Shalvis Jill Powr t do domu


Jill Shalvis
Powrót do domu
Przystojny Jason coraz częściej przychodził do kliniki weterynaryjnej Melissy z
jakimś całkiem zdrowym zwierzęciem: a to z bernardynem, a to z kotem, a raz -
nawet z papugą. Tymczasem Jason wcale nie wyglądał na miłośnika zwierząt, toteż
Melissa zaczęła coś podejrzewać. Nigdy jednak nie wpadłaby na to, że sprawczynią
intrygi jest jej dawno nie widziana matka...
ROZDZIAA PIERWSZY
Gdyby ją ktoś o -to zapytał, Melissa Anders odpowiedziałaby, że nie ma zastrzeżeń do swego
życia. Jednak czasami, kiedy nikt nie widział, wzdychała ciężko, zastanawiając się, jaki czort ją tu
przygnał.
Dlaczego wylądowała w małym miasteczku Martis Hills w samym centrum Kalifornii, dlaczego
leczy drobne dolegliwości zwierząt hodowlanych, zamiast zajmować się rozpieszczonymi,
zepsutymi do szpiku kości, rasowymi psami i kotami, pupilkami wielkomiejskich snobów, jak to
sobie kiedyś starannie zaplanowała.
Oczywiście, lubiła swoją pracę. Zawsze chciała być weterynarzem, mimo że okres studiów był dla
niej bardzo trudny. Harowała jak wół na dobre stopnie i jednocześnie zarabiała pieniądze na
utrzymanie. Jakoś wówczas nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłaby się osiedlić wśród
168
zielonych wzgórz, pośród farm, gdzie mieszkało więcej bydła niż ludzi, że mogłaby zostać jedy-
nym weterynarzem w takiej okolicy.
Ludzie w Martis Hills wydawali się Melissie bardzo bezceremonialni. Wpadali do niej bez
zaproszenia, wypytywali o najbardziej osobiste sprawy, a niektórzy nawet przynosili ze sobą
własnego wypieku ciasteczka albo różne inne smakołyki.
Wychowana w Los Angeles, zamknięta w sobie Melissa nie była przyzwyczajona do takich
poufałości.
Od początku swego pobytu w Martis Hills zastanawiała się, o co tym ludziom chodzi, czego będą
od niej chcieli. Jednak minęło już kilka miesięcy, odkąd zaczęła pracować w tym miasteczku, ale
jak dotąd mieszkańcy nie ujawnili żadnych ukrytych zamiarów. Albo świetnie się maskowali,
albo po prostu - w co Melissa nie bardzo mogła uwierzyć - naprawdę niczego od niej nie chcieli.
Zawsze była taka podejrzliwa. Nie, żeby nie lubiła ludzi, ale zdecydowanie wolała zwierzęta.
Zwierzęta akceptują, kochają bezwarunkowo i żadne zwierzę nigdy, pod żadnym pozorem nie
porzuci swoich młodych dla kariery.
Miałam się nie użalać nad sobą, skarciła się w myślach Melissa.
Wysiadła z samochodu, wygładziła białe spodnie, poprawiła białą bluzeczkę i weszła do dużego
169
wiejskiego domu, który doktor Myers wiele lat temu przerobił na klinikę weterynaryjną. Doktor
Myers był weterynarzem w Martis Hills na długo przed urodzeniem się Melissy. Dopiero co
przeszedł na emeryturę i wyjechał do Phoenix, do swojej siostry. Melissa wynajęła od niego
klinikę na pół roku. Gdyby chciała, mogłaby ją kupić i mieć na własność, ale oczywiście nie
zamierzała zrobić takiego głupstwa.
Czynsz, jaki płaciła doktorowi Myersowi, nie był wysoki, przynajmniej jak na standardy, do
jakich ją przyzwyczaiło Los Angeles. Melissa musiała jednak bardzo ograniczać wydatki, po-
nieważ wciąż jeszcze spłacała kredyt zaciągnięty na studia.
To właśnie mnie tu sprowadziło, powtarzała sobie co dzień, jak mantrę. Niski czynsz i ciekawość.
Chciałam zobaczyć, jak się żyje w małym miasteczku. A już na pewno w żadnym wypadku nie to,
że dwadzieścia osiem lat temu tu właśnie się urodziłam.
I że właśnie w Martis Hills mieszkała matka Melissy.
Skrzywiła się, pokręciła głową. Wiedziała, że nie powinna się tak brutalnie oszukiwać, bo to do
niczego dobrego nie doprowadzi.
Tak naprawdę przyjechała do tego miasteczka, ponieważ - choć z początku sobie tego nie
uświadamiała - pragnęła zamieszkać w pobliżu jedynej swojej żyjącej krewnej; własnej matki.
170
Myślenie o tym jednak strasznie ją irytowało, toteż bardzo się starała nie myśleć o matce.
Otworzyła drzwi kliniki, pozapalała światła i odetchnęła głęboko. To zawsze wywoływało
uśmiech na twarzy Melissy. Nic jej tak nie ożywiało, jak zapach środków dezynfekcyjnych, nawet
poranna kawa.
Duży pokój dzienny pięknie się prezentował w roli poczekalni. Pod oknem stał rząd krzeseł, na
przeciwległej ścianie półka z artykułami dla zwierząt, takimi jak szczotki do zębów dla bydła, czy
odświeżacze oddechu dla psów. Recepcja była malutka, ale Melissa i tak nie mogła sobie pozwolić
na zatrudnienie recepcjonistki, więc nie miało to żadnego znaczenia i nikomu nie przeszkadzało.
Ledwie zdążyła założyć biały fartuch, pojawił się pierwszy pacjent poprzedzony przerazliwym
dzwiękiem - głośnym dzwonieniem dzwonka umieszczonego nad drzwiami.
Dzwięk dzwonka był taki głośny, że umarłego by obudził.
Melissa zdjęła ten nieszczęsny dzwonek natychmiast po wynajęciu kliniki od doktora Myersa.
Niestety, mieszkańcy Martis Hills byli tak bardzo przywiązani do tradycji;' że za nic w świecie nie
chcieli zrezygnować z hałasu, jaki zawsze towarzyszył ich odwiedzinom u weterynarza.
Przez kilka kolejnych dni Melissa musiała wysłuchiwać opowiadań o tym, jak to doktor Myers
171
kupił ten dzwonek podczas swojej podróży po Europie czterdzieści pięć lat temu. Tłumaczono jej,
że ludzie przyzwyczaili się do tego dzwonka, że teraz trudno się będzie odzwyczaić i że bez
dzwonka to już nie jest to samo miejsce, co dawniej.
Melissa nie wytrzymała i z powrotem zawiesiła nad drzwiami ten przeklęty dzwonek. Ostatnio
nawet sama doszła do wniosku, że jest dość praktyczny, bo gdyby nawet była nie wiadomo jak
bardzo zajęta, i tak nie zdołałaby przeoczyć przybycia nowego pacjenta.
Mężczyzna, który wszedł do kliniki był wysoki, chudy i ubrany w zwykłe dla mieszkańców
miasteczka ubranie, czyli sprane, spłowiałe levisy i białą bawełnianą podkoszulkę.
Właściwie innych ubrań tu nie widywała, a o modnych eleganckich strojach, w jakich paradowali
po ulicach mieszkańcy Los Angeles, sama już prawie zapomniała.
Mężczyzna odwrócił się do niej twarzą i, ku wielkiemu zdziwieniu Melissy, tęsknota za dawnymi
czasami i eleganckimi ubraniami w jednej chwili wywietrzała jej z głowy.
Facet miał około trzydziestu lat, jasne włosy z blond pasemkami - zapewne rozjaśnionymi przez
słońce - był smukły i krzepki, więc chyba pracował na farmie, zresztą, jak większość tutejszych
mężczyzn.
Pochylał się nad owiniętym w ręcznik zawiniąt-
172
kiem, w którym coś okropnie się wierciło i przerazliwie syczało.
- Przyniosłem pani pacjenta, doktor Anders. - Spojrzał na nią i uśmiechnął się niepokojąco
zarazliwym uśmiechem.
Nie zdziwiło jej, że znał jej nazwisko. To jeszcze jedna konsekwencja mieszkania w małym
miasteczku. Wiadomości rozchodziły się tu lotem błyskawicy. Już następnego dnia po jej
przyjezdzie do Martis Hills wszyscy wiedzieli, kim ona jest, jak się nazywa, skąd pochodzi...
Taki los wiejskiego weterynarza, westchnęła w duchu Melissa.
Teraz jednak musiała się zająć pacjentem.
Mężczyzna podał jej zawiniątko. W środku znajdował się jakiś wściekły kot, o czym najlepiej
świadczyły cztery długie i głębokie zadrapania widniejące na przedramieniu mężczyzny.
Melissa nawet pożałowała nieszczęśnika. Pomyślała sobie, że musiał mieć niewesoły poranek.
Ale co z kotem?
Podawszy jej swego pupila, mężczyzna odetchnął z widoczną ulgą, pozbierał kocie włosy, które
przylgnęły mu do koszulki, a potem podniósł głowę i uśmiechnął się tak jakoś ciepło. W każdym
razie Melissie zrobiło sięjciepło koło serca od tego uśmiechu, więc ona także się uśmiechnęła. I
zaraz bardzo się zdziwiła, bo do ludzi nie uśmiechała się prawie nigdy. Co innego do zwierząt...
173
- Proszę za mną - powiedziała może trochę zbyt oschle, ale koniecznie chciała zatrzeć w pamięci
tego mężczyzny swój niepotrzebny uśmiech.
Weszła do jednego z dwóch gabinetów, położyła szamoczącego się kota na stole. Trzymała go
mocno, ale ostrożnie, żeby nie skrzywdzić zwierzaka.
- No już, cicho - pogadywała do kota, pochylając się nad nim. - Jak mu na imięć- - spytała
opiekuna.
- Och. - Mężczyzna znowu uśmiechnął się promiennie. - Terror.
- Jaki
Mężczyzna się roześmiał.
- To wcielony diabeł, więc tak go sobie nazywam. Naprawdę ma na imię Bob.
- Bob - powiedziała cicho, przytulając policzek do kociego łebka, a potem jeszcze raz powtórzyła
kocie imię.
Jej pieszczotliwy głos uciszył kocią muzykę.
- Błogosławiona cisza. - Mężczyzna westchnął z ulgą. Odwrócił wzrok od kota leżącego na stole i
znów uśmiechnął się do Melissy. - Dziękuję z głębi serca. Nie wiem, jak pani to robi, ab to
najprawdziwsze czary.
Melissa podrapała kota po szyi i zaraz rozległo się głośne mruczenie.
- Co do diabła1?- - zaniepokoił się opiekun Boba.
174
- Nigdy pan nie słyszał mruczącego kota?
- zdziwiła się Melissa.
- Pewnie, że słyszałem, ale to mi przypomina raczej zepsuty silnik niż mruczenie.
Wyglądał jak typowy wiejski chłopak, a jednak patrzył nieufnie na kota i na wszelki wypadek
trzymał się od niego z daleka. Właściwie nie ma się czemu dziwić, pomyślała Melissa, delikatnie
pieszcząc kota za uchem. Kto chciałby być aż tak podrapany?
W poczekalni było trochę ciemno, więc dopiero teraz mogła się lepiej przyjrzeć mężczyznie. Od
razu zauważyła, że na jego przystojnej twarzy widniała ogromna świeża blizna. Zaczynała się na
czole, przechodziła przez skroń i szczękę aż na podbródek.
- Objawy? - spytała Melissa.
Przykrył dłonią tę część twarzy, której przed chwilą się przyglądała, ale nie udało mu się zakryć
całej blizny.
- Jakie objawy? - Był wyraznie zdezorientowany.
- Co dolega pańskiemu kotu? - Ruchem głowy wskazała kota, który ułożył się na stole,
podkładając brzuszek do głaskania.
- Och... - Z trochę głupią miną odjął dłoń od policzka, nonszalancko oparł się plecami o ścianę.
- Zacznijmy od tego, że ostatnio strasznie się obżera. Zjada dwa razy więcej niż zwykle. I bardzo
często chodzi na kuwetę.
175
Melissa wymacała osiem nabrzmiałych sutków na wzdętym brzuszku mruczącego błogo kota.
- Zacznijmy od tego - powtórzyła po nim Melissa - że to nie jest kot, tylko kotka.
Mężczyzna zamrugał powiekami, po czym podrapał się po brodzie.
- No tak, teraz rozumiem. Pewnie ma to coś, co u kobiet nazywa się  zespołem napięcia
przed-miesiączkowego". Bob próbuje mi odgryzć kawałek ręki za każdym razem, kiedy go
dotykam... A raczej - poprawił się - kiedy jej dotykam.
Melissa nie miała ochoty mu tłumaczyć, że jeśli jakaś istota płci żeńskiej robi się drażliwa w jego
obecności, to ta drażliwość może mieć związek z jego osobą, a nie koniecznie z jej płcią. Wolała
zająć się kotem, który niespodziewanie dla opiekuna okazał się być kotką.
- Pańska diagnoza jest całkowicie błędna - oznajmiła chłodno Melissa. - Bob wkrótce będzie miała
kociaki. Mniej więcej za dwa tygodnie.
- Bob jest w ciąży? - Facet zbaraniał, a kiedy wreszcie doszedł do siebie, znów obdarzył Melisse
jednym z tych swoich chwytających za serce uśmiechów.
Puls Melissy przyspieszył. Zupełnie bez udziału jej woli.
- Czy to nie wspaniałe? - mruknął opiekun Boba. - Będziemy mieli małe kotki do zabawy.
176
A więc panicznie bał się kota, ale cieszyła go perspektywa posiadania kociaków. Melissa uznała, że
to wariat i dalej badała całkiem zdrową i bardzo szczęśliwą kotkę.
- Czy pan wie, że koty wyczuwają, że się ich nie lubi?
Odsunął się od ściany, stanął dokładnie naprzeciwko Melissy. Prawdę mówiąc, stał tak blisko, że
zauważyła, iż jego oczy nie są jednolicie zielone, tylko zielone ze złotymi iskierkami.
- Jeśli pan chce, żeby Bob przestała pana drapać, to powinien pan ją polubić.
- Spróbuję-obiecał bez przekonania - chociaż to wcale nie będzie łatwe.
- Niech się pan postara - prosiła Melissa.
- A teraz proszę wyciągnąć rękę. Trzeba coś zrobić z tymi zadrapaniami.
Posłusznie wyciągnął rękę, a Melissa przesunęła wacikiem ze środkiem dezynfekcyjnym po
czterech głębokich ranach na jego przedramieniu.
- Szczypie! - krzyknął, jakby był małym chłopcem, a nie dorosłym mężczyzną.
- Dzidziuś - powiedziała Melissa, ale pochyliła się i podmuchała, bo skaleczenia naprawdę były
paskudne.
- Hmm. - Zaszemrało mu w piersi, kiedy Melissa na niego popatrzyłafUśmiechał się z nadzieją. - A
nie mogłaby pani pocałować?
- Czyżby pan zamierzał ze mną flirtować?
- obruszyła się Melissa.
177
A swoją drogą, dobrze, że mnie przywołał do porządku, pomyślała. Naprawdę nie rozumiem, jak
ja mogłam się tak zapomnieć.
- Nigdy nie zaszkodzi spróbować. - Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej promienny.
- Nie flirtuję z pacjentami - powiedziała lodowatym głosem.
Właściwie nie zamierzała go tak potraktować, bo facet był całkiem sympatyczny jak na człowieka,
ale tak jakoś samo wyszło.
Może to i lepiej, pomyślała Melissa.
- Ale ja nie jestem pani pacjentem - zaprotestował. - Nie ja, tylko mój kot. A raczej kotka.
Melissa nie zwracała na niego uwagi.
- Bob jest zdrowa jak ryba - powiedziała, głaszcząc zadowoloną kotkę po puszystym futerku. -
Proszę ją przynieść, jak już urodzi. Wtedy jeszcze raz ją zbadam.
Podała Boba opiekunowi, wyszła do pokoju recepcyjnego, wzięła z biurka jakąś kartkę.
- Proszę wypełnić ten formularz - powiedziała - żebym wiedziała, dokąd mam przysłać rachunek.
To wszystko.
- O, Boże! - jęknął mężczyzna.
Bez powodzenia próbował utrzymać zarówno wiercącego.się kota, jak i formularz, który podała
mu Melissa.
Kotka, która jeszcze przed chwilą mruczała uszczęśliwiona i ufnie tuliła się do Melissy, teraz wbiła
pazury w swego opiekuna.
178
- Nie! - zawył.
Melissa westchnęła, pochyliła się i wyciągnęła spod biurka kartonowe pudełko do transportu
kotów.
- Niech pan ją tutaj wsadzi - powiedziała. Pomogła mu włożyć Boba do pudełka. Dopiero
wtedy zauważyła, że znów znalazła się zbyt blisko tego mężczyzny.
Widziała, jak koszulka naciąga mu się na plecach, opinając wspaniałe mięśnie. Musiała sobie
jeszcze raz przypomnieć, że mężczyzni jej nie interesują. Zwłaszcza tacy, którzy boją się kotów.
Odsunęła się od niego na bezpieczną odległość.
- Do widzenia - powiedziała, dając mu do zrozumienia, że ma sobie iść.
Mężczyzna z obrzydzeniem patrzył na pudełko, w którym siedziała Bob. Z obrzydzeniem i ze
strachem, jakby miał do czynienia z uzbrojoną bombą, która za moment wybuchnie.
- Nie zdezynfekuje pani moich nowych zadrapań1? - spytał, masując sobie tors.
Koszulka odrobinę się podciągnęła, ukazując opalony płaski brzuch. Melissa wyobraziła sobie, jak
podnosi tę koszulkę, żeby opatrzyć mu rany i zrobiło jej się sucho w ustach.
- Myślę, że przeżyje pan bez tego. Uśmiechnął się smutno, jakby żałował, że nie
dała się nabrać.
- Do widzenia - powtórzyła Melissa, wychodząc z recepcji.
179
Nie znosiła, kiedy ktoś zanadto się do niej zbliżał, a ten człowiek był stanowczo za blisko i
stanowczo za długo trzeba było znosić tę jego irytującą obecność.
ROZDZIAA DRUGI
Melissa miała calutki dzień wypełniony ciężką pracą. Wprawdzie w klinice odwiedziło ją tylko
kilku pacjentów, ale potem miała jeszcze sporo wizyt domowych.
Wcale jej to nie przeszkadzało, bo po pierwsze: i tak nie miała nic lepszego do roboty, po drugie:
uwielbiała uzdrawiać zwierzęta i po trzecie: im więcej pacjentów, tym większy dochód, a Melissa
bardzo potrzebowała pieniędzy. Choćby po to, żeby wynieść się z tej dziury i otworzyć klinikę z
prawdziwego zdarzenia w willowej dzielnicy Los Angeles, tak jak to sobie zaplanowała, jeszcze
będąc na studiach.
Kolację zjadła samotnie, przed telewizorem. Jak zwykle. Tyle że tym razem naszła ją ochota na taj
ską kuchnię. Niestety, nigdzie w pobliżu nie serwowano takich egzotycznych potraw.
W Los Angeles zawsze miała mnóstwo róż-
181
nych możliwości: kina, teatry, restauracje, sklepy, a nade wszystko tłum obcych anonimowych
ludzi, w którym można się było zagubić. W Martis Hills wszystko było zwyczajne, dobrze znane i
przewidywalne aż do obrzydliwości, a kontakty z ludzmi zawsze bardzo osobiste i stanowczo zbyt
poufałe.
Podczas przerwy na reklamy przejrzała pocztę. Jak zwykle nic ciekawego: rachunki i materiały
reklamowe. Jedyny wyjątek stanowiła pachnąca różowa koperta.
Melissa patrzyła na kopertę i czuła, jak jej serce łomocze coraz prędzej.
A więc Rose znów próbowała się z nią kontaktować.
W czterdziestym szóstym roku życia Rose postanowiła zjawić się w życiu córki. Tej samej córki,
którą porzuciła, gdy maleństwo miało trzy miesiące. Rose miała wtedy ważniejsze sprawy na
głowie, niż opiekowanie się własnym dzieckiem. Postanowiła kontynuować świetnie zapo-
wiadającą się karierę baletnicy.
Uczciwie mówiąc, Rose nie wtargnęła w życie Melissy całkiem bez zapowiedzi. Od kilku lat co
jakiś czas próbowała nawiązać kontakt z córką, tylko że teraz to Melissa nie chciała jej znać i nie
życzyła sobie żadnych kontaktów z matką.
Obawiała się wszelkich związków, nie miała żadnych przyjaciół, wyłącznie kolegów i znajo-
182
mych. Nikt, a tym bardziej ona sama, nie dziwił się takiemu stanowi rzeczy.
Maleńka Melissa, przenoszona z jednej rodziny zastępczej do drugiej, prędko zrozumiała, że nie
warto przywiązywać się do ludzi, bo rozstania są bardzo bolesne, a powroty się nie zdarzają.
Dlatego w odruchu samoobrony zamknęła się w sobie. Zrobiła to bardzo skutecznie i nie
zamierzała zmieniać tego stanu rzeczy, który gwarantował jej bezpieczeństwo emocjonalne i
święty spokój.
Matkę widziała zaledwie kilka razy w życiu, chociaż przez dwa czy trzy ostatnie lata Rose bardzo
zależało na spotkaniach z córką. Jednak na pewno nie tak bardzo jak Melissie, kiedy była mała.
Ostatni raz widziały się, gdy Melissa się tutaj przeprowadziła. Rose zjawiła się u jej drzwi z
koszyczkiem domowych ciasteczek. Była bardzo stremowana, a mimo to zaproponowała Melissie,
żeby zjadły razem lunch.
Melissa odmówiła. Może z przekory? A może dlatego, że ciągle podświadomie czuła ogromny żal
do matki i nie umiała jej przebaczyć?
Bardzo długo radziła sobie bez matki, nauczyła się samotności i samowystarczalności. Po co komu
troskliwa mamusia, kiedy już jest dorosły? Zwłaszcza taka, której nie było przez wszystkie te
długie lata, w ciągU których była bardzo, ale to bardzo potrzebna.
A jednak Melissa z własnej woli przyjechała do
183
Martis Hills, do miasteczka, w którym mieszkała jej matka. Nikt jej tu nie zapraszał ani tym
bardziej nie zmuszał do przyjazdu, nawet nie namawiał.
Przypuszczała, że kiedyś w końcu będzie się musiała zastanowić, dlaczego to zrobiła, ale na razie
jeszcze nie była na to gotowa.
Otworzyła różową kopertę, rozłożyła kwiecisty papier listowy zapisany znanym już charakterem
pisma.
 Kochana Melisso,
chcę, żebyś wiedziała, że nie zamierzam się poddać. Ze wszystkich miasteczek na świecie
wybrałaś właśnie to, zamieszkałaś tutaj, blisko mnie. Uważam, że to dobry znak. Zadzwoń do
mnie, kiedy tylko zechcesz. Mam nadzieję, że to szybko nastąpi.
Całuję, Rose Anders - zawsze twoja mama".
Dobry znak? Ha! Po tylu latach marzeń o mamie, która zaplotłaby warkocze przed pójściem do
szkoły, a u dentysty potrzymałaby za rękę albo chociaż przytuliła po długim męczącym dniu...
Teraz już było za pózno na matczyną troskliwość. Stanowczo za pózno.
Melissa złożyła pachnący liścik, wrzuciła go do szuflady.
Jutro się zastanowię, co z nim zrobić, pomyślała niechętnie.
184
Nie zamierzała spotykać się z matką ani do niej dzwonić. Teraz już nie potrzebowała mamusi.
Sama sobie poradziła z dorastaniem i dojrzewaniem. Zrobiła to bardzo dobrze. A skoro matka jej
potrzebuje... No cóż, to nie będzie jej miała, postanowiła mściwie Melissa. Niech sobie siedzi sama.
To i tak mniejsza krzywda od tej, jaką ona mnie wyrządziła.
Zrobiło się pózno, więc położyła się spać. Przez okno widać było rozgwieżdżone nocne niebo, ja-
kiego w Los Angeles nigdy nie widywała. Melissa przyglądała się tym wszystkim
niewypowiedzianie pięknym konstelacjom i myślała sobie, że bez mrugnięcia okiem oddałaby to
całe piękno za miejski ruch i gwar.
- Pst!
Jason Lawrence odwrócił się na drugi bok. Nie, -stanowczo nie miał ochoty się budzić.
- Pst.
A niech to!
Mocniej zacisnął powieki, naciągnął kołdrę na głowę.
- Jason, proszę cię, spróbuj jeszcze raz. Obudził się. Ale to nie ten miły głos go obudził,
tylko skrzeczenie papugi.
Otworzył jedno oko. Pokój rozświetlał jasny blask poranka wpadający przez okna. W jednym z
nich ujrzał twarz... doktor Melissy Anders!
A więc wcale się nie obudził. Spał i przyśniła
185
mu się piękna Melissa. Drobna, z czarnymi włosami, o wyrazistych zielonych oczach i ustach,
jakby stworzonych do całowania. Boczyła się na niego, potraktowała go z góry. Nie miała pojęcia,
jak on lubi takie przebojowe kobiety. I na pewno do głowy jej nie przyszło, że to chłodne obejście
ani trochę nie zniechęciło Jasona. Wprost przeciwnie.
- Jason!
Zamrugał powiekami. Nie, to nie Melissa Anders stała pod oknem. Krótkie czarne włosy, zielone
oczy, ale... To była Rose Anders! Rose Anders z papugą.
Uśmiechała się przymilnie, pukała w okno i pokazywała Jasonowi papugę siedzącą na jej
ramieniu.
Jason usiadł, oparł się plecami o wezgłowie łóżka.
Do czwartej rano siedział nad kryminałem, który najpózniej za dwa tygodnie powinien trafić do
wydawcy. Teraz była - spojrzał na zegarek - siódma rano.
Jason musiał spać, żeby żyć. W nocy dręczyły go koszmary, wracały do niego najgorsze chwile
jego życia, ale nie brał proszków nasennych zaleconych , przez lekarza. Jak ognia bał się wszelkich
narkotyków. Więc żeby koszmary nie miały do niego przystępu, pracował w nocy, a spał w dzień.
Nikt nie miał prawa budzić go o tak wczesnej porze.
186
- Dzień dobry - powiedziała Rose. - Już nie śpiszŁ
Pewnie, że nie spał. Przecież sama go obudziła.
Tak samo jak go uratowała. Też zupełnie sama. Obiecał, że zrobi dla niej wszystko, a ona tak
niewiele chciała...
Tylko Rose Anders, ona jedna ze wszystkich ludzi pod słońcem, miała prawo budzić Jasona, kiedy
jej się podobało.
- Znowu Ł - zapytał, kuląc się w sobie.
- Nie martw się - pocieszyła go Rose. - Z papugą na pewno pójdzie ci łatwiej niż z Bobem.
Poczekam na ciebie przy drzwiach, dobrzeć
Jason siedział w poczekalni doktor Melissy Anders, wciśnięty pomiędzy starszego pana z jeszcze
starszym psem a kilkunastoletnią panienkę tulącą do siebie chomika. Stary człowiek i jego pies
drzemali z otwartymi ustami, a panienka żuła gumę i wpatrywała się w bliznę na twarzy Jasona.
W ciągu sześciu miesięcy, jakie minęły od wypadku, zdążył się już przyzwyczaić do takich
spojrzeń, chociaż ludzkie wścibstwo, nadal nie przestało go drażnić.
- Co się stało twojemu chomikowi^ - spytał tylko po to, żeby dziewczyna przestała się na niego
gapić.
- Ropień jej się zrobił. - Pogłaskała małego gryzonia, który wdzięcznie poruszył noskiem.
187
- Doktor Anders wyleczyła siostrę Brownie, więc mam nadzieję, że ją też wyleczy.
Jason popatrzył na dziecinną buzię, na pełne nadziei oczy. Zauważył niezliczoną ilość piegów na
nosie i ogromne kolczyki w uszach.
Takie ni to, ni sio, pomyślał. Już nie dziecko, a jeszcze nie panienka.
- Na pewno - pocieszył dziewczynę. - Doktor Anders to świetny weterynarz.
- Rose też tak mówi. Ze doktor Anders jest najlepsza. Chodzę do niej na lekcje tańca. Do Rose
Anders - dodała, żeby wszystko było jasne.
A więc ją też przysłała tutaj Rose, pomyślał Jason. Tak samo jak mnie.
Właściwie nie tak samo. Doskonale wiedział, na czym polega różnica. To właśnie była ta
przysługa, o którą Rose go prosiła. Jason miał przychodzić do kliniki Melissy z rozmaitymi
zwierzętami, miał się zaprzyjaznić z Melissą, zdobyć jej zaufanie, przełamać wyniesioną z dzie-
ciństwa niechęć do ludzi. A wszystko po to, żeby ułatwić Rose kontakt z córką, która nie chciała
jej znać.
Jason właściwie nie bardzo się dziwił postawie Melissy. Rose zostawiła maleńką Melissę na pastwę
losu, skazała na poniewierkę po rodzinach zastępczych. Do głowy jej nie przyszło, że skoro nie
może sama wychować dziecka, to trzeba je oddać do adopcji, dać szansę na posiadanie normalnej,
kochającej rodziny.
188
Rose wymyśliła sobie, że jeśli Melissa polubi jakiegoś człowieka, to potem pomału przestanie się
boczyć na innych ludzi, aż w końcu zechce się skontaktować także ze swoją matką.
Tym pierwszym człowiekiem, który zdobędzie zaufanie Melissy miał być właśnie Jason. A
ponieważ nie miał w domu żadnych zwierząt, Rose wypożyczała mu swoje, które raczej za nim
nie przepadały.
- Auć! - Jason chwycił się za ucho. Odwrócił głowę, rzucił papudze mordercze spojrzenie.
- Masz szczęście, że nie lubię piór, bo szybko byś się przekonała, jak ja umiem gryzć.
Mógłby przysiąc, że papuga uśmiechnęła się złośliwie.
Stary człowiek zachrapał, głowa opadła mu na bok. Obudził się.
- Ptak nie nadaje się na przyjaciela, synu
- powiedział. - Potrzebujesz zwierzaka, który dużo śpi.
Obaj spojrzeli na psa leżącego u stóp swego pana. Pies chrapał głośno.
- Może doktor Anders zrobi coś z pana twarzą
- powiedziała dziewczynka, ponownie przyglądając się bliznie. - Czy to boli?
Często zadawano mu to pytanie. Do tego też już się przyzwyczaił.
- Nie - odparł szorstko z nadzieją, że uda mu się uniknąć dalszych pytań.
Otworzyły się drzwi jednego z gabinetów,
189
w progu stanęła Melissa. Najpierw zauważyła Jasona, a dopiero potem siedzącą na jego ramieniu
szarą papugę Żako.
- Znowu jakiś problem?- spytała. Owszem, pomyślał Jason. Lubię na ciebie popatrzeć.
- Koniecznie musi pani obejrzeć moją papugę - powiedział. - Auć!
Przy wtórze radosnego skrzeku papugi zakrył dłonią swoje biedne, udręczone ucho. Jednak
przedtem zdążył jeszcze usłyszeć dziecięcy śmiech pannicy z chomikiem.
- Dlaczego się ze mnie śmiejesz? - spytał, spoglądając żałośnie na dziewczynkę.
- Piszczy pan jak dziewczyna. - Tym razem tylko się uśmiechała.
Melissa pokręciła głową.
- Jeszcze jeden problem z domowym ulubieńcem? - Bardziej stwierdziła, niż zapytała.
- Inaczej bym tu nie przychodził. - Jason wzruszył ramionami. Papudze chyba spodobała się ta
huśtawka, bo tym razem go nie dziobnęła.
- Niestety, dziś musi pan poczekać. - Melissa zwróciła się do starszego pana z psem. - Zapraszam
do gabinetu, panie Tyson.
Mężczyzna wstał, poklepał Melissę po ramieniu. Obudzony pociągnięciem smyczy pies, polizał ją
po ręce.
Melissa zdawała się być nieco zdenerwowana
190
poufałością mężczyzny, ale liznięcie psa przyjęła ze szczerym uśmiechem.
Zniknęli za drzwiami, ale już po kilku minutach cała trójka wyszła z gabinetu.
Następna w kolejce była dziewczynka z chomikiem.
- Rose prosiła, żeby panią od niej pozdrowić
- oznajmiła na wstępie piegowata pannica.
Uśmiech Melissy przygasł, ale dziewczynka nawet tego nie zauważyła.
Wreszcie przyszła kolej na Jasona.
Melissa wprowadziła go do gabinetu, stanęła tuż obok niego. Już miał powiedzieć coś dowcipnego,
żeby nawiązać rozmowę, kiedy zdał sobie sprawę, że doktor Anders stoi tak blisko wyłącznie ze
względu na wredną papugę.
Melissa cmoknęła.
Papuga zrobiła to samo.
Melissa skinęła głową.
Papuga też pokiwała łebkiem.
Melissa się uśmiechnęła, wyciągnęła rękę.
- Nie robiłbym tego na pani miejscu
- ostrzegł ją Jason. - Ten potwór lubi ludzkie mięso.
- Bzdura - prychnęła Melissa. - Może tylko za panem nie przepada. Proszę mi powiedzieć, co jej
dolega.
Posadziła sobie papugę na ręce.
- No... - Jason popatrzył na papugę. Próbował przypomnieć sobie, co mu powiedziała Rose, ale
191
pamiętał tylko tyle, że ma obłaskawić Melissę. O papudze zupełnie nic nie wiedział. Trzeba będzie
improwizować, pomyślał.
- Rose - zaskrzeczała papuga ze swego nowego stanowiska na ręce Melissy.
Melissa zesztywniała. Podejrzliwie wpatrywała się w ptaka.
- Co ona powiedziałaś - Melissa jeszcze nie krzyczała, ale niewiele jej do tego brakowało. - Co to
wszystko ma znaczyć?
Jason wpadł w popłoch. Musiał natychmiast coś wymyślić. Najlepiej, żeby było z sensem.
- Mówi, że chce różę. Dosłownie się nimi zajada. Zwykle zjada tylko płatki, czasami środek, ale
bardzo rzadko. - Jason paplał jak nakręcony, byleby tylko zagadać Melissę, byle go nie wygoniła. -
Ale tym razem zjadła gałązkę i boję się, żeby jej nie zaszkodziła.
Melissa popatrzyła na niego, a potem w skupieniu zbadała papugę.
- Wygląda na całkiem zdrową - oznajmiła. -1 niech pan przestanie ją do siebie zrażać. Wtedy się
uspokoi.
- Ja ją do siebie zrażam? - zdumiał się Jason. - W życiu się pani tak nie pomyliła. Proszę sobie
obejrzeć moje bjedne ucho.
Zanim zdążył pomyśleć, co właściwie robi, już odgarnął włosy, odwrócił się do niej profilem,
demonstrując pogryzione ucho. I bliznę.
Zdrętwiał, ale nim zdążył się poruszyć, Melissa
192
położyła dłoń na jego ramieniu, przytrzymała, żeby się nie ruszał. Jej miękki ciepły oddech
połaskotał mu skórę.
- Mam dobrą i złą wiadomość - odezwała się Melissa.
Podniósł głowę, popatrzył jej prosto w oczy.
- Zacznijmy od złej - zaproponował, naprawdę gotów na najgorsze.
- Zła wiadomość to taka, że papuga rzeczywiście wygryzła panu solidny kawał ciała, a dobra... No,
cóż-westchnęła - ma pan jeszcze drugie ucho.
Odsunęła się od niego razem z przeklętą papugą. Nie zapytała o bliznę, jakby jej nie zauważyła.
Jason poczuł wdzięczność i szacunek dla tej dziwnej kobiety.
- Pewnie przyniosę tu jeszcze niejedno zwierzę, które będzie pani potrzebowało - powiedział,
zapomniawszy na chwilę o swej niechęci do papugi.
Kąciki ust Melissy drgnęły, jakby chciała się uśmiechnąć, ale w końcu zrezygnowała.
- Obciążę pana rachunkiem za każdą wizytę - oznajmiła. - Czy naprawdę warto się tak poświęcać?
Przypuszczała więc, że on tu przychodzi, żeby z nią flirtować. Nie domyślała się, że Jason ma coś
wspólnego z Rose. A więc podstęp się udał, pomyślał. Jeszcze niezupełnie, ale prawie.
Wystarczy ją zaprosić na randkę, pocałować i pierwsze lody zostaną przełamane. Rose będzie
193
zadowolona i może wreszcie przestanie mu przynosić te okropne zwierzęta.
I nagle dotarło do niego, że zadanie, jakie mu Rose zleciła, przestało być najważniejsze, że on
chętnie przyjdzie do kliniki tylko po to, żeby się spotkać z Melissą, że z radością umówi się z nią
na randkę. Ale już nie dla Rose. Dla siebie.
Zapragnął przytulić do siebie tę kruchą Melissę Anders, zachciało mu się ją pocałować. Nie po to,
żeby ją oswoić, ale wyłącznie dlatego, że miał na to ochotę.
Ale się porobiło, pomyślał. Jak się wyda, że to Rose mnie tu przysłała, pani doktor nie będzie
chciała mnie znać.
- Do widzenia - powiedziała stanowczo, sadowiąc mu na ramieniu papugę.
Gdy tylko domyśliła się, że chciał z nią poflirtować, natychmiast dała mu kosza. Nie wiedziała, że
Jasona nie tak łatwo się pozbyć.
- Do zobaczenia - odrzekł, czując, jak radosny uśmiech wypełza mu na twarz.
Owszem, niełatwo go było wyrzucić, ale nawet gdyby naprawdę nie chciał znać Melissy, gdyby
nie miał ochoty jej widywać, i tak będzie musiał nadal przychodzić do jej kliniki z cudzymi
zwierzakami.
Rose umiała postawić na swoim.
ROZDZIAA TRZECI
Melissa zamknęła klinikę punktualnie o szóstej po południu, jak zwykle. Postała chwilę na
schodkach, żeby pooddychać czystym powietrzem, rozejrzeć się po okolicy. Niewysokie wzgórza,
rozległe pastwiska, na nich krowy. Nic nadzwyczajnego.
Mnóstwo przestrzeni, morze zieleni, codzienne obcowanie z naturą. Trzeba czasu, żeby do tego
przywyknąć.
Zawsze po pracy szła na pocztę odebrać korespondencję, a potem kupowała sobie coś do jedzenia.
Najczęściej było to jakieś mrożone danie do podgrzania w mikrofalówce, ale czasami pozwalała
sobie na luksus kupienia czegoś świeżego w kawiarni, co nie zmieniało faktu, że kolacja prawie
zawsze była odgrzewana.
Melissa nie miała ani czasu, ani ochoty na gotowanie. Może gdyby miała rodzinę...
195
Nie. Nie potrafiła sobie wyobrazić siebie krzątającej się po kuchni. Nawet gdyby miała rodzinę.
A jednak często zastanawiała się, jakby się czuła, jedząc kolację z ludzmi, którzy ją kochają,
którym zależy na jej towarzystwie.
Nigdy nie udało jej się wzbudzić w sobie takiego uczucia, nie umiała sobie wyobrazić, że może się
czuć dobrze w towarzystwie ludzi. Stanowczo wolała zwierzęta.
Weszła do budynku poczty, otworzyła swoją skrytkę. Jeszcze jedna różowa koperta!
Melissa postanowiła natychmiast przeczytać list od Rose, a potem wyrzucić go do kosza na śmieci
tutaj, na poczcie. W ten sposób nie musiałaby się zastanawiać, co zrobić z niechcianym listem:
zachować, podrzeć, a może spalić? Gdyby zaniosła go do domu, musiałaby się zdecydować na
jedną z tych możliwości i pewnie znów włożyłaby kopertę z listem do szuflady, a tak sprawa była
prosta: przeczyta, podrze, wrzuci do kosza i po kłopocie.
 Kochana Melisso,
Nie zamierzam się poddać. Proszę, pozwól mi się z Tobą zobaczyć. Bardzo chcę Cię poznać i
porozmawiać z Tobą.
Nie znasz całej prawdy, a ja bardzo bym chciała, żebyś poznana moją wersję wydarzeń. Wiem, że
to niczego nie zmieni, nie naprawi krzywdy, jaką Ci wyrządziłam, ale może jakimś
196
cudem uda nam się zapomnieć o przeszłości. Całuję. Rose, zawsze Twoja matka".
Melissa jeszcze raz przeczytała list, a potem jeszcze raz. Zrobiło jej się smutno, choć nie wiedziała
dlaczego. Zaskoczyło ją to uczucie. Było zupełnie nie na miejscu. Trzymała list nad koszem na
śmieci, jakby wcale nie była pewna, czy naprawdę chce go tam wrzucić.
- Rachunek, co?
Aż podskoczyła. Odwróciła się i zobaczyła Jasona Lawrence'a. Stał w tych swoich spranych
levisach, ciemnej podkoszulce, na którą narzucił kraciastą flanelową koszulę i uśmiechał się radoś-
nie. On także trzymał w ręku listy, ale nie jeden, tylko kilka.
Melissa spojrzała na pachnący liścik Rose i serce jej się ścisnęło.
- Wolałabym rachunek - mruknęła.
- Naprawdę? - Wyciągnął rękę po różową kopertę, ale Melissa schowała ją za plecami.
- Nie pański interes - warknęła.
- Fakt - zgodził się potulnie, patrząc jej przy tym prosto w oczy. - Na pewno nie mój. Pomyślałem
sobie tylko, że skoro tak panią denerwuje, to pomogę się go pozbyć.
- Wcale nie jestem zdenerwowana - zaprzeczyła.
- Skoro tak pani twierdzi... - Wciąż się jej przyglądał. Najwyrazniej doszedł do jakichś
197
wniosków, bo postanowił zmienić temat. - Ma pani za sobą ciężki dzień - stwierdził.
- Chyba tak - wzruszyła ramionami. Zawsze miała dużo pracy, ale nie praca ją
męczyła, tylko ludzie. Żałowała, że zwierzęta nie mogą same przychodzić do weterynarza.
- Za dużo pani pracuje - stwierdził Jason.
- Lubię swoją pracę.
- To dobrze, ale nie można przecież pracować bez przerwy. Czasami trzeba się zabawić. - Puścił do
niej oko. - A skoro już o tym mowa, to może pozwoli się pani zaprosić na drinka?
- Czuję się świetnie.
- Ale wygląda pani jak z krzyża zdjęta.
- Nie zna mnie pan - broniła się Melissa.
- Skąd ta pewność?
- Widział mnie pan dopiero dwa razy.
- Aż dwa razy - poprawił ją Jason. - I żeby pani udowodnić, że znam się na ludziach, to powiem, że
jest pani kobietą, która pracuje od świtu do zmierzchu nie tylko dlatego, że kocha swoją pracę, ale
także dlatego, że nie ma nic oprócz niej. Wieczorami wraca pani do domu i myśli:  Dobrze, że
jestem sama, mam swoją pracę". Samotnie zjada pani kolację, trochę popatrzy w telewizor, a
potem pada pani na łóżko wykończona i patrzy w sufit, zastanawiając się, jakby to było mieć
kogoś, kto by panią
przytulił. Rano budzi się pani i śmieje z siebie, bo przecież nie potrzebuje pani nikogo, kto by
198
panią przytulał, bo tak jak jest, jest dobrze, a potem wszystko zaczyna się od nowa.
Skąd on to wie, myślała Melissa, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Skąd on może to
wszystko wiedzieć? Jakby mnie co wieczór podglądał, jakby umiał zajrzeć w głąb duszy.
- Jak mi poszło? - zapytał cicho.
- Nie oglądam telewizji - powiedziała. - To znaczy, oglądam - poprawiła się prędko, bo nie lubiła
kłamać bez potrzeby. - Ale rzadko.
Roześmiał się.
- Daj się gdzieś porwać, Melisso. - Nagle zaczął jej mówić po imieniu, jakby dogłębna znajomość
jej najskrytszych myśli dawała mu takie prawo. I Melissa nie zaprotestowała, jakby ona sama też
mu to prawo przyznała. - Przeżyj coś miłego poza swoją kliniką.
- Uważasz - ona także przestała tytułować Jasona  panem" - że tylko w pracy miło spędzam
czas1?
- A ty tak nie uważasz? - prowokował. Ani trochę jej nie wierzył. - No, to mi powiedz, co ostatnio
zrobiłaś wyłącznie dla własnej przyjemności.
- To proste... - zaczęła absolutnie pewna, że to żaden kłopot, ale prawie natychmiast straciła
rezon. - Wczoraj wieczorem zrobiłam sobie kąpiel w pianie! - Nareszcie sobie przypomniała.
- No, no, ale bal - Jason kpił z niej w żywe oczy.
199
Wsunął swoje listy do kieszeni spodni, a potem uśmiechnął się do Melissy tak czarująco, że aż puls
jej przyśpieszył.
- Mam świetny pomysł - powiedział - tylko mi tu nie zemdlej z wrażenia. Co powiesz na to, żeby
spróbować innej przyjemności i to nim minie dwadzieścia cztery godziny od tej twojej kąpieli w
pianie?
- Co masz na myśli? - spytała, przyglądając mu się nieufnie.
- Ależ ty jesteś podejrzliwa - pokręcił głową.
- Mam na myśli kolację.
- Kolację - powtórzyła. Tyle chyba mogła znieść, chociaż...
- Za dużo, jak dla ciebie?
- Możliwe - mruknęła, a po chwili dodała:
- Zgodzę się, ale pod warunkiem, że zjemy razem kolację i na tym koniec.
- Zgoda. - Jason bez wahania przyjął jej warunki. - Rozumiem, że seks jest wykluczony?
Dopiero po chwili zorientowała się, że z niej żartował. Na szczęście nie zdążyła palnąć żadnego
głupstwa.
- Odpręż się - poprosił. Tym razem był poważny i patrzył jej prosto w oczy. - Nie zamierzam
zmuszać cię do niczego, na co nie będziesz miała ochoty.
- Dobrze - szepnęła Melissa. - Wierzę ci. Spuściła wzrok i dopiero wtedy przypomniała
sobie, że ciągle jeszcze trzyma w dłoni różową
200
kopertę. Rozum kazał jej natychmiast wrzucić ten list do śmieci, ale widocznie serce wzięło górę
nad rozumem, ponieważ wsunęła kopertę do torebki. Zauważyła, że Jason się uśmiechnął, jakby
decyzja Melissy sprawiła mu przyjemność.
W miasteczku nie było zbyt wielu miejsc, w których można by zjeść kolację. Mogli się wybrać do
Serendipity Cafe, do Taco Bell Express albo do baru w hotelu Bulls Inn.
Jasonowi żadna z tych możliwości nie odpowiadała. Stanowczo wolał sam zrobić zakupy i
skomponować dla nich dwojga niepowtarzalny posiłek, który zjedzą w domu, w intymnej atmo-
sferze.
Podjechał pod sklep spożywczy, wyłączył silnik i popatrzył na Melissę.
Była zdenerwowana. Na pewno mu nie ufała i może nawet żałowała, że zgodziła się gdziekolwiek
z nim pojechać.
- Wejdziesz ze mną do sklepu? - zapytał. - Będziesz mogła sama się przekonać, czy nie kupuję
jakiejś trucizny.
Melissa się roześmiała, ale jakoś bez przekonania, co tylko utwierdziło Jasona w przekonaniu, że
nadał mu nie ufa i że spodziewa się po nim wszystkiego najgorszego.
Weszli do sklepu. Jason pchał wózek, a Melissa dreptała obok niego, przyglądając mu się ukrad-
kiem.
201
Włożył do koszyka kilka rodzajów dpbrego sera, krakersy, a w garmażerii zamówił pieczonego
kurczaka i sałatkę z makaronem. Ponieważ zawsze robił zakupy chaotycznie, trochę pochodzili po
sklepie w poszukiwaniu wina i po drodze zabłądzili do działu z produktami dla zwierząt.
Wśród znanych sobie przedmiotów Melissa wreszcie się odprężyła. Widać to było gołym okiem.
- Wolisz psy czy koty? - zapytała. Po raz pierwszy, odkąd weszli do sklepu, w ogóle się do niego
odezwała.
Jason nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. W ogóle nie przepadał za zwierzętami, ale czuł przez
skórę, że nie powinien się tym chwalić, zwłaszcza Melissie.
Kiedyś dużo podróżował po świecie, zbierając materiały do swoich książek, toteż nie mógł mieć w
domu nawet kota. Ostatnio życie globtrotera już go nie pociągało, ale nadal nie miał w domu
żadnego zwierzaka.
Za to jego sąsiadka, ta kobieta, która wyciągnęła go z samochodu na kilka sekund przed
wybuchem, o ta z pewnością była wielką miłośniczką zwierząt.
Odwiedziła go w szpitalu, kiedy odzyskał przytomność. Wtedy jej podziękował i powiedział, że z
wdzięczności za uratowanie życia zrobi dla niej wszystko, o cokolwiek go poprosi. Wystarczy, że
powie, a Jason
202
zawsze we wszystkim jej pomoże. Nawet w środku nocy.
Niestety, składając tę obietnicę, nie wiedział, że ma do czynienia z osobą zdesperowaną, która nie
cofnie się przed niczym, byleby tylko odzyskać swoje dziecko.
Skąd miał wiedzieć, że jej dziecko to piękna pani weterynarz z Martis HillsS Nie miał pojęcia, że
Rose każe mu ją oswoić, jak nieufnego psiaka lub dzikiego kota. A jednak się zgodził. Nie tylko
dlatego, że był jej to winien, że obiecał jej pomoc. Rose opowiedziała mu smutną historię swego
życia. Powiedziała, że zostawiła Melissę w rodzinie zastępczej, bo zdawało jej się, że za; trzy
miesiące, najwyżej za pół roku, wróci po swoje maleństwo. Przez te pół roku... no, może troszkę
dłużej... zamierzała zarobić dość pieniędzy, żeby potem mogła spokojnie żyć z córeczką gdzieś na
prowincji.
Była zupełnie sama, nie miała nikogo, żadnego oparcia, znikąd żadnej pomocy.
Narzeczony Rose, ojciec Melissy, od momentu, kiedy zaszła w ciążę, stawał się coraz bardziej
agresywny. Okazało się, że już od dłuższego czasu zażywa narkotyki, które ostatnio zaczął dość
często popijać alkoholem. Rose panicznie się go bała, ale najbardziej bała się tego, że mógłby w
czasie jednego ze swych napadów agresji zrobić krzywdę maleństwu.
Zwróciła się więc o pomoc do rodziców, wy-
203
znając im całą prawdę o sytuacji, w jakiej się znalazła. Niestety, rodzice Rose okazali się strasznie
purytańscy, surowi i chyba bez serca, bo natychmiast się jej wyrzekli, kiedy dowiedzieli się, że jest
w ciąży i nie zamierza wyjść za mąż za ojca dziecka. Za nic nie chcieli się zgodzić, żeby córka
zostawiła pod ich opieką swoje nieślubne dziecko, a sama znowu gdzieś z dala od domu
prowadziła  rozwiązłe życie tancerki". Wyrzekli się córki i wnuczki, uważając, że Rose powinna
ponieść surowe konsekwencje swojego niemoralnego prowadzenia się. Rose była więc zdana
wyłącznie na siebie. Dlatego postanowiła zostawić Melissę w rodzinie zastępczej, mając nadzieję,
że najdalej za rok po nią wróci i potem już zawsze będą razem. Ale nie wróciła.
Jej kariera wybitnie uzdolnionej baletnicy pięknie się zapowiadała i Rose żal było porzucać scenę.
Zresztą, dziecku nie działa się żadna krzywda i bardzo dobrze się rozwijało. Rose od czasu do
czasu odwiedzała swoją córeczkę w kolejnych rodzinach zastępczych. Widziała, że nikt jej nie
krzywdził, że zawsze miała dobrą opiekę. Tyle, że co jakiś czas zmieniali się opiekunowie. Ale
zawsze byli to przyzwoici ludzie i bardzo lubili małą Melissę.
Rose była wówczas za młoda, żeby wiedzieć, jak bardzo dziecko potrzebuje matki, niekoniecznie
tej, która je urodziła, tylko takiej kobiety,
204
która byłaby przy nim zawsze, do której w każdej chwili można się przytulić, która obroni przed
wrogim, niebezpiecznym, wielkim światem. Gdyby o tym wiedziała, być może zrzekłaby się
swoich praw rodzicielskich, może pozwoliłaby jakiemuś bezdzietnemu małżeństwu adoptować i
pokochać małą Melissę, i zatrzymać ją przy sobie na zawsze. Dziś Melissa nie byłaby taka samotna,
bo miałaby przy sobie kochających ją rodziców, którzy nie wyobrażaliby sobie życia bez niej.
Nie ta matka, co urodzi, ale ta, która pokocha i wychowa.
Ale tę życiową prawdę Rose rozumiała dopiero teraz, kiedy była już dojrzałą kobietą. Skąd mogła
o tym wiedzieć, kiedy sama jeszcze była dzieckiem? No, może już nie dzieckiem, ale na pewno
niedojrzałą emocjonalnie, młodą dziewczyną.
Trudno, stało się. Melissę wychowano bez prawdziwej rodzicielskiej miłości, skazano na
samotność. Ale to nikt inny, tylko Rose skazała swoją córkę na samotność. Teraz już rozumiała
swoją winę i chciała jakoś tę winę odkupić, ale Melissa jej na to nie pozwalała. Nie odpowiadała na
listy, odkładała słuchawkę, kiedy Rose do niej dzwoniła i w ogóle nie chciała mieć nic wspólnego
ze swoją wyrodną matką.
Przełom nastąpił około pół roku temu, kiedy to Melissa wynajęła od doktora Myersa klinikę we-
terynaryjną i przyjechała do Martis Hills. Ze wszystkich małych miasteczek w całej ogromnej
205
Ameryce wybrała właśnie to, a nie żadne inne miasteczko.
Ta decyzja córki obudziła w Rose nową nadzieję. Wprawdzie Melissa nadal unikała wszelkich
kontaktów z matką, ale przynajmniej była blisko i to z własnej woli.
Rose wpadła na szatański pomysł. Skoro Melissa kocha zwierzęta, trzeba do niej dotrzeć przy
pomocy zwierząt. I przystojnego mężczyzny. Dlatego Jason zjawiał się w klinice doktor Anders z
coraz to innym zwierzakiem z menażerii Rose.
Z początku nie wierzył w powodzenie tej intrygi, ale im częściej widywał Melissę, tym bardziej
podziwiał przenikliwość Rose. Teraz, kiedy zobaczył, jak w sklepie uśmiecha się serdecznie do
zwierząt przedstawionych na plakatach reklamujących karmę, musiał przyznać, że Rose miała
dobry pomysł.
Problem w tym, że Jasonowi nagle odechciało się wszelkich intryg. Miał ochotę na zwykłą kolację
we dwoje, bez żadnych kłamliwych powodów. Nigdy bardziej niż w tej chwili nie żałował, że
zgodził się na udział w podstępnej intrydze Rose.
- Chodzmy - powiedział i delikatnie pociągnął za rękaw rozanieloną Melissę wpatrzoną w
podobiznę wyjątkowo miłego psiaka.
W końcu znalezli dział z winami, Jason wybrał butelkę, nie pytając Melissy o zdanie.
- Brakuje nam już tylko deseru - powiedział,
206
popychając wózek między półkami. - Jakie ciasteczka najbardziej lubisz?
- Nie jadam ciasteczek - burknęła Melissa. - Są bardzo niezdrowe.
- Ale za to bardzo smaczne. - Jason starał się jakoś ją rozruszać, ale nie bardzo mu to wychodziło.
Widocznie Melissa ożywiała się tylko na widok zwierząt lub w pobliżu ich fotografii.
Zapłacił za zakupy, zapakował je do samochodu, usadził w nim Melissę i pojechał. Przejechał
przez całe miasto, skręcił na autostradę.
- Dokąd jedziemy? - Zaniepokoiła się Melissa.
- Niespodzianka. - Jason uśmiechnął się do niej przymilnie. Nie pomogło.
- Nie lubię niespodzianek - mruknęła.J Patrzyła na wiejski krajobraz, ale już więcej się
nie odezwała. Jak okiem sięgnąć, rozciągały się łagodne wzgórza, zielone pastwiska ogrodzone
płotami, za którymi pasły się konie, krowy albo owce.
Skręcili w boczną krętą drogę obsadzoną po obu stronach starymi dębami. Po kwadransie dotarli
nad małe jeziorko.
Jason urodził się i wychował w tej okolicy, toteż znał ją jak własną kieszeń, a z tym jeziorkiem
wiązało się niejedno miłe wspomnienie. Zawsze właśnie tutaj przywoził dziewczyny na piknik i
nigdy nie kończyło się tylko na jedzeniu.
Dzisiaj nie mam najmniejszych szans na coś więcej, pomyślał.
207
- Co tu jest? - spytała Melissa, patrząc na niego podejrzliwie.
- Najlepsze miejsce piknikowe w całej Ameryce - powiedział wesoło.
Pomógł jej wydostać się z auta, po czym wyjął koc i kosz z jedzeniem.
Melissa wciąż była nieufna i płochliwa jak sarna. Jason musiał bardzo uważać, żeby jej nie
wystraszyć.
Usiedli na kocu nad samym brzegiem jeziora. Melissa trzymała się od niego tak daleko, jak to tylko
było możliwe. W eleganckich czarnych spodniach i białej bluzce na tle niebieskiej wody i zielonej
trawy wyglądała wyjątkowo pięknie: czarne, krótko ostrzyżone włosy tak rozkosznie opadały jej
na czoło, że Jasona aż palce świerzbiły, żeby je pogłaskać. Nie zrobił tego, tylko nalał wina,
wypakował wiktuały i zabrali się do jedzenia. Jedli w milczeniu. Dopiero przy deserze, przy tych
niezdrowych ciasteczkach, Melissa wreszcie się do niego odezwała.
- Czym się zajmujesz? - spytała. Chyba już się zorientowała, że nie był farmerem.
- Jestem pisarzem - powiedział, uśmiechając się na widok jej zdumionej miny. - Teraz pracuję nad
kryminałem psychologicznym.
- Dlaczego akurat kryminał? - drążyła Melissa. - Skąd taki beztroski człowiek może się znać na
strachu? Ty chyba nigdy w życiu niczego się nie bałeś.
208
Przeleciało mu przez głowę wspomnienie wypadku: ulewa, burza z piorunami, śliska droga i ten
przeklęty jeleń tuż przed samochodem. I te cholerne hamulce, które odmówiły posłuszeństwa.
Przypomniał sobie tę chwilę straszliwego przerażenia, gdy samochód sunął bezwładnie w stronę
drzewa. Po odzyskaniu przytomności na moment zobaczył przemoczoną, zziębniętą Rose,
wyciągającą go z wnętrza wraku... I na koniec wspomnienie przebudzenia się w szpitalu po kilku
dniach leżenia bez przytomności.
Pewnie, że się bał, przerazliwie, ale nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się do Melissy.
- Przecież powieść kryminalna to fikcja literacka - powiedział. - Nie ma w tej książce ani słowa o
prawdziwych wydarzeniach.
Roześmiała się jakby swobodniej. W każdym razie Jasonowi tak się wydawało. Może wreszcie
zaczęła się oswajać?
- A co rodzina mówi o tej twojej fikcji?
- spytała.
- Rodzice nie żyją, a bracia są w wojsku
- odparł. - Trochę się dziwią, że wolę używać pióra niż broni, ale... generalnie rzecz biorąc...
chyba są ze mnie dumni. - Podał jej jeszcze jedno ciasteczko. - A gdzie mieszka twoja rodzina?
Nienawidził się za to pytanie, bo przecież doskonale znał odpowiedz, tylko nie mógł się do tego
przyznać.
- Ja nie mam rodziny. Jeśli nie liczyć tych
209
zastępczych, w których mnie przechowywano.
- Zbierała okruszki z koca, byleby tylko nie patrzeć na Jasona.
- Co się stało z twoimi rodzicami? - Musiał udawać ignoranta. Za nic nie mógł zdemaskować Rose.
- Ojca wcale nie znam, a matka... owszem, żyje, ale... - Melissa wzruszyła ramionami. - Ludzie z
opieki społecznej ciągle mieli nadzieję, że matka w końcu zabierze mnie do siebie, ale ona nie
miała czasu. I na adopcję też się nie godziła. Pewnie myślała, że jak się zestarzeje, to córeczka się
nią zaopiekuje. Nawet nie wie, jak bardzo się pomyliła.
Jason pomyślał, że każda z tych kobiet ma swoją rację. Na szczęście on na razie nie musiał
opowiadać się za żadną z nich.
Podał Melissie ciasteczko w taki sposób, żeby ich palce się musnęły. Cofnęła rękę.
- Dlaczego nie chcesz, żebym cię dotykał?
- zapytał cicho.
- Prawie wcale cię nie znam - powiedziała Melissa, jakby to wszystko tłumaczyło.
- Nie lubisz, żeby cię dotykano? - domyślił się Jason.
- Ja w ogóle nie przepadam za ludzmi - powiedziała, nie patrząc na niego. - Zresztą to chyba
widać.
- A może zrobiłabyś wyjątek?
- Dla ciebie? - Nie trzeba było profesora
210
psychologii, żeby się domyślić. Zwłaszcza, jeśli się widziało urzekający uśmiech Jasona.
- A jak myślisz, po co przyszedłem do kliniki z tą przeklętą papugą?
Melissa pokręciła głową i zaśmiała się cichutko.
- Wiedziałam, że papudze nic nie dolega.
- To dlaczego mi nie powiedziałaś?
- Miałam powiedzieć przy pacjentach, że przynosisz mi zwierzaki tylko po to, żeby się ze mną
zobaczyć?
- Ale by mieli głupie miny! - Jason roześmiał się głośno.
Melissa coraz bardziej mu się podobała. Była dobra, uczciwa, kochała swoją pracę i wiedziała,
czego chce od życia. Miała w sobie też coś absolutnie wyjątkowego. Tylko ona jedna ze
wszystkich ludzi, jakich spotkał w ciągu minionego półrocza, ani słowem nie wspomniała o
bliznie szpecącej prawą połowę twarzy Jasona. Wszyscy inni: przyjaciele, znajomi i całkiem obcy
ludzie koniecznie chcieli wiedzieć, skąd on ma tę bliznę. Jakby ich to naprawdę obchodziło.
Tylko Melissa nie zapytała.
Może właśnie dlatego, że ją obchodzi, pomyślał Jason. Skoro potrafi współczuć zwierzętom, to
może i nad cierpiącym człowiekiem potrafi się ulitować.
Był zły na Rose, że wciągnęła go w tę intrygę, z której nie umiał się wyplątać, nie robiąc krzywdy
Melissie. Chociaż z drugiej strony... Gdyby nie
211
Rose, pewnie nigdy nie dowiedziałby się o istnieniu Melissy. Gdyby nie Rose, nie byłoby go wśród
żywych.
Ale co ja mam teraz z tym fantem zrobić? - pomyślał zafrasowany.
ROZDZIAA CZWARTY
Następnego dnia w klinice Melissa miała tyle pracy, że nie wiedziała w co najpierw ręce włożyć.
Dwoiła się i troiła, ale poczekalnia i tak bez przerwy była pełna. Na szczęście pacjenci z Martis
Hills, a raczej opiekunowie jej pacjentów, zazwyczaj nigdzie się nie spieszyli. I zawsze
zachowywali się jak na spotkaniu towarzyskim, a nie jak w poczekalni u weterynarza.
Przydałaby mi się pomoc w recepcji, pomyślała Melissa. Ktoś powinien zapisywać pacjentów i
zajmować się papierkową robotą.
Obiecała sobie, że wkrótce znajdzie kogoś odpowiedniego, ale jeszcze nie teraz, za miesiąc lub
dwa, kiedy wreszcie uda jej się stanąć na nogi.
W końcu opatrzyła ostatnich pacjentów: kulawego kurczaka, kota,, który połknął monetę, i
oswojonego szczura ze złamanym ogonem. Poczekalnia opustoszała, więc Melissa siadła za
213
biurkiem, żeby uporządkować karty pacjentów i formularze rachunków, które przez cały dzień
rzucała na blat biurka.
Nagle drzwi wejściowe się otworzyły, dzwonek nad nimi, jak zwykle, narobił hałasu i do recepcji
wpadł ogromny, tryskający energią bernardyn. Za psem, kurczowo trzymając się smyczy, biegł
jego opiekun.
Melissa wybuchnęła śmiechem.
- Zaczekaj, Misiek, nie tak szybko! - krzyczał Jason.
Pies najpierw ustawił go na środku poczekalni, ale już po chwili podbiegł do Melissy, a
nieszczęsny Jason za nim.
- Cześć - zdążył powiedzieć, nim pies zaciągnął go w drugi koniec pokoju.
- Misiek też zachorowała - zapytała Melissa z kpiną w głosie.
Nikt przy zdrowych zmysłach by nie uwierzył, że to ruchliwe psisko może mieć jakikolwiek
problem ze zdrowiem. No, co najwyżej mógł mieć na co dzień za mało ruchu.
Właściwie powinna zażądać od Jasona, żeby się wytłumaczył, zarówno z dwóch poprzednich
wizyt, jak i tej trzeciej, ale jakoś nie miała ochoty. Było jej przyjemnie, że ten przystojny
mężczyzna tak bardzo się nią interesuje, że z jej powodu gotów jest płacić za leczenie całkiem
zdrowych zwierzaków.
Melissa cichutko zagwizdała. Ogromne psisko
214
szczeknęło radośnie i zaraz do niej podbiegło, ciągnąc za sobą Jasona.
- Uważaj - ostrzegł ją, widząc, że pies obwąchuje dłoń Melissy. - To potwór w psiej skórze. Nie
zdaje sobie sprawy z własnej siły. Albo cię zabije, albo, co najmniej, utopi w ślinie.
- Siad - poleciła Melissa i Misiek posłusznie usiadł.
Jednak nie był taki całkiem zdrowy. Kiedy miotał Jasonem po całej poczekalni, Melissa zauważyła,
że pies kuleje.
- Aapa - rozkazała, wyciągając do niego rękę. Pies podniósł chorą łapę i popatrzył na Melissę
swymi wielkimi, ufnymi oczami.
- Mój ty biedaku - szepnęła Melissa, obejrzawszy chorą łapę.
- Jestem kompletnie wykończony; - Jason westchnął ciężko i przykucnął obok Melissy.
- Mówiłam do psa - uświadomiła go Melissa.
- A już miałem nadzieję, że mnie pożałowałaś. - Jason zrobił komiczną minę. - Zapomniałem, że
ludzie cię nie obchodzą.
Tymczasem Misiek przyjaznie lizał Melissę po twarzy.
- Czy ja też mogę cię pocałować? - spytał Jason bez wielkiej nadziei.
Melissa udała, że nie czuje przyspieszonego kołatania serca i spojrzała w roześmiane oczy Jasona.
- A umiesz to zrobić tak dobrze jak on?
215
- Lepiej. Znacznie lepiej - zapewnił. - Chcesz się przekonać?
Nie chciała. To znaczy chciała, tylko bardzo się bała. Sama bliskość Jasona sprawiała, że serce
Melissy tłukło się w piersi jak szalone, tak jak w tej chwili. Wolała nie myśleć, co by się stało,
gdyby ją pocałował.
- Obiecałeś, że nie będzie całowania - przypomniała.
- Nieprawda. Obiecałem, że nie będzie seksu.
- No, to teraz obiecaj. - Roześmiała się nerwowo. - Obiecaj, że nie będzie całowania.
- Melisso...
- Obiecaj!
- No, dobrze - westchnął. - Jak nie chcesz, to
cię nie pocałuję.
- A ja cię nie wyrzucę za drzwi. - Musiała kilka razy głęboko odetchnąć, żeby się uspokoić. -
Misiek ma drzazgę w łapie.
Wstała i pies zrobił to samo. Zachowywał się spokojnie, stał grzecznie przy nodze Melissy. Po
prostu nie ten sam pies.
Zawsze działała uspokajająco na zwierzęta, ale za każdym razem, kiedy to się zdarzało, ciągle się
temu dziwiła. A jednocześnie, tylko wtedy, kiedy zdarzało się coś takiego, jak w tej chwili z
Miśkiem, czuła się potrzebna. Naprawdę miała po co żyć.
- Chodz - powiedziała do psa.
Weszła do gabinetu, a Misiek posłusznie podreptał za nią.
216
- Jak ty to robisz? - zapytał Jason, patrząc na nią z podziwem.
- Umiem się obchodzić ze zwierzętami. - Melissa wzruszyła ramionami. - Każdy weterynarz to
potrafi.
Misiek usiadł, grzecznie podniósł łapę i zapiszczał cichutko.
Trzeba go było posadzić na stole do badania, ale ponieważ był duży i ciężki, Melissa nie
poradziłaby sobie sama.
Trzeba będzie poprosić o pomoc Jasona, pomyślała.
Nienawidziła tego, nie umiała nikogo o nic prosić. Zawsze sama radziła sobie z problemami.
Lecz tym razem nie musiała prosić. Jason sam się domyślił, że taka drobna kobieta nie uniesie
wielkiego, ciężkiego zwierzaka. Wziął Miśka na ręce i zaniósł go na stół.
Melissa dopiero po chwili się zorientowała, że gapi się na napięte mięśnie Jasona rysujące się pod
koszulką. Zarumieniła się aż po cebulki włosów.
Ostrożnie wyjęła drzazgę z psiej łapy, a kiedy było po wszystkim, Misiek czule polizał ją po
twarzy.
Melissa pogłaskała psa i przytuliła do siebie.
Czasami zastanawiała się, jakim cudem udało jej się przeżyć tyle lat bez miłości, ale zaraz
przypominała sobie, że to nieprawda, że chociaż nigdy nie kochał jej żaden człowiek, to zwierzęta
zawsze darzyły ją uczuciem. Ze wzajemnością.
217
Ledwo Jason zdjął Miśka ze stołu, pies zakręcił się w kółko i jak strzała wybiegł z gabinetu. Nim
ktokolwiek zdążył się zorientować, stanął na dwóch łapach, otworzył sobie drzwi wejściowe i...
tyle go widzieli.
- Misiek! Misiek, stój! - wołał za nim Jason, ale pies ani myślał go słuchać. Miał swój rozum i
własne sprawy do załatwienia.
Chcąc nie chcąc, Jason poszedł szukać Miśka. Melissa za nim.
Tak przesiąkła atmosferą małego miasteczka, że nawet nie pomyślała o zamknięciu drzwi na
klucz. A przecież szukanie szczęśliwego, wreszcie wolnego Miśka mogło zająć nawet kilkanaście
minut.
Tuż za kliniką rósł las, za lasem płynęła płytka, niezbyt szeroka rzeczułka, za którą rozciągały się
pastwiska.
Misiek, oczywiście, pognał do lasu. Zawiadamiał o tym cały świat swoim radosnym szczekaniem,
toteż nietrudno było wpaść na jego ślad. Złapanie go także okazało się łatwiejsze, niż można by się
spodziewać. Widać gonił jakąś wiewiórkę i zapędził ją na drzewo, bo kiedy Jason i Melissa go
dogonili, siedział pod drzewem z uniesionym łbem i obszczekiwał coś, co poruszało się w
konarach.
Jason schylił się, wziął smycz i z miną cierpiętnika popatrzył na psa.
- Zapamiętaj sobie, kolego - oświadczył
218
całkiem obojętnemu na jego nauki Miśkowi - im mniej energii zużyjesz, tym lepiej.
- Zależy dla kogo - roześmiała się Melissa.
- Może dla ciebie, ale na pewno nie dla niego.
- Dla niego też - mruknął Jason. - Popatrz, j ak on wygląda. Zgarnął na siebie połowę lasu. Teraz
trzeba go będzie pół dnia wyczesywać. Nie mógłby sobie spokojnie poleżeć na słoneczku- Może, kiedy się już zestarzeje, ale jeszcze nie teraz - tłumaczyła poważnie Melissa. Dopiero po
chwili zrozumiała, że Jason z niej żartuje.
Kosmyk włosów opadł mu na czoło i nim się zorientowała, co zamierza zrobić, już mu ten kosmyk
z czoła odgarnęła. Jej palce dotknęły ciepłej, opalonej skóry Jasona, a potem musnęły różową
bliznę.
- Nie dotykaj - poprosił i odsunął jej dłoń.
- Przepraszam - cofnęła rękę.
Nie znała się na ludziach, ale przecież była uzdrowicielem. Umiała sobie radzić z bólem i cier-
pieniem żywych stworzeń. Tylko dlatego dotknęła tej blizny. Chciała, żeby jej dotyk ukoił ból, tak
jak koił ból zwierząt.
- Strasznie się nacierpiałeś - powiedziała cichutko, współczująco, z głębi serca. -i to całkiem
niedawno. Używasz jakiejś maści, żeby się ta blizna lepiej goiła?
- Jesteś nadzwyczajna, Melisso. - Jason się uśmiechnął, dotknął czołem czoła Melissy.
- Szkoda, że nie wiem, jak się z tobą obchodzić.
219
- Może byś ze mną porozmawiał?
Ona chciała rozmawiać! Ta zamknięta w sobie, obojętna na ludzi miłośniczka zwierząt chciała
rozmawiać z człowiekiem! Prawdziwy cud.
Jason postanowił opowiedzieć jej o wypadku. Nikomu innemu by nie opowiedział, ale Melissie
tak. Przecież nie pytała z próżnej ciekawości. Właściwie wcale nie pytała.
- Tak, używam maści na bliznę - zaczął. - I powiem ci, skąd mi się ta blizna wzięła.
Melissa zamknęła oczy. Całą sobą odczuwała tamten ból i strach Jasona.
- Pewnego wieczoru, jakieś sześć miesięcy temu, wracałem pózno do domu - opowiadał Jason. -
Zbierałem materiały do książki na drugim końcu świata. Lot był długi i męczący, a jazda
samochodem z lotniska w Los Angeles do reszty mnie wykończyła. Chyba przysnąłem, bo zoba-
czyłem tego jelenia w ostatniej chwili, kiedy był tuż przed maską. Nie chciałem go zabić, więc
gwałtownie skręciłem kierownicę. Samochód zatrzymał się na dębie. Co gorsza, chwilę wcześniej
odpiąłem pas, żeby sięgnąć po butelkę z wodą sodową. To była masakra...
- Mój Boże! - westchnęła przerażona Melissa.
- Obudziłem się po trzech dniach - ciągnął Jason. - Wtedy mi powiedziano, że nie dożyłbym
przyjazdu do szpitala, gdyby nie pewna kobieta. W środku nocy wyszła ze swojego domu, żeby
sprawdzić, dlaczego ktoś tak przerazliwie trąbi
220
klaksonem samochodowym. Natychmiast wyciągnęła mnie z samochodu i wezwała pomoc.
- Och, Jason! - Naprawdę mu współczuła z powodu cierpień, jakie stały się jego udziałem.
- Za to teraz jestem cały i zdrowy - powiedział cicho, ujrzawszy, jak oczy Melissy napełniają się
łzami.
- Dzięki Bogu - wyszeptała. Zamrugała powiekami, żeby powstrzymać łzy.
- Melisso...
Ujął w dłonie jej twarz, a ona się nie cofnęła, nawet nie pomyślała, że mogłaby to zrobić.
W tej chwili Jasonem szarpnęło. To Misiek, który i tak już długo stał spokojnie, znalazł sobie nową
wiewiórkę, albo tylko jakiś niepokojący zapach. Pociągnął Jasona za sobą aż do rzeki i zmusił, by
wszedł do wody po kolana.
Melissa śmiała się do rozpuku, ledwie mogła się utrzymać na nogach.
- No i co w tym śmiesznego? - Jason się naburmuszył. - Jestem cały mokry. Zobaczysz, że dostanę
zapalenia płuc.
- Nie dostaniesz. - Melissa śmiała się do łez. - Jesteś mokry tylko do kolan. Od tego się nie umiera.
Chciał ją do siebie przyciągnąć, ale odwróciła się na pięcie i pobiegła do lasu, a Jason z Miśkiem za
nią.
Nagle potknęła się o jakiś korzeń, upadła twarzą w wysoką trawę. Kiedy się przekręciła na
221
plecy, zobaczyła, że Jason leży obok niej na ziemi, że wyciąga do niej ręce.
- Obiecałem - jęknął komicznie. Dotknął dłonią jej policzka, przesunął palcem po wardze Melissy.
- Po co ja ci obiecywałem, że nie będzie całowania?
Opanowanie dużo go kosztowało. Melissa widziała drganie policzka, czuła napięcie jego ciała,
drżenie ręki, która dotykała jej ust. Widziała, jak ze sobą walczył i to nie na żarty. Pewnie dlatego
zmiękła.
- Tamta obietnica już się nie liczy - mruknęła. Zarzuciła mu ręce na szyję, przyciągnęła do
siebie. Ich usta spotkały się na jeden wspaniały ułamek sekundy...
Misiek wsadził pomiędzy nich swój wielki pysk, przyglądał im się przekrwionymi oczami. Potem
podniósł łeb do góry i nieoczekiwanie zawył jak potępieniec.
Jason jęknął, przewrócił się na plecy. Poleżał tak przez chwilę, po czym wstał i pomógł podnieść
się Melissie.
- Przeklęty kundlu! - burczał na Miśka. - Miałeś mi pomóc, a nie wszystko zepsuć.
Chwila zapomnienia minęła i teraz Melissa nie bardzo mogła spojrzeć Jasonowi w oczy. Poczuła,
że musi natychmiast zostać sama.
- Muszę iść - powiedziała. - Zostawiłam drzwi otwarte.
- Zaczekaj - próbował ją zatrzymać, jeszcze coś powiedzieć, ale już było za pózno.
222
Pobiegła z powrotem do swojej kliniki, jakby się paliło.
Po drodze myślała o tym, że mało brakowało, a pocałowałaby Jasona. Jednak tym razem ta
perspektywa jej nie przerażała, tylko... Tak, Melissa żałowała, że Misiek jej na to nie pozwolił.
Już na schodach usłyszała, że ktoś jest w poczekalni.
Jeszcze jeden pacjent, pomyślała zniechęcona. Naprawdę mam dość na dzisiaj.
Melissa weszła do środka i oniemiała. Poczekalnia lśniła czystością: ktoś uprzątnął zwierzęcą
sierść, której sporo się zebrało podczas długiego dnia pracy, ustawił krzesła pod ścianą w równym
rzędzie, porządnie poukładał na półce artykuły dla zwierząt...
O biurko także się zatroszczono: rachunki, które Melissa przez cały dzień rzucała byle jak, zostały
posegregowane i ułożone w równe kupki.
Za biurkiem przy komputerze siedziała szczupła, atrakcyjna kobieta po czterdziestce. Miała
czarne, krótko obcięte włosy i jasne, zielone oczy.
- Witaj, Melisso - powiedziała i uśmiechnęła się niepewnie.
- Cześć... mamo.
ROZDZIAA PITY
Rose wstała, wygładziła letnią sukienkę podkreślającą jej wciąż jeszcze zgrabną figurę.
- Nie gniewaj się na mnie, córeczko - poprosiła. - Ja tylko chciałam ci pomóc.
 Córeczko"?  Pomóc?-" Melissa latami marzyła, żeby usłyszeć te słowa, żeby tak ktoś do niej
powiedział. Marzenia się nie spełniły, a teraz było już za pózno.
- Nie potrzebuję pomocy- powiedziała oschle.
Dopiero kiedy podeszła do biurka, kiedy zobaczyła, jak porządnie Rose wszystko poukładała,
dopiero wtedy trochę zmiękła.
Plan zajęć na następny dzień leżał na drukarce, rachunki na jednej kupce, karty pacjentów
powpinane do segregatora. Biurko nareszcie wyglądało jak dobrze zorganizowana recepcja. Wi-
docznie Rose miała wrodzony talent do prowadzenia biura.
224
- Jak tyś to wszystko zrobiłaś - spytała Melissa ze szczerym podziwem w głosie.
- To naprawdę nic trudnego - zapewniła ją Rose. - Zawsze byłby porządek, gdybyś zaraz po
wyjściu pacjenta odkładała jego kartę na miejsce, a rachunki...
- Nie mam na to czasu - przerwała jej Melissa.
- I dla ciebie też nie mam czasu.
Rose spuściła głowę. Wyglądała żałośnie, ale na Melissie nie zrobiło to wielkiego wrażenia.
- Masz rację - powiedziała cicho Rose. - Ja nigdy nie miałam czasu dla ciebie, więc ty teraz...
- Ależ miałaś. - Melissa znów nie pozwoliła jej dokończyć. Nie chciała słuchać, co matka ma jej do
powiedzenia i może trochę się bała tej drugiej prawdy, tej, o której Rose pisała w listach.
- Kiedy się zestarzałaś i musiałaś zejść ze sceny, to dopiero wtedy znalazłaś dla mnie trochę czasu.
h
Tylko widzisz, ja przez te wszystkie lata nauczyłam się żyć bez ciebie. Dlatego nie potrzebuję cię
i nie mam dla ciebie czasu.
- Przepraszam. - Rose wyszła zza biurka, położyła ręce na ramionach Melissy, która stała
nieporuszona, sztywna jak kołek. - Przepraszam, że byłam taką straszną egoistką, że zostawiłam
cię całkiem samą. Nie masz pojęcia, jak bardzo tego żałuję.
- Rychło w czas - mruknęła Melissa, ale nie odsunęła się, nie strząsnęła z ramion ciepłych dłoni
matki.
225
- Wiem, skarbie, ale postanowiłam nie zmarnować przynajmniej tego czasu, jaki nam jeszcze
został.
- Jesteś chora? - Melissie cała krew odpłynęła z twarzy.
- Nie - powiedziała Rose, nagle bardzo uradowana. Oczy jej błyszczały, gdy delikatnie ściskała
dłoń Melissy. - Ale chciałabym cię uściskać za ten moment paniki, jaki przed chwilą przeżyłaś.
- To nie była panika. - Tym razem Melissa się cofnęła. - Jestem lekarzem. To dlatego...
- Wiesz, co myślę? - Rose się uśmiechała, chociaż już nie mogła dotykać córki.
- Wolałabym nie wiedzieć.
- Myślę, że mnie polubisz. - Rose wzięła do ręki różowe koperty, wszystkie, co do jednej,
związane gumką, wydobyte z najdalszej części szuflady. - Gdybyś naprawdę nie chciała mnie
znać, to byś je wyrzuciła.
- Idz już - poprosiła Melissa zmęczonym głosem.
- Dobrze. - Rose skinęła głową. - Wrócę jutro. Mogę posiedzieć w recepcji.
- Nie masz nic ważniejszego do roboty? - burknęła Melissa. - Nie musisz polatać- po świecie?
Londyn, Paryż, Wiedeń już cię nie potrzebują?
- Nie. Daję tylko lekcje tańca. W soboty. - Rose była tak samo uparta jak jej córka. - Nie ma nic
ważniejszego od ciebie.
- Teraz? - prychnęła Melissa.
226
Rose przestała się uśmiechać.
- Miałam osiemnaście lat, kiedy się urodziłaś, nie...
- Nie chcę tego słuchać! - zawołała.
Serce jej się ścisnęło, gardło też, a pod powiekami zapiekły gorące łzy.
- Dobrze mi jest bez ciebie - mówiła Melissa dziwnie grubym głosem. - Jest mi dobrze i nie chcę
tego zmieniać.
- Rozumiem. - Rose nie spuszczała wzroku z córki. - Tylko widzisz, czasem łatwiej jest, jeśli
człowiek nie jest całkiem sam.
- Lubię samotność.
Rose westchnęła. Sprawiała wrażenie, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, ale widocznie uznała,
że lepiej dać spokój.
- Dobranoc - powiedziała. Jej głos był bardzo smutny.
Jason siedział w Serendipity Cafe i właśnie zamówił sobie pyszne, bardzo niezdrowe śniadanie,
kiedy do kawiarni weszła doktor Melissa Anders. Jak zawsze nieskazitelnie ubrana, czujna i spięta.
Szła prosto do kontuaru, jej pantofle miarowo stukały na podniszczonym biało-czarnym linoleum.
Nie zauważyła Jasona. Przede wszystkim dlatego, że - jak zwykle - patrzyła prosto przed siebie.
227
Jason zastanawiał się, czy w ogóle dostrzegła egzotykę tego lokalu, w którym od cżasów
J.F.Kennedy'ego zupełnie nic się nie zmieniło. Tylko czerwone plastikowe obicia na siedzeniach
spłowiały po latach i teraz były już tylko różowe. Za to grającej szafie niczego nie brakowało, choć
stała w Serendipity Cafe ponad czterdzieści lat.
To nie była żadna kawiarnia retro, z wystrojem udającym lata sześćdziesiąte, tylko autentyczny,
najprawdziwszy w świecie lokal z połowy ubiegłego wieku.
Jednakże Melissa nie miała czasu, żeby rozglądać się dookoła. Podeszła do bufetu, zamówiła kawę.
Nic więcej.
Pożywne śniadanie wiecznie spieszącego się weterynarza, pomyślał z przekąsem Jason.
Kelnerka stojąca za kontuarem uśmiechnęła się ciepło do Melissy i wylewnie dziękowała za
wyleczenie psa. Zaraz też z zaplecza wyszedł kucharz, żeby zapytać o coś, co dotyczyło prob-
lemów z kanarkiem, a starsza pani, siedząca wraz z mężem w kąciku, podeszła do Melissy, żeby jej
opowiedzieć, jak ślicznie rozwija się kociak, którego przygarnęli.
Melissa słuchała, odpowiadała, uśmiechała się uprzejmie do tych obcych ludzi... Nikomu do głowy
by nie przyszło, że cierpiała męki. Nikomu prócz Jasona.
Biedna mała, pomyślał. Dajcie jej umierającego zwierzaka, albo chociaż takiego, którego trzeba
228
zaszczepić, a od razu będzie w swoim żywiole. Za to wśród ludzi, nawet tych życzliwych, robi się
całkiem bezradna.
Postanowił pójść jej na ratunek.
- Melissol - zawołał.
Jej krótkie czarne włosy zawirowały, kiedy odwróciła głowę, żeby zobaczyć, kto ją tu wypatrzył i
woła.
- Dzień dobry, Jasonie. - Niepewnie skinęła mu głową.
- Chodz tutaj - poprosił. - Zjemy razem śniadanie.
- Nie mam czasu - zaprotestowała. - Wypiję kawę i zaraz lecę.
- Nie możesz pracować, pijąc tylko kawę. Marge - zawołał do kelnerki - dodaj do mojego
zamówienia jeszcze jedną specjalność zakładu.
- Już się robi - odparła z uśmiechem Marge. Melissa westchnęła, ale podeszła do stolika,
przy którym siedział Jason.
- Właśnie o tobie myślałem - mówił podekscytowany - i oto proszę: wchodzisz do kawiarni. Co za
zbieg okoliczności!
- Rzeczywiście, zbieg okoliczności - mruknęła. - Co u ciebieś Jak ci idzie pisanieś
- U mnie w porządku, tylko z pisaniem trochę gorzej, ale na pewno sobie poradzę.
Melissa spojrzała na jego rękę, na gojące się zadrapania, potem ostentacyjnie obejrzała podziobane
przez papugę ucho.
229
- Całkiem dobrze się goisz - stwierdziła. Marge przyniosła dwa talerze z jajecznicą na
bekonie, postawiła je na stole, ale nie odchodziła, jakby miała jeszcze coś do załatwienia.
- Coś się stało, Marge? - zagadnął Jason.
- Muszę coś powiedzieć pani doktor - odparła Marge. - Cieszę się, że widzę panią taką... normalną
- zwróciła się do Melissy. - Niech mnie pani zle nie zrozumie, ale zawsze jest pani taka sztywna,
jak nakręcana lalka. Dopiero dzisiaj wygląda pani jak prawdziwa. Aż miło na panią popatrzeć.
- Puściła oko do Jasona. - Tak trzymać.
- Co to miało znaczyć? - zapytała Melissa, kiedy Marge wróciła za kontuar. - Przecież ja jestem
żywa. Nie widać?
- Rzadko. - Jason się do niej uśmiechnął.
- Stanowczo za często zapominasz pokazać ludziom, że naprawdę żyjesz. Na szczęście ostatnio
bardzo się poprawiłaś. - Wziął widelec i zabrał się za pałaszowanie jajecznicy.
- Nadal nic nie rozumiem - westchnęła Melissa i też sięgnęła po widelec. - Mówiłeś, że masz
kłopoty z książką-wolała zmienić temat.  Jakie?
- Okropne - westchnął Jason. - Zupełnie nic mi się nie klei.
- O czym jest ta książka? - zainteresowała się Melissa.
Jason jeszcze nigdy nie rozmawiał z nikim o swoich książkach, dopóki nie oddał ich wydawcy, ale
Melissa to co innego. Z nią mógł
230
rozmawiać na każdy temat. Skoro opowiedział jej
0 wypadku, to i o książce mógł powiedzieć.
- Jak ci już mówiłem, to jest taki psychologiczny kryminał - zaczął Jason. - Chyba niepotrzebnie
wymyśliłem sobie takiego trudnego bohatera, Co noc śni ten sam koszmarny sen: nie może wrócić
do domu, Cierpi katusze przez całą noc, a rano budzi się spocony i przerażony. A jak już na dobre
się obudzi, stwierdza, że to wcale nie jest sen, tylko jawa, Siedzi w jakimś całkiem obcym miejscu,
codziennie w innym, i chociaż bardzo się stara, nie może trafić z powrotem do własnego domu.
Problem w tym, że ja nie mam pojęcia, dlaczego tak się dzieje. Utknąłem i nic nie mogę
wykombinować.
Przez chwilę jedli w milczeniu, po czym odezwała się Melissa.
- Może ten twój bohater nie umie znalezć drogi.
- Tak, ale... - Popatrzył na nią, pomyślał
i nagle się uśmiechnął. - Jasne! Oczywiście, że nie umie, ale nie dosłownie. Jego przeszłość, zadaw-
nione urazy, nie załatwione sprawy, to wszystko sprawia, że biedak nie może odnalezć drogi.
Dziękuję, Melisso. Jesteś nieoceniona.
- Do usług - mruknęła, grzebiąc widelcem w talerzu z jajecznicą. - Zawsze łatwiej rozwiązywać
cudze problemy niż swoje. Zauważyłeś to?
- No pewnie. - Jason natychmiast dostrzegł
231
swoją szansę. - To może teraz ja tobie pomogę rozwiązać jakiś problem.
- Nie ma potrzeby, ja nie mam żadnych problemów. - Zaczęła jeść pospiesznie, byleby tylko na
niego nie patrzeć.
- Daj spokój, Melisso. - Położył dłoń na jej dłoni. - Każdy ma jakiegoś robaka, który go gryzie od
środka.
Cofnęła rękę.
- Ja nie mam - powtórzyła.
- Myślałem, że etap niedotykania mamy już za sobą. - Jason trochę się zdziwił.
- Trochę pqtrwa, zanim się do tego przyzwyczaję - powiedziała cicho. - Naprawdę staram się do
ciebie przywyknąć. Ja... bardzo bym chciała się do ciebie przyzwyczaić.
Serce mu się ścisnęło tak mocno, że aż zabolało. Fizycznie zabolało. Była taka bezradna, jak małe
dziecko.
- Czuję się tak, jakbyś mnie znał od zawsze - mówiła Melissa. - A przecież minęło dopiero... Ile?
Tydzieńś
- To się czasami ludziom zdarza - stwierdził filozoficznie. - Niektórzy nazywają to pokre-
wieństwem dusz.
- Tak mówisz? - Zamyśliła się, a potem jakby się na coś zdecydowała. - Skoro uważasz, że jesteśmy
pokrewnymi duszami, to chyba rzeczywiście mogę ci powiedzieć, z czym mam największy
problem.
232
- Na pewno możesz - zapewnił ją Jason z głębokim przekonaniem.
- Potrzebuję kogoś do pomocy w klinice, ale na razie nie bardzo mogę sobie na to pozwolić
- przyznała się Melissa. - Aż tu nagle zjawia się moja matka, bo nie wiem, czy ci wspomniałam, że
ona mieszka tutaj, w Martis Hills...
- W Martis Hills? - zdziwił się nieszczerze Jason.
- No właśnie. - Melissa nie miała ochoty rozwijać tego tematu, a i on wolał go pominąć
milczeniem. - No więc moja matka pod moją nieobecność zjawiła się w klinice i zrobiła mi
porządki w gabinecie, w poczekalni, a nawet w dokumentach. A potem mi zaproponowała, że
będzie przychodzić codziennie i codziennie odwalać za mnie tę trudną robotę. Za darmo. Nie, nie
za darmo. To znaczy... ona nie chce pieniędzy, ale chce, żeftym ją traktowała jak matkę.
Melissa coraz bardziej się zapalała, a Jason coraz gorzej się czuł. Najpózniej za chwilę powinien jej
powiedzieć o swojej znajomości z Rose i o intrydze, w jaką go wciągnęła.
- Ona by chciała, żebym puściła w niepamięć całą swoją przeszłość i zaczęła wszystko od nowa
- mówiła Melissa. - Ale ja nie mam ochoty zapomnieć o przeszłości, chociaż sama nie bardzo
wiem, dlaczego.
- Może boisz się doznać krzywdy - powiedział Jason bardzo cicho i przytrzymał jej dłoń,
233
żeby nie mogła się odsunąć za daleko. - To bardzo naturalne. Każdy się boi cierpienia.
- Ale to jest takie... dziecinne - wypaliła Melissa. - Bo widzisz, to ja przyjechałam do Martis Hills,
do tego miasteczka, w którym ona mieszka. Chyba przyjechałam do niej, no bo do kogo innegoś
Przecież nikogo tutaj nie znam.
- Możliwe - przytaknął Jason.
- No więc przyjechałam do niej - ciągnęła swoją spowiedz Melissa - a mimo to nie potrafię
przestać rozpamiętywać, jak bardzo jej potrzebowałam przed laty, kiedy ja byłam dzieckiem, a
ona nie miała dla mnie czasu i serca.
Teraz miał okazję. Mógł jej wytłumaczyć, jak Rose została zmuszona przez życiowe okoliczności
do zostawienia dziecka w rodzinie zastępczej, jakie to było dla niej trudne, i jak żałowała tej
decyzji podjętej przez przerażoną osiemnastolatkę.
Mógł, może nawet powinien jej o tym powiedzieć, ale się przestraszył. Melissa siedziała obok
niego, pozwalała się trzymać za rękę i zawierzyła mu swoją najskrytszą tajemnicę. Bał się spłoszyć
tę obolałą samotną istotę, która, być może po raz pierwszy w życiu, tak szczerze rozmawiała na
ten temat z obcym człowiekiem.
- Może jednak uda wam się znalezć jakąś wspólną płaszczyznę, na której to wszystko jakoś się
ułoży. - Jason podniósł do ust ich złączone dłonie, ucałował palce Melissy. - Życzę ci tego z całego
serca.
234
- Nie uważasz, że to głupio korzystać z jej pomocy teraz, kiedy jestem dorosła i samowystarczalna?
- Melissa nadal miała mnóstwo wątpliwości, - Całe życie sobie bez niej radziłam.
- Nigdy nie jest za pózno - zapewnił ją Jason.
- Ale ja się boję, że potem wszystko się zmieni. - Melissa zdecydowała się wyznać swój największy
strach. - A ja lubię swoje życie i chcę, żeby zostało takie, jakie jest.
- To nie jest właściwe podejście do sprawy. - Jason się do niej uśmiechnął. - Ty pewnie uważasz, że
jeśli coś się zmieni, to tylko na gorsze. A przecież może być dużo lepiej.
Melissa przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami. Była taka zdziwiona, jakby właśnie usły-
szała prawdę objawioną. I taka przy tym słodka, całkiem bezbronna. Jason nie mógł się
powstrzymać: przytulił ją i pocałował.
Z początku siedziała sztywno, jakby kij połknęła, ale po chwili rozluzniła się i przytuliła do Jasona.
I wtedy naprawdę zrobiło się lepiej.
- Chyba masz rację - powiedziała z namysłem. - Muszę się nad tym zastanowić. Ale nie teraz.
Teraz muszę już iść do kliniki. Pacjenci czekają.
ROZDZIAA SZÓSTY
Dzień minął Melissie tak jak zwykle, czyli całkiem dobrze. Oczywiście pozostał jeszcze problem
posortowania rachunków, ale i z tym miała nadzieję wkrótce sobie poradzić.
Liczba pacjentów, którym codziennie udzielała pomocy, oznaczała, że wkrótce interes zacznie
przynosić zyski. Melissa postanowiła, że jak tylko nastąpi ten dzień, ona natychmiast zaangażuje
recepcjonistkę z prawdziwego zdarzenia.
Jednak już sama myśl o przyjęciu do pracy obcej osoby, o konieczności obdarzenia jej zaufaniem,
napawała Melissę obawą graniczącą z panicznym strachem. Chyba dlatego odkładała tę decyzję z
dnia na dzień, choć stan jej finansów już pozwalał na zatrudnienie pracownika.
Tak więc pod koniec dnia biurko znów wyglądało jakby przeszedł nad nim cyklon, a poczekalnia,
jakby przez cały dzień przebywały w niej zwierzęta.
236
Melissa była wykończona, ale musiała jeszcze uprzątnąć cały ten bałagan przed powrotem do
domu.
Sprzątanie zajęło jej godzinę, potem starała się uporządkować dokumentację. Został jej jeszcze
może kwadrans pracy, kiedy odezwał się piekielny dzwonek nad drzwiami.
Melissa uniosła głowę znad papierów i wybuch-nęła śmiechem.
W progu stał Jason, wysoki, szczupły i zabójczo przystojny, trzymając na ręku śliczną świnkę
morską.
- Cześć - powiedział, uśmiechając się figlarnie. - Znajdziesz trochę czasu dla jeszcze jednego
pacjenta?
- Klinika nieczynna - oznajmiła Melissa, ale tylko z przekory, bo potrzebującym zwierzętom
pomagała o każdej porze dnia i nocy. - Nie widzisz, która godzina?
- No, to co ja teraz zrobię? - Jason podrapał się po brodzie. - Trzeba zaszczepić Miss Piggy.
- Nie wmawiaj mi, że to twoja świnka.
- No... nie. - Jason nie odważył się na kłamstwo, chociaż prawdy też nie mógł powiedzieć. - Miss
Piggy to ulubienica mojego kolegi. Nie miał czasu sam tutaj wpaść, więc poprosił, żebym go
wyręczył.
Po raz pierwszy nie wściekał się na Rose za kolejnego zwierzaka. Wprost przeciwnie. Bardzo
chciał się zobaczyć z Melissą, ale głupio mu było
237
przychodzić do weterynarza bez żadnego zwierzęcia, toteż tym razem propozycja Rose spadła mu
jak z nieba. Zwłaszcza że Miss Piggy nie drapała, nie dziobała, ani się nie śliniła.
- Rozumiem. - Melissa podeszła do Jasona i podrapała świnkę między uszami.
Świnka chrząknęła w podzięce za pieszczotę.
- Witam cię, Miss Piggy - powiedziała miękko Melissa i uśmiechnęła się do świnki. - Skoro trzeba,
to zrobimy ci ten zastrzyk.
Kiedy wstała zza biurka i wyprostowała się, sięgała Jasonowi do ramienia. Rozczulała go do łez,
więc pogłaskaj ją po policzku, a potem odgarnął jej z czoła kosmyk włosów.
Melissa zamarła. Jednak już po chwili stwierdziła, że lubi dotyk jego dłoni. Co więcej, bardzo
chce, żeby Jason jej dotykał. Nie miała pojęcia, jak do tego doszło, dlaczego pozwoliła sobie na taką
nieostrożność, ale... stało się. Teraz już nie mogła nic na to poradzić.
- Jesteś taka ładna - powiedział Jason, patrząc na nią tak jakoś dziwnie, jak nie on.
Nagle dotarło do Melissy, że to nie żadna przelotna znajomość, nawet nie romans, tylko coś
głębszego, znacznie bardziej poważnego i że kiedyś trzeba się będzie z tym zmierzyć. Nie, nie
kiedyś, wkrótce, może nawet bardzo niedługo. Wystraszyła się nie na żarty.
- Chodzmy zaszczepić Miss Piggy. - Chętnie uciekła przed tamtym wielkim problemem
238
w znajomą i przyjazną sferę, w kontakt ze zwierzakiem. - Mam jeszcze sporo pracy, a nie
chciałabym tu siedzieć do nocy.
- Chodzmy zaszczepić Miss Piggy - powtórzył Jason. On także nagle spoważniał, ucichł i nawet
nie próbował dotykać Melissy.
Melissa zaszczepiła świnkę, Jason wypełnił formularz, a potem pożegnał się i wyszedł. Nie
spróbował pocałować Melissy, nie dotknął jej, nawet na nią nie spojrzał. Wyszedł, zamknął za
sobą drzwi, budząc do życia dzwonek z piekła rodem, odjechał i tyle go widziała.
Melissa poczuła dojmującą pustkę. Po raz pierwszy, odkąd przestała być dzieckiem, zdała sobie
sprawę z bezmiaru swojej samotności.
Następnego dnia, jak zwykle, przyszła do kliniki pół godziny przed otwarciem. Ten czas był jej
potrzebny na przygotowanie narzędzi i leków, na nacieszenie się atmosferą swojego ukochanego
miejsca pracy. Naprawdę lubiła w ten sposób zaczynać dzień.
Poprzedniego wieczoru dostała kolejną różową kopertę, a oprócz tego Rose do niej zadzwoniła. I
w liście, i podczas rozmowy powtórzyła, że nie zamierza rezygnować, że zaczeka, aż Melissa się do
niej przekona i ma nadzieję, że to nie będzie trwało wiecznie.
Melissa przypuszczała, że matka wreszcie da za wygraną, albo przynajmniej się obrazi, ale
239
okazało się, że nie ma na co liczyć. Rose była nieugięta i tak samo uparta, jak jej córka.
Włączyła światło, nastawiła płytę i zaczęła krzątać się po gabinetach, wdychając znajomy zapach
lizolu. Po piętnastu minutach rozdzwonił się telefon. Nim zdążyła mrugnąć okiem, już miała za-
pisane na wizytę dwa psy, kota i rodzinę królików. A na uprzątniętym poprzedniego dnia biurku
znów leżał stos papierów.
- Rozmnażają się, czy coś - mruknęła Melissa. A tu już nadchodził pierwszy pacjent. Jego
przybycie," jak zwykle, oznajmiał donośny dzwięk historycznego dzwonka.
Tylko że nie był to pacjent, lecz Rose. W żółtej letniej sukience z odpowiednio dobranymi
dodatkami: białą torebką, sandałkami i żółtymi kolczykami wyglądała na rówieśnicę Melissy.
- Pomyślałam sobie, że będzie ci dziś potrzebna moja pomoc - wytłumaczyła Rose powód swojej
wizyty.
Pomocś Melissa nigdy nikogo nie prosiła o pomoc. Owszem, przymierzała się do przyjęcia
recepcjonistki, ale to miał być pracownik, obca osoba, która będzie jej pomagała za pieniądze. Ale
tak za darmoś Nie, nie umiała korzystać z tego rodzaju pomocy.
Kiedy miała dwa lata i chciała wziąć coś, co stało wysoko na półce, sama to sobie zdejmowała.
Kiedy miała cztery lata i jeszcze nie umiała zawiązywać sznurowadeł, ostrożnie wsuwała
240
i wysuwała stopy z już zasznurowanych bucików. Kiedy miała osiem lat i sama wracała do domu,
przyspieszała kroku, żeby uniknąć złośliwych uwag i poszturchiwania przez starsze dzieci. Nigdy
nikomu się nie poskarżyła. A kiedy potrzebowała pomocy w lekcjach, po prostu dłużej się uczyła.
Nigdy w życiu nie prosiła nikogo o pomoc.
Proszenie o pomoc nie znajdowało się w katalogu jej doświadczeń życiowych i Melissa, naj-
zwyczajniej w świecie, nie potrafiła tego zrobić.
Znowu zadzwonił telefon i zmusił Melissę do działania. Jakiegokolwiek.
No dobra, niech jej będzie, pomyślała Melissa. Poproszę.
- Jak widzisz, nie zatrudniłam recepcjonistki
- powiedziała.
- Widzę. - Rose skinęła głową. - Chciałabyś, żebym ci pomogłaś
- Jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji.
- Telefon wciąż dzwonił. Teraz dołączyła się do niego jeszcze druga linia. Pot wystąpił Melissie na
czoło. - Ale potrzebuję tymczasowej pomocy. Przynajmniej na dzisiaj.
- Czy mogłabyś mówić jaśniej? - poprosiła Rose. Coraz trudniej jej było zachować obojętność. -
Wolałabym się nie domyślać.
- Chyba przyjmę twoją pomoc - oznajmiła Melissa z taką miną, jakby właśnie skakała w przepaść.
- Ale tylko dzisiaj - dodała szybko.
241
Rose klasnęła w ręce, podbiegła do Melissy i serdecznie ją uściskała.
- Dziękuję - szepnęła ze łzami w oczach.
- Nie ma za co. - Melissa szybko wydobyła się z uścisku matki.
- Przepraszam cię. - Rose natychmiast się cofnęła. - Ale... wiesz... ja lubię się przytulać.
- A ja nie. Telefon dzwoni. Odbieranie telefonów należy do twoich obowiązków.
Melissa wolała od razu jasno dać do zrozumienia, że nie łączy ją z Rose nic prócz wspólnej pracy w
klinice."
- Jasne. Odbierać telefony, robić papierkową robotę i nie przytulać - wyliczyła Rose, jakby
powtarzała sobie depiero co usłyszaną komendę. - To ostatnie będzie najtrudniejsze.
Tego wieczoru wyszła z kliniki wcześniej niż zwykle. Wyłącznie dzięki Rose, która okazała się
wyjątkowo sprawną pomocą weterynarza.
Melissa stanęła na progu kliniki i zmrużyła oczy jak sowa wyrzucona z dziupli w jasny dzień.
Słońce było jeszcze wysoko, do końca dnia wciąż brakowało kilku godzin, a Melissa odzwyczaiła
się już od widoku popołudniowego słońca.
Nagle poczuła, że nie ma ochoty samotnie wracać do pustego domu.
Tego dnia Jason nie przyprowadził do kliniki żadnego zwierzaka. Melissa była absolutnie
242
pewna, że to przez nią. Jej chłód i rezerwa zniechęciły Jasona, być może na zawsze.
Myślała, że poczuje ulgę, ale zamiast tego cały dzień była niespokojna i co chwilę zaglądała do
poczekalni w nadziei, że on jednak się pojawi. Nie przyjechał.
Wobec tego Melissa postanowiła pojechać do Jasona.
Znała jego adres z tych wszystkich formularzy, które wypełniał po każdej swojej wizycie w jej
klinice.
Wielką posiadłość Jasona otaczały dęby. Kiedy skręciła w aleję prowadzącą na jego farmę,
zauważyła wielki dąb ze świeżymi ranami. To pewnie był ten, na którym Jason rozbił samochód.
Melissa zadrżała na widok tego drzewa. Pomyślała o wszystkim, co Jason wycierpiał od chwili
tego strasznego wypadku.
Dom Jasona był obszerny i bardzo stary, chociaż niedawno dokładnie go wyremontowano.
Otaczały go wiekowe dęby chwiejące konarami w przedwieczornym wietrze.
Nietrudno było wysiąść z samochodu, ale wejść do domu obcego mężczyzny było bardzo trudno.
Zwłaszcza jeśli robiło się to po raz pierwszy w życiu.
Na szczęście - albo na nieszczęście, zależnie od tego, jak na to patrzyła - nie musiała iść daleko, bo
Jason siedział na werandzie z laptopem na kolanach.
243
- Cześć - powiedziała cicho Melissa. Widać pisanie tak go pochłonęło, że dotąd jej
nie zauważył. Dopiero teraz podniósł głowę, popatrzył na Melissę i zamrugał powiekami, jakby się
budził ze snu.
Melissa nie wiedziała, co zrobić z rękami, ani tym bardziej, co zrobić ze sobą. Najchętniej scho-
wałaby się w mysią dziurę.
- Przepraszam, ja... nie chciałam przeszkadzać - wyjąkała i już miała odejść, ale Jason zamknął
komputer i odłożył go na bok.
- Właśnie o tobie myślałem - powiedział, podchodząc do Melissy.
Przytulił ją do siebie, przesuwał dłońmi po jej plecach w górę i wjdół, w górę i w dół, jakby
zamierzał ją tym rytmem zahipnotyzować. Melissa miała ochotę się przeciągnąć i mruczeć jak
kotka.
W tej chwili myślała tylko o Jasonie, o tym, jak jest blisko i że chyba zaraz ją pocałuje.
- Jason... - wyszeptała.
Popatrzył na nią, a jego spojrzenie było tak gorące, że Melissa omal się nie roztopiła.
- Takś
- Przyjechałam, żeby... - Przygryzła wargę, zastanawiała się, jak to powiedzieć. - Lubię cię.
Chciałabym...
- Zaczekaj - poprosił. - Nic nie mów. Muszę ci coś wyznać.
- Nie mogę czekać. Ja ciebie chcę, Jason - wybuchnęła. - Teraz.
244
Położył palce na jej ustach, zacisnął zęby.
- Nie można - jęknął. - Nie można.
Była zdezorientowana i odrobinę upokorzona.
- Myślałam, że się ucieszysz - powiedziała rozczarowana.
Jason nie wytrzymał, pocałował Melissę. Całował długo, namiętnie, ale nagle delikatnie odsunął ją
od siebie.
- Musisz iść. - Głos miał gruby, oddychał szybko.
- Nie rozumiem. - Melissa patrzyła na niego zdumiona.
- Może kiedyś ci wytłumaczę, ale teraz odejdz. Nie marnuj na mnie czasu.
ROZDZIAA SIÓDMY
Jason stał na ganku swego domu odwrócony do Melissy plecami. Mocno zacisnął powieki i z
trudem panował nad chęcią rzucenia czymś ciężkim. Oczywiście, chciał być z Melissą, ale
przedtem musiałby jej opowiedzieć o Rose, a tego nie mógł zrobić.
Odwiedzał Melissę na prośbę Rose i na prośbę Rose się z nią spotykał. To właśnie Rose zaklinała
go, żeby pod żadnym pozorem nie zdradził się przed Melissą.
Jason chciał tylko pomóc Rose, a tymczasem zupełnie nieoczekiwanie zakochał się w Melis-sie.
Nie miał pojęcia, jak to się stało.
Widocznie czuł się bardziej samotny, niż mu się wydawało.
Tak czy siak, znalazł się w pułapce. Nie mógł opowiedzieć Melissie o podstępie Rose i właściwie
nawet nie chciał. A może tylko się bał? Bał
246
się, że zrani tę i tak już obolałą kobietę, która tylko jemu zaufała, jego jednego uznała za przyja-
ciela, a może nawet za kogoś więcej.
Poczuł na plecach jej dłoń, więc się odwrócił.
Uśmiechała się do niego najsłodszym, najbardziej uwodzicielskim uśmiechem w całym
wszechświecie. W tym momencie zrozumiał, że Melissa się w nim zakochała, dokładnie tak samo,
jak on zakochał się w niej.
- Boisz się mnie - szepnęła i pocałowała Jasona. - Nie chciałam cię wystraszyć.
- Melisso... - Jason spróbował coś powiedzieć.
- Wez mnie do łóżka. - Patrzyła na niego błagalnie.
Zanim zdążył powiedzieć choć słowo, wzięła go za rękę i otworzyła drzwi jego własnego domu,
więc poszedł za nią do sypialni.
_ Melissa wciąż się uśmiechała, lecz Jason wyczuwał w niej niepokój. Wprawdzie odważyła się
zrobić pierwszy krok, ale chyba była przygotowana na klęskę, na to, że Jason jej nie zechce, że
znów zostanie odrzucona.
Nie mógł jej tego zrobić.
Zsunęła pantofle, zaczęła rozpinać swoją białą bluzkę.
Zaschło mu w gardle, kiedy patrzył, jak powoli odsłania kremową skórę i drobne piersi.
- Melisso... - spróbował jeszcze raz. Postanowił jednak przyznać się do wszystkiego, nim ją
wezmie w ramiona.
247
Nie mam wyboru, usprawiedliwiał się w myślach. Rose musi sobie teraz radzić sama.
- Wiesz, ja jeszcze nigdy nie prowokowałam mężczyzny - zwierzyła się Melissa - ale dzisiaj będzie
inaczej. Ja ciebie chcę. Rozumiesz?
Doskonale rozumiał.
Bluzka była całkiem rozpięta i Melissa zabrała się do rozpinania spodni.
- Pragnę cię - szeptała. - Pragnę cię i zaraz ci pokażę, jak bardzo.
Spodnie zsunęły się na podłogę, Melissa zdjęła bluzkę. Stała teraz przed nim bosa, w białym ko-
ronkowym staniczku i takich samych koronkowych majteczkach.
Melissa patrzyła, jak Jason do niej podchodzi. Widziała jego pożądanie, pragnienie, nawet..
strach. Ona czuła dokładnie to samo, więc zrobiło jej się lekko na sercu.
Przez długą chwilę tylko na nią patrzył, a potem zdarł z siebie koszulę, porwał Melissę w ramiona.
- Melisso... - szeptał, a jego wargi powoli przesuwały się po jej szyi. - Jesteś taka piękna, że dech mi
w piersiach zapiera.
Potem już tylko ją całował. Słodko, namiętnie, cudownie.
Melissa pomyślała, że dobrze zrobiła, przyjeżdżając do Jasona. Nareszcie odważyła się zrobić coś
tylko dla siebie, wziąć sobie mężczyznę, którego pragnęła i którego obdarzyła zaufaniem.
248
Jason obudził się tak jak zwykle. Niespiesznie. W nocy miał sen. Przyśnił mu się jego bohater i
podpowiedział rozwiązanie problemu. Powiedział, że jeśli chce znalezć drogę do domu, musi się
zakochać, a potem wystarczy tylko podążać za głosem swego serca. Jason pożałował, że nie umie
pisać romansów.
Wyciągnął rękę, chcąc dotknąć kobiety, która sprawiła, że to wszystko poczuł.
Był sam.
- Melisso? - zawołał, siadając.
Cisza. Spojrzał na podłogę, gdzie wieczorem leżały ich ubrania. Zostały tylko jego spodnie i
koszula.
Popatrzył w drugą stronę, gdzie znajdowała się łazienka. Drzwi były uchylone, łazienka pusta.
Wyskoczył z łóżka, pognał do kuchni. Tam także nie było Melissy.
Rzuciła mnie, pomyślał.
Nagusieńki, tak jak wyskoczył z łóżka, poczłapał z powrotem do sypialni. Dopiero wtedy
zauważył kartkę na nocnym stoliku.
 Jason, muszę lecieć. O ósmej otwieram klinikę. Spałeś jak... jak mężczyzna, który ma za sobą
ciężką noc".
Pod tymi słowami widniał rysunek uśmiechniętej buzi. Na ten widok Jason też się uśmiechnął. Jak
idiota.
 Do zobaczenia. Mam nadzieję. Melissa".
Jeszcze raz przeczytał liścik, po czym rzucił się
na lozko i dlugo wpatrywal sie w sufit. A wiec jednak mnie nie porzucila, myslal uszczesliwiony,
tylko poszla do pracy.
Ale zaraz przestla sie usmiechac, spowaznial. W koncu nie powiedzial jej prawdy. Kochal sie z nia,
ale prawdy jej nie powiedzial. Dlaczego?
Poniewaz sie rozebrala. Bo go pocalowala, bo...
Bo co? Przeciez nie istnialo zadne usprawiedliwienie i Jason doskonale o tym wiedzial.
ROZDZIAA ÓSMY
Melissa wbiegła w podskokach do kliniki. Nie mogła uwierzyć, że tak dobrze się czuje, nie
rozumiała, skąd wziął się ten głupi uśmiech na jej twarzy.
Pozostałość po minionej nocy. Ale co to była za noc!
W ramionach Jasona błyszczała, śmiała się, płakała, czuła, że żyje. Tak długo była sama i sądziła, że
tak już zostanie. Nie umiała kontaktować się z ludzmi, nie dowierzała im, więc przekonała samą
siebie, że właśnie tak jest najlepiej.
Teraz będzie się kontaktowała z całym miasteczkiem. I Rose też pozwoli się do siebie zbliżyć.
Przynajmniej w pracy.
I Jason będzie blisko niej.
Było jej z tym dobrze.
W klinice już paliły się światła, grała muzyka.
251
Rose siedziała za biurkiem, tym razem w jasnozielonej letniej sukience i stukała w klawiaturę
komputera.
Na ramieniu Rose siedziała papuga, szara papuga Żako, bardzo podobna do tej, którą Jason kiedyś
przyniósł do kliniki.
Melissa dopiero teraz przypomniała sobie, że nie widziała tej papugi u niego w domu. Ani kota. I
psa też nie było.
Czyżby to była ta sama papuga?
- Rose - zaskrzeczała papuga.
- Cicho bądz, Rose. - Rose się roześmiała.
A więc to ten sam ptak, z którym przyszedł Jason!
- Twoja papuga też ma na imię Rose? - spytała Melissa zduszonym głosem.
- Sama sobie wybrała to imię - odparła Rose. Jeszcze nie zauważyła nagłej zmiany nastroju córki. -
Mówiła o sobie Rose od chwili, kiedy u mnie zamieszkała, czyli już ładnych parę lat temu. Trudno
się spierać z papugą, więc ma na imię tak, jak sobie życzyła.
- Czy ta papuga należy do ciebie?
- Oczywiście. Jak ją zobaczyłam w tym sklepie, w którym wyśpiewywała piosenkę o serduszku,
wtórując muzyce z odtwarzacza, natychmiast zrozumiałam, że jest stworzona dla mnie. No, i
jeszcze to imię... - Rose roześmiała się na to wspomnienie.
- Myślałam, że ta papuga jest własnością Jasona.
252
Rose zamarła z palcem na klawiaturze, jak urzeczona patrzyła na pobladłą Melissę.
- Rose - zaskrzeczała papuga i przekręciła łepek, jakby nasłuchiwała jakiegoś dzwięku, którego
nikt prócz niej nie słyszał.
- Mieszkasz przy tej samej drodze co i on
- odezwała się Melissa głosem pozbawionym wszelkich emocji, jak nakręcana lalka. - Zauważyłam
to wczoraj, kiedy do niego jechałam. Mieszkasz tylko o kilka domów dalej.
- Melisso...
- A nie masz przypadkiem kota, któremu na imię Bob i wielkiego psa Miśka?
- Mam, ale...
- Albo świnki morskiej, takiej sympatycznej Miss Piggy?
- Ja...
- Masz?
Rose spuściła głowę. Nie patrzyła na Melissę.
- Wiedziałam, że to nie jest dobry pomysł
- wyszeptała - ale nie miałam innego. Melissa usiadła na jednym z krzeseł w poczekalni. Musiała,
bo kolana jej zmiękły, a cudowna radość życia ulotniła się jak kamfora.
- Zrozum mnie, skarbie. - Rose wyszła zza biurka. Szła w tych swoich eleganckich sandałkach z
gracją, jakiej Melissie nigdy nie udało się osiągnąć. - Mało nie oszalałam. Nie dopuszczałaś mnie do
siebie, musiałam znalezć jakiś sposób.
253
- Więc przekupiłaś faceta, żeby mnie... - Nie, nie mogła powiedzieć tego głośno.
Jej własna matka przekupiła obcego człowieka, kazała mu rozkochać w sobie Melissę. Chodziło o
to, żeby przeniknął przez mur, jakim się otoczyła, żeby otworzyła przed nim serce... No i udała im
się ta intryga...
- Wiem, co sobie myślisz i proszę, żebyś przestała - mówiła szybko Rose. - Przestań, bo to
nieprawda. Ani jedna twoja myśl nie jest zgodna z prawdą.
Rose uklękła przed Melissą, wzięła jej dłonie w swoje własne, zimne jak lód. Była blada, oczy
miała podejrzanie wilgotne, ale mocno ściskała jej ręce, póki Melissa na nią nie popatrzyła.
- Nie chciałam cię skrzywdzić - mówiła z żarem. - Ani teraz, ani dwadzieścia osiem lat temu, ani
w żadnej chwili pomiędzy tymi dwiema datami.
- Zostańmy przy terazniejszości.
- Dobrze - zgodziła się prędko Rose, ale zaraz zmieniła zdanie. - Nie, nie, to wcale nie j est dobrze.
Tamto też jest ważne, może najważniejsze. Zrozum, Melisso, miałam osiemnaście lat, kiedy ty się
urodziłaś. Tak, wiem, byłam już pełnoletnia, niby już dorosła, ale nie byłam dojrzała...
- Daj spokój... - Melissa chciała jej przerwać, ale Rose nie pozwoliła.
- Wysłuchasz tego, Melisso. Bardzo mi przykro, ale musisz poznać całą prawdę.
254
- Wcale nie muszę!
- Mój narzeczony mnie bił.
Melissa patrzyła na Rose i miotały nią sprzeczne emocje: nienawiść, strach, współczucie...
- Mój... ojciec?
- Tak. Bałam się o ciebie, panicznie się bałam. Moi rodzice mnie nie chcieli. Ciebie też nie chcieli.
Niczego nie rozumieli. Kiedy się dowiedzieli, że jestem w ciąży, kazali mi  to jakoś załatwić".
W jej oczach pojawiła się zawziętość. Obronnym gestem położyła dłoń na brzuchu, jakby znów
znalazła się w tamtym czasie.
- Nie zgodziłam się. Byłam z tobą tak długo, jak tylko mogłam, ale...
- Ja nie wiedziałam - jęknęła Melissa. - Przykro mi, że musiałaś przez to wszystko przejść.
- Nie chcę twojej litości. - Rose pokręciła głową. - Proszę tylko, żebyś mnie zaakceptowała, żebyś
mi pozwoliła być przy sobie.
- Muszę pomyśleć. - Melissa masowała sobie skronie.
- Bardzo mi na tym zależy - Rose wpatrywała się w nią błagalnie - ale muszę ci jeszcze powiedzieć
coś ważnego o Jasonie. To ja go namówiłam do tej maskarady. Chciałam wiedzieć, czy jesteś
szczęśliwa, czy nie czujesz się samotna i czy przypadkiem nie znajdziesz w sercu choćby odrobiny
miejsca dla swojej wyrodnej matki. Wykorzystałam biednego, Bogu ducha winnegb człowieka.
Tak długo wierciłam mu dziurę w brzu-
255
chu, aż biedny Jason zgodził się mi pomóc. Naprawdę nie miał innego wyjścia.
- Nie miał - powtórzyła Melissa tępo, jak automat.
A więc Jason ją tylko zmiękczał, przygotowywał grunt dla Rose, a Melissa, nie wiedząc o tym,
zaufała temu człowiekowi, nawet się w nim zakochała...
- Melisso, proszę - błagała Rose. - Cokolwiek się teraz dzieje w twojej głowie, nie zwalaj winy na
Jasona.
Ale Melissa właśnie jego obwiniała. To było łatwiejsze, niż przyznać się, że dała się oszukać,
pozwoliła uśpić swoją czujność, że zaufała...
- Chciałabym ci obiecać, że już nigdy niczego podobnego nie zrobię - Rose nie przestawała mówić
- ale j estem taka zdesperowana, że pewnie bym zrobiła. Och, Melisso, ja chciałam tylko
malutkiej, malusieńkiej cząstki twojego świata. A niech tam! Wzięłabym nawet okruszek.
Drzwi się otworzyły i do poczekalni weszło kozlątko, a za nim pani Dot, która miała co najmniej
osiemdziesiąt lat, ale nadal prowadziła miejską bibliotekę.
- Mam problem z koziołkiem, doktor Anders - zaczęła od progu. - Swettie Pie zjada mi wszystkie
kwiaty.
Nawet Melissa nie wiedziała, co z tym fantem mógłby zrobić weterynarz.
- Zacznę przyjmować za kwadrans - poinfor-
256
mowała panią Dot, starając się nadać swojemu głosowi normalne brzmienie.
- Nie szkodzi. - Starsza pani usiadła na krzesełku nieopodal Melissy, złożyła ręce na podołku i
uśmiechnęła się. - Mogę poczekać. Mam mnóstwo czasu.
Swettie Pie przeszedł pomiędzy półkami, a potem zaczął obgryzać plakat reklamujący witaminy
dla kotów.
Dzwonek nad drzwiami odezwał się ponownie. Przyszedł Walter McKnight, właściciel Seren-
dipity Cafe i burmistrz Martis Hills w jednej osobie. Na rękach trzymał swoją ukochaną kotkę
Jezebel, która była najgrubszym kotem, z jakim Melissa spotkała się w swojej praktyce.
- Nie przestrzega diety, pani doktor - poskarżył się pan McKnight. Westchnął i usiadł obok pani
Dot.
- Lepiej już sobie idz - Melissa zwróciła się do Rose. - Nie będziemy prowadzić tej rozmowy przy
pacjentach.
- Masz dzisiaj mnóstwo roboty. Naprawdę uważam, że powinnam zostać i pomóc ci... - Rose
zamilkła na widok miny Melissy.
- Nie trzeba się zaraz tak denerwować - wtrącił się Walter McKnight. - Wszystko, co się zepsuło,
można naprawić. Ja się na tym znam. Co ona pani zrobiłaś - Spojrzał spode łba na Rose. - Może
zablokowała drukarkęś Żaden problem. Zaraz to naprawię.
257
- Na szczęście nie zablokowała - odparła Melissa, już troszkę spokojniejsza. Ci ludzie byli tacy
zabawni i tacy bardzo życzliwi. - Ale dziękuję panu za dobre chęci, burmistrzu.
- Pewnie się spózniła - próbowała zgadnąć pani Dot. - Na drodze jest dzisiaj okropny ruch, a do
tego krowa zablokowała jeden pas. Niech pani wybaczy dziewczynie ten jeden raz, pani doktor.
Melissa spojrzała na Rose. Oczy wciąż jeszcze miała wilgotne, ale w kącikach ust czaił się uśmiech.
- Pozwól mi zostać - poprosiła.
- Jeśli ją pani zwolni - wtrącił się znowu Walter - to bezrobocie w miasteczku wzrośnie do pięciu
procent. A nie powinno, bo nie zostanę burmistrzem na następną kadencję.
- Wiesz, że zawsze możesz liczyć na mój głos, Walterze. - Pani Dot poklepała go po ręce. - Niech
pani pozwoli jej zostać, doktor Anders. Dziewczyna musi przecież gdzieś pracować.
- Właśnie - szepnęła Rose. - Pozwól mi zostać. Obiecuję, że już nigdy więcej niczego nie sknocę.
Na pewno nie dotrzyma obietnicy, pomyślała żałośnie Melissa.
Marzyła o tym, żeby schować się pod kołdrą i spokojnie wypłakać się w poduszkę. Bardzo chciała
zostać sama.
Przywykła do samotności. W samotności czuła
258
się najlepiej. W każdym razie, dopóki nie przyjechała do Martis Hills.
Drzwi kliniki otworzyły się po raz trzeci i po raz trzeci zadzwonił przeklęty dzwonek doktora
Myersa. Do poczekalni wszedł Jason.
- Cześć, Jason. - Walter wylewnie ściskał mu dłoń. Wyraznie się ucieszył na jego widok.
- Jason Lawrence - powitała go pani Dot.
- A ty tutaj po coś
- Mam sprawę do doktor Anders - odparł potulnie.
- Tak samo jak ja i Walter - zawiadomiła go pani Dot. - Usiądz sobie i poczekaj spokojnie, aż
przyjdzie twoja kolej.
- Bardzo bym chciał, pani Dot, ale naprawdę muszę natychmiast porozmawiać z Melissą.
- Ale ja byłam pierwsza. - Pani Dot uśmiechała się słodko.
- Tak, wiem. - Jason popatrzył na Melissę. Chciała się odwrócić tyłem, bardzo chciała się
na niego zezłościć, ale czuła tylko wielką bezgraniczną pustkę.
- To dla mnie ogromnie ważne, proszę pani
- tłumaczył się Jason, nie przestając patrzeć w oczy Melissie. - Bardzo panią proszę, żeby mnie
pani przepuściła.
- Nie widzę powodu, żebyś nie mógł trochę poczekać, chłopcze. - Pani Dot ani myślała dać za
wygraną.
- Nawet nie masz ze sobą żadnego zwierzaka
259
- zauważył Walter. - Do weterynarza przychodzi się ze zwierzętami.
- No właśnie - szybko przytaknęła mu pani Dot. - Nie przychodzi się do weterynarza bez
zwierzątka.
- No cóż... - zaczęła Rose.
- Nie waż się mu pomagać! - warknęła Melissa i Rose natychmiast zamilkła.
- Chciałbym z tobą porozmawiać - powiedział Jason przyciszonym głosem, żeby tylko Melissa go
usłyszała. - Na osobności.
Co z tego, że on chciał, skoro Melissa nie chciała.
Gdyby mu na to pozwoliła, na pewno znów by ją oczarował, omamił. Wystarczyło, żeby ją do-
tknął, a już przestawała logicznie myśleć. Nie mogła sobie na to pozwolić. Nigdy więcej.
Jednak było coś, czego od niego chciała. Chciała, żeby sobie poszedł.
I żeby Rose też sobie poszła.
A najlepiej, żebym ja się stąd wyniosła, pomyślała Melissa.
Trzeba trafu, że dwa dni wcześniej zauważyła w gazecie interesujące ogłoszenie: ktoś chciał
sprzedać klinikę weterynaryjną w Los Angeles. Żeby ją sobie kupić, Melissa musiałaby podwoić
swoje obecne zadłużenie, ale gotowa była na wszystko, byleby tylko móc opuścić Martis Hills.
Mogłaby się wreszcie zagubić w tłumie obcych ludzi, leczyć rasowe koty, psy i kanarki należące
260
do miejskich snobów. Mogłaby nawet uwierzyć, że na tym właśnie polega jej szczęście.
- Powiesz nam wreszcie, dlaczego chcesz wejść bez kolejki* - odezwał się Walter.
- Doktor Anders przypuszcza, że ją okłamałem - wypalił Jason.
- Nie wolno kłamać. - Walter pokręcił głową. - Naprawdę ją oszukałeś*?
- Nie - stwierdził stanowczo Jason. - Zaszło nieporozumienie.
- Nie kręć, chłopcze - skarciła go pani Dot. Jason zdał sobie sprawę, że komisja sędziowska
nie stoi po jego stronie. Westchnął rozpaczliwie i podszedł do Melissy. Stanowczo za blisko.
Melissa nie widziała niczego i nikogo, tylko jego.
Rose także się do niej zbliżyła.
- To sprawa osobista - wyjaśniła Rose pani Dot i Walterowi, którzy wcale nie wydawali się
zdziwieni. Wzięła Melissę za rękę i zamknęła ją w stalowym uścisku. Wzięła także za rękę Jasona
i zaprowadziła ich oboje do gabinetu numer jeden, po czym zamknęła za nimi drzwi.
ROZDZIAA DZIEWITY
Co ja mam teraz zrobić, myślał gorączkowo
Jason. Jak to naprawić?
- Rose wszystko mkpowiedziała - odezwała się Melissa martwym, nieswoim głosem. Chciała jak
najszybciej mieć za sobą rozmowę z Jasonem, a potem pozbyć się go raz na zawsze. Stała
naprzeciw niego ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Daleka, nieprzystępna...
Co ja narobiłem, powtarzał sobie w duchu Jason. Co ja najlepszego zrobiłem?
- Prosiła, żebym nie miała do ciebie o to pretensji - ciągnęła Melissa.
- Ale masz. - Jason wreszcie odważył się odezwać.
- Dziwisz się?
Obeszła dookoła stół operacyjny. Lepiej się czuła, kiedy dzielił ją od Jasona solidny kawał stali.
262
Jason byłby też obszedł ten stół, wziąłby ją w ramiona, przytulił i już nigdy nie wypuścił. Niestety,
Melissa trzymała dłoń na klamce drzwi prowadzących na zaplecze kliniki. Na pewno by mu
uciekła, gdyby tylko spróbowaj się ruszyć.
- Chciałem ci powiedzieć - przypomniał. - Wczoraj...
- Pomagałeś Rose! - przerwała mu Melissa.
- Byłem jej to winien, zresztą nawet gdyby nie uratowała mi życia, to dlaczego nie miałbym jej
pomóc?
- A więc to była ona. - Melissa głośno wciągnęła powietrze. - Nie wiedziałam.
- No, to już wiesz? Ale nie tylko dlatego jej pomagałem. Wyobraz sobie, że było mi jej żal. Kobieta
zmarnowała sobie życie, a teraz stara się coś z niego uratować. Dlaczego nie miałbym jej w tym
pomóc?
- Może dlatego, że ja nie chcę...
- Dlaczego? - wpadł jej w słowo Jason. - Tylko mi nie wmawiaj, że zawsze chcesz być sama. Gdyby
to była prawda, nie zamieszkałabyś w Martis Hills, a mnie byś pogoniła zaraz po pierwszej
wizycie.
Trafił w czuły punkt. Melissa nie miała argumentów. Zresztą i tak już za dużo czasu mu
poświęciła.
Popatrzyła na niego z pogardą i już miała wyjść na zaplecze, ale nie zdążyła, bo Jason w mgnieniu
oka znalazł się przy niej, otoczył ją ramionami i przytulił do siebie.
263
- Zostaw mnie! - szarpnęła się, ale jej nie puścił.
- Ty myślisz, że ja to wszystko robiłem dla Rose? - bardziej stwierdził, aniżeli zapytał.
- A co mam myśleć1? - odburknęła, ale już się nie szarpała.
- Że się w tobie zakochałem - wypalił Jason.
- Owszem, przyniosłem do ciebie kota, bo Rose mnie o to prosiła, z papugą też przyszedłem na
prośbę Rose, ale zanim wyszedłem... O Miśka i Miss Piggy sam ją poprosiłem. To był taki wygodny
pretekst, żeby móc cię jeszcze raz zobaczyć, a jednocześnie nie przyznać się do niczego. Nawet
przed sobą.
Melissa nie wiedziała, co z sobą począć. To wszystko było takie nieprawdopodobne, całkiem
niezrozumiałe. W głowie jej się kręciło od tych wszystkich porannych zwierzeń.
- Proszę - szepnęła, a oczy miała pełne łez.
- Jeśli choć trochę ci na mnie zależy, to zostaw mnie teraz samą.
Puścił ją. Nie miał innego wyjścia. Zresztą doskonale rozumiał, czemu chciała zostać sama.
Samotność tak długo była jej żywiołem... Tylko w swoim towarzystwie czuła się naprawdę pew-
nie, tylko w samotności była bezpieczna.
Melissa wyruszyła o świcie. Podróż do Los Angeles zajęła jej cztery godziny. Nie spodziewała się,
że potrwa to tak długo. Zupełnie
264
zapomniała o natężeniu ruchu na autostradzie, o istnieniu ulicznych korków.
Dotarłszy na miejsce, wysiadła z samochodu, rozejrzała się za posesją wystawioną na sprzedaż. Ta
klinika weterynaryjna, o której czytała w ogłoszeniu, znajdowała się na bardzo ruchliwej ulicy w
Burbank, tuż za Los Angeles. Cena była astronomiczna.
Melissa miała nadzieję, że uda jej się dogadać z kilkoma kolegami po fachu i może zawiążą swego
rodzaju spółkę. Nie chciała pracować sama, ponieważ ni z tego ni z owego, a może wcale nie tak
znowu nagle, samotność nie wydawała jej się już takim doskonałym pomysłem na życie jak
kiedyś.
Ale cieszyła się, że wreszcie zamieszka z dala od Martis Hills, od tych wszystkich miłych bez-
pośrednich ludzi i od Rose, która jak nikt na świecie umiała sprawić, że Melissa czuła się...
kochana. No i oczywiście nie będzie Jasona, który traktował Melissę jakby była jedyną kobietą na
całej planecie, jakby naprawdę była zupełnie wyjątkowa, mądra... seksowna...
Oczy ją piekły, ale zamrugała powiekami i trochę przeszło. Od wielu lat nie płakała, za to ostatnio
zachowywała się jak zawodowa płaczka.
Na szczęście tamto już minęło i Melissa postanowiła, że już nigdy więcej nie pozwoli sobie na
żadne wzruszenia.
Samochody śmigały po jezdni, trąbiąc klak-
265
sonami, z piskiem opon zatrzymywały się na czerwonym świetle. Piesi na chodniku potrącali
zamyśloną Melissę, goniąc pospiesznie swoje ważne sprawy.
Nie tak jak w Martis Hills. Tam nikt nigdy się nie spieszył.
To jedyne rozsądne rozwiązanie, pomyślała Melissa.
Westchnęła, wyjęła telefon komórkowy.
- Doktor Myers? - upewniła się, że to nie
pomyłka.
- Melissa! - Stary doktor nie posiadał się z radości. - Podobno świetnie sobie radzisz w Martis Hills.
Ludzie nie mogą się ciebie dość na-
chwalić.
- Dziękuję, doktorze Myers.
Melissa spiekła raczka jak pensjonarka, ale przecież nie zadzwoniła do doktora Myersa po to, żeby
wysłuchiwać komplementów. Miała sprawę do załatwienia.
- Nie będę już wynajmować pańskiej kliniki.
- Dlaczego? - zmartwił się doktor. - Nie podoba ci się w Martis Hills?
- Podoba. - Melissa westchnęła. - Dlatego chcę ją kupić.
- To rozumiem! - Doktor był w siódmym niebie. - Czyżbyś wreszcie dojrzała do zapuszczenia
korzeni?
- Tak - szepnęła.
Podobało jej się to słowo: korzenie.
266
Powrót do domu zajął jej sześć godzin zamiast czterech. Tuż za Bakersfield zrobił się wielki korek,
bo ciągnik się wywrócił i potrwało trochę, nim go postawiono z powrotem na koła. Poza tym
Melissa zrobiła sobie długą przerwę na Big Maca. Przede wszystkim dlatego, że była głodna, a
poza tym nie lubiła się spieszyć. Już nie.
Gdy dojechała do Martis Hills, słońce chyliło się ku zachodowi. W miasteczku nie było zwario-
wanego ruchu ulicznego ani zabieganych przechodniów, którzy na nikogo nie zwracają uwagi.
Melissa od razu skierowała się na przedmieście, gdzie mieszkał Jason. Wjechała na podjazd, weszła
na ganek. Na ten sam ganek, na którym zaledwie kilka wieczorów temu namawiała go, żeby ją
wziął do łóżka.
Ale Jasona nie było. Dom był ciemny, samochód gdzieś zniknął.
Może on też postanowił stąd wyjechać, pomyślała Melissa ze ściśniętym sercem. Pojadę do Rose,
ona pewnie będzie coś wiedziała.
Jak postanowiła, tak zrobiła. Po kilku minutach znalazła się przed domem Rose, która mieszkała
po sąsiedzku.
Melissa zatrzymała samochód, wysiadła. Patrzyła, jak Rose wychodzi z domu, jak staje na ganku i
wygląda, kto też ją odwiedził o tak póznej porze.
Poznała Melissę, zamarła, ale zaraz klasnęła w ręce i zbiegła ze schodków.
267
Stanęła tuż przed Melissą, zakryła usta dłońmi. Widać było, że chce ją przytulić albo chociaż coś
powiedzieć, ale boi się postąpić niewłaściwie.
Oj, dałam im popalić, pomyślała nagle rozbawiona Melissa. Tak długo ich od siebie odpychałam,
że teraz już nikt nie wie, jak ma się ze mną obchodzić.
Na szczęście ona już wiedziała. Nie chciała zostać sama, pragnęła mieć rodzinę, przyjaciół, a nawet
wścibskich sąsiadów. To wszystko czekało na nią tutaj, w Martis Hills.
- Byłam w Los Angeles, żeby obejrzeć klinikę weterynaryjną wystawioną na sprzedaż - odezwała
się Melissa. - Pomyślałam sobie, że tam jest moje miejsce.
- I jak ci się podobałoś - spytała ostrożnie Rose. - Naprawdę tam jest twoje miejsceś
- Kiedyś było...
- A terazś
- Teraz moje miejsce jest tam, gdzie mnie prowadzi serce. A ono... zaprowadziło mnie do Martis
Hills. - Melissa westchnęła, a potem zaczęła mówić to, co od dawna leżało jej na sercu.
- Coś mnie tu ciągnęło... Może dlatego, że tutaj się urodziłam, albo że się dowiedziałam o twoim
powrocie. Wcześniej nic z tego nie rozumiałam, ale teraz wreszcie do mnie dotarło. Chcę zostać
tutaj, z wami, nie oganiać się od ludzi.
- A więc... - Oczy Rose napełniły się łzami.
- Przebaczyłaś miś
268
Melissa wyciągnęła ręce i mocno przytuliła się do matki.
- Przebaczam - szepnęła przez łzy. - Jeżeli ty mi przebaczysz, że tak długo nie chciałam wysłuchać
twoich racji...
- Och, skarbie. - Rose ściskała córkę jak szalona. - Nie mam ci czego przebaczać!
Tuliły się długo, aż w końcu Rose uwolniła Melissę z objęć, ale nie puściła.
- A co będzie z Jasonem? - spytała z niepokojem. - Czy jemu też zechcesz wybaczyć?
- Nie ma go w domu - powiedziała Melissa takim tonem, jakby wiedziała, że to wystarczy za całą
odpowiedz.
Rose spuściła oczy. Wcale nie była zaskoczona.
- Co ty znów kombinujesz? - spytała Melissa, spoglądając na nią podejrzliwie.
- Jajuż do mnie dzwonił. Wiem, że masz zamiar kupić jego klinikę.
- Żartujesz! Zadzwonił do ciebie?
- Pewnie nie powinien był tego robić, ale widzisz, kochanie, takie już jest to nasze Martis Hills.
- Co za plotkarskie miasteczko! - Melissa się roześmiała. Wcale nie była obrażona.
- Tym razem to wcale nie były plotki - broniła Rose siebie i starego doktora. - Doktor Myers
prosił, żebym ci jakoś pomogła, żebym ci dała
269
pieniądze... On się boi, że zanadto się zadłużysz, martwi się o ciebie. O ciebie i o klinikę.
- Jeśli tak bardzo się martwi, to niech mi opuści cenę.
- To już z nim załatwiłam. - Rose się uśmiechnęła.
- A co to wszystko ma wspólnego z Jasonem?
- spytała coraz bardziej zdezorientowana Melissa. - Czy ty wiesz, dlaczego nie ma go w domu?
- No... - Rose nie tylko miała minę winowajczyni, cała wyglądała jak jedno wielkie poczucie winy.
- Wybacz, kochanie, nie mogłam wytrzymać i podzieliłam się z nim dobrą nowiną. On już wie, że
do nas wracasz.
- Och, mamo! - westchnęła Melissa. Coraz bardziej ją to wszystko bawiło.
- Przysięgam ci na wszystko, że to ostatni raz
- zarzekała się Rose. - Ja już naprawdę nigdy więcej nie będę się w nic wtrącać.
- Ani trochę ci nie wierzę. - Melissa się roześmiała i przytuliła matkę, bo Rose wyglądała jak
półtora nieszczęścia. - Chyba w końcu się przyzwyczaję do matki, która tak bardzo mnie kocha, że
koniecznie musi się wtrącać we wszystkie moje sprawy.
ROZDZIAA DZIESITY
Jason siedział na stopniach ganku Melissy. Na jego kolanach spał mały labrador.
- Cześć - powiedziała Melissa, podszedłszy całkiem blisko.
- Cześć.
Widać było, że jest zdenerwowany, a mimo to uśmiechnął się do niej tym swoim uwodzicielskim,
leniwym uśmiechem.
- Co ty tutaj robiszś - spytała Melissa, jakby naprawdę nie wiedziała.
- Czekam na ciebie. - Jason popatrzył jej prosto w oczy. - Czekałem na ciebie całe życie.
- Jason...
- Nie przerywaj - poprosił. - Muszę ci to powiedzieć. Po wypadku żyłem całkiem bez sensu.
Uznałem, że skoro życie jest takie krótkie i może się skończyć w każdej chwili, to po co w ogóle
się wysilać, po co czymkolwiek się przejmować.
271
- Och, Jason! - westchnęła Melissa, ale tylko tyle.
- Pomyliłem się, Melisso - ciągnął. - Bardzo się pomyliłem. Dlatego nic mi się nie udawało. Nawet
z pisaniem sobie nie radziłem. Teraz już wiem, że problem mojego bohatera to jest mój własny
problem, że to ja nie mogłem znalezć drogi do domu. Nie dosłownie. Zresztą wiesz, bo sama mi to
powiedziałaś.
Melissa wpatrywała się w niego jak urzeczona. Nie odzywała się, nie poruszała, bała się nawet
odetchnąć.
- Owszem, życie jest krótkie - mówił przejęty Jason - dlatego trzeba je dobrze przeżyć, nie
zmarnować ani jednego dnia.
Umilkł i Melissa pomyślała, że teraz ona powinna się odezwać.
- Masz absolutną rację - powiedziała. - Ja też chcę wziąć z życia wszystko, co jest do wzięcia.
Stanęła tuż przy nim, bliziutko. Chciała go dotykać całym ciałem.
Piesek zapiszczał cichutko, ale się nie obudził.
- Wiesz, że byłam w Los Angelesś - spytała.
- Wiem - mruknął Jason.
- To właśnie tam zrozumiałam - mówiła Melissa - że moje miejsce jest tutaj. Przy Rose, która we
wszystko się wtrąca, przy zwariowanych pacjentach, którzy traktują moją klinikę jak własne
podwórko, i przy tobie. Przy nieśmiałym mężczyznie, który tak bardzo mnie pragnął, że
272
przychodził do weterynarza z cudzymi zwierzętami tylko po to, żeby mnie zobaczyć.
- Przepraszam cię, Melisso - jęknął. - Ja naprawdę...
Melissa go pocałowała.
- Wiem - szepnęła. - Wreszcie zrozumiałam. Zależy ci na mnie. Wszystkim wam na mnie zależy.
Teraz już wiem, że mnie też na was zależy. Tęskniłam za tobą, kiedy pojechałam do Los Angeles, a
przecież nie było mnie tylko jeden dzień.
Wolną ręką przytulił ją tak mocno, że piesek znów zapiszczał i podniósł zaspany pyszczek.
- Prześliczne stworzonko - powiedziała cichutko Melissa. - To jeden ze zwierzaków Roseś
- Nie. - Jason pokręcił głową. - Przyjechałem cię prosić, żebyś mimo wszystko zechciała się ze mną
spotykać. No, a jak się idzie do weterynarza, to trzeba mieć ze sobą jakieś swoje, własne zwierzę.
No to wziąłem tego malucha...
- Och, Jason. - Oczy Melissy napełniły się łzami.
Jason ją pocałował. Starał się nie przytulać Melissy zbyt mocno, ale psiak widać i tak poczuł się
zagrożony, bo zawarczał, bardzo głośno jak na taką kruszynkę.
- To jest Dzidziuś. - Jason podał pieska roz-anielonej Melissie.
Piesek ziewnął szeroko, demonstrując swój śliczny różowy języczek i malutkie, lecz ostre ząbki.
273
- Myślę, że weterynarz powinien mieć własnego zwierzaka - tłumaczył się niezbyt pewny swego
Jason.
Melissa nigdy przedtem nie miała psa. Nigdy. Nie miała czasu, nie miała miejsca. Nigdy przedtem
nie chciała otworzyć swego serca, nawet zwierzakowi.
Wzięła Dzidziusia na ręce. Ciepło jej się zrobiło koło serca, kiedy piesek ufnie się do niej przytulił,
a potem westchnął i znów zamknął oczka. Widać uznał, że ma już własny bezpieczny dom.
Wszyscy troje nareszcie znalezli sobie dom.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
droga do domu ojca
Odrobina luksusu Shalvis Jill Na wy czno
któremu uległ pracownik w drodze do domu po wyjściu z zakładu
Powrót Do Domu Na Przeklętym Wzgórzu
DOJAZD DO AUTA ZNAJDUJĄCEGO SIĘ POZA BAZĄ I POWRÓT DO NIEGO

więcej podobnych podstron