałem absolutnie żadnych problemów. To zwykła
ludzka krew. Nic nadzwyczajnego.
- Coś tu śmierdzi - stwierdził Foster po powrocie do biura, z
obrzydzeniem oglądając zawartość probówki z krwią Haydena w
promieniach słonecznych, wpadających przez wąskie okienko.
Krew błysnęła szkarłatem. - Za dużo niewiadomych. Zwłoki
znikające z kostnicy. Znikający ludzie, w tym jeden ranny.
Tajemnicze zanieczyszczenia próbek krwi. Nie mamy absolutnie nic!
- zastanowił się. - Może byłoby dobrze sprawdzić tego
Parkera. Ciekawe, dlaczego pomaga Haydenowi?
* * *
Agentka Bennett wyszła z budynku na plac i wyciągnęła telefon
komórkowy. Szybko wystukała numer.
- Mówi Bennett. Mamy problem. Pierwsza próbka zachowała się
zgodnie z oczekiwaniami. Natomiast druga... Zawiera siedem nici
DNA. Sądzę, że to gość należący do tej samej grupy, co
obiekty Alfa 1 i 2. Artemis Hayden. Tak, to dziwne, ale wychował
się tutaj. Ma dwadzieścia pięć lat. Tak, czas się zgadza.
Radzę wszcząć zakrojone na szeroką skalę poszukiwania. FBI
pozostawcie mnie. Tak, Thomas Eugene Foster. Nie będzie z nim żadnych
problemów. Wychowanek domu dziecka, brak bliższej rodziny i
przyjaciół. Po zakończeniu śledztwa proponuję zastosować w
jego przypadku procedurę omega... Oczywiście, rozumiem. Ale
chwilowo może mi się przydać. Oczywiście. Tak jest, sir.
new.eta
neweta@op.pl
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
C20408 podstawy org UN, odruchyC2 Klucz do zadanc2 mojeC2 Boze NarodzenieModel C2WentyleSpiroCD C2C2c2wmk c2fcntl c2 (2)C2 2of58 sti c2C2 Transkcrypcje nagranC2 5więcej podobnych podstron