Czy powiemy pani prezydent


Jeffrey
Archer
Czy
powiemy
pani
prezydent?


Tom


Całosć
w
tomach



Zakład
agrań
i
Wydawnictw
Polskiego
Zwiazku
Iewidomych
Warszawa
1995



Przełożył
Stefan
Wilkosz
Wydanie
II
zmienione


Tłoczono
w
nakładzie
20
egz.
pismem
punktowym
dla
niewidomych
w
drukarni
Pzn,



Warszawa,
ul.
KOnwiktorska
9


Przedruk
z
wydawnictwa
"Czytelnik",
Warszawa
1991


Pisał
R.
Duń
Korekty
dokonali
St.
Makowski
i
I.
Stankiewicz



`tc


Wstep


Ksiażka
ta
została
napisana
w
1976
roku,
a
jej
tresć
miała
się
rozgrywać
w
pieć
lat
pózniej,
przy
czym
centralną
postacia,
dokoła
której
obraca
się
intryga
powiesci,
miał
być
Edward
Kennedy
-według
powszechnej
opinii
najprawdopodobniejszy
kandydat
na
nastepnego
prezydenta
Stanów
Zjednoczonych,
zwyciezca



wyborów
z
1980
roku.
Przewidywania
te
nie
sprawdziły
sie,
toteż
tłumaczac
ksiażkę
w
1982
roku
uaktualniłem
ja,
dokonujac
licznych
zmian.
Uzyskałem
na
to
zgodę
autora,
który
bardzo
zainteresował
się
wprowadzanymi
przeze
mnie
zmianami.
Zainteresowanie
to
wydało
owoce.
Jeffrey
Archer
wydał
obecnie
bardzo
poważnie
zmienioną
ksiażke.
Jej
akcja
toczy
się
w
ostatnim
dziesiecioleciu
naszego
wieku.
Zamiast
Edwarda
Kennedy,
który
odszedł
w
polityczną
niepamiec,
prezydentem
Ameryki
po
raz
pierwszy
w
jej
historii
zostaje
kobieta.
I
to
Polka
-
Florentyna
Kane,
córka
polskich
emigrantów
Abla
i
Zofii
Rosnowskich,
bohaterów
poprzednich
powiesci
tego



samego
autora
pt.
"Kain
i
Abel"
oraz
"Marnotrawna
córka".
(Obie
te
ksiażki
zostały
nagrane
na
kasety.)


S.
W.
20
stycznia,


wtorek
po
południu



godz.
#/12#26


-Ja,
Florentyna
Kane
przysiegam
uroczyscie...


-Ja,
Florentyna
Kane
przysiegam
uroczyscie...


...że
bedę
sumiennie
sprawowała
urzad
prezydenta
Stanów
Zjednoczonych...


-Że
bedę
sumiennie
sprawowała
urzad
prezydenta
Stanów
Zjednoczonych...


...i
w
najlepszej
wierze
pilnowała,
strzegła
i
broniła
konstytucji
Stanów



Zjednoczonych.
Tak
mi
dopomóż
Bóg.


-I
w
najlepszej
wierze
pilnowała,
strzegła
i
broniła
konstytucji
Stanów
Zjednoczonych.
Tak
mi
dopomóż
Bóg.


Z
reką
spoczywajacą
na
siedemnastowiecznej
Biblii,
czterdziesty
trzeci
prezydent
-
kobieta
usmiechneła
się
do
pierwszego
dżentelmena
kraju.
Był
to
koniec
jednej
batalii
i
poczatek
nastepnej.
Florentyna
Kane
wiedziała,
jak
walczyc.
Zaczeło
się
od
jej
wyboru
do
Kongresu,
nastepnie
do
Senatu,
wreszcie,
po
czterech
latach,
została
-jako
pierwsza
kobieta
-prezydentem
Stanów
Zjednoczonych.
Po
ostrej



kampanii
w
przedwyborach
czerwcowych
udało
jej
się
niewielką
wiekszoscią
pokonać
na
arodowej
Konwencji
Partii
Demokratycznej
senatora
Ralpha
Brooksa,
ale
dopiero
w
piatym
głosowaniu.
W
listopadzie
wygrała
jeszcze
cieższą
batalię
z
kandydatem
republikanskim,
byłym
kongresmenem
z
owego
Jorku.
Florentyna
Kane
została
wybrana
prezydentem
wiekszoscią


105.000
głosów,
czyli
jednego
procenta
głosujacych.
Było
to
zwyciestwo
wyborcze
o
najmniejszej
różnicy
głosów
w
historii
Stanów
Zjednoczonych,
mniejszej
nawet
niż
ta,
którą
uzyskał
John
Kennedy
w
1960,
zwycieżajac
Richarda
ixona
wiekszoscią
118.000
głosów.
Kiedy
umilkły
oklaski,
pani



prezydent
odczekała,
by
przebrzmiały
dzwieki
dwudziestu
jeden
salw
honorowych,
odchrzakneła,
spojrzała
na
tłum
składajacy
się
z
piecdziesieciu
tysiecy
obywateli
zebranych
na
placu
przed
Kapitolem
i
pomyslała,
że
jeszcze
dwiescie
milionów
widzów
patrzy
na
nią
na
ekranach
telewizorów.
Dzisiaj
nikomu
nie
były
potrzebne
koce
i
ciepłe
płaszcze,
które
zazwyczaj
towarzyszą
tej
uroczystosci.
Pogoda
była
wyjatkowo
łagodna
jak
na
koniec
stycznia,
a
nabity
ludzmi
trawnik
przed
wschodnią
fasadą
Kapitolu,
choć
nieco
podmiekły,
nie
był
już
pokryty
bielą
sniegu,
który
sypał
w
czasie
Bożego


arodzenia.

-Panie
wiceprezydencie
Bradley,
panie
przewodniczacy
Sadu
ajwyższego,
panie
prezydencie
Carter,
panie
prezydencie
Reagan,
dostojni
duchowni,
obywatele!


Pierwszy
dżentelmen
rozpoznał
słowa,
które
podpowiedział
żonie,
gdy
układała
swe
przemówienie,
usmiechnał
się
i
rzucił
jej
porozumiewawcze
spojrzenie.


Ten
ich
dzień
rozpoczał
się
około
szóstej
trzydziesci
rano.


ie
spało
im
się
dobrze
tej
nocy.
Po
wspaniałym
koncercie
wydanym
na
ich
czesc,
Florentyna
Kane
raz
jeszcze
przejrzała
swoją
mowę

inauguracyjna,
podkresliła
czerwonym
flamastrem
ważniejsze
słowa
i
zrobiła
kilka
drobnych
poprawek.


Florentyna
wstała
wczesnie
i
szybko
nałożyła
na
siebie
niebieską
suknie.
Przypieła
do
niej
małą
broszke,
prezent
od
Richarda,
jej
pierwszego
meża,
otrzymany
tuż
przed
jego
smiercia.


Ilekroć
nosiła

broszke,
przypominała
sobie
dzien,
kiedy
Richard
nie
mógł
polecieć
samolotem
z
powodu
strajku
obsługi
i
wynajał
samochód,
by
stać
u
boku
żony,
gdy
ta
wygłaszała
przemówienie
na
zakonczenie
roku
akademickiego
w
uniwersytecie
Harvarda.



Jednakże
Richard
nie
usłyszał
tego
przemówienia,
które
tygodnik
"ewsweek"
uznał
za
otwarcie
kampanii
prezydenckiej.
Gdy
Florentyna
dojechała
do
szpitala,
Richard
już
nie
żył.


Wróciła
znowu
do
rzeczywistosci,
do
swiata,
w
którym
była
najpoteżniejszym
z
przywódców.
Ale
nie
tak
poteżnym,
by
przywrócić
Richarda
do
życia.
Florentyna
spojrzała
w
lustro.
Poczuła
wielką
pewnosć
siebie.
Była
już
prezydentem
od
blisko
dwóch
lat,
od
chwili
nagłej
smierci
prezydenta
Parkina.
Historycy
zdziwiliby
sie,
gdyby
im
powiedziano,
że
dowiedziała
się


o
smierci
swojego
prezydenta
w
chwili,
kiedy
starała
się

trafić
piłką
golfową
do
odległego
o
półtora
metra
dołka.
Grała
przeciwko
swemu
najstarszemu
przyjacielowi
i
przyszłemu
meżowi,
Edwardowi
Winchester.


Gdy
helikoptery
zaczeły
krażyć
nad
ich
głowami,
zatrzymali
gre.
Jedna
z
maszyn
wyladowała.
Wyskoczył
z
niej
kapitan
piechoty
morskiej,
zasalutował
i
powiedział:
"Pani
prezydent,
prezydent
nie
żyje!"
A
teraz
naród
Ameryki
potwierdził,
że
nadal
pragnie
mieć
kobietę
w
Białym
Domu.
Po
raz
pierwszy
w
historii
Stany
Zjednoczone
wybrały
z
pełną
swiadomoscią
kobietę
na
najbardziej
zaszczytny
urzad
w
politycznym
spektrum
Ameryki.
Florentyna
spojrzała
przez
okno



na
szeroka,
połyskujacą
w
porannym
słoncu
rzekę
Potomac.


Opusciła
sypialnię
i
przeszła
do
prywatnej
jadalni,
gdzie
jej
maż,
Edward,
rozmawiał
z
jej
dziecmi
Williamem
i
Annabela.
Ucałowała
całą
trójkę
i
zasiadła
do
sniadania.


Rozmawiali
o
przeszłosci
z
rozbawieniem,
o
przyszłosci
z
powagą
i
kiedy
zegar
uderzył
ósma,
Florentyna
opusciła
rodzinę
i
poszła
do
Owalnego
Gabinetu.
W
korytarzu
czekał
na
nią
już
szef
jej
sztabu
urzedniczego,
ciemnowłosa
Janet
Brown.


-Dzień
dobry,
pani
prezydent.



-Dzień
dobry,
Janet.
Czy
wszystko
w
porzadku
?
-
zapytała
Florentyna
z
usmiechem.


-Wydaje
mi
sie,
że
tak.


-To
dobrze.
Wiec
mów
mi,
co
mam
dziś
robic.
Badź
spokojna.
Bedę
jak
zwykle
wykonywała
twoje
instrukcje.
Od
czego
zaczynamy.


-adeszło
842
telegramów
i
2412
listów.
Wszystkie
mogą
poczekac,
z
wyjatkiem
depesz
od
szefów
panstw.
a
te
przygotuję
odpowiedzi
i
przyniosę
je
o
dwunastej.


-Postaw
na
nich
dzisiejszą
date,
to
im
się
spodoba.
Podpiszę
je
osobiscie,
jak



tylko
bedą
gotowe.


-Dobrze,
pani
prezydent.
Tu
jest
rozkład
dnia.
Zaczyna
pani


o
jedenastej
od
kawy
z
byłym
prezydentem
Reaganem
i
byłym
prezydentem
Carterem,
potem
pojedziecie
panstwo
razem
na
ceremonię
inauguracji.
Po
przysiedze
jest
obiad
w
Senacie,
a
nastepnie
przyjmie
pani
inauguracyjną
defilade,
przed
Białym
Domem.
Janet
Brown
podała
Florentynie
plik
spietych
spinaczem
kartek,
tak
jak
to
robiła
co
dzień
od
pietnastu
lat,
to
znaczy
od
czasu
kiedy
zaczeła
pracować
dla
Florentyny,
gdy
ta
została
wybrana
do
Kongresu.
Zawierały
one
szczegółowy
rozkład
zajeć



godzina
po
godzinie.
Był
dziś
raczej
krótszy
niż
zwykle.
Florentyna
przejrzała
kartki
i
podziekowała
swojemu
szefowi
sztabu.
W
drzwiach
pojawił
się
Edward
Winchester.
Kiedy
obróciła
się
w
jego
strone,
usmiechnał
się
jak
zwykle
usmiechem
pełnym
miłosci
i
podziwu.
Florentyna
pomyslała,
że
nie
żałuje
impulsywnej
decyzji
poslubienia
go,
którą
powzieła
w
tym
niezwykłym
dniu,
gdy
stojac
przy
ostatnim
dołku
golfowego
pola
dowiedziała
się


o
smierci
prezydenta
Parkina.
Była
pewna,
że
Richard
pochwaliłby

decyzje.
-Bedę
pracowała
nad
papierami
do
jedenastej
-
powiedziała
mu.
Edward
skinał
głową
i
odszedł,
by
przygotować



się
do
zadań
nadchodzacego
dnia.


Przed
Białym
Domem
zebrał
się
już
tłum
gapiów.


-Wolałbym,
żeby
padało
-
mruknał
H.
Stuart
Knight,
szef
Tajnej
Służby,
zwracajac
się
do
swego
zastepcy.
W
jego
życiu
był
to
również
jeden
z
najważniejszych
dni.
-Wiem,
że
wiekszosć
tych
ludzi
jest
zupełnie
nieszkodliwa,
ale
mimo
to
ciarki
chodzą
mi
po
plecach!


Tłum
liczył
około
sto
piecdziesiat
osób,
przy
czym
piecdziesiat
z
nich
należało
do
ekipy
Knighta.
Samochód
policyjny,
który
zawsze
jechał



pieć
minut
przed
prezydenckim,
sprawdzał
już
dokładnie
drogę
do
Białego
Domu.
Członkowie
ochrony
bacznie
przygladali
się
zebranym
na
tarasie
grupom
ciekawskich.
iektórzy
z
nich
powiewali
choragiewkami.
Przyszli
tu,
by
móc
opowiedzieć
wnukom,
że
widzieli
Florentynę
Kane
w
dniu
jej
inauguracji
na
prezydenta
Stanów
Zjednoczonych.


O
#/10#59
lokaj
otworzył
frontowe
drzwi
i
z
tłumu
rozległy
się
radosne
okrzyki.


Prezydent
i
jej
małżonek
pozdrowili
uniesieniem
reki
wpatrzonych
w
nich
ludzi
i
tylko
doswiadczenie
i
instynkt
zawodowy
podpowiedziały
im,
że
co
najmniej
piecdziesiat
par



oczu
nie
patrzy
w
ich
strone.


O
godzinie
#/11#00
dwie
czarne
limuzyny
zajechały
bezszelestnie
przed
północne
wejscie
do
Białego
Domu.
Kompania
honorowa
sprezentowała
broń
przed
dwoma
byłymi
prezydentami
i
ich
żonami.
Florentyna
Kane
stała
na
schodach,
by
ich
powitac.
Był
to
wyłaczny
przywilej
przybywajacych
w
odwiedziny
szefów
panstw.
Prezydent
poprowadziła
gosci
do
biblioteki
na
kawę
z
Edwardem,
Williamem
i
Annabela.


Starszy
z
byłych
prezydentów
marudził,
że
mu
zdrowie
nie
dopisuje,
ponieważ
od
osmiu
lat
zdany
jest
na
kuchnię
swojej
żony.



-ie
dotkneła
patelni
od
wieków,
ale
idzie
jej
coraz
lepiej.
a
wszelki
wypadek
podarowałem
jej
ksiażkę
kucharską
"ew
York
Timesa".
Jest
to
chyba
jedyna
ich
pozycja
wydawnicza,
w
której
mnie
nie
krytykuja.


Florentyna
usmiechneła
sie,
choć
z
trudem
trzymała
nerwy
na
wodzy.
Chciała,
żeby
ceremonia
zaczeła
się
jak
najszybciej,
ale
rozumiała,
że
dla
obydwu
eks_prezydentów
znalezienie
się
znów
w
Białym
Domu
było
przyjemną
okazja.
Toteż
udawała,
że
słucha
uważnie,
układajac
twarz
w
uprzejmą
maske,
co
po
przeszło
dwudziestu
latach
życia
politycznego
przychodziło
jej



bez
trudu.


-Pani
prezydent
-Florentyna
musiała
się
błyskawicznie
opanować
po
to,
by
nikt
nie
zauważył
jej
instynktownej
reakcji
na
te
słowa.
-Jest
minuta
po
dwunastej.


Florentyna
spojrzała
na
swojego
sekretarza
prasowego,
wstała
z
fotela
i
zaprowadziła
eks_prezydentów
i
ich
żony
na
schody
Białego
Domu.
Orkiestra
piechoty
morskiej
po
raz
ostatni
zagrała
im
"Chwała
Dowódcy".
O
pierwszej
zagra

samą
melodię
po
raz
pierwszy,
tym
razem
dla
Florentyny.


Oficerowie
ochrony
zaprowadzili
byłych
prezydentów
do
pierwszego
samochodu.
Była



to
czarna,
kuloodporna
limuzyna


o
przezroczystym
dachu.
Przewodniczacy
Izby
Reprezentantów,
Jim
Wright
i
przywódca
wiekszosci
Senatu,
Robert
Byrd,
jako
reprezentanci
Kongresu,
siedzieli
już
w
drugim
wozie.
Bezposrednio
za

limuzyną
czekały
dwa
samochody
wypełnione
agentami
Tajnej
Służby.
Florentyna
i
Edward
wsiedli
do
piatego
samochodu.
Wiceprezydent
Bradley
z
ew
Jersey
i
jego
żona
jechali
w
nastepnym.
Stuart
Knight
jeszcze
raz
wszystko
sprawdził.
Zespół
jego
ludzi
urósł
z
piecdziesieciu
do
setki.
Za
chwilę
bedzie
liczył
wraz
z
miejscową
policją
i
kontyngentem
Fbi
pieciuset
ludzi.
Jeżeli
nie
liczyć



chłopców
w
Cia,
pomyslał
Knight
ze
złoscia.
Ci
nie
poinformowali
go
oczywiscie
nawet,
czy
zjawią
sie,
czy
nie.
A
on
nie
zawsze
potrafił
odróżnić
ich
w
tłumie.
Przysłuchiwał
się
wiwatom
gapiów,
które
w
chwili,
gdy
prezydencka
limuzyna
ruszyła
w
drogę
na
Kapitol,
doszły
do
zenitu.


Edward
mówił
coś
do
niej
z
usmiechem,
ale
Florentyna
była
myslami
daleko.
Machinalnie
pozdrawiała
ludzi
stojacych
wzdłuż
Pennsylvania
Avenue,
ale
w
myslach
powtarzała
sobie
raz
jeszcze
tekst
przemówienia.
Mineli
swieżo
odnowiony
hotel
Willard,
siedem
biurowych
gmachów
w
budowie,
nowe
domy
mieszkalne
przypominajace



skalne
osiedle
indianskie,
nowe
sklepy
i
restauracje,
szerokie
aleje
spacerowe.
Potem
gmach
J.
Edgara
Hoovera
-siedzibę
Fbi,
wbrew
wysiłkom
niektórych
senatorów
wciaż
noszacą
imię
swojego
pierwszego
dyrektora.
Jakże
bardzo
zmieniła
się
ta
ulica
w
ciagu
ostatnich
pietnastu
lat.


Kiedy
zbliżali
się
do
Kapitolu,
Edward
przerwał
ciag
mysli
Florentyny.


-iech
cię
Bóg
prowadzi,
kochanie
-powiedział.
Usmiechneła
się
i
scisneła
mu
reke.
Szesć
limuzyn
zatrzymało
sie.


Prezydent
Kane
weszła
do
Kapitolu.
Edward
pozostał
na



chwile,
aby
podziekować
kierowcy.
Pasażerów
innych
samochodów
otoczyli
agenci
Tajnej
Służby,
którzy
prowadzili
ich
z
osobna
na
zarezerwowane
dla
nich
miejsce
na
platformie
zbudowanej
na
stopniach
Kapitolu.
Tymczasem
mistrz
ceremonii
przeprowadził
Florentynę
przez
tunel
do
frontowego
hallu.
Po
drodze
żołnierze
piechoty
morskiej
rozstawieni
co
dziesieć
kroków
oddawali
jej
honory.
W
hallu
czekał
już
wiceprezydent
Bradley.
Florentyna
zatrzymała
się
przy
nim.
Porozmawiali
sobie
przyjacielsko
o
niczym,
nie
słuchajac
wzajemnych
odpowiedzi.


Usmiechnieci
byli
prezydenci
wyłonili
się
z
tunelu.
Po
raz



pierwszy
chyba
starszy
z
nich
wygladał
na
swoje
lata,
wydawało
sie,
że
włosy
posiwiały
mu
w
ciagu
jednej
nocy.
Raz
jeszcze
uscisneli
rece
Florentyny.
Tego
dnia
formalnosć
ta
czekała
ich
jeszcze
siedem
razy.
astepnie
mistrz
ceremonii
zaprowadził
ich
na
platforme.
Ludzie
wstali
ze
swych
miejsc
i
przez
dobrą
minutę
wiwatowali
na
czesć
nowego
prezydenta
i
dwóch
eks_prezydentów,
którzy
z
kolei
pozdrawiali
tłum.
Wreszcie
wszyscy
usiedli
i
w
milczeniu
czekali
na
poczatek
inauguracyjnej
ceremonii.


-Bracia
Amerykanie!
W
chwili
kiedy
obejmuję
ten
urzad,



sytuacja
swiatowa
stawia
Stany
Zjednoczone
wobec
licznych,
groznych
problemów.
W
Afryce
Południowej
trwa
bezlitosna
wojna
domowa
miedzy
białymi
i
czarnymi.
a
Bliskim
Wschodzie
zablizniają
się
rany
zeszłorocznej
wojny,
ale
obie
strony
zamiast
odbudowywać
szkoły,
szpitale
i
fermy,
odnawiają
swoje
zapasy
broni.


a
granicach
Chin
i
Indii
oraz
Rosji
i
Pakistanu
trwa
napiecie
grożace
konfliktem
pomiedzy
czterema
najludniejszymi
krajami
swiata.
Ameryka
Południowa
opanowana
jest
albo
przez
skrajną
prawice,
albo
skrajną
lewice,
ale
żadna
z
tych
formacji
nie
jest
zdolna
podniesć
poziomu
życia
swych
obywateli.
Sposród
pierwotnych
sygnatariuszy
Organizacji
Paktu

Północno_Atlantyckiego,
dwa
-
Francja
i
Włochy
-przygotowują
się
do
wycofania
z
Paktu.


W
1949
roku
prezydent
Truman
oswiadczył,
że
Stany
Zjednoczone
gotowe

użyć
całej
swojej
potegi
i
wszelkich
zasobów,
aby
bronić
wolnosci
wszedzie
tam,
gdzie
może
być
zagrożona.
Dzisiaj
ktoś
mógłby
powiedziec,
że
ta
wielkoduszna
oferta
poniosła
porażkę
i
że
Ameryka
była
i
jest
za
słaba,
by
wziać
na
siebie
cieżar
prowadzenia
swiata.
W
obliczu
powtarzajacych
się
kryzysów,
każdy
obywatel
Ameryki
ma
prawo
zapytac,
po
co
ma
się
zajmować
wydarzeniami
tak
od
nas
odległymi
i
dlaczego
ma
czuć
się
odpowiedzialny
za
obronę
wolnosci
poza
obszarem
Stanów



Zjednoczonych.


ie
odpowiem
na
te
watpliwosci
własnymi
słowami.
"Człowiek
nie
jest
wyspą
-
pisał
John
Donne
przeszło
trzysta
lat
temu.
-Człowiek
jest
czescią
kontynentu".
Stany
Zjednoczone
ciagną
się
od
Atlantyku
po
Pacyfik
i
od
Arktyki
po
równik.
"Jestem
czescią
całej
ludzkosci;
nie
pytaj
nigdy,
komu
bije
dzwon;
on
bije
tobie".
Edwardowi
podobała
się
ta
czesć
przemówienia,
bo
wyrażała
jego
własne
mysli.
Zastanawiał
się
jednak,
czy
słuchacze
zareagują
dziś
z
takim
samym
entuzjazmem,
z
jakim
witali
race
krasomówcze
Florentyny
w
przeszłosci.



Poteżne
brawa
przelewajace
się
burzliwą
falą
uspokoiły
go.
Jej
magia
wciaż
działała.


-Stworzymy
w
naszym
kraju
służbę
zdrowia,
której
pozazdrosci
nam
cały
wolny
swiat.
Pozwoli
ona
wszystkim
obywatelom
korzystać
w
równym
stopniu
z
najlepszej
pomocy
lekarskiej.
Żaden
Amerykanin
nie
może
umrzeć
dlatego,
że
nie
stać
go
na
ratowanie
życia.


Wielu
demokratów
głosowało
przeciwko
Florentynie
Kane,
własnie
ze
wzgledu
na
jej
stanowisko
w
sprawie
ubezpieczeń
zdrowotnych.
Pewien
stary
siwy
lekarz
powiedział
jej:
Amerykanie
muszą
nauczyć
się
stać
na
własnych
dwóch
nogach.
-Jak
mogą
stac,
skoro



już
leżą
martwym
bykiem!
odpowiedziała
Florentyna.



iech
nas
Pan
Bóg
broni
przed
prezydentem_kobieta!
-
zareplikował
doktor
i
poszedł
głosować
na
republikanów.
-Ale
główną
platformą
tej
administracji
bedzie
prawo
i
porzadek.
W
tym
celu
mam
zamiar
przedstawić
Kongresowi
pakiet
ustaw,
który
zablokuje
sprzedaż
broni
palnej
bez
specjalnego
zezwolenia.


Tym
razem
oklaski
tłumu
nie
były
już
tak
spontaniczne.


Florentyna
podniosła
głowe.
-
A
wiec,
bracia
Amerykanie,
niechaj
koniec
tego
stulecia
stanie
się
okresem,
w
którym
Stany
Zjednoczone
bedą



przewodzić
swiatu
pod
wzgledem
sprawiedliwosci
i
siły,
troski
i
przedsiebiorczosci,
okresem,
w
którym
wypowiedzą
wojne:
chorobom,
dyskryminacji,
nedzy.


Florentyna
usiadła.
Jej
słuchacze
zerwali
się
jednoczesnie
na
nogi.


Szesnastominutowe
przemówienie
przerywane
było
dziesieciokrotnie
brawami.
Ale
kiedy
nowy
szef
panstwa
odwróciła
się
od
mikrofonu,
oczy
jej
nie
wodziły
po
twarzach
słuchaczy.
Sposród
zebranych
na
platformie
dygnitarzy
zależało
jej
na
jednej
tylko
osobie.
Podeszła
do
swojego
meża
-pocałowała
go
w
policzek
i
wzieła
pod
reke.
Energiczny
mistrz
ceremonii



łagodnie
sprowadził
ich
z
platformy.


Sutart
Knight
nie
lubił
posunieć
rujnujacych
ustalony
porzadek
uroczystosci.
A
dzisiaj
nic
nie
przebiegało
zgodnie
z
programem.
Wszyscy
spóznią
się
na
obiad
o
co
najmniej
trzydziesci
minut.


Siedemdziesieciu
szesciu
gosci
powstało,
kiedy
pani
prezydent
weszła
na
sale.
Byli
to
meżczyzni
i
kobiety,
którzy
przewodzili
obecnie
Partii
Demokratycznej.
Znajdowali
się
wsród
nich
także
przywódcy
z
północnych
stanów,
którzy
zdecydowali
się
poprzeć
kandydata_kobiete.
Brakowało
tylko
małej
grupki
tych,
którzy
popierali
senatora
Ralpha



Brooksa.


iektórzy
sposród
obecnych
byli
już
członkami
nowego
gabinetu,
a
wszyscy
odegrali
jakaś
rolę
w
powrocie
Florentyny
do
Białego
Domu.
ie
miała
ona
ani
czasu,
ani
ochoty
na
obiad;
wszyscy
chcieli
z
nią
natychmiast
coś
omówic.
Menu
zostało
ułożone
z
jej
ulubionych
dań
zaczynajac
od
zupy
z
homara,
rozbefu,
a
konczac
na
specjalnosci
szefa
kuchni
-mrożonego
tortu
czekoladowego
w
kształcie
Białego
Domu.
Edward
przygladał
się
swojej
żonie,
która
zignorowała
leżacy
przed
nią
kawałek
tortu
przedstawiajacy
Gabinet
Owalny.
"To
dlatego
nigdy
nie
musi
przeprowadzać

kuracji
odchudzajacej",
zauważyła
Marian
Edelman,
która
niespodziewanie
została
ministrem
sprawiedliwosci.
Marian
własnie
opowiadała
Edwardowi
o
wielkim
znaczeniu
praw
dziecka.
Edward
próbował
słuchac,
ale
po
chwili
zrezygnował.


Kiedy
ostatnia
dłoń
została
uscisnieta
i
ostatni
kawałek
Białego
Domu
zniknał
z
talerzy,
okazało
sie,
że
pani
prezydent
i
jej
ludzie
spóznieni

na
inauguracyjną
paradę
już
o
trzy
kwadranse.
Kiedy
wreszcie
zjawili
się
na
trybunie
ustawionej
przed
Białym
Domem,
najszczesliwszą
grupą
w
dwustutysiecznym
tłumie
była
prezydencka
gwardia
honorowa,
która
od
przeszło
godziny
stała



na
bacznosc.
Pani
prezydent
zajeła
swoje
miejsce
i
parada
rozpoczeła
sie.
Otworzyły

stanowe
oddziały
wojskowe
kroczace
w
takt
marszów
Sousy
i
piesni
"Boże,
błogosław
Ameryke",
wykonywanych
przez
orkiestrę
Marynarki
Wojennej.
Żywe
obrazy
ze
wszystkich
stanów,
przejeżdżajace
na
platformach
cieżarówek,
urozmaicały
pochód.
iektóre
z
nich,
jak
na
przykład
ten
z
Illinois,
przedstawiały
fragmenty
z
życia
Florentny
i
podkreslały
jej
polskie
pochodzenie.
Dla
niej
była
to
uroczysta
i
poważna
chwila.
Jest
to
jedyny
naród
na
swiecie,
myslała,
który
zechciałby
powierzyć
córce
imigranta
swój
najwyższy
urzad.



Kiedy
trzygodzinny
pochód
zakonczył
się
i
ostatnia
cieżarówka
znikneła
z
ulicy,
Janet
Brown,
szef
sztabu
prezydenta,
zapytała
Florentyne,
co
zamierza
robić
w
czasie,
który
pozostał
do
rozpoczecia
pierwszego
Balu
Inauguracyjnego.


-Podpiszę
wszystkie
nominacje
rzadowe,
listy
do
szefów
panstw,
żeby
pozostawić
na
jutro
czyste
biurko
-
zabrzmiała
natychmiastowa
odpowiedz.
-Tak
bedzie
przez
nastepne
cztery
lata.


Pani
prezydent
powróciła
do
Białego
Domu.
Kiedy
zbliżyła
się
do
południowego
wejscia,
orkiestra
Marynarki
Wojennej
zagrała
"Chwała
Dowódcy".



Jeszcze
w
drodze
do
Owalnego
Gabinetu
Florentyna
zdjeła
płaszcz.
Runeła
na
fotel
stojacy
przed
wielkim
debowym
biurkiem
o
pokrytym
skórą
blacie.
Rozejrzała
się
po
pokoju.
Wszystko
zostało
w
nim
urzadzone
według
jej
życzen.
Tuż
za
nią
na
scianie
wisiała
fotografia
Richarda
i
Williama
grajacych
w
piłke.
a
biurku
leżał
przycisk
z
wyrytym
na
nim
przytaczanym
czesto
przez
Annabel
cytatem
z
Bernarda
Shawa:
"iektórzy
ludzie
widzą
rzeczy
takimi,
jakimi

i
pytaja:
dlaczego?
Mnie
marzą
się
rzeczy,
których
nigdy
nie
było,
i
pytam:
dlaczego
nie?"


a
lewo
od
fotela
stał
sztandar
prezydencki,
na
prawo
flaga
Stanów
Zjednoczonych.
a

srodku
biurka
stał
model
hotelu
Bristol
w
Warszawie
wykonany
przez
Williama,
kiedy
miał
czternascie
lat.
a
kominku
płonał
ogien.
Abraham
Lincoln
patrzył
z
portretu
na
nowo
zaprzysieżoną
panią
prezydent,
a
za
wykuszowym
oknem
zielony
trawnik
ciagnał
się
jak
gigantyczny
dywan

po
iglicę
pomnika
Waszyngtona.
Florentyna
usmiechneła
sie.
Powróciłam
do
domu,
pomyslała.


Po
chwili
siegneła
po
plik
papierów
i
przebiegła
oczami
nazwiska
osób,
przyszłych
członków
jej
gabinetu.
Ponad
trzydziesci
nominacji.
Podpisała
każdą
z
nich
zamaszyscie.
Ostatnią
było
powołanie
Janet
Brown
na
szefa
sztabu
personelu.
Poleciła



natychmiastowe
odesłanie
wszystkich
nominacji
do
Kongresu.
Sekretarz
prasowy
Florentyny
zebrała
wiec
papiery,
które
miały
dyktować
historię
nastepnych
czterech
lat
życia
Ameryki
i
powiedziała:
-Dziekuje,
pani
prezydent
-po
czym
dodała:
-
Czym
chciałaby
się
pani
zajać
teraz?


-Lincoln
powiedział,
że
trzeba
zawsze
zaczynać
od
sprawy
najważniejszej.
Zajmijmy
się
wiec
projektem
ustawy
o
kontroli
nad
sprzedażą
i
posiadaniem
broni.


Sekretarz
prasowy
prezydenta
wzdrygneła
się
bezwiednie.
Wiedziała
dobrze,
że
w
ciagu
nastepnych
dwóch
lat
walka
w



Kongresie
bedzie
z
pewnoscią
równie
cieżka
i
niebezpieczna
jak
wojna
domowa,
którą
prowadził
Lincoln.
Tak
wielu
ludzi
wciaż
uważało,
że
posiadanie
broni
palnej
jest
ich
swietym
prawem.
Modliła
się
tylko,
żeby
to
wszystko
nie
skonczyło
się
całkowitym
rozłamem.


3
marca,
czwartek


(dwa
lata
pózniej)



godz
#/5#45
po
południu


ick
Stames
miał
już
ochotę
pójsć
do
domu.
Siedział
za
biurkiem
od
siódmej
rano,
a
teraz
była
piata
czterdziesci
pieć
po
południu.
ie
pamietał
nawet,
czy
jadł
dziś
obiad,
czy
nie.
Jego
żona,
orma,
znowu
bedzie
narzekała,
że
nigdy
nie
zjawia
się
w
domu
w
porze
kolacji,
a
kiedy
przychodzi,
to
to,
co
ugotowała,
jest
prawie
nie
do
jedzenia.
Z
trudem
przypomniał
sobie,
kiedy
udało
mu
się
w
ogóle
zjesć
całą
kolacje.
Kiedy
ick
wychodził
do
pracy
o
szóstej
trzydziesci,
orma
leżała
w
łóżku.
Teraz,

kiedy
dzieci
uczyły
się
już
poza
domem,
jej
jedynym
zajeciem
było
przygotowanie
kolacji
dla
meża.
ick
znajdował
się
w
sytuacji
bez
wyjscia.
Gdyby
był
złym
urzednikiem,
orma
też
by
narzekała.
Ale
na
szczescie
-
odstukać
-miał
sukcesy
w
pracy.
A
kiedy
jest
się
najmłodszym
kierownikiem
lokalnego
oddziału
Fbi,
bo
w
wieku
zaledwie
czterdziestu
jeden
lat
-nie
można
utrzymać
się
na
stanowisku
wracajac
co
wieczór
punktualnie
do
domu
na
kolacje.
Poza
tym
ick
uwielbiał
swoją
prace.
Była
jego
jedyną
kochanką
i
orma
powinna
była

błogosławic.


Już
od
dziewieciu
lat
Stames
był
szefem
Waszyngtonskiego



Biura
Fbi.
Chociaż
rozciagało
opiekę
nad
najmniejszym
obszarem
kraju
-okreg
Kolumbia
miał
zaledwie
100
kilometrów
kwadratowych
powierzchni
-było
trzecim
pod
wzgledem
wielkosci
biurem
Ameryki.
W
jego
skład
wchodziły
22
brygady
-w
tym
dwanascie
kryminalnych
i
dziesieć
politycznych.
Co
tu
gadać
-był
odpowiedzialny
za
porzadek
stolicy
swiata!
Cóż
dziwnego,
że
od
czasu
do
czasu
spózniał
się
do
domu.
Ale
dzisiejszego
wieczoru
chciał
dołożyć
specjalnych
staran.
Kiedy
czas
na
to
pozwala
-
uwielbiał
żone.
Toteż
postanowił
własnie
dzisiaj
-
spróbować
nie
spóznić
sie.
Podniósł
słuchawkę
wewnetrznego
telefonu
i
połaczył
się
z
koordynatorem
brygad



kryminalnych,
Grantem
anna.


-Grant.


-Szefie?


-Idę
do
domu.


-ie
wiedziałem,
że
masz
dom.


-Mam,
tak
samo
jak
ty.


ick
odłożył
słuchawkę
i
przeczesał
dłonią
długie,
ciemne
włosy.
Wygladał
bardziej
na
przestepcę
z
kryminalnego
filmu
niż
na
agenta
Fbi.
Wszystko
w
nim
było
ciemne:
ciemne
oczy,
ciemna
skóra,
ciemne
włosy,
a
nawet
ciemne
ubranie
i
buty,
jak
przystało
na
dobrego
agenta.
W
klapie

marynarki
nosił
znaczek
przedstawiajacy
flagi
Stanów
Zjednoczonych
i
Grecji.


Przed
kilku
laty
zaproponowano
mu
awans
i
przeniesienie
na
drugą
stronę
ulicy
do
Głównej
Kwatery
Fbi
na
stanowisko
jednego
z
jedenastu
zastepców
dyrektora.
Ale
nie
odpowiadała
mu
rola
zastepcy
-wiec
odmówił.
Ten
awans
oznaczałby
przeprowadzkę
z
rudery
do
pałacu.
Waszyngtonskie
Biuro
Fbi
miesciło
się
na
trzecim,
czwartym
i
siódmym
pietrze,
starego
budynku
Starej
Poczty
na
Pennsylvania
NAvenue.
Powinien
był
zostać
zburzony
przed
co
najmniej
dwudziestu
pieciu
laty.
Ale
żona
prezydenta
Johnsona
uznała
go



za
narodowy
zabytek.
Pokoje
tego
gmachu
były
tak
ciasne
jak
wagony
kolejowe.
Gdyby
znajdował
się
w
getcie
murzynskim,
zostałby
z
pewnoscią
przeznaczony
na
rozbiórke.


Słonce
kryło
się
za
wysokimi
budynkami
miasta
i
gabinet


icka
powoli
pograżał
się
w
ciemnosci.
Podszedł
do
wyłacznika
swiatła.
"Oszczedzaj
energie"
sugerował
nafosforyzowany
napis
przy
wyłaczniku.
Ta
rzadowa
inicjatywa
swiadczyła
o
tym,
że
dyrektorzy
federalnego
Urzedu
Energetycznego
zajmowali
dwa
pietra
w
tym
samym
ponurym
budynku
na
Pennsylvania
Avenue.
Podobnie
jak
nieustanny
ruch
ubranych
na
ciemno
pracowników

obojga
płci
wskazywał
na
to,
że
miesci
się
tam
Waszyngtonskie
Biuro
Fbi.


arodowa
Fundacja
Kultury
i
Sztuki
od
dawna
planowała
remont
owego
zabytkowego
gmachu,
by
umiescić
w
nim
sale
wystaw
i
własne
biura.
Plany
zostały
wykonane,
ale
zabrakło
funduszów.
Centralny
Urzad
Kwatermistrzowski
rozgladał
się
za
nowymi
siedzibami
dla
Federalnego
Urzedu
Energetyki
i
dla
Fbi.
Ale
na
razie
Stames
prowadził
swoją
bardzo
nowoczesną
i
ogromnie
wyspecjalizowaną
działalnosć
w
budynku,
który
był
w
gruncie
rzeczy
rudera.
ick
podszedł
do
okna
i
spojrzał
na
nową
siedzibę

Głównej
Kwatery
Fbi
położoną
po
drugiej
stronie
ulicy.
Był
to
potwornie
brzydki
architektoniczny
olbrzym
ukonczony
w
1976
roku,
którego
każda
winda
była
wieksza
od
gabinetu
icka.
Ale
on
nie
przejmował
się
tym.
Doszedł
już
do
osiemnastej
grupy
płacowej
i
tylko
dyrektor
zarabiał
wiecej
od
niego.
ie
pozwoli
się
zakotwiczyć
za
biurkiem
do
samej
emerytury,
kiedy
to
dostanie
na
pożegnanie
tradycyjną
parę
złotych
spinek.
Chciał
mieć
stały
kontakt
z
agentami
krażacymi
po
ulicach,
zawsze
trzymać
rekę
na
pulsie
Biura.
Chciał
pozostać
do
konca
w
Waszyngtonskim
Biurze
Fbi.
Wolał
umrzeć
stojac,
niż
spedzić
życie
na
siedzaco.



Raz
jeszcze
chwycił
słuchawke.


-Julio,
zaraz
wychodzę
do
domu.


Julia
Bayers
spojrzała
na
zegarek.


-Tak
jest,
szefie.


Przechodzac
przez
jej
pokój
usmiechnał
sie.


-Mussaka,
ryż
i
żona.
ie
mów
nic
Mafii.


Był
jedną
nogą
za
progiem,
kiedy
zadzwonił
jego
bezposredni
telefon.
Wystarczyło
zrobić
jeszcze
jeden
krok
i
znalezć
się
w
drodze
do
domu.
Ale
ick
nie



mógł
się
na
to
zdobyc.
Julia
wstała
i
jak
zwykle
ick
z
uznaniem
spojrzał
na
jej
nogi.
A
bujne
piersi
niemal
zasłaniały
klawiaturę
maszyny
do
pisania.
Czy
za
uwiedzenie
własnej
sekretarki
grozi
kara
wiezienia?
Przyrzekł
sobie,
że
sprawdzi
przepisy
prawa
federalnego
w
tej
materii.


-Zostaw,
Julio,
sam
odbiore.


Wrócił
do
gabinetu
i
podniósł
słuchawkę
rozdzwonionego
telefonu.


-Stames.


-Dobry
wieczór.
Tu
porucznik
Blake
z
policji
miejskiej.


-Hej,
Dave,
winszuję
awansu.



ie
widziałem
cię
chyba
od...
-
zawahał
się
-chyba
od
pieciu
lat,
co?
Byłeś
wtedy
sierżantem.
Jak
się
masz?
-Dziekuje,
doskonale.


-A
wiec,
poruczniku,
polujesz
teraz
na
grubą
zwierzyne!
Złapałeś
pewnie
czternastolatka,
co
ukradł
paczkę
gumy
do
żucia
i
potrzebna
ci
jest
pomoc
moich
najlepszych
agentów,
żeby
wykryc,
gdzie
przestepca
ukrył
łup?


Blake
rozesmiał
sie.


-ie
jest

tak
zle.
W
szpitalu
Woodrowa
Wilsona
mamy
faceta,
który
żada
rozmowy
z
szefem
Fbi.
Przysiega,
że
ma



mu
coś
bardzo
ważnego
do
powiedzenia.


-Czy
to
jest
któryś
z
naszych
stałych
informatorów?


-ie.


-Jak
się
nazywa?


-Angelo
Casefikis.
-Blake
przeliterował
nazwisko.


-Masz
jego
rysopis?


-ie.
Rozmawiałem
z
nim
tylko
przez
telefon.
ie
chciał
nic
wiecej
powiedziec,
tylko
tyle,
że
jeżeli
Fbi
go
nie
wysłucha,
to
bedą
przykre
konsekwencje
dla
całego
kraju.


-Tak
powiedział?
Poczekaj



chwile.
Sprawdzę
to
nazwisko.
Może
wariat?


ick
Stames
nacisnał
guzik
i
połaczył
się
z
dyżurujacym
urzednikiem.
-Kto
jest
na
służbie?


-Paul
Fredericks,
szefie.


-Paul,
zajrzyj
do
pudła
wariatów.


"Pudłem
wariatów"
nazywano
kolekcję
białych
fiszek,
na
których
widniały
nazwiska
wszystkich
ludzi
lubiacych
telefonować
do
Fbi
w
srodku
nocy
z
takimi
na
przykład
informacjami:
że
Marsjanie
wyladowali
w
ich
ogródku
albo
że
wykryli
spisek
Cia



przeciwko
całemu
swiatu.


Agent
nazwiskiem
Fredericks
odezwał
się
po
chwili.
Oswiadczył,
że
ma
przed
sobą
pudło
wariatów.


-Już
jestem,
sir.
O
jakie
nazwisko
chodzi?


-Angelo
Casefikis.


-Znowu
jakiś
zwariowany
Grek
-mruknał
Fredericks.
-Z
tymi
cudzoziemcami
nigdy
nie
wiadomo...


-Grecy
nie

cudzoziemcami
-warknał
Stames.
Jego
własne
nazwisko,
zanim
zostało
skrócone,
brzmiało
Stamatakis.


igdy
nie
przebaczył
ojcu
swieć
Panie
nad
jego
duszą


zamerykanizowania
wspaniałego
hellenskiego
nazwiska.


-Przepraszam,
sir.
Żadnego
takiego
nazwiska
nie
widzę
ani
w
pudle,
ani
na
liscie
informatorów.
Czy
ten
facet
wymienił
jakiegoś
agenta?


-ie.
Domagał
się
głowy
Fbi.


-To
tak,
jak
my
wszyscy...


-Dosyć
dowcipów,
Paul,
bo
kropnę
ci
dodatkowy
dyżur.


Każdy
z
agentów
Biura
dyżurował
przez
jeden
tydzień
w
roku
przy
pudle
wariatów
odpowiadajac
przez
całą
noc
na
telefony,
odpedzajac
przewrotnych
Marsjan,



unicestwiajac
łajdackie
intrygi
Cia,
nie
narażajac
przy
tym
na
szwank
opinii
Fbi.
Agenci
unikali
tej
pracy,
jak
tylko
mogli.
Fredericks
szybko
odwiesił
słuchawke.
Dwa
tygodnie
takiej
pracy
i
można
dorzucić
do
pudła
kartkę
z
własnym
nazwiskiem.


-Co
o
tym
myslisz,
Dave?
-
zapytał
ick
Blake'a
i
wyjał
z
szuflady
biurka
papierosa.
-
Jakim
tonem
mówił
ten
facet?


-Był
zdenerwowany
i
jakał
się
-odparł
Blake.
-Posłałem
mu
jednego
z
moich
ludzi.
ie
potrafił
wyciagnać
od
faceta
nic
poza
tym,
że
Ameryka
musi
mu
uwierzyc,
że
ma
coś
ważnego
do
powiedzenia.
Wydawał
się
naprawdę
przerażony.
Ma
ranę



postrzałową
w
nodze.
Jest
zakażona.
ajwyrazniej
chodził
bez
opatrunku
przez
kilka
dni,
zanim
zgłosił
się
do
szpitala.


-W
jaki
sposób
został
ranny?


-ie
wiemy.
Staramy
się
znalezć
swiadków,
ale
jeszcze
nie
znalezlismy
żadnego,
a
Casefikis
nie
chce
nam
nic
wiecej
powiedziec.


-Dlaczego
chce
koniecznie
rozmawiać
z
Fbi?
Policja
mu
nie
wystarczy?


Stames
natychmiast
pożałował
tej
uwagi,
ale
było
za
pózno,
słówko
się
rzekło.


-Dziekuje,
poruczniku.
Przydzielę
zaraz
kogoś
do
tej



sprawy.
Porozumiem
się
z
wami
jutro
rano.


Odłożył
słuchawke.
Już
szósta!
Dlaczego
cofnałem
się
od
drzwi?
iech
szlag
trafi
ten
telefon!
Grant
anna
dałby
sobie
doskonale
radę
i
nie
zrobiłby
tej
głupiej
uwagi
na
temat
policji.
Jest
chyba
dosyć
powodów
do
zadrażnień
miedzy
tymi
dwoma
urzedami.


ick
raz
jeszcze
połaczył
się
przez
wewnetrzną
linię
z
kierownikiem
wydziału
kryminalnego.
-Grant.


-Zdawało
mi
sie,
że
poszedłeś
do
domu.



-Zajrzyj
do
mnie
na
chwile,
dobrze?


-Już
ide,
szefie.


Po
chwili
Grant
anna
zjawił
się
w
gabinecie
Stamesa
ze
swoim
nieodłacznym
cygarem.
Miał
na
sobie
marynarke,
którą
wkładał
zawsze,
kiedy
szedł
do
gabinetu
icka.


Kariera
anny
była
wzorcowa.
Urodził
się
w
El
Campo
w
Teksasie
i
ukonczył
Baylor
College.
Potem
uzyskał
magisterium
prawa
w
stanowym
uniwersytecie
Missisipi
i
jako
młody
agent
rozpoczał
pracę
w
Pittsburghu.
Tam
spotkał
swoją
przyszłą
żone.
Betty
była
stenotypistką
w
Fbi.
Miał
z
nią
czterech
synów,
którzy



ukonczyli
studia
na
uniwersytecie
w
Wirginii.
Dwaj
zostali
inżynierami,
jeden
lekarzem
i
jeden
dentysta.


anna
pracował
w
Fbi
od
przeszło
trzydziestu
lat,
o
dwanascie
lat
dłużej
niż
ick,
który
był
niegdyś
jego
podwładnym.
Ale
anna
nie
czuł
się
tym
dotkniety.
Był
przecież
kierownikiem
wydziału
kryminalnego,
lubił
swoją
pracę
i
wysoko
cenił
icka.
Kiedy
byli
sami,
mówili
sobie
po
imieniu.
-Jaki
mamy
problem,
szefie?


Stames
spojrzał
na
annę
przyjaznie.
Pomyslał,
że
ten
piecdziesiecioletni,
silnie
zbudowany,
krepy
meżczyzna,
stale
żujacy
cygaro,
stanowczo



przekroczył
wagę
okresloną
jako
"pożadana"
w
regulaminie
Biura.
Pracownik
wysokosci
metr
siedemdziesiat
trzy
powinien
był
ważyć
od
siedemdziesieciu
do
siedemdziesieciu
trzech
kilogramów.
anna
z
reguły
migał
sie,
kiedy
odbywało
się
kwartalne
ważenie
agentów
Fbi.
Musiał
wielokrotnie
przeprowadzać
kurację
odchudzajaca,
żeby
zadoscAuczynić
przepisom.
Były
one
szczególnie
ostro
egzekwowane
za
rzadów
Hoovera,
kiedy
wymagano
od
pracowników,
żeby
byli
chudzi
i
odpychajacy.


Do
licha,
pomyslał
Stames,
doswiadczenie
i
wiedza
Granta

bezcenne,
a
on
sam
wart
jest
kilkunastu
szczupłych,
młodych,
atletycznych
agentów,
od



których
roiło
się
w
biurach
Waszyngtonskiego
Oddziału.
Toteż
postanowił
-tak
jak
to
kilkaset
razy
przedtem
-że
zajmie
się
sprawą
nadwagi
Granta
w
niedalekiej
przyszłosci.


ick
zreferował
Grantowi,
co
powiedział
mu
porucznik
Blake
o
dziwnym
Greku
w
szpitalu
imienia
Wilsona.
-Chciałbym,
żebyś
tam
posłał
dwóch
ludzi.
Zadzwoń
do
mnie
do
domu,
jeżeli
sprawa
okaże
się
ważna.
Kogo
masz
pod
reka?


-Jeszcze
nie
wiem,
ale
jeżeli
podejrzewasz,
że
może
to
któryś
z
naszych
kapusiów,
to
na
pewno
nie
mogę
tam
posłać
Aspiryny.



"Aspiryna"
nazywano
jednego
z
najstarszych
agentów
pracujacych
w
waszyngtonskim
biurze.
Dwadziescia
siedem
lat
pracy
u
Hoovera
nauczyło
go
załatwiać
wszystkie
sprawy
scisle
według
przepisów,
czym
doprowadzał
ludzi
do
szału.
W
koncu
roku
miał
isć
na
emeryture,
i
złosc,
jaką
odczuwali
w
stosunku
do
niego
współpracownicy,
już
zaczynała
zamieniać
się
w
nostalgie.


-Słusznie.
Aspiryny
nie
wysyłaj.
Weź
dwóch
młodych.


-Może
Calverta
i
Andrewsa?


-Zgoda
-odpowiedział
Stames.
-Poinformuj
ich
co
i
jak,
a
ja
może
jeszcze
zdażę
do



domu
na
kolacje.
Jeżeli
bedzie
coś
ważnego,
to
dzwon.


Grant
wyszedł
z
gabinetu,
a


ick
usmiechnał
się
szelmowsko
do
Julii
i
pożegnał
się
z
nią
po
raz
drugi.
Julia
podniosła
głowę
i
odpowiedziała
mu
nonszalanckim
skrzywieniem
ust.
Była
jedyną
atrakcyjną
istotą
w
całym
Biurze.
"Mogę
pracować
dla
agentów
Fbi,
ale
nie
ma
mowy
o
tym,
żebym
mogła
wyjsć
za
maż
za
któregoś
z
nich"
-
powiedziała
do
małego
lusterka
w
górnej
szufladzie
biurka,
kiedy
upewniła
sie,
że
ick
jej
na
pewno
nie
słyszy.
Grant
natychmiast
po
powrocie
do
siebie
połaczył
się
z
wydziałem
kryminalnym.



-Przyslijcie
mi
Calverta
i
Andrewsa.


-Tak
jest,
sir.


Po
chwili
rozległo
się
mocne
stukanie
w
drzwi
i
do
pokoju


anny
weszło
dwóch
specjalnych
agentów.
Barry
Calvert
był
bardzo
wysoki,
mierzył
188
centymetrów
w
skarpetkach,
ale
niewielu
było
takich,
którzy
kiedykolwiek
widzieli
go
bez
butów.
Miał
trzydziesci
dwa
lata
i
opinię
najambitniejszego
pracownika
wydziału
kryminalnego.
Ubrany
był
w
ciemnozieloną
marynarke,
spodnie
w
nieokreslonym,
ciemnym
kolorze
i
rozczłapane,
czarne
skórzane
buty.
Krótko
strzyżone,
kasztanowate
włosy
rozdzielał
przedziałkiem
z

prawej
strony.
Jedynym
jego
ustepstwem
na
rzecz
mody
lat
osiemdziesiatych
były
wielkie,
przyciemnione
okulary.
Można
go
było
z
reguły
zastać
w
biurze
jeszcze
długo
po
zakonczeniu
urzedowania,
czyli
po
godzinie
piatej
trzydziesci
i
to
nie
tylko
ze
wzgledu
na
cheć
awansu.
Ten
człowiek
po
prostu
kochał
swoją
robote.
W
każdym
razie
wiadomo
było,
że
nie
kocha
żadnej
ludzkiej
istoty,
a
jeżeli
nawet
tak,
to
na
krótko.
Pochodził
ze
Srodkowego
Zachodu
i
wstapił
do
Fbi
po
ukonczeniu
socjologii
na
uniwersytecie
w
Indianie
i
pietnastotygodniowym
kursie
akademii
Fbi
w
Quantico.
Był
typowym
agentem
Biura.


Tymczasem
Mark
Andrews
był



chyba
najbardziej
niezwykłym
okazem
swojej
branży.
Po
studiach
historycznych
na
uniwersytecie
Yale
ukonczył
wydział
prawa
tego
uniwersytetu,
po
czym
uznał,
że
zanim
przystapi
do
jakiejś
firmy
adwokackiej,
musi
coś
przeżyc.
Doszedł
do
wniosku,
że
powinien
poznać
zarówno
swiat
przestepczy,
jak
i
metody
policji
od
wewnatrz.
ie
umiescił
tych
motywów
w
podaniu


o
przyjecie
do
pracy
w
Fbi
-
wszak
nie
wolno
traktować
pracy
w
Biurze
jako
eksperymentu
akademickiego.
Jeszcze
Hoover
stawiał
karierę
w
biurze
na
tak
wysokim
piedestale,
że
nigdy
nie
przyjmował
z
powrotem
agentów,
którzy
je
raz
porzucili.
Andrews
miał
metr
osiemdziesiat
wzrostu,
ale
przy

Calvercie
wygladał
jak
karzełek.
Jego
swieża
cera,
regularne
rysy,
niebieskie
oczy
i
niezbyt
długie,
falujace
jasne
włosy
sprawiały,
że
był
przystojnym
meżczyzna.
Miał
dwadziescia
osiem
lat
i
był
jednym
z
najmłodszych
pracowników
Biura.
Ubierał
się
starannie
i
modnie,
choć
nie
zawsze
zgodnie
z
regulaminem.
Stames
zobaczył
go
raz
w
czerwonej
sportowej
marynarce
i
brazowych
spodniach
i
odesłał
do
domu,
żeby
się
przebrał.
ie
wolno
kompromitować
Biura.
Wdziek
Marka
ratował
go
czesto
przed
wieloma
kłopotami,
a
poza
tym
jego
upór
i
wytrwałosć
liczyły
się
na
równi
z
wykształceniem
i
manierami,
które
nabył
w
jednym
z
najlepszych
amerykanskich



uniwersytetów.
Był
pewny
siebie,
ale
nigdy
nie
przepychał
się
łokciami
dla
kariery.
Zresztą
nikogo
nie
wtajemniczał
w
swoje
życiowe
plany.


Grant
anna
strescił
agentom
historię
z
przestraszonym
facetem
ze
szpitala
imienia
Wilsona.


-Murzyn?
-zapytał
Calvert.


-ie.
Grek.


a
twarzy
Calverta
odmalowało
się
zdziwienie.
Osiemdziesiat
procent
mieszkanców
Waszyngtonu
i
dziewiecdziesiat
procent
aresztowanych
za
przestepstwa
kryminalne
stanowili
Murzyni.
Jednym
z
powodów,
dla
których

włamanie
do
Watergate
wzbudziło
od
poczatku
podejrzenia
władz,
był
fakt,
że
sprawcami
nie
byli
czarni.
ikt
oczywiscie
nie
chciał
się
do
tego
przyznac.


-Okey,
Barry,
myslisz,
że
dasz
sobie
rade?


-Oczywiscie.
Raport
na
jutro
rano?


-Szef
chce,
żebyś
skontaktował
się
z
nim
bezposrednio.
Gdyby
się
okazało,
że
w
tym
coś
jest.
Ale
nawet
jeżeli
nie,
to
złóż
raport
jeszcze
dziś
wieczorem.


Telefon
na
biurku
anny
zadzwonił.
Mówiła
Polly,
nocna
telefonistka.



-Pan
Stames
na
linii.
Mówi
z
samochodu
i
prosi
o
połaczenie
z
panem.


-Ten
człowiek
nie
może
żyć
bez
pracy...
-mruknał
Grant
zakrywajac
dłonią
mikrofon
słuchawki.


-Hej,
szefie.


-Słuchaj,
Grant,
mówiłem,
że
ten
Grek
ma
ranę
postrzałową
w
nodze
i
że
jest
ona
zainfekowana,
prawda?


-Zgadza
sie.


-W
takim
razie
zrób
coś
dla
mnie.
Zatelefonuj
do
mojego
koscioła,
do
ojca
Gregory.
To
kosciół
pod
wezwaniem
swietego
Konstantego
i
swietej
Heleny.



Poproś
go,
żeby
poszedł
do
szpitala
i
odwiedził
tego
faceta.


-Zaraz
to
zrobie.


-I
uciekaj
do
domu.
Aspiryna
może
sam
zostać
na
dyżurze.


-Własnie
zabierałem
się
do
wyjscia.


Telefon
zamilkł.


-o
dobra,
panowie.
Do
roboty.


Dwaj
specjalni
agenci
ruszyli
szarym,
brudnym
korytarzem
do
windy.
Robiła
wrażenie,
że
nie
ruszy
bez
użycia
korby.
a
Pennsylvania
Avenue
wsiedli
do
służbowego
samochodu.



Mark
zasiadł
za
kierownicą
ciemnogranatowego
Forda.
Mineli
budynek
Archiwów
Panstwowych
i
Galerię
Mellona,
objechali
dokoła
porosniete
bujną
zielenią
tereny
Kapitolu,
po
czym
ruszyli
przez
Independence
Avenue
w
kierunku
południowo_wschodniej
dzielnicy
stolicy.
Kiedy
czekali
na
zielone
swiatło
na
Pierwszej
Ulicy
tuż
przy
Bibliotece
Kongresu,
Barry
powiedział
kilka
brzydkich
słów
o
gestym
ruchu
ulicznym
i
spojrzał
na
zegarek.


-Dlaczego
nie
dali
tej
parszywej
roboty
Aspirynie?


-Kto
posłałby
Aspirynę
do
szpitala?
-usmiechnał
się



Mark.
Dwaj
agenci
polubili
się
od
pierwszego
wejrzenia,
jeszcze
w
Akademii
Fbi
w
Quantico.
W
dniu
rozpoczecia
pietnastotygodniowego
kursu
wszyscy
rekruci
otrzymali
telegramy
potwierdzajace
ich
skierowanie.
Przy
czym
każdy
z
nich
miał
sprawdzić
tożsamosć
sasiadów
z
prawej
i
lewej
strony.
Mark
spojrzał
na
telegram
Barry'ego
i
oddał
mu
go
z
usmiechem.


-Mysle,
że
jesteś
w
porzadku.
O
ile
oczywiscie
regulamin
Fbi
dopuszcza
przyjmowanie
na
kurs
King
Konga.


-Wiesz,
co
ci
powiem
-
odparł
Calvert
czytajac
uważnie
skierowanie
Marka.
-Pewnego



dnia
może
ci
się
przydać
taki
King
Kong.


Swiatło
zmieniło
się
na
zielone,
ale
wóz
stojacy
przed
nimi
na
wewnetrznym
pasie
chciał
skrecić
na
Pierwszą
Ulice.
Przez
chwilę
agenci
byli
zablokowani.


-Jak
myslisz,
co
ten
facet
może
nam
powiedziec?


-Mam
nadzieje,
że
wie
coś
o
napadzie
na
ten
bank
w
centrum
miasta.
Od
trzech
tygodni
zajmuję
się

sprawą
i
nie
mam
żadnych
rezultatów.
Stames
zaczyna
się
denerwowac.


-ie,
to
nie
może
być
ta
sprawa.
Ma
przecież
kulę
w
nodze.
Ja
mysle,
że
to
nowy



kandydat
do
pudła
wariatów.
Pewno
żona
postrzeliła
go,
bo
spóznił
się
do
domu
na
grecką
kolacje.
asz
szef
posłał
mu
ksiedza,
bo
też
jest
Grekiem.
Tacy
jak
my
mogą
się
smażyć
w
piekle,
jeżeli
o
niego
chodzi...


Obydwaj
meżczyzni
rozesmieli
sie.
Wiedzieli,
że
jesli
któryś
z
nich
znalazłby
się
w
opałach,


ick
Stames
ruszy
z
posad
Kolumnę
Waszyngtona,
gdyby
to
było
potrzebne.
W
miarę
jak
posuwali
się
Independence
Avenue
i
zbliżali
do
srodka
południowo_wschodniego
Waszyngtonu,
ruch
uliczny
malał.
Mineli
Dziewietnastą
Ulice,
Zbrojownię
i
dojechali
do
szpitala
imienia
Wilsona.
Znalezli
parking
dla
gosci,
a

Calvert
starannie
sprawdził
zamki
we
wszystkich
drzwiach
wozu.
ajprzykrzejszą
rzecza,
jaka
może
się
wydarzyć
agentowi,
jest
kradzież
jego
samochodu,
zwłaszcza
jeżeli
potem
znajdzie
go
policja.
To
najprostsza
droga
do
całomiesiecznego
dyżuru
przy
pudle
wariatów.


Wejscie
do
szpitala
było
ciemne
i
odrapane,
a
korytarze
pomalowane
na
szaro
i
ponure.


ocna
recepcjonistka
poinformowała
ich,
że
Casefikis
jest
w
pokoju
4308
na
czwartym
pietrze.
Agentów
zdziwił
brak
wszelkich
srodków
bezpieczenstwa.
ie
kazano
im
pokazać
legitymacji,
pozwolono
swobodnie
chodzić
po
całym
budynku,
jak
gdyby
byli

lekarzami.
ikt
im
się
dobrze
nie
przyjrzał.
Być
może,
że
z
racji
swojego
zawodu
byli
przeczuleni
na
te
sprawy.


Rozklekotana,
staroswiecka
winda
zawiozła
ich
na
czwarte
pietro.
Meżczyzna
o
kulach
i
kobieta
na
wózku
inwalidzkim
jechali
razem
z
nimi.
Rozmawiali
z
ożywieniem.
Powolna
jazda
nie
przeszkadzała
im.
Mieli
widać
mnóstwo
czasu.
Kiedy
znalezli
się
wreszcie
na
czwartym
pietrze,
Calvert
zapytał
o
dyżurnego
lekarza.


-Wydaje
mi
sie,
że
doktor
Dexter
skonczyła
już
dyżur,
ale
zaraz
sprawdzę
-odpowiedziała
pielegniarka
i
oddaliła
się
pospiesznie.
Wizyty
z
Fbi
nie
zdarzają
się
codziennie,
a
ten



chłopak
o
błyszczacych
błekitnych
oczach
był
taki
przystojny!
Po
chwili
powróciła
wraz
z
lekarka.
Pani
doktor
Dexter
zrobiła
duże
wrażenie
na
Andrewsie
i
Calvercie.
Przedstawili
się
jej.
Co
za
nogi,
pomyslał
Mark.
Ostatni
raz
widział
równie
piekne
nogi,
kiedy
miał
pietnascie
lat.
Posiadaczką
ich
była
Anne
Bancroft,
bohaterka
filmu
"Absolwent".
Wówczas
to
po
raz
pierwszy
zwrócił
uwagę
na
kobiece
nogi.
Od
tego
czasu
weszło
mu
to
w
nawyk.


Wykrochmalony
fartuch
lekarski
zdobiła
czerwona
plastikowa
tabliczka,
a
na
niej
białymi
literami
widniał
napis:
Elizabeth
Dexter.
Dr
med.
Pod
rozpietym
fartuchem
Mark



zauważył
czerwoną
jedwabną
bluzkę
i
modną
spódnicę
z
czarnego
jedwabiu
siegajacą
nieco
powyżej
kolan.
Była
sredniego
wzrostu,
szczupła
i
drobna.
O
ile
Mark
mógł
się
zorientowac,
nie
miała
żadnego
makijażu.
Jej
delikatna
cera
i
ciemne
oczy
nie
wymagały
upiekszenia.
Wiec
nie
przyjechalismy
tu
na
darmo,
pomyslał.
Barry
nie
wykazał
zainteresowania
piekną
lekarką
i
zapytał
o
kartę
szpitalną
Casefikisa.
Mark
goraczkowo
zastanawiał
się
nad
sposobem
nawiazania
jakiejś
konwersacji.


-Czy
jest
pani
może
spokrewniona
z
senatorem
Dexterem?
-spytał
podkreslajac
nieco
słowo
"senator".



-Tak,
to
mój
ojciec
-
odpowiedziała.
Była
zapewne
przyzwyczajona
do
podobnych
pytań
i
znudzona
tym,
że
byli
ludzie,
którzy
uważali
ten
fakt
za
istotny.


-Uczeszczałem
na
jego
wykłady
na
ostatnim
roku
moich
studiów
prawniczych
w
Yale
-
ciagnał
Mark
zdajac
sobie
sprawę
z
tego,
że
przechwala
się
i
obawiajac
się
jednoczesnie,
że
Calvert
za
chwilę
skonczy
czytać

cholerną
kartę
szpitalna.


-O,
to
pan
też
był
w
Yale?
Kiedy
pan
konczył
studia?


-W
siedemdziesiatym
dziewiatym.



-Moglismy
się
spotkac.
Ja
tam
skonczyłam
medycyne.
W
osiemdziesiatym
roku.


-Gdybym
panią
spotkał,
droga
pani
doktor,
nie
zapomniałbym
tego.


-Absolwenci
prestiżowych
uczelni
mają
sobie
zawsze
mnóstwo
do
powiedzenia
-
przerwał
im
Barry
Calvert.
-
Ale
prostak
ze
Srodkowego
Zachodu
chciałby
przystapić
do
roboty.


ie
ma
co,
pomyslał
Mark,
Barry
zasługuje
na
to,
żeby
kiedyś
zostać
dyrektorem
Biura.
-Co
pani
doktor
może
nam
powiedzieć
o
tym
człowieku?
-
zapytał
Calvert.



-Obawiam
sie,
że
niewiele
-
odparła
lekarka
odbierajac
mu
kartę
szpitalna.
-Zjawił
się
tu
sam,
oswiadczył,
że
ma
ranę
postrzałowa.
Rana
była
zakażona,
chyba
już
od
tygodnia.
Powinien
był
przyjsć
do
nas
wczesniej.
Dziś
rano
wyjełam
mu
kule.
Jak
pan
wie,
panie
Calvert,
naszym
obowiazkiem
jest
meldować
natychmiast
policji
o
każdym
pacjencie
z
postrzałową
rana.
Toteż
jeszcze
dziś
rano
zawiadomilismy
waszych
ludzi.


-To
nie

nasi
ludzie
-
poprawił

Mark.


-Przepraszam
-odparła
raczej
sucho
lekarka
-dla
lekarza
policjant
jest



policjantem.


-A
dla
policjanta
lekarz
jest
lekarzem,
chociaż
wy
także
macie
różne
specjalnosci
-
ortopedie,
ginekologie,
neurologię
-prawda?
Pani
chyba
nie
uważa,
że
wygladam
na
tajniaka
z
policji?


Doktor
Dexter
nie
dała
się
sprowokować
do
pochlebstwa.
Otworzyła
teczkę
rannego
i
powiedziała:


-Wiemy
tylko,
że
jest
Grekiem
z
pochodzenia
i
nazywa
się
Angelo
Casefikis.
igdy
nie
był
naszym
pacjentem.
Podał,
że
ma
trzydziesci
osiem
lat.
To
wszystko,
co
mogę
panom
powiedziec.



-Dziekuje,
tyle
mniej
wiecej
dowiadujemy
się
w
takich
wypadkach.
Czy
możemy
go
zobaczyc?


-Oczywiscie,
proszę
za
mna.


Doktor
ruszyła
szybko
korytarzem.
Mark
i
Barry
poszli
za
nia.
Barry
szukał
wzrokiem
drzwi
oznaczonych
numerem
4308,
Mark
patrzył
na
nogi
lekarki.
Kiedy
doszli
do
drzwi
pokoju
Casefikisa,
zajrzeli
do
srodka
przez
małe
okienko
i
zobaczyli
dwóch
meżczyzn.
Jednym
był
Angelo
Casefikis,
a
drugim
pogodnie
wygladajacy
Murzyn,
który
wpatrywał
się
w
telewizor
z
wyłaczonym
dzwiekiem.


-Czy
moglibysmy
z
nim



porozmawiać
sam
na
sam?
-
zapytał
Calvert.


-Dlaczego?
-spytała
lekarka.


-ie
wiemy,
co
chce
nam
powiedziec,
a
może
w
ogóle
nie
zechce
mówić
przy
swiadkach.


-Proszę
się
uspokoić
-
usmiechneła
się
doktor.
-Jego
towarzysz,
a
mój
ulubiony
pacjent,
listonosz
Benjamin
Reynolds
jest
głuchy
jak
pien.
Bedziemy
go
operowali
w
przyszłym
tygodniu,
ale
na
razie
nie
usłyszałby
nawet
traby
Archanioła
Gabriela
w
dzień
Sadu
Ostatecznego.
A
cóż
dopiero
tajemnicy
panstwowej!


Calvert
po
raz
pierwszy



usmiechnał
sie.


-Ładny
byłby
z
niego
swiadek.


Doktor
Dexter
wprowadziła
Calverta
i
Andrewsa
do
pokoju,
obróciła
się
na
swoich
smukłych
nogach
i
wyszła.
Do
szybkiego
zobaczenia,
piekna
pani
-
powiedział
Mark
bezgłosnie.
Calvert
spojrzał
podejrzliwie
na
Benjamina
Reynoldsa,
ale
czarny
listonosz
jedynie
usmiechnał
się
do
niego
wesoło,
pomachał
reką
i
w
dalszym
ciagu
ogladał
obraz
telewizyjny
bez
głosu.
Barry
stanał
pomiedzy
nim
a
łóżkiem
Casefikisa
blokujac
Murzynowi
widok
Greka,
na
wypadek,
gdyby
listonosz
umiał
czytać
z
ruchu
warg.
Barry
był
rzeczywiscie
bardzo



zapobiegliwym
człowiekiem.


-Pan
Casefikis?


-Tak.


Grek
miał
chorobliwie
szarą
cere,
był
sredniego
wzrostu,
posiadał
wyjatkowo
duży
nos,
krzaczaste
brwi
i
niespokojne
oczy.
Jego
rece
spoczywajace
na
białym
przescieradle
miały
nabrzmiałe
żyły
i
były
ogromne.


ie
golona
od
wielu
dni
broda
okalała
jego
ciemną
twarz.
Włosy
miał
geste,
ciemne
i
rozwichrzone.
Grubo
zabandażowaną
nogę
trzymał
na
wierzchu
kołdry.
Wodził
nerwowo
oczami
po
twarzach
swoich
gosci.
-Jestem
specjalnym
agentem



Fbi,
nazywam
się
Calvert,
a
to
jest
mój
kolega,
Andrews.
Chciał
nas
pan
widziec.


Obaj
meżczyzni
wyjeli
z
prawych
wewnetrznych
kieszeni
marynarek
legitymacje
i
trzymajac
je
w
lewej
rece
pokazali
Casefikisowi.
awet
taki
drobny
szczegół
był
wynikiem
starannego
treningu.
Chodziło
o
to,
żeby
silniejsza
prawa
reka
była
zawsze
wolna
w
razie
koniecznosci
zadania
ciosu.


Casefikis
przyjrzał
się
legitymacjom
ze
zdziwioną
miną
i
jezykiem
zwilżył
wargi.
Widać
nie
miał
pojecia,
jak
odróżnić
autentyczny
dokument
od
falsyfikatu.
a
prawdziwej
legitymacji
podpis
agenta
jest



zawsze
czesciowo
zakryty
pieczecią
Ministerstwa
Sprawiedliwosci.
Grek
przeczytał
numer
3302
widniejacy
na
legitymacji
Marka,
a
nastepnie
spojrzał
na
jego
oznakę
z
cyfrą
1721.
Milczał,
może
zastanawiajac
sie,
od
czego
zaczac,
a
może
dlatego,
że
zmienił
zdanie
i
nie
chciał
już
nic
mówic.
Utkwił
wzrok
w
Marku,
który
wydawał
mu
się
sympatyczniejszy
od
swego
kolegi
i
w
koncu
odezwał
sie:


-igdy
nie
miałem
zatargów
z
policja.
Z
żadną
policja.


Agenci
stali
z
nieruchomymi
twarzami
i
milczeli.


-Ale
teraz
mam
wielki
kłopot



i
potrzebuję
pomocy.


-O
jaką
pomoc
chodzi?
-
zapytał
go
Calvert.


-Jestem
nielegalny
imigrant.
Moja
żona
też.
Jestesmy
obywatele
greccy.
Przyjechalismy
do
Baltimore
statkiem
i
pracowali
dwa
lata.


ie
ma
do
czego
wracac.
Mówił
chaotycznie
i
nieskładnie.


-Dam
wam
informację
na
wymiane,
jeżeli
nas
nie
deportujecie.


-ie
możemy
podejmowac...
-
zaczał
Mark.


Barry
tracił
go
ramieniem.



-Jeżeli
to
coś
ważnego,
cos,
co
pomoże
nam
w
wykryciu
jakiejś
zbrodni,
to
pomówimy
w
waszej
sprawie
z
władzami
imigracyjnymi.
Wiecej
nie
możemy
przyrzec.


W
Stanach
Zjednoczonych
jest
szesć
milionów
nielegalnych
imigrantów,
pomyslał
Mark,
jeszcze
jedna
para
nie
zatopi
naszego
okretu!


-Potrzebowałem
pracy,
potrzebowałem
pieniedzy,
rozumiecie?!
-zawołał
Casefikis
z
rozpaczą
w
głosie.


Agenci
rozumieli.
Co
najmniej
dziesieć
razy
w
tygodniu
słyszeli
to
stwierdzenie
padajace
z
ust
zdesperowanych



ludzi.


-Kiedy
zaproponowano
pracę
kelnera
w
restauracji,
moja
żona
bardzo
ucieszyła
sie.
W
drugim
tygodniu
kazano
mi
podać
obiad
do
pokoju
ważnego
człowieka
w
hotelu.
Jedyny
kłopot,
że
ważny
człowiek
chciał
kelnera,
który
nie
mówić
angielski.
Mój
angielski
bardzo
niedobry,
to
szef
powiedział,
że
mam
isc,
zamknać
usta
i
mówic,
że
mówię
tylko
grecki.
Za
dwadziescia
dolarów
powiedziałem
tak.
Pojechalismy
w
tyle
furgonetki
do
hotelu
-
mysle,
że
w
Georgetown.
Posłano
mnie
do
kuchni
i
do
podziemia,
gdzie
służba.
Ja
się
ubieram
i
zanoszę
jedzenie
do
pokoju
prywatnego.
Tam
pieć
-szesć
ludzi
-meżczyzni,
jeden
ważny



mówi
im,
że
ja
ani
rusz
angielski.
o
to
oni
rozmawiaja,
a
ja
nie
słucham.
Ostatnia
filiżanka
kawy,
to
wtedy
słyszę
nazwisko
Kane.
Ja
lubię
Kane,
to
zaczynam
słuchac.
Słysze,
jak
mówia:
"Musimy
to
zrobić
znowu".
Jeden
meżczyzna
mówi:
"ajlepszy
dzień
bedzie
dziesiaty
marca,
jak
planowalismy".
A
potem:
"Zgadzam
się
z
senatorem,
musimy
się
pozbyć
tej
suki".
Ktoś
patrzy
na
mnie,
to
wychodzę
z
pokoju.
Zmywam
na
dole,
jakiś
człowiek
wchodzi
i
woła:
"Hej,
łap
to!"
Patrze,
podnoszę
rece
do
góry.
On
rzuca
się
na
mnie.
Lecę
do
drzwi
i
po
ulicy.
On
strzela
rewolwerem.
Ból
w
nodze
straszny,
ale
uciekam,
bo
on
starszy,
wiekszy,
wolniejszy
niż
ja.
On



krzyczy,
ale
wiedziałem,
że
mnie
nie
złapie.
Strach...
Bardzo
szybko
dobiegłem
do
domu,
potem
żona
i
ja
wynosimy
się
do
przyjaciela
z
Grecji
za
miastem.
Myslałem,
że
wszystko
już
okey,
ale
noga
boli
coraz
wiecej
i
Ariana
kazała
pójsć
do
szpitala
i
dzwonić
do
was,
bo
mój
przyjaciel
mówi,
że
oni
przyjdą
i
zabija,
jak
mnie
znajda.


Casefikis
zamilkł,
odetchnał
głeboko
i
spojrzał
błagalnie
na
agentów.
Jego
pokryta
parodniowym
zarostem
twarz
lsniła
od
potu.


-Proszę
nam
podać
swoje
imię
i
nazwisko
-powiedział
Calvert
tonem
tak
obojetnym,
jakby
chodziło
o
przekroczenie



przepisów
drogowych.


-Angelo
Mexis
Casefikis.


Calvert
kazał
mu
przeliterowac.


-Gdzie
pan
mieszka?


-Teraz
w
Blue
Ridge
Manor
Apartaments,
11501
Elkin
Street,
Wheaton.
Mieszkanie
przyjaciela,
dobry
człowiek,
proszę
go
nie
meczyc.


-Kiedy
to
się
zdarzyło?


-Ostatni
czwartek
-
odpowiedział
Grek
natychmiast.


Calvert
zajrzał
do
kalendarza.



-Dwudziestego
czwartego
lutego?


Grek
wzruszył
ramionami.


-Ostatni
czwartek
-
powtórzył.


-Gdzie
jest
ta
restauracja,
w
której
pan
pracował?


-Jedna
ulica
ode
mnie.


azywa
się
Złota
Kaczka.
Calvert
wszystko
starannie
zapisywał.


-A
gdzie
jest
hotel,
do
którego
pana
zawieziono?


-ie
wiem.
W
Georgetown.
Mogę
was
zaprowadzic,
jak
wyjdę
ze
szpitala.



-Teraz,
panie
Casefikis,
proszę
dobrze
uważac.
Czy
jeszcze
ktoś
podawał
do
stołu
przy
tym
obiedzie,
ktos,
kto
też
mógł
słyszeć
to,
co
pan
podsłuchał?


-ie,
proszę
pana.
Ja
jedyny
kelner
w
jadalni.


-Czy
powiedział
pan
komuś
o
tym?
Żonie?
Przyjacielowi,
w
którego
domu
pan
zamieszkał?
Komukolwiek?


-ie,
proszę
pana.
Tylko
wam.
ie
powiedział
żonie,
co
słyszał.
ic
nie
powiedział
nikomu.
Za
bardzo
bałem
sie.


Calvert
zadał
Casefikisowi
jeszcze
kilka
pytan,
poprosił
o



rysopis
ludzi,
którzy
byli
w
owym
pokoju,
kazał
mu
kilkakrotnie
wszystko
powtarzac,
żeby
zobaczyc,
czy
zmieni
zeznania.
ie
zmienił
jednego
słowa.
Mark
przysłuchiwał
się
rozmowie
w
milczeniu.


-Okey,
proszę
pana,
to
bedzie
wszystko
na
dzisiaj.
Wrócimy
jutro
rano
i
jeszcze
porozmawiamy,
spiszemy,
co
pan
zeznał,
i
poprosimy
pana
o
podpis.


-Ale
oni
mnie
zabija!
Zabiją
mnie!


-iech
się
pan
nie
boi.
Postawimy
przed
pokojem
policjanta.
ikt
pana
nie
zabije.



Casefikis
spuscił
oczy,
widać
było,
że
nie
jest
wcale
uspokojony.


-Zobaczymy
się
jutro
rano
-
powiedział
Calvert
i
zamknał
notatnik.
-iech
pan
dobrze
odpocznie.
Dobranoc
panu.


Calvert
spojrzał
na
pogodnego
współlokatora
rannego
Greka.
Usmiechał
sie,
wciaż
wpatrzony
w
niemy
telewizor.
Pomachał
reką
i
pokazał
wszystkie
swoje
trzy
zeby:
dwa
czarne
i
jeden
złoty.
Obaj
agenci
wyszli
na
korytarz.


-ie
wierzę
ani
jednemu
słowu
tego
faceta
-żachnał
się
Barry.
-Z

swoją
znajomoscią
jezyka
wszystko
na
pewno



pokrecił.
To
była
prawdopodobnie
całkiem
niewinna
rozmowa.
Ludzie
wciaż
narzekają
na
panią
prezydent.
Mój
ojciec
też,
ale
to
wcale
nie
znaczy,
że
chce

zabic.


-To
możliwe,
ale
co
powiesz


o
ranie
w
nodze?
Jest
na
pewno
prawdziwa
-zareplikował
Mark.
-Wiem.
Jest
to
jedyna
rzecz,
która
mnie
w
tym
wszystkim
niepokoi.
Czuje,
że
jest
to
kamuflaż
dla
czegoś
zupełnie
innego.
Zadzwonię
na
wszelki
wypadek
do
szefa.


Calvert
poszedł
do
automatu
przy
windzie
i
wyjał
z
kieszeni
dwie
dwudziestopieciocentówki.
Ponieważ
pracownicy
Fbi
nie
mają
uprawnień
do
telefonowania



za
darmo,
przy
pomocy
żetonów,
zawsze
mają
przy
sobie
garsć
drobnych
monet.


-o
i
co?
Czy
ten
człowiek
obrabował
może
Fort
Knox?
-
głos
Elizabeth
Dexter
zaskoczył
Marka,
mimo
że
cały
czas
liczył
na
to,
że

jeszcze
zobaczy.
Widać
szykowała
się
własnie
do
wyjscia,
gdyż
zamiast
białego
fartucha
miała
na
sobie
czerwony
żakiecik.


-Raczej
nie
-odparł
Mark.
-
Musimy
wrócić
jutro
rano,
żeby
wyjasnić
jeszcze
kilka
spraw.
Damy
mu
do
podpisu
jego
zeznania
i
zdejmiemy
odciski
palców.


-Proszę
bardzo.
Dyżur
ma
pani
doktor
Delgado.
Ja
jutro



nie
pracuje.
-Usmiechneła
się
słodko.
-Ona
też
jest
bardzo
miła.


-Czy
ten
szpital
zatrudnia
wyłacznie
piekne
kobiety?
-
zapytał
Mark.
-Może
mi
pani
poradzi,
na
co
mam
zachorowac?


-o
cóż,
najmodniejszą
chorobą
w
tym
miesiacu
jest
grypa.
awet
pani
prezydent
Kane

przeszła.


Calvert
obejrzał
się
nerwowo
na
dzwiek
nazwiska
prezydenta.
Elizabeth
spojrzała
na
zegarek.


-Spedziłam
tu
już
dwie
bezpłatne
godziny
nadliczbowe.
Jeżeli
nie
ma
pan
żadnych
dalszych
pytan,
to
chciałabym
pójsć
do
domu.



Znowu
usmiechneła
się
i
ruszyła
w
drogę
stukajac
wysokimi
obcasami
w
kafelkową
podłoge.


-Jeszcze
tylko
jedno
pytanie,
pani
doktor!
-zawołał
Mark
i
popedził
za
nia.
Kiedy
znalezli
się
poza
zasiegiem
uszu
i
oczu
Barry'ego
Calverta,
zapytał:
-Co
by
pani
powiedziała
na
propozycję
zjedzenia
ze
mną
kolacji?


-Co
bym
powiedziała?
-
usmiechneła
się
figlarnie.
-
Zaraz...
chyba
zgodziłabym
się
uprzejmie,
ale
bez
okazywania
wiekszego
entuzjazmu.
Zabawne
byłoby
zorientować
sie,
jacy
własciwie

goryle!



-Gryzą
-powiedział
Mark
krótko.
Usmiechneli
się
do
siebie.
-Okey.
Teraz
jest
siódma
pietnascie.
Jeżeli
jest
pani
gotowa
zaryzykować
wieczór
w
moim
towarzystwie,
to
przyjdę
po
panią
o
ósmej
trzydziesci,
pod
warunkiem,
że
zdradzi
mi
pani
swój
adres.


Doktor
Dexter
wpisała
swój
adres
i
numer
telefonu
w
kalendarzyk
Marka.


-Jest
pani
leworeczna,
Liz?


W
jej
ciemnych
oczach
pojawił
się
nagły
błysk.


-Tylko
moi
kochankowie
mówią
na
mnie
Liz
-rzuciła
mu
i
znikneła
w
głebi
korytarza.



-Tu
Calvert,
szefie.
ie
mam
jasnego
pogladu
na

sprawe.


ie
wiem,
czy
ten
człowiek
jest
pomylony,
czy
też
należy
go
wziać
na
serio.
Chciałbym,
żeby
pan
się
wypowiedział.
-Okey,
Barry.
Gadaj.


-Sprawa
może
być
albo
poważna,
albo
lipna.
Możliwe,
że
jest
to
zwykły
złodziejaszek,
który
chce
się
wymigać
z
jakiejś
wiekszej
afery.
Ale
pewny
nie
jestem.
Jeżeli
wszystko,
co
mówił,
miałoby
być
prawda,
to
trzeba
by
się
poważnie
nad
tym
zastanowic.


Barry
przekazał
szefowi



ważniejsze
punkty
opowiesci
Greka,
nie
wspomniał
jednak
senatora.
Podkreslił
tylko,
że
jest
pewien
element
w
tej
sprawie,
którego
nie
chce
omawiać
przez
telefon.


-Czy
wiesz,
że
przez
ciebie
moja
żona
może
się
ze
mną
rozwiesc?
Zmuszasz
mnie,
żebym
wracał
do
biura
-odpowiedział


ick
Stames.
Udawał,
że
nie
dostrzega
zawiedzionej
miny
żony.
-Okey,
okey,
na
szczescie
zdażyłem
zjesć
przynajmniej
trochę
mussaki.
Spotkamy
się
za
pół
godziny.
-W
porzadku,
szefie.


Calvert
przycisnał
widełki
aparatu,
puscił
je
i
nakrecił
numer
stołecznej
policji.



Jeszcze
dwie
dwudziestopieciocentówki
z
osiemnastu,
które
miał
w
kieszeni.
Czesto
myslał,
że
najłatwiejszym
sposobem
rozpoznania
agenta
Fbi
było
wywrócenie
mu
kieszeni.
Jeżeli
znalazłoby
się
w
nich
dwadziescia
monet
dwudziestopieciocentowych,
agent
byłby
rozszyfrowany.


-Dyżur
ma
porucznik
Blake.
Połaczę
pana.


-Tu
porucznik
Blake.


-Specjalny
agent,
Calvert.
Widzielismy
waszego
Greka
i
chcielibysmy,
żebyscie
ustawili
człowieka
przed
jego
drzwiami.
Jest
potwornie
przestraszony,
ma
powody,
nie
chcemy
go



stracic.


-To
nie
jest
mój
Grek.
Co,
u
licha!
ie
może
pan
tam
posłać
jednego
ze
swoich
elegancików?


-ie
mamy
tu
nikogo,
kto
byłby
wolny
w
tej
chwili,
panie
poruczniku.


-a
litosć
boska,
my
też
nie
cierpimy
na
nadmiar
personelu.
Czy
pan
sobie
wyobraża,
że
prowadzimy
hotel?
o,
dobra,
zrobie,
co
się
da.
Ale
obawiam
sie,
że
moi
chłopcy
zjawią
się
w
szpitalu
dopiero
za
kilka
godzin.


-Dobra.
Dziekuję
za
pomoc,
poruczniku.
Zawiadomię
nasze
Biuro.



Barry
odwiesił
słuchawke.


Andrews
i
Calvert
długo
czekali
na
winde.
Poruszała
się
równie
wolno
i
ocieżale
w
dół,
jak
poprzednio
w
góre.
Milczeli
do
chwili,
gdy
znalezli
się
w
granatowym
fordzie.


-Stames
wraca
do
biura,
żeby
nas
dokładnie
wypytac.
ie
bardzo
widze,
co
mógłby
zrobic,
ale
trzeba
go
szczegółowo
poinformowac.
Potem
bedziemy
mogli
pójsć
do
domu.


Mark
spojrzał
na
zegarek.
Jeszcze
godzina
i
trzy
kwadranse.
Teoretycznie
była
to
maksymalna
ilosć
nadgodzin
w
ciagu
jednej
doby,
jaką
wolno
było
przepracować
urzednikowi
Fbi.



-o,
mam
nadzieje.
Jestem
umówiony
na
randke.


-Czy
znam
ja?


-Piekna
pani
doktor
Dexter.


Barry
uniósł
brwi.


-Lepiej,
żeby
szef
o
tym
nie
wiedział.
Gdyby
się
domyslił,
że
przygadałeś
sobie
kogoś
w
czasie
służby,
wysłałby
cię
do
kopalni
soli
w
Butte
w
Montanie.


-ie
miałem
pojecia,
że
w
Butte

kopalnie
soli.


-Tylko
ci
agenci
Fbi,
którzy
wpadli
na
dobre,
wiedza,
że
w
Butte

takie
kopalnie.



Mark
dodał
gazu.
Calvert
zabrał
się
do
pisania
sprawozdania
z
przesłuchania
Greka,
a
Mark
prowadził.
Była
już
siódma
czterdziesci,
kiedy
dojechali
do
budynku
Starej
Poczty.
Cały
parking
był
wolny.
O
tej
porze
cywilizowani
ludzie
byli
już
w
domu
i
zajmowali
się
działalnoscią
kulturalna,
jak
na
przykład
jedzeniem
mussaki.
Samochód
Stamesa
już
był
na
parkingu.
A
niechże
tego
człowieka
szlag
trafi.
Calvert
i
Andrews
wsiedli
do
windy,
pojechali
na
piate
pietro,
weszli
do
sekretariatu
Stamesa,
który
bez
Julii
wydawał
się
dziwnie
pusty.
Calvert
zastukał
delikatnie
w
drzwi
szefa.
a
ich
widok
Stames
podniósł
głowe.
Od
chwili,
kiedy
wrócił



do
biura,
znalazło
się
już
mnóstwo
spraw
do
załatwienia.
Spojrzał
na
nich,
jakby
już
zapomniał,
że
przyszedł
tu
tylko
po
to,
żeby
się
z
nimi
zobaczyc.


-Dobra,
Barry.
Zacznijmy
od
poczatku,
mów
wolno
i
dokładnie.


Calvert
zreferował
szczegółowo
wszystko,
co
się
wydarzyło
od
momentu,
kiedy
przybyli
do
szpitala
Wilsona,
konczac
na
tym,
że
zażadał
od
policji
stołecznej
ochrony
dla
Greka.
Sprawozdanie
Barry'ego
zaimponowało
Markowi.
ie
było
w
nim
odrobiny
przesady
ani
sladu
samochwalstwa,
czy
własnego
naswietlania
faktów.
Szef
nie
żadał
osobistych



opinii
agentów.
Teraz
milczał
przez
dłuższą
chwile,
a
potem
zwrócił
się
do
Marka:


-Co
pan
o
tym
mysli?


-ie
wiem,
szefie.
Wszystko
to
było
trochę
melodramatyczne.
Ale
ten
Grek
nie
robi
wrażenia
kłamczucha,
a
poza
tym
jest
naprawdę
przestraszony.
ie
mamy
o
nim
nic
w
naszych
rejestrach.
Połaczyłem
się
z
nocnym
dyżurnym.
Sprawdził
go.
Żaden
Casefikis
nie
jest
notowany.


ick
podniósł
słuchawkę
i
kazał
się
połaczyć
z
Główną
Kwaterą
Fbi.
-Polly,
daj
mi
osrodek
informacji
komputerowej.



Po
chwili
w
słuchawce
odezwał
się
młody
kobiecy
głos.


-Tu
Stames
z
Oddziału
Waszyngtonskiego.
Proszę
natychmiast
przepuscić
przez
komputer
nastepujace
dane:
Angelo
Casefikis,
rasy
białej,
płci
meskiej,
pochodzenia
greckiego,
wzrost
metr
szescdziesiat
trzy,
waga
około
siedemdziesieciu
czterech
kilogramów,
włosy
ciemne,
oczy
piwne,
lat
trzydziesci
osiem.
Znaki
szczególne
nieznane,
brak
numerów
identyfikacyjnych.


Stames
odłożył
słuchawkę
i
zaczał
przegladać
raport
Calverta.


-Jeżeli
jego
opowiesć
jest



prawdziwa
-przerwał
milczenie
Mark
-to
nie
znajdą
go
w
żadnym
rejestrze.


-Jeżeli
jest
prawdziwa
-
mruknał
Calvert.


Stames
czekał
spokojnie.
Ale
czasy,
kiedy
czekało
się
długo
na
sprawdzenie
danych
personalnych
w
rejestrach
Fbi,
dawno
mineły.
owy
komputer
zainstalowany
w
1979
roku
analizował
charakterystyki
tożsamosci
milionów
ludzi
wprogramowanych
w
jego
bank
i
wypisywał
odpowiedź
w
ciagu
kilku
sekund.
W
słuchawce
zabrzmiał
ten
sam
młody
głos:


-ie
mamy
nic
o
Angelo
Casefikisie.
W
ogóle
nie
mamy
żadnego
Casefikisa.
ajbliższe,



co
komputer
podał,
to
nazwisko
Casegikis,
meżczyzna
urodzony
w
1901
roku.
Przykro
mi.


-Bardzo
pani
dziekuję
-
Stames
odłożył
słuchawke.
-
Okey,
chłopcy.
a
razie
zakładamy,
że
Casefikis
mówi
prawdę
i
prowadzimy
staranne
dochodzenie.
Ponieważ
nie
ma
o
nim
wzmianki
w
kartotekach,
potraktujemy
poważnie
jego
zeznania,
w
każdym
razie
do
chwili,
kiedy
się
okaże,
że

zmyslone.
Jeżeli

prawdziwe,
sprawa
przekracza
nasze
kompetencje.
Chciałbym,
Barry,
żebyś
jutro
rano
poszedł
do
szpitala
z
ekspertem
od
odcisków
palców.
Weź
je,
bo
może
byc,
że
podał
fałszywe
nazwisko.
Przepusć
je
przez
komputer
dla
identyfikacji.
Każ



mu
powtórzyć
zeznanie
i
podpisać
je.
Potem
sprawdź
w
rejestrach
policyjnych
raporty


o
incydentach
z
bronią
palną
w
dniu
dwudziestym
czwartym
lutego.
Jak
tylko
bedzie
mógł
opuscić
szpital,
niech
nam
pokaże,
gdzie
był
ten
obiad.
acisnij
na
władze
szpitalne,
żeby
się
na
to
zgodziły
jutro
rano,
jeżeli
to
tylko
możliwe.
a
razie
nie
jest
ani
aresztowany,
ani
poszukiwany
za
żadne
przestepstwo,
wiec
nie
przyciskaj
go
za
mocno,
nie
wyglada
mi
na
człowieka,
który
zna
przysługujace
mu
prawa.
Teraz
ty,
Mark.
Chciałbym,
żebyś
pojechał
natychmiast
do
szpitala
i
sprawdził,
czy

tam
już
policjanci.
Jeżeli
ich
nie
ma,
to
zaczekaj
na
nich.
Rano
pojedziesz
do
Złotej

Kaczki
i
rozejrzysz
sie.
Ja
ze
swojej
strony
spróbuję
załatwić
nam
rozmowę
z
dyrektorem
na
-
powiedzmy
-dziesiatą
rano.
Przedtem
złożycie
mi
raporty.
A
jeżeli
się
okaże,
że
komputer
nie
zidentyfikuje
odcisków
palców
Greka,
a
hotel
i
restauracja,
o
której
mówi,
naprawdę
istnieja,
to
bedzie
niezły
numer.
ie
zamierzam
się
tym
zajmować
ani
godziny
dłużej
bez
wiedzy
dyrektora.
a
razie
nie
chcę
mieć
nic
na
pismie,
żadnych
pisemnych
sprawozdan.
A
przede
wszystkim
nie
wspominajcie
nikomu
o
tym,
że
w
sprawę
wmieszany
jest
jakiś
senator.
To
dotyczy
także
Granta
anna.
Jutro
po
rozmowie
z
dyrektorem
może
się
okazac,
że
spisujemy
tylko
dokładny
raport
i
przekazujemy
całą



sprawę
Służbie
Tajnej.
ie
zapominajcie
o
podziale
kompetencji:
Tajna
Służba
chroni
prezydenta,
my
zajmujemy
się
federalnymi
przestepstwami.
Jeżeli
w

sprawę
wmieszany
jest
jakiś
senator
-jest
to
nasz
interes,
jeżeli
chodzi
o
prezydenta
-to
ich.
iech
dyrektor
rozstrzyga.
Ja
nie
chcę
się
wkałapuckać
w
Kapitol
-to
jest
jego
domena.
Jest
tylko
siedem
dni
na
rozwikłanie
sprawy.
ie
ma
czasu
na
akademickie
rozważania
kompetencyjnych
subtelnosci.


Stames
podniósł
słuchawkę
czerwonego
telefonu
połaczonego
bezposrednio
z
biurem
dyrektora.


-ick
Stames,
Oddział



Waszyngtonski
-przedstawił
sie.


-Dobry
wieczór
-odezwał
się
spokojny,
ciepły
głos
pani
Mcgregor,
wiernej
sekretarki
dyrektora
Fbi.
Była
oczywiscie
za
swoim
biurkiem.
Mówiono,
że
nawet
Hoover
bał
się
jej
troche.


-Proszę
pani,
chciałbym
na
wszelki
wypadek
zamówić
pietnastominutową
rozmowę
z
dyrektorem
dla
siebie
i
agentów
Calverta
i
Andrewsa
-jeżeli
jest
to
możliwe.
O
jakiejkolwiek
porze,
jutro
pomiedzy
dziewiatą
i
jedenasta.
Istnieje
możliwosc,
że
po
dalszych
dochodzeniach,
które
przeprowadzimy
w
nocy
i
jutro
z
samego
rana,
nie
bedę
musiał
go



trudzic.


Sekretarka
sprawdziła
kalendarz
dyrektora.


-Dyrektor
ma
u
siebie
o
jedenastej
szefa
policji,
ale
bedzie
w
biurze
o
ósmej
trzydziesci
i
przedtem
nie
ma
żadnych
spotkan.
Zapiszę
pana
na
dziesiatą
trzydziesci.
Czy
chciałby
pan,
żebym
powiedziała
dyrektorowi,
w
jakiej
sprawie
pan
przychodzi?


-ie,
dziekuje.


Pani
Mcgregor
nigdy
nie
nalegała
i
nigdy
nie
pytała
o
nic
dwa
razy.
Wiedziała,
że
jeżeli
Stames
dzwonił,
to
na
pewno
w
ważnej
sprawie.
Spotykał
się
z
dyrektorem
na



gruncie
towarzyskim
dobre
dziesieć
razy
w
roku,
ale
służbowo
tylko
trzy
czy
cztery
razy
i
nie
miał
zwyczaju
trudzić
go
niepotrzebnie.


-Dziekuję
panu.
Dziesiata
trzydziesci
jutro
rano,
o
ile
pan
nie
odwoła.


ick
odłożył
słuchawkę
i
spojrzał
na
swoich
agentów.
-Okey.
Mamy
załatwione
spotkanie
z
dyrektorem
na
dziesiatą
trzydziesci.
Barry,
może
mógłbyś
mnie
odwiezć
do
domu.
Potem
pojedziesz
do
siebie
i
podjedziesz
po
mnie
jutro
rano.
To
da
nam
czas
na
omówienie
szczegółów.


Barry
skinał
głową
na
znak



zgody,
a
ick
zwrócił
się
do
Marka:


-A
ty,
Mark,
jedź
prosto
do
szpitala.


Mark
pozwolił
sobie
na
chwilę
marzen.
Przywołał
w
pamieci
widok
Liz
Dexter
idacej
korytarzem
szpitalnym
w
fartuchu,
spod
którego
wyłaniała
się
krótka,
jedwabna
czarna
spódnica
i
czerwony
żakiecik.
Był
to
widok
tak
przyjemny,
że
Mark
mimo
woli
usmiechnał
sie.


-Andrews,
co,
do
cholery,
tak
cię
smieszy.
Przecież
istnieje
możliwosć
zamachu
na
prezydenta
-warknał
Stames.


-Przepraszam.
Ale
pan



własnie
zrobił
sieczkę
z
moich
osobistych
planów
na
dzisiejszy
wieczór.
Czy
bedzie
w
porzadku,
jeżeli
pojadę
własnym
samochodem?
Bedę
mógł
ze
szpitala
pojechać
prosto
na
umówioną
kolacje.


-ie
widzę
żadnych
przeszkód.
My
wezmiemy
służbowy
wóz.
Spotkamy
się
jutro
wczesnie
rano.
Zjeżdżaj,
Mark.
Mam
nadzieje,
że
policja
stołeczna
zjawi
się
w
szpitalu
przed
sniadaniem.
Rany
boskie,
jest
już
ósma!
-dodał
spojrzawszy
na
zegarek.


Mark
wyszedł
z
biura
niezbyt
szczesliwy.
awet
jeżeli
policja
bedzie
już
na
miejscu,
kiedy
przyjedzie
do
szpitala,
na
pewno
spózni
się
do



Elizabeth.
Postanowił
zadzwonić
do
niej
ze
szpitala.


-Barry,
wstapisz
do
nas
na
porcję
odgrzanej
mussaki
i
butelkę
greckiego
wina?


-Wspaniała
propozycja,
szefie.
Oczywiscie.


Opuscili
biuro.
Stames
powtórzył
sobie,
co
ma
jeszcze
do
zrobienia
tego
wieczoru.


-Barry,
sprawdź
na
wszelki
wypadek,
czy
Aspiryna
jest
na
dyżurze
i
powiedz
mu,
że
wychodzimy.


Calvert
wstapił
do
Wydziału
Kryminalnego,
i
przekazał

wiadomosć
Aspirynie,
który
rozwiazywał
krzyżówkę
z
"The



WaAshington
Star".
Rozwiazał
dopiero
cztery
punkty.
Miał
robotę
na
całą
noc.
Barry
dogonił
Stamesa
przy
granatowym
Fordzie.


-W
porzadku,
szefie.
Aspiryna
czuwa.


Spojrzeli
na
siebie
wymownie.
Obaj
czuli,
że
kroi
się
mnóstwo
kłopotów.
Barry
usiadł
za
kierownica,
odsunał
fotel
w
tył

do
oporu
i
zapiał
pas
bezpieczenstwa.
Jechali
powoli
przez
Constitution
Avenue,
mineli
Biały
Dom
i
znalezli
się
na
trasie
szybkiego
ruchu
wiodacej
przez
Ulicę
E
w
kierunku
Memorial
Bridge.


-Jeżeli
Casefikis
mówi
prawde,
to
mamy
przed
sobą



piekielny
tydzień
-odezwał
się


ick.
-Czy
był
pewien
daty
zamierzonego
zamachu?
-Wypytywałem
go
szczegółowo
dwa
razy,
za
każdym
razem
mówił,
że
ma
to
być
dziesiatego
marca
w
Waszyngtonie.


-Cóż,
siedem
dni
to
niezbyt
dużo.
Ciekaw
jestem,
co
postanowi
dyrektor.


-Jeżeli
ma
olej
w
głowie,
to
przekaże
sprawę
Tajnej
Służbie.


-Zapomnijmy
o
tym
wszystkim
na
chwile,
pomyslmy
o
odgrzewanej
mussace.
Jutro
zabierzemy
się
ostro
do
roboty.


Samochód
przystanał
przy
swietle
tuż
za
Białym
Domem.



Brodaty,
długowłosy
i
brudny
młodzieniec
przechadzał
się
przed
siedzibą
prezydenta
z
wielkim
plakatem,
na
którym
widniała
kula
ziemska
i
napis:
"Uwaga!
Koniec
swiata
zbliża
sie."


Stames
zerknał
na
plakat
i
mruknał:


-Tego
nam
własnie
dzisiaj
trzeba!


Przejechali
tunelem
pod
Virginia
Avenue
i
wjechali
na
most.
Czarny
Lincoln
wyprzedził
ich,
pedzac
z
niedozwoloną
szybkoscia.


-Mogę
się
założyc,
że
gliny
go
dopadną
-zauważył
Stames.



-Spieszy
się
pewnie
na
lotnisko
-odpowiedział
Barry.


Było
już
po
godzinie
szczytu,
wiec
kiedy
skrecili
na
George
Washington
Parkway
mogli
przyspieszyc.
Szosa
ta,
biegnaca
wzdłuż
Potomaku
wsród
gestych
lasów
Wirginii,
była
ciemna
i
kreta.
Stames
i
Barry,
który
miał
refleks
godny
najlepszych
ludzi
Fbi,
jednoczesnie
zorientowali
się
w
sytuacji.
Od
lewej
strony
zaczał
ich
wyprzedzać
duży
czarny
Buick.
Calvert
żachnał
sie,
rozejrzał
i
w
tej
samej
chwili
zajechał
mu
drogę
czarny
Lincoln
jadacy
niewłasciwą
stroną
autostrady.
Zdawało
mu
sie,
że
słyszy
strzał.
Skrecił
gwałtownie
kierownice,
ale
nie
zdażył
wydostać
się
z
pułapki.



Obydwa
samochody
jednoczesnie
uderzyły
jego
wóz,
tyle
że
spadajac,
udało
się
Barry'emu
pociagnać
za
sobą
Lincolna
w
dół.
Wozy
zaczeły
staczać
się
coraz
szybciej
po
skalistym
zboczu,

wreszcie
zderzyły
się
z
hukiem
z
powierzchnią
rzeki.
Mocujac
się
bezskutecznie
z
klamką
od
drzwi


ick
pomyslał,
jakie
to
smieszne,
że
ten
samochód
tak
powoli
idzie
na
dno.
Powoli,
ale
nieubłaganie.
Czarny
Buick
pedził
dalej
szosa,
jak
gdyby
nic
się
nie
stało,
wyprzedzajac
gwałtownie
hamujacy
samochód,
w
którym
siedziało
dwoje
młodych
ludzi.
Z
przerażeniem
patrzyli
na
ten
straszny
wypadek.
Wyskoczyli
ze
swojego
wozu
i
pobiegli
na



wysoki
brzeg
Potomaku.
Patrzyli
bezradnie,
jak
granatowy
Ford
i
czarny
Lincoln
znikały
w
głebokich
wodach
rzeki.


-a
miłosć
boska,
jak
to
się
stało?!
-krzyknał
młody
człowiek.


-ie
mam
pojecia.
Widziałam
tylko,
jak
te
dwa
samochody
wypadły
z
szosy
i
stoczyły
się
w
dół.
Co
teraz
zrobimy,
Jim?


-Musimy
szybko
zawiadomić
policje.


Biegiem
wrócili
do
swojego
wozu.



3
marca,
czwartek


godz.
#/8#15
wieczorem


Halo,
Liz!


Po
drugiej
stronie
słuchawki
przez
chwilę
trwała
cisza.
-Halo,
Gorylu!
Czy
pan
nie



jest
trochę
za
szybki?


-Po
prostu
realizuję
swoje
marzenia.
Pani
Elizabeth,
niech
mnie
pani
wysłucha.
Musiałem
wrócić
do
szpitala,
żeby
popilnować
pana
Casefikisa,
zanim
zjawi
się
policja.
ie
można
wykluczyc,
że
temu
człowiekowi
grozi
niebezpieczenstwo.
Musimy
go
strzec.
Mówię
to
wszystko
dlatego,
że
spóznię
się
na
naszą
randke.
Czy
pani
może
na
mnie
poczekac?


-Moge.
ie
umrę
z
głodu.
W
czwartki
zawsze
jem
obiad
z
ojcem,
który
ma
szalony
apetyt.
Ale
postaram
się
być
głodna,
jak
pan
się
zjawi.


-To
swietnie.
Trzeba
panią



odżywic.
Jest
pani
cieniutka
jak
nitka.
Chciałem
pani
jeszcze
powiedziec,
że
czuje,
jak
mnie
łapie
grypa.


-To
proszę
się
trzymać
z
daleka
ode
mnie.
ie
jestem
wcale
odporna
na
choroby,
mimo
że
stale
stykam
się
z
pacjentami.


-Co
z
pani
za
lekarz?


astepnym
razem
jak
poczuję
cheć
zatelefonowania
do
pani,
wezmę
zamiast
tego
zimny
prysznic.
-To
bedzie
bezpieczniejsze
niż
realizowanie
marzen.


-Bezpieczniejsze
dla
kogo,
piekna
pani?
Do
zobaczenia,
jak
tylko
bedę
wolny!



-Dobrze,
dobrze.


Mark
odłożył
słuchawke,
poszedł
do
windy
i
nacisnał
górny
guzik.


Miał
nadzieje,
że
policjant
już
stoi
pod
drzwiami
i
pilnuje
Casefikisa.
Kiedyż
wreszcie
zjawi
się
ta
winda?
Chory
mógłby
umrzec,
zanim
doczekałby
się
jej
nadejscia.
Wreszcie
drzwi
windy
rozsuneły
się
i
wyskoczył
z
niej
rosły,
prawosławny
ksiadz
w
wysokim,
czarnym
kapeluszu
okolonym
długim
czarnym
welonem
i
z
prawosławnym
krzyżem
na
szyi.
Coś
w
jego
wygladzie
zaniepokoiło
Marka,
ale
nie
mógł
jakoś
tego
sprecyzowac.
Przez
chwilę
stał
patrzac
na



oddalajace
się
plecy
duchownego
i
dopiero
w
ostatniej
chwili
wskoczył
do
zamykajacej
się
windy.
acisnał
kilka
razy
guzik
czwartego
pietra.
Predzej!
Predzej!
A
niech
to
szlag
trafi!
Ale
winda
nie
słuchała
Marka
i
wznosiła
się
równie
majestatycznie
do
góry,
jak
rano.
ie
wiedziała
nic
o
jego
randce
z
doktor
Dexter.
Wreszcie
drzwi
windy
zaczeły
się
powoli
otwierac.
Mark
wyskoczył
z
niej
bokiem
i
pobiegł
do
pokoju
4308.
Przed
drzwiami
nie
było
żadnego
policjanta.
Korytarz
ział
pustka.
Mark
zaczał
się
obawiac,
że
bedzie
musiał
pozostać
na
miejscu.
Zajrzał
przez
małe
okienko
w
drzwiach.
Dwaj
pacjenci
spali
w
swoich
łóżkach.
Telewizja
była



właczona,
ale
znów
bez
dzwieku.
Poszedł
na
poszukiwanie
dyżurnej
pielegniarki,
którą
znalazł
zagłebioną
w
lekturze
w
pokoju
pielegniarek.
Dziewczyna
była
niewatpliwie
zadowolona
z
widoku
przystojniejszego
z
dwóch
agentów.


-Czy
komenda
policji
nie
przysłała
nikogo
na
dyżur
przed
pokojem
4308?
-zagadnał

Mark.


-ie,
nikt
się
nie
zgłosił.
Jest
tu
dziś
cicho,
jak
w
grobie.
Czy
pan
się
kogoś
spodziewał?


-Tak,
do
diabła.
Ale
widze,
że
bedę
musiał
poczekac.
Czy
mogłaby
mi
pani
dać
jakieś
krzesło?
Muszę
posiedziec,




zjawi
się
ktoś
ze
stołecznej
policji.
Mam
nadzieje,
że
nie
przeszkadzam?


-Ależ
skad.
Może
pan
zostac,
jak
długo
pan
zechce.
Zaraz
poszukam
wygodnego
krzesła.
Czy
napije
się
pan
kawy?
-zapytała
odkładajac
ksiażke.


-Bardzo
chetnie.
-Mark
przyjrzał
się
dokładniej
dziewczynie.
Trzeba
bedzie
chyba
spedzić
ten
wieczór
z
pielegniarką
zamiast
z
lekarka.
Szkoda,
bo
porównanie
wypadało
stanowczo
na
korzysć
lekarki.
Mark
postanowił
zaczać
od
inspekcji
pokoju
i
podniesienia
na
duchu
Casefikisa,
jeżeli
okaże
sie,
że
nie
spi.
Potem
zamierzał
zatelefonować
do
policji
i
zrobić
piekło,
że



jeszcze
nikogo
nie
przysłali.
Podszedł
wolnym
krokiem
do
drzwi
pokoju
-nie
widział
już
powodu
do
pospiechu.
Otworzył
ostrożnie
drzwi.
W
srodku
było
zupełnie
ciemno,
swiecił
tylko
ekran
telewizora.
Kiedy
oczy
Marka
przyzwyczaiły
się
do
ciemnosci,
przyjrzał
się
obu
pacjentom.
Leżeli
bez
ruchu.


agle
usłyszał
cichy
odgłos
padajacych
kropel.
Kap,
kap,
kap...


To
brzmiało
jak
kapanie
wody
z
nie
dokreconego
kranu,
ale
Mark
nie
przypominał
sobie,
żeby
w
pokoju
była
umywalka.


Kap,
kap...


Podszedł
do
łóżka
Angelo



Casefikisa
i
spojrzał
na
niego.


Kap...


Ciepła,
swieża
krew
kapała
z
przescieradła
na
podłoge,
saczyła
się
z
ust
Greka.
Miał
wybałuszone
oczy,
a
z
jego
ust
wysunał
się
spuchniety
jezyk.
Ktoś
przeciał
mu
gardło
-i
to
od
ucha
do
ucha,
tuż
pod
linią
podbródka.


Krew
zaczeła
już
tworzyć
kałużę
na
podłodze,
wsiakała
w
jego
buty.
Czuł,
że
nogi
uginają
się
pod
nim
i
ledwo
zdażył
oprzeć
się
o
brzeg
łóżka.
Spojrzał
w
stronę
głuchego
Murzyna.
Zbierało
mu
się
na
wymioty.
Głowa
listonosza
zwisała,
była
jak
gdyby
odłaczona
od
reszty
ciała



i
tylko
kolor
skóry
wskazywał
na
to,
że
jedno
należało
do
drugiego.
Markowi
łomotało
serce,
szumiało
mu
w
uszach.
Cieżkim
krokiem
wyszedł
na
korytarz,
po
czym
pobiegł
do
automatu
telefonicznego.
Koszula
przywarła
mu
do
ciała,
rece
miał
umazane
krwia.


iezdarnie
szukał
po
kieszeniach
monet.
Połaczył
się
wreszcie
z
wydziałem
zabójstw
i
przekazał
im
informację
o
tym,
co
zastał
w
szpitalu.
Teraz
nie
bedą
już
zwlekać
z
wysłaniem
swoich
ludzi,
pomyslał.
Pielegniarka
ukazała
się
na
korytarzu
z
kubkiem
kawy
w
reku.
-Co
panu
jest?
Strasznie
pan
zbladł...
-zaczeła,
ale
spostrzegła
jego
rece
i



krzykneła
przerazliwie.


-Proszę
pod
żadnym
pozorem
nie
wchodzić
do
pokoju
4308.


ikogo
tam
nie
wpuszczać
bez
mojej
zgody.
I
natychmiast
wezwać
lekarza.
Pielegniarka
energicznie
wcisneła
mu
kubek
z
kawą
do
reki
i
pobiegła
w
głab
korytarza.
Mark
zmusił
się
do
powrotu
do
pokoju
4308,
chociaż
wiedział,
że
nie
jest
to
konieczne.
ie
miał
tam
nic
do
roboty.
Zapalił
swiatło
i
poszedł
do
łazienki,
żeby
usunać
z
rak
i
ubrania
slady
krwi
i
wymiotów.
Kiedy
usłyszał
dzwiek
otwierajacych
się
drzwi,
pobiegł
z
powrotem
do
pokoju.
Jeszcze
jedna
lekarka
w
białym
kitlu...
na
plastikowej



tabliczce
widniało
nazwisko:
Dr
Alicja
Delgado.


-Proszę
nic
tu
nie
dotykac!
-zawołał.


Doktor
Delgado
spojrzała
na
niego,
nastepnie
na
martwe
ciała
i
jekneła.


-Proszę
nic
tu
nie
dotykać
-
powtórzył
Mark
-zanim
nie
przyjadą
z
Wydziału
Zabójstw.
Powinni
tu
być
za
chwile.


-Kim
pan
jest?
-zapytała
lekarka.


-Mark
Andrews,
specjalny
agent
Fbi
-odruchowo
wyjał
z
kieszeni
portfel
i
pokazał
lekarce
legitymacje.



-Czy
mamy
tak
stać
i
patrzeć
na
siebie,
czy
pozwoli
mi
pan
coś
zrobić
z
tym
bałaganem?


-Absolutnie
nic,
zanim
Wydział
Zabójstw
nie
zakonczy
badan.
Chodzmy
stad.
-Mark
minał
lekarkę
i
otworzył
ramieniem
drzwi,
tak
żeby
ich
nie
dotykac.


Kiedy
znalezli
się
na
korytarzu,
poprosił
dr
Delgado,
żeby
pozostała
przy
drzwiach
i
nie
wpuszczała
nikogo.
Chciał
jeszcze
raz
zatelefonowac.
Lekarka
zgodziła
się
niechetnie.


Podszedł
znowu
do
automatu,
wrzucił
dwie
dwudziestopieciocentówki,
połaczył
się
z
policją



stołeczną
i
poprosił
porucznika
Blake'a.


-Porucznik
Blake
poszedł
do
domu
godzinę
temu.
Czym
mogę
panu
służyc?


-Kiedy
zamierzacie
wysłać
kogoś
do
szpitala
Wilsona
dla
ochrony
pokoju
4308?


-A
kto
mówi?


-Mark
Andrews
z
Waszyngtonskiego
Biura
Fbi
-
odparł
Mark
i
raz
jeszcze
zreferował
sprawę
podwójnego
morderstwa.


-asz
człowiek
powinien
się
tam
zjawić
lada
chwila.
Wyszedł
przeszło
pół
godziny
temu.
A
ja
zawiadomię
natychmiast
Wydział



Zabójstw.


-Już
to
zrobiłem
-warknał
Mark.


Odwiesił
słuchawką
i
opadł
na
pobliskie
krzesło.
a
korytarzu
roiło
się
już
od
białych
kitli,
a
dwa
wózki
szpitalne
podjechały
pod
pokój
4308.
Wszyscy
na
coś
czekali.
Co
teraz
robic?,
zastanawiał
się
Mark.


Wyciagnał
jeszcze
dwie
monety
z
kieszeni
i
zadzwonił
do
domu


icka
Stamesa.
Telefon
dzwonił
bardzo
długo.
Dlaczego
ick
nie
odpowiada?
Wreszcie
odezwał
się
kobiecy
głos.
Tylko
bez
paniki,
uspokajał
Mark
samego
siebie
i
zacisnał



dłoń
na
słuchawce.
-Dobry
wieczór,
tu
Mark
Andrews.
Czy
mogę
mówić
z
pani
meżem?
-
powiedział
spokojnym
już
głosem.


-iestety,
icka
nie
ma
w
domu.
Wrócił
do
biura
jakieś
dwie
godziny
temu.
Mówił,
że
ma
się
tam
zobaczyć
z
panem
i
Barrym.
Calvertem.


-Owszem,
widzielismy
sie,
ale
jakieś
czterdziesci
minut
temu
zabrał
się
z
powrotem
do
domu.


-Cóż,
jeszcze
nie
dojechał.
Zjadł
tylko
jedno
danie
i
powiedział,
że
niedługo
wróci
i
wtedy
skonczy
kolacje.
Ale
jeszcze
go
nie
ma.
Może
zawrócił
do
biura?
iech
pan



spróbuje
tam
zadzwonic.


-Tak,
oczywiscie.
Przepraszam,
że
panią
trudze.


Mark
odłożył
słuchawkę
i
obejrzał
sie,
żeby
sprawdzic,
czy
nikt
nie
wszedł
do
pokoju
4308.
ie,
nikt.
Wrzucił
jeszcze
dwie
monety
do
aparatu
i
połaczył
się
z
biurem.
Dyżur
pełniła
Polly.


-Tu
Mark
Andrews.
Proszę
mnie
połaczyć
z
panem
Stamesem.


-Pan
Stames
odjechał
jakieś
czterdziesci
minut
temu
razem
z
Calvertem.
Zdaje
sie,
że
do
domu.


-To
niemożliwe.
iemożliwe.



-a
pewno
tak,
proszę
pana.
Sama
widziałam,
jak
odjeżdżali.


-Czy
możesz
upewnić
sie,
że
ich
nie
ma?


-Jeżeli
pan
sobie
życzy.


Markowi
zdawało
sie,
że
czeka
wiecznosc.
Co
robic?
Został
zupełnie
sam?
Gdzie

tamci?
Jak
teraz
postapic?
Jego
szkolenie
nie
przewidywało
takiej
sytuacji.
Fbi
powinna
się
właczać
dfo
akcji
w
dwadziescia
cztery
godziny
po
zbrodni,
a
nie
w
czasie,
kiedy
się
dokonuje.


-Panie
Andrews,
w
pokoju
pana
Stamesa
nikt
się
nie
odzywa.



-Dziekuje.


Mark
patrzył
desperacko
w
sufit,
jak
gdyby
tam
szukał
inspiracji.
Rozkazano
mu,
żeby
nie
pisnał
słowa
-i
to
bez
wzgledu
na
okolicznosci,
o
tym
wszystkim,
dopóki
Stames
nie
rozmówi
się
z
dyrektorem.
Trzeba
znalezć
Stamesa,
znalezć
Calverta,
kogos,
z
kim
można
się
bedzie
naradzic.
Jeszcze
dwie
monety.
akrecił
numer
kawalerki
Calverta.
Telefon
dzwonił
i
dzwonił.
ikt
nie
podnosił
słuchawki.


astepne
dwie
monety.
akrecił
prywatny
numer
Stamesa.
-Tu
znowu
Andrews.
Przykro
mi,
że
panią
niepokoje.
Proszę



powiedzieć
meżowi,
jak
tylko
przyjedzie
z
Calvertem,
żeby
zatelefonował
do
mnie
do
szpitala
Woodrowa
Wilsona.


-Dobrze,
powiem
ickowi,
jak
tylko
się
zjawi.
Musieli
się
gdzieś
zatrzymać
po
drodze.


-Chyba
tak,
nie
pomyslałem
o
tym.
ajlepiej
bedzie,
jeżeli
wrócę
do
biura,
jak
tylko
ktoś
tu
przyjedzie
z
policji.
iech
się
ze
mną
tam
skontaktuje.
Dziekuję
pani.


W
chwili,
kiedy
odkładał
słuchawke,
zjawił
się
w
zatłoczonym
już
teraz
korytarzu
beztrosko
wygladajacy
policjant
z
kryminałem
pod
pacha.
W
pierwszej
chwili
Mark
chciał
go
sklać
za
spóznienie,
ale
to
już



nie
miało
sensu.
Po
co
płakać
nad
rozlaną
krwia,
pomyslał
ponuro
i
zaraz
zaczeło
go
mdlic.
Wział
młodego
policjanta
na
stronę
i
powiedział
mu
o
morderstwach,
nie
wtajemniczajac
go
jednak
w
fakt,
że
jest
to
z
pewnoscią
zbrodnia
o
wyjatkowym
znaczeniu.
Kazał
mu
poinformować
o
wszystkim
swojego
szefa
i
dodał,
że
ekipa
z
Wydziału
Kryminalnego
jest
już
w
drodze.
Policjant
zatelefonował
do
swojego
dyżurnego
oficera
i
przekazał
mu
rzeczowo
wszystkie
uzyskane
wiadomosci.
Waszyngtonska
policja
rejestruje
co
roku
przeszło
szescset
morderstw.


Personel
medyczny
niecierpliwił
sie,
ale
miała
to



być
długa
noc.
Jak
zwykle,
po
pierwotnej
panice
i
krzataninie,
nadeszło
uspokojenie
i
policjanci
wzieli
się
do
roboty
z
zawodową
wprawa.
Ale
Mark
wciaż
zastanawiał
sie,
co
robić
i
do
kogo
zwrócić
się
o
rade.
Gdzie
podział
się
Stames?
Calvert?
Gdzie,
do
diabła,
ich
poniosło?


Podszedł
do
policjanta,
który
tłumaczył
wszystkim
cierpliwie,
dlaczego
nie
wolno
wchodzić
do
pokoju,
w
którym
dokonano
zbrodni.
ikogo
jego
argumenty
nie
przekonywały,
ale
wszyscy
czekali.
Mark
zawiadomił
go,
że
odjeżdża
do
swojego
biura.
Wciaż
nie
powiedział
mu,
dlaczego
zbrodnia
na
Casefikisie
ma
szczególne
znaczenie.
Policjant
uważał,
że



panuje
nad
sytuacja,
zresztą
wiedział,
że
ludzie
z
Wydziału
Kryminalnego
zjawią
się
lada
chwila.
Zapowiedział
Markowi,
że
bedą
chcieli
z
nim
rozmawiac.
Mark
wyszedł.


Kiedy
był
już
przy
samochodzie,
wyjał
ze
schowka
czerwoną
obrotową
lampę
i
położył

na
dach
celujac
tak,
żeby
jej
wyłacznik
znalazł
się
w
specjalnym
wgłebieniu.
Zamierzał
jechać
do
biura
z
pełną
szybkoscią
i
na
sygnale.
Chciał
czym
predzej
znalezć
się
w
realnym
swiecie
wsród
kolegów,
którzy
może
bedą
mogli
znalezć
jakiś
sens
w
całym
tym
koszmarze.


a
razie
właczył
radio
samochodowe.
-Tu
Wfo
180
-

powiedział.
-Proszę
mi
znalezć
pana
Stamesa
i
pana
Calverta.
Sprawa
pilna.
Jestem
w
drodze
do
biura.


-Tak,
panie
Andrews.


-Wfo
180
wyłacza
sie.


W
dwanascie
minut
pózniej
zajechał
na
miejsce
i
zaparkował
samochód.
Wskoczył
do
windy,
pojechał
na
czwarte
pietro
i
wybiegł
z
niej
jak
szalony.


-Aspiryna!
Kto
ma
dzisiaj
dyżur?


-Ja.
Jestem
tu
sam
jeden
-
burknał
Aspiryna
patrzac
znudzonym
wzrokiem
znad
okularów.
-O
co
chodzi?



-Gdzie
jest
Stames?
I
Calvert?


-Pojechali
do
domu.
Już
przeszło
godzinę
temu.


Chryste,
co
teraz
robic?
Aspiryna
nie
był
człowiekiem,
któremu
chciał
się
zwierzyc,
ale
jedynym,
który
mógł
mu
dać
jakaś
rade.
I
chociaż
Stames
kategorycznie
zabronił
mu
rozmawiać
z
kimkolwiek,
zanim
zobaczy
się
z
dyrektorem,
Mark
uznał,
że
sytuacja
jest
nietypowa
i
wymaga
nietypowych
decyzji.
Postanowił,
nie
zdradzajac
żadnych
szczegółów,
wyciagnać
od
Aspiryny
przynajmniej
informację
o
tym,
jak
zachowałby
się
człowiek
Hoovera,
gdyby
znalazł
się
w



takich
opałach.


-Muszę
koniecznie
skontaktować
się
ze
Stamesem
i
Calvertem.
Masz
jakiś
pomysł?


-Przede
wszystkim
trzeba
spróbować
przez
sieć
radiowo_samochodowa.


-Prosiłem
Polly,
żeby
to
zrobiła.
Poproszę

jeszcze
raz.


Mark
szybko
połaczył
się
z
Polly.


-Czy
szukałaś
Stamesa
i
Calverta
przez
radio
samochodowe?


-Wciaż
próbuje.



Zdawało
mu
sie,
że
czekanie
na
jej
odpowiedź
trwa
wiecznosc.
Czas
mijał,
a
ona
nie
odzywała
sie.


-Co
to
się
dzisiaj
dzieje,
Polly?


-Robie,
co
moge,
proszę
pana.
W
słuchawce
tylko
buczy
i
tyle.


-Spróbuj
jedynke,
dwójke,
trójke,
czwórke.
Wszystkie
zakresy
po
kolei.


-Wiem,
proszę
pana.
Ale
nie
mogę
jednoczesnie
łaczyć
się
przez
wszystkie
zakresy.
Jest
ich
cztery,
a
ja
mogę
łaczyć
się
tylko
przez
jeden
na
raz.


Mark
zdał
sobie
sprawe,
że



zaczyna
tracić
głowe.
Trzeba
usiasć
i
uspokoić
sie.
To
jeszcze
nie
koniec
swiata.
Chociaż...


-ie
ma
ich
na
jedynce
ani
na
dwójce.
A
co
by
robili
na
trójce
i
czwórce
o
tej
porze?
Mysle,
że

po
prostu
w
drodze
do
domu.


-Mnie
nie
interesuje,
dokad
oni
jada.
Trzeba
ich
znalezc.
Proszę
jeszcze
raz
spróbowac.


-Okey,
okey.
-Spróbowała
trójke,
potem
czwórke.
-Żeby
łaczyć
się
przez
piatkę
albo
szóstke,
musiała
mieć
zezwolenie
na
złamanie
szyfru.
Mark
spojrzał
na
Aspiryne.
Jako
dyżurny
urzednik
mógł
jej
dać
zezwolenie.



-Sprawa
jest
gardłowa.
Daję
ci
słowo
honoru.


Aspiryna
pozwolił
Polly
łaczyć
się
na
piatkę
i
szóstke.

to
zakresy
fal
przydzielone
Fbi
przez
Komisję
Federalną
i
znane
pod
kryptonimem
Kgb,
co
z
reguły
było
powodem
do
dowcipów.
Ale
w
tej
sytuacji
nie
było
nic
zabawnego.
a
Kgb
5
nikt
nie
odpowiadał,
a
kiedy
Polly
spróbowała
Kgb
6,
rezultat
był
taki
sam.
a
Boga,
co
dalej?
Do
kogo
zwrócić
się
o
rade?
Aspiryna
patrzył
na
Marka
pytajacym
wzrokiem,
chociaż
nie
widać
było,
żeby
miał
ochotę
wdawać
się
w

sprawe.


-Pamietaj,
chłopcze:
nie



trzeba
się
wychylac.
To
jest
pierwsza
zasada.


-Ta
zasada
nie
pomoże
mi
znalezć
Stamesa
-odburknał
Mark,
próbujac
zachować
spokój.
-ie
zajmuj
się
już
tym,
Aspiryna,
wracaj
do
swojej
krzyżówki.


Mark
poszedł
do
toalety,
otworzył
kran,
nabrał
wody
w
dłonie,
wypłukał
sobie
usta,
w
których
wciaż
czuł
smak
krwi.
Umył
sie,
wrócił
do
Wydziału
Kryminalnego,
usiadł
i
bardzo
wolno
policzył
do
dziesieciu.
Musiał
się
zdecydowac,
co
robić
dalej,
a
potem
wykonać
zamierzone
zadanie,
niezależnie
od
wyniku.
Coś
złego
musiało
przytrafić
się
Stamesowi
i
Calvertowi,
podobnie
jak



Grekowi
i
czarnemu
listonoszowi.
Może
powinien
się
sam
skomunikować
z
dyrektorem,
chociaż
byłaby
to
ostatecznosc.
Agent
na
tym
szczeblu
co
on,
zaledwie
po
dwóch
latach
służby
w
Fbi,
nie
telefonuje
do
dyrektora.
o,
ale
w
każdym
razie
powinien
pójsć
do
niego
nazajutrz
o
dziesiatej
trzydziesci
na
rozmowę
zamówioną
prze
Stamesa.
Ale
była
to
bardzo
odległa
godzina.
Czekało
go
ponad
dwanascie
godzin
wahań
i
borykania
się
z
tajemnica,
której
nie
wolno
mu
było
nikomu
zdradzic.
Informacja,
którą
nie
wolno
mu
się
było
z
nikim
podzielic.


Zadzwonił
telefon.
W
słuchawce
zabrzmiał
głos
Polly:



-Hej,
Mark.
Czy
jest
pan
jeszcze?
Mam
na
linii
Wydział
Zabójstw.
Kapitan
Hogan
chce
z
panem
rozmawiac.


-Andrews?


-Tak,
panie
kapitanie.


-Co
ma
mi
pan
do
powiedzenia?


Mark
powiedział
mu,
że
Casefikis
był
nielegalnym
imigrantem,
który
zgłosił
się
do
szpitala
z
postrzałem
nogi
i
to
wtedy,
kiedy
rana
zaczeła
mu
się
paskudzic,
po
czym
skłamał,
że
według
Greka
sprawcą
był
oszust,
który
szantażował
go,
gdyż
wiedział,
że
przybył
do
Stanów
bez
wizy.
Obiecał
przesłać
rano
szczegółowy



pismienny
raport.


Detektyw
był
podejrzliwy.


-Czy
ty
czasem
czegoś
przede
mną
nie
ukrywasz,
synu?
Chciałbym
bardzo
wiedziec,
co
tam
robiło
Fbi?
Jeżeli
dowiem
sie,
że
mnie
kołujesz,
to
zrobię
piekło.
ie
zawaham
się
przed
przypieczeniem
cię
rozpalonym
żelazem.


Mark
powtarzał
sobie
w
myslach
przykazanie
Stamesa
o
zachowaniu
sprawy
w
tajemnicy.


-ic
nie
ukrywam
-odparł
podniesionym
tonem.
Czuł,
że
głos
odmawia
mu
posłuszenstwa
i
nie
brzmi
zbyt
przekonywujaco.
Detektyw
zaklał,
zadał
mu
jeszcze
kilka
pytań
i
odwiesił



słuchawke.
Mark
też
odsunał
telefon.
Jego
słuchawka
była
mokra
od
potu,
a
ubranie
kleiło
mu
się
do
ciała.
Jeszcze
raz
połaczył
się
z
ormą
Stames,
ale
szef
wciaż
nie
wrócił
do
domu.
W
kawalerce
Calverta
też
nikt
się
nie
odzywał.
Jeszcze
raz
zażadał,
żeby
Polly
powtórzyła
wszystkie
połaczenia
przez
sieć
radiowo_samochodowa.
Bez
rezultatu,
tyle
że
na
pierwszym
zakresie
wciaż
buczało.
W
koncu
Mark
zrezygnował
z
telefonowania
i
zawiadomił
Aspiryne,
że
wychodzi.
Aspiryna
nawet
nie
podniósł
głowy.


Mark
zjechał
na
dół
i
poszedł
do
samochodu.
Chciał
się
już
znalezć
w
domu.
Postanowił
zatelefonować
do
dyrektora.



Znowu
pedził
jak
szalony
przez
ulice
miasta.


Kiedy
znalazł
się
w
swoim
mieszkaniu,
w
południowo_zachodniej
dzielnicy
miasta,
pobiegł
prosto
do
telefonu.
Szybko
uzyskał
połaczenie
z
Fbi.


-Gabinet
dyrektora.


Mark
znowu
policzył
do
dziesieciu.


-Agent
specjalny
Mark
Andrews,
z
Waszyngtonskiego
Biura
-mówił
powoli.
-Czy
mogę
prosić
dyrektora?
Sprawa
jest
bardzo
pilna.


Okazało
sie,
że
dyrektor
jest
na
kolacji
w
domu
pani
Minister



Sprawiedliwosci.
Mark
poprosił


o
jej
numer
telefonu.
Czy
ma
prawo
kontaktowania
się
z
dyrektorem
o
tej
porze?
-
zapytał
dyżurny.
Tak,
ma
takie
prawo,
jest
umówiony
na
spotkanie
z
dyrektorem
jutro
na
godzinę
dziesiatą
trzydziesci.
Tak,
tak,
na
miłosć
boska,
jest
upoważniony
do
rozmawiania
z
dyrektorem.
Urzednik
wyczuł
desperacki
nastrój
Marka.


-Zadzwonię
do
pana
natychmiast,
jeżeli
poda
mi
pan
swój
numer.


Andrews
zrozumiał,
o
co
chodzi
dyżurnemu.
Chciał
sprawdzic,
czy
jest
on
na
liscie
agentów
i
czy
istotnie



ma
nazajutrz
spotkanie
z
dyrektorem.
W
minutę
pózniej
telefon
się
odezwał.


-Dyrektor
jest
jeszcze
u
pani
minister.
Jej
telefon
domowy:
761_#4386.


Mark
nakrecił
numer.


-Rezydencja
pani
Edelman
-
odezwał
się
grzeczny
głos.


-Mówi
agent
specjalny
Mark
Andrews.
Muszę
mówić
z
dyrektorem
Federalnego
Biura
Sledczego.


Mówił
wolno
i
wyraznie,
chociaż
wciaż
dygotał.
Wiedział,
że
rozmawia
z
człowiekiem,
którego
najwiekszym
problemem
tego



wieczoru
było,
żeby
kartofle
były
gotowe
na
czas.


-Proszę
zaczekać
chwilę
przy
aparacie.


Mark
czekał
i
czekał,
i
czekał.


W
słuchawce
odezwał
się
wreszcie
inny
głos:


-Tyson.


-Agent
specjalny,
Mark
Andrews.
Jestem
umówiony
z
panem
dyrektorem
razem
z
szefem
Biura
Waszyngtonskiego
Stamesem
i
agentem
specjalnym
Calvertem,
jutro
o
dziesiatej
trzydziesci
rano.
Pan
dyrektor
nie
wie
o
tym,
bo
spotkanie
zostało
zorganizowane
przez
panią



Mcgregor
już
po
panskim
wyjsciu
z
biura.
Muszę
się
z
panem
natychmiast
zobaczyc.
Zapewne
zechce
pan
do
mnie
zatelefonowac.
Jestem
w
domu.


-Dobrze,
Andrews
-
odpowiedział
Tyson.
-Zadzwonię
do
pana.
Jaki
jest
panski
numer?


Mark
podał
mu.


-Młody
człowieku
-warknał
Tyson.
-Mam
nadzieje,
że
sprawa
jest
naprawdę
ważna.


-Tak,
panie
dyrektorze,
bardzo
ważna.


Mark
znowu
czekał.
Mineła
jedna
minuta,
potem
druga.
Czyżby
Tyson
uznał
go
za



wariata.
Co
za
życie!
Mineła
trzecia
minuta.
Potem
czwarta.
Tyson
widocznie
sprawdzał
Andrewsa
dokładniej
niż
jego
dyżurny
urzednik.


Wreszcie
telefon
zadzwonił.
Mark
wzdrygnał
sie.


-Hej,
Mark,
tu
Roger.
Może
byś
poszedł
na
piwo?


-ie
teraz,
Roger,
nie
teraz
-rzucił
słuchawkę
na
widełki.


Telefon
zadzwonił
niemal
natychmiast.


-Dobrze,
Andrews,
co
ma
mi
pan
do
powiedzenia?
Proszę
mówić
szybko
i
tresciwie.


-Muszę
się
z
panem
zobaczyć



osobiscie.
a
pietnascie
minut.
Chce,
żeby
mi
pan
powiedział,
co,
u
licha,
mam
robic.


atychmiast
pożałował
tego
"u
licha".
-Dobrze,
skoro
sprawa
jest
taka
pilna.
Czy
pan
wie,
gdzie
mieszka
pani
Minister
Sprawiedliwosci?


-ie,
panie
dyrektorze.


-Proszę
sobie
zapisać
adres
2942
Edgewood
Street
w
Arlingtonie.


Mark
odłożył
słuchawke,
zapisał
starannie
adres
na
pokrywce
pudełka
zapałek
reklamujacych
towarzystwo
ubezpieczeń
na
życie
i



zadzwonił
do
Aspiryny,
który
własnie
pocił
się
na
"siódmym
wspak".


-Gdyby
coś
było,
łacz
się
ze
mną
przez
radio
samochodowe.
Bedę
cały
czas
właczony
w
drugi
zakres.
Pierwszy
jest
uszkodzony.


Aspiryna
był
oburzony.
Ci
młodzi
urzednicy
stanowczo
za
dużo
sobie
teraz
pozwalaja.
To
było
nie
do
pomyslenia
za
czasów
Edgara
Hoovera
i
dzisiaj
też
nie
powinno
być
dopuszczalne.
Ale
cóż,
pozostawał
mu
tylko
rok
do
emerytury.
Powrócił
do
swojej
krzyżówki.
Siódme
wspak.
Dziesieć
liter:
zgromadzenie
poszukiwaczy
przygód.
Aspiryna
zabrał
się
do
myslenia.



Mark
Andrews
też
myslał
i
to
intensywnie.
W
biegu
do
windy
i
także
pózniej,
kiedy
wsiadał
do
samochodu;
uruchomił
go
i
ruszył
pełną
szybkoscią
w
stronę
Arlingtonu.
Pedził
przez
East
Basin
Drive,
minał
pomnik
Lincolna
i
wjechał
na
most.
Prowadził
wóz,
jak
mógł
najszybciej
o
tej
wczesnej
wieczornej
porze.
Przeklinał
ludzi
spacerujacych
bez
celu
i
spokojnie
przechodzacych
przez
jezdnie.
Wieczór
był
ciepły,
przyjemny.
Przeklinał
przechodniów,
którzy
nie
zwracali
uwagi
na
błysk
policyjnego
sygnału
umieszczonego
na
dachu
jego
samochodu,
klał
przez
całą
droge.
Gdzie
może
być
Stames?
Gdzie
Barry?
Co
się
dzieje,
do



jasnej
cholery?
Czy
dyrektor
aby
nie
uzna,
że
on
zwariował?


Przejechał
przez
most
i
skrecił
na
wyjazd
z
autostrady.
Wpakował
się
w
korek
i
nie
mógł
ruszyć
z
miejsca.
Pewnie
znowu
wypadek.
Własnie
teraz!
Tylko
tego
jeszcze
brakowało!
Mark
wjechał
na
trawnik
oddzielajacy
pas
autostrady
i
nacisnał
guzik
klaksonu.
Wiekszosć
gapiów
uznała,
że
należy
do
zespołu
ratowniczego,
wiec
rozstapili
się
i
pozwolili
mu
przejechac.
Po
chwili
dołaczył
do
grupy
samochodów
policyjnych
i
ambulansów.
Młody
policjant
zapytał
go:


-Czy
pan
należy
do
tej
grupy?



-ie,
jestem
z
Fbi.
Muszę
się
dostać
do
Arlingtonu.
Sprawa
bardzo
pilna.


Pokazał
swoją
legitymacje.
Policjant
przepuscił
go.
Mark
odjechał
z
miejsca
wypadku
i
dodał
gazu.
Przeklety
wypadek!
Kiedy
oddalił
się
nieco,
ruch
kołowy
zmniejszył
sie.
W
pietnascie
minut
pózniej
Mark
zajechał
przed
dom
pani
minister.
Jeszcze
raz
nawiazał
łacznosć
z
Biurem
Waszyngtonskim.
ie,
ani
Stames,
ani
Calvert
nie
odezwali
sie.


Mark
wyskoczył
z
samochodu,
ale
nie
zdażył
nawet
zrobić
kroku,
kiedy
zatrzymał
go
funkcjonariusz
Tajnej
Służby.
Pokazał
mu
legitymację
i



powiedział,
że
jest
umówiony
z
dyrektorem.
Tajniak
grzecznie
poprosił
go,
żeby
zaczekał
przy
wozie.
Po
naradzie
przy
drzwiach
zaprowadzono
Marka
do
niewielkiego,
znajdujacego
się
na
prawo
od
hallu,
pokoju,
który
był
niewatpliwie
gabinetem
pani
minister.
Kiedy
wszedł
dyrektor,
Mark
wstał.


-Dobry
wieczór,
panie
dyrektorze.


-Dobry
wieczór,
Andrews.
Pan
przerwał
mi
bardzo
ważną
rozmowę
przy
kolacji.
Mam
nadzieje,
że
nie
przychodzi
pan
do
mnie
z
głupstwem.


Dyrektor
mówił
zimnym
i
szorstkim
tonem,
był
widać
niezadowolony
z
wymuszonego



przez
młodego,
nie
znanego
mu
agenta
spotkania.


Mark
opowiedział
mu
wszystko,
poczynajac
od
pierwszej
rozmowy
ze
Stamesem,

do
swojej
decyzji
zwrócenia
się
bezposrednio
do
dyrektora
z
pominieciem
wszystkich
posrednich
szczebli.
W
ciagu
całej
tej
opowiesci
twarz
dyrektora
pozostawała
nieruchoma.
Kiedy
Mark
skonczył,
nie
zmieniła
wyrazu
i
Mark
pomyslał,
że
zrobił
głupstwo.
Powinien
był
dalej
szukać
Stamesa
i
Calverta.

już
prawdopodobnie
w
domu.
Zamilkł
i
czekał.
a
czoło
wystapiły
mu
krople
potu.
Może
to
jego
ostatni
dzień
w
Fbi.
Pierwsze
słowa
dyrektora
zaskoczyły
go:



-Postapił
pan
własciwie,
Andrews.
a
panskim
miejscu
zrobiłbym
to
samo.
Wykazał
pan
dużo
odwagi
zwracajac
się
do
mnie
bezposrednio.
-Spojrzał
na
Marka
ostrym
wzrokiem.
-Czy
jest
pan
absolutnie
pewny,
że
tylko
Stames,
Calvert,
pan
i
ja
znamy
te
wszystkie
szczegóły?
I
nikt
z
Tajnej
Służby
ani
z
policji?


-Tak
jest,
panie
dyrektorze,
tylko
my
czterej.


-I
wasza
trójka
ma
umówione
spotkanie
ze
mną
jutro
na
dziesiatą
trzydziesci?


-Tak
jest.


-To
dobrze.
iech
pan
notuje



na
deseczce.


"Deseczka"
nazywano
w
Fbi
kawałek
kartonu,
powierzchni
5
na
10
centymetrów,
który
można
było
zmiescić
w
dłoni.
Mark
wyjał
kartonik
z
wewnetrznej
kieszeni
marynarki.


-Czy
ma
pan
numer
telefonu
pani
minister?


-Tak
jest.


-Mój
numer
domowy
jest
721_#4069.
auczy
się
go
pan
na
pamiec.
Teraz
powiem
panu
dokładnie,
co
pan
bedzie
robił.
Pojedzie
pan
z
powrotem
do
Biura
Waszyngtonskiego
i
jeszcze
raz
spróbuje
znalezć
Stamesa
i
Calverta.
Zadzwoni
pan
do
wszystkich
szpitali,
do



policji
drogowej,
do
miejskiej
kostnicy.
Jeżeli
się
nie
odnajda,
zjawi
się
pan
w
moim
biurze
jutro
rano
o
ósmej
trzydziesci,
a
nie
o
dziesiatej
trzydziesci.
To
jest
panskie
pierwsze
zadanie.
Po
drugie,
ustali
pan
i
poda
mi
nazwiska
funkcjonariuszy
Wydziału
Zabójstw,
którzy
współpracują
w
tej
sprawie
z
policja.
Proszę
mi
powiedziec,
czy
dobrze
zrozumiałem,
że
nie
powiedział
im
pan,
dlaczego
przyszedł
do
Casefikisa?


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.


-To
dobrze.


W
drzwiach
ukazała
się
głowa
pani
Edelman.



-Czy
wszystko
w
porzadku,
Halt?


-W
porzadku.
Dziekuje,
Marian.
ie
znasz
zapewne
specjalnego
agenta
Waszyngtonskiego
Biura,
Marka
Andrewsa?


-ie.
Miło
mi
pana
poznac,
panie
Andrews.


-Dobry
wieczór
pani.


-Czy
to
jeszcze
długo
potrwa?


-Wróce,
jak
tylko
skonczę
z
Andrewsem.


-Czy
coś
się
stało?


-ie,
nic
ważnego.



Dyrektor
widać
postanowił
nie
wtajemniczać
nikogo
w

sprawe,
zanim
nie
dojdzie
do
jej
sedna.


-a
czym
stanałem?


-Polecił
mi
pan
wrócić
do
biura
i
dalej
szukać
Stamesa
i
Calverta.


-Tak.


-Obdzwonić
szpitale,
kostnicę
i
policję
drogowa.


-Zgadza
sie.


-Ustalić
nazwiska
funkcjonariuszy
Wydziału
Zabójstw.



-W
porzadku.
iech
pan
notuje
dalej.
Trzeba
zrobić
listę
nazwisk
wszystkich
pracowników
szpitala,
osób
odwiedzajacych,
i
w
ogóle
każdego
człowieka,
który
był
w
pobliżu
pokoju
4308
od
chwili,
kiedy
ofiary
były
ostatnio
widziane
przy
życiu
do
momentu,
kiedy
znalazł
pan
ich
zwłoki.
Przeszukać
wszystkie
odpowiednie
kartoteki
i
dokładnie
odtworzyć
przeszłosć
zamordowanych.
Zarzadzić
sporzadzenie
odcisków
palców
osób,
które
pełniły
służbę
w
szpitalu
badź
znajdowały
się
w
nim
chwilowo
i
były
w
pobliżu
pokoju
4308,
a
także
odcisków
palców
zamordowanych.
Bedą
potrzebne
do
identyfikacji
podejrzanych
i
do
eliminacji
posadzonych.
Jeżeli
nie



znajdzie
pan
Stamesa
i
Calverta,
przyjdzie
pan
-jak
już
mówiłem
-jutro
o
ósmej
trzydziesci
do
mojego
biura.
Jeżeliby
tej
nocy
jeszcze
coś
się
zdarzyło,
znajdzie
mnie
pan
tu
albo
w
domu
od
jedenastej
trzydziesci.
iech
się
pan
przedstawia
jako...
powiedzmy...
no,
niech
bedzie
Juliusz.
Mam
nadzieje,
że
imię
to
nie
okaże
się
prorocze...
i
niech
mi
pan
da
swój
numer
telefonu.
Jeżeli
bedzie
pan
do
mnie
dzwonił,
to
tylko
z
ulicznego
automatu.
Oddzwonię
natychmiast.
Jeżeli
nie
zdarzy
się
nic
naprawdę
ważnego,
proszę
mnie
nie
budzić
przed
siódmą
pietnascie
rano.
Pamieta
pan
wszystko?


-Tak,
panie
dyrektorze.



-W
porzadku.
Chyba
mogę
wrócić
do
jadalni.


Mark
wstał.
Tyson
położył
mu
rekę
na
ramieniu.


-iech
pan
się
tak
nie
przejmuje,
młody
człowieku.
Takie
rzeczy
zdarzają
się
od
czasu
do
czasu.
Powział
pan
słuszną
decyzje.
Okazał
pan
dużo
opanowania
w
bardzo
przykrej
sytuacji.
A
teraz
proszę
wracać
do
roboty.


-Tak
jest.


Kiedy
był
jeszcze
ktos,
kto
wiedział
o
wszystkim,
Mark
czuł
się
o
wiele
lepiej.
Człowiek
o
znacznie
szerszych
niż
jego
ramionach
przejał
na
siebie



czesć
cieżaru,
który
sam
dzwigał
do
tej
pory.


W
powrotnej
drodze
połaczył
się
znowu
z
biurem.


-Tu
Wfo
180.
Czy
znalazł
się
pan
Stames?


-Jeszcze
nie,
Wfo
180.
Ale
szukam
go
na
wszystkie
sposoby.


W
biurze
zastał
znowu
Aspiryne,
który
nawet
nie
podejrzewał,
że
Mark
rozmawiał
przed
chwilą
z
samym
dyrektorem
Fbi.
Zapoznał
się
wprawdzie
na
różnych
przyjeciach
z
kolejnymi
czterema
dyrektorami
Fbi,
ale
żaden
z
nich
z
pewnoscią
nie
pamietał
nawet
jego
nazwiska.



-o,
jak
leci,
synu?
Alarm
odwołany?


-Tak
-skłamał.
-ic
jeszcze
od
Stamesa
i
Calverta?
-zapytał
próbujac
ukryć
niepokój.


-ic.
Pewnie
się
puscili
na
jakaś
zabawe.
ie
warto
się
o
nich
martwic.
Te
owieczki
znajdą
drogę
do
domu
bez
twojej
pomocy,
nie
ma
ich
co
trzymać
za
ogon.


Ale
Mark
martwił
sie,
i
to
bardzo.
Poszedł
do
swojego
pokoju
i
od
razu
zaczał
telefonowac.
Polly
nadal
nic
nie
wiedziała,
a
na
pierwszym
zakresie
trwało
buczenie.
Zatelefonował
wiec
do
ormy
Stames.
Ale
i
ona
nie
miała



żadnych
nowin.
Pani
Stames
zapytała
go,
czy
jest
powód
do
niepokoju.


-ie
-skłamał
znowu
Mark.
Czy
głos
jego
nie
brzmiał
zbyt
obojetnie?
-Po
prostu
nie
możemy
się
zorientowac,
do
jakiego
wstapili
baru.


Rozesmiała
sie,
chociaż
dobrze
wiedziała,
że
ick
nie
bywa
w
barach.


Mark
spróbował
numer
kawalerki
Calverta,
ale
i
tam
nikt
się
nie
odzywał.
Instynkt
mówił
mu,
że
stało
się
coś
niedobrego,
chociaż
nie
mógł
sobie
wyobrazić
co.
Ale
miał
chociaż
pewnosc,
że
dyrektor
jest
już
poinformowany.
Spojrzał
na
zegarek.
Była



jedenasta
pietnascie.
Co
się
stało
z
całym
wieczorem?
I
co
się
jeszcze
stanie?
Kwadrans
po
jedenastej.
Jakie
miał
plany
na
ten
wieczór?
Randkę
diabli
wziali.
Udało
mu
się
namówić
piekną
kobietę
na
wspólną
kolację
i
nic
z
tego
nie
wyszło.
Postanowił
do
niej
zadzwonic.
Przynajmniej
ona
siedzi
sobie
bezpieczna
tam,
gdzie
powinna
byc,
to
znaczy
w
domu.


-Halo.


-Halo,
Elizabeth.
Mówi
Mark
Andrews.
Strasznie
mi
przykro,
że
musiałem
nawalic.
Ale
zdarzyło
się
cos,
na
co
nie
mam
najmniejszego
wpływu.


W
głosie
Marka
można
było
bez



trudu
wyczuć
wielkie
napiecie.


-Prosze,
niech
się
pan
tym
nie
przejmuje
-powiedziała
wesoło.
-Uprzedzał
mnie
pan,
że
nie
można
na
pana
liczyc.


-Mam
nadzieje,
że
uda
nam
się
to
wszystko
odrobic.
Może
już
jutro
po
południu.
Jeżeli
się
wszystko
wyjasni,
zaraz
przybiegnę
do
pani.


-Jutro
po
południu
w
szpitalu
mnie
nie
bedzie.
Mam
wolny
dzien.


Mark
zawahał
się
przez
chwilę
i
zdecydował,
że
może
jej
coś
niecoś
powiedziec.


-To
dobrze.
iestety,
mam
złe
wiadomosci.
Dziś
wieczorem



Casefikis
i
jego
współlokator
z
pokoju
zostali
zamordowani.
Policja
prowadzi
sledztwo,
ale
mamy
mało
poszlak.


-Zamordowani?
Obydwaj?
Dlaczego?
Przez
kogo?
Przecież
to
nie
mogło
być
bez
przyczyny?
Cóż
to
za
historia?
a
litosć
Boska!
ie,
niech
pan
nic
wiecej
nie
mówi.
I
tak
nie
powie
mi
pan
prawdy...


Mówiła
szybko.
Jak
gdyby
nie
mogła
się
zatrzymac.


-ie
traciłbym
czasu
na
opowiadanie
pani
kłamstw.
Jestem
pani
winien
dobrą
kolacje,
ale
dziś
jestem
zupełnie
wykonczony.
Czy
pozwoli
pani,
że
wkrótce
zatelefonuje?



-Bardzo
mi
bedzie
miło.
Morderstwo
nie
wpływa
dobrze
na
apetyt.
Mam
nadzieje,
że
uda
się
panu
znalezć
winowajce.
W
naszym
szpitalu
stykamy
się
czesto
ze
skutkami
zbrodni,
ale
w
murach
szpitala
morderstwo
jest
wielką
rzadkoscia.


-Rozumiem,
bardzo
mi
przykro,
że
stało
się
to
na
terenie
pani
szpitala.
Dobranoc,
piekna
pani.
Proszę
się
dobrze
wyspac.


-Życzę
panu
tego
samego.
Mam
nadzieje,
że
uda
się
panu
zasnac.


Mark
odłożył
słuchawkę
i
natychmiast
uswiadomił
sobie
ponurą
rzeczywistosc.
Co
dalej?



iewiele
mógł
zrobić
do
ósmej
trzydziesci
rano
poza
utrzymywaniem
łacznosci
radiowej
w
drodze
do
domu.
Samotne
przesiadywanie
w
biurze,
beznadziejne
wygladanie
przez
okno
nie
miały
sensu.
Poszedł
wiec
do
Aspiryny,
zawiadomił
go,
że
jedzie
do
domu
i
że
w
drodze
bedzie
się
łaczył
z
biurem
co
pietnascie
minut,
bo
musi
się
koniecznie
porozumieć
ze
Stamesem
i
Calvertem.
Aspiryna
w
dalszym
ciagu
nie
podniósł
ani
na
chwilę
głowy
znad
krzyżówki.
-Swietnie
-powidział
całkowicie
zaprzatniety
swoją
zagadka.
Mark
uznał
to
za
pewny
znak,
że
noc
bedzie
spokojna.


Pojechał
przez
Pennsylvania



Avenue
w
kierunku
domu.
a
pierwszym
rondzie
jakiś
turysta,
który
nie
wiedział,
że
ma
pierwszenstwo
przejazdu,
zatarasował
cały
ruch.
iech
go
szlag
trafi,
pomyslał
Mark.


Wreszcie
Mark
opuscił
rondo
i
wjechał
znów
na
Pennsylvania
Avenue.
Sunał
spokojnie
w
stronę
domu,
w
którym
mieszkał,
a
który
nosił
nazwę
Tiber
Island
Apartaments.
Był
pełen
troski
i
niepokoju.
Właczył
radio
samochodowe,
żeby
wysłuchać
wiadomosci
i
choć
na
chwilę
zajać
się
czymś
innym.
Tego
dnia,
nic
szczególnego
się
nie
wydarzyło,
spiker
mówił
lekko
znudzonym
głosem.
O
konferencji
prasowej
prezydenta
poswieconej
ustawie
dotyczacej
kontroli
broni
palnej
i



pogarszajacej
się
sytuacji
w
Południowej
Afryce.
Potem
przeszedł
do
wiadomosci
lokalnych;
na
George
Washington
Parkway
doszło
do
wypadku
samochodowego,
w
którym
dwa
samochody
wpadły
do
Potomaku.
Wyciaga
się
je
obecnie
z
rzeki
przy
pomocy
dzwigów
i
w
swietle
reflektorów.
Czarny
Lincoln
i
granatowy
Ford.
Tak
przynajmniej
twierdzi
para
nowożenców
z
Jacksonville,
którzy
spedzają
wakacje
w
Waszyngtonie.
Poza
ich
zeznaniem
nie
ma
jeszcze
żadnych
informacji.
Granatowy
Ford.
Mimo
że
Mark
słuchał
bardzo
nieuważnie,
te
słowa
go
uderzyły.
Granatowy
Ford?
O
Boże!
ie!
Skrecił
gwałtownie
w
Maine
Avenue
ryzykujac,
że
zaczepi
o
pożarowy
hydrant
i



pojechał
szybko
w
stronę
Memorial
Bridge.
Był
tam
już
dwie
godziny
temu.
a
miejscu
wypadku
roiło
się
wciaż
od
policjantów,
a
jeden
pas
autostrady
zamykały
bariery.
Przy
jednej
z
nich
policjant
zatrzymał
Marka,
który
pedził
jak
szalony.
W
biegu
pokazał
swoją
legitymacje,
zwrócił
się
do
inspektora
policji
kierujacego
akcja.
Wytłumaczył
mu,
że
obawia
sie,

jednym
z
samochodów
może
być
wóz
prowadzony
przez
agenta
Fbi.
Czy

jakieś
szczegóły?


-Jeszcze
nie
wyciagnelismy
wozów
-odpowiedział
inspektor.
-Mamy
tylko
dwóch
swiadków
wypadku
-jeżeli
to
był
wypadek.
Wydaje
mi
sie,
że
coś
tu
nie
gra.
Powinnismy
ich



wydostać
za
jakieś
trzydziesci
minut.
Proszę
mi
dać
znac,
jeżeli
bedzie
pan
potrzebował
jakiejkolwiek
pomocy.


Mark
wszedł
na
pobocze.
Spojrzał
na
wielkie
dzwigi
i
drobne
postacie
nurków,
którzy
uwijali
się
w
swietle
reflektorów
po
powierzchni
wody.
Te
trzydziesci
minut
to
był
cały
wiek.
Mark
dygotał
z
zimna,
ale
czekał
i
obserwował
wszystko,
co
działo
się
dokoła.
Mineło
czterdziesci
minut,
potem
piecdziesiat,
godzina,
wreszcie
czarny
Lincoln
wynurzył
się
z
wody.
Wewnatrz
znajdowały
się
zwłoki
jednego
człowieka.
Musiał
być
ostrożny,
bo
miał
zapiete
pasy
bezpieczenstwa.
Policja
natychmiast
otoczyła
wóz.
Mark



podszedł
do
inspektora
i
zapytał
go,
kiedy
wydobedą
drugi
samochód.


-iedługo.
Wiec
ten
Lincoln
nie
jest
wasz?


-ie.


Dziesieć
minut,
dwadziescia
minut,
wreszcie
zobaczył
ciemnogranatowy
dach
drugiego
samochodu,
potem
jego
bok
z
jednym
oknem
czesciowo
opuszczonym,
wreszcie
wynurzył
się
cały
wóz.
W
srodku
znajdowali
się
dwaj
ludzie.
Kiedy
Mark
zobaczył
numer
rejestracyjny,
po
raz
drugi
tego
dnia
zwymiotował.
Pobiegł
do
inspektora
i
niemal
płaczac
podał
mu
nazwiska
pasażerów,
a
nastepnie
ruszył
do



przydrożnego
automatu
telefonicznego.
akrecił
numer
i
spojrzał
na
zegarek,
żeby
sprawdzić
godzine.
Była
prawie
pierwsza.
Po
pierwszym
sygnale
usłyszał
znużony
meski
głos:
-
Tak?


-Juliusz
-powiedział
Mark.


-Jaki
jest
pana
numer?


Po
trzydziestu
sekundach
aparat
zadzwonił.


-o,
dobra,
Andrews.
Jest
pierwsza
w
nocy!


-Wiem,
panie
dyrektorze.
Chodzi
o
Stamesa
i
Calverta.


ie
żyja.
Po
chwili
ciszy
głos



dyrektora
zabrzmiał
już
normalnie.


-Jest
pan
tego
pewien?


-Tak,
panie
dyrektorze.


Mark
opisał
szczegóły
wypadku,
starajac
się
mówić
bez
emocji
czy
smutku.


-Proszę
natychmiast
zatelefonować
do
Biura
-
zarzadził
Tyson
-i,
nie
wspominajac
o
tym
wszystkim,
co
mi
pan
przedtem
przekazał
-
powiadomić
ich,
ale
tylko
o
wypadku.
Jutro
rano
proszę
uzyskać
jak
najbardziej
szczegółowe
informacje
od
policji.
Zjawi
się
pan
u
mnie
w
biurze
o
siódmej
trzydziesci,
a
nie
o
ósmej
trzydziesci.



Wejdzie
pan
bocznym
wejsciem
na
koncu
budynku.
Bedzie
tam
czekać
ktos,
kto
wie,
jak
pan
wyglada.
Proszę
się
nie
spóznic.
Teraz
pójdzie
pan
do
domu,
przespi
się
i
wyłaczy
ze
wszystkiego
do
jutra.
My
dwaj
znamy
całą
sprawe,
przydzielę
innych
agentów
do
zadan,
które
panu
przedtem
powierzyłem.


Telefon
umilkł.
Mark
zatelefonował
do
Aspiryny
-
akurat
on
musiał
mieć
dzisiaj
dyżur!
-powiedział
mu
o
Stamesie
i
Calvercie
i
urwał
rozmowe,
zanim
Aspiryna
zdażył
mu
zadać
pierwsze
pytanie.
Wrócił
do
samochodu
i
powoli
ruszył
do
domu.
Była
noc,
na
ulicach
prawie
pusto,
nad
miastem
wisiała
lekka
mgła
nadajac
mu
uroku



niesamowitosci.


Przy
wjezdzie
do
garażu
stał
Simon,
młody
Murzyn,
dozorca.
Lubił
Marka,
a
jeszcze
bardziej
jego
Mercedesa.
Mark
wydał
na
swój
samochód
cały
niewielki
spadek
po
ciotce
i
nigdy
nie
pożałował
tej
ekstrawagancji.


ie
miał
stałego
miejsca
w
garażu
i
Simon
zawsze
parkował
mu
wóz
-dla
samej
przyjemnosci
siedzenia
za
kierownicą
tego
wspaniałego
srebrnego
Mercedesa
Slc
580.
Zazwyczaj
Mark
wymieniał
z
nim
kilka
żartobliwych
słów,
ale
dziś
oddał
mu
tylko
klucze
i
nawet
na
niego
nie
spojrzał.
-Bedę
go
potrzebował
o
siódmej
rano
-powiedział.
-
Boże,
jaki
ja
jestem
zmeczony!



Zanim
drzwi
windy
zamkneły
się
za
nim
z
cichym
sykiem,
usłyszał,
jak
Simon
uruchamia
silnik.
Wszedł
do
swojego
mieszkania,
do
trzech
pustych
pokoi,
zatrzasnał
i
zaryglował
drzwi.
igdy
przedtem
tego
nie
robił.
Rozebrał
sie,
wrzucił
przepoconą
koszulę
do
kosza
na
brudną
bieliznę
i
okrażył
dwa
razy
pokój.
Umył
się
po
raz
trzeci
tego
wieczora,
runał
na
łóżko
i
zaczał
wpatrywać
się
w
biały
sufit.
Próbował
wyciagnać
jakieś
racjonalne
wnioski
z
wydarzeń
tego
dnia
a
także
próbował
zasnac.
Tak
mineło
szesć
godzin.
Sam
nie
wiedział
jak.


A
w
Białym
Domu
ktoś
jeszcze
nie
mógł
zasnać
przewracajac



się
z
boku
na
bok
w
swoim
łóżku.


Abraham
Lincoln,
John
F.
Kennedy,
Martin
Luter
King,
John
Lennon,
Robert
Kennedy.
Ile
jeszcze
nieznanych
albo
wybitnych
obywateli
musi
stracić
życie,
zanim
Kongres
uchwali
ustawę
zakazujacą
posiadania
narzedzi
zbrodni?


-Kto
jeszcze
musi
umrzec?
-
szepneła
Florentyna.
-Jeżeli
ja,
to
najwłasciwszą
chwilą
byłaby...


Obróciła
się
i
spojrzała
na
Edwarda.
a
jego
twarzy
nie
widać
było
nawet
sladu
takich
niezdrowych
mysli.



4
marca,
piatek


godz.
#/6#27
rano


Mark
nie
wytrzymał
w
łóżku
dłużej
niż
do
wpół
do
siódmej.
Wstał,
wział
prysznic,
nałożył
czystą
koszulę
i
inne
ubranie.
Spojrzał
z
okna
swojego
mieszkania
ponad
Kanałem



Waszyngtonskim
na
park
Wschodniego
Potomaku.
Za
kilka
tygodni
zakwitną
tam
drzewa
wisni.
Za
kilka
tygodni...


Zamknał
za
sobą
drzwi
mieszkania
z
uczuciem
zadowolenia,
że
jest
znowu
w
akcji.
Simon,
któremu
udało
się
znalezć
miejsce
dla
Mercedesa,
podał
mu
kluczyki
wozu.


Pojechał
wolno
przez
Szóstą
Ulice,
skrecił
w
lewo
w
ulicę
G,
potem
w
prawo,
w
Siódma.
Poza
cieżarówkami
nie
widać
było
żadnego
wozu.
Minał
Muzeum
Hirshhorna
zwane
powszechnie
betonowym
obwarzankiem,
minał


arodowe
Muzeum
Lotnictwa
i
Przestrzeni
Kosmicznej
i
wjechał
w
Independence
Avenue.
a
skrzyżowaniu
Siódmej
i

Pennsylvania
Avenue,
tuż
obok
gmachu
Panstwowego
Archiwum,
zatrzymało
go
czerwone
swiatło.
Miał
niesamowite
uczucie,
zdawało
mu
sie,
że
wszystkie
wydarzenia
poprzedniego
dnia
były
tylko
złym
snem.
Kiedy
zjawi
się
w
biurze,
zastanie
tam,
jak
zwykle,
icka
Stamesa
i
Barry'ego
Calverta.
Ale
kiedy
spojrzał
w
lewo,
tam
gdzie
na
koncu
pustej
alei
widać
było
sylwetkę
Białego
Domu,
powrócił
do
rzeczywistosci.
a
prawo,
na
drugim
koncu
tej
samej
alei
połyskiwał
oswietlony
wczesnymi
promieniami
słonca
Kapitol.
A
pomiedzy
tymi
dwoma
budynkami
-
jak
pomiedzy
Cezarem
i
Kasjuszem,
pomyslał
Mark
-stał
gmach
Fbi.
A
w
nim
dwaj
samotni,
obarczeni
straszną
tajemnica,
igrajacy
z



przeznaczeniem
ludzie.
Dyrektor
i
on.


Mark
zaprowadził
samochód
na
parking
znajdujacy
się
na
tyłach
budynku.
Czekał
na
niego
młody
człowiek
w
granatowym
blezerze,
szarych
flanelowych
spodniach,
ciemnych
butach
i
gładkim
niebieskim
krawacie.
Był
to
jakby
mundur
Fbi.
Anonimowy
człowiek,
pomyslał
Mark,
za
elegancki
na
tak
wczesną
godzine.
Pokazał
mu
legitymację
i
obaj
poszli,
bez
słowa,
do
windy.
Wjechali
na
siódme
pietro,
gdzie
młody
człowiek
zaprowadził
Marka
do
poczekalni
i
kazał
mu
czekac.


Siedział
przez
długi
czas
nad
starymi
numerami
"Time'a"
i
"ewsweeka"
jak
w
poczekalni



dentysty.
Po
raz
pierwszy
w
życiu
zdarzyło
mu
sie,
że
wolałby
się
znajdować
raczej
u
dentysty.
Raz
jeszcze
przebiegł
myslą
wszystkie
wydarzenia
ubiegłego
dnia,
kiedy
to
z
sytuacji
człowieka
nie
obarczonego
żadną
odpowiedzialnoscia,
cieszacego
się
drugim
rokiem
służby
z
ewentualnych
pieciu
w
Fbi,
dostał
się
nagle
w
samą
paszczę
lwa.
Był
tylko
raz
jeden
w
Centrali
Biura,
kiedy
usiłował
dostać
tam
prace.
ikt
go
wówczas
nie
uprzedził,
że
mógłby
się
znalezć
w
takiej
sytuacji
jak
dzisiaj.
Rozmawiano
z
nim
o
pensji,
o
premiach,
o
tym,
jak
pożyteczny
i
wartosciowy
wybiera
zawód
-
ale
nikt
nie
wspomniał
o
greckich
emigrantach
i
czarnych



listonoszach
z
poderżnietymi
gardłami
ani
o
przyjaciołach
utopionych
w
Potomaku.
Po
chwili
zaczał
krażyć
po
pokoju.
Starał
się
zebrać
mysli.
Wczoraj
miał
mieć
wolny
dzien,
ale
postanowił
pracować
i
zarobić
na
godzinach
nadliczbowych.
Być
może
inny
agent
na
jego
miejscu
zjawiłby
się
szybciej
w
szpitalu
i
zapobiegł
podwójnemu
morderstwu.
A
gdyby
wczoraj
prowadził
granatowego
Forda,
to
on,
a
nie
Stames
i
Calvert,
znalazłby
się
na
dnie
rzeki.
Gdyby...
Zamknał
oczy
i
poczuł
dreszcz
na
plecach.
Z
wysiłkiem
starał
się
odepchnać
od
siebie
przerażajacą
mysl,
że
wkrótce
może
na
niego
przyjdzie
kolej.


Oczy
Marka
zatrzymały
się
na



tablicy
sciennej.
Był
tam
plakat,
który
głosił,
że
w
ciagu
blisko
szescdziesiecioletniej
historii
Fbi
tylko
34
osoby
zgineły
podczas
pełnienia
obowiazków
służbowych
i
tylko
w
jednym
wypadku
dwaj
funkcjonariusze
stracili
życie
tego
samego
dnia.
Od
wczoraj
tablica
ta
zdezaktualizowała
sie,
pomyslał
Mark
ze
zgroza.
Bładzac
oczami
po
scianie
zobaczył
duży
obraz,
przedstawiajacy
Kapitol,
a
obok,
tej
samej
wielkosci
wizerunek
Sadu
ajwyższego;
a
wiec
władza
ustawodawcza
i
prawo
idą
ramię
w
ramie.
a
lewo
wisiały
portrety
szesciu
dyrektorów
Fbi:
byli
to
Hoover,
Gray,
Ruckelshaus,
Kelley,
a
teraz
grozny
H.A.L.
Tyson,
znany
wszystkim
w
Biurze



pod
akronimem
Halt.
Prócz
sekretarki
dyrektora,
pani
Mcgregor,
nikt
nie
znał
jego
imienia.
Całe
biuro
od
dawna
bawiło
się
w
zgadywanke.
Za
jednego
dolara
każdy
mógł
pójsć
do
pani
Mcgregor,
sekretarki
Tysona
od
dwudziestu
czterech
lat,
i
rzucić
jakieś
imie.
Jeżeliby
ktoś
zgadł,
wziałby
całą
pule,
która
w
obecnej
chwili
wynosiła
już
3516
dolarów.
Mark
rzucił
imię
Hektor.
Pani
Mcgregor
rozesmiała
się
tylko
i
do
puli
przybył
dolar.
Jeżeli
ktoś
chciał
zgadywać
po
raz
drugi,
musiał
ryzykować
drugiego
dolara,
ale
jeżeli
wtedy
przegrywał,
płacił
karę
dziesieciu
dolarów.
Wiele
osób
zaryzykowało
drugą
próbe,
toteż
pula
była
coraz
wieksza.
Mark



miał
pomysł,
który
wydawał
mu
się
olsniewajaco
prosty.
Zajrzał
do
zbioru
odcisków
palców.
Ta
kartoteka
Fbi
dzieli
się
na
trzy
działy:
wojskowy,
cywilny
i
kryminalny,
przy
czym
odciski
palców
agentów
Fbi
znajdują
się
w
dziale
kryminalnym.
Zapewnia
to
łatwiejsze
wytropienie
agentów,
którzy
popełniają
jakieś
przestepstwo
i
pomaga
eliminować
tych
agentów,
którzy
przychodzą
na
miejsce
przestepstwa
i
zostawiają
tam
odciski
swoich
palców.
Do
tego
działu
kartoteki
mało
kto
zaglada.
Mark
uznał,
że
postepuje
bardzo
sprytnie,
kiedy
zażadał
karty
Tysona.
Urzednik
podał
mu:
"Wzrost
183
centymetry,
waga
83
kilogramy,
włosy
ciemne,
zawód:
dyrektor



Fbi.
Imię
i
nazwisko
H.A.L.
Tyson".
I
tu
tylko
inicjały:
urzednik,
jeszcze
jeden
anonimowy
człowiek
w
granatowym
ubraniu,
usmiechnał
się
kwasno
do
Marka
i
mruknał
dosć
wyraznie,
wkładajac
kartę
z
powrotem
do
pudełka:
"Kolejny
naiwniak,
który
myslał,
że
uda
mu
się
zdobyć
trzy
patyki".


Jakkolwiek
Fbi
pod
rzadami
dwóch
poprzednich
prezydentów
nabrało
bardziej
politycznego
charakteru,
Kongres
zatwierdził
Tysona
bez
trudu.
Miał
poszanowanie
prawa
we
krwi.
Jego
pradziad
pracował
dla
Wells
Fargo
-założyciela
pierwszej
prywatnej
poczty
w
Usa
i
jezdził
-uzbrojony
w
karabin
-dyliżansami
na
trasie
San
Francisco
-Seattle,
w



stanie
Waszyngton.
Jego
dziadek
był
burmistrzem
Bostonu,
a
zarazem
szefem
policji,
dosć
rzadka
kombinacja.
Ojciec,
zanim
odszedł
na
emeryture,
był
cenionym
adwokatem
w
Massachusetts.
ikogo
wiec
nie
dziwiło,
że
prawnuk
zgodnie
z
tradycją
rodzinną
doszedł
do
wysokiego
stanowiska.
Krażyły
o
nim
setki
anegdot,
ale
Mark
wiele
sposród
nich
uważał
za
apokryfy.


ie
było
jednak
watpliwosci,
że
Tyson
zdobył
decydujacy
punkt
w
finałowym
meczu
Harvard
-Yale,
gdyż
fakt
ten
był
zapisany
w
kronikach
sportowych.
Faktem
było
również,
że
na
igrzyskach
olimpijskich
w
1948
roku
w
Londynie
był
on
jedynym
białym

bokserem
reprezentacyjnej
drużyny
Stanów
Zjednoczonych.


ikt
natomiast
nie
był
pewny,
czy
rzeczywiscie
powiedział
prezydentowi
ixonowi,
że
wolałby
raczej
służyć
diabłu,
niż
kierować
Fbi
za
jego
kadencji.
Tylko
Richard
ixon
mógłby
to
potwierdzic,
ale
nikt
z
otoczenia
pani
Kane
nie
starał
się
prostować
tej
wersji.
Żona
Tysona
zmarła
przed
pieciu
laty
na
paraliż
postepowy.
Pielegnował

z
wielkim
poswieceniem
przez
dwadziescia
długich
lat.


Człowiek
ten
nie
bał
się
nikogo,
a
jego
uczciwosć
i
prostolinijnosć
zapewniły
mu
w
oczach
społeczenstwa
opinię



znacznie
lepsza,
niż
posiadali
inni
członkowie
administracji.
Po
smierci
Hoovera
nastapił
dla
Fbi
ponury
okres
upadku
prestiżu
i
dopiero
Kelley
i
Tyson
zdołali
przywrócić
instytucji
dobrą
opinie,
którą
cieszyła
się
w
latach
trzydziestych
i
czterdziestych.
Własnie
ze
wzgledu
na
osobę
Tysona
Mark
zdecydował
się
poswiecić
pieć
lat
życia
pracy
w
Fbi.


Mark
zaczał
bawić
się
srodkowym
guzikiem
marynarki
-
przyzwyczajenie
cechujace
wszystkich
agentów
Fbi.
Wbijano
mu
w
głowę
w
czasie
pietnastotygodniowego
kursu
w
Quantico,
że
marynarka
agenta
powinna
być
zawsze
rozpieta,
aby
dostep
do
pistoletu



noszonego
w
kaburze
na
biodrze,
a
nigdy
pod
pacha,
był
jak
najłatwiejszy.
Marka
potwornie
denerwował
fakt,
że
seryjne
filmy
telewizyjne
na
temat
Fbi
zawsze
pokazują
to
inaczej.
Każdy
agent
Fbi,
kiedy
czuje
zbliżajace
się
niebezpieczenstwo,
zaczyna
bawić
się
srodkowym
guzikiem
marynarki,
żeby
upewnić
sie,
że
jest
rozpieta.
A
Mark
własnie
teraz
wyczuwał
niebezpieczenstwo,
ogarnał
go
lek
przed
nieznanym,
strach
przed
H.A.L.
Tysonem,
strach,
którego
nie
mógł
zagłuszyć
najłatwiejszy
nawet
dostep
do
pistoletu
firmy
Smith
i
Wesson.


Anonimowy
młody
człowiek
w
granatowej
marynarce
i
o
czujnym
spojrzeniu
powrócił
do



pokoju.


-Dyrektor
pana
prosi.


Mark
wstał,
wyprostował
sie,
otarł
spocone
dłonie
o
spodnie
i
poszedł
za
anonimowym
człowiekiem
przez
poczekalnię
do
sanktuarium
Tysona.
Dyrektor
podniósł
głowe,
wskazał
reką
fotel
i
zaczekał,

anonimowy
urzednik
wyjdzie
i
zamknie
za
sobą
drzwi.
awet
w
pozycji
siedzacej
dyrektor
robił
wrażenie
olbrzyma.
Miał
wielką
głowe,
mocno
osadzoną
na
silnych
ramionach.
Krzaczaste
brwi
pasowały
do
niedbale
wijacych
się
kasztanowatych,
kedzierzawych
włosów.
Można
by
je
wziać
za
peruke,
gdyby
nie
to,
że
posadzenie
o
taką
kokieterię
H.A.L.
Tysona
byłoby



nonsensem.
Jego
wielkie
dłonie
leżały
na
blacie
biurka,
jakby
się
bał,
że
się
nagle
odsunie.


a
policzkach
ceglaste
rumience.
ie
był
to
jednakże
rumieniec
wywołany
nadużyciem
alkoholu,
swiadczył
raczej
o
czestym
przebywaniu
na
swieżym
powietrzu.
Tuż
za
fotelem
Marka
siedział
muskularny,
gładko
wygolony,
milczacy
meżczyzna.
Policjant
pilnował
policjanta.
-Andrews
-odezwał
się
Tyson
-przedstawiam
panu
zastepcę
dyrektora,
Matthew
Rogersa.
Poinformowałem
go
o
wszystkim.
Dodamy
panu
dwóch
ludzi
do
prowadzenia
sledztwa.


Szare
oczy
dyrektora
patrzyły
przenikliwie
na
Marka,
jakby
chciały
go
przeszyć
na
wskros.



-Straciłem
wczoraj
moich
dwóch
najlepszych
ludzi.
ic,
powtarzam,
nic
nie
powstrzyma
mnie
od
znalezienia
tych,
którzy

za
to
odpowiedzialni.


awet
sam
prezydent
Stanów
Zjednoczonych.
Rozumie
pan,
Andrews?
-Tak,
panie
dyrektorze
-
powiedział
Mark
bardzo
cicho.


-Z
komunikatów,
które
posłalismy
do
"ew
York
Timesa"
i
do
"Washington
Post",
wynika,
że
to,
co
się
wczoraj
wieczorem
stało,
to
zwykły
wypadek
samochodowy.
Żadnemu
dziennikarzowi
nie
powinno
wpasć
do
głowy,
że
morderstwa
dokonane
w
szpitalu
Wilsona

zwiazane
ze
smiercią
moich



dwóch
urzedników.
ie
mogą
mieć
powodu
do
takich
podejrzen.
Ostatecznie,
co
dwadziescia
szesć
minut
ktoś
w
tym
kraju
ginie
z
cudzej
reki.


a
biurku
dyrektora
leżała
teczka
z
napisem:
szef
policji
stołecznej.
Wiec
już
i
policja
też
mu
podlegała.
-My,
panie
Andrews...


Mark
poczuł
się
prawie
zaszczycony
tym
"my".


-My
nie
zamierzamy
wyprowadzać
ich
z
błedu.
Starannie
rozważyłem
wszystko,
co
mi
pan
wczoraj
zreferował.
Teraz
spróbuję
podsumować
sytuację
tak,
jak

widze.
Proszę
się
nie
krepować
i



przerywać
mi,
kiedy
pan
tylko
uzna
za
stosowne.


W
normalnych
warunkach
Mark
prawdopodobnie
rozesmiałby
sie.


Dyrektor
otworzył
teczke.


-A
wiec
tak.
Grek
chciał
się
koniecznie
widzieć
z
szefem
Fbi.
Być
może,
że
gdybym
się


o
tym
dowiedział
w
pore,
zgodziłbym
sie.
-Podniósł
głowe.
-Ale
wracajmy
do
faktów.
Casefikis
złożył
panu
ustne
zeznanie
w
szpitalu.
Istotną
jego
trescią
było
przypuszczenie
Greka,
że
istnieje
spisek
w
celu
zamordowania
prezydenta
Stanów
Zjednoczonych
w
dniu
dziesiatego
marca.
Podsłuchał

informację
podajac
do
stołu

w
czasie
prywatnego
obiadu,
który
odbywał
się
w
pewnym
waszyngtonskim
hotelu.
Twierdził,
że
był
tam
jakiś
senator.
Czy
dotychczas
wszystko
się
zgadza?


-Tak,
panie
dyrektorze.


Tyson
ciagnał
dalej:


-Policja
wzieła
odciski
palców
zamordowanego
i
nie
znalazła
ich
odpowiedników
ani
w
kartotekach
federalnych,
ani
w
kartotekach
stołecznej
policji.
Toteż
musimy
na
razie
uznac,
szczególnie
wobec
wypadków,
jakie
miały
miejsce
wczoraj
wieczorem,
że
Grek
powiedział
prawde.
Być
może
nie
zrozumiał
wszystkiego,
co
usłyszał,
dokładnie,
ale
jest



pewne,
że
trafił
na
zbrodniczą
szajke,
która
zdecydowała
się
na
zamordowanie
czterech
ludzi
w
ciagu
kilku
zaledwie
godzin.
Możemy
chyba
również
przyjac,
że
kimkolwiek

ci
mordercy
i
stojacy
za
nimi
ludzie,
to
w
tej
chwili

przekonani,
że
nie
grozi
im
żadne
niebezpieczenstwo,
ponieważ
zabili
wszystkich,
którzy
mogli
znać
ich
plany.
Ma
pan
szczescie,
młody
człowieku.


-Tak,
panie
dyrektorze.


-Domysla
się
pan
chyba,
że
sadzili,

to
pan
znajduje
się
w
granatowym
Fordzie?


Mark
skinał
głowa.
Od
dziesieciu
godzin
mysl
ta
nie
opuszczała
go
ani
na
chwile;



miał
nadzieje,
że
nie
przyszła
ona
do
głowy
pani
Stames.


-Zamierzam
utwierdzić
spiskowców
w
ich
poczuciu
bezpieczenstwa
i
dlatego
nie
wydam
zarzadzeń
zmieniajacych
zajecia
prezydenta
na
dzień
dziesiatego
marca.
Przynajmniej
na
razie.


Mark
pozwolił
sobie
na
postawienie
pytania:


-Panie
dyrektorze,
czy
nie
sadzi
pan,
że
naraża
to
prezydenta
na
wielkie
niebezpieczenstwo?


-Widzi
pan,
ktos,
gdzies,
może
nawet
amerykanski
senator
planuje
zamach
na
życie
prezydenta.
Człowiek
ten
nie



zawahał
się
zabić
dwóch
moich
najlepszych
urzedników,
Greka,
który
mógł
go
rozpoznac,
i
głuchego
listonosza,
którego
jedyny
zwiazek
z

sprawą
polegał
na
tym,
że
gdyby
pozostał
przy
życiu,
mógłby
rozpoznać
mordercę
Casefikisa.
Jeżeli
wprowadzimy
do
akcji
cieżkie
działa,
to
przestraszymy
spiskowców.
ie
mamy
własciwie
żadnych
poszlak
i
trudno
nam
bedzie
ich
zidentyfikowac.
A
jeżeli
nawet
by
się
to
udało,
nie
potrafilibysmy
ich
przygwozdzic.
Jedyna
szansa
na
schwytanie
tych
ludzi,
to
takie
zachowanie
się
z
naszej
strony,
które
upewniłoby
tych
łajdaków,
że
nic
nie
wiemy.
Musimy
tak
działać
do
ostatniej
chwili.
Tylko
w
ten
sposób
zdołamy
ich



schwytac.
Oczywiscie,
jest
możliwe,
że
już
się
przestraszyli
i
zrezygnowali
ze
swoich
zamiarów,
ale
ja
w
to
watpie.
Ludzie
ci
posłużyli
się
tak
drastycznymi
srodkami
dla
zrealizowania
swoich
zamiarów,
że
muszą
mieć
bardzo
ważne
powody
dla
pozbycia
się
prezydenta
w
dniu
dwunastym
marca.
Musimy
te
powody
wykryc.


-Czy
powiemy
pani
prezydent?


-ie,
nie,
jeszcze
nie.
Mój
ty
Boże,
ona
ma
tyle
spraw
na
głowie,
że
jeszcze
tylko
by
brakowało,
żeby
musiała
się
ogladać
za
siebie
i
zgadywac,
który
z
senatorów
jest
Markiem
Antoniuszem,
a
który
Brutusem.


-Co
bedziemy
robić
przez



nastepne
szesć
dni?


-aszym
zadaniem,
pana
i
moim,
jest
znalezienie
Kasjusza.
A
człowiek
ten
wcale
nie
musi
być
chudy
i
wynedzniały.


-A
jeżeli
nie
znajdziemy
go?
-zapytał
Mark.


-Wtedy
już
tylko
Bóg
bedzie
mógł
zbawić
Ameryke.


-A
jeżeli
go
znajdziemy?


-Może
bedzie
go
pan
musiał
zabic.


Mark
zamyslił
sie.
Jeszcze
nigdy
w
życiu
nikogo
nie
zabił.
A
raczej
jeszcze
nigdy
nie
zabił
nikogo
swiadomie.



Wzdragał
się
nawet
przed
nadepnieciem
na
owada.
Mysl,
że
pierwszym
człowiekiem,
którego
miałby
zabic,
mógł
być
senator
Usa,
była
-łagodnie
mówiac
-
raczej
mało
atrakcyjna.


-iech
się
pan
na
razie
nie
martwi.
To
prawdopodobnie
nigdy
nie
nastapi.
A
teraz
powiem
panu
dokładnie,
jakie
mamy
plany.
Poinformuję
Stuarta
Knighta,
szefa
Tajnej
Służby,
że
dwaj
moi
funkcjonariusze
prowadzili
dochodzenie
w
zwiazku
z
anonimowym
listem
stwierdzajacym,
że
prezydent
ma
być
zamordowany
w
przyszłym
miesiacu.
ie
zamierzam
go
informować
o
tym,
że
w
grę
wchodzi
jakiś
senator
i
że
moi
ludzie
zgineli
w
trakcie
prowadzenia
tych
dochodzen.
To



nie
jego
sprawa.
Być
może,
że
żaden
senator
nie
jest
w
to
zamieszany,
a
nie
chce,
aby
ktokolwiek
patrzył
na
przedstawicieli
narodu
i
zastanawiał
się
nad
tym,
który
z
nich
jest
potencjalnym
zbrodniarzem.


Zastepca
dyrektora
odchrzaknał
i
odezwał
się
po
raz
pierwszy.


-Są
tacy,
którzy
już
tak
myslą
o
wiekszosci
członków
Senatu.


Tyson
jakby
nie
usłyszał
tych
słów.


-Andrews
-ciagnał
dalej
-
jeszcze
dziś
rano
napisze
pan
raport
dotyczacy
panskiej



rozmowy
z
Casefikisem
i
okolicznosci
jego
zamordowania.
Odda
go
pan
Grantowi
anna.


iech
pan
nie
wspomina
o
zamordowaniu
Stamesa
i
Calverta.
ie
chce,
żeby
te
dwa
wydarzenia
kojarzyły
się
komukolwiek
ze
soba.
apisze
pan
o
grozbie
zamachu
na
prezydenta,
ale
nie
wspomni
pan
o
tym,
że
zamieszany
jest
w
to
jakiś
senator.
Czy
nie
sadzi
pan,
że
jest
to
rozsadne,
Matt?
-Tak
jest
-odpowiedział
Rogers.
-Jeżeli
zwierzymy
się
z
naszych
podejrzeń
niepotrzebnym
osobom,
to
zmusimy
-być
może
-
zamachowców
od
zejscia
w
głebokie
podziemie.
Trzeba
by
było
zaczać
całą
grę
od
poczatku
-jeżeliby
los
na
to



pozwolił.


-Bardzo
słusznie
-pochwalił
go
dyrektor.
-A
wiec
do
rzeczy.
iech
pan
się
zastanowi,
Andrews.
Mamy
stu
senatorów.
Jeden
z
nich
może
nas
zaprowadzić
w
prostej
linii
do
spiskowców.
Panskim
zadaniem
jest
znalezienie
tego
człowieka.
Mój
zastepca
pusci
kilku
młodszych
funkcjonariuszy
na
inne
tropy.
ie
muszą
znać
szczegółów
sprawy.
Matt,
na
poczatek
trzeba
się
zajać
restauracja.
Złota
Kaczka,
prawda?


-Sprawdzic,
który
hotel
w
Georgetown
urzadzał
dwudziestego
czwartego
lutego
obiad
prywatny
-dodał
Rogers.
-astepnie
zajać
się



szpitalem.
Może
ktoś
z
personelu
zauważył
jakichś
podejrzanych
ludzi
na
korytarzu
albo
na
parkingu.
Mordercy
musieli
sobie
zapamietać
naszego
Forda,
który
stał
za
budynkiem
w
czasie,
kiedy
Calvert
i
Andrews
indagowali
Casefikisa.
To
byłoby
chyba
na
razie
wszystko.


-W
porzadku
-odpowiedział
dyrektor.
-Okey,
Matt,
dziekuję
ci.
ie
chcę
ci
już
zabierać
czasu.
Daj
mi
znac,
jak
tylko
dowiesz
się
czegos.


-Oczywiscie
-zastepca
dyrektora
wstał
i
opuscił
pokój.


Mark
siedział
i
myslał.
Zaimponowała
mu
klarownosc,
z



jaką
dyrektor
omawiał
sprawe.
Musiał
mieć
mózg
jak
komputer.


Tyson
nacisnał
guzik
wewnetrznego
telefonu.


-Poproszę
o
dwie
kawy.


-Za
chwilę
bedą
-
odpowiedziała
pani
Mcgregor.


-Panie
Andrews,
pan
bedzie
przychodził
do
biura
codziennie


o
siódmej
rano,
żeby
złożyć
mi
raport
z
poprzedniego
dnia.
Jeżeli
zdarzy
się
coś
ważnego,
proszę
telefonowac,
zawsze
pod
kryptonimem
Juliusz.
Ja
bedę
używał
tego
samego
imienia,
kiedy
bedę
do
pana
telefonował.
Kiedy
usłyszy
pan
w
słuchawce
to
imie,
rzuca
pan
wszystko,
co
pan
robi,
i
koncentruje
się
na

rozmowie.
Czy
to
jasne?


-Tak,
panie
dyrektorze.


-A
teraz
sprawa
najważniejsza.
Jeżelibym
nagle
umarł
albo
zniknał,
bedzie
pan
informować
jedynie
i
wyłacznie
ministra
sprawiedliwosci,
a
Rogers
zajmie
się
reszta.
Jeżeli
pan
umrze,
młody
człowieku,
to
bedzie
pan
musiał
mnie
pozostawić
dalsze
decyzje.


Tyson
usmiechnał
się
po
raz
pierwszy,
ale
Mark
nie
docenił
jego
dowcipu.


-Z
panskich
akt
wynika,
że
należą
się
panu
dwa
tygodnie
urlopu.
Wezmie
je
pan
i
to
od
dzisiaj
po
południu.
Chce,
żeby
pan
przestał
oficjalnie



pracować
w
najbliższym
czasie.


anna
już
wie,
że
został
pan
czasowo
przydzielony
do
mnie.
Bedzie
pan
musiał
znosić
moją
obecnosć
dzień
i
noc
przez
najbliższe
szesć
dni.
Poza
moją
zmarłą
żoną
nikt
jeszcze
nie
był
na
to
narażony.
-A
pan,
panie
dyrektorze,
bedzie
musiał
znosić
moją
obecnosc...
-wymkneło
się
Markowi
nieopatrznie.


Obawiał
sie,
że
dyrektor
urwie
mu
za
to
głowe,
ale
ten
znowu
się
usmiechnał.


Pani
Mcgregor
zjawiła
się
z
kawa,
postawiła
tacę
na
biurku
i
wyszła.
Dyrektor
wypił
duszkiem
całą
filiżankę
i
zaczał
krażyć
po
pokoju
jak



tygrys
po
klatce.
Mark
nie
ruszył
się
z
krzesła,
ale
też
nie
spuszczał
oczu
z
Tysona,
którego
poteżna
sylwetka
pojawiała
się
w
jego
polu
widzenia
i
znikała.
Przechadzał
się
rytmicznym
krokiem
przechylajac
na
boki
wielka,
kedzierzawą
głowe.
Przeżywał
cos,
co
jego
podwładni
nazywali
procesem
myslenia.


-Przede
wszystkim
stwierdzi
pan,
którzy
senatorowie
znajdowali
się
w
Waszyngtonie
dwudziestego
czwartego
lutego.
Ponieważ
było
tuż
przed
weekendem,
wiec
wiekszosć
tych
panów
rozproszyła
się
po
kraju,
żeby
wygłosić
przemówienia
lub
odpoczać
w
towarzystwie
rozpieszczonych
dzieci.



Wszyscy
szanowali
dyrektora
za
to,
że
to,
co
mówił
o
ludziach
za
plecami,
mówił
im
również
w
twarz.
Mark
usmiechnał
sie.
Zaczynał
się
czuć
swobodniej.


-Kiedy
bedzie
pan
miał
listę
tych
senatorów,
którzy
byli
w
miescie,
spróbuje
pan
się
zorientowac,
co
mogłoby
łaczyć
tych
ludzi.
Wezmie
się
pan
osobno
za
Republikanów
i
za
Demokratów,
a
nastepnie
posegreguje
według
ich
funkcji
partyjnych
i
prywatnych
zainteresowan.
Zorientuje
się
pan,
który
z
nich
ma,
albo
miał,
jakieś
powiazania
z
panią
prezydent
Kane.
Powiazania
wynikajace
z
przyjazni
lub
niecheci.
Raport
na
ten
temat
ma
być
gotowy
na
jutro
rano.



Wreczy
mi
go
pan,
kiedy
się
spotkamy.
Czy
to
jasne?


-Tak,
panie
dyrektorze.


-Jest
jeszcze
cos,
co
chciałbym,
żeby
pan
zrozumiał.
Jak
pan
zapewne
wie,
sytuacja
polityczna
Fbi
była
w
ciagu
ostatnich
lat
dziesieciu
bardzo
delikatna.
asi
wrogowie
w
Kongresie
czekają
tylko
na
to,
że
przekroczymy
nasze
ustawowe
uprawnienia.
Jeżeli
rzucimy
nawet
cień
podejrzenia
o
zdradę
stanu
na
członka
Kongresu
bez
absolutnych
dowodów
winy,
ci
ludzie
wyprują
nam
flaki.
I
chyba
słusznie.
Policja
służaca
w
demokracji
musi
być
czysta
jak
łza
i
nie
wolno
jej
podważać
instytucji
politycznych
kraju.
Czysta
jak



żona
Cezara.
Rozumie
pan?


-Rozumiem,
panie
dyrektorze.


-Od
dziś
mamy
szesć
dni,
od
jutra
piec,
a
ja
chcę
schwytać
tego
człowieka
i
jego
przyjaciół
na
goracym
uczynku.
Musimy
pracować
dzień
i
noc.


-Oczywiscie,
panie
dyrektorze.


Dyrektor
powrócił
do
swojego
biurka
i
wezwał
panią
Mcgregor.


-Proszę
pani,
to
jest
agent
specjalny
Andrews.
W
ciagu
najbliższych
szesciu
dni
bedzie
scisle
współpracować
ze
mną
nad
bardzo
delikatną
sprawa.
Kiedykolwiek
zechce
mnie



zobaczyc,
ma
być
natychmiast
wpuszczony.
Chyba,
że
akurat
ktoś
u
mnie
bedzie,
oczywiscie
poza
Rogersem.
Wtedy
proszę
mnie
zawiadomic,
że
Andrews
się
zgłosił,
a
ja
pozbedę
się
Rozmówcy.
Andrews
jest
poza
kolejka.


-Rozumiem,
panie
dyrektorze.


-I
bedę
pani
wdzieczny,
jeżeli
zachowa
to
pani
dla
siebie.


-Oczywiscie,
panie
dyrektorze.


Dyrektor
zwrócił
się
do
Marka:


-A
teraz
niech
pan
jedzie
do
Waszyngtonskiego
Biura
i



zabiera
się
do
roboty.
Widzimy
się
tutaj
jutro
rano
o
siódmej.


Mark
wstał.
ie
zdażył
dopić
kawy.
Może
po
szesciu
dniach
bedzie
się
czuł
tak
swobodnie,
żeby
móc
zwrócić
na
coś
takiego
uwagę
szefowi.
Uscisnał
dłoń
Tysona
i
ruszył
ku
drzwiom.
Kiedy
je
otwierał,
usłyszał
znowu
głos
dyrektora:


-Andrews,
mam
nadzieje,
że
bedzie
pan
bardzo
ostrożny.
Musi
się
pan
rozgladać
na
wszystkie
strony
na
raz!


Mark
poczuł
dreszcz
na
plecach,
szybko
wyszedł
z
pokoju,
przebiegł
korytarz
i
podszedł
do
windy
starajac
się
-przez
cały
czas
-poruszać
się
plecami
do
sciany.
W
hallu



natknał
się
na
grupę
turystów
studiujacych
listy
goncze
za
dziesiecioma
"najbardziej
poszukiwanymi
przestepcami
Ameryki".
Za
tydzień
może
znalezć
się
wsród
nich
senator!


Po
wyjsciu
na
ulicę
przemknał
się
na
drugą
stronę
Pennsylvania
Avenue
miedzy
pedzacymi
samochodami
i
znalazł
się
w
Waszyngtonskim
Biurze
Fbi.
astrój,
jaki
panował
tam
tego
dnia,
nie
był
przyjemny.
Zgineło
dwoje
ludzi,
których
nie
bedzie
można
po
prostu
zastapić
przez
nowe
nominacje.
Z
dachów
gmachu
Fbi
i
Starej
Poczty
powiewały
flagi
spuszczone
do
połowy
masztu
na
znak
żałoby
po
dwóch
agentach.



Mark
poszedł
prosto
do
gabinetu
Granta
anny,
który
w
ciagu
ostatniej
nocy
postarzał
się
o
dziesieć
lat.
Zgineli
dwaj
jego
przyjaciele
-jeden
był
podwładnym,
drugi
szefem.


-Siadaj,
Mark.


-Dziekuje.


-Dyrektor
rozmawiał
już
ze
mną
dziś
rano.
O
nic
go
nie
pytałem.
Rozumiem,
że
dziś
od
południa
idziesz
na
dwutygodniowy
urlop
i
że
przedtem
dostanę
od
ciebie
notatkę
na
temat
tego,
co
się
stało
w
szpitalu.
Mam

przekazać
wyżej
i
dla
naszego
Biura
sprawa
ma
się
na
tym
skonczyc.
Bierze
się
do
niej
Wydział
Zabójstw.
Oni
mi



próbują
wmówic,
że
ick
i
Barry
zgineli
w
zwykłym
wypadku
samochodowym.


-Tak
mówią
-powiedział
Mark.


-Ja
w
to
absolutnie
nie
wierze.
o
cóż,
ty
znalazłeś
się
po
uszy
w
tej
sprawie
i
może
uda
ci
się
przyskrzynić
skurwysynów,
którzy
to
zrobili.
Jak
ich
znajdziesz,
powyrywaj
im
jaja,
a
potem
wezwij
mnie
do
pomocy,
bo
jak
ja
dostanę
tych
sukinsynów
w
rece...


Mark
spojrzał
na
Granta
i
taktownie
odwrócił
głowe,
czekajac,

jego
szef
odzyska
panowanie
nad
soba.


-Rozumiem,
że
po
wyjsciu
z



tego
pokoju
nie
wolno
ci
się
bedzie
już
ze
mną
porozumiewac,
ale
jeżeli
bedziesz
potrzebował
mojej
pomocy,
po
prostu
zatelefonuj.
Tylko
nie
mów
nic
dyrektorowi,
bo
gdyby
się
dowiedział,
pozabijałby
nas.
Do
roboty,
chłopcze.


Mark
poszedł
prosto
do
swojego
pokoju.
Usiadł
i
napisał
raport,
krótki
i
ogólnikowy,
tak
jak
mu
kazał
Tyson.
Zaniósł
go
do
anny,
który
przejrzał
go
i
wrzucił
do
teczki
z
poczta.


-Bardzo
ładnie
wszystko
pogmatwałeś
-skonstatował.


Mark
nie
odpowiedział.
Wychodzac
z
Waszyngtonskiego
Biura
-jedynego
miejsca,
w



którym
czuł
się
bezpiecznie
-
wpisał
się
na
odpowiedniej
liscie.
Wiedział,
że
w
ciagu
najbliższych
szesciu
dni
bedzie
mógł
liczyć
tylko
na
siebie.
Ludzie
ambitni
marzą
o
tym,
żeby
wiedziec,
co
mają
w
kartach
na
kilka
najbliższych
lat.
On
zgodziłby
się
chetnie,
żeby
mu
ktoś
przepowiedział,
co
miało
się
z
nim
stać
w
ciagu
nastepnego
tygodnia.


Tyson
nacisnał
guzik.
Do
gabinetu
wszedł
anonimowy
młody
człowiek
w
granatowym
blezerze
i
szarych
spodniach.


-Obstawcie
Andrewsa
przez
okragłą
dobe.
Wyznaczycie
szesciu
ludzi
na
trzy
zmiany
i



bedziecie
mi
składać
raporty
co
rano.
Poza
tym
muszę
mieć
wszystkie
informacje
dotyczace
jego
osoby:
wykształcenie,
srodowisko,
nawyki,
rozrywki,
wyznanie,
przynależnosć
organizacyjna,
wszystko
to
na
jutro
rano
na
szóstą
czterdziesci
piec.
Jasne?


-Jasne,
panie
dyrektorze.


Mark
zdawał
sobie
sprawe,
że
pracownicy
senatorskich
sekretariatów
bedą
bardzo
podejrzliwi
w
stosunku
do
agenta
Fbi
wypytujacego
ich
o
chlebodawców.
Toteż
zaczał
swoją
działalnosć
od
Biblioteki
Kongresu.
Wspinajac
się
na
wysokie
schody
budynku
przypomniał
sobie
film
"Wszyscy
ludzie
prezydenta"
i
jak
to



dwaj
dziennikarze,
WoodAward
i
Bernstein,
tracą
bezowocnie
niezliczoną
liczbę
godzin
poszukujac
w
tym
budynku
kilku
kartek
papieru.
Szukali
wtedy
dowodów
na
to,
że
Howard
Hunt
wyniósł
pewne
materiały
dotyczace
Edwarda
Kennedy'ego.
W
pracy
agenta,
zarówno
Fbi
tropiacego
morderce,
jak
i
wscibskiego
reportera,
mrówcza
praca
papierkowa,
nie
błyskotliwe
pomysły,
decydują
niejednokrotnie
o
sukcesie
albo
porażce.


Mark
otworzył
drzwi
z
tabliczką
"Wyłacznie
dla
czytelników"
i
wszedł
do
głównej
sali.
Była
wielka,
okragła,
sklepiona,
utrzymana
w
dyskretnych
tonach
złota,
beżu,
rdzy
i
brazu.
Cały
parter



wypełniony
był
rzedami
ciemnych,
drewnianych,
półokragłych
biurek
otaczajacych
znajdujacy
się
na
jej
srodku
dział
wydawnictw
podrecznych.
a
pierwszym
pietrze
pomiedzy
kolumnami
arkad
przeswitywały
półki,
na
których
stały
niezliczone
ilosci
ksiażek.
Mark
podszedł
do
informacji
i
odpowiednim
do
nastroju
wszystkich
bibliotek
przyciszonym
głosem
spytał
urzednika,
gdzie
mógłby
znalezć
bieżace
numery
"Dziennika
Kongresowego".


-W
czytelni
działu
prawnego,
pokój
244.


-Jak
się
tam
idzie?


-Proszę
wrócić
do
hallu,



minać
katalogi,
przejsć
na
drugą
stronę
budynku
i
pojechać
windą
na
trzecie
pietro.


Czytelnia
działu
prawnego
była
w
białym
prostokatnym
pokoju
z
trzema
rzedami
półek
na
ksiażki
po
lewej
stronie.
Z
pomocą
innego
urzednika
Mark
znalazł
"Dzienniki
Kongresowe"
leżace
na
ciemnobrazowych
półkach
podrecznej
biblioteki,
które
ciagneły
się
wzdłuż
prawej
sciany.
Wyciagnał
grubą
tekę
datowaną
24
luty,
usiadł
z
nią
przy
wolnym
stoliku
i
rozpoczał
żmudne
przegladanie
dziennika.


Już
po
trzydziestu
minutach,
wczytywania
się
w
debaty
Senatu,
Mark
stwierdził,
że
sprzyja
mu
szczescie.
Wielu



senatorów
musiało
opuscić
Waszyngton,
podczas
tego
weekendu,
bo
wyniki
głosowań
imiennych
z
dwudziestego
czwartego
lutego
wskazywały,
że
na
sali
nigdy
nie
było
wiecej
głosujacych
niż
szescdziesieciu.
A
ustawy,
które
poddawano
głosowaniu,
były
dostatecznie
ważne,
żeby
sciagnać
z
zakamarków
Senatu,
a
nawet
spoza
gmachu
wszystkich
obecnych
w
miescie
senatorów.
Po
wyeliminowaniu
nazwisk
tych
sposród
nich,
którzy,
zgodnie
z
oswiadczeniami
przedstawicielami
obydwu
partii,
byli
chorzy,
albo
których
nieobecnosć
była
usprawiedliwiona
w
inny
sposób,
a
po
dodaniu
tych,
których
nie
było
na
sali
z
powodu
oficjalnych
zajec,
Mark



naliczył
szescdziesieciu
dwóch
senatorów,
którzy
z
całą
pewnoscią
znajdowali
się
tego
dnia
w
Waszyngtonie.
Raz
jeszcze
sprawdził
nazwiska
pozostałych
trzydziestu
osmiu.
Była
to
długa
i
meczaca
robota.
Upewnił
sie,
że
wszyscy
naprawdę
tego
dnia
byli
poza
Waszyngtonem.
Spojrzał
na
zegarek.
Była
dwunasta
pietnascie.
ie
mógł
sobie
pozwolić
na
marnowanie
czasu
na
obiad.


4
marca,
piatek



godz
#/12#30


Przybyli
trzej
meżczyzni.
ie
lubili
się
nawzajem
i
jedyną
wiezia,
jaka
ich
łaczyła,
była
nadzieja
na
dobry
zarobek.
To
ich
zgromadziło
w
tym
pokoju.
Pierwszy
znany
był
jako
Tony.
Tak
czesto
zmieniał
imiona,
że
nikt
nie
wiedział,
które
było
prawdziwe.
Chyba
że
rodzona
matka,
ale
ona
nie
widziała
go
od
dwudziestu
lat,
to
znaczy
od
chwili,
gdy
opuscił
Sycylię
i
pojechał
do
swojego
ojca,
a
jej



meża,
do
Ameryki.
Maż
opuscił

dwadziescia
lat
wczesniej,
wiec
koło
zamkneło
sie.


Karta
Tony'ego
w
kartotece
przestepców
w
Fbi
stwierdzała:
wzrost
170
centymetrów,
waga
67
kilogramów,
budowa
srednia,
włosy
ciemne,
nos
prosty,
oczy
brazowe,
znaków
szczególnych
brak.
Był
tylko
raz
aresztowany
i
to
pod
zarzutem
udziału
w
napadzie
na
bank.
Otrzymał
dwa
lata
wiezienia
ze
wzgledu
na
poprzednią
niekaralnosc.
Jego
karta
nie
zawierała
informacji


o
tym,
że
Tony
był
wspaniałym
kierowca.
Dowiódł
tego
wczoraj
i
gdyby
ten
niemiecki
dureń
zachował
zimną
krew,
w
tym
pokoju
byłoby
dzisiaj
czterech
ludzi,
a
nie
trzech.
Tony

powiedział
szefowi:
-Jeżeli
już
koniecznie
chcesz
zatrudnić


iemca,
to
każ
mu
zbudować
ten
przeklety
samochód,
a
nie
prowadzić
go.
Szef
nie
posłuchał
go
i


iemiec
znalazł
się
na
dnie
Potomaku.
astepnym
razem
na
pewno
zatrudnią
Mario,
kuzyna
Tony'ego.
Wtedy
do
zespołu
dojdzie
jeszcze
jeden
prawdziwy
człowiek.
Bo
nie
można
za
takich
uważać
eks_policjanta
i
małego
Japonczyka,
który
nigdy
nie
odzywa
się
słowem.
Tony
spojrzał
na
Xan
Tho
Huka,
tego,
co
to
nigdy
nic
nie
mówił,
chyba
że
musiał
odpowiedzieć
na
pytanie.
Był
to
własciwie
Wietnamczyk,
który
uciekł
do
Japonii
w
1973
roku.



Gdyby
wystapił
na
Olimpiadzie
w
Montrealu,
niewatpliwie
zdobyłby
złoty
medal
w
strzelaniu
z
karabinu
i
stałby
się
sławny.
Jednakże
Xan,
majac
na
wzgledzie
zupełnie
inną
kariere,
uznał,
że
lepiej
bedzie
nie
eksponować
się
i
wycofał
się
z
japonskich
eliminacji.
Trener
nie
mógł
wydobyć
z
niego
żadnych
wyjasnien.
Dla
Tony'ego
Xan
był
po
prostu
parszywym
Japoncem,
jakkolwiek
musiał
-choć
z
niechecią
-przyznac,
że
nie
było
drugiego
człowieka,
który
potrafiłby
wpakować
dziesieć
kul
z
odległosci
osmiuset
metrów
w
cel
o
powierzchni
piecdziesieciu
paru
centymetrów
kwadratowych.
Tyle
własnie
wynosiła
powierzchnia
czoła
Florentyny
Kane.



Japonczyk
siedział
bez
ruchu,
ze
wzrokiem
wlepionym
w
Tony'ego.
Jego
powierzchownosć
ułatwiała
mu
prace.
ikt
bowiem
nie
mógł
podejrzewac,
że
człowiek
o
tak
marnej
aparycji
-155
centymetrów
wzrostu
i
50
kilogramów
-mógłby
być
tak
znakomitym
strzelcem.
Wiekszosci
ludzi
ta
umiejetnosć
kojarzy
się
ze
wspaniałymi
postaciami
kowbojów
lub
atletami
o
nordyckich
rysach
twarzy.
Gdyby
ktoś
nawet
podejrzewał,
że
ten
człowiek
może
być
bezlitosnym
morderca,
to
wyobrażałby
sobie
raczej,
że
zabija
gołymi
rekami
stosujac
garotte
lub
nunchaki,
albo
że
truje
swoje
ofiary.
Sposród
trzech
obecnych
w
pokoju
meżczyzn
Xan
był
jedynym



człowiekiem
żonatym.
Miał
cicha,
łagodną
żone,
która
wychowywała
w
tradycyjny
wietnamski
sposób
dwie
córeczki_blizniaczki,

któregoś
dnia
amerykanscy
zbrodniarze
zabili
i
ja,
i
dziewczynki.
Xan
nie
uronił
ani
jednej
łzy,
nawet
kiedy
stał
nad
zwłokami
żony
i
pieknych,
potwornie
zmasakrowanych
dzieci.
Do
tego
momentu
popierał
poczynania
Amerykanów
w
Wietnamie.
Ale
tylko
do
tej
chwili.
Stojac
tak
bez
słowa,
poprzysiagł
im
zemste.
Zbiegł
do
Japonii
i
tam,
jeszcze
przez
dwa
lata
po
upadku
Sajgonu,
pracował
spokojnie
w
chinskiej
restauracji
i
pobierał
zapomoge,
której
Amerykanie
udzielali
wietnamskim
uchodzcom.
Potem
skontaktował



się
ze
znajomymi
z
wietnamskiego
wywiadu
i
zaofiarował
im
współprace.
Ale
w
obliczu
malejacej
aktywnosci
amerykanskiej
w
Azji
wywiad
wietnamski
potrzebował
raczej
prawników
niż
zabójców,
wiec
nie
przyjeto
jego
oferty.
Potem
Xan
próbował
różnych
prac
w
Japonii.
W
1974
uzyskał
japonskie
obywatelstwo
i
paszport
i
rozpoczał
nową
kariere.


W
odróżnieniu
od
Tony'ego,
Xan
nie
czuł
niecheci
w
stosunku
do
swoich
towarzyszy
pracy.
Po
prostu
nie
zastanawiał
się
nad
nimi.
Został
wynajety
do
spełnienia
ważnego
zadania,
za
które
miał
zostać
dobrze
wynagrodzony
i
które
podjał
się
wykonać
tym



chetniej,
że
mógł
przynajmniej
czesciowo
pomscić
zbezczeszczone
ciała
żony
i
córek.
Pozostali
meżczyzni
odgrywali
małe
-można
powiedzieć
-drugorzedne
w
stosunku
do
jego
zadań
role.
Miał
nadzieje,
że
nie
popełnią
wiekszych
błedów,
bo
on
wykona
swoje
zadanie
z
pewnoscią
wzorowo
i
za
kilka
dni
powróci
na
Wschód.
Do
Bangkoku,
czy
Manili,
może
do
Singapuru
-Xan
nie
był
jeszcze
zdecydowany.
Kiedy
bedzie
po
wszystkim,
zafunduje
sobie
dłuższy
odpoczynek,
na
który
bedzie
go
już
stac.


ajniebezpieczniejszym
chyba
człowiekiem
w
pokoju
był
Ralf
Matson.
185
centymetrów,
barczysty,
silnie
zbudowany,

miał
wydatny
nos
i
szeroki
podbródek
i
był
tym
grozniejszy,
że
posiadał
wysoki
stopień
inteligencji.
Przez
pieć
lat
pracował
jako
specjalny
agent
Fbi,
a
po
smierci
Hoovera,
operujac
łatwym
argumentem
lojalnosci
wobec
zmarłego
szefa,
wystapił
z
Biura.
Przez
te
pieć
lat
wiele
się
nauczył,
miał
mnóstwo
wiadomosci
z
dziedziny
kryminologii.
Zaczał
od
szantażowania
ludzi,
którzy
obawiali
się
ujawnienia
tresci
ich
akt
z
kartoteki
Fbi,
ale
teraz
zabrał
się
do
poważniejszych
spraw.
ie
ufał
nikomu
-tego
też
nauczył
się
w
Fbi,
a
już
na
pewno
nie
głupiemu
makaroniarzowi,
który
-jego
zdaniem
-pod
lada
naciskiem
z
pewnoscią
cofnałby



sie,
zamiast
isć
dalej,
ani
też
żółtemu,
skosnookiemu
strzelcowi
wyborowemu.


Wszyscy
trzej
siedzieli
i
milczeli.


Kiedy
drzwi
się
otworzyły,
trzy
głowy
zwróciły
się
natychmiast
w
ich
strone,
trzy
głowy
ludzi
przyzwyczajonych
do
niebezpieczenstw
i
nie
lubiacych
niespodzianek.
Kiedy
rozpoznali
dwóch
wchodzacych
meżczyzn,
uspokoili
się
natychmiast.


Młodszy
z
przybyszów
palił
papierosa.
Zajał
miejsce
u
szczytu
stołu,
jak
przystało
na
prezesa.
Drugi
usiadł
obok
Matsona
na
lewo
od
prezesa.
Skineli
głowami
na
znak



powitania.
Rejestracyjna
karta
wyborcza
młodszego
z
nich
opiewała
na
nazwisko
Petera


icolsona,
zaś
na
jego
metryce
urodzenia
widniało
imię
i
nazwisko
Piotr
icolaivich.
Wszedzie
na
swiecie
mógłby
uchodzić
za
szefa
znanej
firmy
kosmetycznej.
Miał
na
sobie
ubranie
od
Chestera
Barrie,
buty
od
Loeba
z
Londynu,
a
krawat
od
Teda
Lapidusa.
ie
figurował
w
żadnych
rejestrach
kryminalnych.
Własnie
dzieki
temu
mógł
zajać
główne
miejsce
za
stołem.
ie
uważał
się
za
przestepce:
po
prostu
nie
chciał,
żeby
się
cokolwiek
zmieniło
w
dotychczasowych
układach.
Człowiek
ten
należał
do
małej
grupy
milionerów
z
Południa,



którzy
zrobili
fortuny
na
handlu
bronią
palna.
Był
to
kolosalny
biznes.
Zgodnie
z
drugą
poprawką
do
Konstytucji
każdy
obywatel
amerykanski
ma
prawo
do
posiadania
broni
i
co
czwarty
meżczyzna
w
Ameryce
z
tego
prawa
korzysta.
Zwykły
pistolet
czy
rewolwer
kosztuje
zaledwie
około
100
dolarów,
ale
cena
bardziej
skomplikowanego
karabinka
czy
strzelby,
symboli
statusu
społecznego
w
tym
kraju,
dochodziła
do
dziesieciu
tysiecy.
Prezes
zebrania
i
inni
fabrykanci
broni
sprzedawali
co
roku
miliony
pistoletów
i
setki
tysiecy
strzelb.
Zdołali
namówić
Ronalda
Reagana
do
poparcia
ich
stanowiska
odnosnie
handlu
bronia,
ale
wiedzieli,
że
nie
zdołają
tego
zrobić
z
Florentyną
Kane.
Pani



prezydent
udało
się
już
przepchnać
ustawę
o
kontroli
broni
przez
Izbę
Reprezentantów
i
bez
zastosowania
drastycznych
srodków
to
samo
stanie
się
niewatpliwie
po
debacie
w
Senacie.
Toteż
prezes
zasiadł
u
szczytu
stołu
własnie
po
to,
żeby
nic
nie
zmieniło
się
w
dotychczasowych
układach.


Otworzył
posiedzenie
w
sposób
bardzo
formalny,
tak
jakby
to
zrobił
każdy
inny
prezes
na
każdym
innym
zebraniu.
a
wstepie
udzielił
głosu
Matsonowi,
który
miał
złożyć
sprawozdanie
z
dotychczasowego
przebiegu
akcji.


Wielki
nos
Matsona
podniósł
się
do
góry,
cieżka
szczeka
poruszyła
sie.



-Właczyłem
się
w
pierwszy
zakres
fali
Fbi
-zaczał.


W
ciagu
pracy
w
Fbi
Matson
-przygotowujac
się
do
przyszłej
kariery
kryminalnej
-
wykradł
z
biura
jeden
z
przenosnych
aparatów
radiowych.
Zabrał
go
oficjalnie
do
jakiejś
normalnej
akcji,
po
czym
złożył
raport
oswiadczajac,
że
zgubił
go.
Otrzymał
naganę
i
musiał
zapłacić
równowartosc,
ale
za

niewielką
cenę
kupił
sobie
możliwosć
podsłuchiwania
rozmów
i
komunikatów
Fbi.


-Wiedziałem,
że
Grek
się
ukrywa
na
terenie
Waszyngtonu
i
podejrzewałem,
że
rana
nogi
zmusi
go
w
koncu
do
pójscia
do
jednego
z
pieciu



waszyngtonskich
szpitali.
Przypuszczałem,
że
nie
zwróci
się
do
prywatnego
lekarza,
bo
to
byłoby
zbyt
kosztowne.
Wtedy
usłyszałem
tego
skurwysyna
Stamesa
na
zakresie
pierwszym...


-Proszę
bez
przeklenstw
-
odezwał
się
prezes.


W
czasie
służby
w
Fbi
Matson
dostał
czterokrotnie
upomnienie
od
Stamesa.
Toteż
nie
opłakiwał
jego
smierci.


-Wiec
usłyszałem
głos
Stamesa
-ciagnał
dalej
-na
pierwszym
zakresie.
Był
w
drodze
do
szpitala
Woodrowa
Wilsona
i
chciał,
żeby
przysłano
ojca
Gregory'ego
do
Greka.
Wniosek
był
ryzykowny,



ale
przypomniałem
sobie,
że
Stames
był
Grekiem,
a
znalezienie
ojca
Gregory'ego
nie
było
trudne.
Złapałem
go
w
chwili,
kiedy
wychodził.
Powiedziałem
mu,
że
jego
Grek
został
wypisany
ze
szpitala
i
że
posługa
religijna
nie
jest
mu
wiecej
potrzebna.
Podziekowałem
mu,
oczywiscie.
Ponieważ
Stames
nie
żyje,
nikt
nie
zajmie
się
tym
aspektem
sprawy,
a
nawet
jeżeliby
ktoś
go
odkrył,
to
i
tak
od
tego
nie
zmadrzeje.
Udałem
się
nastepnie
do
najbliższej
cerkwi
prawosławnej,
ukradłem
sutanne,
kapelusz,
welon
i
krzyż
i
pojechałem
do
szpitala.
Kiedy
tam
dotarłem,
Stames
i
Calvert
już
odjechali.
Recepcjonistka
powiedziała
mi,
że
powrócili
do
Fbi.
ie
pytałem
o
szczegóły,



bo
nie
chciałem,
żeby
mnie
zapamietano.
Dowiedziałem
się
tylko,
w
jakim
pokoju
leży
Casefikis.
Spał
jak
zabity.
Poderżnałem
mu
gardło.


Senator
przymknał
na
sekundę
oczy.


-Jakiś
murzynski
pomiot
leżał
na
sasiednim
łóżku.
Mógł
on
coś
usłyszec,
mógł
zapamietać
moją
twarz.
ie
chciałem
ryzykowac,
wiec
jemu
też
poderżnałem
gardło.


Senator
poczuł
mdłosci.
ie
życzył
tym
ludziom
smierci.
Prezesowi
nawet
nie
drgneła
powieka.
Taka
jest
różnica
pomiedzy
amatorem
i
zawodowcem.


-Potem
zatelefonowałem
do



Tony'ego,
który
czekał
w
samochodzie.
Podjechał
pod
Waszyngtonski
Oddział
Biura
i
zobaczył
Stamesa
i
Calverta
wychodzacych
z
budynku.
Wtedy
skontaktowałem
się
z
panem,
szefie,
a
Tony
wykonał
rozkazy.


Prezes
podał
mu
niewielką
paczke.
Było
w
niej
sto
banknotów
studolarowych.
Zgodnie
z
amerykanskim
zwyczajem
każdy
jest
opłacany
zgodnie
ze
stanowiskiem
i
rezultatami
pracy.
Tak
stało
się
i
tym
razem.


Prezes
skinał
głowa.


-Tony.


-Kiedy
ci
dwaj
wyszli
z
budynku
Starej
Poczty,



poszlismy
za
nimi,
tak
jak
nam
kazano.
Potem,
jak
przejechali
przez
Memorial
Bridge,
iemiec
wyprzedził
ich
i
jechał
przed
nimi.
Kiedy
zorientowałem
sie,
że
tak,
jak
przewidzielismy,
skrecają
w
George
Washington
ParkAway,
przekazałem
to
Gerbachowi
przez
radiotelefon.
Czekał
z
wygaszonymi
swiatłami
w
kepie
drzew
na
srodku
autostrady
niecałe
dwa
kilometry
przede
mna.
Zapalił
swiatła
i
zjechał
niewłasciwą
stroną
szosy
w
dół,
a
kiedy
mineli
Windy
Run
Bridge,
zajechał
im
droge.
Wtedy
dodałem
gazu
i
wyprzedziłem
ich
od
lewej
strony.
Uderzyłem
ich
bocznym
poslizgiem
z
szybkoscią
ponad
stu
kilometrów
na
godzinę
w
tej
samej
chwili,
kiedy
ten
durny
iemiec
wjechał
w
nich
od



przodu.
Resztę
pan
zna,
szefie.
Gdyby
iemiec
nie
stracił
głowy
-zakonczył
Tony
swoją
opowiesć
-to
byłby
teraz
tutaj
z
nami
i
osobiscie
składałby
raport.


-Co
zrobiłeś
z
samochodem?


-Pojechałem
do
warsztatu
Maria,
wymieniłem
blok
silnika
i
tablice
rejestracyjne,
wyklepałem
błotnik,
wylakierowałem
go
i
porzuciłem
na
ulicy.
Sam
własciciel
na
pewno
nie
poznały,
gdyby
go
zobaczył.
Potem
ukradłem
inny
samochód,
Buick
1980
w
dobrym
stanie.


-Gdzie?


-W
owym
Jorku.
W
Bronxie.



-W
porzadku.
Co
godzina
zdarza
się
w
tym
kraju
jedno
morderstwo.
Policja
nie
ma
czasu
na
zajmowanie
się
każdym
skradzionym
samochodem.


Prezes
rzucił
drugą
paczkę
na
stół.
Było
w
niej
trzy
tysiace
dolarów
w
używanych
piecdziesieciodolarówkach.


-Tylko
nie
urżnij
sie,
Tony.
Bedziesz
nam
znów
potrzebny.


Prezes
nie
powiedział
do
czego.


-Xan!
-zawołał.


Zgasił
papierosa
i
szybko
zapalił
drugiego.
Oczy
obecnych
zwróciły
się
na
ponurego
Wietnamczyka.
Mówił
po



angielsku
dobrze,
choć
z
silnym
akcentem.


-Byłem
w
samochodzie
z
Tonym
przez
cały
wieczór.
Kiedy
dostalismy
rozkaz
załatwienia
dwóch
ludzi
w
Fordzie,
pojechalismy
za
nimi
przez
most
i
na
autostrade.
Kiedy
iemiec
zajechał
Fordowi
droge,
ja
przestrzeliłem
im
tylne
opony,
na
chwilę
zanim
Tony
uderzył
ich
w
bok.
To
trwało
trzy
sekundy.
ie
mieli
żadnej
szansy
zapanowania
nad
wozem.


-Jak
możesz
wiedzieć
na
pewno,
że
to
nie
trwało
dłużej
niż
trzy
sekundy?
-zapytał
prezes.


-W
czasie
treningu
tego
dnia
strzelałem
celnie
dwa
razy
w



ciagu
2,8
sekundy.


Zapanowało
milczenie.
Prezes
położył
na
stół
jeszcze
jedną
paczke.
Wyjał
z
niej
plik
banknotów
piecdziesieciodolarowych.
Wietnamczyk
dostał
dwa
i
pół
tysiaca
dolarów
za
każdy
strzał.


-Czy
ma
pan
jakieś
pytania,
senatorze?


Senator
nie
podniósł
głowy,
tylko
lekko
nią
potrzasnał.


Prezes
odezwał
się
znowu:


-Z
wiadomosci
prasowych
i
z
naszych
własnych
dochodzeń
wynika,
że
nikt
nie
połaczył
ze
sobą
tych
dwóch
incydentów.
Ale



Fbi
nie
jest
tak
głupie.
Miejmy
nadzieje,
że
wyeliminowalismy
wszystkich,
którzy
słyszeli
to,
co
mówił
Casefikis,
jeżeli
w
ogóle
miał
coś
do
powiedzenia.
Może
jestesmy
przeczuleni.
Ale
w
każdym
razie
usunelismy
wszystkich,
którzy
mieli
kontakt
z
nim
w
szpitalu.
Ciagle
jednak
nie
jestesmy
pewni,
że
Grek
wiedział
coś
ważnego.


-Czy
mogę
coś
powiedziec,
szefie?


Prezes
podniósł
wzrok.
ikt
się
tu
nie
odzywał
nieproszony,
jeżeli
nie
miał
czegoś
istotnego
do
zakomunikowania,
rzecz
dosć
niezwykła
na
posiedzeniu
zarzadu
jakiejś



amerykanskiej
spółki.
Prezes
udzielił
głosu
Matsonowi.


-iepokoi
mnie
jedna
mysl,
szefie.
Po
co
ick
Stames
miałby
pojechać
do
szpitala
Wilsona?


Wszyscy
spojrzeli
na
niego,
nie
bardzo
wiedzac,
o
co
mu
chodzi.


-Z
moich
dochodzeń
i
kontaktów
wiemy,
że
był
tam
Calvert,
ale
własciwie
nie
jestesmy
pewni,
czy
też
był
tam
Stames.
Jestesmy
tylko
pewni,
że
poszli
tam
dwaj
agenci
i
że
Stames
zwrócił
się
do
ojca
Gregory'ego
z
prosba,
żeby
poszedł
do
Greka.
Wiemy
też,
Stames
jechał
z
Calvertem
do
siebie
do
domu.
Z
moich



doswiadczeń
wynika,
że
Stames
nie
pofatygowałby
się
osobiscie
do
szpitala.
Posłałby
tam
kogoś
innego...


-awet
jeżeliby
przypuszczał,
że
sprawa
jest
poważna?
-przerwał
mu
prezes.


-On
nie
mógł
wiedziec,
że
sprawa
jest
poważna,
bo
agenci
nie
złożyli
mu
jeszcze
raportu.


Prezes
wzruszył
ramionami.


-Fakty
wskazują
na
to,
że
Stames
pojechał
do
szpitala
razem
z
Calvertem.
Wyjechali
z
Waszyngtonskiego
Biura
Fbi
tym
samym
samochodem,
który
przedtem
był
zaparkowany
przed
szpitalem.



-Wiem,
szefie,
ale
własnie
to
mi
się
nie
podoba.
Przemyslelismy
wszystkie
ewentualnosci,
ale
istnieje
możliwosc,
że
trzej
albo
i
czterej
ludzie
wyjechali
z
Waszyngtonskiego
Biura
i
w
takim
razie
istnieje
jeszcze
co
najmniej
jeden
agent,
który
wie,
co
się
naprawdę
zdarzyło
w
szpitalu.


-To
jest
bardzo
mało
prawdopodobne
-wtracił
się
senator.
-Przekonacie
się
o
tym,
kiedy
mnie
wysłuchacie.


Matson
zacisnał
zeby.


-Widze,
że
nie
jesteś
zadowolony,
Matson.


-ie,
sir.



-o,
to
dobrze,
sprawdź
to.
Jeżeli
coś
wykryjesz,
dasz
mi
znac.


Prezes
nie
zasypiał
gruszek
w
popiele.
Teraz
spojrzał
na
senatora.


Senator
pogardzał
tymi
ludzmi.
Byli
tak
małostkowi,
tak
zachłanni.
Mysleli
tylko
o
pieniadzach
i
o
tym,
że
Kane
może
je
im
odebrac.
Przerażali
go
swoją
brutalnoscią
i
przyprawiał
go
o
mdłosci
sam
ich
widok.
ie
powinien
był
pozwolić
temu
gładkiemu
i
fałszywemu
łajdakowi


icolsonowi
dać
takiej
ilosci
pieniedzy
na
swój
fundusz
wyborczy
-chociaż
bez
tego
nigdy
nie
wygrałby
wyborów.

Tyle
forsy,
a
taka
mała
cena
do
zapłacenia:
zdecydowany
sprzeciw
wobec
wszystkich
propozycji
dotyczacych
kontroli
posiadania
i
handlu
bronia.
Co,
u
licha,
przecież
był
i
bez
tego
przeciwnikiem
wszelkich
takich
pomysłów.
Ale
zamordować
prezydenta,
żeby
utracić
ustawę
-to
szalenstwo.
Jednakże
prezes
miał
go
w
reku.


-Drogi
przyjacielu,
albo
bedziesz
z
nami
współpracował,
albo
ujawnimy
wszystko
-
powiedział
łagodnie.
-Musisz
z
nami
współpracowac.
Dla
swojego
dobra.
Żadamy
od
ciebie
tylko
zakulisowych
informacji
i
tego,
żebyś
do
dziesiatego
marca
stale
urzedował
na
Kapitolu.
Badź
rozsadny,
przyjacielu,
czy
warto
stracić
dorobek
całego



życia
dla
obrony
tej
Kane?


Senator
odchrzaknał.


-Jest
bardzo
mało
prawdopodobne,
żeby
Fbi
znało
nasze
plany.
Pan
Matson
orientuje
się
chyba,
że
gdyby
mieli
jakiekolwiek
podejrzenia,
gdyby
chociaż
przez
chwilę
przypuszczali,
że
chodzi
o
wiecej
niż
o
jedną
z
tysiecy
grózb,
którymi
prezydent
jest
codziennie
obsypywany,
to
natychmiast
zawiadomiliby
Tajną
Służbe.
A
tymczasem,
jak
sprawdził
mój
sekretariat,
rozkład
zajeć
prezydenta
na
ten
tydzień
pozostał
nie
zmieniony.
Wykona
cały
program.
Dziesiatego
marca
rano
pojedzie
na
Kapitol
i
wygłosi
przemówienie
w
Senacie...



-Otóż
to
-przerwał
mu
Matson
z
pogardliwym
usmiechem.
-Wszystkie
pogróżki
wobec
prezydenta,
nawet
najbłahsze,

rutynowo
przekazywane
Tajnej
Służbie.
A
tych
nie
przekazano.
Znaczy
to
chyba...


-Że
oni
o
niczym
nie
wiedzą
-powiedział
zdecydowanie
prezes.
-Kazałem
panu
zbadać

sprawe.
A
teraz
niech
senator
odpowie
na
znacznie
istotniejsze
pytanie:
czy
gdyby
Fbi
znało
szczegóły
naszych
planów,
czy
powiedziałoby
o
tym
pani
prezydent?


Senator
zawahał
sie.


-ie,
przypuszczam,
że
nie.
Chyba
że
doszliby
do
wniosku,



że
grozi
jej
konkretne
niebezpieczenstwo
w
konkretnym
dniu.
W
innym
przypadku
nie
zmienialiby
jej
planów.
Gdyby
każda
pogróżka
była
brana
na
serio,
pani
prezydent
nie
mogłaby
w
ogóle
opuszczać
Białego
Domu.
Zeszłoroczne
sprawozdanie
Tajnej
Służby
dla
Kongresu
mówiło
o
1572
takich
pogróżkach.
atomiast
dochodzenie
stwierdziło,
że
nie
było
ani
jednej
próby
zorganizowania
zamachu
na
jej
życie.


`tc


4
marca,
piatek
(c.d.)



Prezes
skinał
głowa.


-Wiec
albo
wiedzą
wszystko,
albo
nic.


Jednakże
Matson
nie
był
przekonany.


-Jestem
nadal
członkiem
Stowarzyszenia
Byłych
Agentów
Specjalnych,
wczoraj
mielismy
zebranie
i
nikt
tam
nic
nie
wiedział.
A
ktoś
powinien
był
już
coś
słyszec.
Potem
poszedłem
na
drinka
z
Grantem


anna,
który
był
kiedyś
moim
szefem.
Wydawał
mi
się
zupełnie
nie
przejety
smiercią
Stamesa,
co
wydawało
mi
się
bardzo
dziwne.
Przyjaznił
się
przecież
ze
Stamesem.
ie
mogłem,

oczywiscie,
udawać
zbyt
wielkiej
żałoby,
bo
nie
byłem
blisko
ze
Stamesem.
Jestem
niespokojny,
bo
coś
tu
nie
gra.
Dlaczego
Stames
pojechał
do
szpitala,
dlaczego
nikt
z
Biura
nie
mówi
o
jego
smierci.


-Okey,
okey
-powiedział
prezes.
-Jeżeli
nie
uda
nam
się
wykonczyć
jej
dziesiatego
marca,
to
lepiej
wycofajmy
się
już
teraz.
Uważam,
że
trzeba
postepować
tak,
jakby
nic
się
nie
stało,
chyba
że
coś
się
skomplikuje.
A
to
już
jest
w
panskich
rekach,
Matson.
Jeżeli
nie
da
pan
nam
znaku,
bedziemy
wszyscy
na
miejscu
w
wyznaczonym
dniu.
A
teraz
zaplanujmy
dalsze
działania.
Przede
wszystkim
trzeba
się
zajać
rozkładem
zajeć
Kane
na



ten
dzien.
Kane
-poza
senatorem
nikt
z
obecnych
w
pokoju
nie
nazywał
jej
"prezydentem"
-Kane
wyrusza
z
Białego
Domu
o
dziesiatej.
W
trzy
minuty
pózniej
mija
budynek
Fbi,
o
dziesiatej
pieć
przejeżdża
obok
Pomnika
Pokoju
w
północno_zachodnim
narożniku
placu
przed
Kapitolem.
ormalnie
podjechałaby
pod
wejscie
prywatne,
ale
senator
twierdzi,
że
Kane
chce
wyciagnać
z
tej
wizyty
wszelkie
możliwe
korzysci
propagandowe.
Zatrzyma
się
wiec
u
stóp
Kapitolu,
a
wejscie
na
schody
zajmie
jej
czterdziesci
pieć
sekund.
Wiemy,
że
ten
czas
wystarczy
Xanowi
na
wykonanie
zadania.
Kiedy
Kane
bedzie
mijała
gmach
Fbi,
ja
bedę

obserwował
z



rogu
Pennsylvania
Avenue.
Tony
też
tam
bedzie
i
to
z
samochodem
na
wypadek,
gdyby
coś
poszło
nie
tak,
a
senator,
który
ma
stać
na
stopniach
Kapitolu,
zatrzyma
Kane,
gdybysmy
potrzebowali
wiecej
czasu.
ajważniejszą
rolę
do
spełnienia
w
tej
operacji
ma
Xan.
Dopracowalismy
jego
ruchy
co
do
ułamka
sekundy.
Wiec
słuchajcie,
i
to
uważnie.
Udało
mi
się
wpakować
Xana
do
załogi
budowlanych,
pracujacych
przy
odnawianiu
frontonu
Kapitolu.
Zapewniam
was,
że
przełamanie
oporu
zwiazku
zawodowego
w
stosunku
do
Azjaty
nie
poszło
mi
łatwo.
Teraz
ty,
Xan.


Xan
podniósł
głowe.
ie
odezwał
się
ani
słowem
od
czasu,
kiedy
po
raz
ostatni



żadano
od
niego
jakiejś
odpowiedzi.


-Od
prawie
szesciu
miesiecy
prowadzone

prace
przy
zachodniej
fasadzie
Kapitolu.


ajbardziej
zależy
na
nich
Kane,
bo
chce,
żeby
były
zakonczone
na
dzień
jej
drugiej
inauguracji.
W
tym
miejscu
Xan
usmiechnał
sie.
Wszystkie
oczy
skierowane
były
na
Wietnamczyka.


-Już
od
przeszło
czterech
tygodni
należę
do
załogi
przedsiebiorstwa.
adzoruję
odbiór
materiałów
przywożonych
na
budowe,
a
wiec
pracuję
w
biurze.
Stamtad
mogę
obserwować
ruchy
wszystkich
osób
zwiazanych
z
budowa.
Strażnicy



nie

z
Fbi
ani
z
Tajnej
Służby,
ani
z
Cia,
ale
z
Biura
Ochrony
Budynków
Panstwowych.

przeważnie
znacznie
starsi
od
wiekszosci
agentów,
nie
brak
wsród
nich
emerytów.
Jest
ich
szesnastu,
pracują
po
czterech
na
cztery
zmiany.
Wiem,
gdzie
pija,
palą
i
grają
w
karty,
wiem
o
nich
wszystko.
ikt
nie
interesuje
się
terenem
budowy,
który
graniczy
z
najmniej
używanym
wejsciem
do
Kapitolu.
Poza
drobnymi
kradzieżami
materiałów
budowlanych,
strażnicy
nie
mają
żadnych
problemów.


W
całkowitej
ciszy
Xan
ciagnał
dalej:


-W
samym
srodku
placu
budowy
umieszczony
jest
najwiekszy
w



Ameryce
dzwig,
zbudowany
specjalnie
przez
firmę
American
Hoist
Co.
Rozciagniety
do
pełnej
wysokosci
mierzy
dziewiecdziesiat
szesć
metrów,
a
wiec
dwa
razy
wiecej
niż
dopuszczalna
wysokosć
budynków
w
Waszyngtonie.
ikt
nie
spodziewa
się
niebezpieczenstwa
od
zachodniej
strony
Kapitolu
i
nikt
nie
wie,
że
widocznosć
ze
szczytu
jest
tak
dobra.
Znajduje
się
tam
mała,
kryta
platforma,
z
której
oliwi
się
bloki.
Żeby
to
robic,
trzeba
czekac,

znajdzie
się
w
pozycji
poziomej,
równolegle
do
ziemi.
Jest
to
rodzaj
pudełka
długiego
na
metr
dwadziescia,
szerokiego
na
szescdziesiat
siedem
centymetrów
i
wysokiego
na
czterdziesci
dwa
centymetry.
Spałem
w
nim
przez
ostatnie



trzy
noce.
Widzę
stamtad
doskonale
całą
okolice,
a
mnie
nikt
nie
widzi,
nawet
z
helikoptera
Białego
Domu.


W
pokoju
nadal
panowało
milczenie.


-Jak
się
tam
dostajesz?
-
zapytał
senator.


-Jak
kot,
panie
senatorze.
Wspinam
sie.
Idzie
mi
to
łatwo,
bo
jestem
taki
nieduży.
Włażę
tam
po
północy
i
wracam
o
piatej
rano.
Patrzę
na
całe
miasto,
a
na
mnie
nikt.


-A
czy
dobrze
widzisz
stopnie
Kapitolu?
-zapytał
prezes.


-Wystarczą
mi
trzy
sekundy




ciagnał
dalej
Xan.
-Widzę
Biały
Dom
jak
na
dłoni.
W
ostatnim
tygodniu
mogłem

już
ze
trzy
razy
zabic.
Kiedy
znajdzie
się
na
stopniach
Kapitolu,
bedzie
łatwym
celem.


a
pewno
nie
chybie...
-Ale
gdzie
bedą
we
czwartek
robotnicy?
-przerwał
mu
senator.
-Przecież
mogą
chcieć
używać
dzwigu.


Tym
razem
usmiechnał
się
prezes.


-Drogi
przyjacielu,
w
czwartek
wybuchnie
strajk.
Chodzi,
zdaje
sie,
o
zapłatę
za
godziny
nadliczbowe.
Żeby
wzmocnić
swoją
pozycję
przetargowa,
robotnicy
nie
bedą
pracować
w
dniu,
w
którym
Kane



zjawi
się
na
Kapitolu.
Jedno
jest
pewne.
a
terenie
bedą
wyłacznie
starsi
strażnicy
i
żaden
z
nich
nie
wlezie
na
szczyt
dzwigu,
który
ostatecznie
doskonale
jest
widoczny
z
dołu,
z
wyjatkiem
metrowej
platforemki.
Kiedy
się
popatrzy
z
dołu,
ma
się
pewnosc,
że
nawet
mysz
by
się
tam
nie
zmiesciła.
Xan
leci
jutro
do
Wiednia
i
zda
sprawę
ze
swojej
podróży
w
srode.
Bedzie
to
nasze
ostatnie
spotkanie.
Ale
zaraz,
Xan,
czy
masz
już
puszkę
żółtej
farby?
-
-Tak,
ukradłem

z
placu
budowy.


Prezes
powiódł
wzrokiem
dokoła
stołu.
Wszyscy
milczeli.


-Doskonale.
Tym
razem
chyba



jestesmy
lepiej
zorganizowani
niż
poprzednio.
Dziekuję
ci,
Xan.


-ie
jestem
zadowolony
-
powiedział
Matson
pod
nosem.
-
Coś
tu
nie
gra.
Wszystko
to
brzmi
za
łatwo,
jest
za
bardzo
wydumane.


-Bo
ty,
Matson,
nauczyłeś
się
w
Fbi
wszystko
kwestionowac.
Zobaczysz,
że
tym
razem
przechytrzymy
ich,
bo
my
wiemy,
co
robimy,
a
oni
nie
mają
o
niczym
pojecia.
ic
się
nie
bój.
Bedziesz
mógł
wziać
udział
w
pogrzebie
pani
prezydent.


Dolna
szczeka
Matsona
drgała
nerwowo.



-Panu
najbardziej
zależy
na
jej
smierci.


-A
tobie
za
to
płacą
-
odparł
prezes.
-o,
już
dobrze,
spotykamy
się
za
pieć
dni
i
jeszcze
raz
omówimy
plan.
Dowiecie
się
wtedy,
gdzie
każdy
z
was
bedzie
w
srodę
rano.
Xan
zdaży
wrócić
z
Austrii.


Prezes
usmiechnał
się
i
zapalił
kolejnego
papierosa.
Senator
wyszedł
bez
słowa.
W
pieć
minut
pózniej
oddalił
się
Matson.
Po
nastepnych
pieciu
Tony,
wreszcie
po
kolejnych
pieciu
-Xan.
W
pieć
minut
po
jego
odejsciu
prezes
zamówił
obiad.



4
marca,
piatek


godz.
#/4#00
po
południu


Mark
był
tak
głodny,
że
nie
mógł
dłużej
pracować
i
wyszedł
z
biblioteki,
żeby
coś
zjesc.
Kiedy
drzwi
otworzyły
sie,
zobaczył
za
nimi
rzad
szafek



katalogowych
i
na
jednej
z
nich
napis:
dział
"Medycyna
-
Mistyfikacja".
Słowa
te
skojarzyły
mu
się
natychmiast
z
Elizabeth
i
wywołały
w
jego
wyobrazni
obraz
tej
pieknej
i
dowcipnej
dziewczyny,
takiej,
jaką
zobaczył
po
raz
pierwszy
w
szpitalnym
korytarzu
ubraną
w
czarną
spódnicę
i
czerwoną
bluzke,
w
pantofelkach
na
wysokich
obcasach.
Twarz
jego
rozjasnił
usmiech.
Cóż
za
przyjemnosć
sprawia
sama
mysl,
że
można
do
niej
zadzwonić
i
znowu

zobaczyc.
Trochę
zaniepokoiło
go
to,
że
tak
bardzo
tego
pragnie.


Wstapił
do
pobliskiego
barku
i
zamówił
hamburgera.
Myslał
o
tym,
co
mówiła
i
jak
wygladała
podczas
ich
ostatniego



spotkania.
agle
wstał
i
zadzwonił
do
szpitala
Wilsona.


-Żałuję
bardzo,
ale
doktor
Dexter
ma
dzisiaj
wolny
dzień
-
odpowiedziała
pielegniarka.
-
Mogę
poprosić
panią
doktor
Delgado.


-Dziekuję
-odparł
Mark
-
ale
to
nie
to
samo.


Wyszukał
w
notatniku
domowy
numer
telefonu
Elizabeth
i
wykrecił
go.
Zdziwił
sie,
że
była
w
domu.


-Halo,
Liz,
tu
Mark.
Czy
mogę
panią
zaprosić
na
kolacje?


-Zawsze
obietnice.
Ciagle
żyję
obietnicą
wielkiego
befsztyka.



-To
dobrze.
Mam
dziś
paskudny
dzień
i
pani
jedna
mogłaby
go
rozjasnic.


-Widze,
że
nie
jest
pan
w
najlepszym
humorze.
Może
to
rzeczywiscie
poczatek
grypy?


-ie,
to
chyba
nie
grypa,
tyle
że
jak
myslę
o
pani,
to
mi
dech
zapiera.
Chyba
wyłaczę
sie,
zanim
zsinieje.


Stwierdził
z
przyjemnoscia,
że
Elizabeth
się
smieje.


-iech
pan
przyjdzie
o
ósmej.


-Swietnie.
Do
wieczora.


-iech
pan
uważa
na
siebie.



Odłożył
słuchawkę
i
uswiadomił
sobie,
że
sam
też
smieje
się
od
ucha
do
ucha.
Spojrzał
na
zegarek.
Czwarta
trzydziesci.
Doskonale.
Jeszcze
trzy
godziny
w
bibliotece,
a
potem
już
tylko
Liz.
Wrócił
do
ksiażek
i
przegladania
życiorysów
szescdziesieciu
dwóch
senatorów.


Mark
skoncentrował
się
przez
chwilę
na
osobie
pani
prezydent.
To
nie
był
w
koncu
byle
jaki
prezydent.
To
była
pierwsza
kobieta_prezydent.
Czy
istniał
może
zwiazek
pomiedzy
zamierzoną
zbrodnią
a
smiercią
obu
Kennedych?
Jednym
słowem,
czyżby
zwolennicy
teorii
spisku
mieli
racje?
Dlaczego
Tyson
w
ogóle
o
tym
nie
wspomniał?
Czy



w
tamte
morderstwa
zaplatani
byli
jacyś
senatorowie?
A
może
i
tym
razem
jakiś
samotny
szaleniec
działał
całkowicie
na
własną
reke?
Lee
Harvey
Oswald
i
Sirhan
Sirhan.
Jeden
nie
żyje,
drugi
siedzi
w
wiezieniu,
a
jednak
nie
ma
w
gruncie
rzeczy
jasnosci
co
do
motywów
dokonanych
przez
nich
zbrodni.


Byli
ludzie,
którzy
twierdzili,
że
smierć
Johna
Kennedy'ego
była
dziełem
Cia,
ponieważ
po
klesce
w
Zatoce
Swiń
zagroził,
że

wykonczy.
Inni
uważali,
że
była
to
zemsta
Castro
i
przypominali,
że
Oswald
na
dwa
tygodnie
przed
zamachem
miał
spotkanie
z
kubanskim
ambasadorem
w
Meksyku,
o
czym
Cia
była
poinformowana.
Mineło



trzydziesci
lat
od
tego
zdarzenia
i
nadal
nikt
nic
na
pewno
nie
wiedział.


Jay
Sandberg,
kolega
i
współlokator
Marka
z
czasów
studiów
prawniczych
w
Yale,
twierdził,
że
spisek
był
dziełem
najwyższych
osobistosci
w
Fbi.
Tam
wiedziano
o
wszystkim,
ale
trzymano
jezyk
za
zebami.


Możliwe,
że
Tyson
i
Rogers
także
należą
do
tych,
co
wiedza.
Że
kazali
mu
prowadzić
to
beznadziejne
sledztwo
tylko
po
to,
żeby
zajać
jego
czas.
Przecież
nie
pozwolili
mu
pisnać
słówka
o
szczegółach
wczorajszego
dnia
nawet
Grantowi
annie.



Jeżeli
istnieje
spisek,
to
komu
o
tym
powiedziec?
Chyba
tylko
samemu
prezydentowi.
Ale
jak
się
do
niej
dostac?
Może
zatelefonować
do
Jaya
Sandberga,
który
przestudiował
tak
dokładnie
historię
morderstwa
braci
Kennedych.
Jeżeli
ktoś
może
się
czegoś
domyslac,
to
chyba
własnie
Sandberg.
Mark
powrócił
do
automatu
telefonicznego,
sprawdził
numer
Sandberga
w
nowojorskiej
ksiażce
i
wykrecił
go.
W
słuchawce
odezwał
się
zimny
kobiecy
głos:


-Halo?
-Oczami
wyobrazni
zobaczył
smugę
kokainowego
dymu
ulatujacego
w
powietrze
razem
z
tym
zimnym
głosem.


-Chciałbym
mówić
z
Jayem



Sandbergiem.


-Och
-nowa
smuga
dymu
-
jest
jeszcze
w
pracy.


-Czy
może
mi
pani
podać
jego
numer?


Pusciła
jeszcze
jeden
kłab
dymu,
podała
mu
numer
i
odwiesiła
słuchawke.


o,
no,
pomyslał
Mark.
Prawdziwa
dama
z
eleganckiej
dzielnicy
owego
Jorku!
Teraz
usłyszał
inny,
cieplejszy
głos
mówiacy
irlandzkim
akcentem.


-Tu
Sullivan
i
Cromwell.


Mark
słyszał
o
tej
solidnej



kancelarii
adwokackiej.


iektórzy
jego
przyjaciele
robili
kariere.
-Poproszę
Jaya
Sandberga.


-Łaczę
pana.


-Sandberg.


-Hej,
Jay!
Tu
Mark
Andrews.
Cieszę
sie,
że
cię
złapałem.
Dzwonię
z
Waszyngtonu.


-Halo,
Mark,
dobrze,
że
dzwonisz.
Jak
ci
się
żyje
wsród
goryli?
Ra_ta_ta_ta
i
te
de?


-To
się
zdarza.
Poradź
mi,
gdzie
mógłbym
znalezć
dokumentację
dotyczacą
wszystkich
prób
zamordowania
Edwarda
Kennedy'ego,
a



zwłaszcza
tej
historii,
która
miała
miejsce
w
Massachusetts,
w
1979
roku.
Pamietasz?


-Oczywiscie.
Aresztowano
wtedy
trzech
ludzi.
iech
sobie
przypomne...
no
tak,
zwolniono
wszystkich.
Jeden
zginał
w
1980
roku
w
wypadku
samochodowym,
drugi
został
pchniety
nożem
podczas
bójki
w
San
Francisco
i
zmarł.
To
było
w
1981
roku.
A
trzeci
zniknał
w
tajemniczych
okolicznosciach
w
rok
potem.
Mogę
cię
zapewnic,
że
to
był
na
pewno
spisek.


-Przez
kogo
zorganizowany?


-Mafia
chciała
usunać
Edwarda
Kennedy'ego
w
1976
roku,
bo
domagał
się
sledztwa
w
sprawie
smierci
dwóch
oprychów,



Sama
Giancana
i
Johna
Rosselli.
Teraz
nienawidzą
jeszcze
bardziej
pani
Kane
z
powodu
ustawy
o
kontroli
broni
palnej.


-Mafia?
Ustawa
o
kontroli
broni
palnej?
Gdzie
mógłbym
znalezć
wiecej
szczegółów
tych
spraw?


-Mogę
cię
zapewnic,
że
nie
w
raportach
Komisji
Warrena
ani
w
materiałach
z
pózniejszych
dochodzen.
Znajdziesz
je
chyba
najpredzej
w
ksiażce
Carla
Oglesby
"Jankesi
i
wojny
kowbojskie".


Mark
zapisał
sobie
ten
tytuł.


-Dziekuję
ci
za
pomoc.
Jeżeli
bedę
jeszcze
czegoś
potrzebował,
to
znowu



zadzwonie.
Jak
ci
leci
w
tym


owym
Jorku?
-Swietnie,
bardzo
dobrze.
Jestem
jednym
z
miliona
prawników,
których
zadaniem
jest
kamuflowanie
bankructwa


owego
Jorku.
Trzeba
się
spotkać
i
pogadac,
Mark.
-Koniecznie,
zgłoszę
się
za
najbliższym
pobytem
w
owym
Jorku.


Mark
powrócił
do
biblioteki.
Kłebiło
mu
się
w
głowie.
Może
to
Cia,
może
to
Mafia,
może
jakiś
wariat,
może
Halt
Tyson,
wszystko
było
możliwe.
Poprosił
bibliotekarkę
o
ksiażkę
Carla
Oglesby.
Po
chwili
otrzymał
bardzo
zczytany
tom.
Wydawca:
Sheed
Andrews
and
Mcmeel,
6700



Squibb
Road,
Mission,
Kansas.
Wygladało
na
ciekawe
czytadło,
ale
postanowił
na
razie
powrócić
do
życiorysów
senatorów,
jako
do
najpilniejszego
zadania.
Spedził
dalsze
dwie
godziny
starajac
się
wyeliminować
senatorów,
którzy
byli
bez
watpienia
poza
podejrzeniami
i
szukajac
tych,
którzy
mieli
motywy
do
usuniecia
z
drogi
pani
Kane.
Ale
nie
zaszedł
daleko.


-Przepraszam
pana,
ale
zamykamy
-zwróciła
się
do
niego
młoda
bibliotekarka
ze
stertą
ksiażek
na
reku.
Widać
było,
że
bardzo
chce
już
isć
do
domu.
-Zamykamy
o
siódmej
trzydziesci.



-Jeszcze
dwie
minuty,
dobrze?
Już
koncze.


-Proszę
bardzo
odpowiedziała.
Uginała
się
pod
grubymi
tomami
raportów
z
obrad
Senatu
za
lata
1971_#1973,
których
nikt
prócz
niej
chyba
nigdy
nie
otworzył.


Mark
przebiegł
oczami
swoje
notatki.
Wsród
szescdziesieciu
dwóch
nazwisk
"podejrzanych"
znajdowali
się
liczni
"prominenci".
Był
tam
senator
Alan
Cranston
z
Kalifornii,
okreslany
czesto
jako
"liberalny
naganiacz
Senatu",
Ralph
Brooks
z
Massachusetts,
którego
Florentyna
Kane
zwycieżyła
na
konwencji
Partii
Demokratów,
przywódca
wiekszosci
Robert
C.
Byrd
z



Zachodniej
Wirginii,
Henry
Dexter
z
Connecticut,
ojciec
Elizabeth...
Mark
zadrżał
na

mysl.
Był
jeszcze
Sam
unn,
poważany
senator
z
Georgii,
Robert
Harrison
z
Południowej
Karoliny,
człowiek
wykształcony
i
swiatowiec,
znany
z
umiejetnosci
parlamentarnych,
Marvin
Thornton,
który
zajał
miejsce
opuszczone
przez
Edwarda
Kennedy'ego
w
1980
roku,
Mark
O.
Hatfield,
liberał,
ale
wierny
Republikanin
z
Oregonu,
Hayden
Woodson
z
Arkansas,
należacy
do
nowej
generacji
południowych
Republikanów,
William
Cain
z


ebraski,
zagorzały
konserwatysta,
który
w
wyborach
w
1980
roku
kandydował
jako
niezależny,
a
także
Birch
Bayh
z
Indiany,
człowiek,
który

wyciagnał
Teda
Kennedy'ego
z
rozbitego
samolotu
w
1967
roku
i
prawdopodobnie
uratował
mu
wtedy
życie.
Szescdziesieciu
dwóch
podejrzanych,
pomyslał
Mark.
I
tylko
szesć
dni!
A
dowody
muszą
być
murowane.
Ale
dzisiaj
nie
dało
się
już
nic
zrobic.


Wszystkie
rzadowe
budynki
zaczynały
się
zamykac.
Mark
miał
nadzieje,
że
dyrektor
także
czegoś
się
dowiedział
i
że
można
bedzie
ograniczyć
listę
szescdziesieciu
dwóch
nazwisk
do
jakiejś
sensownej
liczby.
Szescdziesiat
dwa
nazwiska
i
szesć
dni!


Wrócił
na
parking
po
swój
samochód.
Za
przywilej
przebywania
na
urlopie
płacił



szesć
dolarów
dziennie.
Wreczył
dozorcy
pieniadze
i
pojechał
do
swojego
mieszkania,
które
miesciło
się
w
południowo_zachodniej
czesci
Ulicy
.
Było
po
godzinie
szczytu
i
ruch
był
nieco
mniejszy.
Mark
rzucił
klucze
Simonowi
i
zawołał
przez
ramie:


-Tylko
się
przebiorę
i
zaraz
znowu
wyjeżdżam!


Poszedł
do
windy
i
pojechał
do
siebie,
na
ósme
pietro.
Wział
prysznic,
ogolił
się
pospiesznie
i
ubrał
się
bardziej
swobodnie
niż
na
spotkanie
z
dyrektorem.
Czas
na
przyjemniejszą
czesć
dnia.


Kiedy
zszedł
na
dół,
jego
wóz
stał
obrócony
frontem
do



wyjazdu
tak,
żeby
-jak
mawiał
Simon
-miał
szybki
start.
Pojechał
do
dzielnicy
Georgetown,
skrecił
w
prawo
w
Trzydziestą
Ulicę
i
zaparkował
przed
domem
Elizabeth.
Była
to
niewielka
elegancka
willa
z
czerwonej
cegły.
Albo
bardzo
dobrze
zarabiała,
albo
dostała

od
ojca.
Od
ojca!
Przypomniał
mu
się
nagle...


Stała
w
progu
i
wygladała
równie
pieknie,
jak
w
jego
marzeniach.
To
dobrze.
Miała
na
sobie
długą
czerwoną
suknię
ze
stojacym
kołnierzykiem,
która
pasowała
doskonale
do
jej
ciemnych
oczu
i
włosów.


-Czy
wejdzie
pan
do
srodka,
czy
zostanie
przed
drzwiami,
jak
chłopiec
na
posyłki?



-Postoję
i
bedę
się
na
panią
gapił.
Zawsze
urzekały
mnie
piekne,
ale
i
madre
kobiety.
Czy
nie
uważa
pani,
że
to
dobrze
o
mnie
swiadczy?


Elizabeth
rozesmiała
się
i
zaprowadziła
go
w
głab
mieszkania.


-iech
pan
siada.
Mysle,
że
drink
dobrze
panu
zrobi.


Podała
mu
szklankę
piwa,
o
które
poprosił,
i
usiadła
w
fotelu.


-Przypuszczam,
że
nie
ma
pan
ochoty
mówić
o
tej
strasznej
historii
z
moim
listonoszem?


-ie
-przyznał
Mark
-wolę



o
tym
nie
mówić
i
to
z
różnych
powodów.
Elizabeth
usmiechneła
się
ze
zrozumieniem.


-Mam
nadzieje,
że
schwyta
pan
łajdaka,
który
to
zrobił
powiedziała
i
spojrzała
mu
prosto
w
oczy.
Wstała
i
odwróciła
płyte.
-Czy
pan
lubi

muzyke?
-zapytała
już
wesołym
tonem.


-ie
jestem
wielkim
wielbicielem
Haydna.
Przepadam
za
Mahlerem,
Beethovenem,
Aznavourem
i
pania.


Zarumieniła
się
lekko.


-Kiedy
wczoraj
wieczorem
nie
zjawił
się
pan,
zadzwoniłam
do



panskiego
biura
-przyznała
się
nagle
Markowi.
Zaskoczyło
go
to,
ale
i
ucieszyło.
-Odezwała
się
jakaś
dziewczyna.
Powiedziała,
że
pana
nie
ma,
ale
że
jest
pan
bardzo
zajety,
wiec
nie
zostawiłam
żadnej
wiadomosci.


-To
była
Polly.
Ma
wielki
instynkt
opiekunczy.


-I
jest
ładna?
-usmiechneła
się
Elizabeth
z
pewnoscią
siebie
kobiety,
która
wie,
że
jest
piekna.


-Ani
tak,
ani
nie.
Ale
zapomnijmy
o
Polly.
Pani
musi
być
głodna,
ale
ja
nie
dam
pani
tego
dawno
obiecanego
befsztyka.
Zamówiłem
stolik
w
Tio
Pepe
na
dziewiata.



-Swietnie
-powiedziała.
-
skoro
udało
się
panu
zaparkować
wóz,
to
może
pójdziemy
piechota?


-Doskonale.


Wieczór
był
piekny
i
chłodny,
a
Mark
odczuwał
potrzebę
spaceru
na
swieżym
powietrzu.
Przeszkadzała
mu
tylko
nieodparta
cheć
ogladania
się
za
siebie.


-Rozglada
się
pan
za
inną
kobieta?
-zagadneła
go
Elizabeth.


-Ależ
skad!
-zaprzeczył.
-
Jakżebym
mógł
majac
przy
sobie
pania?
-zareplikował
lekkim
tonem.
Zrozumiał,
że
jest



podejrzliwa.
Zmienił
szybko
temat.
-Czy
pani
lubi
swoją
prace?


-Prace?
-zdziwiła
się
Elizabeth,
jakby
nie
uważała
tego,
co
robi,
za
prace.
-Pan
ma
na
mysli
moje
życie?
Ja

pracą
żyje.
Przynajmniej
do
tej
pory.


Spojrzała
na
Marka
z
powaga.


-Ale
nienawidzę
tego
szpitala.
Jest
zbiurokratyzowany,
stary
i
brudny,
pełen
małych
urzedników,
którym
własciwie
wcale
nie
zależy
na
tym,
żeby
pomagać
ludziom.
Dla
nich
to
jest
po
prostu
sposób
zarabiania
na
życie.
ie
dalej
jak
wczoraj
musiałam
zagrozic,



że
odejde,
żeby
zmusić
dyrekcję
do
pozostawienia
w
szpitalu
bezdomnego,
samotnego
starca.


Szli
Trzydziestą
Ulica.
Mark
z
przyjemnoscią
słuchał,
jak
Elizabeth
mówi
o
swojej
pracy.
Była
ożywiona,
pewna
siebie,
ale
nie
była
zarozumiała,
co
tak
czesto
cechuje
zawodowo
pracujace
kobiety.
Mówiła
o
sentymentalnym
Jugosłowianinie,
który
spiewał
teskne
piesni
o
miłosci
w
tym
swoim
niezrozumiałym
jezyku,
podczas
gdy
robiła
mu
opatrunek
i
który,
w
porywie
wdziecznosci
i
sympatii,
ugryzł

nagle
lekko
w
ucho.


Mark
smiejac
się
ujał

pod
ramie.



-Powinna
pani
zażadać
dodatku
za
narażanie
życia
na
służbie.


-ie
miałabym
do
niego
żalu,
gdyby
tak
nie
fałszował.


Kierowniczka
sali
zaprowadziła
ich
do
stolika
tuż
przy
parkiecie,
na
którym
za
chwilę
miały
się
odbywać
wystepy.
Ale
Mark
zaprotestował
i
poprosił
o
stolik
w
głebi
sali,
w
kacie.
Pod
pretekstem,
że
tam
bedzie
można
swobodniej
rozmawiac.
Usiadł
tyłem
do
sciany.
Wiedział,
że
wybór
tego
stolika
i
tak
nie
przekona
Elizabeth.
Musiała
zrozumiec,
że
coś
jest
nie
w
porzadku,
ale
nie
chciała
zadawać
mu
pytan.


Młody
kelner
o
sniadej
twarzy



zapytał,
jakie
podać
koktajle.
Elizabeth
poprosiła
o
margerite,
Mark
o
szprycera.


-Co
to
jest
szprycer?
-
zainteresowała
się
Elizabeth.


-Białe
wino,
pół
na
pół
z
wodą
sodową
i
mnóstwo
lodu.
ie
ma
nic
wspólnego
z
Hiszpania.
Taki
James
Bond
dla
ubogich.


Rozesmiała
sie.


Pod
wpływem
miłej
atmosfery
lokalu
Mark
powoli
rozluzniał
sie.
Odpreżył
się
po
raz
pierwszy
od
dwudziestu
czterech
godzin.
Rozmawiali
o
filmach,
o
muzyce,
ksiażkach
i
uniwersytecie
Yale.
W
swietle
swiec
na
pieknej
twarzy
Elizabeth
malowała
się
to



powaga,
to
wesołosc.
Mark
był
nią
coraz
bardziej
oczarowany.
Przy
całej
swojej
inteligencji
i
samodzielnosci
miała
w
sobie
mnóstwo
kobiecosci
i
wdzieku.


Zamówili
paelle.
Mark
pytał
Elizabeth,
jak
jej
ojciec
został
senatorem,
jak
przebiegała
jego
kariera,
o
jej
dziecinstwo
w
Connecticut.
Miał
wrażenie,
że
niezbyt
chetnie
podejmuje
ten
temat.
Trudno
mu
było
zapomnieć
o
tym,
że
jej
ojciec
figuruje
na
liscie
podejrzanych.
Spróbował
przeniesć
rozmowę
na
osobę
jej
matki.
Wtedy
Elizabeth
odwróciła
oczy
i
zdawało
mu
sie,
że
zbladła.
Po
raz
pierwszy
przeszyło
go
przykre
uczucie
podejrzliwosci,
które
zakłócało
mu
jasną
wizję



osobowosci
Elizabeth,
i
napełniło
go
lekkim
niepokojem.
Była
jego
pierwszą
piekną
przygodą
od
dłuższego
czasu,
bronił
się
przed
utratą
zaufania
do
niej.
Czyżby
to
było
możliwe?
Czy
mogła
być
w
to
zamieszana?
ie,
oczywiscie,
że
nie.
Trzeba
przestać
o
tym
myslec.


Rozpoczeły
się
wystepy
hiszpanskich
artystów.
Mark
i
Elizabeth
przestali
rozmawiac.
Elizabeth
odwróciła
się
twarzą
do
parkietu,
wiec
Mark
nie
mógł
się
jej
przygladac,
ale
sam
fakt,
że
obok
niej
siedzi,
sprawiał
mu
przyjemnosc.
Kiedy
wystepy
się
skonczyły,
była
już
godzina
jedenasta
pietnascie.
Skonczyli
paelle,
zamówili
deser
i
kawe.



-Czy
zapali
pani
cygaro?


-ie,
dziekuję
-rozesmiała
się
Elizabeth.
-Doscignełysmy
was
we
wszystkim,
ale
nie
musimy
małpować
waszych
złych
przyzwyczajen.


-To
mi
się
podoba.
Jestem
pewny,
że
bedzie
pani
pierwszą
kobietą
ministrem
zdrowia.


-Chyba
nie
-odpowiedziała.
-Tak
wysoko
na
pewno
nie
zajde.


-Bedę
musiał
się
bardzo
starac,
żeby
utrzymać
się
w
biurze
na
tym
samym
poziomie,
co
pani.


-A
może
przez
jakaś
kobietę



nie
zostanie
pan
dyrektorem
Fbi?


-Jeżeli
nie
zostanę
dyrektorem
Fbi,
to
nie
z
powodu
kobiety
-odparł
Mark
tajemniczo.


-Oto
kawa,
se~norita,
se~nor!


Jeszcze
nigdy
w
życiu
Mark
nie
miał
ochoty
pójsć
do
łóżka
z
kobietą
prosto
z
pierwszej
randki.
Dzisiaj
też
nie
był
pewny,
czy
to
ma
sens,
zresztą
nie
przewidywał
takiej
możliwosci.


Zapłacił
rachunek,
zostawił
dobry
napiwek,
pogratulował
tancerce,
która
piła
kawę
siedzac
przy
stoliku
niedaleko



wyjscia.


a
ulicy
wiało
teraz
nocnym
chłodem.
Mark
znowu
dyskretnie
rozejrzał
się
na
wszystkie
strony.
Kiedy
przechodzili
przez
ulice,
wział
Elizabeth
za
rekę
i
już
jej
nie
puscił.
Szli
rozmawiajac
bez
przerwy.
Wiedzieli,
co
się
z
nimi
dzieje.
Mark
pragnał
jej
coraz
bardziej.
Spotykał
się
ostatnio
z
wieloma
dziewczynami,
ale
z
żadną
nie
miał
ochoty
trzymać
się
za
rece,
ani
przedtem,
ani
potem.
Posepniał
z
minuty
na
minute.
To
chyba
strach
tak
go
rozmiekczał.
Jakiś
samochód
jechał
za
nimi.
Mark
zesztywniał,
ale
Elizabeth
nie
zwróciła
na
to
uwagi.
Wóz
zwolnił,
zrównał
się



z
nimi,
wreszcie
stanał.
Mark
rozpiał
guzik
marynarki.
Bał
się
znacznie
bardziej
o
Elizabeth
niż
o
siebie.
agle
drzwiczki
samochodu
otworzyły
się
i
wyskoczyła
czwórka
nastolatków
-dwie
dziewczyny
i
dwóch
chłopców.
Pobiegli
do
pobliskiego
baru
z
hamburgerami.
Pot
wystapił
Markowi
na
czoło.
Puscił
rekę
Elizabeth.
Spojrzała
na
niego
ze
zdziwieniem.


-Coś
jest
bardzo
nie
tak,
prawda?


-Aha
-odpowiedziała
-ale
proszę
mnie
o
nic
nie
pytac.


Ujeła
jego
rekę
i
silnie

scisneła.
Ruszyli
w
dalszą
droge.
Mark
zamilkł.
Ogarneło



go
nagle
okropne
wspomnienie
potwornych
wydarzeń
poprzedniej
nocy.
Kiedy
doszli
do
drzwi
domu
Elizabeth,
był
już
znowu
zatopiony
myslami
w
swiecie,
którego
tajemnice
znał
tylko
on
i
Halt
Tyson.


-Było
mi
z
panem
bardzo
miło,
to
znaczy
wtedy,
kiedy
był
pan
myslami
ze
mną
-
usmiechneła
się
Elizabeth.


Mark
otrzasnał
sie.


-Bardzo
mi
przykro...


-Czy
chciałby
pan
wstapić
do
mnie
na
kawe?


-I
tak,
i
nie.
Czy
moglibysmy
to
odłożyć
na
inny
dzien?
ie
jestem
dzisiaj



dobrym
kompanem.


Miał
tyle
spraw
do
załatwienia
przed
pójsciem
do
dyrektora
o
siódmej
trzydziesci
rano.
Była
północ,
a
on
nie
spał
już
półtorej
doby.


-Czy
mogę
do
pani
jutro
zadzwonic?


-Bardzo
mi
bedzie
miło.
Badzmy
w
kontakcie,
cokolwiek
by
się
stało.


Te
słowa
miały
stać
się
dla
Marka
czymś
w
rodzaju
talizmanu
na
nastepnych
kilka
dni.
Zapamietał
każde
jej
słowo,
każdy
gest.
Czy
powiedziała
to
na
serio,
dla
żartu,
czy
po
prostu
tak
sobie?
Zakochać
się
tak
nagle?
To
ostatnio
nie
było



modne.
Zawierano
coraz
mniej
małżenstw,
rozwody
były
na
porzadku
dziennym.
Czy
to
możliwe,
że
on,
wsród
tego
wszystkiego,
zakochuje
się
w
tej
kobiecie
po
uszy?


Pocałował

lekko
w
policzek
i
odszedł
rozgladajac
się
bacznie
na
wszystkie
strony.
Elizabeth
zawołała
za
nim:


-Mam
nadzieje,
że
znajdzie
pan
człowieka,
który
zamordował
mojego
listonosza
i
panskiego
Greka!


Panskiego
Greka!
Greka...
Grecki
pop
prawosławny...
Ojciec
Gregory...
Mój
ty
Boże,
dlaczego
o
tym
wczesniej
nie
pomyslał?
a
chwilę
zapomniał
o
Elizabeth
i
szybko
pobiegł
do



swojego
samochodu.
Odwrócił
się
tylko
jeszcze
i
dał
jej
znak
reka.
Patrzyła
za
nim
zdziwionym
wzrokiem
zastanawiajac
sie,
co
też
takiego
powiedziała.
Mark
wpadł
do
wozu
i
pojechał,
jak
tylko
mógł
najszybciej,
do
domu.
Musi
znalezć
numer
telefonu
tego
popa.
Przypomniał
sobie
greckiego
duchownego,
którego
spotkał
w
szpitalu
przed
winda.
Próbował
odtworzyć
sobie
jego
wyglad.
Dlaczego
wydał
mu
się
teraz
dziwny.
Co
w
nim
było
niewłasciwego?
Cos,
ale
co?
Coś
w
jego
twarzy!
Oczywiscie!
Oczywiscie,
jak
mógł
być
takim
idiota?


atychmiast
po
wejsciu
do
mieszkania
zatelefonował
do
Waszyngtonskiego
Biura.
Dyżurujaca
w
centrali
Polly

zdziwiła
sie.


-Przecież
jesteś
na
urlopie?


-I
tak,
i
nie.
Czy
masz
numer
telefonu
ojca
Gregory?


-A
któż
to
jest?


-Grecki
ksiadz
prawosławny,
z
którym
czasami
kontaktował
się
Stames.
To
był
chyba
jego
spowiednik.


-Masz
racje.
Przypominam
sobie.


Sprawdziła
coś
w
kartotece
Stamesa
i
podyktowała
Markowi
numer.
Mark
zapisał
go
i
odłożył
słuchawke.
Oczywiscie,
oczywiscie.
Ależ
z
niego
duren...
przecież
to
jasne!



Było
już
dobrze
po
północy,
ale
mimo
to
wykrecił
numer
popa.
Dopiero
po
dłuższej
chwili
ktoś
podniósł
słuchawke.


-Ojciec
Gregory?


-Tak.


-Czy
wszyscy
prawosławni
greccy
ksieża
noszą
brody?


-W
zasadzie
tak.
Ale
kto
mówi?
Cóż
to
za
głupie
pytanie
i
to
w
srodku
nocy?


-azywam
się
Mark
Andrews,
jestem
specjalnym
agentem
Fbi.
Pracowałem
pod
ickiem
Stamesem.


Rozespany
człowiek
obudził
się
nagle.



-Już
rozumiem.
W
czym
mogę
panu
pomóc?


-Ojcze,
wczoraj
wieczorem
sekretarka
pana
Stamesa
poprosiła
pana
o
przyjechanie
do
szpitala
Wilsona
do
Greka
z
postrzałową
raną
w
nodze,
prawda?


-Tak,
zgadza
sie,
panie
Andrews.
Ale
w
pół
godziny
pózniej
ktoś
inny
zatelefonował.
Własnie
zabierałem
się
do
wyjscia.
Powiedział,
że
nie
muszę
się
już
fatygowac,
ponieważ
pan
Casefikis
został
wypisany
ze
szpitala.


-Został
co?



-Wypisany
ze
szpitala.


-Czy
ten
człowiek
przedstawił
sie?


-ie,
nic
wiecej
nie
powiedział.
Myslałem,
że
to
ktoś
od
was.


-Ojcze,
czy
mogę
przyjsć
do
ojca
o
ósmej
rano?


-Ależ
oczywiscie,
mój
synu.


-Czy
ojciec
może
mnie
zapewnic,
że
nie
powie
nikomu,
ale
to
nikomu,
o
naszej
rozmowie?


-Jeżeli
sobie
tego
życzysz,
synu.


-Dziekuje,
ojcze.



Mark
odłożył
słuchawkę
i
spróbował
zebrać
mysli.
Tamten
człowiek
był
wyższy
ode
mnie,
musiał
mieć
ponad
metr
osiemdziesiat
wzrostu.
Czy
był
ciemnoskóry,
czy
było
to
tylko
ogólne
wrażenie
z
powodu
czarnej
sutanny?
a
pewno
miał
ciemne
włosy
i
duży
nos.
Tak,
Mark
pamietał
ten
duży
nos...
nie,
nie
pamietał
koloru
jego
oczu,
ale
duży
nos
tak...
i
cieżki
podbródek...
cieżki
podbródek.
Zapisał
to
wszystko
w
notesie.
Duży,
masywny
meżczyzna,
wyższy
ode
mnie,
wydatny
nos,
szeroka
szczeka,
wydatny
nos,
szeroka...
Głowa
opadła
mu
na
blat
biurka.
Zasnał.



5
marca,
sobota


godz.
#/6#32
rano


Mark
obudził
sie,
ale
nie
od
razu
oprzytomniał.
W
jego
głowie
kłebiły
się
bezładne
mysli.
agle
przypomniała
mu



się
Elizabeth
i
usmiechnał
sie.
Ale
zaraz
uswiadomił
sobie,
co
stało
się
z
ickiem
Stamesem,
i
ciarki
przeszły
mu
po
plecach.
Wreszcie
na
orbitę
jego
wyobrazni
wypłynał
dyrektor.
Dopiero
wtedy
oprzytomniał
całkowicie
i
usiłował
odczytać
z
zegarka
godzine.
Szósta
trzydziesci
piec!
Jezus,
Maria!
Skoczył
na
równe
nogi.
Całą
noc
przespał
w
fotelu
przed
biurkiem.
Bolał
go
kark.
Rozebrał
sie,
pobiegł
do
łazienki
i
stanał
pod
prysznicem.
W
pospiechu
nie
uregulował
temperatury
i
lodowata
woda
całkowicie
przywróciła
mu
przytomnosc.
Wyskoczył
spod
strumienia
wody
i
chwycił
recznik.
Szósta
czterdziesci.
amydlił
twarz
i
ogolił
się
pospiesznie
i
bardzo



niedokładnie.
Psiakrew!
Trzy
zaciecia!
Woda
kolonska
piekła
jak
licho.
Szósta
czterdziesci
trzy!
ałożył
czystą
koszule,
przełożył
wczorajsze
spinki,
jeszcze
tylko
swieże
skarpetki,
buty
te
same,
nowe
ubranie,
wczorajszy
krawat.
Rzut
oka
do
lustra:
dwa
zaciecia
jeszcze
krwawiły
-a
niech
to
licho!
Wrzucił
do
teczki
pozbierane
z
biurka
papiery
i
pobiegł
do
windy.
Tym
razem
szczescie
mu
dopisało:
stała
na
górnym
pietrze.
Kiedy
zjechał
na
dół,
była
szósta
czterdziesci
szesc.


-Hej,
Simon!


Młody
człowiek
ani
drgnał.
Spał
głebokim
snem
w
małej
dyżurce
przy
garażu.



-Dzień
dobry.
a
litosć
boska,
czy
już
ósma?


-ie,
za
trzynascie
siódma.


-Dokad
się
pan
wybiera?
a
jakaś
chałture?
-zapytał
Simon
przecierajac
jedną
reką
oczy,
a
drugą
podajac
Markowi
kluczyki
od
samochodu.
Mark
usmiechnał
sie,
ale
nie
miał
czasu
na
rozmowe.
Zresztą
Simon
już
znowu
zasnał.


iezawodny
Mercedees
zapalił
za
pierwszym
razem.
Wyjazd
na
ulicę
-szósta
czterdziesci
osiem!
ie
przekraczać
szybkosci.
ie
wolno
kompromitować
Biura.
a
rogu
Szóstej
Ulicy
czerwone
swiatło.
Szósta
piecdziesiat.
Ulica
G
i
skret
w
Siódma.
Znowu
czerwone

swiatło.
Skrzyżowanie
Independence
Avenue
-szósta
piecdziesiat
trzy.
arożnik
Siódmej
Ulicy
i
Pennsylvania
Avenue
-widać
już
budynek
Fbi
-szósta
piecdziesiat
piec.
Wjazd
na
parking,
hamulec.
Machniecie
legitymacją
przed
oczami
strażnika,
bieg
do
windy
-szósta
piecdziesiat
siedem.
Siódme
pietro.
Szósta
piecdziesiat
osiem.
Bieg
przez
korytarz,
skret
w
prawo,
pokój
7074,
drzwi,
pani
Mcgregor
podnosi
wzrok,
Mark
mija

zgodnie
z
poleceniem,
puka
w
drzwi
gabinetu
dyrektora,
nikt
nie
odpowiada,
wchodzi
do
srodka,
tak
jak
mu
kazano,
dyrektora
nie
ma,
szósta
piecdziesiat
dziewiec,
opada
na
głeboki
fotel,
dyrektor
się
spóznia,
na
ustach
Marka



usmiech
zadowolenia.
Do
siódmej
brakuje
teraz
trzydziestu
sekund.
Rozglada
się
od
niechcenia
po
pokoju,
tak
jakby
czekał
tu
od
godziny.
Patrzy
na
stary
zegar.
Zegar
bije.
Raz,
dwa,
trzy,
cztery,
piec,
szesc,
siedem.


Drzwi
otwierają
sie,
wchodzi
dyrektor.
-Dzień
dobry,
Andrews.
-ie
patrzy
na
Marka,
lecz
na
scienny
zegar.
-Ten
zegar
zawsze
spieszy
się
troche.
-Milczenie.
Zegar
na
wieży
budynku
Starej
Poczty
bije
siódma.


Dyrektor
siedzi
w
fotelu
za
biurkiem.
Znowu
położył
wielkie
rece
na
blacie.


-Zaczniemy
od
moich



informacji.
Zdołalismy
zidentyfikować
kierowcę
Lincolna,
który
poszedł
na
dno
Potomaku
razem
ze
Stamesem
i
Calvertem.


Dyrektor
otwiera
teczke,
na
której
widnieje
napis
"scisle
tajne"
i
zaglada
do
srodka.
Co
tam
mogło
byc?
Cos,
czego
Mark
nie
widział,
a
co
może
powinien
był
wiedziec?


-Własciwie
nie
ma
tu
nic
istotnego.
Hans
Dieter
Gerbach.


iemiec.
Bonn
informuje,
że
pieć
lat
temu
był
pionkiem
w
monachijskim
gangu.
Potem
zniknał
im
z
oczu.
Prawdopodobnie
przebywał
przez
pewien
czas
w
Rodezji,
gdzie
miał
kontakty
z
Cia.
Ale
ta
instytucja
nie
kwapi
się
z

pomocą
dla
nas.
ie
spodziewam
się
od
nich
istotnych
informacji
przed
czwartkiem.
Czasami
zastanawiam
sie,
po
czyjej
oni

stronie.
W
1980
roku
Gerbach
zjawił
się
w
owym
Jorku,
ale
tam
jakoś
niczym
się
nie
wsławił.

same
plotki
i
przypadkowe
informacje.
Szkoda,
że
nie
żyje.


Mark
przypomniał
sobie
zwłoki
zabitych
ludzi
w
szpitalu
Wilsona
i
nie
odczuwał
żalu.


-Ale
jest
inny
interesujacy
fakt.
Otóż
obydwie
tylne
opony
samochodu
Stamesa
i
Calverta
były
przedziurawione.
Uszkodzenia
te
mogły
pochodzić
sprzed
spadniecia
samochodu
do
rzeki.
Ludzie
z
laboratorium
sadza,
że

to
dziury
po



kulach.
Jeżeli
tak
jest
naprawde,
to
sprawcą
strzałów
musiał
chyba
być
mistrz
olimpijski.


Dyrektor
właczył
interkom.


-Pani
Mcgregor,
proszę
do
mnie
poprosić
dyrektora
Rogersa.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.


-Ludzie
Rogersa
znalezli
firme,
dla
której
pracował
Casefikis.
Może
to
nam
coś
da.


Zastepca
dyrektora
zastukał
do
drzwi,
wszedł,
usiadł
na
wskazanym
mu
fotelu
i
usmiechnał
się
do
Marka.


-Opowiedz,
co
wiesz,
Matt.



-Własciciel
Złotej
Kaczki
nie
był
rozmowny.
Bał
sie,
że
bedzie
miał
przykrosci
za
przekroczenie
przepisów
o
zatrudnianiu
cudzoziemców.
Zagroziłem
mu,
że
zamkniemy
lokal,
jeżeli
nie
bedzie
gadac.
W
koncu
przyznał
sie,
że
pracował
u
niego
człowiek
odpowiadajacy
rysopisowi
Casefikisa.
Dwudziestego
czwartego
lutego
posłał
go
do
Georgetown
Inn
przy
Wisconsin
Avenue
do
obsługi
małego
bankietu.
Urzadzał
go
facet
nazwiskiem
Lorenzo
Rossi.
Zażadał
kelnera,
który
nie
zna
angielskiego.
Zapłacił
gotówka.
Sprawdzilismy
Rossiego
przez
wszystkie
komputery,
ale
bez
skutku.
Jest
to,
oczywiscie,
fałszywe
nazwisko.
W
Georgetown



Inn
potwierdzono
te
informacje.
Własciciel
oswiadczył,
że
pan
Rossi
wynajał
pokój
dwudziestego
czwartego
lutego
i
zapłacił
gotówką
z
góry
i
za
pokój,
i
za
obiad.
Ale
bez
obsługi.
Rossi
miał
metr
osiemdziesiat
wzrostu,
cerę
ciemna,
ciemne
włosy,
żadnych
znaków
szczególnych,
słoneczne
okulary.
Wygladał
na
Włocha.


ikt
w
hotelu
nie
ma
pojecia,
kto
tego
dnia
przyszedł
do
jego
pokoju
na
ten
obiad.
Wszystko
to
razem
wiele
nam
nie
da.
-Zgadzam
się
-warknał
dyrektor.
-a
podstawie
tego
opisu
moglibysmy
zgarnać
z
ulicy
każdego
Włocha.
Gdybysmy
mieli
pieć
lat
a
nie
pieć
dni...
Andrews,
czy
dowiedział
się
pan
czegoś
nowego
w



szpitalu?


-Tam
jest
piekło.
Ludzie
wchodzą
i
wychodzą
przez
cały
dzień
i
wiekszą
czesć
nocy.
Lekarze
i
pielegniarki
pracują
na
trzy
zmiany.
ie
znają
się
nawet
miedzy
soba,
a
cóż
dopiero
mówić
o
przybyszach
z
zewnatrz.
Można
by
się
tam
krecić
przez
cały
dzień
z
siekierą
na
ramieniu
i
nikt
nie
zapytałby
człowieka,
kim
jest
i
co
tam
robi.


-o
tak
-przerwał
mu
Tyson.
-Wiec
jakie

rezultaty
panskiej
pracy
z
ostatnich
dwudziestu
czterech
godzin?


Mark
otworzył
służbowy
notes
oprawny
w
niebieski
plastyk.
Powiedział,
że
w
grę
wchodzi



jeszcze
szescdziesieciu
dwóch
senatorów.
Pozostałych
trzydziestu
osmiu
przebywało
dwudziestego
czwartego
lutego
poza
Waszyngtonem.
Podał
dyrektorowi
listę
nazwisk.


-Sporo
grubych
ryb
w
tej
metnej
wodzie
-mruknał.
-
Proszę
mówić
dalej.


Mark
opisał
spotkanie
z
greckim
prawosławnym
ksiedzem.
Spodziewał
sie,
że
zostanie
ostro
skarcony
za
to,
że
nie
zareagował
natychmiast
na
brak
brody
u
rzekomego
duchownego.


ie
omylił
sie.
Wysłuchał
nagany
i
mówił
dalej:
-Mam
spotkanie
z
ojcem
Gregorym
o
godzinie
ósmej,
potem
mam
zamiar
zobaczyć
się
z



żoną
Casefikisa.
ie
wiem,
czy
dowiem
się
od
nich
czegoś
istotnego,
ale
sadze,
że
trzeba
spróbowac.
Potem
chcę
wrócić
do
Biblioteki
Kongresowej,
pogrzebać
w
aktach
i
spróbować
znalezć
przyczyne,
dla
której
jeden
z
tych
szescdziesieciu
dwóch
senatorów
mógłby
chcieć
zabić
panią
Kane.


-Spróbujmy
ich
uszeregować
w
kilku
kategoriach
-
zaproponował
dyrektor.
-

ajpierw
przynależnosć
partyjna,
potem
udział
w
komitetach,
interesy
poza
Kongresem,
wreszcie
osobiste
powiazania
z
prezydentem.
iech
pan
nie
zapomina,
Andrews,
że
ten
człowiek
był
dwudziestego
czwartego
lutego
w
czasie
obiadu
w
Georgetown
Inn.
To

powinno
zredukować
liczbę
podejrzanych.


-Tak,
ale
przypuszczam,
że
oni
wszyscy
tego
dnia
gdzieś
byli
na
obiedzie...


-Oczywiscie,
panie
Andrews,
ale
nie
w
pokojach
hotelowych.
Wielu
z
nich
musiało
być
w
miejscach
publicznych
albo
na
oficjalnych
przyjeciach
z
wyborcami
czy
z
federalnymi
urzednikami.
Musi
pan
to
stwierdzic,
ale
bez
budzenia
podejrzen.


-Jak
radzi
mi
pan
zabrać
się
do
tego?


-To
proste.
Zadzwoni
pan
do
sekretarki
każdego
z
senatorów
i
zapyta,
czy
jej
szef
mógłby



przyjać
zaproszenie
na
obiad
urzadzany...
-zastanowił
się
przez
chwilę
-powiedzmy
przez
Komitet
Ochrony
Srodowiska
Miejskiego.
Poda
jej
pan
date.


a
przykład
piaty
maja
i
zapyta,
czy
senator
brał
już
udział
w
jednym
z
poprzednich
obiadów
komitetu...
-dyrektor
zajrzał
do
kalendarza
-w
dniach
siedemnastym
stycznia
i
dwudziestym
czwartym
lutego.
Chce
się
pan
upewnic,
bo
byli
senatorzy,
którzy
przyjeli
zaproszenie,
ale
się
nie
zjawili,
a
kilku
przyszło
w
ogóle
bez
zaproszen.
Powie
pan
na
zakonczenie,
że
pisemne
zaproszenie
zostanie
doreczone
w
odpowiednim
czasie.
Sekretarki
nie
bedą
pamietały,
oczywiscie,
o
tym
telefonie,
a
jeżeli
któraś
przypomni
sobie
o

piatym
maja,
to
nas
to
już
nie
bedzie
obchodzic.
Jedno
jest
pewne:
żaden
senator
nie
wtajemniczyłby
swojej
sekretarki
w
plany
zgładzenia
prezydenta.


Zastepca
dyrektora
skrzywił
się
lekko.


-Jeżeli
sprawa
się
wyda,
to
wybuchnie
piekło.
Zostaniemy
znowu
posadzeni
o
stosowanie
nieczystych
metod
sledztwa,
jak
za
czasów
Watergate.


-To
nic,
Matt.
Jeżeli
prezydent
dowie
sie,
że
jeden
z
jej
braci
senatorów
chciał
jej
wbić
nóż
w
plecy,
to
nie
uzna
tych
metod
za
nieczyste.


-ie
mamy
dostatecznych



dowodów,
panie
dyrektorze...


-To
pan
je
musi
zdobyc,
Andrews,
bo
inaczej
wszyscy
bedziemy
musieli
poszukać
sobie
innej
pracy.
Może
mi
pan
wierzyc.


Wierze,
wierze,
pomyslał
Mark.


-W
tym
przypadku
mamy
jedną
mocną
nić
-ciagnał
dyrektor
-
wiemy
na
pewno,
że
jest
wmieszany
senator.
Ale
mamy
też
tylko
pieć
dni.
Jeżeli
do
czwartku
nie
rozwiażemy
tej
zagadki,
to
znowu
przez
dziesiatki
lat
ludzie
bedą
się
doszukiwali
powiazań
miedzy

zbrodnia,
a
tym,
co
zdarzyło
się
w
Dallas.
A
pan
bedzie
mógł
zbić
fortunę
na
ksiażce
na
ten



temat.


Może
ma
racje,
pomyslał
Mark.


-I
jeszcze
jedno,
Andrews.


iech
pan
się
za
bardzo
nie
przejmuje.
Poinformowałem
szefa
tajnej
służby,
ale
powiedziałem
mu
tylko
tyle,
ile
zawiera
panski
raport.
Tak,
jak
umówilismy
się
wczoraj.
To
nam
daje
swobodę
działania
do
dziesiatego
marca.
Mam
w
zanadrzu
inny
plan,
na
wypadek,
gdyby
nie
udało
się
nam
do
tego
czasu
ustalic,
kto
jest
Kasjuszem,
ale
na
razie
nie
chcę
wam
tym
zaprzatać
głowy.
Rozmawiałem
także
z
chłopcami
z
Wydziału
Zabójstw.
a
razie
nic
nie
znalezli.
Może
pana
zainteresować
fakt,
że
już
rozmawiali
z
żoną
Casefikisa.

Czyli,
że
ich
głowy
pracują
trochę
szybciej
niż
panska.


-Może
nie
mają
tylu
spraw
na
tych
swoich
głowach
-wtracił
zastepca
dyrektora.


-Chyba
nie.
Okey,
Andrews,
niech
pan
z
nią
pogada,
może
to
coś
da.
Może
oni
coś
przeoczyli,
no
i
niech
pan
się
rozchmurzy.
Zrobił
pan
piekną
robote.
Może
dzisiejszy
dzień
przyniesie
coś
nowego.
To
by
chyba
było
wszystko.
ie
marnujmy
wiecej
panskiego
czasu.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze
-Mark
wstał.


-Przepraszam,
że
nie
poczestowałem
pana
kawa.



Mark
o
mały
włos
nie
powiedział,
że
poprzednim
razem
i
tak
nie
zdażył
jej
wypic.
Kiedy
wychodził,
usłyszał,
jak
dyrektor
zamawia
kawę
dla
siebie
i
Rogersa.
Postanowił
sobie
pozwolić
na
zjedzenie
sniadania,
i
spokojnie
przemysleć
sytuacje.
Poszedł
na
poszukiwanie
kafeterii.


Dyrektor
wypił
kawe,
po
czym
poprosił
panią
Mcgregor
o
przysłanie
mu
pewnego
człowieka.
Ów
anonimowy
człowiek
zjawił
się
niemal
natychmiast
z
szarą
teczką
pod
pacha.
ie
musiał
pytać
dyrektora
o
instrukcje.
Położył
teczkę
na
biurko
i
wyszedł
bez



słowa.


-Dziekuję
-powiedział
dyrektor
do
zamykajacych
się
drzwi.


Otworzył
teczkę
i
przegladał
jej
zawartosć
przez
dobre
dwadziescia
minut.
Od
czasu
do
czasu
usmiechał
sie,
a
nawet
wybuchał
cichym
smiechem,
ku
zdziwieniu
Rogersa.
Były
w
tej
teczce
fakty
o
Marku,
których
nawet
on
sam
nie
znał.
Dyrektor
wypił
drugą
filiżankę
kawy,
zamknał
teczkę
i
schował

do
szuflady
w
biurku,
pochodzacym
z
czasów
królowej
Anny.
Biurko
ukrywało
w
sobie
sekrety,
o
których
nawet
królowej
nigdy
się
nie
sniło.



Sniadanie
okazało
się
znacznie
lepsze
niż
to,
jakie
podawano
w
Waszyngtonskim
Biurze
Fbi.
Tam,
w
parterowej
kafeterii
jedzenie
było
naprawdę
równie
ohydne,
jak
cały
budynek,
i
żeby
porzadnie
zjesc,
trzeba
było
isć
do
barku
po
drugiej
stronie
ulicy.
Inna
sprawa
że
wolałby
teraz
raczej
tam
pójsc,
niż
zejsć
do
podziemnego
garażu
po
Mercesa.


ie
zauważył
człowieka
obserwujacego
go
z
drugiej
strony
ulicy,
ale
zastanawiał
sie,
czy
granatowy
Ford
jedzie
za
nim
przypadkowo.
Jeżeli
nie,
to
kto
kogo
sledzi?
Kto
kogo
pilnuje?
Tuż
przed
ósmą
przybył
do
cerkwi
ojca
Gregory'ego.
Pop



zaprosił
go
do
domu.
Mark
zapewnił
go,
że
jest
po
sniadaniu,
ale
to
nie
powstrzymało
ojca
przed
usmażeniem
mu
dwóch
jaj
na
bekonie.
Podał
je
Markowi
z
dwiema
grzankami,
marmoladą
i
kawa.
iewiele
mógł
dodać
do
tego,
co
już
powiedział
przez
telefon.
Westchnał
na
wspomnienie
dwóch
zamordowanych
ludzi,
a
jego
półokragłe
okulary
zadrżały
na
koncu
grubego
nosa.


-Czytałem
szczegóły
morderstwa
w
gazecie.


Czerwone
policzki
i
wielki
brzuch
ksiedza
mogły
doprowadzić
mało
pobożnych
ludzi
do
wniosku,
że
ojciec
Gregory
w
oczekiwaniu
Królestwa



iebieskiego
znajduje
na
razie
pociechę
w
życiu
doczesnym.
Kiedy
rozmowa
zeszła
na
icka
Stamesa,
szare
oczy
popa
zabłysły.
Policjant
i
duchowny
musieli
mieć
kilka
wspólnych
tajemnic.
Ten
człowiek
w
sutannie
nie
był
zwykłym
dewotem.
-Czy
istnieje
jakiś
zwiazek
pomiedzy
zbrodnią
w
szpitalu
a
smiercią
icka?
-zapytał
nagle
ojciec
Gregory.


Pytanie
to
zaskoczyło
Marka.


ie
spodziewał
się
go.
Kłamstwo
wobec
osoby
duchownej,
nawet
prawosławnej,
wydawało
mu
się
czymś
znacznie
gorszym
niż
codzienne
oszukiwanie
ludzi
dla
dobra
sledztwa.

-Absolutnie
żadnego
powiedział
jednak
bez
wahania.
-To
był
po
prostu
jeden
z
tych
strasznych
wypadków
drogowych.


-Jeden
z
tych
dziwnych
zbiegów
okolicznosci?
duchowny
patrzył
na
Marka
znad
okularów
przenikliwym
wzrokiem.
Był
równie
sceptyczny
co
Grant


anna.
-Jest
jeszcze
jedna
rzecz.
Trudno
jest
sobie
przypomnieć
dokładnie
słowa
tego
człowieka,
który
zadzwonił,
mówiac,
żebym
się
nie
trudził
do
szpitala.
Ale
jestem
pewny,
że
to
był
wykształcony
człowiek.
Ze
sposobu,
w
jaki
się
wyrażał,
odniosłem
wrażenie,
że
jest
to
inteligent.
Sam
nie
wiem,
co
chcę
przez
to
powiedziec,
może
to,
że
ten
człowiek
ma
wprawę
w

okłamywaniu
innych.
Było
w
nim
coś
z
fachowca...


Ojciec
Gregory
raz
jeszcze
powtórzył:
-Było
w
nim
coś
z
fachowca...
-Słowa
te
chodziły
Markowi
po
głowie,
kiedy
jechał
do
domu,
w
którym,
jak
wiedział,
mieszkała
pani
Casefikis,
domu
przyjaciela,
który
dał
schronienie
jej
rannemu
meżowi.


Mark
pojechał
przez
Connecticut
Avenue,
minał
hotel
Hiltona
i
Ogród
Zoologiczny
i
przekroczył
granicę
stanu
Maryland.
Po
obu
stronach
szosy
pojawiły
się
wesołe,
żółte
krzaki
forsycji.
Connecticut
Avenue
nazywała
się
tu
University
Boulevard.
Po
kwadransie
znalazł
się
na



przedmiesciu
zwanym
Wheaton.
Było
tam
mnóstwo
sklepów,
restauracji,
stacji
benzynowych
i
kilka
domów
mieszkalnych.
Stojac
na
czerwonym
swietle
Mark
zajrzał
do
notesu:
11.501
Elkin
Street.
Blue
Ridge
Manor
Apartments.
Przesadna
raczej
nazwa
dla
kilku
dwupietrowych
budynków
z
wyblakłej
cegły,
okalajacych
Elkin
i
Blue
Ridge.
Zbliżajac
się
do
numeru
11.501
Mark
wypatrywał
miejsca
na
parking.
ie
miał
szczescia.
Wahał
się
przez
chwile,
wreszcie
zdecydował
się
zaparkować
przed
hydrantem.
Zawiesił
tylko
mikrofon
na
lusterku,
żeby
zaznaczyc,

przyjechał
w
służbowej
sprawie.


a
widok
legitymacji
Marka
Ariana
Casefikis
wybuchneła

płaczem.
Mówiła
po
angielsku
znacznie
lepiej
od
meża.
Odwiedziło

już
dwóch
policjantów.
Powiedziała
im,
że
nie
wie
o
niczym.
ajpierw
sympatyczny
oficer
ze
stołecznej
policji
przywiózł
jej
tragiczną
wiadomosć
o
smierci
meża.
Okazał
jej
wiele
współczucia.
Potem
zjawił
się
porucznik
z
Wydziału
Zabójstw
i
zadawał
liczne
pytania
o
sprawach,
o
których
nie
miała
żadnego
pojecia.
A
teraz
ktoś
z
Fbi.
Jej
maż
nigdy
nie
miał
żadnych
kolizji
z
prawem,
a
ona
zupełnie
nie
może
się
domyslec,
kto
do
niego
strzelał
i
dlaczego.
Był
to
łagodny,
Bogu
ducha
winny
człowiek.
Mark
wierzył
jej.


Pani
Casefikis
miała



dwadziescia
dziewieć
lat,
była
mizerna,
niedbale
ubrana,
miała
zwichrzone
włosy
i
szare,
pełne
łez
oczy.
Łzy
te
wyżłobiły
w
ciagu
trzech
dni
dwie
bruzdy
na
jej
policzkach.
Była
rówiesniczką
Marka.
ie
miała
kraju,
a
teraz
została
nawet
bez
meża.
Co
z
nią
bedzie?
Mark
czuł
się
także
osamotniony,
ale
był
z
pewnoscią
w
lepszej
sytuacji
niż
ta
biedna
kobieta.
Zapewnił
ja,
że
nie
powinna
się
bac,
a
on
osobiscie
skontaktuje
się
z
Urzedem
Imigracyjnym
i
Opieką
Społeczna,
gdzie
na
pewno
przyznają
jej
zasiłek.
To
podniosło

na
duchu
i
rozwiazało
jej
trochę
jezyk.


-iech
pani
się
teraz
dobrze
zastanowi.
Może
przypomni
pani
sobie,
gdzie
maż
pracował
w



dniach
dwudziestego
trzeciego
i
dwudziestego
czwartego
lutego,
były
to
sroda
i
czwartek.
Czy
mówił
coś
na
ten
temat?


ie,
nie
wiedziała
o
niczym.
Angelo
nigdy
nie
zwierzał
się
jej
ze
swoich
zawodowych
spraw.
Znaczna
czesć
jego
robót
miała
charakter
dorywczy,
ponieważ
nie
miał
karty
pracy.
Był
przecież
nielegalnym
imigrantem.
Tak
wiec
Mark
nie
dowiedział
się
niczego.
Ale
to
nie
było
winą
młodej
kobiety.
-Czy
bedę
mogła
pozostać
w
Ameryce?


-Zrobię
wszystko,
co
w
mojej
mocy.
Tyle
pani
przyrzekam.
Pomówię
też
ze
znajomym,
który
jest
greckim
ksiedzem



prawosławnym,
i
poprosze,
żeby
zdobył
jakieś
fundusze
dla
pani,
zanim
zacznie
działać
Opieka
Społeczna.


Stał
już
w
drzwiach.
Był
zniechecony
brakiem
jakichkolwiek
istotnych
informacji
zarówno
od
Ariany
Casefikis,
jak
i
od
ojca
Gregory'ego.


-Ksiadz
już
mi
dał
pieniadze.


Mark

się
wzdrygnał.
Spojrzał
na
kobietę
starajac
się
nie
okazać
specjalnego
zainteresowania.


-Jaki
ksiadz?
-zapytał
obojetnie.



-Przyszedł,
żeby
mi
pomóc.
Wczoraj.
Miły,
bardzo
miły,
bardzo
uprzejmy.
Dał
mi
piecdziesiat
dolarów.


Mark
zesztywniał.
Tamten
znowu
go
wyprzedził.
Ojciec
Gregory
miał
racje.
To
był
zawodowiec.


-Czy
może
go
pani
opisac?


-ie
rozumiem.


-o,
jak
wygladał?


-Wysoki,
chyba
brunet...
-
zaczeła.


Próbował
zachować
spokój.
Był
to
niewatpliwie
ten
sam
człowiek,
z
którym
minał
się
przy
windzie,
ten
sam,
który



powstrzymał
popa
przed
pójsciem
do
szpitala
i
który
niewatpliwie
posłałby
panią
Casefikis
w
slad
za
meżem,
gdyby
cokolwiek
wiedziała.


-Czy
miał
brode?


-Ksieża
zwykle
mają
-
zawahała
się
-ale
nie,
co
do
niego
to
nie
jestem
pewna.


Mark
poradził
jej,
żeby
nie
wychodziła
z
domu
i
to
pod
żadnym
pretekstem.
Powiedział,
że
jeszcze
dzisiaj
przedstawi
jej
sprawę
w
Opiece
Społecznej
i
w
Urzedzie
Imigracyjnym.
Szybko
nauczył
się
kłamac.


auczycielem
jego
był
gładko
wygolony
prawosławny
duszpasterz.

Wskoczył
do
samochodu
i
pojechał
kilkaset
metrów
dalej
na
Georgia
Avenue,
do
najbliższego
automatu
telefonicznego.
akrecił
bezposredni
numer
dyrektora.
Sam
Tyson
podniósł
słuchawke.


-Juliusz.


-Jaki
jest
panski
numer?


W
trzydziesci
sekund
pózniej
automat
zadzwonił.
Mark
zreferował
wszystko
bardzo
dokładnie.


-Wyslę
tam
natychmiast
specjalistę
od
robienia
portretów
pamieciowych.
iech
pan
do
niej
wraca
i
jakoś

zagada.
I
proszę
nie
tracić
głowy.
I
niech
pan
wyciagnie
od



niej
te
piecdziesiat
dolarów.


ie
wie
pan,
czy
to
był
jeden
banknot,
czy
kilka.
Mogą
na
nich
być
odciski
palców.
Telefon
zamilkł.
Mark
westchnał.
Jeżeli
fałszywy
pop
wyprzedzał
go
czasami,
to
dyrektor
zawsze.


Powrócił
do
pani
Casefikis
i
zapewnił
ja,
że
jej
sprawa
bedzie
rozpatrywana
na
najwyższym
szczeblu.
Przyrzekł
sobie,
że
pomówi
o
tym
przy
najbliższej
okazji
z
dyrektorem.
Zapisał
to
sobie
w
notesie.
A
potem
zapytał
obojetnym
tonem:


-Czy
pani
jest
pewna,
że
to
było
piecdziesiat
dolarów?



-O,
tak!
ieczesto
widuję
taki
banknot
i
byłam
mu
wtedy
bardzo
wdzieczna.


-A
czy
pani
pamieta,
co
pani
zrobiła
z

piecdziesieciodolarówka?


-Tak,
poszłam
szybko
do
samu,
żeby
kupić
żywnosc,
zanim
go
zamkna.


-Który
to
był
sam?


-Wheaton,
na
naszej
ulicy.


-Kiedy
to
było?


-Wczoraj
wieczorem,
około
szóstej.


Mark
zdał
sobie
sprawe,
że
nie
ma
ani
chwili
do
stracenia,



ba,
że
może
nawet
być
za
pózno.


-Proszę
pani.
Tu
zaraz
przyjdzie
mój
kolega
z
Fbi
i
poprosi,
żeby
mu
pani
opisała
tego
miłego
ksiedza,
który
pani
pomógł.
Bardzo
panią
prosze,
żeby
pani
sobie
przypomniała,
co
pani
tylko
może.
iech
się
pani
nie
boi.
Robimy
wszystko,
żeby
pani
pomóc.


Zawahał
sie,
ale
zaraz
wyjał
portfel
i
wreczył
jej
piecdziesiat
dolarów.
Usmiechneła
się
po
raz
pierwszy.


-I
jeszcze
jedno.
To
już
moja
ostatnia
prosba.
Jeżeli
ten
grecki
ksiadz
kiedykolwiek
jeszcze
do
pani
przyjdzie,
proszę
mu
nie
mówić
o
naszej



rozmowie,
ale
natychmiast
zadzwonić
do
mnie
pod
ten
numer.


Wychodzac
podał
jej
swoją
wizytówke.
Ariana
Casefikis
skineła
głową
i
odprowadziła
go
do
samochodu
przymglonym
wzrokiem.
ic
nie
rozumiała
i
zupełnie
nie
wiedziała,
któremu
z
tych
meżczyzn
ufac.
Przecież
każdy
z
nich
dał
jej
po
piecdziesiat
dolarów.


Mark
zaparkował
przed
samem
Wheaton.
W
oknie
wisiała
ogromna
reklama
zimnego
piwa,
które
sprzedawano
przy
drzwiach.
ad
oknem
duża
biało_niebieska
fotografia
Kapitolu.
Jeszcze
pieć
dni,
pomyslał
Mark.
Wszedł
do
sklepu.
Było
to
niewatpliwie



przedsiebiorstwo
prywatne,
nie
należace
do
żadnego
koncernu.
Pod
jedną
scianą
stały
kartony
z
piwem,
pod
drugą
skrzynki
z
winem,
a
posrodku
cztery
rzedy
półek
z
konserwami
i
mrożonkami.
Wzdłuż
sciany,
w
głebi
sklepu,
lada
z
miesem.
Rzeznik
był
jedyną
osobą
z
obsługi.
Mark
podszedł
do
niego
i
zaczał
mówic,
zanim
zbliżył
się
do
lady.


-Chciałbym
się
zobaczyć
z
kierownikiem.


Rzeznik
zmierzył
go
podejrzliwym
wzrokiem.


-Po
co?


Mark
pokazał
mu
legitymacje.



Rzeznik
wzruszył
ramionami
i
zawołał
przez
ramie:


-Hej,
Flavio,
Fbi.
Chcą
z
tobą
mówic.


Po
kilku
sekundach
w
drzwiach
znajdujacych
się
na
lewo
od
lady
z
miesem
ukazał
się
kierownik,
tegi
Włoch
o
czerwonej
twarzy.


-Słucham,
czym
mogę
służyc,
panie...


-Andrews
z
Fbi
-Mark
ponownie
się
wylegitymował.


-Okey.
Czego
pan
ode
mnie
chce?
azywam
się
Flavio
Guida
i
jestem
włascicielem
tego
sklepu.
Prowadzę
solidne,
uczciwe
przedsiebiorstwo.



-Tak,
oczywiscie,
proszę
pana.
Po
prostu
mam
nadzieje,
że
może
bedzie
pan
mógł
nam
pomóc.
Prowadzę
dochodzenie
w
sprawie
kradzieży
pieniedzy
i
mam
powody
przypuszczac,
że
wczoraj
została
tu
wydana
skradziona
piecdziesieciodolarówka.
Czy
istnieje
możliwosć
odnalezienia
jej?


-Wszystkie
pieniadze
zamykamy
co
wieczór
w
kasie
pancernej
i
z
samego
rana
wieziemy
je
do
banku.
Znalazły
się
tam
przed
mniej
wiecej
godzina...


-Ale
przecież
jest
sobota?


-Mój
bank
jest
czynny
w



każdą
sobotę
do
południa.
Jest


o
kilka
kroków
stad.
Mark
teraz
nie
tracił
już
tak
łatwo
głowy.


-Czy
może
pan
pójsć
ze
mną
do
banku?


Guida
spojrzał
na
zegarek,
a
potem
na
Marka.


-Okey.
Proszę
mi
dać
pół
minuty
czasu.


Krzyknał
do
kobiety
bedacej
gdzieś
na
tyłach
sklepu,
żeby
pilnowała
kasy.
Potem
poszedł
z
Markiem
na
najbliższy
róg.
Guida
był
bardzo
podniecony
całym
tym
zdarzeniem.
W
banku
Mark
zameldował
się
u
głównego
kasjera.
Pieniadze
zostały



przekazane
przed
trzydziestoma
minutami
jednej
z
kasjerek,
niejakiej
pani
Townsend.
Trzymała
je
w
paczkach,
jeszcze
nie
rozsortowane.
Powinna
się
już
była
zabrać
do
tej
czynnosci
i
usprawiedliwiała
sie,
że
nie
zdażyła
tego
zrobic.
Całe
szczescie,
że
tak
się
stało,
pomyslał
Mark.
Kasa
samu
w
tym
dniu
wynosiła
nieco
ponad
pieć
tysiecy
dolarów.
W
paczce
było
dwadziescia
osiem
banknotów
piecdziesieciodolarowych.
Mój
boże,
eksperci
od
odcisków
palców
przeklną
go.
Mark
nałożył
dostarczone
przez
panią
Townsend
rekawiczki
i
starannie
przeliczył
wszystkie
piecdziesieciodolarówki.
Zgadzało
sie,
było
ich
dwadziescia
osiem.
Podpisał



rewers
i
wreczył
go
głównemu
kasjerowi,
obiecujac,
że
pieniadze
zostaną
wkrótce
zwrócone.
W
tym
momencie
zjawił
się
dyrektor
banku.


-Słyszałem,
że
agenci
Fbi
zawsze
pracują
parami.


Mark
zarumienił
sie.


-Tak,
proszę
pana,
ale
to
jest
specjalne
zadanie.


-Chciałbym
to
sprawdzic.
Przecież
żada
pan
wydania
mu
tysiaca
czterystu
dolarów,
po
prostu
na
słowo
honoru.


Mark
myslał
szybko.
ie
mógł
kazać
dyrektorowi
małego
oddziału
bankowego
telefonować
do
dyrektora
Fbi.
To
tak,



jakby
kazał
sobie
nalać
benzyny
i
obciażyć
jej
ceną
rachunek
Henry'ego
Forda.


-iech
pan
zadzwoni
do
Waszyngtonskiego
Oddziału
Fbi
i
poprosi
szefa
Wydziału
Kryminalnego,
pana
Granta
anne.


-Zaraz
to
zrobie.


Mark
podał
mu
numer,
ale
kierownik
zignorował
go
i
sam
poszukał
numeru
w
ksiażce
telefonicznej
Waszyngtonu.
Dostał
bezposrednie
połaczenie
z
anna,
który
był
na
szczescie
w
biurze.


-Zgłosił
się
do
mnie
młody
człowiek
z
Waszyngtonskiego
Biura
Fbi.
azywa
się
Mark



Andrews.
Powiada,
że
jest
upoważniony
do
zabrania
od
nas
dwudziestu
osmiu
piecdziesieciodolarówek.
Chodzi


o
sprawę
jakichś
skradzionych
pieniedzy.
anna
też
widać
miał
szybki
pomyslunek.
Przypomniał
sobie
starą
maksymę
icka
Stamesa:
"Jeżeli
nie
wiesz,
co
robić
-
bierz
byka
za
rogi".
Tymczasem
Mark
zmówił
krótki
paciorek.
-Owszem.
Zgadza
się
-
powiedział
anna.
-Wydałem
mu
polecenie
zabrania
tych
banknotów.
Mam
nadzieje,
że
pan
się
na
to
zgodzi.
Zwrócimy
je
natychmiast
po
zakonczeniu
dochodzenia.


-Dziekuję
panu
i



przepraszam,
że
pana
niepokoiłem,
ale
uważałem
to
za
konieczne.
W
dzisiejszych
czasach
nie
można
być
niczego
pewnym.


-W
porzadku,
przezornosć
zawsze
popłaca.
Chcielibysmy,
żeby
wszyscy
tak
postepowali.


Jedyne
zgodne
z
prawdą
zdanie,
które
udało
mi
się
wygłosic,
pomyslał
Grant
anna.


Dyrektor
banku
odłożył
słuchawke,
wsunał
banknoty
do
koperty,
schował
pokwitowanie
i
przepraszajac
Marka
uscisnał
mu
reke.


-Pan
rozumie,
że
musiałem
to
sprawdzic.



-Ależ,
oczywiscie.
a
panskim
miejscu
zrobiłbym
to
samo.


Podziekował
Guidzie
i
dyrektorowi
banku
proszac
ich
o
zachowanie
sprawy
w
tajemnicy.
Zapewniali
go
o
tym
z
miną
ludzi,
którzy
dobrze
znają
swoje
obowiazki.


Mark
powrócił
natychmiast
do
budynku
Fbi
i
poszedł
prosto
do
biura
Tysona.
Pani
Mcgregor
skineła
mu
głowa.
Zastukał
cicho
do
drzwi
i
wszedł
do
gabinetu.


-Przepraszam,
że
panu
przeszkadzam.



-ic
nie
szkodzi,
Andrews.


iech
pan
siada,
własnie
konczymy.
Matthew
Rogers
wstał,
spojrzał
badawczym
wzrokiem
na
Marka
i
usmiechnał
sie.


-Spróbuję
uzyskać

informację
na
jutro
przed
południem
-powiedział
i
wyszedł
z
pokoju.


-o
i
cóż,
młody
człowieku,
czy
nasz
senator
siedzi
już
w
panskim
samochodzie?


-ie,
panie
dyrektorze.
Ale
mam
to!
-otworzył
kopertę
i
rozłożył
na
stole
plik
banknotów.


-Obrabował
pan
bank?
To



federalne
przestepstwo.


-Wiem,
panie
dyrektorze.
Jeden
z
tych
banknotów,
jak
pan
wie,
otrzymała
pani
Casefikis
od
człowieka,
który
udawał
prawosławnego
ksiedza.


-iezła
łamigłówka
dla
naszych
specjalistów.
Piecdziesiat
szesć
stron
banknotów,
a
na
nich
setki,
a
może
tysiace
odcisków
palców.
Mała
szansa
sukcesu
i
bardzo
dużo
pracy,
ale
spróbować
warto.
Zlecę

robotę
Sommertonowi.
Potrzebne
bedą
również
odciski
palców
pani
Casefikis.
Trzeba
też
posłać
człowieka
do
jej
mieszkania
na
wypadek,
gdyby
ten
facet
powrócił.



Dyrektor
nie
dotknał
leżacych
na
biurku
pieniedzy.
Mówił
i
pisał
coś
jednoczesnie.


-Czuję
sie,
jak
za
dawnych
dobrych
czasów,
kiedy
kierowałem
robotą
w
terenie.
Byłbym
nawet
z
tego
zadowolony,
gdyby
sprawa
nie
była

tak
poważna.


-Skoro
już
tu
jestem,
czy
mogę
poruszyć
jeszcze
jedną
sprawe?


-Proszę
bardzo,
niech
pan
mówi.


Tyson
pisał
dalej
i
nie
podnosił
głowy.


-Pani
Casefikis
martwi
się
bardzo
o
swoją
sytuacje.
ie
ma



ani
pieniedzy,
ani
pracy,
a
teraz
straciła
meża.
Bardzo
nam
pomogła
i
zeznawała
bez
oporów.
Uważam,
że
trzeba
jej
pomóc.


Dyrektor
nacisnał
guzik
wewnetrznego
telefonu.


-Proszę
przysłać
Elliotta
i
niech
przyjdzie
Sommerton.


-Aha,
pomyslał
Mark,
wiec
anonimowy
człowiek
ma
nazwisko.


-Zobaczymy,
co
się
da
zrobic.
Przyjdzie
pan
tu
w
poniedziałek
o
siódmej
rano.
Jeżeli
bedzie
mnie
pan
potrzebował
w
czasie
weekendu,
to
bedę
w
domu.
Proszę
nie
przerywać
dochodzenia.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.



Po
wyjsciu
od
Tysona
Mark
wpadł
do
banku
Riggsa
i
zmienił
pietnascie
dolarów
na
bilon.
Kasjer
spojrzał
na
niego
z
zainteresowaniem.


-Ma
pan
własną
grę
automatyczna?


Mark
tylko
się
usmiechnał.


Mark
spedził
pozostałą
czesć
przedpołudnia
i
wiekszą
czesć
popołudnia
na
wydawaniu
zapasu
dwudziestopieciocentówek.
Obtelefonował
dyżurujace
w
czasie
weekendu
sekretarki
szescdziesieciu
dwóch
senatorów,
o
których
wiedział,
że
spedzili
dzień
dwudziesty



czwarty
lutego
w
Waszyngtonie.
Dyrektor
miał
racje.
Wszystkie
były
zachwycone
zaproszeniem
szefów
na
bankiet
Komitetu
Ochrony
Srodowiska
Miejskiego.
Pod
koniec
tej
serii
rozmów
Markowi
szumiało
w
uszach.
Ale
stwierdził,
że
trzydziestu
senatorów
zjadło
tego
dnia
obiad
u
siebie
w
biurze
albo
w
gronie
swoich
wyborców.
Pietnastu
nie
zwierzyło
się
sekretarkom,
gdzie
bedzie
jadło,
kilku
zawiadomiło
je,
że

z
kimś
umówieni.
Siedemnastu
było
goscmi
najrozmaitszych
organizacji,
takich
jak


arodowy
Klub
Prasy,
Wspólna
Sprawa
lub
Stowarzyszenie
do
Walki
z
Dyskryminacją
Rasowa.
Jedna
z
sekretarek
była
nawet
przekonana,
że
jej
senator
brał
udział
w
obiedzie

zorganizowanym
przez
Komitet
Ochrony
Srodowiska
własnie
dwudziestego
czwartego
lutego.
Mark
nic
na
to
nie
odpowiedział.


A
wiec
dzieki
pomysłowi
dyrektora
pozostało
na
liscie
już
tylko
pietnascie
nazwisk.


Powrócił
do
Biblioteki
Kongresowej
i
raz
jeszcze
poszedł
do
podrecznej
czytelni.
Jego
pytania
dotyczace
poszczególnych
senatorów
czy
też
procedury
i
prac
komitetów
senatu
nie
wzbudziły
podejrzliwosci
bibliotekarki.
Była
przyzwyczajona
do
studentów
i
doktorantów
równie
wymagajacych,
jak
Mark,
a
znacznie
mniej
od
niego
uprzejmych.



Mark
wział
z
półki
"Dziennik
Kongresowy"
z
dwudziestego
czwartego
lutego,
jedyny
egzemplarz,
po
którym
było
widac,
że
ktoś
do
niego
zagladał.
Sprawdził
nazwiska
pietnastu
pozostałych
senatorów.
Tego
dnia
pracował
tylko
Komitet
Stosunków
Miedzynarodowych.
Z
jego
pietnastu
członków
trzej
znajdowali
się
na
liscie
Marka
i
wszyscy
zabierali
głos.
Plenum
Senatu
także
obradowało
tego
dnia
i
to
nad
dwiema
sprawami:
przydziałem
funduszów
na
badania
nad
energią
słoneczną
dla
Ministerstwa
Energetyki
i
ustawą
o
kontroli
broni
palnej.
Kilku
senatorów
wystepowało
albo
w
jednej
z
tych
spraw,
albo
w
obydwóch:



nie
było
niestety
powodu
do
skreslenia
żadnego
z
nich
z
listy
podejrzanych.
Mark
wypisał
pietnascie
nazwisk
na
pietnastu
kartkach
papieru
i
przejrzał
wszystkie
"Dzienniki"
od
dwudziestego
czwartego
lutego
do
trzeciego
marca,
wynotowujac
obecnosć
lub
nieobecnosć
każdego
z
interesujacych
go
senatorów
w
Senacie
we
wszystkie
dni
robocze.
W
ten
sposób
odtworzył
rozkład
zajać
każdego
z
nich.
Pozostało
jednak
wiele
luk,
bo
senatorowie
nie
spedzają
całego
swojego
czasu
w
Senacie.


Kiedy
przy
boku
Marka
zjawiła
się
bibliotekarka,
była
już
siódma
trzydziesci.
Czas
zamykać
Biblioteke.
Czas
zapomnieć
o
senatorach
i



spotkać
się
z
Elizabeth.
Zatelefonował
do
niej
do
domu.


-Halo,
piekna
pani.
Może
bysmy
coś
zjedli?
ie
miałem
nic
w
ustach
od
sniadania.
Czy
pani
doktor
zlituje
się
nad
moim
pustym
żoładkiem
i
zechce
mi
towarzyszyc?


-Zle
pana
słysze.
Własnie
umyłam
sobie
włosy
i
mam
jeszcze
mydło
w
uszach.


-Czy
możemy
coś
razem
zjesc?
Potem
obmyslimy,
co
robić
z
rozpoczetym
wieczorem.


-Potem
mogę
mieć
inne
plany
-zażartowała.
-Jak
panskie
drogi
oddechowe?


-Dziekuje,
lepiej,
ale



jeżeli
bedę
stale
mysleć
o
tym,


o
czym
teraz
mysle,
to
na
pewno
dostanę
wysypki.
-Co
robic?
Może
wlać
zimnej
wody
do
telefonu?


-iech
pani
po
prostu
pójdzie
ze
mną
na
kolacje.
Bedę
u
pani
za
pół
godziny
i
zabiorę
panią
z
mokrymi
czy
suchymi
włosami.


Pojechali
do
Georgetown,
do
małej
restauracji
o
nazwie
Mister
Smith.
Mark
bywał
w
niej
latem,
kiedy
można
było
siedzieć
w
oficynie
w
ogródku.
Roiło
się
tam
od
młodzieży,
ale
atmosfera
skłaniała
do
intymnej
rozmowy.



-Mój
Boże
-powiedziała
Elizabeth
-czuję
się
jak
za
uniwersyteckich
czasów.
Myslałam,
że
już
z
tego
wyrosłam.


-Cieszę
sie,
że
się
tu
pani
podoba.


-To
taka
typowa
młodzieżowa
knajpa.
Drewniana
podłoga,
drewniane
stoły,
rosliny
dekoracyjne
i
fletowe
sonaty
Bacha.
astepnym
razem
pójdziemy
może
do
Mcdonalda.


Mark
nie
potrafił
znalezć
dowcipnej
odpowiedzi.
Uratowało
go
zjawienie
się
kelnera
z
karta.


-iech
pan
sobie
wyobrazi,



że
spedziłam
cztery
lata
w
Yale,
ale
wciaż
nie
wiem,
co
znaczy
ratatouille.


-Wiem,
co
to
jest,
ale
nie
jestem
pewny,
jak
się
to
wymawia.


Oboje
zamówili
kurczeta,
pieczone
kartofle
i
sałate.


-iech
pan
patrzy,
tam
siedzi
ten
wstretny
senator
Thornton
w
towarzystwie
dziewczyny,
która
mogłaby
być
jego
córka.


-A
może
to
jest
jego
córka?


-Żaden
kulturalny
człowiek
nie
przyszedłby
tu
z
córką
-
usmiechneła
się
Elizabeth.



-Czy
on
jest
przyjacielem
pani
ojca?


-Tak,
skad
pan
to
wie?


-Wszyscy
to
wiedza.
-Mark
już
żałował,
że
postawił
takie
pytanie.


-Powiedziałabym
raczej,
że
jest
wspólnikiem
ojca.
Zrobił
majatek
na
produkcji
broni.
ie
jest
to
atrakcyjny
człowiek.


-Pani
ojciec
też
jest
współwłascicielem
fabryki
broni.


-Mój
tata?
Owszem,
chociaż
tego
nie
pochwalam,
ale
on
zwala
winę
na
dziadka,
który

firmę
założył.
Kiedy
byłam
jeszcze
w
szkole,
czesto



sprzeczałam
się
z
ojcem
na
ten
temat.
Prosiłam,
żeby
sprzedał
udziały
i
zainwestował
pieniadze
w
jakaś
bardziej
dla
społeczenstwa
użyteczną
produkcje.
Grałam
rolę
majora
Barbary
z
komedii
Shawa.


-Jak
panstwu
smakuje
kolacja?
-zapytał
nagle
kelner.


Elizabeth
spojrzała
na
niego.


-Dziekuje,
znakomicie.
Wie
pan,
Mark,
że
nazwałam
kiedyś
ojca
zbrodniarzem
wojennym.


-Myslałem,
że
jest
przeciwnikiem
wojny.


-Pan
wie
bardzo
dużo
o
moim
ojcu.
-Elizabeth
spojrzała
na



Marka
podejrzliwym
wzrokiem.


-Za
mało,
stanowczo
za
mało,
pomyslał
Mark.
I
chciałbym
żebyś
ty
mi
o
nim
coś
powiedziała.
Jeżeli
Elizabeth
spostrzegła
w
jego
oczach
cień
niepokoju,
to
nie
dała
tego
po
sobie
poznać
i
mówiła
dalej:


-Kiedy
przed
czterema
laty
ojciec
głosował
za
budżetem
wojskowym,
nie
usiadłam
z
nim
przy
stole
przez
cały
miesiac.
Ale
on
tego
nawet
nie
zauważył.


-A
pani
matka?


-Umarła,
kiedy
miałam
czternascie
lat.
Może
dlatego
jestem
tak
zwiazana
z
ojcem.


Patrzyła
na
swoje
leżace
na



kolanach
rece.
ajwyrazniej
nie
chciała
kontynuować
tej
rozmowy.
Ciemne,
błyszczace
włosy
opadły
jej
na
czoło.


-Pani
ma
bardzo
piekne
włosy
-powiedział
cicho
Mark.
-Już
w
czasie
naszego
pierwszego
spotkania
miałem
ochotę
ich
dotknac.
Teraz
też.


-Wolałabym,
żeby
się
wiły
-
rozesmiała
się
i
spojrzała
na
Marka
figlarnym
wzrokiem.
-
Kiedy
pan
dojdzie
do
czterdziestki
i
posiwieją
panu
skronie,
bedzie
pan
bardzo
przystojny.
Chyba,
że
pan
przedtem
wyłysieje.
Czy
pan
wie,
że
meżczyzni,
którzy
łysieją
na
czubku
głowy,

bardzo
seksowni,
ci,
co
łysieją
na
skroniach,
mają
skłonnosci



filozoficzne,
a
ci,
którzy

całkiem
łysi,

tylko
przekonani
o
swojej
seksownosci?


-Jeżeli
wyłysieję
na
czubku
głowy,
to
czy
uzna
to
pani
za
deklarację
moich
zamiarów?


-Za
długo
musiałabym
na
to
czekac.


-W
drodze
do
domu
Elizabeth
Mark
zatrzymał
sie,
przytulił

do
siebie
i
zaczał
całowac,
z
poczatku
niesmiało,
jak
gdyby
nie
był
pewny
jej
reakcji.


-Jestem
już
prawie
zakochany
-szepnał
wtulajac
usta
w
jej
miekkie,
ciepłe
włosy.
-Co
pani
zrobi
ze
swoją
najnowszą
ofiara?



Ruszyła
naprzód
i
przez
chwilę
milczała.


-Ja
też
chyba
jestem
już
prawie
zakochana
-powiedziała
tak
cicho,
że
z
trudem
słyszał
jej
słowa.
-Może
nawet
wiecej
niż
prawie.
A
ja
takich
słów
czesto
nie
używam.


Szli
powoli,
trzymajac
się
za
rece,
szczesliwi
i
milczacy.
Za
nimi
podażyli
trzej
raczej
mało
romantyczni
panowie.


W
przytulnym
pokoju
na
kremowej
kanapie
Mark
znowu
pocałował
Elizabeth.


Trzej
mało
romantyczni
panowie
stali
i
czekali
po
drugiej
stronie
ulicy.



Florentyna
siedziała
samotnie
w
Owalnym
Gabinecie
studiujac
raz
jeszcze
wszystkie
punkty
ustawy
i
szukajac
wsród
nich
paragrafu,
o
który
mogłaby
się
potknac,
gdy
dojdzie
jutro
do
głosowania.


Podniosła
nagle
oczy
zaskoczona
widokiem
meża,
który
stał
przed
nią
z
parujacym
kubkiem
kakao
w
reku.


-Musisz
się
dobrze
wyspac.
To
na
pewno
nie
przeszkodzi
ci
w
zdobyciu
głosów
tych
panów
powiedział
wskazujac
reką
w
kierunku
Kapitolu.


-Kochany
Edwardzie
powiedziała
usmiechajac
się
co
ja
bym
zrobiła
bez
twojego



zdrowego
rozsadku.


6
marca,
niedziela


godz.
#/9
rano


Mark
spedził
niedzielny



poranek
na
wykanczaniu
raportu
dla
dyrektora.
Zaczał
od
uporzadkowania
biurka;
nigdy
nie
potrafił
mysleć
precyzyjnie,
jeżeli
nie
miał
porzadku
na
biurku.
Potem
zebrał
wszystkie
notatki
i
ułożył
je
po
kolei.
Kiedy
skonczył,
była
już
druga.
awet
nie
zauważył,
że
nie
jadł
obiadu.
Starannie
wypisał
nazwiska
pietnastu
senatorów,
szesciu
pod
nagłówkiem
"Komitet
Stosunków
Miedzynarodowych",
dziewieciu
pod
"Komitet
Ustawodawczy
-ustawa
o
kontroli
broni
palnej".
Długo
wpatrywał
się
w

liste,
bezskutecznie
czekajac
na
natchnienie.
Jeden
z
figurujacych
tu
ludzi
był
morderca.
Pozostały
tylko
cztery
dni
na
wykrycie
który.



Włożył
papiery
do
teczki
i
zamknał

w
biurku.


Poszedł
do
kuchni
i
przygotował
sobie
sandwicza.
Spojrzał
na
zegarek.
Jak
pożytecznie
wykorzystać
resztę
dnia?
Elizabeth
miała
dyżur
w
szpitalu.
Szybko
wykrecił
jej
numer.
Okazało
sie,
że
ma
tylko
chwilę
czasu
przed
jakimś
zabiegiem
w
sali
operacyjnej.


-Pani
doktor
najmilsza.
Ta
rozmowa
potrwa
niedługo
i
bedzie
bezbolesna.
ie
mogę
do
pani
codziennie
telefonować
tylko
po
to,
żeby
powiedziec,
że
jest
pani
urocza
i
inteligentna
i
że
doprowadza
mnie
pani
do
obłedu.
Proszę
mnie
wiec
uważnie
wysłuchac.



-Słucham.


-Okey.
Jest
pani
piekna
i
madra,
a
ja
za
panią
szaleje...
o
co?
ie
bedzie
odpowiedzi?


-Myslałam,
że
pan
jeszcze
nie
skonczył.
Powiem
panu
coś
bardzo
przyjemnego,
kiedy
miedzy
nami
bedzie
odległosć
dziesieciu
centymetrów,
a
nie
dziesieciu
kilometrów.


-Dobrze,
byleby
to
było
szybko,
bo
czuje,
że
się
załamie.
o
to
niech
pani
już
sobie
idzie
i
wytnie
komuś
innemu
serce.


Elizabeth
wybuchneła
smiechem.


-Ta
operacja
nie
jest

tak



romantyczna.
Chodzi
po
prostu
o
naprostowanie
zdeformowanego
dużego
palca
u
nogi.
Do
zobaczenia.


Mark
zaczał
krażyć
po
pokoju.
Myslał
na
przemian
to
o
pietnastu
senatorach,
to
o
Elizabeth,
to
o
jednym
konkretnym
senatorze.
Czy
aby
jego
stosunki
z
Elizabeth
nie
układały
się
zbyt
dobrze?
Czy
przypadkiem
jeden
z
senatorów
nie
poluje
na
niego,
zamiast
żeby
było
na
odwrót?
Zaklał
i
nalał
sobie
szklankę
piwa.
Pomyslał
o
Barrym
Calvercie.
W
sobotę
po
południu
grywali
zwykle
w
squasha.
Z
kolei
pomyslał
o
icku
Stamesie.
Gdyby
żył,
co
by
teraz
zrobił?


agle
olsniło
Marka

wspomnienie
uwagi,
którą
Stames
zrobił
w
czasie
biurowej
uroczystosci
gwiazdkowej:
"Gdyby
mnie
zabrakło,
to
pamietaj,
że
najlepszym
po
mnie
specjalistą
od
spraw
kryminalnych
w
tym
kraju
jest
George
Stampouzis
z
"ew
York
Timesa"
-oczywiscie
też
Grek.
Ten
człowiek
wie
wiecej
o
Mafii
i
o
Cia
niż
ktokolwiek
po
tej
czy
tamtej
stronie
prawa".


Mark
połaczył
się
z
biurem
numerów
w
owym
Jorku
i
poprosił
o
numer
telefonu
"Timesa".
Jeszcze
nie
był
pewny,
czy
z
niego
skorzysta.
Zanotował
go.


-Dziekuję
pani.


-Bardzo
prosze.



Wykrecił
ten
numer.


-Proszę
dział
kryminalny,
pana
Stampouzis.


Połaczono
go.
W
słuchawce
zabrzmiał
meski
głos:


-Stampouzis.
-W
redakcji
"ew
York
Timesa"
nie
traci
się
czasu
na
puste
słowa.


-Dzień
dobry
panu.
azywam
się
Mark
Andrews
i
dzwonię
z
Waszyngtonu.
Byłem
przyjacielem


icka
Stamesa,
scislej
mówiac
on
był
moim
szefem.
Głos
Stampouzisa
pocieplał.


-Słyszałem
o
tym
strasznym
wypadku,
jeżeli
to
był
wypadek.



Czym
mogę
panu
służyc?


-Potrzebne

mi
pewne
poufne
informacje.
Czy
mógłbym
natychmiast
przyjechać
do
pana?


-Czy
to
ma
zwiazek
z


ickiem?
-Tak.


-To
prosze.
Czy
może
się
pan
spotkać
ze
mną
o
ósmej
wieczorem
na
północno_wschodnim
rogu
Dwudziestej
Pierwszej
Ulicy
i
Park
Avenue?


-Oczywiscie
-odpowiedział
Mark,
spojrzawszy
na
zegarek.


-Bedę
na
pana
czekał.



Samolot
Eastern
Airlines
wyladował
w
owym
Jorku
kilka
minut
po
siódmej.
Mark
przepchnał
się
przez
tłum,
otaczajacy
ladę
bagażową
i
poszedł
na
postój
taksówek.
Brzuchaty,
nie
ogolony
taksówkarz,
z
wygasłym
ogarkiem
cygara
w
ustach
zawiózł
go
do
Manhattanu.
Monologował
przez
całą
droge,
ale
nie
oczekiwał
odpowiedzi.
Mark
mógł
spokojnie
mysleć
o
swoich
sprawach.


-Cały
kraj
tonie
w
gównie
-
zrzedziło
cygaro.


-iewatpliwie.


-A
to
miasto
jest
jednym
zafajdanym
smietnikiem.



-Oczywiscie.


-Wszystkiemu
jest
winna
ta
dziwka
Kane.
Powinno
się

powiesic.


Mark
zesztywniał.
Ludzie
powtarzali
to
tysiac
razy
dziennie,
ale
w
Waszyngtonie
był
ktos,
kto
nie
tylko
to
mówił,
ale
chciał
urzeczywistnic.


Taksówka
zatrzymała
sie.


-Równe
osiemnascie
dolarów
-
powiedziało
cygaro.


Mark
włożył
jedną
dziesiecio_
i
dwie
pieciodolarówki
do
małej
szufladki
w
ochronnej
szybie
oddzielajacej
kierowcę
od
pasażera
i
wygramolił
się
z



wozu.
Przysadzisty
człowiek
w
wieku
około
piecdziesieciu
lat,
w
tweedowym
płaszczu,
podszedł
do
niego
bez
wahania.
Mark
wzdrygnał
sie.
Zapomniał
już,
jak
zimno
potrafi
być
w
owym
Jorku
w
marcu.


-Mark
Andrews?


-Zgadł
pan.


-Kiedy
spedziło
się
życie
na
studiowaniu
kryminalistów,
zaczyna
się
mysleć
ich
kategoriami.
-Obejrzał
ubranie
Marka.
-Wy,
goryle,
ubieracie
się
dzisiaj
znacznie
lepiej
niż
za
moich
czasów.


Mark
speszył
sie.
Stampouzis
z
pewnoscią
wiedział,
że
agenci
Fbi
zarabiają
dwa
razy
wiecej



niż
nowojorscy
policjanci.


-Czy
pan
lubi
włoską
kuchnie?
-zapytał,
nie
zaczekał
na
odpowiedź
Marka
i
ruszył
naprzód.
-Zabiorę
pana
do
jednej
z
ulubionych
knajp
icka.


Przeszli
w
milczeniu
przez
długą
ulice,
a
Mark
odruchowo
zwalniał
korku
przed
każdą
restauracja.
Wreszcie
Stampouzis
pchnał
drzwi
do
dosć
podłego
baru,
wypełnionego
tłumem
pijacych
meżczyzn.
Zapewne
w
domu
nie
czekały
ich
żony,
a
jeżeli
nawet
czekały,
to
nie
mieli
widać
ochoty
do
nich
wracac.


Po
przejsciu
przez
bar
Mark
i
Stampouzis
znalezli
się
w



przytulnej
restauracji
o
scianach
z
czerwonej
cegły.
Wysoki,
chudy
Włoch
wskazał
im
stolik
w
rogu
sali.
Stampouzis
był
tu
najwyrazniej
honorowanym
gosciem.
ie
spojrzał
nawet
na
karte.


-Polecam
panu
krewetki
marinara
na
zakaske.
Resztę
niech
pan
sobie
sam
wybiera.


Mark
zamówił
krewetki,
piccata
al
limone
i
małą
karafkę
Chianti.
Stampouzis
pił
whisky.
Podczas
jedzenia
rozmawiali
o
obojetnych
sprawach.
Dwa
lata
spedzone
w
towarzystwie
icka
Stamesa
nauczyły
Marka,
że
zasadą
ludzi
pochodzacych
z
basenu
Morza
Sródziemnego
jest
nie
mieszać
biznesu
z
przyjemnoscia.
A
poza



tym
Stampouzis
ciagle
jeszcze
sondował
Marka,
a
Markowi
potrzebne
było
zaufanie
tego
człowieka.
Kiedy
Stampouzis
skonczył
deser
w
postaci
olbrzymiej
porcji
zabaglione
i
zabrał
się
do
podwójnego
ekspresu
z
kieliszkiem
likieru,
spojrzał
na
Marka
i
powiedział:


-Pracował
pan
dla
wyjatkowego
człowieka,
prawdziwego
obroncy
prawa.
Gdyby
jedna
dziesiata
ludzi
z
Fbi
była
tak
inteligentna
i
obowiazkowa,
jak
ick
Stames,
moglibyscie
być
dumni
z
tego,
co
robicie
w
tym
waszym
kamiennym
Koloseum.


Mark
próbował
coś
odpowiedziec,
ale
Grek
machnał
reka.



-ie,
niech
pan
już
nie
mówi


o
icku.
Jestesmy
tu,
bo
znalismy
go
obydwaj.
I
niech
pan
nie
próbuje
zmieniać
mojej
opinii
o
Fbi.
Od
przeszło
trzydziestu
lat
pracuję
jako
reporter
od
spraw
kryminalnych
i
jedyna
zmiana,
jaką
w
tym
czasie
zaobserwowałem
w
Fbi,
a
zresztą
i
w
Mafii,
to
taka,
że
obydwa
te
kolosy

jeszcze
wieksze
i
jeszcze
silniejsze,
niż
były.
Wlał
kieliszek
likieru
do
kawy
i
łyknał
ze
smakiem.


-Okey.
Jak
mogę
pomóc?


-Wszystko
zostaje
miedzy
nami,
dobrze?



-Zgoda.
Bedzie
to
z
korzyscią
i
dla
mnie,
i
dla
pana.


-Potrzebne
mi

dwie
informacje.
Po
pierwsze,
czy
któryś
z
senatorów
ma
powiazania
ze
zorganizowanym
swiatem
przestepczym
i
po
drugie,
jaki
jest
stosunek
tego
swiata
do
ustawy
o
kontroli
broni
palnej?


-Jezu,
ale
pan
ma
wymagania!
ie
wiem,
od
czego
zaczac.
a
pierwsze
pytanie
odpowiedź
jest
łatwiejsza,
bo
tak
naprawdę
to
połowa
senatorów
ma
takie
czy
inne
kontakty
ze
zorganizowanym
swiatem
przestepczym,
który
ja
-może
nieco
po
staroswiecku
-
nazywam
Mafia.
Wielu
ludzi
nie
zdaje
sobie
z
tego
sprawy,
ale



chyba
każdego
prezydenta
można
by
uznać
za
przestepce,
bo
każdy
brał
pieniadze
na
kampanię
wyborczą
od
biznesmenów
i
wielkich
korporacji
bezpposrednio
albo
posrednio
zwiazanych
ze
swiatem
przestepczym.
A
kiedy
Mafia
potrzebuje
senatora,
to
zwraca
się
do
niego
przez
trzecie
osoby,
ale
to
zdarza
się
niezmiernie
rzadko.


-Dlaczego?


-Mafia
potrzebuje
ludzi
na
szczeblu
stanów,
w
sadownictwie,
w
lokalnych
instytucjach,
i
tak
dalej.
ie
interesują
ich
umowy
miedzynarodowe
i
decyzje
Sadu


ajwyższego.
Mówiac
najogólniej,
owszem,

wsród

senatorów
tacy,
którzy
zawdzieczają
karierę
swoim
powiazaniom
z
Mafią
-są
to
przeważnie
ci,
którzy

rozpoczeli
jako
sedziowie
albo
posłowie
stanowi
i
brali
od
Mafii
pieniadze.
Mogli
sobie
nie
zdawać
z
tego
sprawy.

to
ludzie,
którzy
nie
sprawdzają
dokładnie,
dzieki
czemu
zostali
wybrani.
Prócz
tego

stany,
takie
jak
na
przykład
Arizona
czy
ewada,
gdzie
Mafia
prowadzi
swoją
działalnosć
całkowicie
legalnie,
choć
niech
Pan
Bóg
ma
w
swej
opiece
tych,
którzy
spróbowaliby
z
nią
konkurowac.
Poza
tym
w
przypadku
Partii
Demokratycznej,
w
rachubę
wchodzą
jeszcze
Zwiazki
Zawodowe,
a
zwłaszcza
Zwiazek
Tragarzy.
Oto
ma
pan
w
wielkim



skrócie
rezultaty
moich
trzydziestoletnich
doswiadczen.


-Wspaniały
szkic,
a
teraz
poproszę
o
rzecz
konkretna.
Wymienię
panu
nazwiska
pietnastu
senatorów,
a
pan
mi
powie,
do
jakiej
kategorii
pan
ich
zalicza,
dobrze?


-Możemy
spróbowac.
Powiem
panu
tylko
tyle,
ile
wiem,
proszę
nie
żadać
wiecej.


-Bradley.


-ie
-odpowiedział
Stampouzis.


-Thornton..


Stampouzis
nie
drgnał
nawet
powieka.



-Bayh.


-igdy
nic
takiego
o
nim
nie
słyszałem.
-Harrison.
-ie
mam
pojecia.
ie


orientuję
się
w
stosunkach
w
Południowej
Karolinie.


-unn.
-Sam
swietoszek?
Ten
harcerzyk?
Pan
chyba
żartuje!


-Brooks.
-ie
znosi
pani
Kane,
ale
nie
sadze,
żeby
się
zdobył
na
jakieś
działanie.



Mark
czytał
dalej
ze
swojej
listy.
Stevenson,
Biden,
Moynihan,
Woodson,
Clark,
MaAthias.
Stampouzis
za
każdym
razem
milczaco
potrzasnał
głowa.


-Dexter.


Stampouzis
zamyslił
sie.
Mark
próbował
nie
dać
po
sobie
poznać
zdenerwowania.


-Kłopoty,
tak.
Mafia,
nie.


Stampouzis
nie
mógł
nie
słyszeć
westchnienia
ulgi,
jakie
wyrwało
się
Markowi.
Czekał,
czy
Stampouzis
powie
coś
bliższego
o
kłopotach
Dextera,
ale
nie
miał,
widac,
ochoty.



-Byrd.


-Przywódca
wiekszosci.
To
nie
w
jego
stylu.


-Pearson.


-Bez
żartów!


-Dziekuję
-powiedział
Mark,
a
po
chwili
dodał:
-A
teraz
niech
mi
pan
powie,
jaki
jest
stosunek
Mafii
do
ustawy
o
kontroli
broni
palnej?


-ie
jestem
w
tej
chwili
całkiem
pewny.
Mafia
nie
stanowi
już
monolitu.
Jest
na
to
zbyt
duża
i
ostatnio
powstały
w
niej
liczne
frakcje.
Ludzie
starszego
pokolenia

zdecydowanie
przeciwni
ustawie,
bo
w
przyszłosci
bedzie



trudniej
o
legalne
zdobywanie
broni.
Jeszcze
bardziej
niepokoją
ich
poprawki
do
ustawy
takie,
jak
kara
wiezienia
za
noszenie
przy
sobie
nie
zarejestrowanych
rewolwerów.
Dla
Fbi
te
przepisy

bardzo
wygodne,
tak
jak
dawniej
możliwosć
skazywania
ludzi
za
wykrecanie
się
od
płacenia
podatków.
Bedą
mogli
zatrzymać
i
zrewidować
każdego
podejrzanego
i
jeżeli
znajdą
przy
nim
nie
zarejestrowaną
broń
-co
jest
niemal
pewne
-wpakować
go
natychmiast
do
pudła.
Z
drugiej
strony
grupa
Młodych
Turków
obiecuje
sobie
po
tej
ustawie
takie
same
korzysci,
jakie
niegdyś
przyniosła
prohibicja.
Bedą
mogli
dostarczać
nie
zarejestrowaną
broń
każdemu



włóczedze
czy
zwariowanemu
radykałowi,
który
tego
zapragnie.
Bedzie
to
wiec
nowe
zródło
dochodów
dla
tej
bandy.
Poza
tym

pewni,
że
policja
nie
da
sobie
szybko
rady
z
wprowadzeniem
ustawy
w
życie
i
że
okres
przejsciowy
potrwa
co
najmniej
dekade.
Czy
to
wystarczajaca
odpowiedź
na
panskie
pytanie?


-Chyba
tak.


-A
teraz
moja
kolej.


-a
tej
samej
zasadzie?


-a
tej
samej.
Czy
panskie
pytania

bezposrednio
zwiazane
ze
smiercią
icka?


-Tak.



-Wobec
tego
nie
mam
wiecej
pytan,
ponieważ
wiem,
że
nie
bedzie
pan
mógł
na
nie
odpowiedziec.
Ale
umówmy
sie,
że
jeżeli
coś
wyniknie,
to
zawiadomi
mnie
pan
natychmiast
i
bedę
mógł
o
tym
napisac,
zanim
dorwą
się
do
tych
informacji
łobuzy
z
"Washington
Post".


-Zgoda.


Stampouzis
usmiechnał
się
i
podpisał
rachunek.
Umowa
z
Markiem
umożliwiła
mu
przelanie
kosztów
kolacji
na
rachunek
gazety.


Mark
spojrzał
na
zegarek.
Przy
odrobinie
szczescia
dostanie
się
jeszcze
na
ostatni



samolot
z
lotniska
La
Guardia.
Stampouzis
wstał
i
ruszył
ku
drzwiom.
Przy
barze
tkwili
wciaż
ci
sami
ludzie
i
nadal
pili.
Po
wyjsciu
Mark
zatrzymał
taksówke.
Tym
razem
za
kierownicą
siedział
młody
Murzyn.


-Ja
też
jestem
na
pewnym
tropie
-powiedział
Stampouzis,
ku
zdziwieniu
Marka.
-Jeżeli
się
czegoś
ciekawego
dowiem,
to
zatelefonuję
do
pana.


Mark
podziekował
dziennikarzowi
i
wsiadł
do
taksówki.


-Proszę
na
La
Guardie.


Opuscił
szybę
wozu
i
usłyszał
jeszcze
głos
Stampouzisa:



-ie
robię
tego
dla
pana,
ale
dla
icka.


W
drodze
na
lotnisko
w
samochodzie
panowała
cisza.


Znalazłszy
się
wreszcie
w
swoim
mieszkaniu
Mark
zabrał
się
do
ułożenia
sobie
w
głowie
wszystkiego,
o
czym
powinien
był
nazajutrz
powiedzieć
dyrektorowi.
Spojrzał
na
zegarek.
Chryste!
Już
było
nazajutrz.


7
marca,
poniedziałek



godz.
#/7
rano


Dyrektor
wysłuchał
Marka
z
uwaga,
po
czym
podał
mu
szereg
sensacyjnych
informacji.


-Możemy
jeszcze
bardziej
skrócić
naszą
listę
pietnastu
nazwisk.
W
czwartek
rano
kilku
agentów
przechwyciło
na
jednym
z
naszych
zakresów
nielegalną
transmisję
radiowa.
Mogło
się



to
zdarzyć
na
skutek
chwilowej
interferencji
stacji
komercyjnej,
która
zepchneła
nas
na
inny
kanał,
albo
ktoś
nadawał
nieopatrznie
na
długosci
fali
Kgb.
asi
chłopcy
usłyszeli
tylko
jedno
zdanie:
"...słuchaj,
Tony,
własnie
odwiozłem
senatora
na
posiedzenie
jego
komitetu
i
jestem..."
Głos
nagle
zanikł
i
już
nie
można
było
go
odnalezc.
Możliwe,
że
spiskowcy
mieli
nas
na
podsłuchu
i
jeden
z
nich
przez
nieuwagę
zaczał
nadawać
na
naszym
zakresie.
To
się
może
łatwo
zdarzyc.
Agenci
nawet
nie
zdawali
sobie
sprawy,
że
wpadli
na
ważny
trop.
Po
prostu
złożyli
raport
o
nielegalnym
nadawaniu
na
naszej
długosci
fali.



Mark
wychylił
się
z
fotela.


-Wiem,
Andrews,
wiem,
co
pan
teraz
mysli.
Dziesiata
trzydziesci
rano.
Ta
rozmowa
miała
miejsce
własnie
o
dziesiatej
trzydziesci.


-Dziesiata
trzydziesci
rano,
trzeciego
marca
-powtórzył
Mark.
-Zaraz
to
sprawdze...
Które
komitety
wtedy
pracowały...
-Otworzył
teczke.
-Budynek
imienia
Dirksena...
Chwileczke...
mam
wszystkie
informacje...
O,
prosze!

trzy
możliwosci.
Tego
rana
odbywały
się
posiedzenia
Komitetu
Stosunków
Miedzynarodowych
i
Komitetu
Uchwał
Rzadowych.
A
plenum
Senatu
obradowało
nad
ustawą
o
kontroli
broni
palnej.
To
jest



teraz
najważniejszy
problem.


-Doskonale.
Czy
na
podstawie
swoich
notatek
mógłby
się
pan
zorientowac,
kto
z
naszej
pietnastki
był
trzeciego
marca
w
Senacie.
Który
na
którym
zebraniu.
o
i
co
każdy
z
nich
mówił,
jeżeli
przemawiał?


Mark
przerzucił
pietnascie
kartek
papieru
i
rozłożył
je
na
dwie
sterty.


-ie
jestem
tego
całkiem
pewny,
panie
dyrektorze,
ale
na
razie
nie
wiem,
czy
ta
ósemka
była
tego
dnia
na
terenie
gmachu,
czy
nie.
-Położył
rekę
na
jednej
stercie
kartek.
-Ta
siódemka
z
pewnoscią
znajdowała
się
w
budynku.
Żaden
z
nich
nie
uczestniczył
w
zebraniu



Komitetu
Uchwał
Rzadowych.
Dwaj
zasiadali
w
Komitecie
Stosunków
Miedzynarodowych.
Byli
to
unn
i
Pearson.
Pozostałych
pieciu
-
Brooks,
Byrd,
Dexter,
Harrison
i
Thornton
-brało
udział
w
posiedzeniu
plenarnym,
a
także
w
Komitecie
Prac
Ustawodawczych,
gdzie
rozpatrywano
ustawę
o
kontroli
broni
palnej.


Dyrektor
skrzywił
sie.


-Sam
pan
powiedzia,
że
to
wszystko
nie
jest
zupełnie
pewne.
Ale
ponieważ
nie
mamy
nic
lepszego,
musimy
się
skupić
na
tej
siódemce.
Musimy
zaryzykowac,
bo
mamy
tylko
cztery
dni.
ie
podniecajmy
się
przesadnie
z
powodu
tej
przypadkowej
szansy,
ale



sprawdzmy
dokładnie,
czy
któryś
z
pozostałych
osmiu
przebywał
tego
ranka
w
budynku
Dirksena.


a
razie
nie
chcę
brać
na
siebie
ryzyka,
jakim
jest
zarzadzenie
obserwacji
siedmiu
senatorów.
Ci
panowie
z
Kapitolu
i
tak

wystarczajaco
podejrzliwi
w
stosunku
do
Fbi.
Musimy
użyć
innej
taktyki.
Jawne
sledztwo
jest
niemożliwe
ze
wzgledów
politycznych.
Żeby
schwycić
naszego
faceta,
musimy
pójsć
jedynym
tropem,
jaki
jest
do
naszej
dyspozycji,
a
mianowicie
stwierdzic,
gdzie
był
dwudziestego
szóstego
lutego
w
czasie
przerwy
obiadowej
i
czy
był
na
posiedzeniu
Komitetu
Prac
Ustawodawczych
o
dziesiatej
trzydziesci
w
dniu
czwartego
marca.
I
niech
pan

zapomni
o
motywie,
to
nie
jest
dla
nas
w
tej
chwili
ważne.
Po
prostu
brak
na
to
czasu.
iech
pan
się
skupi
na
skróceniu
listy.
iech
pan
spedzi
resztę
dnia
na
posiedzeniu
Komitetu
Stosunków
Miedzynarodowych
i
na
plenum
Senatu.
iech
pan
porozmawia
z
kierownikiem
biur
komitetów
Senatu.
ie
ma
takiej
rzeczy
prywatnej
czy
publicznej,
której
nie
wiedzą
o
senatorach.


-Dobrze,
panie
dyrektorze.


-Jest
jeszcze
jedna
rzecz,
która
może
pana
zainteresowac.
Jestem
dziś
na
kolacji
u
pani
prezydent.
Może
uda
mi
się
wycisnać
z
niej
jakaś
informacje,
która
pomoże
nam
w
skróceniu
listy.



-Czy
powie
pan
prezydentowi...?


-ie,
chyba
nie.
Wierze,
że
damy
sobie
radę
i
nie
chcę
jej
niepokoic.
Chyba,
że
dojdziemy
do
wniosku,
że
zawalilismy
sprawe.


Tyson
pokazał
Markowi
portret
pamieciowi
greckiego
ksiedza.


-To
jest
wersja
pani
Casefikis.
Co
pan
o
tym
mysli?


-Podobienstwo
jest
wcale
niezłe.
Jest
może
nawet
brzydszy.
Ci
ludzie
znają
swój
fach.


-Meczy
mnie
jedna
sprawa
westchnał
dyrektor.
-Wydaje
mi



sie,
że
już
kiedyś
widziałem

wstretną
morde.
Ale
tylu
zbrodniarzy
przeszło
przez
moje
rece,
że
zapamietanie
jednego
z
nich
jest
prawie
niemożliwe.
Ale
może
go
sobie
jeszcze
przypomne.


-ie
mogę
sobie
darowac,
że
byłem
u
tej
kobiety
w
dwadziescia
cztery
godziny
po
nim.


-To
panskie
szczescie,
młody
człowieku.
Gdyby
pan
zjawił
się
u
niej
przed
nim,
Ariana
Casefikis
pewnie
by
już
nie
żyła,
a
i
pan
pewnie
też
nie.
Kazałem
stale
obserwować
dom
pani
Casefikis,
na
wypadek
gdyby
ten
człowiek
tam
powrócił.
Ale
przypuszczam,
że
ten
skurwiel
jest
na
to
zbyt



dobrym
fachowcem.


Mark
skinał
głowa.
Skurwiel,
fachowiec...


a
wewnetrznym
telefonie
zaczeło
migać
czerwone
swiatełko.
-Słucham
pania?


-Spózni
się
pan
na
spotkanie
z
senatorem
Hartem.


-Dziekuję
pani.
-Dyrektor
odłożył
słuchawke.
-Wiec
jutro


o
tej
samej
porze.
Dobrze,
Mark.
-Dyrektor
po
raz
pierwszy
zwrócił
się
do
Marka
po
imieniu.
-Porusz
niebo
i
ziemie.
Jeszcze
tylko
cztery
dni.

Mark
zjechał
windą
i
wyszedł
z
budynku.
ie
zauważył,
że
po
drugiej
stronie
ulicy
ktoś
mu
się
bacznie
przyglada.
W
biurze
Senatu
poprosił
o
spotkanie
z
dyrektorami
biur
Komitetu
Stosunków
Miedzynarodowych
i
Komitetu
Prac
Ustawodawczych.
Uzyskał
je
na
nastepny
dzien.
Wobec
tego
powrócił
do
biblioteki
kongresowej
i
zabrał
się
do
dokładniejszego
badania
życiorysów
siedmiu
senatorów
pozostałych
na
jego
liscie.
Była
to
grupa
dosć
różnorodna.
Każdy
z
tych
ludzi
pochodził
z
innej
czesci
kraju.
iewiele
mieli
ze
sobą
wspólnego.
Jeden
z
nich
z
całą
pewnoscią
nie
miał
nic
wspólnego
z
pozostałymi,
ale
który?
unn
-
na
pewno
nie.
Thornton
-
Stampouzis
najwyrazniej
nie



żywił
do
niego
szacunku,
ale
to
jeszcze
o
niczym
nie
swiadczyło.
Byrd
-chyba
nie
przywódca
wiekszosci
w
Senacie
-Harrison
-Stampouzis
mówił,
że
jest
przeciwnikiem
ustawy
o
kontroli
broni
palnej,
ale
to
samo
odnosiło
się
do
co
najmniej
połowy
senatu.
Dexter
-Stampouzis
nie
chciał
własciwie
o
nim
mówic.
Może
Elizabeth
wyjasni
mu
coś
wieczorem.
Ralph
Brooks
-
dziwnie
napiety,
energiczny
człowiek,
na
pewno
nie
żywi
sympatii
dla
pani
Kane.
Pearson
-jeżeliby
się
okazało,
że
on
jest
głową
spisku,
nikt
by
w
to
nie
uwierzył.
Pracował
od
trzydziestu
siedmiu
lat
w
Senacie
i
zawsze,
zarówno
w
życiu
prywatnym,
jak
publicznym,
grał
w
otwarte



karty.


Mark
westchnał.
Było
to
cieżkie
westchnienie
człowieka,
który
znalazł
się
w
impasie.
Spojrzał
na
zegarek:
dziesiata
czterdziesci
piec.
Trzeba
się
pospieszyc.
Zwrócił
bibliotekarce
kilka
tomów
"Dziennika
Kongresowego"
i
raporty
Ralfa
adera
i
pobiegł
na
drugą
stronę
ulicy
na
parking.
Pojechał
szybko
Constitution
Avenue
przez
Memorial
Bridge
-ileż
to
razy
przejeżdżał
tedy
w
ciagu
ostatniego
tygodnia?
Spojrzał
w
lusterko.
Wydało
mu
sie,
że
rozpoznaje
samochód,
który
za
nim
jechał.
A
może
był
wciaż
jeszcze
pod
wrażeniem
tego,
co
działo
się
w
czwartek?



Zaparkował
wóz
na
poboczu
drogi.
Zatrzymali
go
dwaj
funkcjonariusze
Tajnej
Służby,
ale
pokazał
im
legitymację
i
wszedł
na
cmentarną
scieżke.
Przyłaczył
się
-w
samą
porę
-
do
ponadstuosobowej
grupy
innych
żałobników,
stojacych
dokoła
swieżo
wykopanych
grobów
przeznaczonych
dla
dwóch
ludzi,
którzy
jeszcze
przed
tygodniem
byli
żywotniejsi,
niż
wiekszosć
ludzi
bioracych
dziś
udział
w
w
ich
pogrzebie.
Prezydenta
reprezentował
były
senator
a
dziś
wiceprezydent
Bill
Bradley.
Stał
obok
drobnej
postaci
kobiecej
w
czerni.
Była
to
orma
Stames.
Wspierała
się


o
ramiona
swoich
dwóch
synów.
Tuż
przy
starszym
z
nich,
Billu,
stał
duży
meżczyzna,
niewatpliwie
ojciec
Barry'ego

Calverta.
Potem
dyrektor,
który
wprawdzie
zauważył
Marka,
ale
nie
dał
tego
poznać
po
sobie.


awet
nad
grobem
obowiazywały
reguły
gry.
Zimny
podmuch
wiatru
rozwiewał
sutannę
ojca
Gregory'ego.
Jej
skraj
był
mokry
i
zabłocony.
Przez
całą
noc
padał
deszcz.
U
boku
duchownego
stał
młody
kleryk
w
białej
komży
zarzuconej
na
czarną
sutanne.


"Jestem
obliczem
Twojej
niewysłowionej
chwały,
chociaż
noszę
na
sobie
rany
grzechu"
-
zaintonował
duchowny.


Żona
icka
Stamesa
łkajac
cicho
nachyliła
się
i
pocałowała
zmarłego,
po
czym



zamknieto
wieko
trumny.
Przy
słowach
modlitwy
trumny
Stamesa
i
Calverta
zostały
powoli
spuszczone
do
grobów.
Mark
przygladał
się
temu
z
ponurą
mina.
To
przecież
on
mógł
teraz
tak
powoli
zjeżdżać
w
czarny
dół.
Własciwie
to
jemu
się
należało.


"iechaj
wszyscy
swieci
dadzą
wieczne
odpoczywanie
sługom
Twoim,
Chryste
Panie,
niechaj
spoczną
w
pokoju
tam,
gdzie
nie
ma
ani
chorób,
ani
bólu,
ani
smutku
żadnego
i
tylko
wieczne
życie".


Prawosławny
duchowny
udzielił
zmarłym
ostatniego
błogosławienstwa
i
nakreslił
nad
nimi
znak
krzyża.
Żałobnicy
poczeli
się
rozchodzic.



Po
skonczonych
egzekwiach
ojciec
Gregory
powiedział
krótko,
lecz
ciepło
o
swoim
przyjacielu
icku
Stamesie
i
wyraził
nadzieje,
że
zarówno
on,
jak
i
jego
kolega,
Barry
Calvert,
nie
zgineli
na
próżno.
Markowi
zdawało
sie,
że
mówi
wyłacznie
do
niego.


Zobaczył
w
tłumie
anne,
Aspiryne,
Julię
i
anonimowego
człowieka,
ale
nie
chciał
z
nimi
rozmawiac,
wiec
wymknał
się
po
cichu.
iechaj
inni
opłakują
zmarłych;
jego
zadaniem
jest
schwytanie
żyjacych
morderców.


Wrócił
do
Senatu
jeszcze
bardziej
zdeterminowany.
Jakże
chciał
wykryc,
który
z



senatorów
powinien
się
był
znalezć
na
tym
tragicznym,
podwójnym
pogrzebie!
Gdyby
pozostał
nieco
dłużej
na
cmentarzu,
może
zauważyłby
Matsona
rozmawiajacego
z
Grantem
anna.
Chwalił
zalety
Stamesa
i
ubolewał
nad
strata,
jaką
ta
smierć
przyniosła
wymiarowi
sprawiedliwosci.


Mark
spedził
całe
popołudnie
słuchajac
wystapień
unna
i
Pearsona
w
Komitecie
Stosunków
Miedzynarodowych.
Jeżeli
jeden
z
nich
był
spiskowcem,
to
musiał
być
zimnym
zaiste
człowiekiem,
gdyż
żaden
z
nich
nie
wykazywał
najmniejszych
nawet
oznak
niepokoju.
Miał
zamiar
skreslić
ich
nazwiska
z



listy,
ale
potrzebna
muz
była
do
tego
jedna
informacja.
Kiedy
Pearson
wreszcie
usiadł,
Mark
poczuł,
że
jest
smiertelnie
zmeczony.
Musi
się
odpreżyć
tego
wieczoru,
inaczej
nie
przeżyje
nastepnych
trzech
dni.
Wyszedł
z
sali
komitetu
i
zatelefonował
do
Elizabeth,
żeby
potwierdzić
wieczorną
randke.
astepnie
do
sekretariatu
dyrektora
i
podał
pani
Mcgregor
numery
telefonów,
pod
którymi
można
go
bedzie
osiagnać
z
ciagu
nastepnych
kilku
godzin.
A
wiec
restauracje,
jego
własne
mieszkanie
i
mieszkanie
Elizabeth.
Pani
Mcgregor
zapisała
je
bez
słowa
komentarza.


Teraz
jechały
za
nim
dwa



samochody.
Granatowy
Ford
i
czarny
Buick.
Po
powrocie
do
domu
rzucił
kluczyki
Simonowi.
Chciał
się
za
wszelką
cenę
pozbyć
nekajacego
go
uczucia,
że
jest
pod
stałą
obserwacja,
wiec
oddał
się
rozkosznym
marzeniom
o
wieczorze
w
towarzystwie
Elizabeth.


godz.
#/6#30
po
południu


Mark
szedł
z
wolna
ulicą
w



kierunku
pobliskiego
centrum
handlowego
i
myslał
o
swojej
randce.
Boże,
jakże
ja
wielbię

dziewczyne!
Jest
to
jedyna
rzecz,
jakiej
jestem
obecnie
pewien.
Gdybym
się
tylko
mógł
pozbyć
tych
podejrzeń
o
jej
ojcu
-a
nawet
o
niej
samej!


Wszedł
do
kwiaciarni
i
zamówił
tuzin
róż.
Jedenascie
czerwonych
i
jedną
biała.
Kwiaciarka
podała
mu
bilet
i
koperte.
Wypisał
nazwisko
i
adres
Elizabeth
i
długo
zastanawiał
sie,
patrzac
na
czystą
kartke,
szukajac
w
pamieci
odpowiedniego
wiersza.
Wreszcie
usmiechnał
się
i
napisał:



Radosnie
snię
o
tobie,
a
mój
stan@
jako
skowronek,
co
o
brzasku
leci
w
niebo@
z
posepnej
ziemi,
piesnią
brzmi
u
raju
bram.@
Ps
wersja
nowoczesna:
"Czy
to
nareszcie
wielka
miłosc?"


-Proszę
to
zaraz
odesłac!


-Dobrze,
proszę
pana.


Doskonale.
Teraz
z
powrotem
do
domu.
Co
włożyc?
Ciemne
ubranie?
Zbyt
eleganckie.
Jasnoniebieskie?
Wyglada
w
nim
jak
fircyk,
nie
powinien
był
go
kupowac?
Włoży
jeansowe,
najmodniejsze.
Koszula.
Biała,
sportowa,
bez
krawata?
A
może
niebieska,
elegancka,
z



krawatem?
Biała
chyba
nie!


iech
bedzie
niebieska.
Czarne
mokasyny
czy
półbuciki?
Mokasyny!
Skarpetki?
Prosta
sprawa
-granatowe.
A
wiec
podsumujmy:
jeansowe
ubranie,
niebieska
koszula,
granatowy
krawat,
granatowe
skarpetki,
czarne
mokasyny.
Rozłożył
starannie
ubranie
na
łóżku.
Prysznic.
Umyć
głowe,
ona
lubi
wijace
się
włosy.
Cholera,
mydło
wlazło
mi
do
oka.
Siegnać
po
recznik,
wytrzeć
mydło,
odłożyć
recznik,
wyjsć
spod
prysznicu.
Recznik
owinać
dokoła
bioder.
Ogolić
sie,
chociaż
to
już
dzisiaj
drugi
raz.
Ogolić
się
bardzo
starannie.
Uważac,
żeby
się
nie
zaciac.
Teraz
woda
kolonska.
Energicznie
wytrzeć
włosy



recznikiem.
Rozczesać
je.
Powrót
do
sypialni.
Ubrać
się
starannie.
Zawiazać
krawat.


ie,
tak
niedobrze.
Zawiazać
go
jeszcze
raz.
Zasunać
zamek
błyskawiczny.
Mógłbym
stracić
kilka
centymetrów
w
talii.
Ostatnie
spojrzenie
w
lustro.
Widziałem
brzydszych.
Do
diabła
ze
skromnoscia!
Widziałem
wielu
brzydszych.
Sprawdzić
forsę
i
karty
kredytowe.
Rewolwer
zostawić
w
domu.
Wszystko
w
porzadku.
Zamknać
drzwi.
acisnać
guzik
windy.
-Simon,
dawaj
kluczyki.


-O
rany!
-Simon
otworzył
szeroko
oczy.
-Ma
pan
nową
narzeczona?


-Lepiej
na
mnie
nie
czekaj,



bo
jeżeli
mi
pójdzie
nie
tak,
to
zrobię
ci
krzywde.


-Dziekuję
za
ostrzeżenie.
Powodzenia!


Piekny
wieczór.
Teraz
za
kierownicę
i
sprawdzić
czas:
okey,
jest
siódma
trzydziesci
cztery.


Dyrektor
jeszcze
raz
sprawdził
smoking.


Jakże
mi
brakuje
Ruth.
Gosposia
jest
swietna,
ale
to
nie
to
samo.
Jeszcze
szklanka
skocza
i
jeszcze
obejrzeć
smoking.
Swieżo
odprasowany,
a
to
teraz
niemodne.
Wieczorowa
koszula
prosto
z
pralni.



Zawiazać
czarną
muszke.
Czarne
buty,
czarne
skarpetki,
biała
chustka
do
nosa.
Wszystko
w
porzadku.
Puscić
prysznic.
Ach,
trzeba
koniecznie
wydusić
jakieś
informacje
z
pani
prezydent.
Psiakrew,
gdzie
podziało
się
mydło?
Trzeba
bedzie
wyjsć
spod
prysznicu
i
zmoczyć
dywanik
i
recznik.
A
mam
tu
tylko
jeden
recznik.
Wiec
mydło
z
umywalki.
Co
za
paskudny
zapach!
Robią
je
teraz
chyba
wyłacznie
dla
pedałów.
Szkoda,
że
już
nie
sprzedają
mydła
z
nadwyżek
wojskowych.
Dosyć
tego
moczenia
sie.
Utyłem.
Powinienem
stracić
co
najmniej
siedem
kilo.
Okropnie
biała
skóra.
akryć

szybko
i
zapomnieć
o
niej.
Golenie.
Stara,
wierna
brzytwa.
Postanawiam
stanowczo
nie
golić



się
dwa
razy
dziennie,
chyba
dla
prezydenta.
Swietnie.
ie
zaciałem
sie.
Teraz
ubrać
sie.
Zapiać
guziki
rozporka.
ie
cierpię
zamków
błyskawicznych.
Zawiazać
czarną
muszke.
Ruth
robiła
to
znakomicie.
Udawało
jej
się
zawsze
za
pierwszym
razem.
iech
to
szlag,
trzeba

jeszcze
raz
wiazac.
o,
nareszcie
zwyciestwo!
Sprawdzić
portfel.
Własciwie
nie
potrzebne

ani
pieniadze,
ani
karty
kredytowe,
ani
w
ogóle
nic.
Chyba
że
prezydent
ma
trudnosci
pienieżne!
Zawiadomić
gosposie,
że
wrócę
około
jedenastej.
ałożyć
płaszcz.
Jak
zwykle
przed
domem
czeka
agent
specjalny
z
samochodem.


-Dobry
wieczór,
Sam.
Mamy
dzisiaj
piekny
wieczór.



Jedyny
zatrudniony
przez
Fbi
kierowca
otwiera
tylne
drzwiczki
Forda.


Teraz
do
samochodu
i
sprawdzić
czas:
okey,
jest
siódma
czterdziesci
piec.


Jedź
powoli
-masz
dużo
czasu
-lepiej
nie
przyjeżdżać
za
wczesnie
-kiedy
ma
się
dużo
czasu,
zawsze
jest
mały
ruch
-
mam
nadzieje,
że
róże

już
dostarczone
-pojadę
dłuższą
drogą
do
Georgetown,
koło
pomnika
Lincolna,
potem
przez
Rock
Creek
Park
i
Potomac
Parkway
-to
ładniejsza
droga
-
można
się
oszukiwac,
że
dlatego
się

wybiera.
-ie



przejeżdżaj
przez
żółte
swiatła,
nawet
jeżeli
facet
jadacy
za
tobą
spieszy
się
i
daje
ci
gwałtowne
znaki.
Trzymaj
się
przepisów
-znowu
się
oszukujesz
-przejechałbyś
przez
wszystkie
swiatła,
gdybyś
się
do
niej
spieszył.
ie
kompromituj
Biura.
Uważaj
na
szyny
tramwajowe
w
Georgetown,
bardzo
łatwo
się
na
nich
posliznac.
Teraz
skreć
w
prawo
i
poszukaj
miejsca
na
parking.
Jedź
wolno,
może
znajdziesz
dobre
miejsce.
Mowy
nie
ma.
Parkuj
w
drugim
rzedzie
i
módl
sie,
żeby
nie
było
w
pobliżu
policjanta.
Idź
wolno
w
stronę
jej
domu
-ona
pewnie
jest
jeszcze
w
wannie.
Sprawdź
czas.
Ósma
cztery.
Doskonale.


acisnij
dzwonek.

-Sam,
jestesmy
nieco
spóznieni.
-Może
nie
trzeba
mu
było
tego
mówic,
bo
jeszcze
przekroczy
przepisową
szybkosć
i
skompromituje
Biuro.
Dlaczego
jak
człowiek
się
spieszy,
to
zawsze
panuje
taki
wielki
ruch
na
ulicach?
iech
szlag
trafi
tego
Mercedesa
przed
nami.
Zatrzymuje
sie,
jeszcze
zanim
zapala
się
czerwone
swiatło.


asz
wóz
osiaga
sto
osiemdziesiat
kilometrów
na
godzine,
a
nie
możemy
jechać
nawet
piecdziesiatka...
Dobra,
Mercedes
skrecił
w
stronę
Georgetown.
Pewnie
prowadzi
go
jakiś
fircyk.
Już
Pennsylvania
Avenue.
areszcie!
Biały
Dom
na
horyzoncie.
Skret
w
West
Executive
Avenue.
Strażnik
przy

bramie
przepuszcza,
nie
zatrzymujac
nas.
Podjazd
pod
wejscie
zachodnie.
Wita
agent
Tajnej
Służby
w
smokingu.
Ma
lepiej
zawiazaną
muszkę
niż
ja.
Założę
sie,
że
jest
na
gumce.


ie,
bo
zgodnie
z
przepisami
Białego
Domu
musi
być
zawiazywana.
Ten
facet
na
pewno
ma
żone.
Za
nim
do
zachodniej
poczekalni.
Mijamy
rzezbę
Remingtona.
Jeszcze
jeden
agent
Tajnej
Służby
w
smokingu.
Też
ma
lepiej
zawiazaną
muszke.
Winda.
Rzut
oka
na
zegarek:Ósma
szesc.
ie
jest
zle.
Wchodzę
do
zachodniego
salonu.
-Dobry
wieczór,
pani
prezydent.



-Halo,
piekna
pani.


Wyglada
przepieknie
w
tej
niebieskiej
sukni.
Co
za
kobieta!
Jak
mogłem

podejrzewac?


-Halo,
Mark.


-Co
za
wspaniała
suknia.


-Dziekuje.
Wejdzie
pan
na
chwile?


-ie,
musimy
się
spieszyc.
Zaparkowałem
w
drugim
rzedzie.


-Dobrze.
Tylko
wezmę
płaszcz.


Otwieram
dla
niej
drzwi
wozu.
Dlaczego
nie
wziałeś
jej
po
prostu
za
reke,
nie



zaprowadziłeś
do
sypialni
i
nie
zaczałeś
namietnie
całowac?
Potem
kawa
i
sandwicz.
I
stałoby
się
to,
czego
oboje
najbardziej
pragniemy,
i
to
bez
straty
czasu
i
zachodu.


-Jak
pani
dzisiaj
poszło?


-Miałam
mnóstwo
roboty.
A
pan?


Udało
mi
się
nie
mysleć
o
tobie
przez
kilka
godzin,
ale
to
nie
było
łatwe!


-Harowałem
jak
niewolnik.


ie
byłem
pewny,
czy
uda
mi
się
przyjsć
do
pani.
Zapalić
wóz,
w
prawo
Ulicą
M
i
na
Wisconsin
Avenue.
Znowu
nie
ma
miejsca
na
zaparkowanie.



Minać
Restaurację
Familijną
Roya
Rogersa.
Może
kupić
pieczoną
kurę
i
jechać
do
domu!


-Jest!


Do
diabła!
Skad
wział
się
nagle
ten
Volkswagen?


-To
pech.
Ale
znajdzie
pan
na
pewno
inne
miejsce.


-Tak,
czterysta
metrów
od
restauracji.


-Spacer
dobrze
nam
zrobi.


Czy
róże
zostały
doreczone?
Jeżeli
ta
dziewczyna
ich
nie
posłała,
to
aresztuję

i
zgnije
w
kryminale.


-Och,
Mark.
Jak
to
nieładnie



z
mojej
strony.
ie
podziekowałam
panu
za
piekne
róże.
Co
reprezentuje
ta
biała?
Czyżby
pana
dusze!
o
i
ten
Szekspir!


-To
drobiazg,
piekna
pani.


Kłamie
jak
z
nut.
A
wiec
podobał
ci
się
Szekspir?
A
czy
zorientowałaś
sie,
że
ostatnia
linijka
jest
z
Cole
Portera?
Wejscie
do
superprzytulnej
restauracji
francuskiej
zwanej
Rive
Gauche.
Czy
facet
z
Fbi
powinien
jadać
w
takiej
knajpie?
To
bedzie
kosztowało
majatek.
Wszedzie
pełno
impertynenckich
kelnerów
z
wyciagnietymi
łapami.
ieważne,
to
w
koncu
tylko
forsa.


-Czy
pani
wie,
że
dzieki



temu
lokalowi
Waszyngton
stał
się
stolicą
amerykansko_francuskiej
kuchni?


Próba
zaimponowania
jej
zakulisowymi
informacjami.


-ie,
nie
miałam
pojecia.
Jak
to
się
stało?


-Własciciel
sprowadza
coraz
to
nowych
wspaniałych
kucharzy
z
Francji.
A
oni,
jeden
po
drugim,
porzucają
pracę
i
otwierają
własne
knajpy.


-Wy
w
tym
waszym
Fbi
macie
zawsze
całe
mnóstwo
niepotrzebnych
informacji.


Szukanie
wzrokiem
kierownika
sali.



-Stolik
na
nazwisko
Andrews.


-Dobry
wieczór,
panie
Andrews.
Miło
pana
znowu
u
nas
widziec.


Ten
bydlak
nigdy
w
życiu
nie
widział
mnie
na
oczy
i
pewnie
już
nigdy
wiecej
nie
zobaczy.
Który
dostaniemy
stolik?
Wcale
nie
najgorszy.
Ona
może
rzeczywiscie
uwierzy,
że
już
tu
byłem.
Dam
mu
w
łapę
pieć
dolarów.


-Dziekuje,
sir.
Życzę
miłego
wieczoru.


Rozsiedli
się
wygodnie
w
głebokich
fotelach
z
czerwonej
skóry.
Restauracja
była
przepełniona.



-Dobry
wieczór.
Czy
zamówią
panstwo
ap~eritif?


-Co
dla
pani,
Elizabeth?


-Poproszę
skocza
z
lodem.


-Dla
pani
skocz
z
lodem,
dla
mnie
szprycer.


Rzut
oka
na
karte.
Szef
kuchni
nazywa
się
Michel
Laudier.
Motto
restauracji
"Fluctuat
nec
mergitur".
Zalewany
przez
fale,
ale
nie
tonie.
Ale
ja
na
pewno
utone.
Dodatek
za
nakrycie,
dodatek
za
usługe.
A
ona
się
nawet
o
tym
nie
dowie.
Jest
to
jeden
z
tych
lokali,
co
to
dyskryminują
piekną
płec.
Tylko
meżczyzna
dostaje
kartę
z
cenami.



-Wezmę
zakaske,
jeżeli
pan
też
coś
zamówi.
-Oczywiscie,
piekna
pani.
-Może
avocado...
-Bez
krewetek?
-Z
krewetkami,
a
potem...
-Sałatkę
~a
la
Cezar?
-Filet
mignon
~a
la
Henryk


IV.
Mało
wysmażony.
Dwadziescia
i
pół
dolara.
Przestań
liczyc.
Ona
jest
warta
milion.
Chyba
wezmę
to
samo.
-Czy
pan
już
się
zdecydował?
-Tak.
Dwa
razy
avocado
z



krewetkami
i
filet
mignon
~a
la


Henryk
IV.
Mało
wysmażone.
-Czy
zechce
pan
spojrzeć
na
kartę
win,
sir.


-ie,
dziekuje.
Wezmę
piwo.


-Czy
pani
napije
się
wina,
Elizabeth?
-Bardzo
chetnie.
-Poproszę
o
butelkę
Hospice


de
Beaune,
soixante_dix_huit.


a
pewno
wyczuł,
że
jedyne
słowa,
jakie
potrafię
wymówić
po
francusku,
to
te
liczby,
których
nauczono
mnie
w
szkole.
-Tak
jest,
sir.



Zjawiło
się
pierwsze
danie,
a
wraz
z
nim
kelner
od
win.


Jeżeli
myslisz,
francuska
żabo,
że
wmówisz
nam
dwie
butelki,
to
się
grubo
mylisz.


-Czy
nalać
już
wino,
sir?


-Jeszcze
nie.
Proszę
je
otworzyc,
wypijemy
je
do
głównego
dania.


-Oczywiscie,
sir.


-Pani
avocado.


Utopię
się
razem
z
krewetkami...


-Dobry
wieczór,
Halt.
Co
tam



słychać
w
Biurze?


-Jakoś
żyjemy,
pani
prezydent.


Jakże
banalne
uwagi
robią
wielcy
tego
swiata.


Dyrektor
rozejrzał
się
po
przyjemnym
pokoju
utrzymanym
w
niebiesko_złotych
kolorach.
Stuart
Knight,
szef
Tajnej
Służby,
stał
w
rogu
salonu.
Pod
oknem
wychodzacym
na
zachodnie
skrzydło
gmachu
i
budynek
administracyjny
siedziała
minister
sprawiedliwosci
pani
Marian
Edelman
i
rozmawiała
z
senatorem
Birchem
Bayhem,
który
po
Tedzie
Kennedym
objał
przewodnictwo
Komitetu
Prac
Ustawodawczych.
W
czasie
przedwyborczej
kampanii



Demokratów
w
1976
roku
dziennikarze
okreslali
jego
wyglad
jako
"chłopiecy".
Było
to
nadal
aktualne.
Marvin
Thornton,
chudy,
ponury
senator
z
Massachusetts
był
o
głowę
wyższy
od
swojego
kolegi
jak
i
od
Marian
Edelman.


Mój
Boże,
wolę
już
mieć
do
czynienia
z
tłusciochami...


-Jak
pan
widzi,
zaprosiłam
Thorntona.


-Widze,
madame.


-Trzeba
go
namówić
na
popieranie
ustawy
o
kontroli
broni
palnej.


Salon
zachodni
znajdował
się
w
prywatnej
czesci
Białego
Domu



i
przylegał
do
prezydenckiej
ubieralni.
Być
tu
przyjetym
stanowiło
nie
lada
zaszczyt;
zaproszenie
do
tego
pokoju,
zamiast
do
oficjalnej
jadalni
na
parterze,
było
przywilejem
zarezerwowanym
dla
najbliższej
rodziny.
Fakt
nieobecnosci
małżonka
pani
prezydent
podkreslał
jeszcze
intymny
charakter
obiadu.


-Czego
się
pan
napije,
Halt?


-Skocza
z
lodem.


-Skocz
z
lodem
dla
dyrektora
i
sok
pomaranczowy
dla
mnie.
Liczę
kalorie.


Czyżby
pani
prezydent
nie
wiedziała,
że
sok
pomaranczowy
jest
bardzo
tuczacy?



-Pani
prezydent,
jakie

ostatnie
szanse
głosowania?


-Czterdziesci
osiem
za
i
czterdziesci
siedem
przeciw.
Jeżeli
ustawa
nie
przejdzie
dziesiatego,
to
muszę
o
niej
zapomnieć

do
nastepnej
sesji
Senatu.
To
mój
najwiekszy
kłopot
w
tej
chwili.
ie
liczac,
oczywiscie,
podróży
do
Europy
i
przedwyborów
w
ew
Hampshire
za
niecały
rok.
ie
mogę
dopuscić
do
tego,
żeby
sprawa
stała
się
głównym
tematem
mojej
akcji
przedwyborczej.
Musiałabym
zrezygnować
z
ustawy
i
podjać

dopiero,
gdybym
została
ponownie
wybrana.
Ale
chciałabym

mieć
jak
najszybciej
z
głowy
i
zobaczyc,



jak
funkcjonuje.


-Miejmy
nadzieje,
że
zostanie
uchwalona
dziesiatego.
Ułatwiłoby
mi
to
prace.


-I
Marian
też.


-apije
się
pan
jeszcze?


-ie,
dziekuje,
madame.


-To
siadamy
do
stołu.


Prezydent
zaprowadziła
swoich
pieciu
gosci
do
jadalni.
Tapety
pokrywajace
sciany
przedstawiały
sceny
z
rewolucji
amerykanskiej,
meble
pochodziły
z
wczesnych
lat
dziewietnastego
wieku.


Zawsze
podziwiam
wspaniałe



wnetrza
Białego
Domu.


Dyrektor
spojrzał
na
płaskorzezby
stiukowego
kominka
zaprojektowanego
przez
Roberta
Welforda
z
Filadelfii
w
1815
roku.
Wyryte
na
nim
były
słynne
słowa
raportu
komandora
Oliviera
Hazarda
Perry'ego
po
bitwie
na
jeziorze
Erie
w
czasie
wojny
1812
roku.
"Spotkalismy
nieprzyjaciela,
jest
nasz".


-Pieć
tysiecy
osób
zwiedziło
dzisiaj
ten
budynek
-mówił
Stuart
Knight.
-ikt
nie
zdaje
sobie
sprawy,
ile
wynika
z
tego
problemów
zwiazanych
z
zachowaniem
bezpieczenstwa.
Ten
wprawdzie
jest
siedzibą
prezydenta,
ale
należy
do
narodu,
a
to
szalenie



komplikuje
życie
ochronie.


Gdyby
ten
człowiek
wiedział
to,
co
ja
wiem...?


Prezydent
siedziała
u
szczytu
stołu,
pani
minister
sprawiedliwosci
naprzeciwko
niej,
Bayh
i
Thornton
po
jednej
stronie,
a
dyrektor
i
Knight
po
drugiej.
a
zakaskę
podano
avocado
z
krewetkami.


Zawsze
choruję
po
krewetkach.


-Miło
mi
widzieć
cały
mój
sztab
prawniczy
-mówiła
pani
prezydent.
-Chciałabym
skorzystać
z
okazji
i
porozmawiać
o
ustawie
o
kontroli
broni
palnej,
którą
mam
zamiar
przeprowadzić
przez
Senat
dziesiatego
marca.



Zaprosiłam
dziś
Bircha
i
Marvina,
ponieważ
liczę
na
to,
że
dzieki
ich
poparciu
ustawa
przejdzie.


Znowu
ten
dziesiaty
marca.
Możliwe,
że
jest
to
data,
której
Kasjusz
musi
się
trzymac.
Wiem,
że
Thornton
jest
przeciwny
ustawie,
a
jest
na
liscie
siódemki
Andrewsa.


-Stany
rolnicze
stanowią
najwiekszy
problem,
pani
prezydent
-odezwała
się
Marian
Edelman.
-Ci
ludzie
nie
bedą
chcieli
tak
łatwo
wyrzec
się
broni.


-Może
należałoby
ustanowić
dłuższy
okres
amnestii.
Powiedzmy,
szesć
miesiecy
zaproponował
dyrektor.
-Okres



przejsciowy,
w
którym
jeszcze
nie
bedzie
się
nikogo
pociagało
do
odpowiedzialnosci
karnej.
Tak
postepuje
się
po
wojnie.
Tymczasem
srodki
masowego
przekazu
mogłyby
donosić
o
tysiacach
rewolwerów
oddawanych
policji.


-Dobry
pomysł.


-To
bedzie
bardzo
trudna
operacja
-odezwała
się
pani
Edelman
-zważywszy
na
siedem
milionów
członków
arodowego
Stowarzyszenia
Strzeleckiego.
W
sumie
Amerykanie
mają
prawdopodobnie
piecdziesiat
milionów
sztuk
broni
palnej.


Wszyscy
skineli
głowami.


Podano
drugie
danie.



Była
to
sola.
Pani
prezydent
brała
widać
swoją
dietę
na
serio.


-Kawa
czy
koniak,
sir?


-ie
warto
-powiedziała
Elizabeth
kładac
dłoń
na
dłoni
Marka
-napijemy
się
czegoś
w
domu.


-Dobra
mysl.


Usmiechnał
się
do
niej,
usiłujac
zgadnac,
co
dzieje
się
w
jej
głowie...


-Proszę
o
rachunek.


Kelner
oddalił
się
bez
słowa.



Oni
zawsze
odchodzą
bez
słowa,
kiedy
prosi
się
o
rachunek.
Ona
wciaż
trzyma
mnie
za
reke.


-Wspaniała
kolacja.
Bardzo
dziekuje.


-Prawda?
Musimy
tu
wrócic.


Kelner
przyniósł
rachunek.
Mark
przestudiował
go
nie
bez
zdziwienia.


87
dolarów
plus
podatek.
Kto
pojmie,
w
jaki
sposób
restauracje
dochodzą
do
koncowej
sumy
rachunku,
powinien
zostać
ministrem
finansów.
Mark
wrecza
kelnerowi
kartę
kredytową
American
Express.
Po
chwili
dostaje



niebieski
swistek
do
wypisania.
Zaokragla
sumę
do
100
dolarów
i
postanawia
zapomnieć
o
wszystkim
do
chwili,
kiedy
w
poczcie
znajdzie
kopertę
z
nadrukiem
American
Express.


-Dobranoc
panstwu.
-Liczne
ukłony
i
podziekowania.
-Mamy
nadzieje,
że
wkrótce
panstwa
znowu
zobaczymy.


-Oczywiscie,
oczywiscie.


Musicie
bardzo
ufać
swojej
pamieci,
jeżeli
liczycie
na
to,
że
mnie
nastepnym
razem
rozpoznacie.
Otworzyć
drzwi
wozu
dla
Elizabeth.
Czy
bedę
to
robić
także
po
slubie?
Boże!
Już
myslę
o
małżenstwie.


-Obawiam
sie,
że
za
dużo



zjadłam.
Zrobiłam
się
senna.


Co
to
znaczy?
Można
to
zinterpretować
na
dwadziescia
różnych
sposobów.


-Doprawdy?
Ja
jestem
gotów
na
wszystko.


Może
to
było
niezreczne.
Znowu
trzeba
szukać
miejsca
do
zaparkowania.
Swietnie,
jest
i
to
przed
samym
domem
i
żadnego
Volkswagena
na
horyzoncie.
Otworzyć
drzwi
dla
Elizabeth.
Ona
szuka
kluczy
do
drzwi
frontowych.
Kuchnia.
Czajnik
na
ogien.


-Bardzo
sympatyczna
kuchnia.


Co
za
głupia
uwaga.



-Cieszę
sie,
że
się
panu
podoba.
Głupia
odpowiedz.
Do
bawialni.


Boże,

róże!
-Halo,
Samantha.
Chodź
i
przywitaj
się
z
Markiem.


Boże
miłosciwy,
ona
ma


współlokatorke.
Katastrofa.
Samantha
ociera
się
o
nogę
Marka
i
mruczy.


Ulga.
Samantha
jest
syjamka,
a
nie
Amerykanka.
-Gdzie
mam
usiasc?



-Gdziekolwiek.


Ona
nie
ułatwia
sytuacji.


-Z
mlekiem
czy
bez,
kochanie?


Kochanie!
Szanse

lepsze
niż
pół
na
pół.


-Bez
mleka
z
jedną
kostką
cukru.


-Proszę
się
czymś
zajac,

woda
się
zagotuje.
Wrócę
za
kilka
minut.


-Jeszcze
kawy,
Halt?


-ie,
dziekuje,
pani
prezydent.
Muszę
już
isc,



jeżeli
pani
pozwoli.


-Odprowadzę
pana
do
samochodu.
Jest
kilka
spraw,
które
chciałabym
omówic.


-Oczywiscie,
pani
prezydent.


Gwardzisci
piechoty
morskiej
przy
zachodnim
wejsciu
stają
na
bacznosc.
Człowiek
w
smokingu
cofa
się
w
cień
kolumn.


-Chciałabym,
żeby
mnie
pan
poparł
na
sto
procent
w
sprawie
ustawy
o
kontroli
broni
palnej.
Komitet
bedzie
chciał
zasiegnać
panskiej
opinii.
I
chociaż
wszystko
wyglada
na
to,
że
zdobedziemy
wiekszosć
w
Senacie,
nie
chciałabym,
żeby
się
coś
pokreciło
w
ostatniej
chwili.
Mam
mało
czasu.



-Jestem
po
pani
stronie,
pani
prezydent.
Marzyłem
o
tej
ustawie
od
smierci
Johna
Kennedy'ego.


-Czy
ma
pan
specjalne
powody
do
obaw
w
zwiazku
z

sprawa?


-ie,
madame.
Proszę
się
troszczyć
o
to,
żeby
została
przegłosowana
i
podpisać
ja,
a
ja

wykonam.


-Ma
pan
może
jakiś
pomysł.
Albo
rade?


-ie,
chyba
nie...


Strzeż
się
Idów
Marcowych!


-...chociaż
przyznam,
że
zawsze
dziwiło
mnie,
że
zaczeła



pani
nad
nią
tak
pózno
pracowac.
Jeżeli
dziesiatego
marca
coś
pójdzie
nie
po
naszej
mysli,
a
potem
przegra
pani
wybory,
to
trzeba
bedzie
wszystko
zaczynać
od
poczatku.


-Wiem,
Halt,
ale
musiałam
wybierać
pomiedzy
przeprowadzeniem
ustawy
o
powszechnym
ubezpieczeniu
zdrowotnym,
która
była
przecież
bardzo
kontrowersyjna,
a
kontrolą
broni.
Gdybym
na
samym
poczatku
mojej
kadencji
próbowała
przepchnać
obydwie
równoczesnie,
mogłabym
przegrać
i
jedną
i
druga.
Prawdę
mówiac
chciałam
puscić
ustawę
o
kontroli
broni
na
komitet
rok
wczesniej,
ale
kto
mógł
przewidziec,
że
igeria
bez
uprzedzenia
zaatakuje
Afrykę



Południową
i
że
bedziemy
się
musieli
zdecydowanie
opowiedziec,
po
której
jestesmy
stronie.


-Pani
się
wówczas
bardzo
naraziła,
madame,
i
muszę
przyznac,
że
nie
byłem
wtedy
po
pani
stronie.


-Wiem,
Halt.
Spedziłam
wtedy
kilka
bezsennych
nocy.
Ale
wracajac
do
ustawy
o
kontroli
broni
palnej
to
proszę
nie
zapominac,
że
Thornton
i
Dexter
przeprowadzili
najdłuższą
w
historii
Senatu
akcję
przewlekajacą
debate.
Ta
ustawa
jest
bez
przerwy
przedmiotem
dyskusji
od
prawie
dwóch
lat,
mimo
milczacego
poparcia
przywódcy
wiekszosci,
senatora
Byrda.
Ale
teraz
przestałam
się



o
nią
bac.
Mysle,
że
załatwimy

dziesiatego
marca.
ie
widzę
nic
takiego,
co
by
mogło
pokrzyżować
nasze
plany.
A
pan?
Dyrektor
zawahał
sie.


-Ja
też,
pani
prezydent.


Pierwsze
kłamstwo,
które
popełniłem
wobec
szefa.
Czy
Komisja
Sledcza
uzna
moje
racje,
jeżeli
za
trzy
dni
prezydent
zginie?


-Dobranoc,
Halt,
i
dziekuję
panu.


-Dobranoc,
pani
prezydent,
i
dziekuję
za
wspaniałą
kolacje.


Dyrektor
wsiadł
do
samochodu.
Specjalny
agent
przy
kierownicy



odwrócił
sie.


-Przed
chwilą
nadeszła
dla
pana
ważna
wiadomosc.
Pytaja,
czy
może
pan
natychmiast
powrócić
do
Biura?


Co
teraz?


-Dobrze.
Może
byłoby
prosciej
ustawić
tam
łóżko.
Chociaż
ktoś
mógłby
mnie
oskarżyć
o
to,
że
mieszkam
za
darmo
na
koszt
podatników.


Kierowca
rozesmiał
sie.
Uznał,
że
dyrektor
widać
zjadł
dobrą
kolacje,
co
nie
było
całkowicie
zgodne
z
prawda.


Elizabeth
przyniosła
kawę
i



usiadła
obok
Marka.
Tylko
smiali
zasługują
na
piekne
dziewczyny.
Podniesć
ramię
od
niechcenia,
położyć
je
na
oparciu
kanapy
i
delikatnie
dotknać
jej
włosów.


Elizabeth
wstała.


-Och,
byłabym
zapomniała.


apije
się
pan
koniaku?
ie,
nie
chcę
koniaku,
chce,
żebyś
wróciła.
-ie,
dziekuje.


Usiadła
znowu
tak,
że
reka
Marka
dotykała
jej
włosów.


ie
mogę
jej
pocałowac,
zanim
nie
odstawi
tej
filiżanki
z
kawa.
Odstawiła
ja.
iech
to

diabli!
Znowu
wstała.
-Posłuchajmy
jakiejś
muzyki.
Chryste
Panie!
Co
jeszcze?
-Swietny
pomysł.
-Mam
wybór
piosenek


Sinatry...
-Znakomicie.


...Tym
razem
szczescie
było
blisko,@
mówże,
mów,
dziewczyno...@


Piosenka
myliła
sie.
Elizabeth
powróciła
na
kanape.



Może
jednak
spróbować

pocałowac?
Do
diabła,
znowu
ta
kawa!
Znowu
odstawiła
filiżanke.
Boże,
jaka
ona
jest
piekna.
Długi
pocałunek...
czy
ma
otwarte
oczy?...
nie,
zamkniete...
jest
jej
dobrze...
dobrze...
jeszcze
troche...
jeszcze
lepiej...


-Czy
nalać
ci
jeszcze
kawy?


ie,
nie,
nie,
nie...
-ie,
dziekuje.


Znowu
długi
pocałunek.
Obejmuje

ramieniem...
to
już
było...
nie
czuje
żadnego
sprzeciwu...
Głaszcze
jej
noge.
Jaka
cudowna
noga...
a
przecież
ma
dwie...
cofa
reke...
całuje
coraz
smielej.



-Mark,
muszę
ci
coś


powiedziec.
O
Boże.
Pewno
niewłasciwa
pora
miesiaca.
Tylko
tego
brakowało!


-Co?
-Uwielbiam
ciebie.
-Ja
cię
też,
kochana.
Rozpiał
jej
spódnicę
i
zaczał



delikatnie
piescic.


Elizabeth
położyła
mu
rekę
na
udzie.
Zaraz
otworzą
się
bramy
raju!
Dzyń
-dzyń
-dzyń
-dzyn...



Rany
boskie!
-Telefon
do
ciebie,
Mark.
-Andrews?
-Sir?
-Juliusz.
Gówno!
-Zaraz
ide.


8
marca,
wtorek



godz.
#/1
rano


Człowiek,
stojacy
pod
murem
cmentarza
w
ów
chłodny
marcowy
dzien,
wymachiwał
energicznie
rekami,
żeby
za
bardzo
nie
zmarznac.
Pamietał,
że
Gene
HackAman,
który
czesto
grywa
rolę
detektywów
w
hollywoodzkich
filmach,
zwykle
tak
robi
i
że
to
mu
jakoś
pomaga.
Jemu
jednakże
nie
pomagało.
Być
może
panu



Hackmanowi
przychodziły
w
sukurs
raczej
silne
reflektory
filmowe.
Zastanawiał
się
nad
tym
i
nie
przestawał
machać
rekami.


W
rzeczywistosci
było
ich
dwóch.
Specjalny
agent
Kevin
O'Malley
i
zastepca
inspektora
Waszyngtonskiego
Oddziału
Biura
-Pierce
Thompson.
Tyson
powierzył
im
to
zadanie
dlatego,
że
obaj
odznaczali
się
szczególną
dyskrecją
i
zrecznoscia.
Żadnemu
z
nich
nie
drgneła
nawet
powieka,
kiedy
dyrektor
nakazał
im
sledzić
każdy
krok
Andrewsa
-który
w
koncu
był
ich
kolegą
-i
składać
raporty
Elliottowi.
Długo
musieli
czekac,
zanim
Mark
wyłonił
się
z
domu
Elizabeth,
ale
O'malley
nie



miał
mu
tego
wcale
za
złe.
Pierce
wyszedł
z
cmentarza
i
przyłaczył
się
do
kolegi.


-Hej,
Kevin,
czy
zauważyłes,
że
Andrewsa
jeszcze
ktoś
sledzi?


-Pewnie,
Matson.
A
bo
co?


-Myslałem,
że
jest
na
emeryturze.


-Jest.
Chyba
Halt
sciagnał
go
do
roboty,
żeby
już
mieć
całkowitą
pewnosc.


-Pewnie
masz
racje.
Ale
dlaczego
nam
o
tym
nie
powiedział?


-ie
wiem,
ta
cała
akcja
jest
nietypowa.
ikt
nikomu
w



ogóle
nie
mówi
co
i
jak.
Może
zapytałbyś
o
to
Eliotta?


-Ty
go
zapytaj.
Można
z
równym
powodzeniem
gadać
do
pomnika
Lincolna.


-o
to
spytajmy
dyrektora.


-O
nie,
dziekuje!
ie
ja!


Mineło
kilka
minut.


-Może
powinnismy
wobec
tego
pogadać
z
Matsonem?


-Przypomnij
sobie,
co
ci
powiedziano.
Żadnych
kontaktów
i
to
z
nikim.
Jemu
pewnie
nakazano
to
samo
i
zanim
zliczyłbyś
do
trzech,
wsypałby
nas
u
szefa.
To
straszny
skurwysyn.



O'malley
pierwszy
zauważył
Marka
wybiegajacego
z
kamienicy.
Mógłby
przysiac,
że
Mark
trzymał
w
reku
jeden
but.
Upewnił
sie,
że
tak
jest,
i
ruszył
za
nim.
Muszę
uważac,
pomyslał.
Mark,
gdyby
zwrócił
na
niego
uwage,
zorientowałby
się
z
miejsca,
że
ma
do
czynienia
z
człowiekiem
z
Fbi.
Mark
zatrzymał
się
przy
budce
telefonicznej.
O'malley
usunał
się
w
cień
i
znowu
zaczał
się
walić
po
plecach,
żeby
zupełnie
nie
zamarznac.
Krótki
bieg
nieco
go
wprawdzie
rozgrzał,
ale
jeszcze
niedostatecznie.
Mark
miał
przy
sobie
tylko
dwie
dziesieciocentówki.
Pozostałe
leżały
bezużytecznie
na
podłodze
przy
tapczanie



Elizabeth.
Skad
mógł
dzwonić
dyrektor?
Po
prostu
od
siebie
z
Biura?
Chyba
nie,
cóż
by
tam
robił
o
tak
póznej
porze?
Przecież
miał
podobno
być
u
prezydenta?
Mark
spojrzał
na
zegarek.
Choroba,
już
pierwsza
pietnascie!
Pewnie
jest
w
domu.
Jeżeli
go
tam
nie
ma,
nie
bedę
już
miał
czym
dzwonic,
pomyslał.
ałożył
drugi
but.
Był
to
mokasyn,
wiec
wszedł
łatwo
na
noge.
Mark
zaklał,
podrzucił
i
złapał
jedną
z
monet.
Orzeł
czy
reszka?
Jeżeli
moneta
padnie
na
stronę
z
Rooseveltem,
zadzwonię
najpierw
do
Biura,
a
jeżeli
go
tam
nie
bedzie,
zadzwonię
do
jego
domu.
Spojrzał
na
monete.
Prezydent
Roosevelt.
akrecił
bezposredni
numer
Tysona
w
Biurze.



-Słucham.


Boże,
błogosław
Roosevelta.


-Juliusz.


-Proszę
natychmiast
przyjsc.


To
nie
brzmiało
szczególnie
przyjaznie.
Być
może
dyrektor
powrócił
od
prezydenta
z
nowymi
ważnymi
wiadomosciami,
a
może
zjadł
coś
niestrawnego
na
kolacje.


Mark
powrócił
szybkim
krokiem
do
samochodu,
sprawdzajac
po
drodze,
czy
wszystkie
guziki
koszuli

zapiete,
i
poprawiajac
krawat.
Skarpetka
musiała
mu
się
zsunac,
bo
uwierała
w
bucie.
Minał
stojacego
w
cieniu
meżczyzne,



zatrzymał
się
na
sekundę
zastanawiajac
sie,
czy
nie
powrócić
do
Elizabeth
i
powiedzieć
jej.
Ale
własciwie
co?
Spojrzał
w
góre.
W
jej
oknie
paliło
się
swiatło.


abrał
powietrza
w
płuca,
zaklał
jeszcze
raz
i
wsunał
się
za
kierownicę
Mercedesa.
ie
zdażył
nawet
wziać
zimnego
prysznicu.
Po
kilku
minutach
był
już
w
Biurze.
Ulice
swieciły
pustkami


o
tej
porze,
a
nowe
skomputeryzowane
swiatła
drogowe
były
przez
całą
noc
zielone.
Zaparkował
w
podziemnym
garażu
i
zaraz
zza
jakiegoś
wozu
wyłonił
się
anonimowy
młody
człowiek,
który
widać



czekał
na
niego.
Czyżby
obywał
się
bez
snu
i
odpoczynku?
Ten
zwiastun
złych
nowin,
których
mu
oczywiscie
nie
przekaże,
bo
-jak
zwykle
-nie
odezwał
się
ani
słowem.
Może
to
eunuch,
pomyslał
Mark.
Jeżeli
tak,
to
tylko
mu
zazdroscic.
Zaprowadził
go
do
gabinetu
dyrektora.
Miał
na
sobie
buty
o
miekkich
podeszwach.
Co
też
on
może
mieć
za
hobby,
pomyslał
Mark.
Pewnie
jest
suflerem
w
teatrze
dla
głuchoniemych.


-Pan
Andrews,
panie
dyrektorze.


Tyson
nawet
go
nie
powitał.
Miał
na
sobie
smoking
i
był
ponury
jak
noc.


-o
dobra,
Andrews.
iech



pan
siada.


Wiec
znowu
bedzie
mi
mówił
per
pan,
pomyslał
Mark.


-Gdybym
mógł
wywlec
pana
na
parking,
postawić
pod
scianę
i
zastrzelic,
zrobiłbym
to
bez
wahania.


Mark
usiłował
przybrać
niewinny
wyraz
twarzy.
a
icka
Stamesa
zawsze
to
swietnie
działało,
ale
dyrektor
był
niewzruszony.


-Głupi,
bezmyslny,
beznadziejny
idiota!


Mark
zorientował
sie,
że
boi
się
dyrektora
bardziej,
niż
ludzi
czyhajacych
na
jego
życie.



-Skompromitował
pan
mnie,
Biuro
i
prezydenta
-ciagnał
dalej
Tyson.
Mark
słyszał
wyraznie
gwałtowne
bicie
własnego
serca.
Chyba
ze
130
uderzeń
na
minute.
A
Tyson
nie
przestawał
mu
wymyslac.


-Gdybym
mógł
pana
zawiesić
w
pracy
-lepiej,
gdybym
mógł
wyrzucić
pana
na
łeb,
och,
gdybym
móg
zarobić
coś
tak
prostego,
ulżyłoby
mi.
Ilu
jeszcze
pozostało
panu
senatorów?


-Siedmiu.


-Ich
nazwiska.


-Brooks,
Harrison,
Thornton
Byrd,
unn,
Dex...
Dexter
i...



-Mark
zbladł
jak
płótno.


-Skonczył
pan
celujaco
uniwersytet
Yale,
a
jest
pan
naiwny
jak
harcerzyk.
Kiedy
po
raz
pierwszy
zobaczylismy
pana
w
towarzystwie
doktor
Elizabeth
Dexter,
uznalismy,
w
naszej
głupocie,
że
spotyka
się
pan
z
nią
dlatego,
że
miała
dyżur
w
szpitalu
Wilsona
w
dniu,
w
którym
popełnione
zostały
te
dwa
morderstwa.
Wyobrażalismy
sobie,
wciaż
w
naszej
głupocie
-powtórzył
z
naciskiem
-że
próbuje
pan
coś
z
niej
wydostac,
ale
teraz
wiemy
już,
że
jest
to
córka
jednego
z
siedmiu
senatorów,
których
podejrzewamy
o
spisek
na
życie
prezydenta
i
okazuje
sie,
że
pan
z
nią
romansuje.



Mark
chciał
zaprotestowac,
ale
nie
mógł
nawet
otworzyć
ust.


-iech
pan
zaprzeczy,
że
się
pan
z
nią
przespał!


-Zaprzeczam
-powiedział
Mark
szybko.


Dyrektor
był
chwilowo
zaszokowany

odpowiedzia.


-Młody
człowieku,
założylismy
nasłuch
w
jej
mieszkaniu.
Wiemy
dokładnie,
co
tam
miało
miejsce.


Mark
zerwał
się
z
krzesła.
Jego
zażenowanie
ustapiło
miejsca
wsciekłosci.


-ie
mógłbym
temu
zaprzeczyć



-wrzasnał
-gdybyscie
mi
nie
przerwali!...
Co
za
łajdak
z
pana.
Czy
zapomniał
pan
już,
że
istnieje
taka
rzecz,
jak
miłosc?
Kicham
na
to
całe
panskie
Biuro.
a
Biuro
i
na
pana
też.
Pracuję
szesnascie
godzin
na
dobe.
Od
niepamietnych
czasów
nie
zmrużyłem
oka.
Każdej
chwili
mogę
się
stać
kolejną
ofiarą
tych
ludzi
i
z
tego
wszystkiego
okazuje
sie,
że
pan
-jedyny
człowiek,
któremu
ufałem
-
kazał
tym
swoim
cholernym
alfonsom
podpatrywać
mnie
przez
dziurkę
od
klucza.
A
niech
was
wszystkich
diabli
wezma.
Wolałbym
mieć
do
czynienia
z
całą
mafią
sycylijską
naraz.


Mark
jeszcze
nigdy
w
życiu
nie
był
tak
wsciekły.
Opadł
z



powrotem
na
krzesło
i
czekał,
co
bedzie
dalej.
Jego
jedyny
atut
polegał
na
tym,
że
było
mu
już
wszystko
jedno.
Dyrektor
milczał.
Stał
przy
oknie
i
wygladał
na
ulice.
Potem
obrócił
się
powoli
w
stronę
Marka.
o,
teraz
mi
da,
pomyslał
Mark.


Dyrektor
zatrzymał
się
tuż
przed
nim
i
spojrzał
mu
prosto
w
oczy.
Tak
samo,
jak
w
czasie
pierwszego
ich
spotkania.


-Proszę
mi
wybaczyć
-
powiedział
wreszcie.
-
Idiocieję
po
prostu
z
minuty
na
minute.
Przed
chwilą
rozstałem
się
z
panią
prezydent.
Jest
zdrowa,
cała,
pełna
planów
na
przyszłosć
dla
kraju.
Wracam
do
biura
i
dowiaduję
sie,
że



jedyny
człowiek,
od
którego
zależy,
żeby
te
plany
stały
się
rzeczywistoscia,
leży
w
łóżku
z
córką
jednego
z
siedmiu
ludzi,
którzy
może
własnie
w
tym
samym
momencie
opracowują
inny
plan
-
plan
zamordowania
jej.
o
i
krew
uderzyła
mi
do
głowy.


Wspaniały
facet,
pomyslał
Mark.


Dyrektor
nie
spuszczał
z
niego
oczu.


-Mark,
módlmy
sie,
żeby
to
nie
był
Dexter.
Bo
jeżeli
tak,
to
jesteś
w
takim
samym
niebezpieczenstwie
jak
prezydent.
-Zrobił
pauze.
-
Ale
~a
propos,
ta
banda
tych
moich
cholernych
alfonsów
pilnuje
cię
dzień
i
noc,
po



szesnascie
godzin
na
zmiane.


iektórzy
z
nich
mają
żony
i
dzieci.
o
dobra,
teraz
obaj
znamy
całą
prawde.
Wracajmy
do
roboty,
Mark.
Spróbujmy
jeszcze
przez
trzy
dni
nie
tracić
rozumu.
Ale
pamietaj
o
jednym:
musisz
mi
wszystko
mówic.
Mark
wygrał.
Chociaż,
własciwie
nie.


-Pozostało
nam
siedmiu
senatorów
-Tyson
mówił
teraz
powoli,
bezbarwnym,
zmeczonym
głosem.
Mark
nigdy
nie
widział
go
w
takim
stanie,
chyba
żaden
z
urzedników
biura
nie
znał
go
od
tej
storny.


-Z
rozmów
z
prezydentem
wyniosłem
przeswiadczenie,
że
moje
podejrzenia

słuszne,
że



to,
co
ci
ludzie
planują
na
dziesiatego
marca,
jest
scisle
powiazane
z
ustawą
o
kontroli
broni
palnej.
Przewodniczacy
senackiego
Komitetu
Praw
Ustawodawczych,
senator
Birch
Bayh,
który
zajmował
się
przygotowywaniem
tej
ustawy,
był
także
obecny.
On
też
nie
został
jeszcze
skreslony
z
naszej
listy.
Musisz
stwierdzic,
co
on
i
pozostali
podejrzani
mówili
na
obradach
komitetu.
ie
spuszczaj
też
oka
z
senatorów
Pearsona
i
unna
z
Komitetu
Spraw
Zagranicznych.
-
Zamilkł
dla
nabrania
oddechu.
-
Jeszcze
tylko
trzy
dni.
Zamierzam
trzymać
się
mojego
pierwotnego
planu
i
na
razie
nic
nie
zmieniać
w
rozkładzie
zajeć
prezydenta
na
najbliższe
dni.
Mogę
przecież
nawet
w



ostatniej
chwili
skreslić
wszystkie
jej
spotkania
na
dzień
dziesiaty
marca.
Czy
masz
jakieś
uwagi,
Mark?


-ie,
panie
dyrektorze.


-A
jakie

twoje
plany?


-Jestem
umówiony
na
jutro
z
sekretarzami
generalnymi
obu
komitetów,
zagranicznego
i
ustawodawczego.
Po
tych
rozmowach
bedę
może
miał
lepsze
rozeznanie.


-Dobrze.
Wypytaj
ich
szczegółowo
o
wszystko,
bo
może
coś
umkneło
mojej
uwagi.


-Tak
jest.


-asi
eksperci
od



daktyloskopii
pracują
jak
szatani
nad
tymi
dwudziestoma
osmioma
banknotami.
W
tej
chwili
szukają
wyłacznie
odcisków
palców
pani
Casefikis.
W
ten
sposób
wyeliminujemy
przynajmniej
te,
na
których
nie
mogą
się
znajdować
odciski
palców
człowieka,
którego
szukamy.
Do
tej
chwili
wybrali
prawie
tysiac,
ale
żaden
nie
należy
do
pani
Casefikis.
Kiedy
bedę
miał
coś
konkretnego,
natychmiast
cię
zawiadomie.
o,
ale
dosyć
na
dzisiaj,
jestesmy
obaj
zupełnie
wymaglowani.
Możesz
nie
przychodzić
jutro
o
siódmej
rano
-Tyson
spojrzał
na
zegarek
-to
znaczy
dzisiaj.
Spotkajmy
się
o
tej
samej
porze
w
srode.
Musisz
się
dobrze
spisac,
bo
wtedy
bedziemy
mieli
zaledwie
jeden
dzień
do



dyspozycji.


Mark
rozumiał,
że
dyrektor
pragnie,
żeby
sobie
już
poszedł,
ale
chciał
mu
jeszcze
coś
powiedziec.
Dyrektor
wyczuł
to
i
spojrzał
na
niego.


-Idź
do
domu,
Mark
-
powiedział
-przespij
się
troche.
Jestem
zmeczony
i
stary
i
chciałbym,
żeby
ci
łajdacy
znalezli
się
za
kratkami
jeszcze
przed
czwartkiem.
Módlmy
sie,
żeby
Dexter
nie
był
w
to
wmieszany.
Mam
nadzieje,
że
tak
nie
jest.
Głównie
ze
wzgledu
na
ciebie.
Ale
nie
zamykaj
oczu.
Może
to
prawda,
że
miłosć
jest
slepa,
ale
mam
nadzieje,
że
nie
jest
również
głucha
i
ogłupiajaca.



Wspaniały
facet,
pomyslał
Mark
po
raz
drugi.


-Dziekuje,
dyrektorze.
Do
zobaczenia
w
srode.


Mark
wyjeżdżał
powoli
z
garażu
gmachu
Fbi.
Był
wykonczony.
ie
zauważył
anonimowego
młodego
człowieka.
Spojrzał
w
lusterko,
zobaczył,
że
sunie
za
nim
granatowy
Ford.
Bez
jakiejkolwiek
żenady.
Jak
by
tu
się
dowiedziec,
po
czyjej
stronie

ci
sledzacy
go
stale
ludzie?
Za
tydzień
o
tej
porze
bedzie
już
wiedział
wszystko
albo
nic.
Ale
czy
prezydent
bedzie
wtedy
życ?


Simon
stał,
jak
zwykle,
przed



wejsciem
do
domu
Marka.
a
jego
widok
usmiechnał
się
od
ucha
do
ucha
i
zapytał:
-Udało
się
czy
nie?


-iezupełnie
-odpowiedział
Mark.


-Jakby
pan
koniecznie
musiał,
to
mogę
zawsze
zadzwonić
po
moją
siostre.


Mark
zdobył
się
na
usmiech.


-To
bardzo
miło
z
twojej
strony,
ale
może
innym
razem
-
odparł.
Rzucił
Simonowi
kluczyki
od
samochodu
i
ruszył
do
windy.
Zaryglował
drzwi
mieszkania,
wszedł
do
sypialni,
zrzucił
z
siebie
koszule,
podniósł
słuchawkę
telefonu
i
starannie
nakrecił



siedmiocyfrowy
numer.
Usłyszał
ciepły,
nawet
odrobinę
nie
zaspany
głos
Liz.


-ie
spisz?


-Gdzieżbym
mogła.


-Kocham
cię
-powiedział,
odłożył
słuchawkę
na
widełki
i
zasnał
jak
kamien.


8
marca,
wtorek



godz.
#/8#04
rano


Telefon
dzwonił
i
dzwonił,
ale
Mark
spał
kamiennym
snem.
Wreszcie
zbudził
sie,
skoncentrował
wzrok
na
tarczy
zegarka
i
stwierdził,
że
jest
pieć
minut
po
ósmej.
Cholera!
Pewnie
dzwoni
dyrektor,
żeby
się
zapytac,
co
ja
sobie
własciwie,
do
stu
tysiecy
diabłów,
mysle.
Ale
przecież
nie
był
z
nim
umówiony
na
dzisiaj
rano.
Chyba
tak
było
powiedziane?
Podniósł
słuchawke.



-ie
spisz
już?


-ie.


-Kocham
cie.


Usłyszał
dzwiek
odkładanej
słuchawki.
Co
za
piekny
poczatek
dnia,
chociaż,
gdyby
Liz
wiedziała,
że
zamierza
spedzić
go
na
deptaniu
po
pietach
jej
ojcu...
a
dyrektor
na
pewno
kazał

sledzic.


Mark
stał
pod
zimnym
prysznicem,

poczuł
się
całkiem
soba.
Gdy
go
gwałtownie
budzono,
zawsze
miał
ochotę
dopiero
się
trochę
przespac.
Zrobię
to
za
tydzien,
przyrzekł
sobie.
W
nadchodzacym
tygodniu
czekało
go
piekielnie
dużo



roboty.
Spojrzał
na
zegarek:
ósma
dwadziescia
piec.
Obejdzie
się
bez
płatków
owsianych.
Właczył
telewizor,
żeby
zobaczyc,
czy
omineły
go
jakieś
ważne
wiadomosci
ze
swiata.
Pomyslał,
że
jest
w
posiadaniu
sensacji,
która
przyprawiłaby
o
zawrót
głowy
każdego
dziennikarza.
O
czym
gada
ten
facet?


"A
teraz
zobaczą
panstwo
zdjecia
planety
Jowisz
zrobione
przez
najnowszy
amerykanski
pojazd
kosmiczny.
Ale
przedtem
obejrzyjcie
sobie,
moi
drodzy,
reklamówkę
galaretki
owocowej
Jell_o,
specjalnego
deseru
dla
specjalnych
dzieci".


Mark
wyłaczył
aparat.
Jowisz
i
Jell_o
bedą
musiały
poczekać



do
przyszłego
tygodnia.


Ponieważ
zrobiło
się
pózno,
postanowił
pojechać
koleją
podziemna.
Stacja
Waterfront
znajdowała
się
tuż
koło
jego
domu.
Co
innego
jechać
przez
Waszyngton
o
wpół
do
siódmej
rano,
a
co
innego
o
wpół
do
dziewiatej.
O
tej
porze
tłok
bywa
taki,
że
człowiek
czesciej
stoi,
niż
jedzie.
Przy
zejsciu
do
metra
widniało
wielkie
oswietlone
"M".
Mark
zjechał
ruchomymi
schodami
w
dół.
Stacja
przypominała
łaznię
rzymska,
była
szara,
miała
sklepiony
strop
i
nie
była
zbyt
dobrze
oswietlona.
Bilet
z
przesiadką
kosztował
dwa
dolary.
Mark
zaczał
szukać
drobnych
po
kieszeniach.
W
Waszyngtonie
kierowcy
autobusów



i
kasjerzy
nie
rozmieniają
pieniedzy,
bo
w
obawie
przed
bandytami
nie
mają
z
reguły
przy
sobie
ani
grosza.
Muszę
wziać
w
biurze
zapas
drobnych,
przyrzekł
sobie
solennie,
wstapił
na
nastepne
ruchome
schody
i
zjechał
na
peron.
O
tej
porze
pociagi
zajeżdżały
co
pieć
minut.
Swiatła
umieszczone
na
krancach
toru
zaczeły
migać
na
znak,
że
jeden
z
nich
się
zbliża.
Jego
drzwi
otworzyły
się
automatycznie.
Mark
wraz
z
tłumem
innych
pasażerów
wsiadł
do
jasno
oswietlonego,
jaskrawo
wymalowanego
wagonu
i
w
pieć
minut
pózniej
usłyszał
nazwę
stacji,
na
której
zamierzał
wysiasc:
"Gallery
Place".
Wyszedł
na
peron.
Musiał
chwilę
zaczekać
na
pociag
czerwonej
linii,
na
który
musiał
się



przesiasc.
Zielona
linia
zawoziła
go
bezposrednio
do
pracy,
ale
żeby
dojechać
do
Kapitolu,
musiał
się
przesiasć
na
czerwona.
W
cztery
minuty
pózniej
był
już
na
stacji
zwanej
"Union
Station",
przy
osrodku
obsługi
turystów,
z
którego
odjeżdżały
autobusy,
pociagi
normalne
i
pociagi
kolei
podziemnej
obsługujace
miasto
i
jego
okolice.
Biurowiec
Senatu,
nazwany
imieniem
niedawno
zmarłego
senatora
Dirksena,
znajdował
się
na
rogu
Pierwszej
Ulicy
i
Constitution
Avenue,
w
odległosci
zaledwie
kilkuset
kroków.
Jak
to
łatwo
przyszło.
Po
co
ja
w
ogóle
używam
samochodu,
zastanawiał
się
Mark.



Minał
dwóch
policjantów,
którzy
sprawdzali
ludziom
teczki
i
torebki,
podszedł
do
windy
i
nacisnał
górny
guzik.


-Poproszę
czwarte
-
powiedział
do
chłopca
obsługujacego
winde.


Za
chwilę
miało
się
rozpoczać
posiedzenie
Komitetu
Stosunków
Miedzynarodowych.
Mark
wyciagnał
z
kieszeni
wycinek
z
gazety
"Washington
Post"
i
spojrzał
na
wydrukowany
tam
porzadek
dzienny
obrad
Senatu.
"Komitet
Stosunków
Miedzynarodowych,
godz.
#/9#30.
Posiedzenie
otwarte.
Omawiane
bedą
sprawy
polityki
amerykanskiej
wobec
Wspólnego
Rynku.
Obecni
bedą
przedstawiciele
administracji.



Pokój
4229".
Tuż
przed
Markiem
wszedł
na
salę
senator
Ralph
Brooks
ze
stanu
Massachusetts.


Senator
był
wysokim
meżczyzną


o
wyrazistej
twarzy
i
prezencji
gwiazdora
filmowego.
Szedł
krok
w
krok
za
karierą
polityczną
Florentyny
Kane,
do
czasu
kiedy
zdjeła
go
ze
stanowiska
Sekretarza
Stanu,
gdy
już
objeła
prezydenturę
po
smierci
prezydenta
Parkinsa.
Brooks
szybko
zajał
jej
miejsce
w
Senacie,
a
nastepnie
wystapił
jako
rywal
w
wyborach.
Przegrał
dopiero
w
siódmej
turze
głosowania.
Został
za
to
przewodniczacym
Komitetu
Spraw
Zagranicznych
Senatu.


Czyżby
chciał

zabic,
żeby



objać
najwyższy
urzad
w
panstwie?
Chyba
nie,
bo
gdyby
Florentyna
Kane
została
zamordowana,
jej
miejsce
zajałby
wiceprezydent,
Bill
Bradley,
który
był
zresztą
młodszy
i
Brooks
nie
miałby
żadnych
szans.
ie,
senator
Brooks
nie
stanowił
poważnego
zagrożenia,
ale
Mark
musiał
mieć
konkretne
dowody,
zanim
skresli
go
ze
swej
listy.


Pokój
4229
miał
boazerię
z
jasnego
drzewa
i
wystrój
z
zielonkawego
marmuru
u
dołu
scian
i
dokoła
drzwi.
W
głebi,
na
niewielkim
podwyższeniu
stał
półokragły
stół
z
tego
samego
jasnego
drzewa.
Pietnascie
brazowo_pomaranczowych
foteli
wypełniało
resztę
podwyższenia.
Tylko
dziesieć
było
zajetych.



Senator
Brooks
zajał
swoje
miejsce,
ale
sekretarki,
dziennikarze,
asystenci
i
najrozmaitsi
inni
senaccy
urzednicy
nie
przestawali
się
krecić
po
sali.
a
scianie
za
fotelem
przewodniczacego
wisiały
dwie
mapy:
Europy
i
swiata.
Przy
małym
stoliku
siedziała
stenotypistka
gotowa
notować
każde
słowo
obrad.


aprzeciwko
biurka
przewodniczacego
znajdowała
się
ława
swiadków
powoływanych
przez
komitet.
iemal
połowę
sali
wypełniały
rzedy
krzeseł
przeznaczone
dla
publicznosci.
Prawie
wszystkie
były
już
zajete.
Miedzy
oknami
wisiał
ogromny
portret
prezydenta
Jerzego
Waszyngtona.
Ten
człowiek
musiał
chyba

spedzić
ostatnie
dziesieć
lat
życia
na
pozowaniu
do
portretów
-pomyslał
Mark.


Senator
Brooks
szepnał
coś
jednemu
ze
swoich
asystentów
i
zastukał
młotkiem
w
blat
stołu,
wzywajac
obecnych
do
uciszenia
sie.


-Zanim
zaczniemy
obrady
-
powiedział
-chciałbym
zawiadomić
urzedników
Senatu,
oraz
prasę
o
zmianie
porzadku
dziennego.
Dzisiaj
i
jutro
bedziemy
przesłuchiwali
przedstawicieli
Departamentu
Stanu
na
okolicznosć
Wspólnego
Rynku.
astepnie
odroczymy
sesję
tego
komitetu
od
przyszłego
tygodnia,
kiedy
to
zajmiemy
się
bardzo
kontrowersyjną
sprawą
sprzedaży



broni
do
Afryki.


Teraz
wszystkie
miejsca
były
już
zajete,
a
przedstawiciele
Departamentu
Stanu
goraczkowo
przegladali
swoje
notatki.
Mark
przepracował
jako
student
jedno
lato
na
Kapitolu,
ale
mimo
to
znowu
zdenerwował
się
niską
frekwencją
senatorów
na
zebraniu
komitetu.
Każdy
senator
był
członkiem
dwóch
lub
trzech
takich
komitetów
oraz
niezliczonej
ilosci
najrozmaitszych
podkomitetów,
toteż
zmuszony
był
specjalizować
się
w
jednej
dziedzinie,
a
w
innych
zdawać
się
na
swoich
asystentów.
ic
wiec
dziwnego,
że
na
pewne
zebrania
uczeszczało
dwóch,
a
najwyżej
trzech
członków
Senatu.



Komitet
miał
przedyskutować
projekt
ustawy
żadajacej
rozwiazania
ato.
Portugalia
i
Hiszpania
miały
już
rzady
komunistyczne,
dawne
hiszpanskie
bazy
także.
Król
Juan
Carlos
żył
na
wygnaniu
w
Anglii.
Pakt
Atlantycki
był
przygotowany
na
przejecie
władzy
przez
komunistów
w
Portugalii,
ale
kiedy
i
we
Włoszech
zapanował
"Fronto
Popolare",
wszystko
zaczeło
się
sypac.
Watykan
stosujac
swoje
stare,
dobrze
wypróbowane
metody,
zamknał
się
za
swoimi
murami.
Katolicy
amerykanscy
nacisneli
na
rzad,
żeby
odciał
pomoc
finansową
dla
nowego
rzadu
włoskiego.
Włochy
odpowiedziały
na
to
likwidacją
baz
Paktu.



Ekonomiczna
sytuacja
we
Włoszech
prawdopodobnie
przyczyniła
się
do
wyniku
wyborów
francuskich,
w
których
zwycieżył
Chirac
i
gaullisci.
W
Holandii
i
wiekszosci
krajów
skandynawskich
nastroje
polityczne
przesuneły
się
mocno
w
prawo.
iemcy
cieszyli
się
w
dalszym
ciagu
dobrodziejstwami
swojej
demokracji.
Ale
senator
Pearson
oswiadczył,
że
jedynym
prawdziwym
sojusznikiem
Ameryki
jest
Wielka
Brytania,
gdzie
od
lutowych
wyborów
znowu
rzadzili
torysi.


Brytyjski
minister
spraw
zagranicznych
był
jawnie
i
stanowczo
przeciwny
oficjalnej
likwidacji
ato.
Przyczyniłoby
się
do



rozluznienia
wiezów
Wielkiej
Brytanii
ze
Stanami
Zjednoczonymi
i
do
wiekszego
jej
uzależnienia
od
Wspólnego
Rynku,
w
którym
zasiadali
już
przedstawiciele

siedmiu
całkowicie
lub
czesciowo
rzadzonych
przez
komunistów
krajów.
a
pietnastu
członków
całej
tej
organizacji.
Senator
Pearson
jeszcze
raz
uderzył
w
stół.


-Powinismy
poważnie
ustosunkować
się
do
brytyjskiego
punktu
widzenia
-
krzyknał
-a
nie
kierować
się
wyłacznie
bezposrednimi
korzysciami
strategicznymi!


Przez
godzinę
Mark



przysłuchiwał
sie,
jak
Brooks
i
Pearson
maglowali
przedstawicieli
Departamentu
Stanu
na
temat
sytuacji
politycznej
w
Hiszpanii,
po
czym
wymknał
się
na
korytarz
i
poszedł
do
lokalu
Komitetu
Stosunków
Miedzynarodowych.
Tam
powiedziano
mu,
że
sekretarz
generalny
komitetu
Lester
Kenneck
wyszedł.
Mark
zadzwonił
do
niego
poprzedniego
dnia
udajac
studenta,
który
zbiera
materiały
do
pracy
naukowej.


-A
czy
ktoś
inny
mógłby
mi
udzielić
informacji
na
temat
prac
komitetu?
-zapytał
Mark
sekretarke.


-Zobacze,
czy
jest
Paul
Rowe
-podniosła
słuchawkę
telefonu,
zamieniła
z
kimś
kilka
słów
i



po
chwili
zjawił
się
w
pokoju
szczupły
młody
człowiek
w
okularach.


-Czym
mogę
panu
służyc?


Mark
wyjasnił
mu,
że
chciałby
przyjrzeć
się
pracy
kilku
członków
komitetu,
szczególnie
senatora
unna.


Rowe
usmiechnał
się
wyrozumiale.


-ic
prostszego
-
powiedział.
-Proszę
przyjsć
jutro
po
południu
albo
we
czwartek
rano
na
obrady
dotyczace
sprzedaży
broni
do
Afryki.
Mogę
pana
zapewnic,
że
senator
unn
bedzie
obecny.
Zobaczy
pan,
że
jest
to
temat
znacznie
bardziej
interesujacy



niż
to
całe
gadulstwo
na
temat
Wspólnego
Rynku.
ie
jest
wykluczone,
że
posiedzenie
to
nie
bedzie
otwarte
dla
publicznosci.
Ale
jestem
pewny,
że
Lester
Kenneck
załatwi
panu
przepustke.


-Dziekuję
panu
bardzo.
ie
wie
pan
przypadkiem,
czy
unn
i
Pearson
byli
obecni
na
posiedzeniu
w
dniu
dwudziestego
czwartego
lutego,
to
znaczy
w
ubiegły
czwartek?


Rowe
uniósł
brwi.


-Znowu
muszę
pana
odesłać
do
Kennecka.


-Dziekuję
panu.
Mam
jeszcze
jedną
prosbe,
czy
mógłby
mi
pan
teraz
dać
przepustkę
na
galerię



Senatu?


Sekretarka
wpisała
jego
nazwisko,
podstemplowała
przepustkę
i
wreczyła

Markowi.
Poszedł
znów
do
windy.
Handel
bronia,
pomyslał.
Do
Afryki.
W
czwartek
to
za
pózno.
Cholera.
Skad,
do
jasnej
Anielki,
mogę
wiedziec,
dlaczego
jeden
z
tych
facetów
dybie
na
życie
pani
Kane.
Może
to
jakieś
zwariowane
kombinacje
militarne,
a
może
rasistowski
obłed.
Bez
sensu
to
wszystko.


ie
chodzi
jednak
o
to
dlaczego,
ale
kto,
przypomniał
samemu
sobie.
O
mały
włos
nie
zderzył
się
z
jednym
z
senackich
"paziów",
który
biegł
korytarzem
z
jakaś
paczka.
Kongres
prowadzi
szkołę
"paziów",
w
której
kształci

dziewczeta
i
chłopców
ze
wszystkich
zakatków
kraju.
W
czasie
trwania
nauki
pracują
jako
goncy
na
Kapitolu.
Mają
granatowo_białe
mundurki
i
zawsze
się
spiesza.
Mark
zatrzymał
się
w
samą
pore,
a
chłopiec
wyminał
go
zrecznie,
nie
zwalniajac
biegu.


Mark
zjechał
na
parter,
opuscił
budynek
imienia
Dirksena
i
znalazł
się
na
Constitution
Avenue.
Przekroczył
plac,
wszedł
do
Kapitolu
od
strony
siedziby
Senatu
i
podszedł
do
wind
dla
publicznosci.


-Masa
ludzi
dzisiaj
-
odezwał
się
strażnik.
-to
z
powodu
tej
debaty
o
broni
palnej.



-Czy
na
górze
jest
kolejka?
-zapytał.


-o,
na
pewno.


Kiedy
Mark
wysiadł
z
windy,
zobaczył
tłumek
ludzi,
ustawionych
przed
prowadzacymi
na
galerię
Senatu
drzwiami.
Był
jednakże
zbyt
niecierpliwy,
żeby
spokojnie
czekać
swojej
kolejki.
Skinał
na
jednego
ze
strażników.


-Mam
zwykłą
przepustke,
ale
jestem
studentem
Yale,
przyjechałem
specjalnie
na

debate.
Piszę
pracę
naukowa.
Czy
mógłby
mnie
pan
jakoś
przepuscic?


Strażnik
skinał
głową
na
znak



sympatii
i
po
chwili
Mark
był
już
na
galerii.
Widział
niestety
tylko
kawałek
sali.
Senatorowie
siedzieli
w
rzedach,
półkoliscie
otaczajacych
miejsce
przewodniczacego.
Każdy
miał
przed
sobą
małe
biureczko.
W
czasie
przemówień
krażyli
po
sali,
naradzali
się
szeptem
z
członkami
swoich
sekretariatów
i
miedzy
soba,
jednym
słowem
robili
wrażenie,
jak
gdyby
prowadzili
jakieś
ważne
manewry
polityczne,
od
których
to
własnie
-a
nie
od
najnamietniejszych
nawet
przemówień
-zależały
losy
ustawy.


Komitet
Prac
Ustawodawczych,
po
przeprowadzeniu
długotrwałej
debaty
i
wielogodzinnych



przesłuchaniach
ekspertów
rzadowych,
zaaprobował
ustawę
już
dwa
tygodnie
przedtem.
Izba
Reprezentantów
także

przegłosowała.
Jednakże
wersja
senacka
była
znacznie
ostrzejsza
i
zachodziła
potrzeba
sporzadzenia
wersji
trzeciej,
którą
mogłyby
przyjać
obydwie
Izby.


Przemawiał
własnie
senator
Dexter.
Mój
przyszły
tesc?
-
zastanawiał
się
Mark.
Z
pewnoscią
nie
wygladał
na
morderce,
ale
czy
którykolwiek
z
senatorów
wygladał
na
człowieka
zdolnego
do
zabicia
prezydenta?
Po
nim
córka
odziedziczyła
swoje
wspaniałe
bujne
ciemne
włosy.
Tyle,
że
on
zaczał
już
lekko
siwieć
na
skroniach.
Może
trochę
mniej,



niż
powinien
był,
no
ale
trzeba
przecież
wybaczać
politykom
ich
próżnosc.
Po
nim
odziedziczyła
też
czarne
oczy.
Robił
wrażenie
człowieka
pełnego
pogardy
dla
innych
ludzi,
widać
to
było
w
sposobie,
jakim
wystukiwał
palcami
jakiś
rytm
na
blacie
biurka.


-W
naszej
debacie
nad

ustawą
zapomnielismy
o
pewnym
bardzo
ważnym,
być
może
najważniejszym
punkcie.
A
mianowicie
o
zasadzie
federalizmu.
W
ciagu
ostatnich
piecdziesieciu
lat
rzad
federalny
uzurpował
sobie
wiele
atrybutów
władzy,
niegdyś
należacych
wyłacznie
do
władz
stanowych.
Wszystkie
niemal
panstwowe
sprawy
pozwalamy
obecnie
rozstrzygać
Kongresowi



lub
prezydentowi.
Twórcy
naszej
konstytucji
nie
zamierzali
powierzyć
władzom
centralnym
tak
wielkich
uprawnien.
Kraj
tak
rozległy
i
tak
zróżnicowany
jak
nasz
nie
może
być
na
takiej
zasadzie
rzadzony
demokratycznie
i
efektywnie.
O
tak,
każdy
z
nas
pragnie
zmniejszenia
przestepczosci.
Ale
nawet
przestepczosć
jest
różna
w
różnych
czesciach
kraju.
asza
konstytucja
-i
to
bardzo
madrze
-pozostawiła
sprawę
walki
z
przestepczoscią
w
gestii
poszczególnych
stanów
oraz
ich
jurysdykcji,
z
wyjatkiem
tych
przestepstw,
które
podpadajac
pod
kategorię
przestepstw
federalnych,
gdyż
dotyczą
dziedzin
majacych
znaczenie
dla
całego
narodu.
Jednakże
zbrodnie
dokonywane



przy
pomocy
broni
palnej
mają
na
ogół
charakter
lokalny.
Powinny
wiec
być
sadzone
przez
miejscowe
władze.
Walka
z
nimi
powinna
być
również
przez
te
własnie
władze
prowadzona.
Jedynie
stanowe
czy
miejskie
władze
zdolne

zrozumieć
specyfikę
i
podłoże
lokalnych
przestepstw.


Wiem,
że
niektórzy
z
moich
kolegów
sadza,

skoro
rejestrujemy
samochody
na
nazwiska
ich
włascicieli,
powinismy
rejestrować
również
posiadaczy
broni
palnej.
Ależ,
panowie,
przecież
nie
mamy
federalnych
rejestrów
samochodowych,

one
dokonywane
w
poszczególnych
stanach.
Podobnie
jest
z
bronia.
iechaj
każdy
stan



decyduje
o
tym,
jak
regulować
kwestię
posiadania
i
rejestrowania
broni
palnej.


iechaj
kieruje
się
przy
tym
własnymi
wzgledami,
zagrożeniami
i
interesami
swoich
wyborców.
Senator
Dexter
przemawiał
przez
dwadziescia
minut.


astepnie
przewodniczacy,
którym
był
dzisiaj
senator
Kemp,
dał
głos
senatorowi
Brooksowi.
Po
kilku
wstepnych
uwagach
Brooks
przystapił
do
odczytywania
przygotowanego
przemówienia:


-...konsekwentnie
opowiadalismy
się
przeciwko
przelewowi
krwi
na
Bliskim



Wschodzie,
w
Afryce,
w
Północnej
Irlandii,
w
Chile.
Udało
nam
się
skonczyć
wojnę
w
Wietnamie.
Kiedy
wreszcie
zdecydujemy
się
na
wydanie
walki
masakrze,
jaka
odbywa
się
w
naszym
własnym
kraju,
na
naszych
własnych
ulicach,
w
naszych
własnych
domach,
każdego
dnia,
każdej
niemal
godziny?


Brooks
zrobił
pauzę
i
spojrzał
na
senatora
Harrisona
z
Południowej
Karoliny,
jednego
z
najzacietszych
przeciwników
ustawy.


-Czyżbysmy
czekali
na
jeszcze
jedną
tragedię
narodowa,
która
może
zmusi
nas
do
przeprowadzenia
kontroli
broni
palnej?
Dopiero
po



zamordowaniu
prezydenta
Johna
Kennedy'ego
komitet
senacki
zdobył
się
na
podjecie
projektu
ustawy
o
handlu
i
posiadaniu
broni
palnej,
zaproponowanej
przez
senatora
Thomasa
Dodda.


ie
przeprowadzono
tej
ustawy.
Po
rozruchach
w
Watts
w
sierpniu
1965
roku,
podczas
których
używano
nabytych
legalnie
rewolwerów,
a
nie
-
jak
to
nam
chciano
wmówić
-
kradzionej
broni,
Senat
rozpoczał
debatę
nad
kontrolą
broni
palnej.
Żadnej
ustawy
nie
przeprowadzono.
Dopiero
po
zamordowaniu
Martina
Luthera
Kinga
Komitet
Prac
Ustawodawczych
uchwalił
poprawkę
do
ustawy
ogólnej
o
walce
z
przestepczoscia,
w
której
zakazywano
sprzedaży
broni
palnej
z
jednego
stanu
do

drugiego.
Senat
zatwierdził
ja.
Po
zamordowaniu
senatora
Kennedy'ego
Izba
Reprezentantów
też

przegłosowała.
W
odpowiedzi
na
rozruchy
z
roku
1968
przeprowadzono
ustawę
o
całkowitej
kontroli
broni
palnej.
Ale
ustawa
ta,
panowie,
ma
wielką
lukę
-nie
reguluje
bynajmniej
sprawy
produkcji
takiej
broni
w
naszym
kraju,
z
tej
prostej
przyczyny,
że
w
owych
latach
osiemdziesiat
procent
wystawionych
na
sprzedaż
rewolwerów
pochodziło
z
importu.
W
roku
1972,
po
postrzeleniu
i
cieżkim
zranieniu
Senatora
George'a
Wallace'a
przy
pomocy
tak
zwanej
"spluwy
weekendowej",
Senat
wreszcie

lukę
wypełnił.
Jednakże
cała
ustawa
została
ukatrupiona
w
Izbie



Reprezentantów.


Dzisiaj,
w
dwadziescia
lat
pózniej,
wciaż
nie
mamy
efektywnej
ustawy,
regulujacej
kupno,
sprzedaż
i
posiadanie
broni.
Mimo
że
w
roku
1981
prezydent
Reagan
został
poważnie
ranny
od
strzału
z
rewolweru,
że
w
kraju
naszym
co
dwie
minuty
ktoś
ginie
lub
pada
ranny
od
skrytobójczego
strzału.
a
co
czekamy?
a
to,
żeby
nam
ktoś
znów
zabił
prezydenta?


Brooks
zrobił
pauze,
żeby
zorientować
sie,
jakie
wrażenie
robią
jego
słowa.


-aród
amerykanski
jest
za
taką
ustawa.
Potwierdzają
to
liczne
ankiety.
I
to
od
dobrych



dziesieciu
lat.
Dlaczego
pozwalamy
manipulować
sobą


arodowemu
Stowarzyszeniu
Posiadaczy
Broni?
Co
stało
się
z
naszym
słynnym
poczuciem
hierarchii
ważnosci
spraw,
z
naszą
nienawiscią
do
wszystkiego,
co
traci
przemoca?
Mark,
podobnie
jak
reszta
słuchaczy,
był
zaskoczony
gwałtownoscią
wypowiedzi
senatora.
Z
lektury
gazet
wyniósł
przeswiadczenie
o
tym,
że
NBrooks
jest
człowiekiem
niezbyt
wielkiego
kalibru,
mimo
że
należał
do
wielu
komitetów,
brał
udział
w
szeregu
prac
ustawodawczych
i
zwalczaniu
dwóch
nominacji
pani
prezydent
Kane
na
sedziów
Sadu


ajwyższego:
Haynswortha
i
Carswella.

Senator
Harrison
z
Południowej
Karoliny,
elegancki,
znany
ze
swojej
inteligencji
meżczyzna
podniósł
dłon.


-Czy
senator
z
Massachusetts
pozwoli
mi
powiedzieć
kilka
słów?
-Brooks
skinał
uprzejmie
głowa.


-Ta
ustawa
-zaczał
Harrison
cichym,
ale
stanowczym
głosem
-
całkowicie
ignoruje
zagadnienie
obrony
własnej.
Zakłada,
że
jedynym
prawnym
uzasadnieniem
posiadania
broni
i
to
zarówno
rewolweru,
jak
i
strzelby
jest
jedna
z
dyscyplin
sportu.
Lecz
ja
chciałbym
prosić
kolegów
ze
stanów
o
przeważajacej
populacji
miejskiej,
by



zechcieli
skoncentrować
swoją
uwagę
na
chwile;
na
krótką
chwile,
powtarzam
-na
losie
tych
obywateli,
którzy
zamieszkują
samotną
fermę
w,
powiedzmy,
Iowie
albo
niewielki
dom
na
Alasce,
a
którym
broń
potrzebna
jest
po
prostu
dla
obrony
własnej.
ie
do
uprawiania
sportu,
ale
do
obrony
własnego
życia.
W
moim
przekonaniu

oni
do
tego
ze
wszech
miar
uprawnieni.
Albowiem
jestesmy
w
tym
naszym
kraju
ofiarami
coraz
to
szybciej
rosnacego
rozkładu
prawa
i
porzadku.
Kluczowym
problemem
jest
własnie
ów
brak
prawa
i
porzadku,
a
nie
ilosć
rewolwerów,
znajdujacych
się
w
rekach
zwykłych
obywateli.


asze
bezpieczenstwo
maleje,
a
tym
samym
rosnie
ilosć

przestepstw,
popełnionych
z
bronią
w
reku.
To
rzecz
naturalna.
Ale
to
nie
rewolwer
jest
zbrodniarzem.
Rewolwer
jest
tylko
narzedziem
zbrodni.
Jeżeli
chcemy
przystapić
do
walki
z
przestepczoscia,
musimy
dotrzeć
do
jej
zródła,
a
nie
wyjmować
z
reki
broń
tym,
którzy
jej
potrzebują
dla
własnej
obrony.
Konczę
sloganem,
który
widzimy
coraz
czesciej
na
zderzakach
samochodów,
jak
kraj
długi
i
szeroki:
"Jeżeli
broń
znajdzie
się
poza
prawem,
tylko
ci
ludzie,
którzy
już

poza
prawem,
bedą

mieli".


Senator
Thornton
z
Teksasu,
chudy
i
wysoki,
o
czarnych,
tłustych
włosach,
którego
Mark
pamietał
z
restauracji
Smitha,



własnie
zabrał
głos,
żeby
solidaryzować
się
z
pogladami
senatorów
Dextera
i
Harrisona,
kiedy
dokoła
zegara
zawieszonego
na
scianie,
niemal
tuż
nad
głową
Marka,
zabłysło
szesć
swiatełek
i
jednoczesnie
rozległo
się
szesć
sygnałów
dzwiekowych
na
znak,
że
sesja
przedpołudniowa
jest
skonczona.


Popołudniowa
sesja
Senatu
trwała
zazwyczaj
od
dwunastej
najpózniej
do
godziny
drugiej
i
przeznaczona
była
na
petycje,
raporty
komisji
oraz
wprowadzenie
ustaw
i
rezolucji.
Senator
Kemp
spojrzał
na
zegarek.


-Panie
senatorze,
proszę
mi
wybaczyc,
ale
jest
godzina
dwunasta
a
tym
samym
koniec



sesji
porannej.
Wielu
z
nas
musi
wziać
udział
w
debacie
na
temat
zanieczyszczenia
srodowiska
naturalnego.
Proponuje,
żebysmy
się
spotkali
ponownie
o
godzinie
drugiej
trzydziesci.
Zgoda?
Jest
rzeczą
ogromnej
wagi,
bysmy
w
jak
najszybszym
czasie
zakonczyli
dyskusję
nad

ustawa,
gdyż
istnieje
nadzieja,
że
uda
się

postawić
pod
głosowanie
jeszcze
w
czasie
obecnej
sesji
Senatu.


W
ciagu
minuty
sala
Senatu
opróżniła
sie.
Aktorzy
wypowiedzieli
swoje
kwestie
i
tylko
ci,
których
zadaniem
było
przygotowanie
sceny
na
przedstawienie
popołudniowe,
pozostali
na
miejscu.
Mark
poprosił
strażnika,
by
wskazał



mu
Henry'ego
Lykhama.
Ten
skinał
głową
w
kierunku
niskiego,
tegiego
meżczyzny
z
cieniutkim
wasikiem
na
okragłej,
wesołej
twarzy,
który
siedział
w
dużym
fotelu
w
głebi
sali,
przegladajac
jakieś
papiery
i
robiac
notatki.
Mark
ruszył
ku
niemu,
nie
zdajac
sobie
sprawy,
że
każdy
jego
ruch
jest
pilnie
sledzony
przez
parę
oczu,
ukrytych
za
ciemnymi
okularami.


-azywam
się
Mark
Andrews
-
przedstawił
sie.


-Ach
tak,
to
pan
jest
tym
studentem
Yale.
Bedę
wolny
za
minute.


Mark
usiadł,
a
człowiek
w
ciemnych
okularach
opuscił
salę



Senatu
bocznymi
drzwiami.


-o
wiec
dobrze,
panie
Andrews,
czy
mógłby
pan
zjesć
ze
mną
obiad?


-Z
przyjemnoscią
-odparł
Mark.


Lykham
zaprowadził
go
na
parter
do
restauracji
zarezerwowanej
dla
senatorów.
Zajeli
stolik
pod
sciana.
Mark
zabawiał
swojego
gospodarza
uwagami
o
tym,
jak
to
sekretarz
komitetu
musi
być
przeciażony
pracą
i
zauważył,
że
z
pewnoscią
inni
dyskontują
jego
wysiłki,
podczas
gdy
on
pozostaje
w
cieniu.
Henry
Lykham
chetnie
słuchał
tej
oceny
swojej
działalnosci.
Obydwaj
zamówili
sobie
obiad



klubowy,
podobnie
jak
człowiek,
który
trzy
stoliki
dalej
bacznie
ich
obserwował.
Mark
oswiadczył,
że
z
chwila,
kiedy
ustawa
o
kontroli
broni
palnej
stanie
się
prawem,
zamierza
napisać
z
niej
pracę
magisterską
i
że
pragnałby
zebrać
trochę
mniej
znanych
informacji
na
ten
temat.


-I
własnie
dlatego
poradzono
mi
zwrócić
się
do
pana.


Grubasowi
rozjasniła
się
okragła
twarz.
Poczuł
się
mile
połechtany
i
od
razu
rozwiazał
mu
się
jezyk.


-ie
ma
takiej
rzeczy,
jakiej
nie
wiedziałbym
o
historii
tej
ustawy
i
o
tej
zgrai
polityków,
którzy
w
niej



maczają
palce.


Mark
usmiechnał
sie.
Przypomniały
mu
się
słowa
Anthony'ego
Ulasewicza,
emerytowanego
detektywa
nowojorskiej
policji,
wypowiedziane
w
czasie
zeznan,
jakie
składał
w
zwiazku
ze
słynną
aferą
Watergate.
"Po
co
zakładalismy
podsłuch?
Bo
politycy
i
urzednicy
mówią
wszystko,
co
tylko
sobie
można
wyobrazic,
własnie
przez
telefon.
iektórzy
wrecz
proponuja,
że
napiszą
i
przeslą
pocztą
wszystkie
informacje,
jakie
posiadaja".


Senator
Sam
Irwin
z
Północnej
Karoliny
upomniał
go
wtedy
i
powiedział
mu,
żeby
przestał
stroić
żarty.
"To
żadne
żarty
-


odparł
wówczas
Ulasewicz
-ale
najczystsza
prawda".


Mark
zapytał
Lykhama,
którzy
z
jedenastu
senatorów,
członków
komitetu,

za
ustawa.
Czterej
z
nich
byli
obecni
w
czasie
porannej
sesji.
Markowi
zdawało
sie,
że
wie,
jakie
zajmują
stanowisko,
ale
chciał
się
upewnic.


-Wsród
Demokratów
Brooks,
Burdick,
Stevenson
i
Glenn
z
całą
pewnoscią
bedą
głosowali
za
ustawa.
Abourezk,
Byrd
i
Moynihan
jeszcze
nie
puscili
pary,
ale
najprawdopodobniej
poprą
stanowisko
administracji.
Już
raz
głosowali
"za"
ale
to
było
w
komitecie.
Thornton
jest
jedynym
Demokrata,
który
może
głosować
przeciw.
Słyszał
pan,



jak
popierał
stanowisko
Dextera
w
sprawie
uprawnień
poszczególnych
stanów.
Widzi
pan,
młody
człowieku,
dla
Thorntona
nie
jest
to
sprawa
zasad
moralnych.
On
ma
mieszane
uczucia.
Jego
stan,
to
znaczy
Teksas,
ma
doskonałą
ustawę
regulujacą
sprawę
posiadania,
sprzedaży
i
kupna
broni,
toteż
może
smiało
reprezentować
poglad,
że
poszczególne
stany
powinny
same
decydować
o
tym,
w
jaki
sposób
najlepiej
bronić
swoich
obywateli.
Ale
w
Teksasie
ulokowało
się
kilka
wielkich
fabryk
broni
-Smith
i
Wesson,
Gkn
Powdermet,
Harrington
i
Richardson,
które
bardzo
odczułyby
negatywne
skutki
takiej
federalnej
ustawy.
Poza
tym
na
horyzoncie
ukazuje
się
od
razu
tak
zwane



widmo
bezrobocia.
Te
przedsiebiorstwa
mogą
sobie
w
tej
chwili
spokojnie
handlować
swoimi
produktami
poza
stanem
Teksas
i
wszystko
jest
w
porzadku.
Thornton
mami
swoich
wyborców
tym,
że
mogą
sobie
kontrolować
sprawę
posiadania
broni
na
swoim
terenie,
a
jednoczesnie
produkować
ja.
Dziwnie
poczyna
sobie
ten
senator.
Jeżeli
chodzi
o
Republikanów,
to
Mathias
z
Marylandu
bedzie
głosował
"za".
To
szczery
liberał.
ie
rozumiem,
dlaczego
nie
wypisuje
się
z
tej
partii.
Mccollister
z
ebraski
bedzie
głosował
przeciw
razem
z
Woodsonem
z
Arkansas,
z
Harrisonem
i
Dexterem,
których
pan
przecież
słyszał.
Ich
stanowisko
jest
jasne.
Harrison
dobrze
wie,
że



jego
wyborcy
nie
głosowaliby
już
nigdy
na
niego,
gdyby
się
zachował
inaczej.
Trudno
powiedziec,
czy
jest
pod
naciskiem
fabrykantów
broni,
czy
szczerze
uważa,
że
każdy
człowiek
powinien
móc
bronić
zagrożoną
własnosć
i
własne
życie.
To
dziwny
facet.
Wszyscy
uważają
go
za
skrajnego
konserwatyste,
ale
w
gruncie
rzeczy
nikt
go
dobrze
nie
zna.
Jest
stosunkowo
niedawno
senatorem.
Zajał
miejsce
Sparkmana,
kiedy
tamten
poszedł
na
emeryture.


dz



8
marca,
wtorek


(c.d.)


Mark
nie
przerywał
tego
potoku
wymowy.
Lykham
wyraznie
rozkoszował
się
rolą
eksperta,
człowieka
wszechwiedzacego.
Przeważnie
przesiadywał
na
zebraniach,
zmuszony
do
milczenia
i
przysłuchiwania
się
przemówieniom.
Robił
notatki
i
od
czasu
do
czasu
szeptał
przewodniczacemu
jakaś
sugestię
do
ucha.
Jedynie
żona
wysłuchiwała
jego
opinii,
nie
rozumiejac
jednakże
ich
wagi
i
znaczenia.
Lykham
był



szczesliwy,
że
oto
znalazł
się
młody
człowiek,
który
prosi
go


o
fakty
i
opinie.
-Dexter
jest
dobrym
mówca.
Gładki
z
niego
i
zreczny
człowiek.
Kiedy
pani
prezydent
zrobiła
Abe'a
Ribicoffa
swoim
specjalnym
wysłannikiem,
trzeba
było
rozpisać
wybory
w
Connecticut.
Wygrał
je,
bardzo
niespodzianie,
Dexter.
ie
przypuszczałem
nigdy,
że
ten
stan
bedzie
miał

dwóch
Republikanów
w
Kongresie.
Przypuszczam,
że
to
dlatego,
że
coraz
wiecej
bogatych
nowojorczyków
przenosi
się
tam
i
tam
głosuje.
Ale
tak
scisle
pomiedzy
nami,
panie
Andrews,
mam
wrażenie,
że
on
nie
jest
zupełnie
szczery.
Czy
pan
sobie
zdaje
sprawe,
ile
fabryk
broni



znajduje
się
na
terenie
stanu
Connecticut?
Remington,
Colt,
Olin,
Winchester,
Marlin,
Sturm_Ruger.
To
wprawdzie
nigdy
nie
powstrzymywało
senatora
Ribicoffa
przed
głosowaniem
za
ustawą
o
kontroli
broni,
ale
Dexter...
wiem,
że
sam
ma
sporo
akcji
jednej
z
tych
fabryk.
ie
jest
to
tajemnica.
Poza
tym
w
tej
chwili
coś
go
gryzie,
jest
stale
zły
jak
osa.
Może
ma
to
jakiś
zwiazek
z

ustawa,
bo
nie
opuscił
ani
jednego
zebrania
na
ten
temat.


Mark
speszył
sie.
O
Boże,
to
przecież
ojciec
Liz.
Wolał
o
tym
nie
myslec.


-Tak
wiec,
panskim
zdaniem,
ustawa
przejdzie?
-zapytał
jak
gdyby
mimochodem.



-Bezwzglednie,
w
koncu
Demokraci
mają
teraz
przewage.
Raport
złożony
przez
mniejszosć
senacką
był
zjadliwy,
ale
dziesiatego
ustawa
na
pewno
dostanie
wiekszosć
głosów.
ie
ma
co
do
tego
najmniejszej
watpliwosci,
szczególnie,
że
Kongres
już

przegłosował.
W
czwartek
ustawa
stanie
się
prawem.
Przewodniczacy
wiekszosci
senackiej

nadto
dobrze
zdaje
sobie
sprawę
z
wagi,
jaką
prezydent
do
niej
przykłada.


Przewodniczacy
to
Byrd,
pomyslał
Mark,
on
też
jest
na
liscie.


-Czy
mógłby
mi
pan
powiedzieć
coś
bliższego
na



temat
senatora
Byrda?
zapytał.
-Był
członkiem
Komitetu
Prac
Ustawodawczych,
prawda?
Jakie
jest
jego
stanowisko?


-To
bardzo
ciekawe
pytanie.
Senator
Byrd
jest
człowiekiem
pozbawionym
poczucia
humoru,
przy
tym
wsciekle
ambitnym.
Cierpi
na
owrzodzenie
żoładka.
URodził
się
w
nedzy,
zawsze
bardzo
to
podkresla,
można
by
powiedziec,
że
przesadza
z
tym.
W
latach
czterdziestych,
kiedy
miał
zaledwie
dziewietnascie
lat,
przyłaczył
się
do
Ku_Klux_klanu.
Ale
udało
mu
się
jakoś
zrehabilitować
i
wspiać
się
na
najwyższe
stanowisko
w
Senacie
i
to
w
partii
zdominowanej
przez
liberałów.
Doszedł
do
tego



wszystkiego
dlatego,
że
zawsze
gra
w
drużynie,
a
nigdy
samopas.
Swiadczy
innym
senatorom,
ile
tylko
może.
Zawsze
to
robił.
Stara
się
każdemu
z
nich
załatwic,
co
się
tylko
da.
Zwraca
uwagę
na
każdy
najmniejszy
drobiazg.
I
to
zwraca
mu
się
z
nawiazka.
Zawsze
popierał
wszystkie
akcje
Demokratów
przez
duże
D.
Jest
znakomitym
przewodniczacym
wiekszosci.
ie
może
on
byc,
z
natury
rzeczy,
zwolennikiem
tej
ustawy,
ale
ani
razu
nie
wypowiedział
się
przeciwko
niej,
co
nie
jest
o
tyle
dziwne,
że
w
koncu
to
on
zmuszony
jest
przepychać

przez
Senat.
Tego
wymaga
od
niego
prezydent.
Robi
to
zresztą
bardzo
zrecznie.
Wstawił

jako
pierwszy
punkt



porzadku
dziennego,
nie
dopuszczał
do
przerw
w
obradach...


-Przepraszam,
że
przerywam,
ale
nie
rozumiem,
co
to
znaczy,
że
unikał
przerw
w
obradach.
Przecież
komitet
nie
mógł
pracować
przez
dwadziescia
cztery
godziny
na
dobe.


-ie,
młody
człowieku,
to
jest
sprawa
techniczna.
Chodzi


o
proceduralną
różnicę
pomiedzy
odroczeniem
debaty
a
przerwą
w
obradach.
Widzi
pan,
Senat
zazwyczaj
przerywa
obrady
jednego
dnia
i
wznawia
je
nazajutrz.
astepnego
dnia
po
zarzadzeniu
przerwy
nie
zakonczone
punkty
programu
poprzedniego
dnia
ponownie
stają
na
porzadku
dziennym.
A

to,
co
było
zaplanowane
na
poranne
posiedzenie,
automatycznie
odsuwa
się
na
dalszy
plan.
Wiec
kiedy
przywódca
wiekszosci
zarzadza
przerwę
w
obradach,
a
nie
odroczenie
ich,
to
siłą
rzeczy
jak
gdyby
przedłużał
"dzień
ustawodawczy".
A
ponieważ
projekty
ustaw,
przesyłane
na
plenum
Senatu
przez
poszczególne
komitety,
muszą
się
odleżeć
jeden
cały
dzien,
zanim
Senat
może
wziać
je
pod
obrady,
taka
przerwa
w
obradach
może
się
przyczynić
do
opóznienia
głosowania
nad
ustawa.
Tak
zwany
"dzień
ustawodawczy"
potrafi
się
przedłużyć
na
całe
dnie,
tygodnie
a
nawet
miesiace.
Obecna
ustawa
została
przeprowadzona
w
rekordowo



krótkim
czasie.
Jeżeli
prezydent
dziesiatego
marca
nie
uzyska
dla
niej
wymaganej
wiekszosci,
to
już
nie
zdaży
jej
przeprowadzić
przez
Senat,
zanim
stanie
do
ponownych
wyborów.
Byłoby
to
wiec
zwyciestwo
dla
przeciwników
ustawy.
A
przecież
może
nie
zostać
ponownie
wybrana,
jeżeli
wierzyć
ankietom.
W
dzisiejszych
czasach
Amerykanie
bardzo
szybko
rozczarowują
się
do
swoich
prezydentów.
Jednym
słowem,
albo
dziesiatego,
albo
wcale.


-Ale
czy
jest
cos,
co
by

jednak
mogło
tego
dziesiatego
marca
storpedowac.


-Tylko
smierć
prezydenta.
Bo
wtedy
obrady
Senatu
musiałyby



być
odroczone
na
siedem
dni.
Ale
prezydent,
na
moje
oko,
wyglada
bardzo
zdrowo.
Ma
może
odrobinę
nadwagi,
ale
nie
mnie
mówić
takie
rzeczy.


Mark
chciał
popytać
Lykhama
jeszcze
o
Brooksa,
ale
ten
spojrzał
na
zegarek
i
powiedział:
-Zrobiło
się
pózno.
Muszę
wracać
na
sale.
Dopilnowac,
żeby
wszystko
było
jak
trzeba.


Mark
podziekował
mu,
a
Lykham
podpisał
rachunek.


-Jeżeli
bedzie
pan
miał
jeszcze
jakieś
pytania,
proszę
się
nie
krepowac.


-a
pewno
z
tego
skorzystam
-usmiechnał
się
Mark.



Otyły
pan
oddalił
się
swoim
kaczym
krokiem,
a
Mark
pozostał
jeszcze
na
chwilę
przy
stoliku,
żeby
spokojnie
przemysleć
to,
co
usłyszał.
Konczył
powoli
swoją
kawe.
Człowiek
siedzacy
o
trzy
stoliki
dalej
wychylił
już
swoją
i
czekał,
żeby
Mark
wstał.
Znowu
rozległ
się
dzwiek
jednego
z
tych
przekletych
senackich
dzwonków.
Tym
razem
tylko
raz.
a
znak,
że
rozpoczeło
się
liczenie
głosów
na
sali
Senatu.
Zaraz
po
tym
głosowaniu
senatorowie
rozejdą
się
znowu
na
swoje
komitety.
Dzwiek
dzwonka
przerwał
Markowi
rozmyslania.


Powrócił
do
budynku
imienia
Dirksena
i
wszedł
do
sekretariatu
Komitetu
Stosunków



Miedzynarodowych,
gdzie
poprosił
o
zobaczenie
się
z
panem
Kenneckiem.


-Kogo
mam
zameldowac?
-
zapytał
recepcjonistka.


-azywam
się
Andrews.
Jestem
studentem
uniwersytetu
Yale.


Dziewczyna
podniosła
słuchawke,
nacisneła
dwa
guziki
i
powiedziała
komuś
po
drugiej
stornie
co
i
jak.


-Pan
Kenneck
jest
w
pokoju
4491.


Mark
podziekował
jej,
poszedł
wzdłuż
korytarza
i
zapukał
do
drzwi,
na
których
widniała
liczba
4491.



-Dzień
dobry,
panie
Andrews,
czym
mogę
panu
służyc?


Mark
był
zaskoczony
bezposrednioscią
pytania,
ale
szybko
ochłonał.


-Zbieram
materiały
do
pracy
magisterskiej
-powiedział
-o
metodach
pracy
senatorów
i
pan
Lykham
skierował
mnie
do
pana
jako
do
najwiekszego
specjalisty
od
tych
zagadnien.
Interesuje
mnie
na
przykład,
czy
senatorowie
unn
i
Pearson
byli
obecni
na
obradach
Komitetu
Stosunków
Miedzynarodowych
w
dniu
trzeciego
marca
o
godzinie
dziesiatej
trzydziesci.


Kenneck
pochylił
się
nad
duża,
oprawną
w
czerwoną
skórę



ksiega.


-unn...
nie.
-I
po
pauzie:
-Pearson
też
nie.
Czy
to
wszystko?


ajwyrazniej
nie
miał
czasu
do
stracenia.
-To
wszystko.
Bardzo
dziekuje.


Mark
poszedł
do
biblioteki.
Szybko
to
szło.
Pozostało
już
tylko
pieciu
senatorów
na
liscie.
To
znaczy,
jeżeli
Biuro
się
nie
myliło,
jeżeli
przechwycona
przez
nich
wiadomosć
radiowa
o
tym,
że
ten
człowiek
był
obecny
w
dniu
trzecim
marca
na
debacie
komitetu,
była
autentyczna.
Jeszcze
raz
przejrzał
swoje



notatki.
Wynikało
z
nich,
że
każdy
z
pozostałych
podejrzanych,
a
wiec
senatorowie
Thornton,
Brooks,
Byrd,
Dexter
i
Harrison
byli
członkami
Komitetu
Prac
Ustawodawczych
i
byli
obecni
na
debacie
na
temat
kontroli
broni,
i
brali
udział
w
debacie
na
plenarnym
posiedzeniu
Senatu.
Pieciu
ludzi
a
motyw
tylko
jeden?


Poszedł
do
windy.
W
niewielkiej
od
niego
odległosci
posuwał
się
za
nim
ten
sam
człowiek,
który
obserwował
go
podczas
obiadu.
a
parterze,
tuż
przy
wejsciu
od
Constitution
AveAnue,
znajdował
się
automat
telefoniczny.
Mark
nakrecił
prywatny
numer
dyrektora.



-Juliusz.


-Proszę
o
numer.


Podał
Tysonowi
numer
automatu.
W
kilka
sekund
pózniej
był
z
nim
znowu
połaczony.


-unn
i
Pearson
odpadaja.
Pozostało
mi
jeszcze
pieciu.
Łaczy
ich
to,
że
wszyscy

członkami
Komitetu
Prac
Ustawodawczych.


-Swietnie
-odparł
dyrektor.
-Tego
się
własnie
spodziewałem.
Poprawiasz
sie,
Mark,
ale
czasu
jest
coraz
mniej,
jeszcze
tylko
czterdziesci
osiem
godzin.



-Wiem.


Tyson
odwiesił
słuchawke.


Mark
odczekał
chwilę
i
wykrecił
numer
szpitala
Wilsona.
Trzeba
było,
jak
zwykle,
czekać
bez
konca
na
połaczenie
z
Liz.
Co
jej
powie


o
wczorajszej
nocy?
Co
bedzie
jeżeli
się
okaże,
że
dyrektor
ma
rację
i
że
jej
ojciec...
-Doktor
Dexter.


-Kiedy
konczysz
prace,
Liz?


-O
piatej,
najdroższy
-
rozesmiała
sie.


-Czy
mogę
przyjechać
po
ciebie?



-Skoro
już
wiem,
że
twoje
zamiary
w
stosunku
do
mnie

czysto
platoniczne,
to
czemu
nie?
Proszę
cię
bardzo.


-Słuchaj,
ja
nie
kłamie.
Wszystko
to,
co
ci
wczoraj
mówiłem,
to
szczera
prawda.


-o
to
do
piatej.


-Do
piatej.


Mark
z
trudem
zmusił
się
Do
niemyslenia
o
Elizabeth
i
przeszedł
na
drugą
stronę
placu
Kapitolu.
Przykucnał
na
trawniku
pod
drzewem,
mniej
wiecej
w
połowie
odległosci
pomiedzy
Kapitolem
i
budynkiem
Sadu
ajwyższego.
Siedzac
tak



pomiedzy
siedzibą
ustawodawstwa
a
siedzibą
prawa,
pomiedzy
aleją
zwaną
"konstytucyjna"
a
aleją
zwaną
"niepodległosciowa",
powinien
się
był
czuć
bezpieczny.
Któż
odważyłby
się
zaatakować
go
na
tej
murawie,
na
której
zawsze
roiło
się
od
policjantów,
urzedników
i
osób,
udajacych
się
na
obrady
Senatu.
Przez
pobliską
Pierwszą
Ulicę
przejechał
biało_niebieski
autobus
wycieczkowy,
zasłaniajac
Markowi
na
chwilę
widok
fontann
bijacych
przed
gmachem
Sadu
ajwyższego.
Był
pełen
turystów,
gapiacych
się
na
cuda
marmurowej
waszyngtonskiej
architektury.


-a
prawo,
proszę
panstwa,
widzimy
budynek
Kongresu
Stanów



Zjednoczonych.
Jego
kamień
wegielny
położony
został
w
roku
1793.
W
dniu
dwudziestego
czwartego
sierpnia
1814
Brytyjczycy
spalili
go...


...A
pewien
obłakany
senator
zbezczescił
go
w
dniu
dziesiatego
marca,
dodał
Mark
w
myslach,
podczas
gdy
autobus
bezszelestnie
pojechał
dalej.
Ogarneły
go
złe
przeczucia.
Tak
bedzie,
nic
na
to
nie
poradzimy.
Pojutrze
Cezar
zjawi
się
na
Kapitolu.
Krew
zrosi
marmurowe
stopnie.


Zmusił
się
do
ponownego
zajrzenia
do
notatek.
Brooks,
Byrd,
Dexter,
Harrison,
Thornton.
Miał
jeszcze
tylko
dwa
dni
na
wybranie
jednego
nazwiska
z
tych
pieciu.
Szukał



Kasjusza,
nie
Brutusa.
Brooks,
Byrd,
Dexter,
Harrison,
Thornton.
Gdzie
przebywali
w
czasie
przerwy
obiadowej
w
dniu
dwudziestego
czwartego
lutego?
Gdyby
znał
odpowiedź
na
to
pytanie,
znałby
nazwiska
zarówno
czterech
niewinnych
ludzi,
figurujacych
na
jego
liscie,
jak
i
nazwisko
zdesperowanego
szalenca,
który
planuje
zabójstwo
prezydenta.
Ale
nawet
gdybysmy
odkryli,
który
z
senatorów
stoi
za
tym
spiskiem,
pomyslał
wstajac
i
strzepujac
trawę
z
ubrania,
to
czy
uda
nam
się
zapobiec
morderstwu?
Jest
rzeczą
jasna,
że
żaden
senator
nie
zrobiłby
tego
na
własną
reke.
Musimy
po
prostu
zapobiec
temu,
żeby
prezydent
zjawił
się
w
Kongresie.
Musimy
trzymać



prezydenta
z
daleka
od
Kongresu.
Dyrektor
na
pewno
opracował
jakiś
plan
akcji,
na
pewno
nie
dopusci
do
tego,
żeby
pani
prezydent
naraziła
swoje
życie
w
najmniejszej
chociażby
mierze.


Mark
poszedł
do
metra.
Kiedy
dotarł
do
domu,
wsiadł
do
samochodu
i
pojechał
wolno
do
szpitala
Wilsona.
Patrzac
w
lusterko
stwierdził,
że
jedzie
za
nim
czarny
Buick.
A
wiec
inny
samochód
niż
zwykle.
Znowu
mnie
pilnuja,
pomyslał.
Podjechał
pod
szpital
o
godzinie
czwartej
czterdziesci
piec,
ale
Elizabeth
nie
była
jeszcze
gotowa.
astawił
radio.
Trzesienie
ziemi
na
Filipinach,
w
którym
zgineło
sto
dwanascie
osób,
stanowiło
pierwszą



wiadomosc.
Prezydent
Kane
wyraża
swoje
przekonanie,
że
Senat
poprze
zaproponowany
przez
nią
projekt
ustawy
o
kontroli
broni
palnej.
Giełda
wykazuje
lekką
zwyżke.
Jankesi
pobili
Dodgersów.
Co
nowego
poza
tym?


Elizabeth
wyłoniła
się
z
bramy
szpitala.
Wygladała
na
zdeprymowana.
Usiadła
obok
niego.


-ie
wiem,
co
ci
powiedzieć


o
wczorajszej
nocy...
-Zaczał
Mark.
-ie
mów
nic.
To
było
jak
czytanie
ksiażki,
z
której
ktoś
wyrwał
ostatni
rozdział.
Chciałabym
wiedziec,
kto
nam
to
zrobił?



-Może
przyniosłem
ci
dzisiaj
ten
rozdział
-odparł
Mark,
unikajac
odpowiedzi
na
jej
pytanie.


-Swietnie,
ale
mysle,
że
niepredko
bedę
miała
ochotę
na
nastepną
bajeczkę
na
dobranoc
-
usmiechneła
sie.
-Po
wczorajszej
miałam
koszmarne
sny.


Elizabeth
była
dziś
małomówna
i
Markowi
nie
udało
się
wydobyć
z
niej
już
nic
wiecej
na
ten
temat.
Zjechał
z
Independence
Avenue
i
zatrzymał
samochód
na
jednej
z
bocznych
ulic.
Ustawił
się
na
wprost
pomnika
Jeffersona.
Słonce
zachodziło
czerwoną
kula.



-Czy
wczorajsza
noc
tak
cię
nastroiła?
-zapytał.


-Czesciowo.
Odszedłeś
tak
nagle,
że
zrobiło
mi
się
dosć
głupio.
Mam
nadzieje,
że
wytłumaczysz
mi
wreszcie,
co
się
stało.


-ie
mogę
-odparł
Mark,
zagryzajac
wargi.
-Ale
wierz
mi.
To
nie
ma
nic
wspólnego
z
toba.
A
własciwie
to...
-dodał
i
urwał
w
pół
zdania.


ie
wolno
mieszać
Biura
w
prywatne
sprawy.
-Co
własciwie?
Własciwie
to
nie
jest
zgodne
z
prawda,
tak?
Czy
zrobiłam
coś
niewłasciwego?
Dlaczego
ten
telefon
był
taki
ważny?



-ie
mówmy
już
o
tym.
Lepiej
chodzmy
coś
zjesc.


Elizabeth
zamilkła.


Zapalił
motor.
To
samo
zrobiły
jeszcze
dwa
opodal
zaparkowane
samochody:
czarny
Buick
i
granatowy
Ford.
Ale
mnie
dzisiaj
pilnuja,
pomyslał
Mark.
A
może
jeden
z
nich
jest
przypadkowy.
Spojrzał
przelotnie
na
Elizabeth,
żeby
zorientować
sie,
czy
coś
zauważyła,
ale
chyba
nie,
niby
własciwie
dlaczego?
Tylko
on
mógł
obserwować
w
lusterku,
co
działo
się
za
nim.
Podjechał
do
małej,
przytulnej
japonskiej
restauracyjki
na
Wisconsin
Avenue.
ie
chciał
jechać
do
domu
Elizabeth
dopóty,
dopóki



to
przeklete
Biuro
utrzymywało
tam
nasłuch.
Japonski
kelner
zrecznie
krajał
krewetki
i
smażył
je
na
elektrycznej
płycie,
umieszczonej
na
srodku
stolika.
Każdy
usmażony
kawałek
rzucał
zrecznym
ruchem
na
ich
talerze.
Jedli
je
maczajac
w
miseczkach
pełnych
znakomitych
pikantnych
sosów
pod
działaniem
goracej
"sake"
humor
Elizabeth
wyraznie
się
poprawił.


-Przykro
mi,
że
zareagowałam
tak
gwałtownie,
ale
mam
w
tej
chwili
mnóstwo
kłopotów.


-Chciałabyś
mi
o
nich
powiedziec?


-iestety,
nie
moge.
To

osobiste
sprawy
i
ojciec
prosił,
żebym
o
nich
z
nikim



nie
mówiła.


Mark
struchlał.


-awet
ze
mna?


-awet
z
toba.
Mysle,
że
musimy
być
oboje
cierpliwi.


Pojechali
do
kina
samochodowego
i
siedzieli
objeci
w
przytulnym
półmroku.
Mark
wyczuł,
że
Elizabeth
nie
życzy
sobie
pieszczot,
ale
i
on
nie
miał
na
nie
ochoty.
Oboje
mysleli
intensywnie
o
tym
samym
człowieku,
ale
ze
skrajnie
różnych
powodów.
A
może
odwrotnie,
może
powód
był
ten
sam.
Jak
zareagowałaby
Elizabeth,
gdyby
dowiedziała
sie,
że
Mark
od
dnia,
w
którym
się
poznali,
sledzi
jej
ojca?
A



może
wiedziała
o
tym?
Dlaczego,
do
jasnej
cholery,
nie
może
jej
po
prostu
zaufac?
A
może
ona
próbuje
odciagnać
go
od
ojca?


ie
potrafił
skoncentrować
się
na
tym,
co
działo
się
na
ekranie,
a
kiedy
film
się
skonczył,
odwiózł

do
domu
i
pożegnał
na
dole.
Dwa
samochody
wciaż
suneły
za
nim.


-Hej,
kochasiu!


Ciemna
postać
wyskoczyła
zza
krzaków.
Mark
odruchowo
dotknał
rewolweru.


-Ach,
to
ty,
Simon.



-Posłuchaj,
człowieku,
mogę
ci
pokazać
kilka
nieprzyzwoitych
pocztówek,
bo
widze,
że
sam
nic
nie
potrafisz
sobie
załatwic.
Ja
miałem
wczoraj
czarną
dziewczyne,
a
dzisiaj
bedę
miał
biała.


-Skad
ta
pewnosc?


-Załatwiam
wszystko
z
góry.
Wolę
nie
ryzykowac.
Szkoda
mi
mojego
pieknego
ciała
-
rozesmiał
się
Simon.
-Jak
bedziesz
leżał
sam
jeden
w
łóżku,
pomysl
przez
chwilę
o
mnie,
Mark,
bo
ja
bedę
robił
coś
znacznie
lepszego.
Trzymaj
sie,
stary.


Mark
rzucił
mu
kluczyki
i
patrzał
za
Simonem,
który
szedł
ku
Mercedesowi
wesołym



tanecznym
krokiem.


-Czegoś
ci
wyraznie
brak,
stary,
sam
pewnie
nie
wiesz
czego!
-krzyknał
Simon
już
od
drzwiczek
Mercedesa.


-Bredzisz,
głuptasie!
-
rozesmiał
się
Mark.


-Jesteś
albo
o
mnie
zazdrosny,
albo
nie
chcesz
mieć
do
czynienia
z
czarnymi
dziewczynami.
W
każdym
razie
-
pekał
ze
smiechu
Simon
-ja
na
tym
wygrywam!


Mark
zaczał
się
poważnie
zastanawiać
nad
tym,
czy
nie
postarać
się
o
pracę
portiera
w
zamożnym
domu.
Sadzac
po
Simonie
była
to
wcale
niezła
posada.
Rozejrzał
się
dokoła.



Zdawało
mu
sie,
że
słyszy
kroki.
E
tam,
pewnie
mu
się
przywidziało.
Kiedy
wreszcie
znalazł
się
w
swoim
pokoju,
usiadł
i
napisał
raport
dla
dyrektora.
Potem
runał
na
łóżko.


-Jeszcze
tylko
dwa
dni.


9
marca,
sroda



godz.
#/1
w
nocy


Telefon
dzwonił.
Mark
akurat
zasypiał.
Znajdował
się
w
owym
dziwnym
stanie,
pomiedzy
snem
a
jawa.
Dzwonek
telefonu
był
natarczywy.
Trzeba
podniesć
słuchawke.
Może
to
Juliusz.


-Halo
-powiedział,
ziewajac
szeroko.


-Mark
Andrews?


-Tak
-odparł
i
podciagnał
się
nieco
wyżej.
Bał
sie,
że
jeżeli
się
całkowicie
obudzi,
to
nie
bedzie
mógł
powtórnie



zasnac.


-Tu
George
Stampouzis.
Przykro
mi,
że
pana
budze,
ale
mam
wiadomosc,
którą
muszę
panu
przekazac.


Wiadomosć
ta
podziałała
na
Marka
jak
zimny
prysznic.


-Dobrze,
dobrze.
iech
pan
nic
wiecej
nie
mówi.
Zadzwonię
do
pana
z
automatu
na
rogu.
Jaki
jest
panski
numer?


Mark
zapisał
numer
Stampouzisa
na
odwrocie
pudełka
chusteczek
papierowych,
bo
leżało
w
zasiegu
jego
reki.


arzucił
na
siebie
szlafrok,
wcisnał
nogi
w
pantofle
tenisowe
i
podszedł
do
drzwi.
Otworzył
je
i
spojrzał
w
głab

korytarza.
Jezu,
pomyslał,
a
to
już
chyba
paranoja.
Korytarz
był
pusty,
z
hallu
nie
dochodził
żaden
dzwiek.
o,
ale
gdyby
ktoś
tam
na
niego
czyhał,
na
pewno
zachowywałby
się
cicho
jak
mysz.
Zjechał
windą
do
garażu,
w
którym
znajdował
się
automat
telefoniczny.
Simon
spał,
siedzac
na
krzesle
-jak
on
to
robi?
Markowi
z
trudem
udawało
się
zasypiać
w
łóżku.


Wykrecił
numer.


-Halo,
Stampouzis?
Tu
Andrews.


-Czy
wy
musicie
odstawiać
takie
sztuczki?
I
to
o
tej
porze?
Myslałem,
że
wymysliliscie
już
coś
lepszego.



Mark
rozesmiał
sie.
Jego
smiech
zahuczał
echem
po
garażu.
Simon
drgnał,
ale
się
nie
przebudził.


-O
co
chodzi?


-Mam
pewną
informacje.
Bedzie
mi
pan
winien
dwie.
-
Stampouzis
zrobił
pauze.
-
Mafia
nie
ma
nic
wspólnego
ze
smiercią
Stamesa.
Poza
tym
nie
przejmuje
się
specjalnie
ustawą


o
kontroli
broni,
mimo
że
w
zasadzie
jest
jej
przeciwna.
Teraz
wie
pan
już
wszystko.
ie
wychyliłbym
się
tak
dla
nikogo
z
wyjatkiem
icka.
Mam
nadzieje,
że
nie
zrobi
pan
jakiegoś
głupstwa.
-Staram
sie,
jak
mogę
-
powiedział
Mark.
-Bardzo
panu



dziekuje.


Odłożył
słuchawkę
i
wrócił
do
windy.
Był
zmarzniety
i
miał
nadzieje,
że
ogrzeje
się
w
łóżku.
Simon
wciaż
spał.


9
marca,
sroda


godz.
#/5#50
rano



Telefon
do
pana.


-Co
takiego?
-mruknał
dyrektor
na
wpół
przebudzony.
-Telefon.
Do
pana
-

powtórzyła
służaca
od
drzwi.
Miała
na
sobie
nocną
koszulę
i
szlafrok.


-Aha.
Która
godzina?


-Za
dziesieć
szósta,
proszę
pana.
-Kto
dzwoni?
-Pan
Elliott.



-Dziekuje,
proszę
go
przełaczyc.


Jeżeli
Elliott
zdecydował
się
go
obudzic,
to
musiał
mieć
ważny
powód.


-Dzień
dobry,
Elliott.
O
co
chodzi?
-I
po
pauzie:
-Czy
jest
pan
pewny?
To
całkowicie
zmienia
sytuacje.
O
której
on
ma
przyjsc?
O
siódmej?
Oczywiscie.
Bedę
o
pół
godziny
wczesniej.


Dyrektor
usiadł
na
skraju
łóżka
i
powiedział
głosno:
-
cholera!
-a
to
naprawdę
nie
było
w
jego
stylu.
Siedział
jeszcze
przez
dobrą
chwile,
wparty
mocno
nogami
w
podłoge,
z
rekami
na
muskularnych
udach
i
myslał
intensywnie.
Wreszcie



wstał,
podszedł
do
łazienki
i
zaklał
jeszcze
kilka
razy.


U
Marka
także
zadzwonił
telefon.
W
słuchawce
rozległ
się
głos
nie
anonimowego
człowieka,
lecz
Elizabeth.
Powiedziała,
że
musi
się
z
nim
jak
najszybciej
zobaczyc.
Umówili
się
na
godzinę
ósmą
w
hallu
hotelu
Mayflower.
Mark
był
pewny,
że
nikt
go
tam
nie
rozpozna,
ale
zastanawiał
się
przez
chwile,
dlaczego
Liz
wybrała
własnie
to
miejsce.


Zrzucił
z
siebie
szlafrok
i
powrócił
do
łazienki.



Tegoż
ranka
u
senatora
zabrzmiał
także
dzwonek
telefonu.
ie
dzwonił
ani
Elliott,
ani
Elizabeth,
ale
prezes,
który
wzywał
go
na
zebranie
do
hotelu
Sheraton
w
Silver
Spring,
na
godzinę
dwunastą
w
południe.
Senator
zgodził
sie,
odłożył
słuchawke,
i
ubrany
w
szlafrok,
pograżony
w
głebokich
myslach
przez
dłuższy
czas
wedrował
po
sypialni.


-Poproszę
trzy
kawy,
dwie
czarne,
jedną
ze
smietanką
i
cukrem
-zwrócił
się
dyrektor
do
pani
Mcgregor.


-Zaraz
przyniose.



Pani
Mcgregor
miała
dzisiaj
na
sobie
bardzo
elegancki
nowy,
turkusowego
koloru
kostiumik,
ale
dyrektor
nie
zwrócił
na
to
najmniejszej
uwagi.
Wszedł
do
swojego
gabinetu
i
zamknał
drzwi.


-Dzień
dobry,
Matt.
Dzień
dobry,
Mark
-zastanawiał
sie,
w
jakim
momencie
wystrzelić
swoją
wiadomosc.
Postanowił
na
poczatek
dnia
oddać
głos
Andrewsowi.
-Co
nowego
od
wczoraj?
-zwrócił
się
do
Marka.


-a
naszej
liscie
pozostało
pieć
nazwisk,
Brooks
z
Massachusetts,
Byrd
z
Zachodniej
Wirginii,
Dexter
z
Connecticut,
Harrison
z
Południowej
Karoliny
i
Thornton



z
Teksasu.
Łaczy
ich
negatywny
stosunek
do
ustawy
o
kontroli
broni
palnej,
która
-jak
wiemy
-ma
wszelkie
szanse
na
to,
żeby
przejsć
w
Senacie
wiekszoscią
głosów
w
dniu
dziesiatym
marca.
Tylko
smierć
prezydenta
może
-w
obecnym
układzie
sił
-zapobiec
jej
wejsciu
w
życie.


-A
mnie
się
zdaje,
że
gdyby
zamordowano
prezydenta,
to
ustawa
przeszłaby
z
całą
pewnoscią
-odezwał
się
Matthew
Rogers.


-iech
pan
to
powie
dwóm
braciom
Kennedym,
Martinowi
Lutherowi
Kingowi,
George'owi
Wallace'owi
i
Ronaldowi
Reaganowi
i
zobaczy,
jak
oni
na
to
zareagują
-warknał



dyrektor.
-Proszę
mówić
dalej
-zwrócił
się
do
Marka.


Mark
zreferował,
co
powiedzieli
mu
Lykham
i
Stampouzis
o
każdym
z
tych
ludzi,
i
wytłumaczył,
dlaczego
wyeliminował
z
listy
unna
i
Pearsona.


-Tak
to
wyglada
-
podsumował.
-Chyba
że
obralismy
złą
taktykę
i
że
wlazłem
w
slepą
uliczke.
ie
mogę
tego
wykluczyc.
Wydaje
mi
się
czasem,
że
walczę
z
cieniami.


Dyrektor
milczał.


-Mam
zamiar
spedzić
dzisiejszy
dzień
w
Senacie,
przyjrzeć
im
się
w
akcji.



Chciałbym
znalezć
jakiś
sposób
na
stwierdzenie,
gdzie
byli
dwudziestego
szóstego
lutego
w
czasie
przerwy
obiadowej.
Mógłbym
ich
o
to
wprost
zapytac,
ale
to
chyba
nie
miałoby
sensu.


-ie
powinieneś
się
chyba
nawet
zbliżać
do
żadnego
z
nich.
To
by
ich
z
całą
pewnoscią
spłoszyło.
A
teraz
słuchaj
uważnie,
Mark,
mam
niedobre
wiadomosci.
Usiadź
i
przygotuj
się
na
najgorsze.
Otóż
zaczynamy
poważnie
podejrzewac,
że
naszym
człowiekiem
jest
Dexter.


Mark
poczuł
ciarki
na
plecach.


-A
to
dlaczego?
-zdołał



wymamrotac.


Zastepca
dyrektora
przechylił
się
i
powiedział:


-Posłałem
kilku
ludzi
do
Georgetown
Inn.
Pokrecili
się
tam,
próbujac
nie
rzucać
się
w
oczy.
Pogadali
sobie
z
personelem
z
dziennej
zmiany
i
nic
nie
odkryli.
Ale
dzisiaj
nad
ranem
zabrali
się
do
ludzi
z
nocnej
zmiany.
Okazało
sie,
że
jeden
z
nocnych
portierów,
który
tego
dnia
-oczywiscie
-
nie
pracował,
zauważył
senatora
Dextera,
idacego
szybko
jedną
z
ulic,
prowadzacych
do
hotelu.
Było
to
dwudziestego
czwartego
lutego,
mniej
wiecej
o
drugiej
trzydziesci
po
południu.


-Po
czym
go
poznał?
-


zapytał
Mark.


-Ten
człowiek
urodził
się
i
wychował
w
Wilton
w
stanie
Connecticut
i
zna
twarz
Dextera
z
fotografii
prasowych
i
plakatów.
Ale
jest,
niestety,
jeszcze
cos.
Otóż
Dexter
był
w
towarzystwie
młodej
kobiety,
której
opis
zgadza
się
z
powierzchownoscią
jego
córki.


-To
żaden
dowód
-warknał
Mark.
-To

wszystko
poszlaki.


-Być
może
-powiedział
dyrektor.
-Ale
jest
to,
w
każdym
razie,
bardzo
dla
senatora
Dextera
niefortunny
zbieg
okolicznosci.
ie
zapominaj
ponadto
o
tym,
że
ma
spore
udziały
w
przemysle



zbrojeniowym.
Jeżeli
ustawa
o
kontroli
broni
przejdzie,
nie
wpłynie
to
z
pewnoscią
pozytywnie
na
wysokosć
jego
dochodów.
W
rzeczy
samej
nasze
dochodzenia
wykazały,
że
straciłby
na
tym
kupę
pieniedzy.
Tak,
że
jest
i
motyw.


-Ależ,
panie
dyrektorze
-
zdenerwował
się
Mark,
walczac
rozpaczliwie
w
obronie
Elizabeth.
-Czy
pan
naprawdę
przypuszcza,
że
istnieje
senator,
który
zamordowałby
prezydenta
tylko
po
to,
żeby
utrzymać
swoje
dochody.
Przecież
jest
tyle
innych
sposobów
na
storpedowanie
tej
ustawy.
Mógłby
się
postarać
o
to,
żeby
utkwiła
w
komitecie
albo
przedłużać
debatę
na



plenum
Senatu
w
nieskonczonosc.


-Próbował
już
wszystkiego
i
nic
mu
się
nie
udało
-wtracił
się
Rogers.


-A
może
pozostali
czterej
senatorowie
mają
silniejsze
motywy,
których
jeszcze
nie
znamy
-upierał
się
Mark
bez
wiekszej
nadziei.
-To
wcale
nie
musi
być
Dexter.


-Mark,
rozumiem
cię
doskonale.
Myslisz
nawet
całkiem
prawidłowo.
W
normalnych
okolicznosciach
przyznałbym
ci
racje.
Ale
nam
nie
wolno
lekceważyć
żadnej
poszlaki,
nawet
najmniejszej,
nawet
najbardziej
nieprawdopodobnej.
Poza
tym
jest
jeszcze
cos.
Otóż
tego



wieczoru,
kiedy
Casefikis
i
listonosz
zostali
zabici,
pani
doktor
Dexter
nie
figurowała
na
liscie
dyżurów
lekarskich.
Mogła
isć
do
domu
o
godzinie
piatej,
ale
z
jakichś
tajemniczych
powodów
pozostała
w
szpitalu
jeszcze
dwie
godziny,
zajeła
się
Grekiem,
który
wcale
nie
był
jej
pacjentem,
i
dopiero
wtedy
opusciła
szpital.
Jest
oczywiscie,
możliwe,
że
kierowało
nią
wyłacznie
poczucie
odpowiedzialnosci
i
że
dlatego
przepracowała
te
dwie
dodatkowe
godziny.
Albo
że
zastepowała
kolegę
czy
koleżanke,
ale
przyznasz
chyba,
Mark,
że
jakoś
za
dużo
nagromadziło
się
tych
zbiegów
okolicznosci.
Zastanów
sie.
Dla
obiektywnego
obserwatora



senator
Dexter
jest
co
najmniej
podejrzany.
To
samo
dotyczy
jego
córki.


Mark
nie
odpowiedział.


-A
teraz
słuchaj
uważnie.
Bedziesz
próbował
sobie
wmówic,
że
zarówno
senator,
jak
i
doktor
Dexter

ofiarami
przypadku
i
że
prawdziwym
sprawcą
jest
jeden
z
pozostałych
czterech
senatorów.
Ale
ja
mam
tylko
dwadziescia
szesć
godzin
czasu
do
dyspozycji
i
muszę
ustosunkować
się
do
tych
faktów,
które

udowodnione.
Muszę
złapać
tego
człowieka
możliwie
najszybciej.


ie
mogę
narażać
życia
prezydenta.
Kiedy
masz
nastepne
spotkanie
z
Elizabeth
Dexter?

-Jestem
z
nią
umówiony
o
godzinie
ósmej
w
Mayflower.


-Dlaczego
w
Mayflower?
Tam
bywają
tylko
królowie
i
senatorzy.


-Sam
nie
wiem.
To
ona
wyznaczyła
miejsce.


-Uważam,
że
powinieneś
tam
pójsc.
Zaraz
potem
porozumiesz
się
ze
mna.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.


-ie
rozumiem,
dlaczego
akurat
Mayflower.
Słuchaj,
Andrews,
musisz
być
bardzo
ostrożny.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.



-Jest
za
dziesieć
ósma,
pospiesz
sie.
Jeszcze
chciałem
ci
powiedziec,
że
wciaż
nie
wykryli
odcisków
palców
pani
Casefikis
na
tych
piecdziesieciodolarówkach.
Pozostało
jeszcze
osiem
do
zbadania.
Lepiej
powiodło
nam
się
w
sprawie
Gerbacha,
tego
niemieckiego
kierowcy
Lincolna.
Stwierdzilismy
ponad
wszelką
watpliwosc,
że
ani
w
czasie
pobytu
w
Rodezji,
ani
w
okresie
bezposrednio
poprzedzajacym
jego
smierć
nie
miał
żadnych
powiazań
z
Cia.
Tak,
że
ten
problem
możemy
przynajmniej
skreslic.


Ale
Mark
nie
chciał
sobie
zaprzatać
głowy
ani
Gerbachem,
ani
piecdziesieciodolarówkami,
ani
Mafia,
ani
Cia.
Cała
jego



mordercza
praca
miała,
widac,
jeden
tylko
skutek.
Wszystkie
nici,
jakie
namotał,
prowadziły
nieuchronnie
do
senatora
Dextera.
Opuscił
biuro
dyrektora
jeszcze
bardziej
ponury,
niż
kiedy
do
niego
wchodził.
Kiedy
znalazł
się
na
ulicy,
postanowił
pójsć
piechotą
do
hotelu
Mayflower.
Miał
nadzieje,
że
spacer
na
swieżym
powietrzu
rozjasni
mu
trochę
w
głowie.
ie
zauważył
dwóch
meżczyzn
idacych
za
nim
krok
w
krok.
Przez
Pennsylvania
Avenue,
koło
Białego
Domu

do
drzwi
hotelu.


Dyrektor
nacisnał
guzik
i
w
gabinecie
zjawił
się
Elliott.



-Miał
pan
rację
z
tym
Mayflowerem.
Co
pan
zarzadził?


-Mam
tam
już
dwóch
ludzi,
trzeci
poszedł
za
Andrewsem.


-Po
raz
pierwszy
od
trzydziestu
szesciu
lat
nienawidzę
tego,
co
robię
-
powiedział
dyrektor.
-Spisuje
się
pan
doskonale,
Elliott.


iedługo
bedę
mógł
panu
powiedziec,
o
co
chodzi
w
tej
całej,
przekletej
sprawie.
-Tak
jest,
panie
dyrektorze.


-iech
pan
przenicuje
tych
pieciu
ludzi
z
listy.
I
to
do
ostatniej
nitki.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.



-Dziekuję
panu.


Elliott
zamknał
za
sobą
drzwi.


Ten
człowiek
jest
bez
serca.


ajbardziej
zaufany
z
moich
ludzi
i
zupełnie
bez
serca.
Dlatego
własnie
jest
taki
dobry,
tak
idealnie
dobrany
do
tej
dziwnej
sytuacji,
ale
jak
bedzie
po
wszystkim,
odeslę
go
z
powrotem
do
Ohio
i...
-Czy
pan
coś
mówił?
-
zapytała
pani
Mcgregor.


-ie,
ale
zaczynam
chyba
powoli
tracić
rozum.
Proszę
się
jednak
o
mnie
nie
martwic.
Jak
przyjdą
pielegniarze,
żeby
mnie
zabrać
do
czubków,
proszę
podpisac,
co
pani
przedłożą
w



trzech
egzemplarzach
i
zmówić
za
mnie
krótki
paciorek.


Pani
Mcgregor
usmiechneła
sie.


-Podoba
mi
się
pani
nowy
kostium
-zauważył
dyrektor.


-Dziekuję
-odpowiedziała
i
zarumieniła
sie.


Mark
wszedł
przez
obrotowe
drzwi
do
hallu
hotelu
Mayflower
i
zaczał
rozgladać
się
za
Elizabeth.
Ach,
jakże
marzył
o
tym,
żeby

znowu
zobaczyc,
żeby
wszystko
się
wyjasniło
i
życie
stało
się
znowu
proste.
To
tylko
zbieg
okolicznosci,
pocieszał
sie.
Ale
pani
doktor



w
hallu
nie
było,
wiec
rozsiadł
się
wygodnie
w
fotelu,
ustawionym
opodal
zamknietego
jeszcze
o
tej
porze
baru.


Jakiś
człowiek
kupował
gazetę
w
pobliskim
kiosku.
Mark
nie
zwrócił
na
niego
uwagi.
Szczególnie,
że
własnie
zauważył
Elizabeth,
która
szła
ku
niemu
u
boku
ojca.
a
to
przecież
czekał,
u
diaska.


-Halo,
Mark
-przywitała
go
i
pocałowała
lekko
w
policzek.


Judasz
wskazujacy
faryzeuszom,
kogo
mają
zabic?


ajbolesniejsza
ze
wszystkich
zdrad.
-Mark,
poznaj
mojego
ojca.



-Dzień
dobry,
Mark,
miło
mi
pana
poznac.
Elizabeth
dużo
mi


o
panu
opowiedziała.
A
co
ty,
bracie,
miałbyś
mi
do
powiedzenia,
pomyslał
Mark.
Gdzieś
był,
człowieku,
dwudziestego
czwartego
lutego?
Gdzie
bedziesz
jutro?


-Co
się
z
tobą
dzieje,
Mark?
-zatroskała
się
Elizabeth.


-Wszystko
w
porzadku.
Bardzo
przepraszam.
Panie
senatorze,
mnie
też
jest
bardzo
miło!


Senator
przygladał
się
Markowi
z
lekkim
zdziwieniem.


-Kochanie
-zwrócił
się
do
córki
-muszę
uciekac.
Jestem
dzisiaj
bardzo
zajety.



Zobaczymy
sie,
jak
zwykle,
jutro,
na
obiedzie.


-Do
jutra,
papo.
Dziekuję
za
sniadanie
i
rozmowe.


-Do
widzenia,
Mark.
Mam
nadzieje,
że
się
wkrótce
znowu
spotkamy
-senator
Dexter
patrzał
na
Marka
beznamietnym
spojrzeniem.


-Być
może
-odparł
Mark.


Oboje
odprowadzali
wzrokiem
oddalajacego
się
senatora.
To
samo
czynili
trzej
inni
ludzie.
Jeden
z
nich
poszedł
szybko
do
najbliższego
telefonu.


-Mark,
co
się
z
tobą
dzisiaj
dzieje?
Dlaczego
byłeś
taki
niemiły
dla
mojego
ojca?



Przyprowadziłam
go
tu
specjalnie
po
to,
żeby
cię
poznał.


-Strasznie
mi
przykro.
Jestem
po
prostu
okropnie
zmeczony.


-Ty
chyba
coś
przede
mną
ukrywasz.


-A
ty
nie?


-O
czym
ty
własciwie
mówisz?


-Sam
nie
wiem.
Zapomnijmy
o
tym.
Dlaczego
zależało
ci
na
tak
szybkim
spotkaniu?


-Żebyś
poznał
ojca.
Czy
to
takie
dziwne?
iepotrzebnie
się
fatygowałam.



Wstała
i
wyszła
z
hotelu,
przepychajac
się
gwałtownie
przez
obrotowe
drzwi.
Obserwowali

trzej
meżczyzni.
Jeden
poszedł
za
nia,
pozostali
dwaj
w
dalszym
ciagu
pilnowali
Marka,
który
ruszył
powoli
ku
wyjsciu.
Portier
ukłonił
mu
się
i
zapytał:
-Taksówka
dla
pana?


-ie,
dziekuje.
Pójdę
piechota.


Dyrektor
rozmawiał
przez
telefon,
wiec
tylko
wskazał
reką
na
duży
skórzany
fotel.
Mark
rozsiadł
się
wygodnie.
Miał
zamet
w
głowie.
Tyson
odłożył
słuchawkę
i
spojrzał
na
niego.


-Wiec
poznałeś
osobiscie
senatora
Dextera?
Muszę
ci



powiedziec,
że
jedno
z
dwojga:
albo
pani
doktor
Dexter
nie
wie


o
niczym,
albo
jest
najwiekszą
aktorką
swiata.
-A
wiec
bylismy
obserwowani?


-Oczywiscie.
Poza
tym
chciałem
ci
powiedziec,
że
miała
przed
chwilą
wypadek
samochodowy.
Własnie
powiedziano
mi
o
tym
przez
telefon.


Mark
skoczył
na
równe
nogi.


-ic
jej
się
nie
stało.
Front
Fiacika
jest
trochę
wgnieciony.
Autobus
nie
ma
nawet
zadrapania.
Jest
osobą
ostrożna.
Była
w
pasach.
W
tej
chwili
znajduje
się
w
drodze
do
pracy.
W
taksówce.
To
znaczy,



że
ona
mysli,
że
to
jest
taksówka.


Mark
westchnał.
Był
zrezygnowany.
Co
jeszcze?


-A
senator
Dexter?
zapytał.


-Senator
jest
w
Senacie.
Zaraz
po
przyjsciu
telefonował
do
kogos.
Ale
nie
mówił
nic
ważnego.


Mark
poczuł
się
jak
sterowana
zdalnie
marionetka.


-Co
mam
teraz
robic?


Rozległo
się
pukanie
do
drzwi,
do
pokoju
wszedł
anonimowy
młody
człowiek
i
podał
dyrektorowi
kartkę



papieru.
Ten
przeczytał

szybko.


-Dziekuję
-powiedział.


Anonimowy
człowiek
wyszedł.
Mark
był
przygotowany
na
najgorsze.
Tyson
odłożył
kartkę
na
biurko
i
podniósł
wzrok.


-Senator
Thornton
zwołał
konferencję
prasową
na
dziesiatą
trzydziesci
w
sali
2228.
Pójdziesz
tam
zaraz.
Zadzwonisz
do
mnie
natychmiast
po
jego
oswiadczeniu.
a
pewno
nie
bedzie
ciekawe.
One
nigdy
nie
sa.


Mark
pojechał
do
Senatu
i
ustawił
samochód
na
parkingu.



Pragnał
zadzwonić
do
Elizabeth
i
spytac,
jak
się
czuje,
postawić
jej
mnóstwo
pytan,
chociaż
własciwie
interesowała
go
tylko
jedna
odpowiedz.
Trzej
meżczyzni
także
zjawili
się
w
Senacie.
a
sali
2228.
Pózniej
miało
tam
przyjsć
jeszcze
kilku
ich
kolegów.
Sala
była
rzesiscie
oswietlona
reflektorami
telewizyjnymi.
Dziennikarze
wymieniali
pomiedzy
sobą
plotki.
Pokój
był
szczelnie
wypełniony,
jeszcze
zanim
zjawił
się
senator
Thornton.
Mark
zastanawiał
sie,
czy
to,
co
powie,
rzuci
jakieś
swiatło
na
sprawe.
A
może
obciaży
samego
Thorntona.
Wyjawi
motyw,
który
on,
Mark,
mógłby
przekazać
dyrektorowi.
Zastanawiał
sie,
patrzac
na
bardziej
doswiadczonych



dziennikarzy,
czy
coś
wiedza,
czy
otrzymali
może
od
ludzi
senatora
tekst
jego
oswiadczenia.
Ale
nie
chciał
stawiać
żadnych
pytan,
gdyż
bał
się
zwrócić
na
siebie
ich
uwage.
Z
usmiechem,
który
zaimponowałby
z
pewnoscią
nawet
Cezarowi,
senator
Thornton
wkroczył
na
sale.
Był
otoczony
licznymi
doradcami,
towarzyszyła
mu
sekretarka.


ajwyrazniej
lubował
się
w
takich
sytuacjach.
Jego
czarne
włosy
błyszczały
od
nadmiaru
brylantyny.
Wystroił
się
w
garnitur
z
ciemnozielonego
materiału
w
cieniutkie
granatowe
paseczki.
ikt
widać
nie
powiedział
mu,
co
najlepiej
wychodzi
w
kolorowej
telewizji
-wtajemniczeni
wiedza,
że
należy
ubierać
się
w
gładkie,

ciemne
rzeczy
-a
może
był
po
prostu
człowiekiem,
który
nie
słucha
niczyich
rad.


Usiadł
w
wysokim,
podobnym
od
tronu
fotelu,
ustawionym
pod
scianą
w
głebi
sali.
ogami
siegał
podłogi.
Puszczono
na
niego
swiatło
reflektorów,
ustawiono
przed
nim
rzad
mikrofonów.
Thornton
pocił
sie,
ale
nie
przestawał
się
usmiechac.
Obecne
były
wszystkie
trzy
sieci
telewizyjne.
Kierownicy
ekip
uzgodniwszy
miedzy
soba,
że
wszystko
jest
gotowe,
dali
znak.
Senator
Thornton
odchrzaknał
i
zaczał
mówic:
-
Panie
dziennikarki,
panowie
dziennikarze...


-Zaczał
pompatycznie
-


powiedział,
stojacy
przed
Markiem
korespondent,
który
stenografował
każde
słowo,
padajace
z
ust
senatora.
Mark
przyjrzał
mu
się
bliżej
i
rozpoznał
w
nim
Bernsteina
z
dziennika
"The
WashingAton
Post".
a
sali
zapanowała
kompletna
cisza.


-Jestem
po
dłuższej
rozmowie
z
prezydentem
Stanów
Zjednoczonych.
Tresć
tej
rozmowy
skłoniła
mnie
do
złożenia
oswiadczenia
dla
prasy
i
telewizji.
Krytyka,
jakiej
poddałem
ustawę
o
kontroli
broni
palnej,
oraz
fakt,
że
głosowałem
przeciwko
niej,
umotywowane

pragnieniem
reprezentowania
woli
moich
wyborców,
ich
lekiem
przed
bezrobociem...



-ie
mówiac
o
panskim
własnym
leku
przed
bezrobociem
-mruknał
Bernstein
pod
nosem.
-Ciekawe,
czym
pani
prezydent
przekupiła
go
w
czasie
poniedziałkowego
obiadu?


Thornton
odchrzaknał
ponownie.


-Pani
prezydent
przyrzekła
mi
-ciagnał
dalej
-że
z
chwila,
kiedy
ustawa
ta
stanie
się
obowiazujaca,
a
tym
samym
wejdzie
w
życie
zakaz
produkcji
broni,
wniesie
do
Kongresu
projekt
uchwały
o
pomocy
finansowej
dla
producentów
broni
i
zatrudnianych
przez
nich
ludzi,
w
nadziei,
że
fabryki
te
bedą
mogły
wkrótce
zaczać
wytwarzać
inne,
mniej



grozne
produkty
aniżeli
srodki
zagłady.
Prezydent
przekonała
mnie,
że
tak
bedzie
najlepiej
dla
kraju
i
tym
samym
pozwoliła
mi
na
wycofanie
się
z
opozycji
w
stosunku
do
tej
ustawy.
Już
od
dłuższego
czasu
biłem
się
z
myslami...


-To
fakt
-mruknał
Bernstein.
-Jeszcze
wczoraj
nie
miał
takich
obiekcji.
Ciekaw
jestem,
jakie
kontrakty
ci
przyrzekła
pani
prezydent,
a
może
obiecała,
że
pomoże
ci
wygrać
nastepne
wybory
-
komentował
dziennikarz.


-Zawsze
dreczyły
mnie
watpliwosci...
-ciagnał
dalej
Thornton.


-Ale
mała
łapóweczka
jakoś



je
rozwiała.


Grupa
rozbawionych
osób
przysłuchiwała
się
komentarzom
korespondenta
uznajac
je
zapewne
za
zabawniejsze
od
wypowiedzi
senatora
z
Massachusetts.


-Ale
kiedy
okazało
sie,
że
prezydent
ma
tyle
zrozumienia
dla
naszych
problemów,
postanowiłem
z
czystym
sumieniem...


-Tak
czystym
-skwitował
go
Bernstein
scenicznym
szeptem
-
że
widać
dokładnie,
co
się
za
nim
kryje.


-...oswiadczyc,

bedę
popierał
stanowisko
mojej
partii.
Jutro
w
Senacie
bedę



głosować
za
ustawa,
zgłoszoną
przez
prezydenta.


Z
kilku
miejsc
rozległy
się
frenetyczne
oklaski.
Widać
entuzjasci
senatora
rozstawieni
zostali
w
strategicznych
miejscach
i
dobrze
się
spisywali.


-Panowie
-ciagnał
senator
Thornton
-dzisiaj
zasnę
spokojniej...


-Podliczywszy
uprzednio
zyski
-dodał
Bernstein.


-...a
na
zakonczenie
pragnę
podziekować
przedstawicielom
prasy
za
tak
liczne
przybycie...


-a
najlepsze
widowisko
w



miescie.


Słuchacze
zgromadzeni
dokoła
korespondenta
"The
Washington
Post"
wybuchneli
smiechem
ale
Thornton
go
nie
słyszał.


-Z
przyjemnoscią
bedę
teraz
odpowiadał
na
pytania
panów
-
zakonczył
senator.


-Założę
sie,
że
na
moje
pan
nie
odpowie.


Wiekszosć
dziennikarzy
rzuciła
się
ku
drzwiom,
żeby
zdażyć
ze
sprawozdaniami
na
pierwsze
popołudniowe
wydania
swoich
gazet.
Mark
przyłaczył
się
do
nich.
Uprzednio
jednak
udało
mu
się
zajrzeć
Bernsteinowi
przez
ramie.
Przeczytał
pierwsze
zdanie



notatki,
jaką
ten
już
pisał
dla
swojej
gazety.


"Przyjaciele,
Rzymianie
i
kapusciane
łby,
wysłuchajcie
mnie
i
może
uda
wam
się
coś
zrozumiec.
Przybyłem
tu
nie
po
to,
żeby
głosić
chwałę
Kane,
lecz
żeby

pognebic".


Mark
zastanawiał
się
przez
chwile,
czy
redakcja
zechce
umiescić
ten
materiał
na
pierwszej
kolumnie.


Trzej
meżczyzni
wyszli
za
Markiem
na
korytarz.
Pobiegł
do
najbliższego
rzedu
automatów
telefonicznych.
Wszystkie
były
zajete
przez
podnieconych
dziennikarzy,
za
każdym
uformował
się
długi
ogonek.
Mark
zjechał
na
parter.
Ta
sama



sytuacja.
Trzeba
pobiec
na
drugą
stronę
ulicy
do
budynku
zwanego
gmachem
Russella.
Trzej
meżczyzni
podażyli
za
nim.
Znajdujacy
się
w
hallu
telefon
zajety
był
przez
Murzynkę
w
srednim
wieku,
która
własnie
rozpoczeła
rozmowe.


-Tak,
tak,
dostałam

pracę
-mówiła.
-Owszem...
niezła...
tylko
przedpołudnia...
zaczynam
jutro...
nie,
nie
mogę
narzekac...
wcale
niezła
forsa.


Mark
przechadzał
się
niespokojnie
po
hallu.
Trzej
meżczyzni
skryli
się
za
wegłem.
Wreszcie
Murzynka
odłożyła
słuchawkę
i
oddaliła
się
z
szerokim
usmiechem
na
twarzy.


ie
w
głowie
był
jej
Mark
i
jego
problemy.
Przynajmniej

ktoś
jest
pewny
swojego
jutra,
pomyslał
Mark,
patrzac
za
nią
nie
bez
uczucia
zazdrosci.
Rozejrzał
się
wokół,
żeby
się
upewnic,
że
nikt
nie
znajduje
się
zbyt
blisko.
Zauważył
studiujacego
jakiś
plakat
meżczyzne,
którego
twarz
wydawała
mu
się
znajoma.
Może
to
któryś
z
kolegów
z
Fbi.
Pół
twarzy
zasłaniały
mu
duże,
ciemne
okulary,
wiec
trudno
go
było
rozpoznac.
o
cóż,
chronią
mnie
lepiej
niż
prezydenta.
Wykrecił
bezposredni
numer
dyrektora
i
podał
mu
numer
automatu.
Telefon
zadzwonił
niemalże
natychmiast.


-Thorntona
możemy
skreslic,
bo...


-Wiem,
wiem
-przerwał
mu



dyrektor.
-Już
mi
telefonowano
i
wiem,
co
powiedział.
Powiedziałby
dokładnie
to
samo,
gdyby
był
zamieszany
w

sprawe.
Ja
go
jeszcze
nie
skreslam.
Odwrotnie,
wydaje
mi
się
teraz
nawet
trochę
bardziej
podejrzany.
Pracuj
dalej
nad
piatką
i
daj
mi
znac,
jeżeli
trafisz
na
jakikolwiek
slad.
Możesz
nie
przychodzic.


Rozmowa
była
skonczona.
Mark
spuscił
głowe.
Był
potwornie
przygnebiony.
Wykrecił
numer
szpitala
Wilsona.
Dyżurna
pielegniarka
przyrzekła
znalezć
Elizabeth,
ale
po
chwili
wróciła
i
oswiadczyła,
że
nie
ma
jej
chyba
w
szpitalu
i
nikt
jej
dzisiaj
nie
widział.
Mark
rozłaczył
sie,
zapomniawszy
podziekować
pielegniarce,
a



nawet
pożegnać
się
z
nia...
Zjechał
do
kafeterii,
żeby
coś
zjesc.
Dzieki
jego
decyzji
kafeteria
zyskała
jeszcze
dwóch
gosci.
Trzeci
z
jego
opiekunów
był
umówiony
na
obiad
zupełnie
gdzie
indziej.


9
marca
sroda


godz.
#/1
po
południu



Tylko
Tony
i
Xan
zjawili
się
punktualnie
w
hotelu
Sheraton
w
Silver
Spring.
Spedzili
ze
sobą
wiele
godzin,
ale
o
rozmowie
prawie
nie
było
mowy.
Tony
zastanawiał
się
nad
tym,
o
czym
też
ten
żółtek
mógł
mysleć
przez
cały
czas.
Miał
mnóstwo
roboty.
Trzeba
było
dokładnie
wytyczyć
i
sprawdzić
trase,,
utrzymywać
Buicka
w
idealnym
stanie,
a
poza
tym
wciaż
jezdzić
gdzieś
z
prezesem
i
Matsonem.
Traktowali
go
jak
byle
jakiego
szofera
taksówki.
Miał
przecież
takie
same
kwalifikacje
jak
oni.
Bez
niego
na
pewno
w
ogóle
nie
daliby
sobie
rady.
Gdyby
nie
on,
ci
zafajdani
agenci
Fbi
już
by



ich
wytropili.
o,
ale
jutro
wieczorem
bedzie
po
wszystkim,
bedzie
można
się
zmyć
i
zaczać
wydawać
trochę
tych
cieżko
zarobionych
pieniedzy.
ie
był
jeszcze
zdecydowany,
gdzie
to
zrobi.
Może
w
Miami,
a
może
w
Las
Vegas.
Tony
z
reguły
wydawał
pieniadze,
zanim
je
zarobił.
Wszedł
prezes
-z
papierosem
w
kaciku
ust
-
spojrzał
na
Tony'ego
i
Xana
i
szorstkim
tonem
zapytał,
gdzie
łajdaczy
się
Matson.
Obydwaj
potrzasnali
głowami
na
znak,
że
nie
mają
pojecia.
Matson
nie
zwierzał
się
nikomu
ze
swoich
planów.
Prezes
rozzłoscił
sie.
Po
chwili
wszedł
senator
-
równie
zirytowany
jak
prezes,
ale
ten
nawet
nie
zwrócił
uwagi
na
nieobecnosć
Matsona.



-Dlaczego
nie
zaczynamy?
-
zapytał.
-To
spotkanie
jest
mi
bardzo
nie
na
reke.
Przecież
to
jest
ostatni
dzień
debaty
nad
ustawa.


Prezes
spojrzał
na
niego
z
pogarda.


-Matson
jeszcze
nie
przyszedł,
a
jego
raport
jest
dla
nas
bardzo
ważny
-
powiedział.


-Jak
długo
zamierza
pan
czekac?


-Dwie
minuty.


Czekali
w
milczeniu.
ie
mieli
sobie
nic
do
powiedzenia.
Każdy
z
nich
wiedział,
co
go
tu
przywiodło.
Dokładnie
w
dwie



minuty
pózniej
prezes
zapalił
nowego
papierosa
i
oddał
głos
Tony'emu.


-Wiec
jest
tak.
Sprawdziłem
wszystko.
Okazuje
sie,
że
samochód
jadacy
z
szybkoscią
trzydziesci
pieć
kilometrów
na
godzinę
przebywa
drogę
od
południowej
bramy
Białego
domu
do
gmachu
Fbi
-jadac
przez
Ulicę
E
i
Pennsylvania
Avenue
-
w
trzy
minuty.
Stamtad
do
Kapitolu
jest
jeszcze
trzy
minuty.
Czterdziesci
pieć
sekund
na
wejscie
na
schody,
a
potem
już
drzwi
i
koniec.
Jednym
słowem
przecietnie
szesć
minut
i
czterdziesci
pieć
sekund.
a
pewno
nie
mniej
niż
pieć
minut
trzydziesci
pieć
sekund
i
nie
wiecej
niż
siedem.
Zrobiłem
trzy
jazdy
próbne.
O



północy,
o
pierwszej
w
nocy,
no
i
o
drugiej
nad
ranem.
Brałem
pod
uwage,
że
dla
Kane
ulice
bedą
jeszcze
bardziej
puste.


-A
co
po
zakonczeniu
operacji?
-zapytał
prezes.


-Od
dzwigu
poprzez
podziemne
przejscie
do
gmachu
Rayburna,
a
stamtad
do
stacji
metra
można
przejsć
w
najlepszym
razie
w
dwie
minuty,
w
najgorszym
w
trzy
minuty
i
pietnascie
sekund
-to
zależy
od
windy
i
od
ilosci
ludzi
po
drodze.
Jeżeli
Xanowi
uda
się
dostać
do
metra,
to
nikt
go
nie
znajdzie.
W
kilka
minut
pózniej
bedzie
po
drugiej
stronie
miasta.


-Czy
pan
jest
pewny,
że
przez
te
trzy
minuty
i



pietnascie
sekund
nie
dopadną
go?
-zapytał
senator,
który
gwizdał
sobie
na
los
Xana,
ale
który
był
przekonany,
że
jeżeli
Japonczyk
da
się
ujac,
to
wyda
wszystkich.


-Jeżeli
założyc,
że
nie
spodziewają
się
niczego,
to
przez
pierwsze
pieć
minut
bedą
zupełnie
ogłupiali
-zauważył
prezes.


-Jeżeli
wszystko
pójdzie
według
planu,
to
niepotrzebny
wam
bedzie
samochód.
Zostawię
go
po
prostu
na
ulicy
i
znikne.


-Zgoda
-powiedział
prezes.
-Mam
nadzieje,
że
wóz
jest
należycie
przygotowany
na
jutro.



-Jak
na
rajd
Monte
Carlo.


Senator
otarł
pot
z
czoła,
co
było
raczej
dziwne,
albowiem
dzień
był
chłodny,
typowo
marcowy.


-Xan,
teraz
pan
-odezwał
się
prezes.


Xan
omówił
sprawę
bardzo
szczegółowo.
Przez
dwa
dni
przygotowywał
się
do
tego
wystapienia.
Ostatnie
dwie
noce
przespał
w
ciasnym
pomieszczeniu
na
szczycie
dzwigu.
Umiescił
tam
już
swój
karabin.
Dziś
o
szóstej
ma
się
rozpoczać
strajk
obsługi.


-A
jutro
o
szóstej
ja
bedę
na
drugim
krancu
Ameryki,
a
Kane
zabita.



-Swietnie
-pochwalił
go
prezes,
zdusił
ogarek
papierosa
i
zapalił
nastepnego.
-Ja
bedę
na
rogu
Dziewiatej
Ulicy
i
Pennsylvania
Avenue.
Przyjdę
tam
o
dziewiatej
trzydziesci
i
od
razu
skontaktuję
się
z
panem
przez
radio,
które
mam
w
pasku
od
zegarka.
Drugi
sygnał
nadam,
kiedy
minie
mnie
samochód
prezydent.
Panski
zegarek
zacznie
wibrowac,
kiedy
jej
samochód
bedzie
o
trzy
minuty
od
Kapitolu,
co
da
panu
trzy
minuty
i
czterdziesci
pieć
sekund
czasu.
Ile
panu
naprawdę
potrzeba?


-Dwie
minuty
i
trzydziesci
sekund
powinno
wystarczyć
-
sprecyzował
Xan.



-Czy
to
trochę
nie
za
skapo?
-zapytał
senator,
który
wciaż
pocił
się
niemiłosiernie.


-Możliwe
-odparł
prezes.
-

ie
jest
wykluczone,
że
bedzie

pan
musiał
zatrzymać
przez
chwilę
-pod
jakimkolwiek
pretekstem
-na
stopniach
Kapitolu.
ie
chcemy
zbytnio
eksponować
Xana.
Im
dłużej
bedzie
na
oczach
ludzi,
tym
wieksza
szansa,
że
wypatrzy
go
helikopter
Tajnej
Służby.
-Powiada
pan,
że
od
kilku
dni
przeprowadza
pan
próby?
-
zwrócił
się
senator
do
Xana.


-Tak
-odparł
Xan,
który
nie
lubił
marnować
słów,
nawet
kiedy
rozmawiał
z
członkiem
Senatu
Stanów
Zjednoczonych.



-Wiec
jak
to
się
stało,
że
nikt
pana
nie
wypatrzył?
Przecież
musi
pan
mieć
przy
sobie
karabin
albo
przynajmniej
futerał
od
karabinu?


-Dlatego,
że
jest
on
przymocowany
do
spodu
platformy
dzwigu
w
taki
sposób,
że
nikt
go
nie
może
zobaczyc.
Zrobiłem
to
już
tego
dnia,
kiedy
powróciłem
z
Wiednia.


-A
co
bedzie,
jak
dzwig
się
obniży?
Wtedy
zostanie
pan
natychmiast
zauważony.


-Bedę
miał
na
sobie
żółty
kombinezon.
Karabin
składa
się
z
osmiu
czesci.

pomalowane
na
żółto
i
zamocowane
pod
platformą
za
pomocą
tasmy



samoklejacej.
Jak
odbierałem
najnowszy
model
tego
precyzyjnego
karabinu
od
doktora
Schmidta
z
firmy
Helmut,
Helmut
i
Schmidt,
zgorszył
sie,
kiedy
mu
powiedziałem,
że
pomaluję
go
na
żółto.


Wszyscy
z
wyjatkiem
senatora
rozesmieli
sie.


-Ile
czasu
zabierze
panu
złożenie
go?
-dopytywał
się
senator.
Szukał,
jak
zwykle,
dziury
w
całym,
przyzwyczaił
się
do
tego
po
latach
przesłuchiwania
tak
zwanych
ekspertów
na
posiedzeniach
komitetów
senackich.


-Złożenie
dwie
minuty,
zajecie
strzeleckiej
postawy



trzydziesci
sekund.
Potem
muszę
mieć
dwie
minuty
na
rozłożenie
broni
i
przymocowanie
czesci
pod
platforma.
Karabin
ma
kaliber
6,1
milimetra.
Jest
to
produkt
firmy
Vomhofe
Super
Express.
Waga
kuli
wynosi
pieć
gramów.
Wylotowa
szybkosć
1045
metrów
na
sekunde.
Energia
wylotowa
wynosi
wiec
1800
;metrów
8
7kg<.
Innymi
słowy,
panie
senatorze,
oznacza
to,
że
jeżeli
nie
bedzie
wiatru
to,
z
odległosci
dwustu
metrów,
muszę
mierzyć
cztery
centymetry
powyżej
czoła
Kane.


-Jest
pan
już
zadowolony?
-
zapytał
prezes
senatora.


-Chyba
tak.
-Senator
umilkł
i
znowu
zaczał
ocierać
sobie
pot
z
czoła.
agle
przypomniało



mu
się
jeszcze
coś
i
własnie
otwierał
usta,
żeby
postawić
Xanowi
pytanie,
kiedy
drzwi
otworzyły
się
z
rozmachem
i
do
pokoju
wpadł
Matson.


-Przepraszam,
szefie,
ale
były
powody.


-Mam
nadzieje,
że
wystarczajaco
ważne
-warknał
prezes.


-To
może
być
bardzo
kiepska
sprawa,
szefie,
bardzo
kiepska.


Wszyscy
spojrzeli
na
niego
z
niepokojem.


-Gadaj
pan.


-Facet
nazywa
się
Mark
Andrews
-powiedział
Matson.



-A
to
kto
taki?
-zapytał
prezes.


-To
ten
agent
Fbi,
który
był
w
szpitalu
z
Calvertem.


-Może
by
pan
tak
zaczał
od
poczatku
-zdenerwował
się
prezes.


Matson
nabrał
oddechu.


-Jak
pan
wie,
zawsze
niepokoiło
mnie
i
dziwiło,
że
Stames
osobiscie
poszedł
z
Calvertem
do
tego
szpitala.
To
było
dziwne.
Żeby
człowiek
na
jego
stanowisku...


-Wiemy,
wiemy
-przerwał
mu
prezes
niecierpliwie.



-o
i
okazuje
sie,
że
Stames
wcale
tam
nie
był.
Dowiedziałem
się
o
tym
od
jego
żony.
Poszedłem
do
niej
z
kondolencjami,
a
ona
opowiedziała
mi
dokładnie,
co
Stames
robił
tego
dnia,
do
samej
kolacji,
na
którą
jadł
mussake.
Fbi
zabroniła
jej
rozmawiania
z
kimkolwiek
na
ten
temat,
ale
ona
mysli,
że
ja
nadal
tam
pracuje,
i
nie
pamieta,
a
może
nigdy
nie
wiedziała
o
tym,
że
Stames
i
ja
nie
bardzosmy
się
lubili.
Od
czterdziestu
osmiu
godzin
łażę
za
Andrewsem.
W
waszyngtonskim
oddziale
Biura
nazywa
sie,
że
Andrews
jest
na
dwutygodniowym
urlopie.
Spedza
ten
urlop
w
dosyć
dziwny
sposób.
Chodzi
regularnie
do
głównej
kwatery
Biura,
chodzi
z
jakaś
lekarką



ze
szpitala
Wilsona
i
kreci
się
po
Senacie.


Senator
poruszył
się
niespokojnie
w
swoim
krzesle.


-Ta
lekarka
mogła
mieć
dyżur
akurat
tej
nocy,
kiedy
załatwiłem
Greka
i
tego
czarnego
skurwysyna.


-To
by
znaczyło,
że
oni
o
wszystkim
wiedzą
-przerwał
mu
prezes.
-Ale
skoro
tak,
to
dlaczego
my
tu
jeszcze
siedzimy?


-To
jest
własnie
najdziwniejsze.
Umówiłem
się
specjalnie
na
drinka
z
jednym
z
moich
starych
kumpli.
Jest
obecnie
przydzielony
do
ochrony
prezydenta.
Powiedział
mi,
że



ma
jutro
służbę
i
że
program
Kane
jest
nie
zmieniony.
Można
wiec
mieć
absolutną
pewnosc,
że
Służba
Tajna
nie
ma
pojecia
o
naszych
jutrzejszych
planach.
Wobec
tego
istnieją
tylko
dwie
możliwosci.
Fbi
albo
wie
wszystko,
albo
nic,
a
jeżeli
wszystko
wie,
to
nie
chce
wtajemniczać
w
to
Tajnej
Służby.


-A
czy
próbował
pan
dowiedzieć
się
czegoś
od
kolegów
z
Fbi?
-zapytał
prezes.


-Owszem.
Ale
oni
nic
nie
wiedza,
nawet
kiedy

spici
jak
swinie.


-A
ile
może
wiedzieć
ten
Andrews?



-Moim
zdaniem
zadurzył
się
po
prostu
w
tej
lekarce
i
wie
bardzo
mało.
Porusza
się
po
ciemku.
ie
jest
wykluczone,
że
ten
grecki
kelner
powiedział
mu
coś
niecos.
Wyglada
na
to,
że
Andrews
działa
na
własną
reke,
ale
to
jest
niezgodne
z
polityką
Fbi.


-ie
rozumiem
-zdziwił
się
prezes.


-Agenci
Fbi
zawsze
pracują
parami
albo
we
trzech.
ie
rozumiem,
dlaczego
nie
przydzielili
do
tej
sprawy
kilkudziesieciu
ludzi.
awet
gdyby
ich
było
zaledwie
siedmiu
lub
osmiu,
wiedziałbym
o
tym.
Albo
bezposrednio,
albo
przez
jednego
z
moich
kumpli
w
Biurze



-wyjasnił
Matson.
-Mysle,
że
wiedzą
piate
przez
dziesiate
o
istnieniu
spisku
na
życie
prezydenta,
ale
tak
ogólnikowo,
że
nie
mają
pojecia
o
tym,
kto
jest
zamieszany
i
kiedy
to
ma
się
odbyc.


-Czy
któryś
z
nas
wymienił
jutrzejszą
datę
w
obecnosci
tego
kelnera?
-zapytał
senator
nerwowym
tonem.


-ie
pamietam
-zastanowił
się
prezes
-ale
jest
tylko
jeden
sposób
na
to,
żeby
nikt
się
o
niczym
nie
dowiedział.


-a
przykład
jaki,
szefie?
-
zapytał
Matson.


Prezes
zapalił
nowego
papierosa
i
wycedził
przez



zeby:


-Sprzatnać
Andrewsa.


Przez
dłuższą
chwilę
panowało
milczenie.
Matson
ocknał
się
pierwszy:


-Ale
niby
po
co,
szefie?


-To
chyba
proste.
Jeżeli
on
rzeczywiscie
czegoś
się
dowiedział,
to
jutrzejszy
program
prezydenta
zostanie
zmieniony.
ie
pozwolą
jej
wysadzić
nosa
za
bramę
Białego
Domu.
Pomyslcie
tylko,
jakimi
by
im
to
groziło
konsekwencjami.
Jeżeli
wiedzą
o
możliwosci
zamachu
na
jej
życie,
a
nie
aresztowali
nikogo,
i
nawet
nie
zawiadomili
Tajnej
Służby...



-Oczywiscie
-przyznał
Matson.
-Jeżeli
cokolwiek
podejrzewaja,
to
znajdą
jakiś
pretekst
i
w
ostatniej
chwili
odwołają
wszystkie
jej
jutrzejsze
wystapienia.


-Wobec
tego
jest
tak:
jeżeli
Kane
wyruszy
z
Białego
Domu
samochodem,
możemy
smiało
przystapić
do
roboty,
ponieważ
bedzie
to
oznaczało,
że
oni
o
niczym
nie
wiedza.
Ale
jeżeli
nie
wyjedzie,
to
wkrótce
znajdziemy
się
bardzo
daleko
stad
i
to
na
bardzo
długi
czas,
bo
bedzie
to
oznaczało,
że
wiedzą
dużo,
stanowczo
za
dużo,
jak
na
nasze
potrzeby.


Prezes
popatrzył
na
senatora,
który
pocił
się
teraz
jak
mysz



koscielna.


-iech
pan
tylko
pilnuje,
żeby
na
pewno
była
na
stopniach
Kapitolu
i
zagada
ja,
jesli
to
się
okaże
niezbedne,
a
my
już
zajmiemy
się
resztą
-
powiedział
szorstkim
tonem.
-
Jeżeli
nie
uda
nam
się
sprzatnać

jutro,
to
zmarnujemy
mnóstwo
czasu
i
pieniedzy,
a
druga
taka
szansa
szybko
się
nie
nadarzy.


Senator
jeknał
głucho.


-Moim
zdaniem
jest
to
obłed,
ale
nie
zamierzam
tracić
czasu
na
dyskusje,
bo
wiem,
że
pan
mnie
i
tak
nie
usłucha.
Wracam
do
Senatu,
zanim
ktoś
zauważy,
że
mnie
tam
nie
ma.



-iech
pan
się
nie
denerwuje,
senatorze.
Wszystko
jest
w
porzadku.
asz
nowy
plan
jest
murowany.


-ie
wiem.
Jeszcze
się
może
okazac,
że
ja
bedę
musiał
wypić
całe
to
piwo,
któregoscie
nawarzyli.


Senator
wyszedł
nie
pożegnawszy
się
z
nikim.
Prezes
poczekał,

zamkneły
się
za
nim
drzwi.


-o
to
pozbylismy
się
tego
durnia
-powiedział.
-Dosyć
gadania,
do
roboty.
Matson,
proszę
nam
powiedzieć
wszystko


o
tym
Andrewsie,
dobrze?
Matson
zreferował
każdy
krok
Marka
w
ostatnich
dwóch
dobach.



Prezes
słuchał
go
uważnie.


-o
dobra,
pana
Andrewsa
trzeba
usunac,
bez
tego
się
nie
obejdzie.
Zobaczymy,
jak
na
to
zareaguje
Fbi.
Proszę
mnie
teraz
uważnie
posłuchac,
Matson.
Wróci
pan
za
chwilę
do
Senatu
i...


Matson
wchłaniał
słowa
prezesa
i
robił
notatki.


-Są
pytania?


-ie,
szefie.


-Jeżeli
po
tym
wszystkim
wypuszczą
prezydenta
z
Białego
Domu,
to
bedzie
pewne,
że
nie
mają
zielonego
pojecia
o
niczym.
I
jeszcze
jedno.
Jeżeli
jutro
nam
się
nie
uda,
też
nie



ma
nieszczescia.
Zrozumiano?


ikt
nie
puszcza
pary
z
geby,
a
należnosć
zostanie
każdemu
wypłacona
nieco
pózniej.
W
taki
sam
sposób
jak
zawsze.
Wszyscy
skineli
głowami
na
znak
zrozumienia.


-I
jeszcze
na
koniec.
Jeżeli,
jak
już
mówiłem,
coś
miałoby
pójsć
nie
tak,
to
trzeba
bedzie
się
zajać
jednym
facetem,
bo
tak
prawdę
mówiac,
to
nie
liczę
na
jego
dyskrecje.
Proponuje,
żebysmy
to
zrobili
w
nastepujacy
sposób.
Xan,
jeżeli
Kane...


Znowu
wszyscy
słuchali
prezesa
w
milczeniu.


-A
teraz
czas
na
obiad.
ie



ma
powodu,
żebysmy
zdechli
z
głodu
przez
tego
skurwiela.
Ty,
Matson,
niestety
musisz
leciec.
Ale
przypilnuj,
żeby
to
był
ostatni
obiad
pana
Andrewsa.


Matson
usmiechnał
sie.


-To
mi
tylko
zaostrzy
apetyt
-powiedział.


Prezes
podniósł
słuchawke.


-Proszę
podawać
obiad
-
rzucił
do
telefonu
i
zapalił
nowego
papierosa.



9
marca,
sroda


godz.
#/2#15
po
południu


Mark
skonczył
obiad.
Dwaj
inni
meżczyzni
pospiesznie
dojedli
sandwicze,
wstali
i
poszli
za
nim.
Mark
powrócił
do
Senatu.
Chciał
koniecznie
złapać
Lykhama
przed
rozpoczeciem
popołudniowych
obrad.
Miał
nadzieje,
że
od
wczoraj
Lykham
przypomniał



sobie
coś
ważnego.
Potrzebne
mu
były
także
odpisy
protokołów
obrad
Komitetu
Prac
Ustawodawczych
z
posiedzeń
na
temat
kontroli
broni
palnej,
gdyż
chciał
dokładnie
przestudiować
pytania,
stawiane
ekspertom
przez
senatorów
Brooksa,
Byrda,
Dextera,
Harrisona
i
Thorntona.
Może
w
ten
sposób
trafi
na
jeszcze
jedną
czesć
swojej
łamigłówki.
Chociaż
miał
poważne
watpliwosci.
Doszedł
do
wniosku,
że
politycy

mistrzami
sztuki
kamuflażu.
Znalazł
się
przed
salą
obrad
na
kilka
chwil
przed
rozpoczeciem
debaty.
Poprosił
jednego
z
"paziów"
o
zawiadomienie
Lykhama,
że
pragnałby
z
nim
pomówic.



W
kilka
chwil
pózniej
Lykham
wyszedł
szybkim
krokiem
z
jednego
z
biur.
ie
był
zachwycony
tym,
że
oderwano
go
od
pracy
na
dziesieć
minut
przed
otwarciem
posiedzenia.
Powiedział
Markowi,
że
nic
wiecej
sobie
nie
przypomina,
a
poza
tym
nie
ma
czasu.
Jednakże
Markowi
udało
się
wydobyć
z
niego,
gdzie

protokóły
obrad.


-iech
pan
poprosi
o
nie
w
sekretariacie
komitetu,
ostatnie
drzwi
na
koncu
hallu.


Mark
podziekował
i
poszedł
na
góre,
na
galerie,
gdzie
jego
nowy
przyjaciel,
strażnik,
zarezerwował
mu
miejsce.
a
sali
gromadzili
się
już
senatorowie
i
zajmowali



miejsca,
wiec
Mark
postanowił
na
razie
zostać
i
pózniej
zajać
się
protokołami
z
posiedzeń
komitetu.


Wiceprezydent
stuknał
młotkiem
i
otworzył
obrady.
Senator
Dexter
wstał,
rozejrzał
się
powoli
po
sali
Senatu
i
milczał
czekajac,

zapadnie
cisza.
Wodzac
oczami
po
galerii
zauważył
Marka,
przez
chwilą
wydawał
się
zaskoczony,
ale
szybko
się
opanował
i
zaczał
wygłaszać
płomienne
przemówienie
przeciwko
ustawie.


Mark
także
się
speszył.
Robił
sobie
wyrzuty,
że
nie
zajał
miejsca
w
głebi
galerii,
poza
zasiegiem
oczu
mówców.
Debata
wlokła
się
niemiłosiernie.
Po
kolei
przemawiali
Dexter,



NBrooks,
Thornton,
Harrison,
wreszcie
Byrd.
Każdy
z
nich
chciał
powiedzieć
jeszcze
kilka
słów
przed
jutrzejszym
głosowaniem.
Przed
jutrzejszym
mordem.


Mark
słuchał
uważnie,
ale
nie
dowiedział
się
niczego
nowego.
Zdawało
mu
sie,
że
jest
w
slepym
zaułku.
Pozostało
mu
już
tylko
przejrzenie
tych
nieszczesnych
protokołów.
Bedzie
musiał
chyba
poswiecić
całą
noc
na
ich
czytanie,
ale
był
już
pewny
-po
wysłuchaniu
dzisiejszych
przemówień
-że
to
mu
nic
nie
da.
Ale
przecież
nic
innego
nie
pozostało?
Pozostałymi
tropami
zajmował
się
osobiscie
dyrektor.
Wyszedł
z
sali,
zjechał
windą
do
hallu
i
poszedł
do
gmachu
Dirksena.



-Chciałbym
przejrzeć
protokoły
z
obrad
komitetu
w
sprawie
kontroli
broni
palnej
-
zażadał.


-Wszystkie?
-zdumiała
się
urzedniczka.


-Wszystkie.


-Komitet
poswiecił
szesć
pełnych
posiedzeń
temu
tematowi.


Jezu,
pomyslał,
nawet
cała
noc
nie
wystarczy.
o,
ale
dokładnie
zamierza
przeczytać
w
koncu
tylko
wypowiedzi
Brooksa,
Byrda,
Dextera,
Thorntona
i
Harrisona.


-Czy
pan
płaci,
czy



podpisuje
rejestr?


-Byłbym
szczesliwy,
gdybym
mógł
się
tylko
podpisać
-
zażartował
Mark.


-Czy
ma
pan
upewnienia?


Owszem,
mam,
pomyslał
Mark,
ale
nie
mogę
ci
się
do
tego
przyznac.


-ie
-odparł
wiec
i
wyciagnał
z
kieszeni
portfel.


-Gdyby
zwrócił
się
pan
do
nas
za
posrednictwem
senatora
swojego
okregu,
moglibysmy
je
panu
wydać
za
darmo.


-Spieszy
mi
się
-usmiechnał
się
Mark.
-Wiec
chyba
zapłace.



Podał
urzedniczce
pieniadze.
W
drzwiach,
łaczacych
salę
obrad
komitetu
z
sekretariatem,
ukazał
się
senator
Stevenson.


-Dzień
dobry,
panie
senatorze
-przywitała
go
urzedniczka.


-Dzień
dobry,
Debbie.
Czy
ma
pani
może
pod
reką
tekst
ustawy
o
ochronie
srodowiska?


-Oczywiscie,
panie
senatorze,
zaraz
go
poszukam
dziewczyna
znikła
na
zapleczu
biura
i
po
chwili
wróciła.
-To
nasz
jedyny
egzemplarz
powiedziała,
wreczajac
senatorowi
tekturową
teczke.
czy
mogę
panu
zaufać
rozesmiała
się
-czy
też
powinnam
zażadać
od
pana



pokwitowania?


awet
senatorom
każe
się
wszystko
podpisywac,
pomyslał
Mark.
Henry
Lykham
też
pewnie
wszystko
podpisuje
i
nie
płaci
gotówka,
nic
dziwnego,
że
płacimy
tak
wysokie
podatki.
o,
ale
mam
nadzieje,
że
pózniej
dostają
rachunki.
Za
posiłki
też.
Posiłek!
Rany
boskie,
dlaczego
o
tym
wczesniej
nie
pomyslałem?
Wybiegł
z
pokoju
jak
szalony.
-Proszę
pana,
panskie
protokoły!
-zawołała
za
nim
dziewczyna.


Ale
było
za
pózno.


-Jeszcze
jeden
wariat
zwróciła
się
do
senatora



Stevensona.


-Człowiek,
który
ma
ochotę
na
czytanie
tych
tasiemcowych
przemówien,
nie
może
być
normalny
-stwierdził
senator
patrzac
na
gruby
tom
protokołów.


Mark
pobiegł
prosto
do
restauracji,
w
której
poprzedniego
dnia
jadł
obiad
z
Lykhamem.
a
drzwiach
widniał
napis
"Pokój
G_211.
Jadalnia
wyłacznie
dla
pracowników
Senatu".
Po
salce
kreciło
się
kilku
młodych
ludzi
w
białych
kitlach.


-Przepraszam,
czy
tu
jadają
senatorowie?
-spytał
jednego
z
nich.



-Tego
na
pewno
nie
wiem.
Musi
pan
zapytać
kierowniczkę
sali.
My
tu
tylko
sprzatamy.


-A
gdzie
ona
jest?


-Wyszła.
Chyba
już
dzisiaj
nie
wróci.
iech
pan
przyjdzie
jutro.


Mark
westchnał.


-Dziekuję
-powiedział.
-
Ale
jeszcze
cos.
Czy
jest
gdzieś
specjalna
restauracja
dla
senatorów?


-Tak,
na
Kapitolu.
Ale
tam
pana
na
pewno
nie
wpuszcza.


Mark
powrócił
pedem
do
windy



i
niecierpliwie
czekał
na
jej
przyjazd.
Kiedy
zjechał
do
podziemia,
wyskoczył
jak
szalony
i
pobiegł
w
kierunku
labiryntu
tuneli,
łaczacych
wszystkie
biurowce
znajdujace
się
na
wzgórzu
Kapitolu.
W
biegu
minał
sklep
z
napisem
"Tyton,
papierosy"
i
dotarł
do
wielkiego
znaku
"Kolejka
podziemna
na
Kapitol".
a
waskich
szynach
stała
własnie
kolejka,
składajaca
się
z
kilku
otwartych
wagoników.
Mark
w
ostatniej
chwili
wskoczył
do
ostatniego
przedziału
i
kolejka
ruszyła.
Usiadł
naprzeciwko
dwóch
młodych
urzedników,
którzy
prowadzili
ożywioną
rozmowę
na
temat
jakichś
ustaw,
z
minami
swiadczacymi
o
tym,
że
należeli
do
"wtajemniczonych".
W
kilka
chwil
pózniej
kolejka



zatrzymała
sie,
rozległ
się
dzwiek
dzwonka,
ogłaszajacy
przystanek
po
senackiej
stronie
Kapitolu.
Łatwe
te
chłopaki
mają
życie,
pomyslał
Mark.


awet
nosa
nie
muszą
wysadzać
na
nasz
okrutny,
zimny
swiat.
Jeżdżą
sobie
tam
i
nazad,
od
posiedzenia
na
posiedzenie,
od
głosowania
na
głosowanie.
Podziemie
wygladało
po
tej
stronie
dokładnie
tak
samo
jak
po
tamtej.
Brudnożółte
sciany
z
poprowadzonymi
na
wierzchu
rurami.
o
i
automat
z
pepsi_cola.
Wyobrażał
sobie,
jacy
wsciekli

własciciele
coca_coli,
że
konkurencja
zdobyła

koncesje.
Mark
wjechał
do
hallu
małą
windą
i
stanał
przed
wejsciem
do
dużej,
publicznej.
Sasiednia
winda
miała
napis
"Wyłacznie
dla

senatorów"
i
kilku
panów
o
poważnych
minach
własnie
do
niej
wsiadało.


Wysiadł
na
parterze
i
rozejrzał
sie.
Same
marmurowe
sklepienia,
kolumny
i
korytarze.
Trudno
się
było
zorientować
co,
gdzie
i
jak.
Zapytał
jednego
ze
strażników
o
restaurację
dla
senatorów.


-Pójdzie
pan
prosto
i
skreci
w
pierwszy
korytarz
w
lewo.
Taki
waski,
zobaczy
pan.


Mark
podziekował
mu
i
pospiesznie
poszedł
na
poszukiwanie
waskiego
korytarza.
Znalazł
go
bez
trudu,
minał
kuchnię
i
drzwi,
na
których
widniał
napis:
"Tylko
dla
prasy".
ieco
dalej



inne
drzwi
z
napisem
"Tylko
dla
senatorów".
a
prawo
znajdowały
się
otwarte
drzwi,
prowadzace
do
dużego
salonu.
Mark
zauważył
wielki
żyrandol,
wzorzysty
bladoróżowy
dywan
i
zielone,
skórzane
fotele,
a
na
suficie
żywe
kolorowe
malowidło.
Poprzez
nastepne
otwarte
drzwi
widziało
się
nakryte
snieżnymi
obrusami
stoliki,
wazony
z
kwiatami,
jednym
słowem
pełny
luksus.
Dobrze
ubrana
pani
w
srednim
wieku
staneła
w
progu.


-Czym
mogę
panu
służyc?
spytała,
unoszac
lekko
brwi.


-Zbieram
materiał
do
doktoratu
na
temat
pracy
senatorów
-oswiadczył
Mark,
wyjmujac
z
portfela
legitymację
Yale.
Pokazał

kierowniczce



sali,
zakrywszy
datę
ważnosci
kciukiem.


Kierowniczka
nie
wykazała
wiekszego
zainteresowania.


-Chciałbym
tylko
rzucić
okiem
na
jadalnię
senatorów,
zobaczyc,
jak
jest
urzadzona,
wchłonać
w
siebie
atmosfere,
bajerował
Mark.


-Teraz
w
jadalni
nie
ma
nikogo.
W
srodę
o
tak
póznej
porze
mało
kto
do
nas
zachodzi.
Senatorowie
jeżdżą
przeważnie
na
czwartek,
piatek
i
sobotę
do
swoich
okregów
wyborczych.
Chociaż
dzisiejszy
dzień
jest
o
tyle
wyjatkowy,
że
toczy
się
koncowa
debata
w
sprawie
ustawy


o
kontroli
broni
i
kilku
członków
Komitetu
Prac

Ustawodawczych
musi
pozostać
w
miescie.


Markowi
udało
się
przesunać
na
srodek
pokoju.
Sprzatajaca
jeden
ze
stołów
kelnerka
usmiechneła
się
do
niego
zalotnie.


-Czy
senatorowie
płacą
gotówka,
czy
też
raczej
podpisują
rachunki?


-Prawie
wszyscy
podpisują
rachunki
i
płacą
globalnie
pod
koniec
każdego
miesiaca.


-Czy
pani
to
jakoś
ksieguje?


-Owszem.
Codziennie
wpisujemy
każdą
pozycję
do
tej
ksiegi.



Wskazała
reką
grube,
czerwone
tomisko,
leżace
na
biureczku.
Mark
wiedział,
że
kluczowego
dnia
dwudziestu
trzech
senatorów
jadło
tutaj
obiad,
tyle
powiedziały
mu
ich
sekretarki.
A
może
jeszcze
jakiś
senator
spożywał
tu
obiad
owego
dnia
i
wcale
nie
zawiadomił
o
tym
swojej
sekretarki?
Czuł,
że
jest
o
krok
od
stwierdzenia
przynajmniej
tego
faktu.


-Czy
mogłaby
mi
pani
pozwolić
obejrzeć
rachunki
za
typowy
dzien?
-usmiechnał
się
Do
kierowniczki.


-ie
jestem
pewna,
czy
mam
do
tego
prawo.


-Rzucę
tylko
okiem,
dobrze?



Chciałbym,
żeby
moja
praca
miała
jak
najwiecej
autentycznych
szczegółów.


Spojrzał
błagalnym
wzrokiem
na

wyniosłą
kobiete.


-o
dobrze
-mrukneła
wreszcie.
-Ale
szybko.


-Wezmy
pierwszy
lepszy
dzien.
a
przykład
dwudziesty
czwarty
luty.


Otworzyła
ksiegę
i
zaczeła
wertować
kartki.


-To
był
czwartek
oswiadczyła.
Odczytała
nazwiska:
Stevenson,
unn,
Moyniah,
Heinz,
Dole,
Hatfield,
Byrd.
A
wiec
Byrd
jadł
tego
dnia
obiad
w
Senacie.
Brooks



także.
Jeszcze
kilka
nazwisk.
Templeman,
Reynolds
i
Thornton,
co
oznacza,
że
jego
dzisiejsze
oswiadczenie
dla
prasy
było
prawdziwe.
Brakowało
Harrisona.
I
Dextera.
Kierowniczka
zamkneła
ksiege.


-Widzi
pan,
że
nie
ma
tu
nic
ciekawego
-powiedziała.


-Rzeczywiscie
-potwierdził
Mark
i
podziekowawszy
jej
uprzejmie,
pospiesznie
wyszedł
z
restauracji.


a
ulicy
zatrzymał
taksówke.
To
samo
zrobił
jeden
z
trzech,
idacych
za
nim
krok
w
krok
meżczyzn.
Dwaj
pozostali
poszli
po
swój
samochód.
W
kilka
minut
pózniej
taksówkarz
wysadził
Marka
przed
gmachem

Biura.Zapłacił
mu
za
kurs,
pokazał
strażnikowi
legitymację
i
pojechał
na
siódme
pietro.
Pani
Mcgregor
usmiechnała
się
do
niego.
Dyrektor
był
widocznie
sam.
Zapukał
do
drzwi
jego
gabinetu
i
wszedł
do
srodka.


-o
i
co?


-Brooks,
Byrd
i
Thornton
nie

w
to
zamieszani.


-Dwaj
pierwsi
nigdy
nie
byli
dla
mnie
szczególnie
podejrzani
-powiedział
dyrektor.
-
Thornton
jednakże
stanowi
miłą
niespodzianke.
a
jakiej
podstawie
skresliłeś
go,
Mark?


Mark
opowiedział
o
swoim
pomysle
z
restauracją
senacką
i



od
razu
zaczał
się
intensywnie
zastanawiać
nad
tym,
czy
czegoś
nie
przegapił.


-Powinieneś
był
wpasć
na
to
dobre
trzy
dni
temu,
nie
uważasz?


-Chyba
tak.


-I
ja
też
-dodał
dyrektor.
-Pozostają
nam
też
już
tylko
Harrison
i
Dexter.
Może
zainteresuje
cię
to,
że
obydwaj
ci
panowie
zamierzają
pozostać
przez
jutrzejszy
dzień
w
Waszyngtonie
i
że
zapowiedzieli
swoją
obecnosć
na
uroczystosci
na
Kapitolu.


Jakie
to
zastanawiajace
-
dodał
po
chwili
milczenia
-że
nawet
ludzie
na
tak
wysokich



stanowiskach
lubią
patrzec,
jak
inni
wykonują
zaplanowane
przez
nich
zbrodnie.
Ale
zanalizujmy
jeszcze
raz
sytuacje.
Jutro
o
godzinie
dziesiatej
rano
prezydent
opusci
Biały
Dom,
wyjeżdżajac
południową
brama.
To
znaczy,
zrobi
to,
jeżeli
ja
jej
od
tego
nie
powstrzymam.
Mamy
wiec
już
tylko
siedemnascie
godzin
czasu
i
jedną
tylko
szanse.
Otóż
nasi
ludzie
znalezli
wreszcie
banknot
z
odciskami
palców
pani
Casefikis.
Był
dwudziesty
drugi.
Mielismy
trochę
szczescia.
Pozostało
jeszcze
szesć
banknotów
i
praca
nad
nimi
nie
mogłaby
być
zakonczona
wczesniej
niż
jutro
o
dziesiatej
rano.
a
banknocie
znajduje
się
kilka
innych
odcisków
palców.
Laboratorium



bedzie
nad
nimi
pracowało
przez
całą
noc.
Mysle,
że
wrócę
do
domu
gdzieś
koło
północy.
Jeżelibyś
miał
jakieś
wiadomosci,
dzwon.
Jutro
o
ósmej
pietnascie
zjawisz
się
tutaj.
Własciwie
to
nie
masz
już
prawie
nic
do
roboty.
Ale
nie
zamartwiaj
się
tym.
Dwudziestu
moich
ludzi
pracuje
nad

sprawa,
chociaż
żaden
z
nich
nie
zna
wszystkich
jej
szczegółów.
Zapewniam
cie,
że
nie
puszczę
prezydenta
na
teren
Kapitolu,
jeżeli
przedtem
nie
przymkniemy
tych
zbrodniarzy.


-W
takim
razie
do
jutra
do
ósmej
pietnascie
-powidział
Mark.


-I
jeszcze
jedno,
Mark.
Bardzo
cię
prosze,
żebyś
się



dzisiaj
nie
spotykał
z
doktor
Dexter.
ie
chciałbym,
żeby
w
ostatniej
chwili
cały
nasz
wysiłek
poszedł
w
diabły,
i
to
z
powodu
twoich
romansów.
ie
miej
mi
tego
za
złe.


-Ależ,
skad.


Mark
wyszedł.
Czuł
się
w
gruncie
rzeczy
zupełnie
niepotrzebny.
Skoro
dwudziestu
agentów
Fbi
pracuje
nad

sprawa!
Od
kiedy?
I
dlaczego
dyrektor
nic
mu
o
tym
przedtem
nie
mówił?
Dwudziestu
ludzi,
usiłujacych
stwierdzić
czy
to
Harrison,
czy
Dexter,
dwudziestu
ludzi
działajacych
na
slepo.
I
tylko
on
i
dyrektor
znają
całą
prawde,
przy
czym,
prawdopodobnie,
dyrektor
wie
znacznie
wiecej.
Trzeba
chyba



rzeczywiscie
zrezygnować
z
zobaczenia
się
z
Elizabeth
do
jutra
wieczór.
ie,
to
niemożliwe.
W
drodze
do
gmachu
Dirksena
po
pozostawione
tam
protokoły
zastanawiał
się
nad
konsekwencjami
niesubordynacji
wobec
dyrektora.
Kiedy
wszedł
do
hallu,
poczuł
nieprzepartą
cheć
zatelefonowania
do
niej.
Musi
usłyszeć
jej
głos,
musi
się
dowiedziec,
jak
ona
się
czuje
po
wypadku.
akrecił
numer
szpitala.


-Pani
doktor
poszła
do
domu.


-Dziekuję
-odparł,
wykrecił
jej
domowy
numer
i
poczuł,
że
serce
wali
mu
jak
młotem.


-Elizabeth!



-Tak.


Jak
dziwnie
brzmiał
jej
głos.
Czyżby
była
zmeczona?
Zziebnieta?
Przerażona
czyms?
Tysiac
pytań
cisnało
mu
się
do
głowy.


-Czy
mogę
do
ciebie
zaraz
przyjechac?


-Tak
-usłyszał
stuk
odkładanej
słuchawki.


Wyszedł
z
budki
telefonicznej.
Rece
miał
spocone,
policzki
płonace.
Pozostało
mu
tylko
jeszcze
jedno
zadanie
do
spełnienia
przed
spotkaniem
z
Elizabeth.
Isć
po
te
cholerne
protokoły
z
zebrań
komitetu.
Ostatecznie
ustalic,
kto
był
gdzie
i
kiedy.



W
drodze
do
windy
zdawało
mu
sie,
że
słyszy
za
sobą
kroki.
Oczywiscie,
przecież
szło
za
nim
mnóstwo
ludzi.
acisnał
guzik
windy
i
obejrzał
się
za
siebie.
Wsród
tłumu
urzedników,
kongresmenów
i
ciekawskich,
zobaczył
dwóch
meżczyzn,
którzy
najwyrazniej
go
obserwowali.
A
może
go
chronia?
Trzeci
człowiek
w
ciemnych
okularach
studiował
plakat.
a
pewno
agent,
pomyslał
Mark.
Ma
nawet
bardziej
charakterystyczny
wyglad
niż
tamci
dwaj.


Dyrektor
powiedział,
że
przydzielił
do
tej
sprawy
dwudziestu
ludzi.
Czyżby

trzech
z
nich
go
strzegło?
Jasny
gwint!
Za
chwilę
odprowadzą
go
pod
dom
Elizabeth



i
natychmiast
doniosą
dyrektorowi.
Postanowił
im
się
wymknac.
Musi
się
z
nią
zobaczyc.
Jest
to
absolutnie
konieczne.
A
im
nic
do
tego.
Zgubi
ich,
wszystkich
trzech.
Musi
się
z
nią
zobaczyć
spokojnie,
bez
nerwów,
bez
swiadków.
Czekał
na
jedną
z
dwóch
wind,
zastanawiajac
sie,
która
nadjedzie
szybciej
i
obmyslajac
plan
akcji.
Dwaj
meżczyzni
zaczeli
się
już
do
niego
zbliżac,
ten
trzeci
spod
plakatu
nie
ruszał
sie.
Może
nie
był
wcale
agentem.
Ale
wydawał
się
dziwnie
znajomy.
Była
dokoła
niego
jakaś
charakterystyczna
aura.
Jeden
agent
pozna
drugiego
z
zamknietymi
oczami.


Mark
skoncentrował
się
na



windach.
Wreszcie
nad
prawą
zapaliła
się
strzałka,
a
jej
drzwi
rozsuneły
sie.
Wszedł
szybko
do
srodka
i
stanał
twarzą
do
wyjscia.
Dwaj
meżczyzni
także
weszli
i
staneli
za
nim.
Trzeci,
ten
spod
plakatu,
też
ruszył
ku
windzie,
której
drzwi
zaczeły
się
zamykac.
iech
wejdzie,
niech
bedą
wszyscy
na
jednym
miejscu.
Ale
tamten
nie
ruszył
sie.
Stał
i
jak
gdyby
czekał
na
drugą
winde.
Może
nie
chciał
jechać
do
góry,
ale
na
dół
i
wcale
nie
był
agentem.
Chociaż
Mark
gotów
był
przysiac...
Drzwi
znowu
zaczeły
się
zsuwac,
a
Mark
w
ostatniej
niemal
chwili
wyskoczył.
Jeden
z
pilnujacych
go
ludzi,
O'Malley,
zdażył
za
nim,
ale
jego
partner
pozostał
w
srodku
i
nolens



volens
musiał
pojechać

na
ósme
pietro.
Pozostało
mi
wiec
tylko
dwóch,
pomyslał
Mark.
Druga
winda
zajechała
i
otworzyła
sie.
Trzeci
agent
wszedł
do
niej.
Może
to
wielki
cwaniak,
a
może
po
prostu
Bogu
ducha
winny
człowiek,
spekulował
Mark.
O'Malley
stał
tuż
za
nim.
Teraz
trzeba
się
jego
pozbyc!


Mark
wszedł
do
windy
i
nacisnał
guzik
naznaczony
literą
"P",
czyli
podziemie.
O'malley
stał
tuż
obok
niego.
Mark
gwałtownie
wyskoczył
z
windy.
O'malley
za
nim.
Trzeci
człowiek
pozostał
w
srodku.
Widać
pracują
zespołowo.
Mark
skokiem
wrócił
do
windy
i
szybko
nacisnał
guzik
powodujacy
zasuwanie
się
drzwi.



Zaczeły
się
wprawdzie
zamykac,
ale
bardzo
wolno.
Jednakże
O'malley
nieopatrznie
cofnał
się
o
kilka
kroków
i
nie
zdażył
już
doskoczyc.
Mark
usmiechnał
się
do
siebie.
Wykiwał
wiec

dwóch.
Jeden
stał
bezsilnie
na
dole,
a
drugi
jechał
na
ósme
pietro,
podczas
gdy
on
-
wprawdzie
w
towarzystwie
jednego,
ale
już
ostatniego
przesladowcy
-zjeżdżał
do
podziemia.


O'malley
i
Pierce
Thomson
spotkali
się
na
podescie
piatego
pietra.
Byli
zadyszani.


-Gdzie
on
jest?!
-zawołał
O'malley.


-Jak
to,
gdzie?
Myslałem,
że
ty
wiesz.



-Skad!
Zgubiłem
go
na
parterze.


-Szlag,
teraz
go
łatwo
nie
znajdziemy.
Co
sobie
ten
dureń
mysli?
Czy
nie
wie,
że
jestesmy
po
jego
stronie?
Który
z
nas
powie
dyrektorowi?


-ie
ja
-żachnał
się
O'malley.
-Ty
jesteś
starszy
ranga.
Ty
mu
powiedz.


-Mowy
nie
ma.
My
się
przyznamy,
a
ten
skurwiel
Matson
przywłaszczy
sobie
całą
zasługe.
Bo
on
dostał
się
do
windy
i
nie
zgubił
tego
idioty.
Ale
my
musimy
go
za
wszelką
cenę
odnalezc.
Ty
sprawdzisz
wszystkie
pietra
od
parteru
do
czwartego,
a
ja
cztery



ostatnie.
Jak
go
tylko
zobaczysz,
daj
mi
sygnał.


Kiedy
winda
dojechała
do
podziemia,
Mark
pozostał
w
niej.
Jego
opiekun
wysiadł,
ale
widać
było,
że
nie
bardzo
wie,
co
robić
dalej.
Mark
nacisnał
guzik,
drzwi
windy
zamkneły
sie.
Był
sam.
iestety,
ktoś
nacisnał
guzik
windy
na
parterze,
wiec
zatrzymała
się
tam.
a
szczescie
nie
było
ani
jednego,
ani
drugiego
z
drepczacych
mu
po
pietach
agentów.
Kiedy
drzwi
windy
rozsuneły
sie,
Mark
wyskoczył
i
rozejrzał
się
dokoła.
Stwierdził,
że
zgubił
chyba
całą

piekielną
trójke.
Pobiegł
w
stronę
obrotowych



drzwi,
znajdujacych
się
u
wylotu
korytarza.
Stojacy
przy
nich
strażnik
spojrzał
na
niego
niespokojnym
wzrokiem
i
machinalnie
dotknał
futerału
rewolweru.
Mark
puscił
się
pedem
do
samochodu.
Obejrzał
sie,
raz
i
drugi.
ikt
za
nim
nie
biegł,
wszyscy
poruszali
się
normalnym
krokiem.
Odetchnał
z
ulga.


Pennsylvania
Avenue.
Pedził
jak
szalony
przez
jezdnie,
przewijajac
się
pomiedzy
samochodami.
Słyszał
zgrzyt
hamulców,
pisk
opon,
epitety
rzucane
przez
kierowców.
Wreszcie
wpadł
na
parking,
wsunał
się
za
kierownicę
swojego
wozu
i
pospiesznie
zaczał
szukać
drobnych
po
kieszeniach.
Dlaczego
szyją



teraz
takie
cholernie
ciasne
spodnie?
W
pozycji
siedzacej
nie
można
niemal
wsadzić
rak
do
kieszeni.
Zapłacił
za
postój
i
ruszył
w
stronę
Georgetown
i...
Elizabeth.
Spojrzał
do
lusterka.
Tym
razem
nie
było
za
nim
granatowego
Forda.
o,
nareszcie.
Teraz
wiedział
już
na
pewno,
że
pozbył
się
obstawy.
Usmiechnał
sie.
Po
raz
pierwszy
udało
mu
się
przechytrzyć
dyrektora.
Minał
swiatła
na
skrzyżowaniu
Pennsylvania
Avenue
i
Czternastej
akurat
w
momencie,
kiedy
zaczynały
się
zmieniac.
Poczuł,
że
zaczyna
się
odpreżac.


Czarny
Buick
przejechał
przez
czerwone
swiatła.
Jego
kierowca
miał
szczescie,
że
na
tym



skrzyżowaniu
nie
było
policjanta
drogowego.


Kiedy
Mark
wjechała
do
Georgetown,
poczuł,
że
jest
zdenerwowany
w
jakiś
nieznany
mu
dotad
sposób.
Dotyczyło
to
osoby
Elizabeth,
a
nie
dyrektora
i
jego
spraw.


aciskajac
dzwonke
do
jej
drzwi
słyszał
wyraznie
bicie
własnego
serca.
Elizabeth
otworzyła
mu.
Była
mizerna,
blada
i
milczaca.
Poszedł
za
nią
do
bawialni.
-Jak
się
czujesz
po
tym
wypadku,
kochanie?


-Znacznie
lepiej,
dziekuje.
Skad
wiesz,
że
miałam
wypadek?



Mark
speszył
sie.


-Dzwoniłem
do
szpitala
-
powiedział
szybko
-i
tam
mi
powiedzieli.


-ie
kłam.
Tam
nikt
o
tym
nie
wie,
bo
nikomu
nic
nie
mówiłam.
Wyszłam
do
domu
wczesnie.
Po
telefonie
od
ojca.


Mark
nie
mógł
jej
spojrzeć
w
oczy.
Usiadł
na
kanapie
i
wpatrywał
się
w
czubki
własnych
butów.


-Ja...
ja
nie
kłamie...
możesz
mi
wierzyc.


-W
takim
razie
powiedz
mi,
dlaczego
chodzisz
po
pietach
mojemu
ojcu?
Kiedy
zobaczył
cię
w
Mayflower,
wydałeś
mu
się



znajomy.
Uswiadomił
sobie,
że
przesiadujesz
godzinami
na
obradach
jego
komitetu
i
że
przysłuchujesz
się
od
pewnego
czasu
także
plenarnym
obradom
Senatu.


Mark
nie
odpowiadał.


-o,
wiec
dobrze.
ie
jestem
ani
slepa,
ani
głucha.
Wszystko
rozumiem.
Jestem
dla
ciebie
po
prostu
pracą
zlecona.
a
nocnej
zmianie,
to
fakt.
Fbi
na
pewno
płaci
panu
za
nadgodziny,
panie
agencie,
prawda?
Ale
mogliby
znalezć
trochę
cwanszego
faceta
do
uwodzenia
córek
senatorów.
iezbyt
inteligentnie
zabrał
się
pan
do
roboty.
Ile
senatorskich
córek
zaliczył
pan
w
tym
tygodniu?
I
czy
odkrył
pan
coś
naprawdę



pikantnego?
A
może
by
się
pan
przerzucił
na
żony?
Mysle,
że
panski
chłopiecy
wdziek
predzej
by
na
nie
podziałał.
Chociaż
muszę
się
przyznac,
że
przez
pewien
czas
o
nic
pana
nie
podejrzewałam.
awet
trochę
nabrałam
się
na
panskie
zaloty.


Elizabeth
robiła
wielki
wysiłek,
żeby
nie
stracić
panowania
nad
soba,
tyle
że
przygryzała
dolną
warge.
Głos
drżał
jej
może
odrobinke.
Mark
wciaż
nie
miał
odwagi
na
nią
patrzec.
Wyczuł
z
jej
tonu,
że
jest
wzburzona
i
może
nawet
bliska
płaczu.
Ale
już
po
chwili
opanowała
się
i
powiedziała
zimno:


-A
teraz,
idź
już.
I
to
zaraz.
ie
chcę
cię
wiecej



widzieć
na
oczy.
Bedzie
musiało
minać
sporo
czasu,
zanim
odzyskam
szacunek
do
samej
siebie.
Do
widzenia.
Wracaj
do
tego
twojego
gnoju.


-To
wszystko
nieprawda,
Elizabeth.


-Wiem,
wiem,
biedaku,
wy
wszyscy
z
Fbi
zawsze
jestescie
niesłusznie
podejrzewani
o
różne
łajdactwa.
Ty
też
z
pewnoscią
chciałbyś
mi
wmówic,
że
zakochałeś
się
we
mnie
od
pierwszego
wejrzenia
i
że
jestem
jedyną
kobietą
w
twoim
życiu.
W
każdym
razie
do
momentu,
kiedy
zostaniesz
przydzielony
do
innej
pracy.


o,
ale
ta
sprawa
skonczyła
sie.
Znajdź
sobie
córkę
kogoś
innego,
może
da
się
nabrać
na

twoje
kłamstwa
o
miłosci.


Mark
wiedział,
że
nie
wolno
mu
mieć
do
niej
najmniejszej
pretensji.
Że,
na
swój
sposób,
ma
racje.
Ale
była
dla
niego
tak
ogromnie,
tak
strasznie
ważna,
tak
nieskonczenie
mu
na
niej
zależało!
Gdyby
tylko
mógł
jej
wytłumaczyc,
że
on
także
zastanawiał
się
nad
jej
prawdomównoscia,
że
on
też
nie
był
pewny,
czy
ufać
jej,
czy
też
nie...


-Och,
Elizabeth,
to
wszystko
zupełnie
nie
tak.


Straci
ja!


-To
brzmi
niezwykle
przekonywajaco!
A
wiec
nieprawdą
jest,
panie
Andrews,



że
sledzi
pan
mojego
ojca,
co?
I
nieprawdą
jest,
że
w
tym
samym
czasie
umawiał
się
pan
ze
mną
na
randki?
ieprawdą
jest,
że...


-Elizabeth,
błagam
cie.
Wierz
mi,
że
to
wszystko
jest
nie
tak.
iestety
nie
mogę
ci
tego
w
tej
chwili
udowodnic.
Ale
kocham
cie.


-Od
poczatku
kłamałeś
jak
z
nut.
Knujesz
przeciwko
mojemu
ojcu
i
chcesz,
żebym
wierzyła
w
twoją
miłosc.
-Elizabeth
opadła
na
fotel.
-Idź
już,
na
litosć
boska,
idz.


Mark
chciał

objac,
przytulić
do
siebie,
powiedzieć
jej
wszystko,
ale
to
przecież
było
niemożliwe.
Powie
jej
za



dwadziescia
cztery
godziny...
ale
co?...
i
czy
wtedy
zechce
go
jeszcze
wysłuchac?
Wyszedł
cicho
z
pokoju.
Dobrze,
że
nie
widzi
mojej
twarzy,
pomyslał.
Straciłem
ja,
to
zupełnie
pewne.


Jechał
w
stronę
domu
jak
człowiek
w
malignie.
Pasażerowie
sunacego
za
nim
samochodu
byli
jednakże
zupełnie
przytomni.
Rzucił
klucze
od
samochodu
Simonowi
i
szybko
pojechał
windą
do
siebie.


Czarny
Buick
stał
teraz
w
odległosci
piecdziesieciu
metrów
od
domu
Marka.
Dwaj
siedzacy
w
nim
meżczyzni



zobaczyli,
że
w
oknach
mieszkania
Marka
zapaliło
się
swiatło.
Mark
zaczał
wykrecać
numer
Elizabeth,
ale
zatrzymał
się
przy
szóstej
cyfrze,
odłożył
słuchawką
i
zgasił
swiatło.


Jeden
z
pasażerów
Buicka
spojrzał
na
zegarek
i
zaciagnał
się
papierosem.


Po
miesiacach
targów,
grózb,
oszustw
i
obietnic
Ustawa
o
Kontroli
Broni
Palnej
staneła
wreszcie
przed
Kongresem
gotowa
do
uchwalenia.


Miał
to
być
dzien,
w
którym
Florentyna
Kane
zapewni
sobie
miejsce
w
historii
Ameryki.



Jeżeli
nawet
nie
osiagnie
niczego
wiecej
w
okresie
swojego
urzedowania,
bedzie
zawsze
mogła
być
dumna
z
tego
jednego
sukcesu.


Co
może
mi
przeszkodzic?
Zapytywała
siebie
o
to
po
raz
tysieczny.
I
po
raz
tysieczny
ta
sama
straszliwa
mysl
przechodziła
jej
przez
głowe.


Odrzuciła

jeszcze
raz.


10
marca,
czwartek



godz.
#/5
rano


Dyrektor
obudził
się
wczesnie.
Przez
pewien
czas
leżał
i
rozmyslał.
Był
sfrustrowany.
Jeszcze
za
wczesnie
na
jakakolwiek
działalnosc.
Można
tylko
wpatrywać
się
w
sufit
i
przebiegać
myslą
po
raz
nie
wiedzieć
który
wydarzenia
ostatnich
siedmiu
dni.
Jak
zwykle
pozostawiał
na
sam
koniec
decyzję
skasowania
wizyty
prezydenta
na
Kapitolu,
bo
to
oznaczałoby
oczywiscie,



że
senator
i
jego
szajka
nigdy
nie
zostaną
pociagnieci
do
odpowiedzialnosci..
A
może
zorientowali
sie,
że
on
wszystko
wie,
zrezygnowali
ze
swojego
planu
i
zaszyli
się
gdzies,
żeby
lizać
rany
i
opracować
nowy
plan.


Senator
obudził
się
o
piatej
trzydziesci
piec.
Zlany
potem.
Własciwie
budził
się
co
kilka
minut
przez
całą
noc.
Od
paru
godzin
szalała
burza,
słychać
było
pioruny,
trzask
błyskawic
i
wycie
wozów
strażackich.
Te
były
najgorsze.
To
przez
nie
tak
się
spocił.
Był
teraz
bardziej
nerwowy
niż
dawniej.
Około
trzeciej
nad
ranem
o
mały
włos
nie
zadzwonił
do
prezesa,



żeby
mu
powiedziec,
że
wycofuje
się
z
tej
całej
sprawy.
Mimo
że
prezes
niejednokrotnie
zwracał
mu
-w
dyskretny
i
taktowny
sposób
-uwagę
na
konsekwencje,
jakie
poniósłby
w
takim
przypadku.
Za
kilka
godzin
bedzie,
być
może,
stał
nad
zwłokami
pani
prezydent.
Przyszło
mu
na
mysl,
że
po
smierci
Johna
Kennedy'ego
wszyscy
starali
się
sobie
przypomniec,
gdzie
byli
i
co
robili
w
momencie
fatalnego
strzału.
A
dzisiaj
on
znajdzie
się
zaledwie
o
kilka
metrów
od
ofiary.
Ale
to
wydało
mu
się
łatwiejsze
do
zniesienia
aniżeli
ruina
kariery,
sensacyjne
artykuły
w
gazecie
z
jego
nazwiskiem
w
nagłówkach
i
nieuchronna
hanba
dla
całej
jego
rodziny.
Mimo
to,



rzeczywiscie,
dużo
nie
brakowało,
żeby
zadzwonił
do
prezesa,
chociażby
po
to,
żeby
ten
jeszcze
raz
go
upewnił,
że
wszystko
pójdzie
gładko.
Ale
przypomniał
sobie,
że
umówili
sie,

skontaktują
się
dopiero
w
piatek
rano,
kiedy
prezes
miał
już
być
w
Miami.


Wprawdzie
zgineło
już
czterech
ludzi,
nikt
się
jednak
tym
specjalnie
nie
przejał.
Dopiero
smierć
Florentyny
Kane
poruszy
cały
swiat.
Ile
osób
pamieta
nazwiska
ludzi,
którzy
zgineli
pod
kołami
pociagu,
wiozacego
zwłoki
Roberta
Kennedy'ego
do
Waszyngtonu?


ikt,
ale
wszyscy
pamietają
smierć
Roberta.
Senator
podszedł
do
okna
i



przez
długi
czas
patrzał
na
ulice.
Co
chwila
spogladał
też
na
zegarek,
myslac,
jakby
to
było
dobrze,
gdyby
czas
chciał
się
zatrzymac.
Duża
wskazówka
posuwała
się
jednakże
bezlitosnie
ku
godzinie
dziesiatej
szesc.
Zrobił
sobie
sniadanie,
przejrzał
poranne
gazety.
Przeczytał,
że
tej
nocy
w
Waszyngtonie
burza
spowodowała
wiele
pożarów,
że
rzeka
Lubber
Run
w
stanie
Wirginia
zalała
kilka
ferm.
ic


o
Kane.
Myslał
o
tym,
że
dobrze
by
było
móc
już
dzisiaj
przeczytać
jutrzejsze
gazety.
Pierwszy
telefon
do
dyrektora
był
od
Elliotta,
który
zawiadomił
go,
że
nic
w



zachowaniu
się
senatorów
Dextera
i
Harrisona
w
ciagu
ostatnich
godzin
nie
przyniosło
nowych
poszlak.
Ten
anonimowy
człowiek
robił,
co
mu
kazano,
ale
nie
wiedział
dokładnie,
o
co
chodzi.
Dyrektor
mruczac
coś
pod
nosem,
usmażył
sobie
jajko
i
przeczytał
sprawozdanie
w
"The
Washington
Post"
o
szkodach,
jakie
tej
nocy
wyrzadziła
w
miescie
wsciekła
wichura.
Wyjrzał
przez
okno.
Dzień
zapowiadał
się
słoneczny,
suchy
i
przyjemny.
Idealny
dzień
na
zamordowanie
prezydenta
-pomyslał.
W
takie
pogodne
dni
wyłażą
żmije
z
nor.
Jak
długo
można
jeszcze
ukrywać
prawde?
Pani
prezydent
miała
opuscić
Biały
Dom
o
dziesiatej.


ależało
zawiadomić
szefa
ochrony
prezydenta,
Stewarta

Knighta,
i
samą
prezydent
co
najmniej
na
dwie
godziny
przedtem.
A
co
mu
tam,
zostawi
wszystko
na
ostatnią
chwile,
a
tłumaczyć
się
bedzie
pózniej.
Gotów
był
ryzykować
całą
swoją
kariere,
byle
móc
złapać
zbrodniczego
senatora
na
goracym
uczynku.
o,
ale
czy
wolno
igrać
życiem
prezydenta...?


Zaraz
po
szóstej
pojechał
do
biura.
Chciał
się
tam
znalezć
na
dobre
dwie
godziny
przed
przybyciem
Andrewsa,
żeby
zdażyć
przestudiować
wszystko,
co
zostało
stwierdzone
od
poprzedniego
wieczora.
iewielu
jego
asystentów
wyspało
się
tej
nocy,
chociaż
żaden
nie
wiedział,
jak
ważne
jest
powierzone
mu
zadanie.
Ale



dowiedzą
się
i
to
bardzo
niedługo.
Zasiegnie
opinii
trzech
ludzi
-o
tym,
czy
skreslić
wizytę
prezydenta
na
Kapitolu,
czy
też
pozwolić
jej
tam
pojechac:
swego
zastepcy
z
Wydziału
Dochodzeń
Ogólnych
dyrektora
Biura
Planowania
i
Ocen
i
dyrektora
Wydziału
Kryminalnego.
Zajechał
na
parking
Biura.
Elliott
czekał
na
niego
przy
windzie.
Zawsze
był
tam,
gdzie
był
potrzebny,
nigdy
się
nie
spózniał.
Ten
człowiek
nie
ma
duszy,
trzeba
go
bedzie
zwolnic,
pomyslał
dyrektor,
to
znaczy
jeżeli
ja
nie
zostanę
zwolniony
wczesniej.
Może
bedzie
musiał
jeszcze
tego
wieczoru
wreczyć
swoją
rezygnację
prezydentowi?
Ale
jakiemu
prezydentowi?
Zmusił
się
do
zmiany
toku



mysli.
To
wszystko
się
ułoży,
na
razie
trzeba
działac.


Elliott
nie
miał
nic
szczególnego
do
doniesienia.
Dexter
i
Harrison
telefonowali
kilkakrotnie
tej
nocy,
odbierali
też
telefony,
ale
w
żadnej
z
tych
rozmów
nie
można
się
doszukać
niczego
podejrzanego.
Innych
informacji
nie
zebrał.
Dyrektor
zapytał,
gdzie
znajdują
się
senatorowie
w
tym
momencie.


-Są
w
swoich
domach
i
jedzą
sniadanie.
Dexter
mieszka
w
Kensingtonie,
Harrison
w
Alexandrii.
Szesciu
agentów
pilnuje
ich
od
wczesnego
rana
i
bedą
im
szli
po
pietach

do
wieczora.



-Doskonale.
Jeżeliby
coś
wypłyneło,
dasz
mi
natychmiast
znac.


-Oczywiscie,
sir.


astepnie
zjawił
się
ekspert
od
odcisków
palców.
Tyson
zaczał
od
przeproszenia
go
za
to,
że
musiał
przepracować
całą
noc,
mimo
że
człowiek
ten
wygladał
znacznie
lepiej
i
zdrowiej
niż
on
sam:
z
przykroscią
przypomniał
sobie
odbicie
swojej
twarzy
w
lustrze
łazienki.
Daniel
Sommerton
był
niski,
blady
i
drobny,
ale
cały
rozpromieniony.
Dla
niego
identyfikowanie
odcisków
palców
zawsze
było
nie
tylko
praca,
ale
i
zabawa.
Dyrektor



siedział,
lecz
Sommerton
wolał
wstac.
Gdyby
dyrektor
także
wstał,
przewyższałby
go
o
całą
głowe.


-Znalezlismy
odciski
siedemnastu
różnych
palców
i
trzech
kciuków.
Panie
dyrektorze,
postanowilismy
zbadać
je
ninhydryną
raczej
niż
parą
jodyny,
a
to
dlatego,
że
nie
można
było
w
tym
wypadku
opracowywać
ich
po
jednym
-z
powodów
czysto
technicznych,
którymi
nie
chcę
pana
nudzic.


Machnał
reka,
jak
gdyby
chciał
zaznaczyc,
że

to
sprawy
tak
zawiłe,
że
dyrektor
i
tak
ich
nie
zrozumie;
szef
zawsze
przecież
twierdził,
że
nie
zna
się
na
technice
daktyloskopijnej.



-Zostały
jeszcze
dwa
odciski
do
zidentyfikowania
-dodał
Sommerton
-bedą
gotowe
za
jakie
dwie,
trzy
godziny.
Wyniki
zostaną
panu
natychmiast
przedstawione.


Dyrektor
zerknał
na
zegarek
na
reku.
Już
szósta
czterdziesci
piec!


-Doskonale.
Ale
to
już
ostateczny
termin.
Przekażcie
mi
rezultaty,
nawet
gdyby
miały
być
negatywne,
natychmiast
po
ich
uzyskaniu
i
proszę
podziekować
w
moim
imieniu
całej
ekipie
za
wielki
wysiłek.


Sommerton
wyszedł
szybkim
krokiem.
Spieszyło
mu
się
do
tych
siedemnastu
palców
i



trzech
kciuków.
Dyrektor
nacisnał
guzik
interkomu
i
poprosił
panią
Mcgregor
o
przysłanie
mu
swojego
drugiego
zastepcy,
szefa
Biura
Planowania
i
Ocen.


W
dwie
minuty
pózniej
stał
przed
nim
Walter
Williams.


Sredniego
wzrostu,
o
szczupłej,
bladej
twarzy,
wysokim
czole
i
z
dwiema
bruzdami
koło
ust,
wywołanymi
usmiechem
raczej
niż
troska,
Williams
znany
był
w
Biurze
jako
Mózg
albo
Wowo,
od
pierwszych
liter
swojego
imienia
i
nazwiska.
Głównym
jego
zadaniem
było
przewodniczenie
trustowi
mózgów
złożonemu
z
szesciu,
może
nieco
mniej
od
niego,
ale
tym



niemniej
-wybitnie
inteligentnych
ludzi.
Dyrektor
czesto
zadawał
mu
hipotetyczne
pytania,
na
które
Williams
odpowiadał,
po
czym
okazywało
sie,
że
mylił
się
niezmiernie
rzadko.
Dyrektor
wierzył
w
jego
madrosć
i
ufał
mu
bezgranicznie,
ale
dzisiaj
nawet
jemu
nie
mógł
powiedzieć
całej
prawdy.
Miał
jednakże
nadzieje,
że
otrzyma
przekonywajacą
odpowiedź
na
zadane
mu
wczoraj
pytanie,
bo
w
przeciwnym
wypadku
bedzie
musiał
ostrzec
prezydenta.


-Dzień
dobry,
dyrektorze.


-Dzień
dobry.
o
i
co
pan
wymyslił?


-Sprawa
jest
ciekawa.
A



odpowiedź
na
panskie
pytanie
raczej
prosta.
Rozpatrzyłem
je
na
wszystkie
strony
i
doszedłem
do
takiego
własnie
wniosku.


Po
raz
pierwszy
tego
ranka
na
twarzy
dyrektora
pojawił
się
usmiech.


-Zakładajac,
że
dobrze
pana
zrozumiałem.


Dyrektor
usmiechnał
się
jeszcze
bardziej.
Wowo
zawsze
wszystko
doskonale
rozumiał,
poza
tym
był
człowiekiem
o
tak
przesadnie
dobrych
manierach,
że
nigdy
nie
zwracał
się
do
dyrektora
po
imieniu,
nawet
w
prywatnej
rozmowie.
Teraz
mówił
jak
zwykle,
zwarcie
i
logicznie,
przy
czym
jego
krzaczaste
brwi
podnosiły
się
i



opadały
niczym
notowania
nowojorskiej
giełdy.


-Kazał
mi
pan
założyc,
że
prezydent
opusci
Biały
Dom
o
godzinie
X
i
uda
się
samochodem
na
Kapitol.
Przejazd
powinien
trwać
szesć
minut.
Jej
wóz
jest
oczywiscie
kuloodporny,
a
ona
sama
strzeżona
przez
ludzi
z
Tajnej
Służby.
Czy
w
tych
warunkach
istnieje
możliwosć
udanego
zamachu
na
jej
życie?
Odpowiedź
brzmi:
jest
to
możliwe,
ale
niezmiernie
trudne.
Jeżeli
pójdziemy
za

hipoteza,
to
możemy
założyc,
co
nastepuje:
grupa
morderców
mogłaby
zastosować
trzy
metody:
a)
bombe,
b)
broń
reczną
z
bliskiej
odległosci,
c)
karabin.



Wowo
zawsze
mówił
tak,
jak
gdyby
recytował
wyuczony
na
pamieć
tekst
z
podrecznika.


-Bomba
mogłaby
zostać
rzucona
na
trasę
przejazdu
prezydenckiego
samochodu
i
to
na
każdym
odcinku
drogi.
Zawodowcy
niemal
nigdy
nie
posługują
się

metoda,
ponieważ
płaci
im
się
nie
za
próbę
zamachu,
ale
za
zamach
uwienczony
powodzeniem.
Jeżeli
zechce
pan
przestudiować
wszystkie
dotychczasowe
zamachy
na
życie
prezydentów,
to
zobaczy
pan,
że
ani
jeden
zamach
bombowy
nie
udał
sie,
mimo
że,
jak
pan
wie,
zabito
nam

czterech
prezydentów.
Bomby
z
reguły
usmiercają
Bogu
ducha
winnych
przechodniów
a
bardzo
czesto
i
samego



zamachowca.
Z
tego
powodu,
a
także
dlatego,
że
jak
pan
zaznaczył,
ci
zamachowcy
nie

amatorami,
wiec
-moim
zdaniem
-bedą
się
posługiwać
albo
rewolwerami,
albo
karabinami.
Otóż
wydaje
mi
sie,
że
rewolwery
w
tym
przypadku
nie
wchodzą
w
rachube,
ponieważ
żaden
zawodowiec
nie
podejdzie
do
pani
prezydent,
żeby

zastrzelic,
bo
ryzykowałby
własnym
życiem.
Po
to,
żeby
przeszyć
kuloodporny
samochód
prezydencki,
trzeba
by
się
posłużyć
działem
przeciwczołgowym,
albo
bazuka,
a
trudno
sobie
wyobrazic,
żeby
ktoś
mógł
przewiezć
coś
takiego
przez
centrum
Waszyngtonu
i
nie
zwrócić
na
siebie
uwagi.


Z
Wowo,
czyli
"Mózgiem"
nigdy



nie
mogło
się
mieć
pewnosci,
czy
mówi
serio,
czy
żartuje.
Jego
brwi
wciaż
poruszały
się
w
górę
i
w
dół,
co
oznaczało,
że
lepiej
nie
przerywać
mu
toku
mysli
jakimś
niemadrym
pytaniem.


-Kiedy
prezydent
stanie
na
stopniach
Kapitolu,
bedzie
tak
daleko
od
tłumu,
że
użycie
przeciwko
niej
rewolweru
byłoby
bezcelowe,
ponieważ:
a)
szansa
trafienia
jej
z
takiej
odległosci
byłaby
niewielka,
b)
ponieważ
szansa
ucieczki
dla
mordercy
byłaby
minimalna.
Wobec
tego
pozostaje
wnetrze
Kapitolu.
Morderca
nie
może
zajrzeć
w
głab
Białego
Domu,
bo
szyby
zasłoniete

gestymi
firankami,
a
poza
tym
mają
cztery
cale
grubosci.
Wobec



tego
musi
nastawić
się
na
zgładzenie
jej
w
momencie,
kiedy
wyjdzie
ze
swojej
limuzyny
i
zacznie
się
wspinać
na
stopnie
Kapitolu.
Własnie
dzisiaj
wymierzylismy,
jak
długo
to
powinno
trwac.
Okazuje
sie,
że
około
piecdziesieciu
sekund.
Jest
niewiele
punktów
w
tej
okolicy,
z
których
można
by
oddać
strzał
do
osoby
znajdujacej
się
na
stopniach
Kapitolu.
Wyliczylismy
je
i
właczylismy
do
raportu,
jaki
panu
za
chwilę
wrecze.
Moim
zdaniem
konspiratorzy

przekonani,
że
nic
nie
podejrzewamy,
ponieważ
doskonale
wiedza,
że
potrafilibysmy
obstawić
każde
miejsce,
nadajace
się
na
pozycję
dla
wyborowego
strzelca.
aszym
zdaniem
próba



zamachu
na
życie
prezydenta
tu,
w
samym
sercu
stolicy,
jest
mało
prawdopodobna,
lecz
oczywiscie
wykluczyć
jej
nie
można.
Oznaczałoby
to
tylko,
że
stoi
za
nią
człowiek
lub
grupa
ludzi
smiałych
i
wysoko
wykwalifikowanych.


-Dziekuję
panu.
Panskie
rozumowanie
jest
bezbłedne.


-Mam
nadzieje,
panie
dyrektorze,
że
pozostanie
ono
czysto
hipotetyczne.


-Oczywiscie.


Wowo
usmiechnał
się
usmiechem
prymusa,
który
zna
odpowiedź
na
wszystkie
pytania
profesora.
Wyszedł
z
gabinetu
dyrektora,
by
zajać
się
innymi
problemami.



Dyrektor
zamyslił
sie,
ale
już
po
chwili
poprosił
o
przysłanie
mu
nastepnego
ze
swoich
zastepców.


Matthew
Rogers
zapukał
lekko
w
drzwi
i
natychmiast
wszedł
do
pokoju.
Stanał
przed
dyrektorem,
czekajac,
żeby
ten
wskazał
mu
fotel.
Podobnie
jak
Wowo
doskonale
znał
swoje
miejsce,
ale
chociaż
wiedział,
że
nigdy
nie
zajmie
pozycji
dyrektora,
to
miał
pewnosc,
że
żaden
dyrektor
Fbi
nie
potrafiłby
się
bez
niego
obejsc.


-o
i
co,
Matt?
-zapytał
dyrektor,
wskazujac
na
skórzany
fotel.


-Przeczytałem
wczoraj



wieczorem
raport
Andrewsa
i
wydaje
mi
sie,
że
czas
wtajemniczyć
w

sprawę
Tajną
Służbe.


-Uczynię
to
za
godzine.


iech
pan
bedzie
spokojny.
Czy
pan
już
zdecydował,
jak
pan
rozstawi
swoich
ludzi?
-To
zależy
od
tego,
jaki
punkt
miasta
ustalimy
jako
najniebezpieczniejszy.


-Dobrze.
Załóżmy,
że

to
stopnie
Kapitolu
o
godzinie
dziesiatej
zero
szesc.
Co
wtedy?


-Przede
wszystkim
kazałbym
otoczyć
obszar,
ciagnacy
się
na
czterysta
metrów
we
wszystkich
kierunkach.
Zamknałbym
wyloty



metra,
zastopował
ruch
uliczny,
kazał
wylegitymować
i
zatrzymać
każdego
przechodnia,
który
był
kiedykolwiek
notowany.
Rozstawiłbym
w
tłumie
możliwie
najwiekszą
ilosć
tajniaków.
Zażadałbym
kilku
helikopterów
obserwacyjnych
od
szefa
wojskowej
bazy
lotniczej.
Poza
tym
przydzieliłbym
prezydentowi
maksymalną
osobistą
obstawę
na
ten
dzien.


-Doskonale,
Matt.
Ile
ludzi
potrzebowałby
pan
do
takiej
operacji?
A
także
proszę
mi
powiedzieć
taką
rzecz.
Gdybym
w
tej
chwili
zażadał
od
pana
takiej
operacji,
to
ile
czasu
zajełoby
panu
zorganizowanie
jej?


Rogers
spojrzał
na
zegarek.



Dochodziła
siódma.
Zastanawiał
się
przez
chwile.


-Potrzebowałbym
do
tego
trzystu
doskonale
zorientowanych
specjalnych
agentów.
Mógłbym
być
gotów
za
mniej
wiecej
dwie
godziny.


-Doskonale,
niech
pan
zaczyna
działać
-odparł
dyrektor.
-Proszę
mi
zameldowac,
jak
wszystko
bedzie
gotowe
do
akcji,
ale
chciałbym,
żeby
panscy
ludzie
zostali
poinformowani,
o
co
chodzi,
dopiero
na
chwilę
przed
wyruszeniem
na
miasto.
I
jeszcze
jedno,
Matt.
Żadnych
helikopterów
przed
godziną
dziesiatą
zero
jeden.
ie
chciałbym,
żeby
się
coś
wydało
przedwczesnie.
To
nasza
jedyna



szansa
przyłapania
tych
bandytów
na
goracym
uczynku.


-A
czemu,
dyrektorze,
nie
zarzadzi
pan
po
prostu,
żeby
prezydent
nie
opuszczała
dzisiaj
Białego
Domu?
Sytuacja
nie
jest
dobra
i
nie
tylko
pan
jest
odpowiedzialny
za
jej
życie.


-Jeżelibysmy
się
teraz
wycofali
-powiedział
Tyson
-
to
bedziemy
wkrótce
musieli
zaczynać
od
poczatku.
A
taka
szansa
jak
ta
może
nam
się
już
nie
trafic.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.


-I
niech
pan
da
z
siebie
wszystko.
Powodzenie
tej
całej
operacji
własciwie
zależy
od



pana.


-Dziekuję
za
zaufanie,
panie
dyrektorze.


Rogers
opuscił
gabinet.
Tyson
zamknał
na
chwilę
oczy.
Wiedział,
że
przekazał
sprawę
najkompetentniejszemu
ze
wszystkich
stróżów
porzadku
publicznego
w
całej
Ameryce.


-Pani
Mcgregor...


-Tak,
panie
dyrektorze.


-Proszę
mnie
połaczyć
z
szefem
Służby
Tajnej
w
Białym
Domu.


-Bardzo
prosze.


Dyrektor
znowu
spojrzał
na



zegarek.
Była
godzina
siódma
dziesiec.
Andrews
miał
się
zjawić
o
ósmej
pietnascie.
Zadzwonił
telefon.


-Pan
Knight,
panie
dyrektorze.


-Stuart,
czy
może
pan
zadzwonić
na
mój
prywatny
numer.
Wolałbym,
żeby
nikt
nie
słyszał
naszej
rozmowy.


H.
Stuart
Knight
znał
dyrektora
wystarczajaco
dobrze,
żeby
wiedziec,

chodzi
o
coś
szczególnie
ważnego.
atychmiast
wykrecił
jego
prywatny
numer
i
właczył
skrambler.
-Stuart,
chciałbym
się
z
panem
zobaczyć
w
zwykłym



miejscu.
ie
zajmę
panu
wiecej,
niż
pół
godziny
czasu.
Sprawa
najwyższej
wagi.


To
mi
cholernie
psuje
szyki,
pomyslał
Knight,
ale
wiedział,
że
Halt
najwyżej
trzy,
cztery
razy
do
roku
wystepuje
z
takim
żadaniem
i
że
wówczas
wszystkie
inne
pilne
sprawy
muszą
być
odsuniete
na
bok.
Tylko
prezydent
i
minister
sprawiedliwosci
mieli
u
niego
pierwszenstwo
przed
Haltem.


W
dziesieć
minut
pózniej
dyrektor
Fbi
i
szef
Tajnej
Służby
spotkali
się
przy
postoju
taksówek
przed
Dworcem
Głównym.
ie
wsiedli
do
pierwszej
taksówki,
ale
do
siódmej.
ie
przywitali
sie,
zachowywali
się
jak
zupełnie



sobie
obcy
ludzie.
Elliott,
który
siedział
za
kierownicą
taksówki
z
napisem
Max's
Yellow
Cab,
pojechał
do
Kapitolu
i
zaczał
okrażać
go
dokoła.
Dyrektor
mówił.
Szef
Tajnej
Służby
słuchał
go
uważnie.


Budzik
zadzwonił
o
siódmej
pietnascie.
Mark
wział
prysznic,
ogolił
się
i
od
razu
zaczał
mysleć
o
protokołach,
które
zostały
w
Senacie.
Starał
się
wmówić
sobie,
że
i
tak
nie
dowiedziałby
się
z
nich
niczego
nowego
o
Dexterze
czy
Harrisonie.
W
myslach
podziekował
senatorowi
Stevensonowi
za
to,
że
bezwiednie
zwolnił
go
od
dalszych
podejrzeń
w
stosunku



do
Byrda,
Thorntona
i
Brooksa.
Jakże
wdzieczny
byłby
temu,
który
by
to
samo
zarobił
dla
Dextera.
Zaczynał
się
zgadzać
z
linią
rozumowania
dyrektora,
że
wszystko
wskazywało
na
ojca
Elizabeth.
ie
miał
wprawdzie
szczególnie
jasnego
motywu,
ale...
Mark
znowu
spojrzał
na
zegarek.
Pozostało
mu
jeszcze
sporo
czasu.
Usiadł
na
skraju
łóżka,
podrapał
się
w
noge,
coś
widać
musiało
go
ugryzć
w
nocy.
Przez
dłuższy
czas
zastanawiał
się
nad
tym,
czy
aby
na
pewno
niczego
nie
przegapił.


Prezes
wstał
o
siódmej
dwadziescia
i
od
razu
zapalił
papierosa.
awet
nie
pamietał
dokładnie,
o
której
godzinie



się
obudził.
O
szóstej
dziesieć
zadzwonił
do
Tony'ego,
który
już
czekał
na
jego
telefon.
ie
mieli
się
spotkać
tego
dnia,
chyba,
że
stałoby
się
coś
nieprzewidzianego
i
prezes
potrzebowałby
samochodu.


astepna
ich
rozmowa
telefoniczna
miała
się
odbyć
o
godzinie
dziewiatej
trzydziesci,
po
prostu
dla
utrzymania
kontaktu
i
upewnienia
sie,
że
wszystko
jest
w
porzadku.
Po
rozmowie
prezes
zamówił
sobie
duże
sniadanie.
Takich
rzeczy,
jakie
miał
do
załatwienia
tego
ranka,
nie
należy
załatwiać
o
pustym
żoładku.
Matson
miał
do
niego
dzwonić
zaraz
po
siódmej
trzydziesci.
Może
się
jeszcze



nie
obudził.
o,
ale
po
tym,
czego
dokonał
poprzedniej
nocy,
należy
mu
się
odpoczynek.
Prezes
usmiechnał
się
do
samego
siebie.
Poszedł
do
łazienki
i
puscił
prysznic.
Strumień
wody
był
cienki,
a
sama
woda
chłodna.
Przeklete
hotele.
Sto
dolarów
za
noc
i
zimna
woda.
Jednakże
namydlił
się
dokładnie
i
oddał
się
rozmyslaniom
na
temat
nastepnych
pieciu
godzin.
Po
kolei
sprawdzał
każdy
zaplanowany
ruch,
żeby
się
upewnic,
że
nie
przegapił
najmniejszego
drobiazgu.
Dzisiaj
wieczorem
nie
bedzie
już
Kane,
a
konto
szwajcarskie
prezesa
opatrzone
numerem
Azl_#376921_B
powiekszy
się
o
milion
dolarów.
Bedzie
to
skromny
wyraz
wdziecznosci
ze
strony
jego
przyjaciół,



fabrykantów
broni.
I
pomyslec,
że
wuj
Sam
nie
zobaczy
nawet
podatku
od
tej
sumy!


Zadzwonił
telefon.
Cholera.
Cały
mokry
prezes
pobiegł
do
pokoju.
Serce
dudniło
mu
w
piersiach.
Dzwonił
Matson.


Matson
i
prezes,
wykonawszy
swoje
zadanie
pod
domem
Marka,
powrócili
poprzedniej
nocy
do
hotelu
dopiero
o
drugiej
trzydziesci.
Teraz
Matson
zaspał.
O
całe
pół
godziny.
Kazał
się
wprawdzie
obudzic,
ale
przekleta
recepcjonistka
widać
o
tym
zapomniała.
ikomu
teraz
nie
można
ufac.
Obudził
się
dopiero
przed
chwila,
i
dzwoni.
Xan
jest
na
szczycie
dzwigu
i
na
pewno
spi
sobie
jeszcze
w
najlepsze.
Jedyny
z



nich.


Z
prezesa
wprawdzie
kapało
na
podłoge,
ale
był
zadowolony.
Powrócił
pod
prysznic.
A
niech
to
diabli.
Woda
była
jeszcze
zimniejsza.


Florentyna
Kane
obudziła
się
dopiero
o
siódmej
trzydziesci
piec.
Przekreciła
się
na
drugi
bok
i
próbowała
przypomnieć
sobie,
co
jej
się
przed
chwilą
sniło.
ic
z
tego.
Westchneła
wiec
i
zaczeła
mysleć
o
czymś
innym.
Uswiadomiła
sobie,
że
bedzie
musiała
jechać
do
Senatu,
żeby
poprzeć
całym
swoim
autorytetem
ustawę
o
kontroli
broni.
Zwołano
w
tym
celu
specjalną
sesje.
astepnie



zje
obiad
z
grupą
senatorów,
złożoną
z
głównych
zwolenników
i
przeciwników
ustawy.
Ponieważ
została
ona
przegłosowana
pozytywnie
w
komitecie,
co
zresztą
przewidywała
-
skoncentrowała
całą
swoją
strategię
na
ostatni
dzień
plenarnej
debaty
Senatu.
Czuła,
że
szanse

dobre.
Usmiechneła
się
do
meża,
mimo
że
leżał
do
niej
plecami.
Była
zmeczona
i
cieszyła
się
na
wyjazd
do
Camp
David,
gdzie
bedzie
mogła
spedzić
trochę
czasu
z
rodzina.
Wstawaj,
zachecała
samą
siebie
w
myslach,
pół
Ameryki
już
ruszyło
do
pracy,
a
ty
się
wylegujesz.
o,
ale
owo
pół
Ameryki
nie
musiało
poprzedniego
wieczoru
podejmować
kolacją
króla
Tongi,
ważacego
200
kilogramów



olbrzyma,
który
nie
miał
najmniejszej
ochoty
opuscić
Białego
Domu.
Pani
prezydent
nie
była
zupełnie
pewna,
czy
udałoby
jej
się
znalezć
królestwo
Tongi
na
mapie.
Miała
niejasne
uczucie,
że
znajduje
się
ono
gdzieś
na
Pacyfiku,
no
ale
gdzie?
Pozostawiła
swojemu
sekretarzowi
stanu,
Abe'owi
Chayesowi
zabawianie
grubasa,
a
ten
na
pewno
wiedział,
gdzie
leży
ta
Tonga.
Dopiero
o
drugiej
nad
ranem
Florentyna
Kane
mogła
położyć
się
do
łóżka.


Usiadła
na
jego
skraju
i
stopami
dotkneła
podłogi,
a
raczej
pieczeci
prezydenckiej.
Ten
cholerny
znak
był
na
wszystkim,
z
wyjatkiem
może
papieru
toaletowego.
Kiedy



wejdzie
do
znajdujacej
się
po
przeciwnej
stronie
hallu
jadalni,
znajdzie
tam
trzecie
wydanie
"ew
York
Timesa",
trzecie
wydanie
"The
Washington
Post",
pierwsze
wydania
"Los
Angeles
Times"
i
"Boston
Globe".
Artykuły
wymieniajace
jej
nazwisko
oznaczone
bedą
czerwonym
flamastrem.
Oprócz
tego
przygotowany
dla
niej
skrót
najważniejszych
wiadomosci
ostatniej
doby.
ie
mogła
zrozumiec,
jak
jej
ludzie
zdołali
to
wszystko
wykonac,
jeszcze
zanim
ona
sama
zdażyła
się
ubrac.
Poszła
do
łazienki
i
pod
prysznic.
Cisnienie
wody
było
w
sam
raz.
Zastanawiała
się
teraz
nad
tym,
co
powie,
żeby
ostatecznie
przeciagnać
na
swoją
stronę
tych
senatorów,
którzy
się
jeszcze
nie



zdecydowali.
Ale
po
chwili
skoncentrowała
się
na
namydlaniu
tego
odcinka
pleców,
którego
nie
można
dosiegnać
reką
ani
od
góry,
ani
od
dołu.


awet
prezydenci,
pomyslała,
muszą
to
robić
sami.
Mark
miał
być
u
dyrektora
za
pół
godziny.
Sprawdził
poczte.


ic
ważnego.
Jedynie
koperta
z
rachunkami
z
American
Express.
ie
otwierajac
rzucił

na
kuchenny
stół.
iewyspany
O'malley
siedział
w
swoim
Fordzie
zaparkowanym
tuż
przed
domem
Marka.
Zawiadomił
centrale,
że
agent
opuscił
dom
i
że
rozmawia
teraz
z
czarnoskórym
portierem.
Ani

O'malley,
ani
Thompson
nie
zwierzyli
się
nikomu
z
tego,
że
stracili
kontakt
z
Andrewsem
poprzedniego
wieczoru
i
to
na
dobre
kilka
godzin.


Mark
zniknał
za
rogiem
kamienicy.
Człowiek
w
granatowym
Fordzie
stracił
go
wiec
z
oczu.
Ale
nie
przejał
się
tym.
O'malley
sprawdził
wczesniej,
że
Mercedes
stoi
na
miejscu,
i
wiedział,
że
jest
tylko
jeden
wyjazd
z
garażu.


Mark
zauważył
zaparkowanego
za
rogiem
czerwonego
Fiata.
Wyglada
zupełnie
jak
Fiat
Elizabeth,
pomyslał,
tylko
że
ma
wgnieciony
przedni
błotnik.
Spojrzał
uważniej.
Rzeczywiscie
to
był
samochód
Elizabeth,
a
ona
siedziała
za
kierownicą
i



patrzała
na
niego
poważnym
wzrokiem.
Otworzył
drzwiczki.
Jeżeli
on
jest
Raganim,
a
ona
Matą
Hari,
to
trudno.
ic
już
na
to
nie
poradzi.
Siadł
obok
niej.
Milczeli,

nagle
odezwali
się
jednoczesnie
i
wybuchneli
nerwowym
smiechem.


-Przyjechałam,
żeby
ci
powiedziec,
że
jest
mi
przykro
z
powodu
wczorajszej
sceny.
Powinnam
ci
była
pozwolić
mówic.
Może
po
prostu
nie
chce,
żebyś
spał
z
córkami
innych
senatorów
-usmiechneła
się
wymuszenie.


-Ja
ciebie
powinienem
przeprosic,
Liz.
Błagam
cie,
zaufaj
mi
jeszcze
na
kilka
godzin.
iezależnie
od
tego,
co
się
dzisiaj
zdarzy,
umówmy
się



na
wieczór.
Wtedy
ci
wszystko
opowiem.
Ale
teraz
nie
pytaj
mnie
o
nic.
I
przyrzeknij,
że
niezależnie
od
tego,
co
się
dzisiaj
zdarzy,
zobaczysz
się
ze
mną
wieczorem.
Jeżeli
potem
wciaż
jeszcze
nie
bedziesz
mnie
chciała
w
swoim
życiu,
odejde...
i
to
bez
słowa.


Elizabeth
tylko
skineła
głową
na
znak
zgody.


-Pod
warunkiem,
że
nie
odejdziesz
tak
nagle,
jak
wtedy.


Mark
objał

ramieniem
i
pocałował
leciutko.


-Już
przestań
mi
dokuczać
tamtą
noca.
Mam
nadzieje,
że
dasz
mi
jeszcze
jedną
szanse.



Oboje
rozesmiali
sie.
Otworzył
drzwiczki
Fiata.


-A
może
mogłabym
cię
zawiezć
do
pracy,
Mark?
Jest
mi
to
po
drodze
do
szpitala
i
nie
bedziemy
musieli
wieczorem
mieć
zawracania
głowy
z
dwoma
samochodami.


-Czemu
nie,
doskonała
mysl
-
zgodził
sie.


Zaczał
się
zastanawiac,
czy
aby
nie
jest
to
ostatnia
i
ostateczna
pułapka.
Simon
zatrzymał
ich,
kiedy
przejeżdżali
koło
bramy
domu.


-Samochód
faceta
z
mieszkania
numer
siedem
wraca
jeszcze
dzisiaj.
Zaparkuję
pana



wóz
na
ulicy,
ale
niech
się
pan
nic
nie
martwi,
bedę
miał
na
niego
oko.


Mark
wreczył
mu
swoje
kluczyki.
Simon
spojrzał
na
Elizabeth
i
usmiechnał
sie.


-Widze,
że
moja
siostra
nie
bedzie
panu
potrzebna,
co?


Elizabeth
wjechała
na
Szóstą
Ulice.
O
sto
metrów
dalej
Omalley
wciaż
żuł

swoją
gume.


-Gdzie
zjemy
obiad?


-Może
wrócimy
do
tej
francuskiej
restauracji.
Spróbujmy
odtworzyć
tamten
wieczór.
Ale
tym
razem
doprowadzimy
trzeci
akt
do



konca.


Mam
nadzieje,
że
bedzie
on
miał
poczatek,
pomyslał
Mark.
"Był
najszlachetniejszym
z
Rzymian
-zacytował
sobie
w
duchu
Szekspira.
-Wszyscy
konspiratorzy
z
wyjatkiem
jego
jednego..."


-Tym
razem
ja
funduję
-
oswiadczyła
Elizabeth.


Mark
zgodził
się
chetnie,
szczególnie,
że
przypomniał
sobie
leżacą
na
kuchennym
stole
kopertę
z
rachunkiem.
a
rogu
Ulicy
G
były
czerwone
swiatła.
Zatrzymali
sie.
Mark
znowu
zaczał
drapać
się
w
noge,
która
teraz
nie
tylko
swedziła
go,
ale
nawet
bolała.



Taksówka
wciaż
krażyła
dokoła
Kapitolu.
Halt
konczył
informacje,
jakie
postanowił
przekazać
Stuartowi
Knightowi.


-Jestesmy
przekonani,
że
zamach
bedzie
miał
miejsce
w
momencie,
kiedy
prezydent
wysiadzie
ze
swojego
samochodu
przed
głównym
wejsciem
na
Kapitol.
My
zajmiemy
się
tym,
co
na
zewnatrz,
ale
chcielibysmy,
żebyscie
wy
wprowadzili

bezpiecznie
do
wnetrza
gmachu.
Moi
ludzie
pilnują
wszystkich
okolicznych
domów,
dachów
i
wszelkich
punktów
wysokosciowych,
z
których
można
by
oddać
strzał.


-Ułatwiłoby
nam
zadanie,



gdyby
prezydent
zgodziła
się
nie
wchodzić
do
Kapitolu
głównym
wejsciem
po
tych
okropnych
schodach.
Ale
słuchaj,
Halt,
dlaczego
ty
mnie
tak
pózno
o
tym
informujesz?


-Sprawa
jest
tym
razem
raczej
zawiła.
Słuchaj,
Stuart,
teraz
jeszcze
nie
mogę
wtajemniczyć
cię
we
wszystkie
szczegóły,
ale
zapewniam
cie,
że
nie

one
dla
ciebie
istotne,
a
w
każdym
razie
nie
wpłyną
na
twoje
zadanie.


-Trudno,
muszę
ci
wierzyć
na
słowo.
Czy
jesteś
pewny,
że
moi
ludzie
nie
bedą
ci
potrzebni.


-ie,
dziekuje.
Wystarczy
mi
całkowicie
swiadomosc,
że
wy
strzeżecie
prezydenta
jak
oka
w



głowie.
To
da
mi
całkowitą
swobodę
i
pozwoli
skoncentrować
się
na
złapaniu
tych
skurwieli
na
goracym
uczynku.
ie
chce,
żeby
nabrali
podejrzen.
Chcę
przyskrzynić
tego
mordercę
na
miejscu,
z
bronią
w
reku.


-Czy
powiedzieć
pani
prezydent?
-spytał
Knight.


-ie,
na
pewno
nie.
Po
prostu
powiedz
jej,
że
od
czasu
do
czasu
musisz
podejmować
szczególne
srodki
ostrożnosci.


-Jest
do
tego
tak
przyzwyczajona,
że
się
na
pewno
nawet
nie
zdziwi.


-Chciałbym,
żeby
nic
się
nie
zmieniło
w
rozkładzie
dnia
prezydenta.
I
żeby
nic
nie



przeciekło.
Zobaczymy
się
po
prezydenckim
obiedzie,
dobrze?
Powiemy
sobie
wtedy,
co
i
jak.
Ale,
~a
propos,
jaki
jest
dzisiejszy
kryptonim
dla
prezydenta?


-Juliusz
-powiedział
Knight.


-Jezus
Maria,

trudno
uwierzyc!


-Zanim
się
rozstaniemy,
chciałbym
cię
jeszcze
raz
zapytac,
czy
powiedziałeś
mi
wszystko,
co
powinienem
wiedziec?


-Ależ
oczywiscie,
że
nie,
Stuart.
Znasz
mnie
przecież.
Jestem
młodszym
bratem
Machiavellego.



Dyrektor
poklepał
Elliotta
po
ramieniu
i
taksówka
powróciła
na
swoje
siódme
miejsce
w
kolejce.
Obydwaj
meżczyzni
wysiedli
i
oddalili
się
w
odwrotnych
kierunkach.
Żaden
z
nich
nawet
się
nie
obrócił.


Szczesciarz
z
niego,
myslał
dyrektor,
nie
meczy
się
od
osmiu
dni
z
tymi
groznymi
informacjami,
które
spedzają
mi
sen
z
powiek.
Czuł
się
jednak
podbudowany
spotkaniem
z
Knightem,
pewniejszy
siebie
niż
kiedykolwiek
i
utwierdzony
w
swoim
przekonaniu,
że
tylko
on
i
Andrews
powinni
znać
całą
prawde.
Chyba,
że
zdobedą
murowane
dowody
winy
senatora
i
bedą
się
mogli
przyczynić
do
postawienia
go
pod
sad.
Musi



schwytać
konspiratorów
żywych
i
całych
i
zmusić
ich
do
obciażenia
senatora.
Spojrzał
na
zegar
na
wieży
Starej
Poczty
a
potem
na
swój
własny,
kieszonkowy.
Była
dokładnie
ósma.
Za
pietnascie
minut
zjawi
się
w
jego
gabinecie
Andrews.
Kiedy
wchodził
przez
obrotowe
drzwi
do
gmachu
Biura,
wozni
ukłonili
mu
się
nisko.
Przed
drzwiami
jego
gabinetu
stała
zdenerwowana
pani
Mcgregor.


-Wzywa
pana
kanał
czwarty,
panie
dyrektorze.
W
pilnej
sprawie.


-Proszę
mnie
łaczyc.


Szybko
wszedł
do
gabinetu
i
podniósł
słuchawke.



-Mówi
agent
O'malley
z
wozu
patrolowego,
panie
dyrektorze.


-Słucham,
O'malley.


-Andrews
został
zabity.
Podłożono
mu
bombę
do
samochodu.
Musiała
być
z
nim
jeszcze
jedna
osoba.


Dyrektor
nie
mógł
wydobyć
głosu.


-Czy
pan
mnie
słyszy,
dyrektorze?
Powtarzam,
czy
pan
mnie
słyszy?


-Proszę
się
natychmiast
zgłosić
-wykrztusił
dyrektor
po
chwili.
Odłożył
słuchawkę
i
mocno
uchwycił
blat
biurka.
Potem
zacisnał
rece
w
piesci,
wbijajac
sobie
paznokcie



głeboko
w
skóre.
Krew
zaczeła
powoli
kapać
na
biurko,
pozostawiajac
na
nim
ciemną
plame.
Siedział
tak
przez
dobrych
kilka
minut.
Wreszcie
powiedział
do
pani
Mcgregor,
żeby
połaczyła
go
z
prezydentem.
Odwoła
całą

wizytę
na
Kapitolu.
Zrezygnuje
ze
złapania
tych
ludzi.
Posunał
się
za
daleko.
Siedział
i
czekał.
Te
sukinsyny
pobiły
go
na
głowe.
Widać
wiedzą
o
wszystkim.


W
dziesieć
minut
pózniej
do
gabinetu
dyrektora
wszedł
O'malley.


O
Boże,
pomyslał,
spojrzawszy
na
szefa,
wyglada
na
osiemdziesiatke.



-Jak
to
się
stało?
-zapytał
dyrektor
cichym
głosem.


-Wyleciał
w
powietrze
razem
z
samochodem.
Wydaje
nam
sie,
że
była
z
nim
jeszcze
jakaś
osoba.


-Dlaczego?
I
jak
to
się
stało?


-Prawdopodobnie
ktoś
podłaczył
bombę
do
zapłonu.
Wybuch
nastapił
tuż
przed
moim
nosem.
Był
to
potworny
widok.


-Mniejsza
o
widok...
zaczał
dyrektor,
ale
przerwał
w
połowie,
bo
w
drzwiach
ukazał
się
Mark.


-Dzień
dobry,
panie
dyrektorze.
Mam
nadzieje,
że



nie
przeszkadzam.
Miałem
się
stawić
o
ósmej
pietnascie.


Obydwaj
meżczyzni
spojrzeli
na
niego
szeroko
otwartymi
oczami.


-Podobno
nie
żyjesz...


-Przepraszam...?


-Kto,
do
jasnej
cholery
zdenerwował
się
O'malley
jechał
panskim
Mercedesem?


Mark
patrzył
na
niego
zdumionym
wzorkiem.
Widać
było,
że
nic
nie
rozumie.


-Moim
Mercedesem?
-zapytał.
-O
czym
pan
własciwie
mówi?


-Panski
Mercedes
wyleciał



przed
chwilą
w
powietrze.
Widziałem
to
na
własne
oczy.
Pierce
Thompson
jest
już
na
miejscu
i
próbuje
zbadac,
jak
to
się
stało.
a
razie
znalazł
oderwaną
dłoń
czarnoskórego
człowieka.


Mark
oparł
się
o
sciane.
Kreciło
mu
się
w
głowie.


-Te
skurwysyny
zabiły
Simona!
-wrzasnał.
-ie
trzeba
prosić
Granta
anny,
żeby
im
powyrywał
jaja.
Zrobię
to
własnymi
rekami.


-Proszę
się
wytłumaczyć
-
zażadał
dyrektor.


Mark
wyprostował
się
i
spojrzał
dyrektorowi
prosto
w
oczy.



-Podwiozła
mnie
tu
doktor
Elizabeth
Dexter.
Czekała
na
mnie
przed
domem
i
zaproponowała,
że
mnie
podwiezie
-powtórzył.


Był
wciaż
jeszcze
oszołomiony.


-Simon
wsiadł
do
mojego
samochodu,
żeby
go
zaparkować
na
ulicy,
ponieważ
miejsce,
jakie
zajmowałem
czasowo
w
garażu,
należy
do
faceta,
który
miał
dzisiaj
wrócić
z
urlopu.
Te
skurwysyny
zabiły
go.


-Siadaj,
Andrews.
Pan
też,
O'malley.


Zadzwonił
telefon.



-Łaczymy
pana
z
szefem
sztabu
prezydenta,
sir.
Prezydent
bedzie
mógł
z
panem
rozmawiać
za
jakieś
dwie
minuty.


-Proszę
skreslić
rozmowe,
przeprosić
w
moim
imieniu
i
powiedzieć
pani
Brown,
że
chciałem
tylko
życzyć
prezydentowi
powodzenia
w
zwiazku
z
jej
dzisiejszym
wystapieniem
w
sprawie
ustawy
o
kontroli
broni.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.


-Wiec
oni

przekonani,
że
cię
zabili,
Andrews.
To
był
ich
ostatni
atut.
Teraz
nasza
kolej.
Musisz
pozostać
nieboszczykiem
jeszcze
na
kilka
godzin.



Mark
i
O'malley
spojrzeli
po
sobie,
nie
ukrywajac
zdziwienia.


-Pan,
O'malley,
powróci
do
swojego
samochodu.
I
niech
pan
nikomu
nic
nie
mówi,
nawet
swojemu
partnerowi.
I
jeszcze
jedno,
pan
dzisiaj
w
ogóle
Andrewsa
nie
widział.
Okey?


-Tak
jest.


-o
to
jazda.


-Pani
Mcgregor?
Proszę
mnie
połaczyć
z
naszym
rzecznikiem
prasowym.


Dyrektor
spojrzał
na
Marka.


-awet
zaczynałem
się



martwic,
że
cię
już
nigdy
nie
zobaczę
-usmiechnał
sie.


-Dziekuje.


-ie
dziekuj.
Za
chwilę
zlikwiduję
cię
jeszcze
raz.


Rozległo
się
pukanie
do
drzwi
i
do
gabinetu
wszedł
Bill
Gunn.
Był
to
istny
wzór
rzecznika
prasowego,
człowiek
najlepiej
ubrany
w
całym
gmachu,
usmiechajacy
się
najwytworniej,
dumny
ze
swojej
wspaniałej
czupryny,
którą
mył
co
najmniej
trzy
razy
na
tydzien.
Ale
dzisiaj
miał
niezwykle
-jak
na
niego
-ponurą
mine.


-Czy
słyszał
pan
już
o
smierci
jednego
z
naszych
najlepszych
agentów,
panie



dyrektorze?


-Tak,
słyszałem.


-Proszę
natychmiast
dać
notatkę
do
prasy
o
tym,
że
jeden
ze
specjalnych
agentów
Fbi,
o
nie
ustalonym
na
razie
nazwisku,
zginał
dzisiaj
rano
na
posterunku
i
że
o
jedenastej
zostanie
zwołana
konferencja
prasowa,
na
której
złoży
pan
oswiadczenie
w
tej
sprawie.


-Prasa
lada
chwila
zacznie
mnie
zasypywać
pytaniami.


-To
niech
pana
zasypuje
-
warknał
Tyson.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.


-O
jedenastej
złoży
pan



oswiadczenie,
w
którym
powie
pan,
że
agent
ten
żyje...


a
twarzy
Gunna
malowało
się
niekłamane
zdumienie.
-...że
nastapiła
pomyłka
i
że
ofiarą
zamachu
bombowego
był
człowiek
z
garażu,
który
nigdy
nie
miał
żadnych
powiazań
z
Fbi.


-Ależ,
panie
dyrektorze...


-Jeżeli
chce
pan
poznać
owego
młodego
agenta,
który
jakoby
zginał,
to
proszę
bardzo.
Przedstawiam
panu
Marka
Andrewsa.
Ale
ani
słowem
nikomu,
Bill.
Andrews
oficjalnie
nie
żyje.
Wskrzesimy
go
za
trzy
godziny.
Ale
jeżeli
bedzie
przeciek,
to
bedzie
się



pan
mógł
rozejrzeć
za
nową
posada.


-Tak,
panie
dyrektorze
wyjakał
zdumiony
Gunn.


-Teraz
napisze
pan
oswiadczenie
do
prasy
i
przetelefonuje
mi
je,
jak
tylko
bedzie
gotowe.


-Tak,
panie
dyrektorze.


Rzecznik
prasowy
opuscił
gabinet
dosć
niepewnym
krokiem.
Był
to
człowiek
łagodny,
nieskomplikowany
i
zbyt
niezrozumiałe
było...
to,
co
usłyszał,
ale
ufał
dyrektorowi
jak
nikomu
na
swiecie.


Tyson
nagle
uswiadomił
sobie,
ilu
ludzi
mu
ufało
i
jak
wielką



odpowiedzialnosć
dzwigał
na
swoich
ramionach.
Spojrzał
na
Marka,
który
jeszcze
nie
ocknał
się
z
szoku,
jakim
była
dla
niego
wiesć
o
smierci
Simona,
Simona,
który
zginał
zamiast
niego,
drugi
człowiek
w
ciagu
osmiu
dni.


-Słuchaj,
Mark,
pozostały
nam
już
tylko
dwie
godziny.
Jak
bedzie
po
wszystkim,
zaczniemy
mysleć
o
zmarłych.
Ale
teraz,
do
rzeczy.
Czy
jest
coś
nowego
od
wczoraj?


-Tak,
panie
dyrektorze.
Życie
jest
jednak
wspaniałe.


-Jeżeli
uda
ci
się
przeżyć
jedenastą
godzine,
mysle,
że
masz
szansę
na
długi,
szczesliwy
żywot,
no
ale
na



razie
wciaż
nie
wiemy,
czy
to
jest
Dexter,
czy
Harrison.


Dyrektor
spojrzał
na
zegarek.
Ósma
trzydziesci.
Pozostało
piecdziesiat
szesć
minut.


-Wiec
co
nowego?


-Panie
dyrektorze,
Elizabeth
na
pewno
odpada.
Przecież
uratowała
mi
życie,
biorac
mnie
do
swojego
samochodu.
Gdyby
życzyła
mi
smierci,
to
z
pewnoscią
nie
zrobiłaby
tego.


-o
tak,
ale
to
nie
oczyszcza
jej
ojca.


-Czy
mógłby
zabić
człowieka,
który
zamierzał
ożenić
się
z
jego
córka?



-Co
za
sentymentalizm.
Dlaczego
nie?
Człowiek,
który
planuje
morderstwo
prezydenta,
nie
zawaha
się
przed
zgładzeniem
narzeczonego
córki.


Zadzwonił
telefon.
Bill
Gunn
chciał
mówić
z
dyrektorem.


-Dobra
-powiedział
dyrektor
do
słuchawki
-proszę
mi
to
przeczytac.
-A
po
chwili:
-
Dobra.
Proszę
to
natychmiast
przekazać
do
radia,
telewizji
i
całej
prasy.
Drugie
oswiadczenie
o
jedenastej
i
ani


o
chwilę
wczesniej.
Dziekuję
panu,
Bill.
Dyrektor
odłożył
słuchawke.


-Winszuję
ci,
Mark,
jesteś



jedynym
żyjacym
nieboszczykiem,
jakiego
znam,
i
jak
Mark
Twain
bedziesz
sobie
mógł
przeczytać
własny
nekrolog.
A
teraz
chciałbym
cię
poinformować
o
najnowszych
moich
posunieciach.
Mam
trzystu
ludzi,
pilnujacych
Kapitolu
i
przylegajacych
do
niego
terenów.
Z
chwila,
gdy
nadjedzie
prezydent,
cały
ten
obszar
zostanie
zamkniety
dla
ruchu.


-Pozwala
jej
pan
jechać
do
Kapitolu?
-zdziwił
się
Mark.


-Słuchaj
mnie
uważnie.
Bedę
z
minuty
na
minutę
informowany


o
każdym
ruchu
obydwu
senatorów,
zaczynajac
od
godziny
dziewiatej.
Szesciu
ludzi
sledzi
każdego
z
nich,
nie
spuszczajac
ich
ani
na

chwilę
z
oka.
O
dziewiatej
pietnascie
jedziemy
tam
obydwaj.
Biorę
na
siebie
pełną
odpowiedzialnosć
za
to,
co
się
stanie.


-Rozumiem.


Zaburczało
w
interkomie.


-Pan
Sommerton
ma
coś
pilnego
i
chce
przyjsc,
panie
dyrektorze.


Tyson
znowu
spojrzał
na
zegarek:
ósma
czterdziesci
piec.
Co
za
punktualnosc!


Daniel
Sommerton
wpadł
niemal
biegiem
do
gabinetu
i
to
z
miną
niezmiernie
zadowolona.
Od
razu
przystapił
do
rzeczy:



-Jeden
z
odcisków
palców
został
zidentyfikowany.
Komputer
znalazł
go
w
naszych
rejestrach
kryminalnych.
To
był
kciuk.
ależy
do
niejakiego
Matsona
-Ralpha
Matsona.


Sommerton
położył
na
biurku
zdjecie
Matsona,
powiekszenie
portretu
pamieciowego
i
spore
powiekszenie
fotografii
odcisków
kciuka.


-Ale
mam
niemiłą
wiadomosc,
dyrektorze.
To
były
urzednik
naszej
firmy.


Podał
dyrektorowi
wyciag
z
teczki
Matsona.
Tymczasem
Mark
przyjrzał
się
zdjeciu.
Oczywiscie!
Był
to
ów
grecki
ksiadz,
którego
widział
w
szpitalu.
Ten
sam
wydatny
nos,



ten
sam
cieżki
podbródek.


-Ma
w
sobie
coś
z
fachowca
-
oswiadczyli
jednoczesnie
dyrektor
i
Mark.


-Dobra
robota,
Sommerton
-
pochwalił
dyrektor.
-Proszę
zrobić
z
tego
trzysta
odbitek
i
dać
je
mojemu
zastepcy
z
Wydziału
Sledczego.
Ale
to
natychmiast,
dobrze?


-aturalnie.


Specjalista
od
linii
papilarnych
wybiegł
z
gabinetu
dyrektora.
Był
szczesliwy.
ie
ma
jak
sukces!


-Pani
Mcgregor!
Proszę
mnie
połaczyć
z
Rogersem.



Kiedy
w
słuchawce
odezwał
się
głos
Rogersa,
dyrektor
powiadomił
go
o
identyfikacji
Matsona.


-Czy
aresztowac,
jak
tylko
go
wytropimy?


-ie,
Matt.
Znajdziesz
go
i
nie
spuszczaj
z
oka.
Ale
dyskretnie.
Jeżeliby
się
zorientował,
że
jest
sledzony,
gotów
jeszcze
wszystko
odwołac.
I
informujcie
mnie
z
minuty
na
minute.
Możecie
go
capnać
o
dziesiatej
zero
szesc.
Gdyby
się
coś
zmieniło,
dam
wam
znac.


-Tak
jest,
panie
dyrektorze.
Czy
Służba
Tajna
jest
już
zawiadomiona?


-Tak.



Dyrektor
rzucił
słuchawkę
na
widełki
i
znowu
spojrzał
na
zegarek.
Dziewiata
piec.


acisnał
guzik
i
w
drzwiach
ukazał
się
Elliott.
-Gdzie

senatorowie?


-Harrison
jeszcze
w
swoim
domu
w
Alexandrii.
Dexter
już
wyjechał
z
Kensingtonu
i
zbliża
się
do
Kapitolu,
sir.


-Pan
zostanie
w
moim
gabinecie.
Mark
i
ja
idziemy
pod
Kapitol.
Proszę
utrzymywać
ze
mną
stały
kontakt
radiowy.
I
nie
ruszać
się
z
tego
pokoju
ani
na
sekunde.
Jasne?


-Jasne,
panie
dyrektorze.



-astawię
moje
walkie_talkie
na
czwarty
kanał.
Idziemy,
Andrews.


Przechodzac
koło
pani
Mcgregor
dyrektor
powiedział:


-Gdyby
ktoś
dzwonił,
niech
pani
łaczy
z
Elliottem,
który
jest
w
moim
gabinecie.
On
bedzie
wiedział,
jak
mnie
łapac.


-Tak,
panie
dyrektorze.


Po
kilku
minutach
dyrektor
i
Mark
szli
już
przez
Pennsylvania
Avenue
w
kierunku
Kapitolu.
Mark
nałożył
ciemne
okulary
i
podniósł
do
góry
kołnierz.
Po
drodze
mijali
licznych
agentów
specjalnych,
ale
żaden
nie
dał
znać
po



sobie,
że
poznaje
dyrektora.
a
rogu
Pennsylvania
Avenue
i
Dziewiatej
Ulicy
przeszli
obok
prezesa,
który
własnie
zapalił
papierosa
i
patrzył
na
zegarek.
Była
dziewiata
trzydziesci.
Prezes
przesunał
się
na
skraj
chodnika
zostawiajac
za
sobą
kupkę
niedopałków.
Dyrektor
spojrzał
na
niedopałki.
Smieciarz,
powinien
dostać
mandat
na
sto
dolarów!
Poszli
szybko
dalej.


-Tony,
odezwij
sie,
Tony,
odezwij
sie!


-Tony,
szefie.
Buick
gotowy.
Usłyszałem
własnie
przez
radio
samochodowe,
że
ten
przystojniak
Andrews
jest
załatwiony.



Prezes
usmiechnał
sie.


-Xan,
odezwij
sie.


-Gotów,
czekam
na
sygnał.


-Matson,
odezwij
sie.


-Wszystko
w
porzadku,
szefie.
Ale
tu
się
roi
od
agentów.


-ic
się
nie
martw.
Tam
gdzie
ma
być
prezydent,
tam
zawsze
jest
pełno
agentów.
ie
właczaj
sie,
dopóki
nie
ma
nic
ważnego.
Wszyscy
trzej
jestesmy
na
nasłuchu.
Kiedy
wywołam
was
nastepnym
razem,
uruchomię
wibratory
waszych
zegarków.
Zostanie
wam
wtedy
trzy
minuty
i
czterdziesci
pieć
sekund,
ponieważ
Kane
bedzie
mnie



własnie
mijac.
Jasne?
-Jasne.
-Jasne.
-Jasne.
Prezes
wyłaczył
się
i
zapalił


nastepnego
papierosa.
Była
dziewiata
trzydziesci.


Dyrektor
spostrzegł
MatAthew
Rogersa,
który
siedział
w
policyjnym
samochodzie.
Podszedł
do
niego
szybko.


-Wszystko
w
porzadku,
Matt?


-Tak,
sir.
Jeżeliby
ktoś
coś
spróbował,
to
wszystko
staje
w



promieniu
kilometra.


-Dobra.
Która
jest
godzina?


-Dziewiata
czterdziesci
piec.


-Doskonale.
Oddaję
panu
pałeczke.
Ja
idę
na
Kapitol.


Tyson
i
Mark
pożegnali
Matthew
i
poszli
dalej.


-Elliott
wzywa
dyrektora.


-Mów,
Elliott.


-Zauważono
Matsona
na
rogu
Maryland
Avenue
i
Pierwszej
Ulicy
obok
pomnika
Garfielda.
Jest
to
południowo_zachodni
róg
placu,
tuż
koło
terenu
budowy
przy
zachodniej
fasadzie



Kapitolu.


-Dobrze.
Obserwować
go.
Obsadzić
teren
piecdziesiecioma
ludzmi.
a
razie
nie
trzeba
nic
robic.
Zawiadomić
Rogersa.


iech
trzyma
swoich
ludzi
poza
zasiegiem
wzroku
Matsona.
-Tak
jest,
sir.


-Cholera,
co
ten
człowiek
robi
po
tej
stronie
Kapitolu?
-
mruknał
Mark.


-Przecież
od
północno_zachodniej
strony
budynku
nie
można
strzelać
do
kogos,
kto
stoi
na
schodach
Kapitolu.
Chyba
z
helikoptera.


-To
rzeczywiscie
dziwne
-
zgodził
się
dyrektor.



Dotarli
do
policyjnego
kordonu,
otaczajacego
Kapitol.
Dyrektor
wyciagnał
swoją
legitymację
i
wraz
z
Markiem
przeszedł
przez
kordon.
Młody
policjant
sprawdził
mu
legitymację
dwa
razy.
ie
wierzył
własnym
oczom.
Czyżby
rzeczywiscie
stał
przed
nim
dyrektor
Fbi
H.
A.
L.
Tyson
we
własnej
osobie?


-Przepraszam,
sir.
Proszę
dalej.


-Elliott
wzywa
dyrektora.


-Mów,
Elliott.


-Szef
Tajnej
Służby
chce
z
panem
mówic.



-Stuart.


-Prowadzacy
samochód
własnie
wyrusza
sprzed
frontowej
bramy.
Juliusz
wyjedzie
za
pieć
minut.


-Dziekuje,
Stuart.
Róbcie
swoje.
Lubię
niespodzianki.


-ic
się
nie
bój,
Halt.
Zrobi
sie.


W
pieć
minut
pózniej
samochód
prezydencki
opuscił
południową
bramę
Białego
Domu
i
skrecił
w
Ulicę
E.
Prowadzacy
samochód
minał
prezesa
na
rogu
Pennsylvania
Avenue
i
Dziewiatej.
Prezes
usmiechnał
sie,
zapalił
nowego
papierosa
i
czekał.
Po
nastepnych
pieciu



minutach
minał
go
wielki
Lincoln
z
prezydenckimi
herbami
na
drzwiach
i
dwoma
proporczykami
na
przednich
zderzakach.
Poprzez
zamglone
szyby
widział
na
tylnym
siedzeniu
trzy
postacie.
Za
wozem
prezydenckim
jechała
limuzyna
znana
jako
"wóz
strzelecki"
z
osobistym
lekarzem
prezydenta
i
agentami
Tajnej
Służby.
Prezes
nacisnał
guzik
na
swoim
zegarku
i
uruchomił
wibrator
nałożony
na
przegubie
reki.
W
dziesieć
sekund
pózniej
zatrzymał
go,
skrecił
w
pierwszą
ulicę
w
lewo
i
wsiadł
do
nadjeżdżajacej
taksówki.


-Lotnisko
-rzucił
kierowcy
siegajac
machinalnie
do
wewnetrznej
kieszeni
marynarki,



w
której
miał
bilet.


Wibrator
zegarka
Matsona
zaczał
drgać
i
po
dziesieciu
sekundach
zatrzymał
sie.
Matson
przeszedł
pod
teren
budowy,
nachylił
się
i
zawiazał
sznurowadło.
Xan
zaczał
odrywać
tasmy.
Był
zadowolony,
że
skonczyła
się
bezczynnosc.
Całą
noc
przeleżał
w
niewygodnej
pozycji.
Teraz
wkrecił
lufę
w
osłonę
celownika.


-Wicedyrektor
do
dyrektora.
Matson
zbliża
się
do
terenu
budowy.
Zatrzymał
sie,
zawiazuje
sznurowadło.
Przy
placu
budowy
na
oko
nie
ma
nikogo,
posłałem
helikopter,
żeby
to
sprawdził.
Stoi
tam



ogromny
dzwig,
ale
wydaje
sie,
że
nie
ma
na
nim
nikogo.


-Dobrze.
ie
róbcie
nic
do
ostatniej
chwili.
Zawiadomię
was,
jak
tylko
pokaże
się
samochód
prezydenta.
Trzeba
ich
złapać
na
goracym
uczynku.
Zawiadomcie
agentów
na
dachu
Kapitolu.


Dyrektor
zwrócił
się
do
Marka
i
powiedział
znacznie
spokojniejszym
tonem:


-Chyba
wszystko
gra.


Mark
utkwił
oczy
w
stopniach
Kapitolu.


-Czy
pan
zauważył,
sir,
że
zarówno
senator
Dexter,
jak
senator
Harrison

w
grupie



witajacych
prezydenta?


-Tak,
zauważyłem
to.
Samochód
powinien
przybyć
za
dwie
minuty.
Złapiemy
ich
wszystkich,
nawet,
jeżeli
nie
bedziemy
pewni,
który
z
senatorów
jest
tym,
o
którego
nam
chodzi.
Wszystko
wyspiewaja,
to
pewne.
Ale
zaraz...
nic
nie
rozumiem.


Dyrektor
wyciagnał
z
kieszeni
kilka
kartek
gesto
zapisanych
na
maszynie
i
przejrzał
je
szybko.


-o,
tak
własnie
myslałem.
Szczegółowy
program
dnia
prezydenta
mówi,
że
Dexter
bedzie
obecny
na
przemówieniu
pani
prezydent,
ale
że
nie
uczestniczy
w
obiedzie.
To



bardzo
dziwne:
jestem
pewien,
że
wszyscy
kluczowi
przywódcy
opozycji
zostali
zaproszeni
na
obiad.
Dlaczego
nie
Dexter?


-ie
ma
w
tym
nic
dziwnego,
sir.
We
czwartki
jada
zawsze
obiad
z
córka.
Boże
drogi!
"W
każdy
czwartek
jem
obiad
z
ojcem".


-Tak,
Mark.
Słyszałem
pana
za
pierwszym
razem.


-ie,
sir.
"W
każdy
czwartek
jem
obiad
z
ojcem".


-Mark,
samochód
bedzie
tu
za
minute.


-To
jest
Harrison,
sir.
Co
za
idiota
ze
mnie!
Czwartek,
dwudziestego
czwartego
lutego
w



Georgetown.
igdy
nie
myslałem


o
tym
dniu
jako
o
czwartku,
ale
jako
o
dwudziestym
czwartym
lutego.
Dexter
jadł
obiad
z
Elizabeth!
"W
każdy
czwartek
jem
obiad
z
ojcem".
Własnie
dlatego
widziano
go
tego
dnia
w
Georgetown.
Oni
nigdy
nie
zmieniają
tego
zwyczaju.
-Czy
jest
pan
pewny?
Czy
na
pewno
nie
ma
pomyłki?
Bardzo
wiele
od
tego
zależy.


-To
jest
Harrison,
sir.
To
nie
może
być
Dexter.
Powinienem
był
zorientować
się
pierwszego
dnia.
Boże,
jaki
ja
jestem
głupi!


-o
dobra,
Mark.
Proszę
tam
szybko
isć
i
przygotować
się
do
aresztowania
senatora,



niezależnie
od
konsekwencji.


-Tak
jest,
sir.


-Rogers.


-Sir?
-Odezwał
się
w
aparacie
głos
wicedyrektora.


-Wóz
podjeżdża.
Aresztujcie
natychmiast
Matsona,
przeszukać
dach
Kapitolu.


Dyrektor
wpatrywał
się
w
niebo.


-Mój
Boże!
To
wcale
nie
helikopter,
ale
ten
cholerny
dzwig.
aturalnie!
Przecież
to
musi
być
ten
dzwig!



Xan
oparł
kolbę
żółtego
karabinu
o
ramię
i
sledził
wzorkiem
prezydencki
samochód.


a
koncu
lufy
karabinu
przymocował
piórko
na
nitce.
auczył
się
tego
w
Wietnamie
od
Amerykanów.
Wiatru
nie
było.
Konczyły
się
długie
godziny
czekania.
a
stopniach
Kapitolu
stał
senator
Harrison.
Przez
wizjer
trzydziestokrotnie
powiekszajacej
lunetki
Redfielda
widział
krople
potu
na
czole
senatora.
Samochód
prezydencki
podjechał
pod
północną
fasadę
Kapitolu.
Wszystko
rozwijało
się
zgodnie
z
planem.
Xan
skierował
teleskopowy
celownik
na
drzwiczki
samochodu
i
czekał
na
Kane.
ajpierw
wysiedli
dwaj
agenci
Tajnej
Służby,



rozejrzeli
się
po
tłumie
i
też
czekali
na
Kane.
Ale
nic
się
nadal
nie
działo.
Xan
przeniósł
oko
celownika
na
senatora,
który
miał
wyglad
człowieka
zdziwionego
i
zaniepokojonego.
Znowu
spojrzał
na
samochód:
Kane
nie
wysiadała.
Sprawdził
piórko
-wiatru
nie
było.
Jeszcze
raz
przeniósł
celownik
na
samochód.
Swiety
Boże,
dzwig
już
rusza,
a
prezydent
wcale
nie
przyjechała.
Matson
miał
od
poczatku
rację
-oni
o
wszystkim
wiedzieli.
Xan
zabrał
się
do
wykonania
alternatywnego
planu.
Tylko
jeden
człowiek
mógł
wydać
spiskowców
i
zrobiłby
to
na
pewno,
gdyby
przyszło
co
do
czego.
Przesunał
celownik
na
stopnie
Kapitolu.
Cztery
centymetry
nad
czołem.


acisnał
spust
raz...
dwa
razy,

ale
za
drugim
razem
nie
miał
czystego
pola
i
w
ułamek
sekundy
pózniej
nie
widział
już
stopni
Kapitolu.
Spojrzał
w
dół.
Zobaczył,
że
jest
otoczony
przez
piecdziesieciu
ludzi
w
ciemnych
ubraniach.
Piecdziesiat
karabinów
wycelowano
w
jego
piers.


Mark
był
o
dwa
kroki
od
senatora
Harrisona,
kiedy
usłyszał
jego
krzyk
i
zobaczył,
że
pada.
Rzucił
się
naprzód,
żeby
osłonić
senatora,
i
druga
kula
drasneła
mu
ramie.
Wsród
senatorów
i
urzedników
stojacych
na
szczycie
schodów
wybuchła
panika.
Cała
powitalna
grupa
schroniła
się
do
wnetrza
budynku.
a
jej
miejscu
pojawiło
się
nagle
trzydziestu
agentów
Fbi.
a
stopniach



Kapitolu
pozostał
jedynie
dyrektor.
Stał
nieruchomo
z
oczami
wbitymi
w
dzwig.
ie
przypadkowo
nazywano
go
Halt!


Stuart,
czy
może
mi
pan
łaskawie
powiedziec,
dokad
jedziemy?


-Tak,
madame.
a
Kapitol.


-Ale
to
nie
jest
zwykła
droga
do
Kapitolu!


-To
prawda.
Jedziemy
przez
Constitution
Avenue
do
gmachu
Russella.
Koło
Kapitolu
coś
się
dzieje.
Jakaś
demonstracja.


arodowe
Stowarzyszenie
Strzeleckie.

-To
co
z
tego?
ie
jestem
tchórzem!


-Skad,
madame.
Ale
chyba
przeprowadzę
panią
przez
podziemie.
Tak
bedzie
bezpieczniej
i
chyba
prosciej.


-To
znaczy,
że
bedę
musiała
jechać

ohydną
kolejką
podziemna.
awet
kiedy
byłam
senatorem,
wolałam
isć
piechotą
przez
plac.


-Upewnilismy
sie,
że
nie
bedzie
żadnych
przeszkód.
Bedzie
pani
punktualnie
na
miejscu,
pani
prezydent.


Pani
prezydent
warkneła
coś
pod
nosem
i
wyjrzała
przez
okno.
W
przeciwnym
kierunku



jechała
karetka
pogotowia
na
sygnale.


Senator
Harrison
zmarł,
zanim
dowieziono
go
do
szpitala.
Rana
Marka
została
opatrzona.
Mark
spojrzał
na
zegarek
i
wybuchnał
smiechem.
Była
godzina
jedenasta
zero
cztery,
a
on
żył.


-Telefon
do
pana,
panie
Andrews.


-Mark?


-Sir?


-Słysze,
że
jest
pan
okey.
To
dobrze.
iestety,
Senat
odroczył
posiedzenie
na
znak



żałoby
z
powodu
smierci
senatora
Harrisona.
Prezydent
jest
wstrzasnieta,
ale
uważa,
że
własnie
teraz
byłaby
najlepsza
chwila
na
przedyskutowanie
ustawy
o
kontroli
broni
palnej.
Wszyscy
idziemy
na
wczesny
obiad.
Żałuje,
że
nie
może
się
pan
do
nas
przyłaczyc.
Złapalismy
trzech
ludzi.
Matsona,
wietnamskiego
strzelca
wyborowego
i
małego
kanciarza,
nazwiskiem
Tony
Loraido.
Może
się
okazac,
że
jest
ich
wiecej.
Dam
panu
znać
pózniej.
Dziekuje.


Telefon
zamilkł,
zanim
Mark
zdażył
odpowiedziec.



10
marca,
czwartek


godz
#/7
po
południu


Tego
wieczoru
Mark
przybył
do
Georgetown
o
godzinie
siódmej.
Przedtem
był
na
nabożenstwie
żałobnym
za
duszę
Simona
i
złożył
kondolencje
jego



obolałym
i
oszołomionym
rodzicom.
Mieli
wprawdzie
jeszcze
piecioro
dzieci,
ale
to
żadna
pociecha.
Ich
przygnebienie
wzbudziło
w
Marku
marzenie
o
przytulenu
się
Do
żywej
istoty.


Elizabeth
miała
na
sobie
czerwoną
jedwabną
bluzkę
i

samą
czarną
spódnice,
które
widział
w
czasie
ich
pierwszego
spotkania.
Powitała
go
całym
potokiem
słów:


-ic
z
tego
wszystkiego
nie
rozumiem.
Zatelefonował
ojciec
i
powiedział
mi,
że
próbowałeś
ratować
życie
senatora
Harrisona.
I
coś
ty
w
ogóle
tam
robił?
Ta
strzelanina
strasznie
wstrzasneła
moim
ojcem.
Dlaczego
go
sledziłes?
Czy
był



w
niebezpieczenstwie?


Mark
spojrzał
na
nią
szczerze.


-Twój
ojciec
nie
miał
z
tym
wszystkim
nic
wspólnego
-
wyjasnił.
-Ale
pozwól,
że
zacznę
od
poczatku.


Elizabeth
wciaż
nic
nie
rozumiała.


Kiedy
weszli
do
restauracji
Rive
Gauche,
kierownik
sali
przywitał
ich
z
otwartymi
ramionami:


-Dobry
wieczór,
panie
Andrews,
cieszę
sie,
że
widzę
pana
znowu
u
nas.
Ale
nie
przypominam
sobie,
żeby
pan
zamawiał
stolik.



-Stolik
zamówiony
jest
na
moje
nazwisko.
Doktor
Dexter.


-Ależ
oczywiscie,
pani
doktor.
Proszę
za
mna.


Zamówili
pieczone
małże
i
befsztyk
i
wypili
dwie
butelki
wina.


Przez
całą
drogę
do
domu
Mark
podspiewywał.
Kiedy
weszli
do
mieszkania
Elizabeth,
chwycił

mocno
za
rekę
i
zaprowadził
do
tonacej
w
półmroku
bawialni.


-Zamierzam
cię
uwiesc.
Bez
żadnej
tam
kawy,
koniaku
czy
muzyki.
Po
prostu
cię
uwiode.


Runeli
na
kanape.



-Jesteś
zbyt
pijany.


-Poczekaj,
a
zobaczysz.


Długo

całował,
a
potem
zaczał
jej
rozpinać
bluzke.


-Czy
jesteś
pewny,
że
nie
chcesz
kawy?
-zapytała
szelmowsko.


-Tak,
zupełnie
pewny.


Powoli
wyciagnał
jej
bluzkę
zza
spódnicy
i
zaczał

głaskać
po
plecach.
Drugą
reką
piescił
jej
nogi.


-A
może
trochę
muzyki?
Coś
nastrojowego?
-zapytała
i
nacisneła
klawisz
magnetofonu.
Znowu
Sinatra,
ale
tym
razem
piosenka
była
odpowiednia.



Trzesienie
ziemi,
czy
tylko
wstrzas,@
czy
usmiech
losu,
czy
zwykły
das@
szampanski
koktajl
i
chwila
gry@
czy
też
naprawdę
własnie
Ty?@
Czy
to
naprawdę
-
czy
też
na
smiech,@
czy
to
sakrament
-czy
tylko
grzech,@
przelotny
kaprys
-nie
warto
było?@
Czy
też
nareszcie...
wielka...
miłosc...@


Elizabeth
wtuliła
się
w
ramiona
Marka.


Rozpiał
jej
spódnice.
W
półmroku
zobaczył
jej
długie
smukłe
nogi.
Piescił

bardzo
delikatnie.



-Mark,
czy
powiesz
mi
całą
prawdę
o
dzisiejszym
dniu?


-Pózniej,
kochanie.


-Kiedy
już
zrobisz
ze
mna,
co
zechcesz...


Mark
sciagnał
z
siebie
koszule.
Elizabeth
spojrzała
na
jego
obandażowane
ramie.


-Czy
to
jest
rana
otrzymana
w
czasie
pełnienia
obowiazków
służbowych?


-ie,
to
ukaszenie
mojej
ostatniej
kochanki.


-Mam
nadzieje,
że
miała
na
to
wiecej
czasu
niż
ja.



Spletli
się
w
uscisku.
Mark
zdjał
słuchawkę
telefonu
z
widełek.
ie
dzisiaj!
Juliusz!


-ie
mogę
uzyskać
połaczenia
-tłumaczył
się
Elliott
-
ciagle
jest
zajety
sygnał.


-akreć
jeszcze
raz.
Wiem
na
pewno,
że
on
tam
jest.


-Może
spróbować
przez
telefonistke.


-Tak,
tak
-powiedział
dyrektor
niecierpliwie.


Czekał
bebniac
palcami
w
blat
biurka
w
stylu
królowej
Anny
i
zastanawiał
sie,
skad
wzieła
się
na
nim
czerwona
plama.



-Telefonistka
mówi,
że
słuchawka
jest
zdjeta
z
widełek,
sir.
Czy
powiedzieć
jej,
żeby
właczyła
ostry
sygnał?
To
z
pewnoscią
zwróci
jego
uwage.


-ie,
Elliott.
Zostaw
to
i
idź
do
domu.
Zadzwonię
do
niego
rano.


-Tak
jest,
sir.
Dobranoc,
sir.


Już
czas
na
niego.
iech
się
stad
zabiera.
Do
Ohio
albo
gdzie
indziej,
pomyslał
dyrektor.
Zgasił
swiatło
i
poszedł
do
domu.



11
marca,
piatek


godz
#/7
rano


Mark
obudził
się
pierwszy;
może
dlatego,
że
przespał

noc
nie
w
swoim
łóżku.
Obrócił
się
i
spojrzał
na
Elizabeth.


ie
nakładała
nigdy
makijażu,

wiec
była
równie
piekna
rano,
jak
o
każdej
innej
porze
dnia.
Jej
ciemne
włosy
zwijały
się
na
karku.
Pogładził
je
delikatnie.
Elizabeth
poruszyła
sie,
przekreciła
i
pocałowała
go.


-Idź
i
wyszoruj
zeby.


-Cóż
za
romantyczny
sposób
powitania
się
z
rana.


-Kiedy
wrócisz,
bedę
obudzona
-mrukneła
i
przeciagneła
sie.


Mark
wycisnał
pastę
z
tubki.
Pepsodent
-bedzie
musiał
to
zmienic.
Wolał
pastę
Macleansa.
Zaczał
się
zastanawiac,
jak
ustawić
swoje
przybory
toaletowe.
Kiedy
wrócił
do
pokoju,
zauważył,
że
słuchawka



telefoniczna
wciaż
leży
obok
aparatu.
Spojrzał
na
zegarek:
była
siódma
piec.
Wsunał
się
z
powrotem
do
łóżka.
Teraz
wstała
Elizabeth.


-Za
chwilę
wróce.


W
filmach
wyglada
to
całkiem
inaczej,
pomyslał
Mark.


Elizabeth
wróciła
i
położyła
się
obok
niego.


-Twój
zarost
drapie
mnie.


ie
jesteś
tak
dobrze
ogolony
jak
za
pierwszym
razem
-
powiedziała
po
chwili.
-Pierwszego
wieczoru
ogoliłem
się
szczególnie
starannie.
Zabawne,
ale
nigdy
jeszcze
nie
byłem
tak
pewny



swego
jak
wtedy.
Ale
nie
poszło
nam
tak
łatwo,
jak
się
spodziewałem.


-A
czego
się
spodziewałes?


Mark
powiedział
jej.


-W
filmach
to
rzeczywiscie
wyglada
inaczej.
Czy
wiesz,
co
pewien
Francuz
powiedział,
kiedy
oskarżono
go
o
zgwałcenie
martwej
kobiety?


-ie
mam
pojecia.


-ie
wiedziałem,
że
jest
martwa.
Myslałem,
że
to
Angielka.


-ic
się
nie
bój,
Mark.
Jestem
pełnokrwistą
Amerykanka.



-Wierzę
ci.


ieco
pózniej
zapytała
go,
co
by
zjadł
na
sniadanie.
-Czy
w
tym
hotelu

płatki
owsiane?


-Są
nawet
jajka
i
bekon.
Ale
pożałujesz,
jak
dostaniesz
rachunek.
W
tym
lokalu
nie
wystarczy
karta
kredytowa
American
Express.


Mark
puscił
prysznic
i
uregulował
temperaturę
wody.


-Myslałam,
że
bedziemy
się
mogli
razem
wykapac.


-igdy
nie
kapię
się
ze
służbą
domowa.
Proszę
mnie
zawiadomic,
kiedy
sniadanie



bedzie
gotowe
-odpowiedział
Mark
spod
prysznica
i
zaczał
gwizdać
w
siedmiu
różnych
tonacjach:
"...nareszcie
wielka
miłosc".


Smukłe
ramię
siegneło
do
kranu,
strumień
goracej
wody
zatrzymał
sie.
Gwizdanie
umilkło.
Elizabeth
znikneła.
Mark
ubrał
się
szybko
i
położył
słuchawkę
na
widełki.
Telefon
zadzwonił
natychmiast.
Elizabeth
podbiegła.
Była
tylko
w
krótkiej
koszulce.


Markowi
zachciało
się
wrócić
do
łóżka.


Elizabeth
podniosła
słuchawke.


-Dzień
dobry.
Owszem,
jest



tutaj.
To
do
ciebie.
Pewnie
zazdrosna
kochanka.


aciagneła
szybko
suknię
i
znikneła
w
kuchni.
-Mark
Andrews.


-Dzień
dobry,
Mark.


Ooo,
dzień
dobry,
dyrektorze.


-Szukam
pana
od
wczoraj
od
ósmej.


-Doprawdy,
panie
dyrektorze?
Myslałem,
że
jestem
na
urlopie.
Gdyby
pan
zajrzał
do
rejestrów
wydziału
waszyngtonskiego,
to
mógłby
pan
to
stwierdzic.


-Wiem,
ale
bedzie
pan
musiał
przerwać
na
chwilę
wakacje.



Prezydent
chce
pana
widziec.


-Prezydent?


-Tak,
prezydent
Stanów
Zjednoczonych.


-Po
co?


-Wczoraj
pana
zamordowałem,
ale
dziś
promowałem
pana
na
bohatera.
Prezydent
chce
panu
osobiscie
podziekować
za
próbę
uratowania
życia
senatora
Harrisona.


-Co?


-iech
pan
przeczyta
poranne
gazety,
zanim
pan
coś
powie.
Wytłumaczę
panu
pózniej,
dlaczego
tak
zrobiłem.



-Gdzie
mam
być
i
o
której
godzinie?


-Powiedzą
panu.
-Koniec
rozmowy.


Mark
odłożył
słuchawke,
ale
nie
przestał
mysleć
o
tej
rozmowie.
Już
miał
zawołać
Elizabeth
i
poprosić

o
poranną
gazete,
kiedy
telefon
zadzwonił
po
raz
drugi.


-Podnieś
słuchawke,
kochanie.
To
na
pewno
do
ciebie.
Twoje
kochanki
już
wiedza,
gdzie
jestes.


Mark
podniósł
słuchawke.


-Czy
to
pan
Andrews?


-Tak.



-Proszę
chwilę
zaczekac.
Bedzie
mówić
prezydent.


-Dzień
dobry.
Tu
Florentyna
Kane.
Chciałabym
pana
zapytac,
czy
mógłby
pan
wpasć
do
Białego
Domu
około
dziesiatej
godziny.
Chciałabym
pana
poznać
i
zamienić
kilka
słów.


-Bedzie
to
dla
mnie
zaszczyt,
pani
prezydent.


-A
wiec
czekam
na
pana.
Cieszę
sie,
że
bedę
mogła
panu
osobiscie
pogratulowac.
Proszę
przyjsć
pod
zachodnią
brame.
Janet
Brown
bedzie
tam
na
pana
czekała.


-Bardzo
dziekuje,
madame.



Był
to
jeden
z
tych
słynnych
prezydenckich
telefonów,
o
których
tak
chetnie
pisała
prasa.
Dyrektor
chciał
tylko
sprawdzic,
gdzie
jest
Mark.
Ale
czy
prezydent
też
go
szukała
od
ósmej
godziny
poprzedniego
wieczoru?


-Kto
to
był,
kochanie?


-Prezydent
Stanów
Zjednoczonych.


-Powiedz
jej,
że
zadzwonisz
do
niej
po
sniadaniu.
Ona
podobno
stale
siedzi
przy
telefonie.


-Ja
mówię
poważnie.


-Oczywiscie,
najdroższy.



-Chce
się
ze
mną
zobaczyc.


-Tak,
kochanie.
U
niej
czy
u
ciebie?


Mark
poszedł
do
kuchni
i
zabrał
się
do
jedzenia
płatków.
Elizabeth
zjawiła
się
tam,
trzymajac
w
reku
"Washington
Post".


-Patrz
-zawołała
-to
już
oficjalnie
stwierdzono!
ie
jesteś
łotrem
tylko
bohaterem.


Wielki
tytuł
głosił:
"Senator
Harrison
zastrzelony
na
stopniach
Kapitolu".


-Wiec
to
naprawdę
była
pani
prezydent?


-Tak,
kochanie.



-Dlaczego
mi
nie
powiedziałes?


-Powiedziałem
ci,
ale
nie
chciałaś
mi
wierzyc.


-Przepraszam.


-Kocham
cie.


-Ja
też,
ale
postaraj
się
nie
robić
takich
rzeczy
co
tydzien.


Elizabeth
dalej
czytała
gazete.
Mark
jadł
płatki.


-Powiedz
mi,
Mark,
dlaczego
ktoś
chciał
zabić
senatora
Harrisona?


-ie
wiem.
A
co
pisze



"Post"?


-Jeszcze
nie
znają
motywów.
Pisza,
że
senator
miał
licznych
wrogów
w
kraju
i
za
granica.


Zaczeła
czytac:


"Senator
Robert
Harrison
(Demokrata
z
Południowej
Karoliny)
został
zastrzelony
na
stopniach
Kapitolu
wczoraj
o
godzinie
#/10#30
rano.
Morderstwo
zostało
popełnione
na
kilka
chwil
przed
planowanym
przybyciem
prezydent
Kane,
która
miała
dokonać
ostatniej
próby
interwencji
na
rzecz
ustawy
o
kontroli
broni
palnej.
Ustawa
ta
miała
zostać
poddana
pod
głosowanie
w
Senacie
w
dniu
wczorajszym.
Spodziewajac
się
prawdopodobnie
demonstracji



przed
Kapitolem,
Tajna
Służba
skierowała
samochód
prezydenta
do
gmachu
Russella.


Kula
utkwiła
w
mózgu
senatora
Harrisona,
który
zmarł
w
drodze
do
szpitala
imienia
Woodrowa
Wilsona.
Druga
kula
drasneła
specjalnego
agenta
Fbi,
Marka
Andrewsa,
lat
28,
który
rzucił
się
próbujac
osłonić
senatora
własnym
ciałem.
Po
założeniu
opatrunku
Andrews
został
odesłany
do
domu.


Brak
na
razie
wyjasnienia
faktu,
że
tuż
przed
tym
pod
stopnie
Kapitolu
zajechał
drugi
orszak
samochodów
prezydenckich,
jednak
bez
Florentyny
Kane.


Wiceprezydent
Bradley



natychmiast
zarzadził
odroczenie
sesji
Senatu
na
znak
żałoby
po
senatorze
Harrisonie.
Również
Izba
Reprezentantów
przegłosowała
jednomyslnie
siedmiodniową
przerwę
w
obradach.


Prezydent
Kane,
która
przybyła
do
Kapitolu
kongresową
kolejką
podziemną
z
gmachu
Russella,
dowiedziała
się
o
smierci
Harrisona
dopiero
po
przybyciu
na
salę
Senatu.
Była
wyraznie
wstrzasnieta
wiadomoscia,
ale
zadecydowała,
że
obiad,
w
czasie
którego
miała
się
odbyć
dyskusja
nad
ustawą
o
kontroli
broni
palnej,
nie
zostanie
odwołany,
zarzadziła
jednak
minutę
milczenia
na
czesć
zabitego
senatora.



A
oto,
co
powiedziała:
"Wiem,
że
jestesmy
wszyscy
wstrzasnieci
i
zasmuceni
tragicznym
i
przerażajacym
wydarzeniem,
które
przeżylismy
przed
chwila.
Bezsensowne
morderstwo
dobrego
i
uczciwego
człowieka
musi
sprawic,
że
teraz
z
wiekszym
wysiłkiem
i
determinacją
bedziemy
dażyc...
do
ograniczenia
posiadania
broni
palonej".


Prezydent
przemówi
do
narodu
dzisiaj
o
dziewiatej
wieczorem.".


-Teraz
wiesz
już
wszystko,
Liz.


-ic
nie
wiem.



-Ja
sam
też
mało
co
wiedziałem
-stwierdził
Mark.


-Czuje,
że
życie
z
tobą
nie
bedzie
łatwe.


-Kto
powiedział,
że
bedę
z
tobą
żył?


-Patrzac,
jak
wcinasz
moją
jajecznice,
uważam
to
za
pewne.


Człowiek,
który
siedział
na
brzegu
basenu
w
hotelu
Fontainebleau,
popijał
kawę
i
czytał
"Miami
Herald".
Przynajmniej
senator
Harrison
nie
żyje,
a
to
jest
pewna
gwarancja
bezpieczenstwa.
Xan
dotrzymał
swojej
czesci
umowy.



Kawa
była
trochę
za
goraca,
ale
to
nie
miało
znaczenia,
nie
spieszył
sie.
Wydał
już
szereg
nowych
polecen.
ie
mógł
sobie
pozwolić
na
najmniejsze
ryzyko.
Xan
zginie,
zanim
jeszcze
zajdzie
słonce,
to
już
było
zorganizowane.
Matson
i
Tonny
bedą
zwolnieni
z
braku
dowodów.
Zapewnił
go
o
tym
jego
adwokat,
który
go
jeszcze
nigdy
nie
zawiódł.
A
on
sam
nie
zjawi
się
po
prostu
przez
pewien
czas
w
Waszyngtonie.
Odpreżył
się
i
ułożył
wygodnie
w
leżaku.
Dobrze
się
było
trochę
wygrzać
w
ciepłych
promieniach
słonca
Miami.
Zapalił
nastepnego
papierosa.


O
dziewiatej
czterdziesci



piec,
pani
Janet
Brown,
szef
sztabu
prasowego
prezydenta,
przywitała
dyrektora.
Czekajac
w
hallu
pogawedzili
chwile.
Dyrektor
poinformował
panią
Brown,
kim
jest
specjalny
agent
Mark
Andrews.
Sekretarz
notował
każde
jego
słowo.


Mark
przyjechał
do
Białego
Domu
tuż
przed
dziesiata.
Zdażył
przedtem
wpasć
do
domu
i
przebrać
sie.


-Dzień
dobry,
dyrektorze
powiedział
nonszalancko.


-Dzień
dobry,
Mark.
Cieszę
sie,
że
mógł
pan
przyjsc.
Było
to
trochę
zagadkowe
zdanie,
ale
nie
zawierało
nagany.
-Oto
szef
sztabu
prezydenta,
pani
Janet
Brown.



-Dzień
dobry.


Janet
przejeła
inicjatywe.


-Może
panowie
zechcą
łaskawie
przejsć
do
mojego
pokoju.
Prezydent
nagrywa
w
tej
chwili
swoje
przemówienie
dla
dziennika
wieczornego,
a
o
godzinie
jedenastej
pietnascie
odlatuje
do
Camp
David.
Przypuszczam,
że
bedziecie
panowie
mogli
z
nią
spedzić
około
pietnastu
minut.


Zaprowadziła
ich
do
swojego
biura,
dużego
pokoju
w
zachodnim
skrzydle
z
wykuszowym
oknem,
z
którego
widać
było
różany
ogród.


-Zamówię
kawę
-


zaproponowała
Janet.


-To
coś
nowego
-mruknał
Mark.


-Słucham?
-zdziwiła
się
Janet.


-ic,
nic.


Dyrektor
i
Mark
rozsiedli
się
w
wygodnych
fotelach,
z
których
obserwowali
na
dużym
monitorze
umieszczonym
na
jednej
ze
scian
wszystko,
co
działo
się
w
Owalnym
Pokoju.


Pudrowano
pani
prezydent
nos,
ustawiano
dokoła
niej
kamery.
Janet
mówiła
przez
telefon.


-Cbs
i
bs

już
gotowe,
ale
Abc
jeszcze
nie



skonczyła
porozumiewać
się
ze
swoim
wozem
-słychać
było
goraczkowy
głos
kobiecy.


Janet
połaczyła
się
z
producentem
Abc.


-Harry,
pospiesz
sie,
pani
prezydent
nie
ma
dla
was
całego
dnia.


-Janet.


a
srodku
ekranu
ukazała
się
Florentyna
Kane.
Janet
uniosła
głowe.
-Słucham,
madame?


-Co
z
Abyc?


-Własnie
ich
popedzam,
pani
prezydent.



-Popedzasz?
Dalismy
im
cztery
godziny
czasu.
ie
zdażą
ustawić
kamer
na
Sad
Ostateczny!


-Tak
jest.
Zaraz
bedą
gotowi.


a
ekranie
ukazał
się
Harry
athan,
producent
Abc.
-Jestesmy
gotowi.
Możemy
zaczynać
za
pieć
minut.


-W
porzadku
-powiedziała
Florentyna
i
spojrzała
na
zegarek.
Była
dziesiata
jedenascie.
ormalne
cyfry
zegarka
znikły,
pokazały
się
inne
na
cyferblacie.
Oznaczały
szybkosć
jej
pulsu.
Siedemdziesiat
dwa
uderzenia
na



minute.
W
porzadku,
pomyslała.


astepne
cyfry
podały
jej
cisnienie.
Dziewiecdziesiat
na
sto
czterdziesci.
ieco
za
wysokie.
Trzeba
bedzie
pomówić
o
tym
z
lekarzem
w
czasie
weekendu.
astepnie
na
tarczy
zegarka
zjawiły
się
liczby
przecietnych
notowań
giełdowych.
Od
wczoraj
spadły
o
1,5
punktów,
do
1409.
A
potem
i
one
znikły
i
zegarek
pokazał
godzinę
dziesiatą
dwanascie.
Pani
prezydent
po
raz
ostatni
wypowiedziała
pierwsze
zdanie
swojego
przemówienia.
Z
rana
w
łóżku
przeczytała
ostateczną
jego
wersje.
Była
z
niej
zadowolona.
-Mark.



-Sir?


-Dziś
po
południu
zgłosi
się
pan
do
Granta
anny
w
Waszyngtonskim
Biurze.


-Tak
jest,
sir.


-astepnie
wezmie
pan
urlop.
To
znaczy
prawdziwy
urlop.


ajlepiej
w
maju.
W
koncu
maja
opuszcza
mnie
Elliott.
Zostaje
szefem
Biura
w
Columbus
w
Ohio.
Proponuję
panu
jego
posadę
z
tym,
że
rozszerzymy
ja.
Bedzie
pan
moim
osobistym
asystentem.
Markowi

się
w
głowie
zakreciło.


-Dziekuję
bardzo,
sir.
-
Cały
jego
piecioletni
plan



diabli
wezma!


-Czy
pan
coś
mówił?


-ie,
nic,
sir.


-Mark,
kiedy
jestesmy
sami,
proszę
mi
nie
mówić
"sir".
ie
zniósłbym
tego
na
co
dzien.
Proszę
do
mnie
mówić
Halt
albo
Horatio,
jak
pan
woli.


Mark
nie
mógł
powstrzymać
się
od
smiechu.


-Czy
pan
uważa
moje
imię
za
zabawne?


-ie,
sir.
Ale
własnie
wygrałem
3516
dolarów.



-Próba
mikrofonu,
raz,
dwa,
trzy.
Czy
mogę
prosić
panią
prezydent
o
próbę
głosu?
-
spytała
już
spokojniejszym
głosem
producentka
audycji.


-Ala
ma
kota
-powiedziała
Florentyna,
jasno
i
wyraznie.


-Doskonale,
dziekuje.
Zaczynamy.


Wszystkie
kamery
skoncentrowały
się
na
postaci
pani
prezydent,
która
siedziała
teraz
za
biurkiem
z
poważną
i
smutną
twarza.


-Proszę
zaczynac,
pani
prezydent.


Florentyna
Kane
patrzała
w
obiektyw
kamery
opatrzonej



numerem
pierwszym.


-Bracia
Amerykanie.
Przemawiam
do
was
dziś
z
Owalnego
Pokoju
po
krwawym
mordzie
dokonanym
na
senatorze
Harrisonie
na
stopniach
Kapitolu.
Robert
Harrison
był
moim
przyjacielem
i
kolegą
i
wiem,
że
wszyscy
wraz
ze
mną
opłakują
jego
strate.
asze
mysli
biegną
do
jego
osieroconej
rodziny.
Ten
niecny
postepek
wzmacnia
tylko
moją
niezłomną
decyzję
doprowadzenia
na
poczatku
nowej
sesji
Kongresu
do
drastycznego
ograniczenia
sprzedaży
broni
palnej
i
do
zakazu
posiadania
tej
broni
bez
specjalnego
pozwolenia.
Uczynię
to
także
po
to,
żeby
uczcić
pamieć
senatora
Roberta
Harrisona,
a
wtedy



bedziemy
wszyscy
pewni,
że
nie
zginał
on
nadaremnie.


Dyrektor
patrzył
na
Marka.
Żaden
z
nich
nie
odezwał
sie.
Pani
prezydent
mówiła
dalej
o
koniecznosci
kontroli
broni
palnej
i
uzasadniała,
dlaczego
naród
amerykanski
powinien

popierac.


-a
tym
koncze,
bracia
Amerykanie,
dziekujac
Bogu,
że

wciaż
wsród
nas
ludzie,
gotowi
poswiecić
swoje
życie
dla
kraju.
Dziekuję
i
dobranoc.


Kamera
przeniosła
się
na
pieczeć
prezydencka,
po
czym
na
ekranach
ukazał
się
Budynek
Białego
Domu
z
flagą
opuszczoną
do
połowy
masztu.



-Koniec
-odezwał
się
ten
sam
kobiecy
głos.


-Puscimy
film
i
zobaczymy,
jak
wyszło.


Prezydent
w
Pokoju
Owalnym,
dyrektor
i
Mark
w
gabinecie
Janet
Brown
jeszcze
raz
obejrzeli
wystapienie
prezydenta.
Było
bardzo
dobre.
Ustawa
o
kontroli
broni
palnej
z
pewnoscią
zostanie
uchwalona
po
ponownym
wyborze
Florentyny
Kane,
myslał
Mark.


W
drzwiach
biura
pani
Brown
ukazał
się
główny
wozny.


-Prezydent
prosi
dyrektora
i
pana
Andrewsa
do
Owalnego
Pokoju.



Wstali
i
poszli
w
milczeniu
długim
marmurowym
korytarzem
zachodniego
skrzydła,
mijajac
portrety
byłych
prezydentów
przemieszane
z
portretami
ich
żon,
a
także
obrazy
przedstawiajace
sławne
momenty
z
historii
Ameryki.
Mineli
też
popiersie
Lincolna,
a
kiedy
doszli
do
wschodniego
skrzydła,
zatrzymali
się
przed
masywnymi,
półkolistymi
drzwiami
Owalnego
Pokoju
opatrzonymi
posrodku
wielką
pieczecią
prezydencka.
Za
biurkiem
w
poczekalni
siedział
agent
Tajnej
Służby.
Spojrzał
w
milczeniu
na
głównego
woznego.
Mark
zauważył,
że
siegnał
reką
pod
blat
biurka.
Rozległ
się
cichy
trzask.
Drzwi
Owalnego
Pokoju
rozwarły
się
przepoławiajac
prezydencką
pieczec.
Wozny



pozostał
przy
wejsciu.


Ktoś
odpinał
mały
mikrofon
umocowany
pod
prezydenckim
kołnierzykiem,
a
poważna,
młoda
dziewczyna
scierała
z
jej
twarzy
resztki
pudru.
Kamery
telewizyjne
już
znikły.
Wozny
zaanonsował:


-Pani
prezydent,
dyrektor
Federalnego
biura
Sledczego,
pan
H.
A.
L.
Tyson
i
agent
specjalny
Mark
Andrews.


Pani
prezydent
wyszła
zza
biurka,
żeby
ich
przywitac.
Szli
wolno
przez
duży
pokój
w
jej
strone.


-Mark
-szepnał
dyrektor.


-Sir?



-Czy
powiemy
pani
prezydent?





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CZy czuje pani cza czę
Ania Wyszkoni Czy ten pan i pani
czy pani uprawia sex
Czy ten pan i pani Ania Wyszkoni
Czy chciała by Pani
Czy istnieją podziemne światy
Heller Czy fizyka jest nauką humanistyczną
Rzym 5 w 12,14 CZY WIERZYSZ EWOLUCJI
Chlopiec czy dziewczynka
SZKLANE CZY WĘGLOWE WŁÓKNA W KOMPOZYTACH POLIMEROWYCH
Goralu czy ci nie zal txt
03 poeta czy malarzidB67
Prezydent Autonomii Palestyńskiej Nie uznam Izraela za państwo żydowskie (27 04 2009)
Uruchom wiersz poleceń, a powiem ci, kim jesteś XP

więcej podobnych podstron