13 (443)






"Nad Niemnem" Elizy Orzeszkowej








J臋zyk polski:

 揘ad Niemnem" Elizy Orzeszkowej






 
Dzie艅 by艂 znowu 艣wi膮teczny i pogodny, ale rozleg艂a r贸wnina, z jednej strony w lesiste pag贸rki, a z drugiej w p贸艂koliste koryto Niemna uj臋ta, wcale inn膮 mia艂a posta膰 ni偶eli w 艣wietne, skwarne, mozolne dni up艂ynionego ju偶 lata. Mia艂a wcale inn膮 posta膰, bo by艂o to 艣wi臋to weso艂e i rze艣kie jeszcze, w zebrane plony bogate, lecz ju偶 niby u wr贸t rozpoczynaj膮cej si臋 jesieni stoj膮ce.
Zamiast 艣wie偶o艣ci, blasku i kipi膮tku wezbranego 偶ycia unosi艂 si臋 teraz nad t膮 r贸wnin膮 艂agodny sm臋tek natury, omdlewaj膮cej zwolna i z wdzi臋kiem. Na spasionych miedzach, g艂adkich i pustych, zaledwie gdzieniegdzie stercza艂y nagie 艂odygi cykorii, ciemn膮 czerwieni膮 iskrzy艂y si臋 bujne kity ko艅skiego szczawiu, drobne puchy kotk贸w i 偶贸艂kn膮ce dzi臋cieliny trwo偶nie przypada艂y ku stwardnia艂ym kraw臋dziom zagon贸w. Jak okiem zajrze膰, zdeptane przez trzody 艣cierniska 偶贸艂to艣膰 swoj膮 miesza艂y z ciemn膮 szaro艣ci膮 zoranej gleby i wi臋dniej膮c膮 zieleni膮 kartoflisk, a wszystko to razem wygl膮da艂o jak kobierzec o barwach przygas艂ych i sp艂owia艂ych, na kt贸rym tu i 贸wdzie 艂anki dojrza艂ej gryki k艂ad艂y rdzawor贸偶owe plamy, a majow膮 zielono艣ci膮 odbija艂 na korczy艅skich polach bujaj膮cy wysoki gaj ko艅skiego z臋bu. 艢cie偶ki tajemniczo przedtem na dnie zbo偶owej puszczy utopione widocznymi teraz, chocia偶 md艂awymi skr臋tami przep艂ywa艂y ciemniejsz膮 od nich rol臋, kt贸rej spulchnion膮 powierzchni臋 g臋sto osiadywa艂y wrony, w zadumanych postawach spuszczaj膮c ku ziemi 偶eru szukaj膮ce swe dzioby. U skraju 艣ciernisk, pod laskami, wzbija艂y si臋 ma艂ych ognisk pastuszych niskie, nik艂e, sinawe dymy; polne grusze, topole i wierzby sta艂y jeszcze w zieleni g臋stej, lecz sczernia艂ej i bez blasku, a kiedy niekiedy, nie wiedzie膰 sk膮d si臋 bior膮c, 偶贸艂ty li艣膰 przelatywa艂 ju偶 powietrzem i gdzieniegdzie na polnych krzakach mlecznie biela艂y p艂atki paj臋czyny. Zamiast upajaj膮cej woni kwitn膮cych zi贸艂, skoszonych traw, 艣wie偶a z偶臋tej s艂omy i z drzew ulatniaj膮cej si臋 偶ywicy, czu膰 by艂o naok贸艂 jeden tylko mocny, wilgotny, razowe pieczywo przypominaj膮cy zapach ziemi, g艂臋boko przez p艂ugi wzruszonej. Zamiast og艂uszaj膮cych 艣piew贸w ptastwa i niezliczonych w rozmaito艣ci swej brz臋cze艅 owad贸w panowa艂a wsz臋dzie cisza, cisza nie 艣mierci jeszcze, ale wielkiego uspokojenia si臋 istot i rzeczy, w艣r贸d kt贸rej jednak ozywa艂y si臋 w g贸rze ostre krzyki 偶urawi i klekot bociani, a w dole na mdlej膮cych skrzyd艂ach przelatywa艂y sp贸藕nione motyle, pszczo艂y nad 艂ankami gryki brz臋cza艂y i powy偶ej drzew dzwoni艂a ci膮gle niewidzialna struna nadwodnych muszek. W dnie powszednie rozlega艂y si臋 tu jeszcze przewlek艂e i pos臋pne lub ochocze i kr贸tkie wo艂ania oraczy; wida膰 tak偶e by艂o szybko posuwaj膮ce si臋 p艂ugi, z cichym chrz臋stem po zoranej roli wlok膮ce si臋 brony i powoli, r贸wno, w prostych liniach, z wyprostowanymi postaciami post臋puj膮cych siewc贸w, kt贸rych r臋ce rytmicznymi prawie ruchy rzuca艂y na zagony obfit膮 ros臋 ziaren. Nad tym za艣 wszystkim, nad za艣cie艂aj膮cym ziemi臋 kobiercem przygas艂ym i sp艂owia艂ym, a gdzieniegdzie tylko rdzaw膮 r贸偶owo艣ci膮 lub majow膮 zieleni膮 rozweselonym, nad pociemnia艂ymi drzewami, u kt贸rych st贸p wi艂y si臋 nik艂e dymy, nad z rzadka rozsianymi oraczami i siewcami, 艣wieci艂o 艣r贸d czystych, lecz bladych b艂臋kit贸w ciche, przygas艂e, bladoz艂ote s艂o艅ce. Zdawa膰 si臋 mog艂o, 偶e przez d艂ugie wylewanie na ziemi臋 zap艂adniaj膮cych ogni wywabi艂o ono z szaty ziemi 艣wietne jej barwy i samo poblad艂o, a teraz na pi臋kn膮 jeszcze, lecz uciszon膮 i sm臋tn膮 spogl膮da艂o sm臋tnym, uciszonym okiem. Tak jak ziemia, kt贸ra u艣miecha艂a si臋 jeszcze, lecz ju偶 nie wybucha艂a rado艣ci膮, ogrzewa艂o ono jeszcze, lecz ju偶 nie pali艂o, 艂askawie zarzuca艂o na wszystko p艂aszcz z bladego z艂ota, lecz nigdzie nie roznieca艂o ognisk p艂omieni i iskier. Od pozbawionego tych ognisk, bladego b艂臋kitu nieba do sp艂owia艂ego kobierca ziemi sta艂o powietrze niepokalanie przejrzyste, nieco ch艂odn膮 rze藕wo艣ci膮 przej臋te, przypominaj膮ce bliskie ju偶, paj臋czynowe, babie lato - do umieszczonego nad 艣wiatem kryszta艂owego dzwonu podobne.
Wraz ze zmienion膮 postaci膮 natury bohatyrowicka okolica nieco odmienn膮 posta膰 przybra艂a. Nie by艂 to ju偶, jak przedtem, g臋sto zbity i dla oka prawie nierozwik艂any pas ro艣linno艣ci, 艣r贸d kt贸rego z bliska tylko i u艂amkowo rozpoznawa膰 by艂o mo偶na granice zagr贸d i ich domostwa. Teraz tylko wszystkie p艂oty i 艣ciany budynk贸w do po艂owy niemal ton臋艂y w przedziwnie wybuja艂ych, z nies艂ychanym gwa艂tem wzdymaj膮cych si臋 g臋stwinach. By艂y to g臋stwiny, a raczej wzd臋te rzeki, dzikie puszcze chwast贸w. By艂y to niby ksi臋gi natury o g臋sto zbitych i coraz innych kartach. Z wysokiej, szerokolistnej, puszystej dla oka a twardej dla r臋ki po艣cieli olbrzymich 艂opuch贸w, babek, chrzan贸w buja艂y tam wysoko niezliczone osty, u wierzcho艂k贸w ubrane w blador贸偶owe, misterne, kolcami zje偶one kwiaty mieszaj膮ce si臋 ze 艣nie偶nymi koronami krwawnik贸w, z ciemn膮 czerwieni膮 ko艅skich szczawi贸w, z zaro艣lami psich j臋zyczk贸w, kt贸rych pod艂ugowate li艣cie wysuwa艂y si臋 zewsz膮d, jakby chcia艂y sw膮 ostr膮 powierzchni膮 liza膰 odzie偶 przechodni贸w; gdzie indziej krzaczasty, grubia艅ski 偶ywokost mn贸stwem bia艂ych guziczk贸w osypany rozpiera艂 si臋 tak szeroko, 偶e nic ju偶 przy nim wzrasta膰 nie mog艂o opr贸cz upartych mi臋t i pio艂un贸w rozlewaj膮cych naok贸艂 mocne i gorzkie zapachy; gdzie indziej jeszcze zdzicza艂e spireje, ogo艂ocone z kwiat贸w malwy, przekwit艂e i truj膮cymi mak贸wkami zwie艅czone psianki tworzy艂y wysok膮 i nieprzebit膮 pl膮tanin臋, kt贸rej spodem k艂ad艂y si臋 krwiste li艣cie wi臋dn膮cej dzikiej lebiody, z艂oci艂y si臋 suche szelestuchy, puszcz膮 ros艂y chwoszczaje, ruty i pokrzywy. Ale dzia艂o si臋 tak tylko u p艂ot贸w, stod贸艂 i stajen; gdzie indziej wsz臋dzie rozwidni艂o si臋, rozszerzy艂o, poprzestronnia艂o. Najl偶ejszy py艂, po niedawno spad艂ych deszczach, nie podnosi艂 si臋 z ziemi; w przejrzystym wi臋c powietrzu, za ogrodami, z kt贸rych zdj臋to owsy, konopie i fasol臋, domy i drzewa sta艂y w wyra藕nych, pe艂nych, odosobnionych zarysach. Pozosta艂e w ogrodach niskie tylko warzywa nic sob膮 nie zas艂ania艂y, a na dziedzi艅cach i uliczkach, od p艂otu do p艂otu i od budynku do budynku, s艂a艂y si臋 ju偶 tylko niskie, zdeptane trawy. Wi艣niowe i 艣liwowe gaje przerzedzi艂y si臋 i u do艂u pustymi przestrzeniami prze艣wieca艂y; stare lipy, grusze, topole i jawory, b艂yskaj膮c tu i 贸wdzie z偶贸艂k艂ymi lub zar贸偶owionymi li艣膰mi, nabra艂y u szczyt贸w koronkowej prawie przezroczysto艣ci Kwiaty, bardzo ju偶 rzadkie, pod gankami i oknami dom贸w ukazywa艂y si臋 w postaci nik艂ych floks贸w albo drobnych aster; w zamian, przez puste przestrzenie gaj贸w i koronkowe ga艂臋zie drzew wida膰 by艂o roz艂o偶one na trawach brunatne lny, biela艂y pod blaskiem s艂o艅ca rozci膮gni臋te p艂贸tna i niewidzialne przedtem, na kszta艂t skrawk贸w drogiej materii, tu i 贸wdzie przeb艂yskiwa艂y b艂臋kitne smugi Niemna.
Ranek by艂 jeszcze, bo mo偶e trzech godzin do po艂udnia brakowa艂o, gdy okolic臋 nape艂ni艂 niezwyk艂y gwar. D艂ugo i nieustannie turkota艂y tam ko艂a, parska艂y konie, rozlega艂y si臋 powitalne wykrzyki. Ze wszystkich dr贸g przerzynaj膮cych r贸wnin臋 ku Fabianowej zagrodzie zje偶d偶a艂y si臋 bryczki, cwa艂owali je藕d藕cy, pieszo d膮偶yli mieszka艅cy bohatyrowickich zagr贸d. Na koniec kilkana艣cie nie wyprz臋偶onych 偶贸艂tych i zielonych, jedno i dwukonnych bryczek nape艂ni艂o podw贸rko zagrody i kilka jeszcze najbli偶szych podw贸rek; kilkana艣cie osiod艂anych koni stan臋艂o u r贸偶nych p艂ot贸w; mo偶e sto os贸b r贸偶nej p艂ci i wieku pstr膮 i ruchliw膮 fal膮 okry艂o ogr贸d, zielon膮 pomi臋dzy ogrodem i 艣liwowym gajem ulic臋 i rozla艂o si臋 a偶 na drog臋 bia艂ym pasem u pustego pola sun膮c膮. Na kilka mil wok贸艂 powszechnie wiedziano, 偶e byli to weselniki przez Fabiana na ma艂偶e艅skie gody jego c贸rki pospraszani. Szeroko w powiecie s艂yn臋艂a ambicja, mowno艣膰, tak do ochoczej zabawy, jak do zuchwa艂ych zadzierek sk艂onno艣膰 El偶usinego ojca; wi臋c ch臋tnie ci i owi, przez szacunek, ciekawo艣膰, a najbardziej nadziej臋 weso艂ych ta艅c贸w i zalot贸w, d膮偶yli do cz艂owieka, kt贸ry cho膰 by艂 ubogim, pokrewie艅stw i koneksji posiada艂 bez liku, a gdyby i z g艂odu mia艂 mrze膰 nazajutrz, przy okazji wyst膮pi膰 musia艂 bucznym sobiepanem.
Naturaln膮 by艂o rzecz膮, 偶e na weselu Bohatyrowicz贸wny i Ja艣monta Bohatyrowicz贸w i Ja艣mont贸w znajdowa艂o si臋 najwi臋cej. Jednak przy powitalnych okrzykach, przy wzajemnym przywo艂ywaniu si臋 znajomych wiele innych nazwisk rozlega艂o si臋 w powietrzu i nad trawami lec膮c si臋ga艂o spokojnej, przezroczej wody Niemna, za kt贸r膮 je echa powtarza艂y i nios艂y a偶 w g艂臋biny boru. Starzy i m艂odzi, przybyli tam licznie Zaniewscy ze spokojnych i w dobrej glebie siedz膮cych Zaniewicz i z zanieme艅skich Obuchowc贸w Obuchowicze z艂膮 s艂aw臋 maj膮cy, bo cho膰 dostatnie i pracowite ch艂opy, ch臋tniej od innych awantur szukali, do b贸jek sk艂onni, a do maczania j臋zyk贸w w czarkach niewstr臋tliwi. Zza Niemna tak偶e przyjechali Osipowicze z To艂oczek, po w艂osach jak krucze pi贸ra czarnych i twarzach jak u pos膮g贸w kszta艂tnych rozpoznawa膰 si臋 daj膮cy, i 艁ozowiccy z Soroczyc, hardo w g贸r臋 podnosz膮cy w膮sa, mali a zwinni, z rodzinnej zgody znani, bo po czterech i pi臋ciu w jednych chatach siedz膮cy zwadami nie obra偶ali Boga i nie gorszyli ludzi. Staniewscy ze Staniewicz ja艣nieli w t艂umie wysokimi czo艂ami, kt贸rych wczesne 艂ysiny przypomina艂y podgalane g艂owy przeddziad贸w; a byli tu tak偶e z piaszczystych Glindzicz ubodzy Maciejewscy i z najbli偶szych Samostrzelnik stateczni Strza艂kowscy. Ze Starzyn swat Starzy艅ski przywi贸z艂 trzech swoich syn贸w i dwie tylko c贸rki, lecz wzrostem i pe艂ni膮 krwi p膮sowej za cztery stan膮膰 mog膮ce, a z Siemaszek przybyli, jak trzy lwy, trzej Domunci, tutejszej Jadwigi stryjeczni, szeroko艣ci膮 bar i obfito艣ci膮 czupryn tak przenosz膮cy wszystkich, jak od wszystkich obecnych niewiast mniejszymi i szczuplejszymi by艂y przyby艂e z dwoma bra膰mi dwie Siemaszczanki, delikatne, bladawe, nie艣mia艂e dziewczynki, w zatrwo偶eniu swym ci膮gle trzymaj膮ce si臋 razem i po przezroczystej zielono艣ci gaju przesuwaj膮ce swe perkalowe sukienki w b艂臋kitne i bia艂e paski. By艂 tam jeszcze z doros艂ymi dzie膰mi stary Koroza, dawno ju偶 z zagrodowca na w艂a艣ciciela osobnego folwarczku wysz艂y; i z wyszukanym imieniem Albin Ja艣mont, ekonom z Osowiec, kt贸ry z rotowym 艣miechem o m艂odym swoim panu dziwne dziwy rozpowiada艂. By艂 tak偶e szczup艂y i siwy jak go艂膮b felczer pobliski, o delikatnym profilu i filuternym u艣miechu, tytu艂em doktora powszechnie zaszczycany; i J贸zef Gieco艂d, ma艂y dzier偶awca z zapad艂ymi policzkami i zbiedzon膮 min膮, kt贸rego ma艂偶onka w stercz膮cym kwiatami kapeluszu i z d艂ugim ogonem u we艂nianej sukni z bryczki wysiadaj膮c wysoko ukaza艂a grub膮 nician膮 po艅czoch臋, a wnet potem papierosa zapali艂a i tak ju偶 z zapalonym papierosem, oczy mru偶膮c i na nikogo nie patrz膮c, wy偶szo艣膰 sw膮 w pe艂ni uczuwaj膮ca, przez ogr贸d do domu d膮偶y艂a.
Widocznym zreszt膮 by艂o, 偶e wszyscy tu zgromadzeni dbali wielce o to, aby odzienie ich by艂o weselu przystojne, ale 偶e pod tym wzgl臋dem nie kr臋powa艂a ich 偶adna wcale moda ani 偶aden despotycznie nakazuj膮cy zwyczaj. Na sukniach dziewcz膮t ukazywa艂y si臋 gdzieniegdzie szczup艂e draperie, niejak膮 pretensj臋 do elegancji roszcz膮ce, ale powszechnie by艂y to bardzo skromne sp贸dniczki i staniki kolorowymi paskami obj臋te, jesienne kwiaty w g艂adkich warkoczach, gdzieniegdzie z艂oto udaj膮cy pier艣cionek na palcu, a u szyi szpilka z b艂yszcz膮cym szkie艂kiem u w臋drownego przekupnia nabyta. M臋偶czy藕ni prawie r贸偶nobarwniejszy przedstawiali widok ni偶eli kobiety. Czarne tu偶urki miesza艂y si臋 tutaj z surdutami z bia艂ego p艂贸tna, obok szarych kurt samodzia艂owych ja艣nia艂y ubrania z kanarkowej dymki, w艣r贸d ciemnych, d艂ugich kapot, kt贸re nosili najstarsi, na kszta艂t r贸wno ociosanego krzaku zielenia艂 trawiasty surdut Starzy艅skiego; wszystkimi barwami 艣wiata iskrzy艂y si臋 na szyjach fantazyjnie zwi膮zane chustki i krawaty, a tylko u piersi 艣nie偶ne przody koszul i po kolana wysokie buty z wpuszczonymi w nie spodniami ujednostajnia艂y w cz臋艣ci ten lud ros艂y, ogorza艂y, jednostajnie tak偶e karki prosto, a g艂owy 艣mia艂o trzymaj膮cy.
By艂 to lud, ale lud, kt贸ry nigdy nie podpiera艂 strasznego gmachu przymusowej pracy ani twarzami w py艂 nie upada艂 pod piekieln膮 obelg膮 ch艂osty. By艂 to lud, ale lud, za kt贸rym w dalekiej przesz艂o艣ci ja艣nia艂o s艂o艅ce ludzkich praw i dostoje艅stw, a偶 dot膮d w dusze i na drogi 偶ycia k艂adn膮ce mu zblad艂e, lecz jeszcze nie zgas艂e promienie. By艂 to lud nami臋tnie, niepohamowanie, do wa艣ni zgry藕liwych, a偶 do wyst臋pku czasem chciwy tej ziemi, kt贸r膮 na kszta艂t kreta kopa艂 w cicho艣ci i nisko, ale lud z t膮 ziemi膮 jak z matk膮 spojony i wszystkie pulsy jej 偶ycia i los贸w we w艂asnych losach i 偶y艂ach czuj膮cy. By艂 to lud ogorza艂y, w obfitym pocie sk膮pany, z grub膮 sk贸r膮 na twarzach i r臋kach, ale z g艂adkimi i prostymi plecy, wielk膮 si艂膮 ramion i okiem, kt贸re, acz na ciasne widnokr臋gi, patrza艂o 艣mia艂o i bystro. Gdziekolwiek stan臋艂a ich wi臋ksza nieco gromada, tam zdawa膰 si臋 mog艂o, 偶e z ziemi wyrasta艂 las d臋b贸w. Gdziekolwiek 偶ywo i t艂umnie zagadali, tam, zda si臋, przylatywa艂y echa tej mowy, kt贸ra brzmia艂a w贸wczas, gdy Rej z Nag艂owic nad kuflem piwa i zrazem baraniej pieczeni go艣ci艂 w Czarnolesiu. Gdziekolwiek za艣mieli si臋, spomi臋dzy warg rumianych b艂yska艂y rz臋dy jak 艣nieg bia艂ych z臋b贸w; gdy zdj臋li czapki, ukazywali czo艂a od policzk贸w bielsze i czupryny p艂owe, z艂ociste, rudawe, czarne, lecz zawsze jak las obfite i z fantazj膮 maj膮c膮 poz贸r dumy odrzucone w g贸r臋.
Ale tak wygl膮dali tylko - m艂odzi. Starsi, niezbyt nawet starzy, ch贸d miewali powolny, mow臋 rozwa偶n膮, cho膰 cz臋sto obfit膮, 艣miech rzadki, oblicza zorane. Wida膰 by艂o, 偶e 偶ycie, jakie wiedli, bardzo pr臋dko ucisza艂o ich, gasi艂o, z twarzy im wywabia艂o rumie艅ce, a nogi obci膮偶a艂o niewidzialnymi brzemiony. Grubobrzucha posta膰 folwarcznika Korozy i apoplektyczna cera Starzy艅skiego stanowi艂y tu wyj膮tki. W zamian, chudo艣ci膮 cia艂a przy wysokim wzro艣cie i wyrazem cierpliwego zm臋czenia na twarzy, u kt贸rej wisia艂y d艂ugie, czarne w膮sy, uderza艂 Walenty Bohatyrowicz, siedmiorga dzieci ojciec, a w艂a艣ciciel dziesi臋ciomorgowego grunciku; za艣 drugi Bohatyrowicz, dla gorliwej pobo偶no艣ci swej Aposto艂em od dawna przezwany, wielkimi, ciemnymi szk艂ami os艂ania艂 zaognione i wp贸艂艣lepe oczy.
Podstarza艂e lub stare kobiety, tak samo jak r贸wie艣nicy ich m臋偶czy藕ni, najcz臋艣ciej chude, czasem drobne i delikatne, sterane mia艂y twarze i powoln膮, cho膰 czasem i wpadaj膮c膮 w zapalczywo艣膰 mow臋, a jedn膮 tylko posiada艂y cech臋; kt贸rej nie posiadali m臋偶czy藕ni: ceremonialno艣膰 obej艣cia si臋 i porusze艅. W suto wygarnirowanych kornetach lub nowo偶ytniejszych czepkach, cz臋sto nawet w prostych chustkach na g艂owach, w lu藕nych kaftanach i staro艣wieckich mantylach z szerokimi ko艂nierzami u szyi i r臋kami pomara艅czow膮 prawie barw膮 odbijaj膮cymi od 艣nie偶nych wygarnirowa艅 r臋kaw贸w, sk艂ada艂y one przed znajomymi uk艂adne dygi, wzajem sobie pierwsze艅stwa na 艣cie偶kach i we drzwiach ust臋powa艂y, na g贸rn膮 lub skromn膮 sadzi艂y si臋 mow臋.
W ca艂ym tym zebraniu na par臋 godzin przed po艂udniem uczu膰 si臋 da艂o niecierpliwe i troch臋 niespokojne oczekiwanie. Pa艅stwo m艂odzi i asysta weselna, jako to: dwaj swatowie, dwie swanie i sze艣膰 par dru偶b贸w, nie ukazywali si臋 wcale przyby艂ym go艣ciom, z kt贸rych bardzo nieliczni tylko wchodzili do domu, a prawie wszyscy przechadzali si臋 po ogrodzie i drodze albo siadali na d艂ugich 艂awach, tu i 贸wdzie ustawionych, na stosie desek pod stodo艂膮, na kamieniach, na niskich p艂otkach. Wiedziano dobrze, 偶e panna m艂oda ju偶 jest do 艣lubu ubran膮 i 偶e pora ju偶 by艂a wielka wyrusza膰 w drog臋 do ko艣cio艂a, lecz brakowa艂o jeszcze jednej z najwa偶niejszych os贸b asysty, mianowicie: pierwszego dru偶banta. We wszystkich siedz膮cych, stoj膮cych i przechadzaj膮cych si臋 gromadkach o tym tylko op贸藕niaj膮cym si臋, a tak wa偶nym go艣ciu by艂a mowa. Nie dziw, 偶e op贸藕nia艂 si臋: taki cz艂owiek! bogaty, przystojny i z t臋g膮 g艂ow膮, musia艂 przecie偶 fanaberi臋 jak膮艣 okaza膰 i nie dopu艣ci膰, aby go za pierwszego lepszego uwa偶ano. M臋偶czy藕ni m贸wili o tym, 偶e Kazimierz Ja艣mont najmniejszym urodzajem ze sto kop 偶yta i ze trzydzie艣ci pszenicy na polach swoich u偶yna, byd艂a mo偶e ze dwadzie艣cia sztuk posiada i pi臋kne kunie hoduje, a potem z zyskiem sprzedaje. Tote偶 dom sobie nowy niedawno zbudowa艂 i g艂o艣no przed wszystkimi o艣wiadcza, 偶e o偶eni膰 si臋 zamy艣la, bo mu ju偶 kawalerstwo nagrzewa膰 zacz臋艂o. Lat ma ze trzydzie艣ci dwa, posa偶nej, sobie upatruje. A jak偶e! On by mo偶e na to wesele i nie przyjecha艂 wcale, gdyby nie to, 偶e chce mu si臋 Domunt贸wnie z blisko艣ci w oczy popatrzy膰. Aktorka! Jedno do drugiego, pi臋kn膮 fortun臋 we dwoje ufunduj膮. Tylko 偶e u tego ta艅ca dwa ko艅ce. Podobno Domunt贸wna z kim innym ju偶 tak jak prawie jest zar臋czon膮. Pog艂osy o tym chodz膮, ale mo偶e nieprawdziwe. Podstarza艂e za艣 kobiety opowiada艂y sobie wzajem, jaki to bogacz ten Kazimierz Ja艣mont. Pracowa膰 - pracuje, bo nikomu ptaki same do gar艣ci nie lec膮, z p艂ugiem i kos膮 sam chodzi, ale dw贸ch parobk贸w trzyma, z艂otny zegarek ma, a kt贸rej艣 niedzieli Micha艂 Zaniewski za interesem do niego z rana przyszed艂szy w szlafroku go znalaz艂. W szlafroku sobie siedzia艂, fajk臋 pali艂 i herbat臋 pi艂 jak najpierwszy arystokrat. Ot jak! Czemu to inszym takie szcz臋艣cie nigdy nie za艣wieci? Ale wida膰 ju偶 Pan B贸g tak chce, 偶eby jednym by艂y gody, a drugim g艂ody; jednym m膮ka, a drugim mi臋kina!
Dziewcz臋ta w 艣cis艂膮 gromadk臋 zbite oczy sobie wy艣lepia艂y na drog臋 patrz膮c, a zajmuj膮cego kawalera wypatruj膮c. Jedna utrzymywa艂a, 偶e pan Kazimierz pewno od Jadwi艣ki dostanie dudka na ko艣ciele, bo ona ju偶 dawno sobie Jana Bohatyrowicza obra艂a i 偶eby tam nie wiadomo co, musi za niego wyj艣膰; druga twierdzi艂a, 偶e pan Ja艣mont Janka od Jadwi艣ki odsadzi, bo daleko, gdzie! mo偶e cztery razy bogatszy; inne chwali艂y bardzo oczekiwanego kawalera m贸wi膮c, 偶e 艣licznie ta艅czy i wierszami m贸wi. Delikatne, bladawe, zgrabne Siemaszczanki trzymaj膮c si臋 pod r臋ce wsun臋艂y si臋 w grono wysokich i barczystych Bohatyrowicz贸wien, Ja艣mont贸wien, Zaniewszczanek i Starzy艅skich, a 偶e tu obce by艂y i nikogo prawie nie zna艂y, nie艣mia艂o i cichutko zapytywa膰 zacz臋艂y, czy pierwszy dru偶bant oracj臋 powie, bo je偶eli taki bogaty, to mo偶e te偶 dumny i oracji powiedzie膰 nie zechce. Jedna ze Starzy艅skich i dwie Zaniewszczanki od razu m贸wi膰 zacz臋艂y, 偶e to ju偶 od tego zale偶e膰 b臋dzie, czy mu si臋 pierwsza dru偶ka upodoba, bo je偶eli nie upodoba si臋, to mo偶e zagrymasi i oracji nie powie, a je偶eli ju偶 powie, to bardzo pi臋kn膮, bo jego m贸wienie zupe艂nie jak woda bieg膮ca, takie p艂ynne, a do tego i wierszami przyozdabiane. Jak topola wysmuk艂a, kruczow艂osa Osipowicz贸wna nie wiedzia艂a wcale, kto b臋dzie pierwsz膮 dru偶k膮 Al偶usi, ale Bohatyrowicz贸wny wiedzia艂y bardzo dobrze, 偶e b臋dzie ni膮 panna Justyna Orzelska z Korczyna, pana Korczy艅skiego krewna, i m贸wi膮c o tym u艣miecha艂y si臋 do siebie w spos贸b tak znacz膮cy, 偶e to uwag臋 wszystkich zwraca艂o.
Wtem zielon膮 uliczk膮 od bramy ku domowi wiod膮c膮 co艣 r膮czego, gromkiego, 艣wietnego zaturkota艂o, zaparska艂o, przegalopowa艂o i pod gankiem domu stan臋艂o. Pierwszy dru偶bant przyjecha艂. Przyjecha艂 bryczk膮 i jednym koniem, ale jak膮 bryczk膮 i jakim koniem! Pierwsza 艣wieci艂a nowiutkimi okuciami i najpi臋kniejsz膮 majow膮 barw膮; drugi, czarny ogier (weselnicy pomi臋dzy sob膮 szeptali, 偶e ze trzysta rubli mo偶na by by艂o za niego zap艂aci膰 i 偶e pochodzi艂 z w艂asnego chowu w艂a艣ciciela), kark mia艂 wygi臋ty i szer艣膰 aksamitn膮. Prawie galopem jad膮c - bo sam zapewne czu艂, 偶e si臋 sp贸藕ni艂 - Kazimierz Ja艣mont w jednym r臋ku, bia艂膮 r臋kawiczk膮 oci膮gni臋tym, trzyma艂 rzemienne lejce, drug膮 nieustannie zdejmowa艂 z g艂owy granatow膮 czapeczk臋, tym sposobem wszystkich znajomych witaj膮c, a gdy to czyni艂, opr贸cz oku膰 bryczki i aksamitnej szer艣ci konia, b艂yska艂y jeszcze pod s艂o艅cem jego z艂ociste, k臋dzierzawe, w ty艂 od szerokiego czo艂a odrzucone w艂osy. Jednemu z m艂odszych syn贸w Fabiana wodze odda艂, a sam do wn臋trza domu wpad艂, gdzie kilka minut ledwie zabawi艂, po czym znowu na ganek wpadaj膮c gromko zawo艂a艂:
- Muzyka!
Na ten okrzyk z t艂umu wypadli trzej m艂odzi, szeroko naok贸艂 znani bracia Zaniewscy, kt贸rzy sztuk臋 muzyczn膮 gorliwie uprawiaj膮c na weselach s膮siedzkich bezinteresownie i tylko dla w艂asnego ukontentowania a grzecznego s膮siadom us艂u偶enia do ta艅ca grywali. Od paru ju偶 godzin o 艣cian臋 domu sta艂y oparte dwoje skrzypiec i basetla. Amatorowie - muzykanci porwali je i z nimi do domu wbiegli. Ku domowi te偶 pocisn臋li si臋 weselniki wszystkie, jedni do wn臋trza jego wchodz膮c, inni otwarte drzwi i okna t艂umnie obst臋puj膮c.
艢wietlica Fabiana r贸wnie obszern膮 by艂a jak u Anzelma i Jana, z mniej tylko g艂adko otynkowanymi 艣cianami i starsz膮 pod艂og膮. Zwyk艂ego jej umeblowania nie by艂o dzi艣 ani 艣ladu, lecz ka偶dy m贸g艂 si臋 domy艣le膰, 偶e 艂贸偶ka z wysokimi po艣cielami, komody i skrzynie wyniesionymi zosta艂y dla uczynienia z niej sali jadalnej. Pod trzema 艣cianami sta艂y tam teraz trzy d艂ugie sto艂y z desek napr臋dce zbite, bia艂ym p艂贸tnem ponakrywane, dobrze ju偶 napocz臋tymi pieczeniami, pierogami i serami zastawione, a zydlami i sto艂kami otoczone. Pomi臋dzy sto艂ami, w g艂臋bi do艣膰 ciasnej przestrzeni, stali rodzice panny m艂odej i rodzice pana m艂odego, dwie swanie i dwaj swatowie. El偶usia, w sukni z bia艂ego mu艣linu i z kawa艂kiem tiulu, kt贸ry jej od w艂os贸w a偶 do ziemi spada艂, u boku swego mia艂a narzeczonego, kt贸rego szyj臋 obwi膮zano bia艂ym krawatem, tak szerokim i twardym, 偶e najl偶ejszego ni膮 poruszenia uczyni膰 mu by艂o nie podobna. Dalej plecami do drzwi sta艂o sze艣膰 par dru偶b贸w: Kazimierz Ja艣mont z Justyn膮, Witold Korczy艅ski z Antolk膮 Ja艣mont贸wn膮, Jan Bohatyrowicz z Marylk膮 Zaniewszczank膮, Adam Zaniewski ze Stefk膮 Obuchowicz贸wn膮, W艂adys艂aw Osipowicz z Cecylk膮 Staniewsk膮 i Micha艂 Bohatyrowicz z Albert膮 Starzy艅sk膮. U drzwi, przy 艣cianie, stan臋艂a muzyka. Przez otwarte okna promienie bladego s艂o艅ca obficie lej膮c si臋 do 艣wietlicy pada艂y na rozstawione po sto艂ach i napocz臋te pierogi, pieczenie i sery, na rydzowat膮 i uroczysty wyraz maj膮c膮 twarz Fabiana, na 艣nie偶ny i krochmalnymi garnirunkami stercz膮cy kornet Fabianowej, na trawiasty surdut swata Starzy艅skiego, na 偶贸艂t膮 twarz i wyfiokowan膮 g艂ow臋 swani Gieco艂dowej, na zadarty i od p艂aczu zaczerwieniony nosek panny m艂odej, na czarne i bia艂e surduty dru偶b贸w i bia艂e, b艂臋kitne, r贸偶owe suknie dru偶ek. Mur takich samych surdut贸w i sukien za otwartymi drzwiami 艣wietlicy zaleg艂 sie艅 domu; nieruchomo艣膰 wszystkich by艂a zupe艂n膮, a cisza sta艂a si臋 tak wielk膮, 偶e 艣r贸d niej s艂ycha膰 tylko by艂o, niby podmuchy wielkiego miecha, w jeden odg艂os zlewaj膮ce si臋, ci臋偶kie w 艣cisku oddechy obecnych.
Wtem swania Gieco艂dowa, ze szczytu swej wysokiej i cienkiej figury z dum膮 dzier偶awczyni na wszystkich patrz膮ca, rzuci艂a na ziemi臋 niedopalony papieros i zdepta艂a go wielk膮 stop膮 w prunelowy bucik ubran膮. To nag艂e przerwanie ulubionej zna膰, lecz z uroczysto艣ci膮 momentu niezgodnej przyjemno艣ci nast膮pi艂o wskutek ruchu przez pierwszego dru偶banta uczynionego. Nikt z obecnych g艂o艣no nie przyzna艂by si臋 do tego, ale wszyscy z niepokojem oczekiwali, czy wypowie on oracj臋 albo jej nie wypowie, jak to zdarzy艂o mu si臋 par臋 razy, gdy zagrymasi艂 i wypowiedzie膰 jej nie chcia艂 dla tej przyczyny, 偶e mu si臋 pierwsza dru偶ka nie upodoba艂a. Jednak przed kilku minutami, kiedy Fabian wzgl臋dem nie znaj膮cej si臋 dot膮d pary dokona艂 uroczystego aktu rekomendacji, wiele os贸b spostrzeg艂o, 偶e na Justyn臋 bystro popatrzywszy podan膮 mu przez ni膮 r臋k臋 z niskim uk艂onem i w same koniuszki palc贸w poca艂owa艂. Nikt nigdy nie widzia艂, aby komukolwiek w ten spos贸b si臋 k艂ania艂. Potem za艣 do towarzyszy dru偶bant贸w odwracaj膮c si臋 palcami pstrykn膮艂 i, jak m贸g艂 najciszej, zaszepta艂:
- Szyk panna! Zdaje si臋, spojrzawszy, mi贸d do g臋by kapie!
Jan sp艂on膮艂 ca艂y i, jak zwykle, gdy by艂 wzruszonym, w g贸r臋 spojrza艂; inni w znak potwierdzenia z cicha cmokn臋li, g艂owami kiwaj膮c. Jeden tylko W艂adys艂aw Osipowicz, kt贸remu czarne w艂osy jak krucze skrzyd艂a unosi艂y si臋 nad g艂ow膮, do b艂臋kitnookiej Cecylki, kt贸rej by艂 aspirantem, szepn膮艂:
- Nic ja osobliwego w tej pannie postrzec nie mog臋!
Wi臋c upodoba艂a si臋! Teraz Kazimierz Ja艣mont uczyni艂 poruszenie, kt贸re go ze zbitej w 艣cisk kampanii nieco wyosobni艂o, stan膮艂 naprzeciw pa艅stwa m艂odych, tu偶 obok umieszczonej na stole, wi膮zkami mirtu pi臋trz膮cej si臋 tacy, r臋k臋 w bia艂ej r臋kawiczce po z艂ocistej czuprynie przeci膮gn膮艂 i g艂osem tak dono艣nym, 偶e go za oknami i a偶 w ogrodzie s艂ycha膰 by艂o, m贸wi膰 zacz膮艂:
- Oto jest wianek uwity nie z pere艂 ani z diament贸w, ale z zielonej mirty, znak panie艅ski, oku ludzkiemu przypodobuj膮cy si臋, a tobie, panno m艂oda, w dniu dzisiejszym chwalebn膮 ozdob膮 by膰 maj膮cy...
M贸wi膮c to wskazywa艂 na tac臋 nape艂nion膮 mirtem teraz wzi膮艂 z niej ma艂y mirtowy wianek i delikatnie go w wyci膮gni臋tym ku pa艅stwu m艂odym r臋ku trzymaj膮c ci膮gn膮艂 dalej, a coraz dobitniej i g艂o艣niej:
- Teraz bierz sobie na uwag臋, przenajdostojniejsza paro, ie kilka moich my艣li, kt贸re w nast臋puj膮cej zawr膮 si臋 formie. Wszak widzisz, panno m艂oda, 偶e ju偶 ostatni przyszed艂 termin, w kt贸rym ten wieniec, przed oczy twoje reprezentowany, nosi膰 b臋dziesz, bo od dzisiejszego dnia on zniknie i nie powr贸ci wi臋cej na twoj膮 g艂ow臋.
Tu El偶usia zacz臋艂a z cicha chlipa膰 i z wielk膮 trudno艣ci膮 z kieszeni 艣lubnej sukni wydobywa膰 chustk臋 do nosa. Ale dru偶bant z oczami w ni膮 wlepionymi nieprzerwanie ci膮gn膮艂:
- Ach! pi臋kny to jest laur by膰 panienk膮 i jak偶e go nie 偶a艂owa膰! Trzeba go obla膰 rzewnymi 艂zami, bo jakie偶 by to by艂o serce tej pi臋knej panny, gdyby w dniu dzisiejszym nie p艂aka艂a? Ale ja tak powiadam, 偶e nic nie ma na 艣wiecie przyrodniejszego nad stan ma艂偶e艅ski i 偶e B贸g, kt贸ry utworzy艂 niebo, ziemi臋 i z艂otne gwiazdy, dla szcz臋艣liwo艣ci ludzkiej i ten stan ustanowi艂. Nie ma tu przyczyny sm臋ci膰 si臋 i biedowa膰. Bo ty, panno m艂oda, cho膰 pozbywasz si臋 piastowania matki i ojca, ale nabywasz przyjaciela wiernego na wiek wiek贸w, a偶 do ko艅ca. A ty, panie m艂ody, to we藕 na uwag臋, 偶e B贸g s艂o艅cem, a m膮偶 dobr膮 偶on膮 艣wiat sobie weseli. Gdy tedy ju偶 nadszed艂 ten dzie艅 weselny, od ca艂ej zgromadzonej asysty i wszystkich tu znajduj膮cych si臋 pa艅stwa krewnych, przyjaci贸艂 i znajomych, tobie, najdostojniejsza paro, jako wasz pierwszy i najstarszy dru偶bant, najlepsze 偶yczenia wypowiadam...
Tu g艂os nieco zawiesi艂, a w 艣cisku ju偶 nawet g艂o艣nych oddech贸w s艂ycha膰 nie by艂o, z takim wyt臋偶eniem oczekiwali wszyscy dalszych s艂贸w dru偶banta, kt贸re te偶 dobitniejsze jeszcze i uroczystsze ni偶 przedtem wkr贸tce zabrzmia艂y:
- Niechaj wam 偶ycia dzionek wije si臋 jako wianek, w kt贸rym jasny kwiat z ciemnym si臋 przemienia, ale wszystkie rozkosz czuj膮, bo si臋 wzajem obejmuj膮. Troski po szcz臋艣ciu i szcz臋艣cie po troskach znosi膰 b臋dziecie w spokojno艣ci, jedno od drugiego czerpi膮c pocieszenie w przyja藕ni i mi艂o艣ci. Cieszcie si臋, 偶e dnia dzisiejszego w ko艣ciele 艣wi臋tym z艂膮czy si臋 para, a przez m臋偶czyzn臋 i kobiet臋 wzajemnie sobie b臋dzie dana wiara. Oto ju偶 grzmi muzyka...
Tu istotnie dwoje skrzypiec i basetla zagrzmia艂y czym艣 troch臋 do hucznego marsza, a troch臋 do zawiesistego mazura podobnym. T臋 huczn膮 muzyk臋 g艂osem przenosz膮c i tac臋 mirtem nape艂nion膮 w obie r臋ce ujmuj膮c pierwszy dru偶bant ko艅czy艂:
- Czas do ko艣cio艂a po si贸dmy sakrament 艣wi臋ty jecha膰, a wprz贸dy do kolan rodzicielskich po ojcowskie i macierzy艅skie b艂ogos艂awie艅stwo upa艣膰. Prosz臋 tedy, panno dru偶ko, niezmarszczonym czo艂em, weso艂ym okiem i 艂askaw膮 r臋k膮 te mirty przyj膮膰 i dru偶buj膮cym na znak dnia weselnego rozda膰...
Z niskim uk艂onem tac臋 z mirtem Justynie podawa艂, ona w zamian po艂o偶y艂a na niej cienk膮, bia艂膮 chustk臋, z pi臋knie wyhaftowanymi jego cyframi. Ca艂a twarz, wielka, r贸偶owa, piegowata, z szerokim czo艂em i zawiesistym w膮sem, zap艂on臋艂a mu zadowoleniem i dum膮.
- Gdybym z艂otny i bryliantowy dar otrzyma艂, tak ukontentowanym bym nie by艂, jak jestem z tej pami膮tki r膮czkami pani przygotowanej - wym贸wi艂 z niskim uk艂onem, lecz w tej偶e chwili uczu艂 si臋 pochwyconym w czyje艣 ramiona. By艂 to Witold, drugi po nim dru偶bant, kt贸ry nagle i ogni艣cie w oba policzki go poca艂owa艂.
- Przepraszam... - m贸wi艂 - mo偶e pan b臋dzie si臋 gniewa艂, 偶e przy takiej ma艂ej znajomo艣ci, tak poufale... ale 艣licznie pan t臋 oracj臋 powiedzia艂e艣... Czy pan j膮 sam u艂o偶y艂e艣, czy te偶...
- Cz臋艣ciowo! cz臋艣ciowo... - r臋ce nowego przyjaciela w szerokich d艂oniach tak mocno 艣ciskaj膮c, 偶e a偶 bia艂a r臋kawiczka z chrz臋stem p臋k艂a, odpowiada膰 zacz膮艂, ale muzyka nagle umilk艂a i po 艣wietlicy rozchodzi膰 si臋 zacz膮艂 do niepoznania zmieniony g艂os Fabiana. El偶usia jak d艂uga do n贸g mu by艂a run臋艂a, a pan m艂ody ze stukiem na kolana upad艂, lecz z powodu twardego i szerokiego krawata g艂owy pochyli膰 nie mog膮c poz贸r kl臋cz膮cego ko艂ka zachowywa艂. Fabian za艣, chocia偶 go zwyczaj do wypowiadania oracji koniecznie nie zobowi膮zywa艂, przez wzruszenie zmienionym czy te偶 umy艣lnie przybranym, bardzo cienkim g艂osem przemawia艂:
- Dziady i przeddziady nasze na tym samym miejscu gody ma艂偶e艅skie wyprawowali, gdzie i ja twoje, moja c贸rko, dnia dzisiejszego wyprawuj臋. Masz wiedzie膰, 偶e nie powinna艣 by膰 swarna, marnotrawna, j臋zyczna ani r臋ce za pas zak艂ada膰 albo, bro艅 Bo偶e, ba艂amutniom i pustotom 偶ycie swoje po艣wi臋ca膰, ale przyjacielowi swemu dozgonnemu we wszystkim pomocna, zgodna i uleg艂a...
W tym miejscu przemowy El偶usia, pomimo 偶e twarz przy samej ziemi prawie trzyma艂a i chustk膮 wyciera艂a oczy, po艂臋 surduta narzeczonego mocno poci膮gn臋艂a i szepn臋艂a:
- Prosz臋 nachyli膰 si臋! Czy to pi臋knie przy b艂ogos艂awie艅stwie ojcowskim z nosem do g贸ry stercze膰?
Jak na komend臋 Franu艣 nagle i energicznie zgni贸t艂 brod膮 obr臋cz krawata i czo艂o ku ziemi pochyli艂. Fabian w艂a艣nie ku niemu mow臋 zwraca艂:
- A tobie, m贸j zi臋ciu, ojcowskim s艂owem i sercem zapowiadam, aby艣 towarzyszk臋, kt贸r膮 ci daj臋, szanowa艂 i we wszystkim jej by艂 pomocny, zgodny, nieofukliwy, nie grubian, ale...
Tu pomimo za艂zawionych oczu szorstka k臋pa w膮s贸w poruszy艂a mu si臋 jakby do u艣miechu.
- Ale tak samo i lejc贸w zbytnio 偶once nie popuszczaj, a to pami臋taj sobie, 偶e z艂y gospodarz najpi臋kniejsze dziedzictwo niedozorem zmarnuje, a dbaj膮cy i umiej臋tny z lada czego uczyni co dobrego. To wam, moje dzieci, ostatnim ojcowskim s艂owem i z gruntu serca powiedziawszy Boga Wszechmog膮cego o b艂ogos艂awie艅stwo i zes艂anie na was... wszystkich... 艂ask... i... po... pomy艣lno艣ci...
Teraz ju偶 rozp艂aka艂 si臋 tak, 偶e ko艅ca s艂贸w. jego nikt dos艂ysze膰 nie m贸g艂, i z kolei b艂ogos艂awi膮cy m艂od膮 par臋 rodzice pana m艂odego p艂akali, i swania Starzy艅ska rozp艂aka艂a si臋, a swania Gieco艂dowa gardz膮c tkliwo艣ci膮 t艂um贸w powiekami pr臋dko mruga艂a, aby spod nich 艂zy nie wypu艣ci膰, panna m艂oda a za ni膮 i pan m艂ody prawie ju偶 rycze膰 zacz臋li, wtem za oknem, w mozaice mn贸stwa z zewn膮trz nape艂niaj膮cych je twarzy, ukaza艂a si臋 z偶贸艂k艂a, chuda twarz z ogromnymi, ciemnymi okularami i Bohatyrowicz Aposto艂 ramiona wznosz膮c 偶a艂o艣liwym g艂osem zawo艂a艂:
- Przyobiecane jest kr贸lestwo niebieskie cz艂owiekowi, kt贸ry synowi swemu albo c贸rce swojej ma艂偶e艅skie gody wyprawi艂!
S艂owa te by艂y kropl膮 przepe艂niaj膮c膮 czar臋 wzruszenia obecnych, kt贸rych ogromna ju偶 wi臋kszo艣膰 wybuchn臋艂a p艂aczem, a przy tym i ca艂owa膰 si臋 pomi臋dzy sob膮 zacz臋艂a. P艂acz膮c obejmowali si臋 i ca艂owali rodzice panny m艂odej i rodzice pana m艂odego, swatowie i swanie, dru偶ki i dru偶bantowie, a w 艣wietlicy, za oknami, za drzwiami, przez kilka minut nic wi臋cej s艂ycha膰 nie by艂o, jak tylko szlochania, ca艂usy, a w艣r贸d szlocha艅 i ca艂us贸w zaczynane, urywane, niedoko艅czone powinszowania, podzi臋kowania, b艂ogos艂awie艅stwa i 偶yczenia. Dru偶ki p艂acz膮c i razem 艣miej膮c si臋, ca艂uj膮c i winszuj膮c kr臋ci艂y si臋 艣r贸d obecnych i wszystkim wi膮zki mirtu do sukien przypina艂y, a pierwszy Kazimierz Ja艣mont w tym powszechnym zamieszaniu i wezbraniu uczu膰 porz膮dek czyni膰 zacz膮艂. Kilka razy po wzburzonym mrowisku okiem wiod膮c szerokimi barami niecierpliwie poruszy艂, kilka razy palcami pstrykn膮艂, usta otworzy艂 i zamkn膮艂, a偶 na koniec czupryn膮 jak grzyw膮 wstrz膮sn膮wszy wyprostowa艂 si臋 jak struna i grzmotowym g艂osem krzykn膮艂:
- Jazda!
A potem, niby wieloryb wody, piersi膮 i bokami t艂um pr膮c, a g艂osem pszczolne jego brz臋czenie przenosz膮c, wo艂a艂 ci膮gle:
- Jazda, pa艅stwo! Jaz-da! jaz-da! jaz-da!
Wi臋cej ni偶eli po艂owa obecnych pocisn臋艂a si臋 ku zaprz臋偶onym bryczkom i osiod艂anym koniom, ale pierwszy dru偶bant przed t膮 艣ci艣liw膮 fal膮 z rozpostartymi ramionami stan膮艂, piersi膮 w艂asn膮 jej nawa艂 wstrzymuj膮c i wo艂aj膮c:
- Wolniej, pa艅stwo! wol-niej! Po porz膮dku! po porz膮dku!
I potem d艂ugo w t艂umie g艂贸w, twarzy, surdut贸w, sukien, roj膮cym si臋 doko艂a bryczek i koni, przesuwa艂a si臋 nieustannie jego granatowa czapka, wierzch tylko k臋dzierzawej czupryny przys艂aniaj膮ca, a g艂os nakazuj膮cy, dyktatorski wo艂a艂 i dyrygowa艂, rozlega艂 si臋 w urywanych i po wielokro膰 powtarzanych wykrzykach:
- Prosz臋 siada膰! Niechaj偶e pa艅stwo siadaj膮! Panna m艂oda ze swoj膮 swani膮! Pan m艂ody ze swoim swatem! Druga swania i drugi swat razem! Pierwsza panna dru偶ka! Gdzie pierwsza panna dru偶ka? Prosz臋 za mn膮! 艣licznie prosz臋! Druga panna dru偶ka z drugim panem dru偶bantem. Trzecia panna dru偶ka z trzecim panem dru偶bantem... Muzyka! hej! s艂yszycie tam, muzykusy! Zaniewscy, hej! siada膰 na t臋 bryczk臋... tam... za asyst膮!...
I tak dalej, i tak dalej, przez dobry kwadrans, a偶 na koniec wszystko razem gruchn臋艂o, zagrzmia艂o, zat臋tnia艂o, wybuchn臋艂o muzyk膮, 艣miechem, krzykami, parskaniem koni i z g臋stego tumanu kurzawy, kt贸ry wzbi艂 si臋 nad Fabianow膮 zagrod膮, wytoczy艂o si臋 na g艂adki, sp艂owia艂y kobierzec u艣cielaj膮cy szerokie pole, pod bladoz艂ote s艂o艅ce, w przejrzyste jak kryszta艂 powietrze.
W zagrodzie Fabiana przecie偶 nie zapanowa艂a zupe艂na cisza Przynajmniej po艂owa zebranego towarzystwa pozosta艂a tu i raczy艂a si臋 偶ywno艣ci膮 rozstawion膮 na sto艂ach, przy kt贸rych potem, a偶 do zachodu s艂o艅ca, coraz zmieniali si臋 biesiadnicy. Do roso艂贸w, pieczeni, kie艂bas, nale艣nik贸w, makaron贸w, przeplatanych umiarkowanie popijanym miodem i piwem, zasiadano, dla ciasnoty miejsca, partiami z pary dziesi膮tk贸w os贸b sk艂adanymi. Gdy jedni w 艣wietlicy zajadali, inni, czekaj膮c na kolej swoj膮 lub j膮 odbywszy, w ogrodzie i na drodze przechadzali si臋, zalecali, gwarzyli.
Fabian 艣wietlicy nie opuszcza艂 ugaszczaj膮c i zabawiaj膮c go艣ci tak gorliwie, 偶e a偶 oblewa艂 si臋 potem rz臋sistym, kt贸ry co chwil臋 chustk膮 z oblicza, z 艂ysiny i z karku ociera艂. Jednak pomimo go艣cinno艣ci i zwyk艂ej m贸wno艣ci ka偶dy m贸g艂 pozna膰, 偶e potajemnie dr臋czy艂 go dolegliwy frasunek. Mniej ni偶 zazwyczaj prawi艂 facecji i przys艂贸w, cz臋sto obfit膮 mow臋 w po艂owie przerywa艂 i zamy艣la艂 si臋 czo艂o marszcz膮c, a k臋pk臋 w膮s贸w naprz贸d wysuwaj膮c. Taki偶 sam frasunek, pomimo zreszt膮 szczerego oddawania si臋 przyjemno艣ciom odpoczynku i zabawy, pomimo powolnego wychylania niedu偶ych czarek miodu i piwa, znacznym by艂 i na innych Bohatyrowiczach, starszych zw艂aszcza gospodarzach i ojcach rodzin. Ci i owi z cicha albo te偶 g艂o艣no i z rozmachem opowiadali znajomym z innych okolic przyby艂ym o procesie z panem Korczy艅skim przegranym i o ci臋偶kim z tej przyczyny strapieniu; niekt贸rzy ponuro pomrukiwali, 偶e po tym weselu wpr臋dce gorzko si臋 przyjdzie zasm臋ci膰 lub te偶 偶e to wesele pr臋dko si臋 w p艂acz zamieni, gdy twardy i nieub艂agliwy s膮siad na karkach im z egzekucj膮 si臋dzie, a kiedy najszumniejsi i najweselsi z biesiadnik贸w Fabianowi winszowali, 偶e takie chwalebne gody ma艂偶e艅skie c贸rze swej wyprawia艂, on r臋kami zatrz膮s艂 i z wybuchaj膮c膮 ju偶 alteracj膮 trosk臋 sw膮 wygada艂.
- Jezu ukrzy偶owany! - ramiona rozstawiaj膮c wo艂a艂. - 呕ebym ja by艂 lepiej nagle zgin膮艂, ni偶eli takiego zniszczenia i wstydu, jaki mnie wpr臋dce spotka, doczeka艂! Wesele! wesele! Pewno, 偶e wesele, i to c贸rki, ot, tak samo jednej, jak ta jedna g艂owa na karku! Ale co z tego! Trzy dni wesela, a do 艣mierci smutku! 呕eby mnie ziemia poch艂on臋艂a, nim koniec tego wesela nast膮pi, daj Bo偶e!
Inni strapionych s膮siad贸w pociesza膰 usi艂owali.
- Nie b贸jcie si臋! Wi臋cej B贸g ma, ni偶 rozda艂! - krzycza艂 Starzy艅ski.
Bohatyrowicz Aposto艂 ciemne okulary ku sufitowi zwracaj膮c skruszonym g艂osem prawi艂:
- Czasowe to straty, marno艣ci tego 艣wiata, doczesno艣膰... znikomo艣膰...
A powa偶ny, niem艂ody Strza艂kowski, w d艂ugim surducie z samodzia艂u do siermi臋gi podobnym i z my艣l膮cymi oczami 艣r贸d steranej twarzy, perswadowa艂:
- C贸偶 robi膰? Trapi膰 si臋 nie nale偶y, bo 偶eby i najwi臋ksze trapienie si臋, nic nie pomo偶e. Pan Korczy艅ski twardy jest i dla biednych ludzi nieub艂agliwy, ani s艂owa... i my jego znamy... ho! ho! dobrze na swoich sk贸rach poznali... Ale, s艂ysz臋, syna ludzkiego on ma, wilkiem na ludzi nie patrz膮cego. Mo偶e on po艣rednikiem mi臋dzy ojcem a s膮siadami zostanie...
- Pewno! a jak偶e! To ju偶 i ja sam sobie my艣la艂em! - zwolna potwierdzi艂 Walenty Bohatyrowicz.
- Ju偶 nam pewno potrzeba udania si臋 do niego wypadnie - m贸wili inni. - Ju偶 inaczej nie b臋dzie, tylko 偶e jego na jednacza pomi臋dzy nami a panem Korczy艅skim poprosim.
Fabian przeciw temu zamiarowi burzy艂 si臋 i buntowa艂. On nikogo prosi膰 o nic nie b臋dzie, ostatni膮 krow臋 sprzeda, a jak 艁azarz u bogaczowego progu nie legnie. Ale zakrzyczeli go inni.
- Co masz czupryn臋 je偶y膰, kiedy niemocen jeste艣! - wo艂ali. - Tanio tobie przychodzi teraz gro藕no stawa膰, a drogo by艂o do procesu tego s膮siad贸w nie namawia膰 albo lepszego i poczciwszego adwokata nale藕膰. Sam wszystkich na rze藕 wyda艂, a teraz od jedynego ratunku ubiega...
Fabiana wym贸wki te nade wszystko ju偶 miesza艂y i gryz艂y.
- Ja siebie winnym nie s膮dz臋! - t艂umaczy艂 si臋 na wp贸艂 z gniewem, na wp贸艂 z p艂aczem - nikt z艂ego nie chce. Zamy艣la艂em jak najlepiej dla powszechno艣ci naszej uczyni膰 i panu Korczy艅skiemu wszystko pom艣ci膰. A 偶e przez z艂ego cz艂owieka oszukany zosta艂em, czy dlatego ju偶 na w膮skie paski mam by膰 pokrajany!
- Albo to m艂ody pan Korczy艅ski no偶em po ciele ci pojedzie? - pokrzykiwali s膮siedzi. - Przed nim i upokorzy膰 si臋 nie wstyd, bo on biedzie w oczy nie pluje, ludziom 偶yczliwy jest i ludzkiej przyja藕ni te偶 szukaj膮cy...
- B贸g mi臋 ubij na ciele i duszy - za g艂ow臋 chwytaj膮c si臋 wyrzeka艂 Fabian - je偶eli spodziewa艂em si臋, 偶e taki los na mnie padnie i 偶e na staro艣膰 przemieni臋 si臋 w Joba o zmi艂owanie prosz膮cego...
A Aposto艂 suche ramiona w grubych r臋kawach kapoty ku sufitowi wznosz膮c 偶a艂o艣liwie upomina艂:
- Nie b臋d膮 synowie pokutowa膰 i mrze膰 za ojc贸w, ale ka偶dy w swoim grzechu i w swojej pokucie umrze!
Tak nie po weselnemu troch臋 starsi w 艣wietlicy gwarzyli, ale m艂odzie偶y nape艂niaj膮cej ogr贸d i drog臋 nie do strapie艅 i sm臋tnych rozmy艣la艅 dzi艣 by艂o. Wiecz贸r zbli偶a艂 si臋, nadchodzi艂a pora rozpoczynania ta艅c贸w, a naprawd臋 ju偶 nawet i nadesz艂a, bo rze藕wy ch艂odek wieczoru muska膰 zaczyna艂 twarze rozgorza艂e od jedzenia, rozm贸w i chichot贸w, ale zwleka艂o si臋 to jako艣 dla przyczyn r贸偶nych. Naprz贸d, pa艅stwo m艂odzi z asyst膮 d艂ugo za obiadem przesiedzieli, bo u pocz膮tku jego swat Starzy艅ski wda艂 si臋 by艂 w d艂ug膮 oracj臋, co s艂贸w kilka, niby grzmotem, 艣miechem przerywan膮, a u ko艅ca Aposto艂 wypowiada艂 bardzo buduj膮ce i nabo偶ne modlitwy i upomnienia; potem muzykant贸w zawo艂ano do sto艂u; a teraz, kiedy i muzykanci ju偶 podjedli, pierwszy dru偶bant znowu, niezadowolony widocznie i kwa艣ny, po drodze przechadza艂 si臋 lub po艣r贸d niej stawa艂, ci膮gle jakby kogo艣 oczekuj膮c i wypatruj膮c, a z nikim opr贸cz Domunt贸w prawie i m贸wi膰 nie chc膮c. Z Domuntami wida膰 i dawniej zna艂 si臋, ale teraz to ju偶 przyja藕艅 z nimi zawiera艂 i przed nowymi przyjaci贸艂mi popisywa艂 si臋 te偶 widocznie, bo i swego czarnego 藕rebca, ze stajni go wyprowadziwszy, ze wszystkich stron im prezentowa艂, i z艂oty zegarek co kilka minut z kieszeni kamizelki wyjmuj膮c, niby kt贸ra godzina patrza艂, i na koniec nog臋 w b艂yszcz膮cym bucie daleko naprz贸d wysun膮wszy podj臋tym z ziemi drewienkiem pocz膮艂 w z臋bach d艂uba膰, zupe艂nie tak jak najpierwsze arystokraty po jedzeniu czyni膰 s膮 zwykli. Jakkolwiek wzrost mia艂 dobry i niesk膮po mierzone bary, przy ogromnych Domuntach prawie ma艂ym wygl膮da艂 przenosz膮c ich w zamian o wiele 艣mia艂o艣ci膮 i elegancj膮. Przy艂膮czy艂o si臋 ku nim wkr贸tce kilku boja藕ni nie znaj膮cych Obuchowicz贸w, podszed艂 w swym kanarkowym ubraniu i z r臋k膮 na k艂臋bie opart膮 Micha艂 Bohatyrowicz, z w膮sami w g贸r臋 zbli偶yli si臋 艁ozowiccy, a z nimi razem stan膮艂 Staniewski o wysokim czole, i tak mo偶e we dwunastu utworzyli po艣r贸d drogi wyborow膮 niby gromad臋, odg艂osami 偶ywej rozmowy w ciche powietrze bij膮c膮.
Za nimi, tu偶 przy drodze, synowie Fabiana: rudawy i chmurny Adam, rudy, pleczysty i wiecznie 艣miej膮cy si臋 Julek, 艣r贸d t艂oku innej m艂odzie偶y m臋skiej i dziewcz膮t na o艣cie偶 i szeroko otwierali sal臋 do ta艅ca. Mie艣ci艂a si臋 ona w stoj膮cym tu偶 przy drodze u kra艅ca ogrodu gumnie. Stukn臋艂y, skrzypn臋艂y, na o艣cie偶 rozwar艂y si臋 wrota gumna, z ciemnej g艂臋bi jego wybuchn臋艂a na ogr贸d i drog臋 mocna wo艅 nape艂niaj膮cego zasieki zbo偶a. Na grube s艂upy rozdzielaj膮ce zasieki z tokiem do m艂贸cki przeznaczonym m艂odsi synowie Fabiana wdrapywali si臋 jak wiewi贸rki zawieszaj膮c na nich dobrze oszklone i 艣ci艣le zamkni臋te latarnie. W g艂臋bi toku zasiedli muzykanci, instrument贸w swych z przeci膮g艂ymi piskami i huczeniami pr贸buj膮cy; z boku pomi臋dzy s艂upami w膮skie 艂awki obsiadywa膰 zacz臋艂y podstarza艂e kobiety; 艣rodkiem przechadza艂y si臋 pod r臋ce si臋 trzymaj膮c drobne i nie艣mia艂e, jeszcze wszystkim tu obce Siemaszczanki, na kt贸rych pomimo delikatno艣ci kszta艂t贸w i rys贸w zna膰 by艂o ub贸stwo i prac臋. Zreszt膮, wszyscy jeszcze na otwartym powietrzu stali, gdy z pola na drog臋 skr臋ci艂y i ku zgromadzeniu do艣膰 szybko d膮偶y膰 zacz臋艂y dwie postacie: konia i kobiety. Ko艅 by艂 du偶y, utrzymany dobrze, ale mocno na jedn膮 nog臋 kulej膮cy, kobieta do szybszego chodu nap臋dza艂a go wielk膮 ga艂臋zi膮.
- Jezu! - w gromadce u wr贸t gumna stoj膮cej ozwa艂y si臋 kobiece g艂osy - to偶 to Jadwi艣ka! Czy ona rozumu pozby艂a si臋, aby w dzie艅 weselny tak pokazywa膰 si臋 ludziom?
Wysoka, pleczysta, bosa, w kr贸tkiej samodzia艂owej sp贸dnicy i r贸偶owym kaftanie, jeszcze na 偶niwa sprawionym, z rozczochran膮 kos膮 na plecach, Domunt贸wna kulawego konia ga艂臋zi膮 pop臋dza艂a i mija艂a 艣wi膮tecznie ustrojone gromadki o nic nie dbaj膮c. Na kilka pozdrowie艅 i zapyta艅, przes艂anych jej zza p艂otu i od otwartych wr贸t gumna, basowym swym g艂osem i drog膮 i艣膰 nie przestaj膮c odpowiedzia艂a, 偶e parobek wczoraj jej najlepszego konia skaleczy艂, wi臋c go dzi艣 sama do konowa艂a zaprowadzi艂a, a teraz stamt膮d wraca. Parobkowi bydl臋cia powierzy膰 nie chcia艂a, boby je gorzej jeszcze zmarnowa艂.
- Nu! nu! - wo艂a艂a, ga艂臋zi膮 z lekka po bokach konia uderzaj膮c i jednej z gromadek pytanie rzuci艂a:
- Czy moje bracia z Siemaszek przyjechali?
Pierwszemu dru偶bantowi za艣 ledwie oczy z g艂owy nie wyskakiwa艂y, tak patrza艂 w ni膮. Widzia艂 j膮 ju偶 raz przedtem, ale dzi艣 podoba艂a mu si臋 wi臋cej jeszcze ni偶 wtedy. Obu ramionami uderzy艂 si臋 po bokach, palcami zapstryka艂.
- Szyk panna! wida膰 zaraz, 偶e gospodynia zawo艂ana i cen臋 dobrego zwierz臋cia zna! Ot, gdybym tego konia z blisko艣ci m贸g艂 obejrze膰, zaraz bym mu co poradzi艂 od wszelkiego konowa艂a lepiej!
Wida膰 by艂o, 偶e a偶 trz膮s艂 si臋 i do panny, i do konia, 偶e bose nogi, rozczochrana kosa i samodzia艂owa sp贸dnica panny wcale jej w oczach jego ujmy nie czyni艂y, szacunek, owszem, i szcz臋艣liw膮 ufno艣膰 w przymioty jej budz膮c. Z blisko艣ci jednak ani na ni膮, ani na jej skaleczonego konia popatrze膰 nie m贸g艂, bo z drogi na w臋偶sz膮 艣cie偶k臋 kr贸cej do jej zagrody wiod膮c膮 skr臋ci艂a. Kto艣 z dala ku niej zawo艂a艂 pytaj膮c: czy na ta艅ce przyjdzie? Odkrzykn臋艂a, 偶e mo偶e komu ta艅ce w g艂owie, ale jej bynajmniej, bo chorego konia dopatrzy膰 trzeba i przy dziaduniu siedzie膰. Z podniesion膮 g艂ow膮 i wyt臋偶onym s艂uchem Ja艣mont odpowiedzi jej wys艂ucha艂, po czym jedn膮 r臋k臋 k艂ad膮c na ramieniu jednego Domunta, a drug膮 na drugiego, co艣 do nich poszepta艂, a oni zaraz biegiem pu艣cili si臋 za stryjeczn膮, i z dala wida膰 by艂o, jak przyjacielsko z dziewczyn膮 za r臋ce si臋 艣ciskali, co艣 jej prawili, o co艣 prosili, a ona opiera艂a si臋, przecz膮co g艂ow膮 trz臋s艂a, na koniec znowu 艣cisn膮wszy si臋 z bra膰mi za r臋ce, kulawego konia dalej pop臋dzi艂a. Domuntowie za艣 z odkrytymi czuprynami biegiem ku Ja艣montowi wracali, czapkami machaj膮c i z dala wo艂aj膮c:
- Przyjdzie! a jak偶e! ma si臋 rozumie膰, 偶e przyjdzie! Nie chcia艂a, m贸wi艂a, 偶e dziadunia pilnowa膰 musi, ale braci pos艂ucha膰 musia艂a i obieca艂a, 偶e przyjdzie!
Us艂yszawszy to Kazimierz Ja艣mont wielk膮, r贸偶ow膮, piegowat膮 twarz ukontentowaniem rozpromieni艂 i naprz贸d na z艂oty zegarek spojrza艂, a potem z kieszeni tu偶urka sk贸rzan膮 papiero艣nic臋 wydobywszy stryjecznych Jadwigi papierosami cz臋stowa艂.
W tej samej prawie chwili, z innej ju偶 strony, bo od korczy艅skiego dworu, nadchodzi艂y dwie kobiety; jedna bardzo wysoka, w czarnej mantyli, z wysokim grzebieniem nad w艂osami, druga znacznie ni偶sza, w bia艂ej sukni z r贸偶ow膮 opask膮. Witold, kt贸ry sporej i zaciekawionej gromadce m艂odzie偶y z o偶ywieniem prawi艂 o u偶y藕nianiu ziemi pastwisk pozbawionej przez upraw臋 艂ubinu, spostrzeg艂szy nadchodz膮ce kobiety rzuci艂 si臋 ku nim i obie w r臋ce uca艂owa艂. Po chwili zjawi艂a si臋 i Fabianowa, kt贸r膮 dziewcz臋ta z wielkim krzykiem z gumna wywo艂a艂y, i menuetowe swe dygi, ju偶 o Gieco艂dach wspominaj膮c, przed pann膮 Mart膮 Korczy艅sk膮 wykonywa艂a. Dzia艂o si臋 to pod sam膮 艣cian膮 gumna lasem chwast贸w obros艂膮, ku kt贸rej ze strony przeciwnej od Anzelmowej zagrody posuwa艂a si臋 ha艂a艣liwa i pe艂na 艣miech贸w gromadka. By艂a tam panna m艂oda 艣lubn膮 swoj膮 sukni膮 ja艣niej膮ca i z pomoc膮 m臋偶a jako te偶 kilku dziewcz膮t i ch艂opc贸w gwa艂tem na wesele swe przywodz膮ca s膮siada Anzelma. Nie mia艂 przyj艣膰 wcale; nie m贸g艂 dobrowolnie wmiesza膰 si臋 w gwary, w ha艂asy, w t艂umliwe gadania; zamkn膮艂 si臋 by艂 nawet w swoim przeciwku, ale go tam szara艅cza weselna opad艂a pod przewodnictwem panny m艂odej, kt贸ra pierwsza przez otwarte okno do wn臋trza przeciwka wskoczy艂a. Dop贸ty go hrabi膮, mrukiem, gardzicielem i tetrykiem przezywali, dop贸ty prosili i piekielnie nad samymi uszami ha艂asowali, a偶 zgodzi艂 si臋 p贸j艣膰 z nimi na godzink臋, na jedn膮 godzink臋, byle pa艅stwu m艂odym tej ubligi nie czyni膰, 偶e bliski krewny i najbli偶szy s膮siad weselnymi godami ich wzgardzi艂. Tyle tylko uprosi艂 sobie, 偶e pozwolili mu nowe buty wdzia膰 i czarnym krawatem ko艂nierz codziennej koszuli obwi膮za膰. Teraz ju偶 nie opiera艂 si臋, tylko wielkiej baraniej czapki co moment przed znajomymi uchylaj膮c, ze zm膮conym wzrokiem i cierpi膮cym u艣miechem szed艂 tam, dok膮d go El偶usia z jednej strony, a Franu艣 z drugiej pod ramiona wiedli. Wtem gwa艂townym prawie ruchem ramiona swe uwolni艂 i 艣ci艣lej jeszcze otulaj膮c si臋 kapot膮, z oczami w jeden punkt wlepionymi, ku 艣cianie gumna cofa膰 si臋 zacz膮艂, a偶 plecami opar艂 si臋 o ni膮, po kolana prawie w wysokich chwastach staj膮c. Zobaczy艂 Mart臋, kt贸ra zobaczy艂a go tak偶e i kilka jeszcze szerokich krok贸w uczyniwszy stan臋艂a. W czarnej sp贸dnicy i mantyli, z liliow膮 kokard膮 u szyi, troch臋 przygarbiona, jak ci臋偶ki s艂up, z podan膮 naprz贸d ma艂膮, 偶贸艂t膮, pomarszczon膮 twarz膮 przed nim stan臋艂a. Rozswawolona gromadka z pann膮 m艂od膮 na czele swego dokazawszy pierzchn臋艂a w strony r贸偶ne; oni przez ca艂膮 minut臋 na siebie patrzali. Anzelm zwolna czapk臋 nad g艂ow膮 podnosz膮c przyciszonym i bardzo zaj膮kliwym g艂osem zacz膮艂:
- Kopa lat... ko... ko... pa... lat..
A ona tak偶e zacz臋艂a:
- G贸ra z g贸r膮... g贸ra z g贸r膮...
I wyci膮gn臋艂a ku niemu swoj膮 du偶膮, ciemn膮 r臋k臋, kt贸r膮 on powolnym ruchem uj膮艂 i w obu d艂oniach zatrzyma艂. Znowu milcz膮c na siebie patrzali; jej broda i dolna warga trz膮艣膰 si臋 zacz臋艂y, on g艂ow膮 zwolna ko艂ysa艂.
- Dwadzie艣cia trzy lata... dwadzie艣cia trzy lata... - m贸wi艂a.
A on, w skupionej jakby i os艂upia艂ej kontemplacji pogr膮偶ony, oczu z niej nie spuszczaj膮c zacz膮艂:
- Poranek widzia艂 kwitn膮c膮, rumian膮, a wiecz贸r...
Urwa艂, mocniej g艂ow膮 wstrz膮sn膮艂, k臋dy艣 w bok spojrza艂. Ona zarumieni艂a si臋 tak, jak to w czasie poranku bywa膰 musia艂o, i nagle, jakby otrze藕wiawszy, za艣mia艂a si臋:
- A pan Anzelm mo偶e my艣li, 偶e nie postarza艂? Oj, oj! Wieczny 艣miech! Nie my jedne starzejemy...
On tak偶e wyrwa艂 si臋 z toni wspomnie艅, w kt贸r膮 go pogr膮偶y艂 widok tej kobiety, r臋k臋 jej ze swoich r膮k wypu艣ci艂 i z u艣miechem za偶artowa艂:
- S艂usznie! A jak偶e! Staro艣膰 grubianka, nikogo nie zdobi...
Nie zauwa偶yli, 偶e obst膮pi艂o ich kilku starszych bohatyrowickich gospodarzy, kt贸rzy Mart臋 kiedy艣 znali i ku niej szli z powitaniem. Ka偶dy jej przypomina艂, jak niegdy艣 w Korczynie j膮 cz臋sto widywa艂; jeden nad d艂ugo艣ci膮 up艂ynionego czasu zastanawia艂 si臋, drugi chcia艂 wiedzie膰, czy pami臋ta brata jego, kt贸ry pod贸wczas k臋dy艣 daleko i na zawsze z okolicy wyw臋drowa艂; trzeci, najstarszy, z cicha co艣 prawi艂 o swoim synu, o panu Andrzeju Korczy艅skim i ruchami g艂owy na zanieme艅ski b贸r úukazywa艂. Ona wszystkim 艣ciska艂a r臋ce, wszystko pami臋ta艂a i razem ze wszystkimi g艂ow膮 trz臋s艂a powtarzaj膮c:
- Stare czasy! stare czasy!
A potem przez Fabianow膮 zapraszana do gumna wesz艂a i tam tak偶e po艣r贸d siedz膮cych na 艂awie niewiast sporo dawnych i dawno nie widzianych znajomych swoich ujrza艂a. Rzuci艂a si臋 ku niej w jasne barwy dnia tego ubrana Starzy艅ska i wp贸艂 z p艂aczem, wp贸艂 ze 艣miechem swego pierwszego nieboszczyka przypomina膰 jej zacz臋艂a; podesz艂a Walentowa i o艣wiadczy艂a sw膮 dobr膮 o tym pami臋膰, 偶e panna Marta niegdy艣 w onych starych i inszych, wcale inszych ni偶 tera藕niejsze czasach, troje jej dzieci czytania i pisania nauczy艂a; zbli偶y艂a si臋 te偶 i Gieco艂dowa rekomenduj膮c si臋 jako dzier偶awczyni s膮siedniego folwarku i papierosami j膮 traktuj膮c; inne wypowiada艂y zdziwienie, 偶e j膮 tu widz膮... Ona wszystkich powitawszy na 艂awie pomi臋dzy nimi zasiad艂a, dziwi膮cym si臋 odpowiadaj膮c:
- A c贸偶 robi膰? moje panie! co robi膰? Nie chcia艂o si臋 kurze na wesele, ale musia艂a...
Koncept ten wywo艂a艂 og贸ln膮 weso艂o艣膰 i poufa艂o艣膰. O! ona wiedzia艂a, jak z tymi lud藕mi m贸wi膰 i m贸wi膰 tak lubi艂a. Siedzia艂a mi臋dzy nimi, o sprawach tycz膮cych si臋 wesela i gospodarstwa rozmawia艂a, odm艂odzona jakby, cho膰 przygarbiona, weso艂a jak nigdy, cho膰 troch臋 zmieszana, wilgotnym wzrokiem po otaczaj膮cych j膮 postaciach i twarzach wodz膮c... Naprzeciw niej Witold, posiadaj膮cy tu znajomo艣ci bez liku, Maryni臋 Kirlank臋 zaznajamia艂 z Siemaszczankami, kt贸re trzymaj膮c si臋 pod r臋ce now膮 znajomo艣膰 z widoczn膮 rado艣ci膮 zawi膮zywa艂y. M艂odziutka panienka, w tym samym stroju, w jakim by艂a na wielkim obiedzie w Korczynie, wygl膮da艂a zawsze na przedziwnie 艣wie偶膮 r贸偶臋 poln膮 i uszcz臋艣liwiona spoczywaj膮cym na niej wzrokiem przyjaciela, jego obecno艣ci膮 o艣mielona, serdecznie obie r臋ce do nowych towarzyszek wyci膮ga艂a.
Tymczasem na s艂upach wznosz膮cych si臋 nad tokiem Julek 艣wiece w latarniach zapali艂; przy tym 艣wietle ukaza艂y si臋 w cieniu zasieki pe艂ne zbo偶a i w膮skie pomi臋dzy nimi uliczki, doko艂a za艣 gumna wrza艂o. S艂o艅ce za b贸r ju偶 zapad艂o. W szarej godzinie za rzadkimi ogrodami Niemen tu i 贸wdzie srebrnie pob艂yskiwa艂. Po ogrodach, trawach, gajach toczy艂y si臋 m臋skie i kobiece g艂osy, pojedynczo, ch贸rem, wstydliwie, to niecierpliwie wo艂aj膮ce:
- Panie Ja艣mont! Ja艣mont! Panie Kazimierzu! Kaziu! Panie Ja艣mont! Ja艣-mont! Ja艣-mont!
Nic ju偶 innego pr贸cz tego nazwiska przez kilka minut s艂ycha膰 nie by艂o. Starzy艅ska w rozpaczy drog膮 bieg艂a.
- Bo to - wo艂a艂a - nie wiadomo czy na pogrzeb, czy na wesele ludzie przyjechali. Owszem! Kiedy na Jadwi艣k臋 czeka, to niech sobie do niej idzie, ale wprz贸d, jak dru偶bantowi przynale偶y, ta艅ce rozpocznie... Panie Ja艣mont! Owszem, gdzie偶 on przepad艂? Panie Ja艣-mont! Ja艣-mont! Ja艣-mont!
Nie przepad艂, tylko a偶 dot膮d przechadzaj膮c si臋 po drodze ze stryjecznymi Jadwigi rozmawia艂 i z rozmowy tej wida膰 zadowolonym si臋 uczu艂, bo zewsz膮d wykrzykiwane nazwisko swe us艂yszawszy papieros na ziemi臋 rzuci艂, nog膮 go zadepta艂 i ze Starzy艅sk膮 u r臋kawa jego uczepion膮 w weso艂ych poskokach do gumna wpad艂. Tu bystro w艣r贸d obecnych rozejrzawszy si臋, przed pierwsz膮 dru偶k膮 - jak to obowi膮zkiem jego by艂o - stan膮艂 i do ta艅ca j膮 zaprosi艂, a gdy ona w znak przyzwolenia lekko mu si臋 odk艂oni艂a, ku muzykantom r臋k臋 wyci膮gn膮艂 i hukn膮艂:
- Zaniewscy! Rznijcie!
Muzyka skoczn膮 polk臋 zagra艂a; ta艅ce od godziny ju偶 niecierpliwie oczekiwane rozpocz臋tymi zosta艂y. Na toku wirowa艂o par ze dwadzie艣cia, to jednocze艣nie, to gdy 艣cisk zbyt wielkim si臋 stawa艂, po kilka i kilkana艣cie. Witold w roli drugiego dru偶banta naprz贸d pann臋 m艂od膮 do ta艅ca zaprosi艂; El偶usia za艣 z ukontentowaniem z 艂awki poskoczy艂a i r臋k臋 na ramieniu mu sk艂adaj膮c g艂o艣no go upomina艂a:
- Bardzo s艂usznie! tylko niech pan d艂ugo ta艅czy i dobrze trz臋sie, bo ja inaczej nie lubi臋!
Marynia Kirlanka dosta艂a si臋 jednemu z m艂odych Siemaszk贸w, a ma艂e Siemaszczanki porwanymi zosta艂y przez ogromnych Domunt贸w, co widz膮c pod偶y艂e niewiasty na 艂awach chichota膰 zacz臋艂y i dzieli膰 si臋 uwag膮, 偶e Domuntowie z dzbankami po wod臋 poszli. Zreszt膮 pary zmienia艂y si臋 i dobiera艂y coraz inaczej. Niekt贸rzy z kawaler贸w mieli na r臋kach glansowane lub bawe艂niane r臋kawiczki; ci za艣, liczniejsi, kt贸rzy ich nie mieli, przed rozpocz臋ciem ta艅ca chustkami do nosa owijali sobie r臋k臋, w kt贸rej spoczywa膰 mia艂a r臋ka ich tancerki; wszyscy po przeta艅czeniu tancerki swoje ku 艂awom i sto艂kom albo przynajmniej ku 艣cianom przyprowadzali i na podzi臋kowanie sk艂adali przed nimi grzeczne uk艂ony. Nie przesadza艂y dziewcz臋ta opowiadaj膮c, 偶e Kazimierz Ja艣mont 艂adnie ta艅czy. Istotnie, tancerz by艂 z niego ochotny i zgrabny, dla tancerek nadzwyczaj dworny, i wszyscy tam prawie poruszali si臋 gibko, ra藕nie, z wielk膮 na boki wsp贸艂tancerzy uwag膮, tancerkami jak pi贸rkami wywijaj膮c, a przytupuj膮c tak cz臋sto i gromko, 偶e pod ich stopami tok odzywa艂 si臋 grzmotem. Gada艅 te偶, 艣miech贸w, koncept贸w na 艂awach i w t艂umie otwarte wrota stodo艂y zalegaj膮cym by艂o niema艂o. Raz Adam, kt贸ry nie ta艅czy艂, ale u samych drzwi stoj膮c spod brwi jak zawsze schmurzonych cz臋sto ku latarniom wzrokiem rzuca艂 i na wszystko, co dzia艂o si臋 w gumnie, piln膮 uwag臋 zwraca艂, wyprostowa艂 si臋 i z gniewu zaczerwieniony dono艣nie krzykn膮艂:
- Bardzo przepraszam, ale kto tam jest taki dure艅, 偶e w gumnie papirosa pali?
Pomi臋dzy niewiastami zrobi艂 si臋 na te s艂owa ruch wstydliwy i ironiczny. 呕贸艂ta iskra, kt贸ra zza rozmiotanych sukien tancerek przed Adamem by艂a b艂ysn臋艂a, zgas艂a, a z przeciwnej strony rozchichotany g艂os Starzy艅skiej rzuci艂 odpowied藕:
- Dobrze. Bo to pani Gieco艂dowa papirosa zapali艂a...
Na to znowu podni贸s艂 si臋 i zagrzmia艂 ch贸r 艣miech贸w kobiecych i m臋skich, a niezmieszany bynajmniej Adam wcale nie po cichu zdanie swe o zdarzeniu wypowiada艂:
- Bo niechaj baba w gumnie nie smali! Hrabinia!
Kiedy za艣 polk臋 zamieni艂 kontredans ta艅czony skocznym i przy艣pieszonym krokiem, jedni z m臋偶czyzn w balansach szeroko ramiona rozstawiali i na 艣rodek toku wybiegaj膮c pilnie przygl膮dali si臋 swoim nogom, inni za艣, do kt贸rych pierwszy dru偶bant nale偶a艂, zachowywali ca艂膮 powag臋 i gracj臋 ta艅cowi temu w艂a艣ciw膮, lecz po uko艅czeniu ostatniej jego figury, jakby kajdany z n贸g pozrzucali, w tak siarczyst膮 pu艣cili si臋 galopad臋. Nie przerwa艂 jej, lecz tylko nieco j膮 zm膮ci艂 przera藕liwy pisk psa, kt贸ry okrutnie przez kogo艣 nadeptany wymyka艂 si臋 spo艣r贸d t艂umu i naprzeciw kt贸rego, t艂um rozpychaj膮c, bieg艂 wielki, zwykle powolny Julek i po艣piesznie na r臋ce go schwyci艂. W ta艅cach Julek nie bra艂. Gdzie mu tam by艂o, leniwemu i gapiowatemu, puszcza膰 si臋 w 艣cisk i skoki! Sta艂 tylko u drzwi i to na latarnie, to na ta艅cz膮cych patrz膮c, bia艂e z臋by w nieustaj膮cym u艣miechu pokazywa艂, do Sargasa, kt贸ry u n贸g mu si臋 tuli艂, czasem mrugaj膮c, jakby pociesza艂 go i upewnia艂, 偶e zaraz to wszystko si臋 sko艅czy, a oni znowu we dw贸ch na Niemen p贸jd膮. Teraz sporego kundla spod n贸g ta艅cz膮cym wychwyciwszy, bez u艣miechu ju偶, owszem, g臋sto obros艂膮 twarz do jego czarnej szer艣ci 偶a艂o艣nie przytulaj膮c, wyszed艂 z gumna i ju偶 nie ukaza艂 si臋 tam wi臋cej.
Tymczasem W艂adys艂aw czy, jak go tam nazywano, 艁ady艣 Osipowicz, ten, co mia艂 w艂osy jak krucze skrzyd艂a czarne i u skroni rozpostarte, z ramieniem do obj臋cia b艂臋kitnookiej Cecylki Staniewskiej ju偶 przygotowanym niecierpliwie zawo艂a艂:
- Zaniewscy! do roboty! Polk臋 grajcie!
Polki tej Justyna ju偶 nie ta艅czy艂a. Wypadkiem sprowadzonym przez ruchliwo艣膰 t艂umu znalaz艂a si臋 za 艂aw膮 i rz臋dem obsiaduj膮cych j膮 kobiet w znajduj膮cej si臋 pomi臋dzy zasiekami kr贸tkiej, cienistej uliczce. Na drewnianych s艂upach wisz膮ce latarnie rzuca艂y tu troch臋 tylko m臋tnego 艣wiat艂a, z zasiek贸w bi艂 zapach usch艂ych zi贸艂 i k艂os贸w. Justyna g艂ow臋 ubran膮 w grona jarz臋bin o puszyst膮 i wonn膮 艣cian臋 usch艂ego zbo偶a opar艂a i w zamy艣leniu przed siebie patrza艂a. Czy zdawa艂a sobie jasn膮 spraw臋 z przyczyn g艂臋bokiego wzruszenia, kt贸rym przejmowa艂 j膮 widok tego mrowi膮cego si臋 przed ni膮 ludu? Zapewne; gdyby przed kilku jeszcze miesi膮cami znalaz艂a si臋 tutaj, uczu艂aby si臋 nieznan膮 po艣r贸d nieznanych, zmieszan膮, oboj臋tn膮, mo偶e znudzon膮. Dlaczeg贸偶 teraz serce jej uderza艂o mocno, pr臋dko, przyja藕nie? Dlaczego?
Bo偶e! przychodzi czasem chwila, w kt贸rej z dna duszy ludzkiej podnosi si臋 to, co natura na nim posia艂a i co czeka艂o tylko promienia, powiewu, aby uro艣膰 w kwiat, k艂os albo strza艂臋. Promie艅 ten, powiew mo偶e nie przyby膰 i w贸wczas cz艂owiek k艂adzie si臋 do mogi艂y samym sob膮 nie stawszy si臋 nigdy. Ku niej one przyby艂y. Z gorzkiego morza cierpie艅 wynurzy艂a si臋 wtedy, gdy w艣r贸d zb贸偶 i b艂awatk贸w po raz pierwszy ujrza艂a ochoczego oracza i jego b艂臋kitne oczy utkwione w ni膮 z tajon膮, nie艣mia艂膮 tkliwo艣ci膮. Przypomnia艂y si臋 jej teraz z艂ote 艂any, po艣r贸d kt贸rych w upalny dzie艅 lipcowy sierp z jego r臋ki przyj臋艂a, i szybkie jak b艂yskawica wspomnienie zanios艂o j膮 z tego t艂umu w g艂臋bie zanieme艅skiego boru, na Mogi艂臋, w tej nocnej porze grubym zmrokiem obleczon膮. Zda艂o si臋 jej, 偶e to, co teraz czu艂a, stamt膮d pod贸wczas w sobie przynios艂a, 偶e te uczucia, kt贸rych dozna艂a tam i tu doznawa艂a - to jedno. Wszystko, co w dniach ostatnich us艂ysza艂a z p艂omiennych ust Witolda i co w samotnych godzinach przeduma艂a sama, jednym tak偶e strumieniem my艣li g艂ow臋 jej przep艂ywa艂o, i przypomina艂a sobie jasno, wyra藕nie przypomina艂a 贸w sen sw贸j czy owo marzenie, w kt贸rym zapalon膮 lamp膮 艣wieci艂a z g贸ry tym domostwom i tym ludziom, a promienie jej lampy ni膰mi 艣wiat艂a 艣lizga艂y si臋 po dachach, 艣cie偶kach, p艂otkach, szerokich polach, o staro偶ytny grobowiec, o dw贸r korczy艅ski, o le艣n膮 mogi艂臋 zaczepiaj膮c i wszystkie te u艂amki jednej ca艂o艣ci jakoby w 艂a艅cuch wi膮偶膮c. Jaka艣 niby elektryczna iskra o serce jej uderzy艂a, na czo艂o p艂omi臋, a w oczy wilgo膰 rzucaj膮c. Wtem tu偶 przy sobie us艂ysza艂a g艂os przyciszony i nie艣mia艂y, kt贸ry przem贸wi艂:
- Dziesi臋膰 lat kr贸cej 偶y膰 chcia艂bym, byle wiedzie膰, o czym pani tak zamy艣li艂a si臋 w tym momencie?
Jan Bohatyrowicz nie ta艅czy艂 dot膮d wcale. Do pocztu dru偶bant贸w nale偶a艂; jednak ani wystroi艂 si臋 po weselnemu, ani weso艂o艣ci najmniejszej nie okazywa艂. Kr贸tk膮 siermi臋偶k臋 swoja zielonymi ta艣mami ozdobion膮 przywdzia艂, bia艂ym krawatem ko艂nierz cienkiej koszuli przewi膮za艂 i wcale nie zdawa艂 si臋 dba膰 o to, co tam ludzie o jego odzieniu i zas臋pieniu my艣le膰 lub m贸wi膰 b臋d膮. Wygl膮da艂 tak, jakby mu co艣 potajemnego serce zjada艂o. Ledwie przywita艂 si臋 z tym i owym; od pocz膮tku ta艅c贸w w k膮cie przy muzykantach sta艂 z ramionami u piersi skrzy偶owanymi i poprzeczn膮 zmarszczk膮 na czole. Kiedy niekiedy tylko na ta艅cz膮cy t艂um spogl膮da艂 kogo艣 w nim upatruj膮c i wtedy oczy b艂yskawicami mu po艂yskiwa艂y; zreszt膮, pannom, kt贸re go kilka razy zaczepi艂y, oburkliwie i nawet troch臋 ironicznie odpowiada艂, od r贸wie艣nik贸w usuwa艂 si臋 jak od ognia; matk臋 przemoc膮 do ta艅ca go ci膮gn膮c膮 naprz贸d prosi艂, aby mu pok贸j da艂a, a potem wprost ofukn膮艂. Nikt mu te偶 nie dokucza艂 ani go nie niepokoi艂; ludzi by艂o wielu i bez jednego 艂atwo wszyscy obej艣膰 si臋 mogli.
Jednak tu i 贸wdzie o nim gadano. Podstarza艂e kobiety szczeg贸lniej w pochmurno艣ci jego w臋szy艂y jak膮艣 niezwyk艂膮 histori臋. Jadwi艣ka Domunt贸wna na wesele nie przychodzi, Janek tak wygl膮da, jak gdyby wczoraj matk臋 i ojca pochowa艂... Wida膰 pok艂贸cili si臋 z sob膮, a mo偶e te偶 wszystko pomi臋dzy nimi ju偶 i rozerwane. Z drugiej strony, co si臋 tam mia艂o rozrywa膰, kiedy podobno nic, jak si臋 nale偶y, zwi膮zanym jeszcze nie by艂o? O zar臋czynach nikt nie s艂ysza艂, tyle tylko, 偶e tam jego stryjaszek i jej dziadunio, jeszcze kiedy przytomniejszym ni偶 teraz by艂, pomi臋dzy sob膮 to ma艂偶e艅stwo uk艂adali. Mo偶e on i dla inszej przyczyny pokazuje si臋 takim s臋pem? Mo偶e to u nich melancholia i tetryctwo w rodzie? Nieboszczyk jego ojciec taki by艂 zawsze pogr膮偶ony w sobie i mrukowaty, stryj na ci臋偶k膮 chandr臋 w kwiecie lat swoich zapad艂, a obaj g贸rnie zawsze my艣leli, przez co Jerzy zgin膮艂 marnie, a Anzelm te偶 niezupe艂nie po ludzku 偶ycie strawi艂. Mo偶e Janek przyrodzi艂 si臋 do ojca i stryja? Zawsze weso艂y bywa艂, do ta艅ca i r贸偶a艅ca staj膮cy, osobliwie te偶 w 艣piewaniu prze艣ciga艂 wszystkich. Ale do pory dzban wod臋 nosi i na ka偶dego taki moment przyj艣膰 musi, w kt贸rym prawdziwe jego przyrodzenie na wierzch wy艂azi. Przyrodzenie, gdyby艣 i wid艂ami odpycha艂, powraca. Wida膰, 偶e i on taki sam b臋dzie pogr膮偶ony w sobie i g贸rnie my艣l膮cy, jakimi byli jego ojciec i stryj... Przysz艂a jednak chwila, w kt贸rej Jan wzrokiem ku uliczce pomi臋dzy zasiekami rzuciwszy oczami b艂ysn膮艂, pomi臋dzy 艂aw膮 a 艣cian膮 przecisn膮艂 si臋, w przy膰mionej jej g艂臋bi si臋 znalaz艂 i nad g艂ow膮 Justyny nie艣mia艂o, z cicha m贸wi艂:
- Pani zapytuje, dla jakiej przyczyny ja markotny jestem i nie ta艅cz臋? Przed pani膮 jedn膮 to wypowiem, 偶e podczas takie w膮tpliwo艣ci mnie oblegaj膮, 偶e ni to 偶ywy, ni to umar艂y chodz臋 i na dnie Niemna prawie wola艂bym le偶e膰 ni偶 z takimi w膮tpliwo艣ciami 偶y膰...
Justyna cichych tych s艂贸w s艂ucha艂a z pochylon膮 g艂ow膮 i jak najprostsza wiejska dziewczyna ze zbo偶owej 艣ciany, do kt贸rej si臋 przycisn臋艂a, d艂ugie s艂omy i kruche 藕d藕b艂a usch艂ych zi贸艂 wywleka艂a. Czu艂a, 偶e g艂ow臋 jej p艂omieniem ogarnia wzrok uporczywy i nami臋tny, i s艂ysza艂a szept cichszy jeszcze ni偶 przedtem:
- Cudnie te jarz臋biny czarne w艂oski pani ubieraj膮... i sukienka ta sama, kt贸ra by艂a podtenczas, jak sp贸lnie je藕dzili艣my na Mogi艂臋...
Chwil臋 milcza艂, a potem poprosi艂:
- 呕ebym ja m贸g艂 jedn膮 ga艂膮zk臋 tej jarz臋biny dosta膰... zdaje si臋, 偶e ju偶 i przez to szcz臋艣liwy by艂bym!
Szybkim ruchem p膮sowe grono od bia艂ego stanika odpi臋艂a i podaj膮c mu je g艂ow臋 podnios艂a. Kilka sekund patrzali na siebie, oboje sp艂onieni i prawie dr偶膮cy... Potem on gestem nami臋tnej rado艣ci w艂osy z czo艂a odrzuciwszy ga艂膮zk臋 jarz臋biny u guzika siermi臋偶ki umie艣ci艂.
Wtem u wr贸t gumna zrobi艂 si臋 ruch niezwyk艂y: rozst臋powano si臋 tam przed kim艣, kogo艣 witano. Muzyka gra膰 przesta艂a; Kazimierz Ja艣mont w posuwistych poskokach ku wrotom pobieg艂; za nim skoczyli Domuntowie i kilka dziewcz膮t po艣pieszy艂o. Na sal臋 ta艅c贸w wesz艂a Domunt贸wna, ale Domunt贸wna w metamorfozie. Kto j膮 przedtem bos膮, rozczochran膮 i kulawego konia p臋dz膮c膮 widzia艂, z trudno艣ci膮 teraz poznawa艂. Sukni臋 mia艂a amarantow膮, obfitymi draperiami obwieszon膮, a z ty艂u w ogromn膮 turniur臋 zaopatrzon膮. By艂o to arcydzie艂o krawca z najbli偶szego miasteczka, w kt贸rym te偶 zapewne kupi艂a wielkie li艣cie z poz艂acanego papieru przystrajaj膮ce jej wysoko spi臋trzone i od pomady 艣wiec膮ce w艂osy. Na r臋kach mia艂a bia艂e r臋kawiczki, w r臋ku papierowy wachlarz malowany, a od ca艂ej jej osoby bi艂y b艂yski z艂oto i srebro udaj膮cych szpilek, kolczyk贸w, bransolet. Sz艂a wyprostowana, bardzo na twarzy czerwona, 艣mia艂a, lecz ponura. Dziadunio w 艣nie偶nej kapocie we wrotach gumna przez Witolda i kilku innych ludzi otoczonym i zatrzymanym zosta艂, a ona zaledwie par臋 krok贸w na toku uczyni艂a, spostrzeg艂a dwie osoby: pann臋 i kawalera z cienistej pomi臋dzy zasiekami uliczki wychylaj膮cych si臋 pod 艣wiat艂o latarni. Stali bardzo blisko siebie; panna jarz臋biny na g艂owie mia艂a, a kawaler w p臋tlicy ubrania. Widok ten niby pi臋艣ci膮 w pier艣 jej uderzy艂; wyd臋艂a usta, a pod sobolowymi brwiami szafir jej oczu roziskrzy艂 si臋 i naok贸艂 gniewne b艂yskawice cisn膮艂. We wrotach rozlega艂y si臋 weso艂e 艣miechy. Dziadunio uporczywie Witolda Korczy艅skiego za ojca jego, Benedykta, poczytywa艂, a o dziadku, Stanis艂awie, m贸wi艂 jak o obecnie 偶yj膮cym dziedzicu Korczyna. 呕e pradziad Dominik ju偶 nie 偶y艂, o tym pami臋ta艂, a wywijaj膮c w g贸rze zesch艂ym palcem, z 艂un膮 rado艣ci na wy艂ysia艂ym czole wspomina艂:
- Dobry by艂 z pana Dominika kompan... o! dobry... pami臋tam... jake艣my razem w trzydziestym i pierwszym roku...
Witold go u 艣ciany na sto艂ku sadza艂 i sam; przy nim siadaj膮c chciwie o stare historie prosi艂. Z drugiej strony szczup艂膮 posta膰 staruszka, kl臋cz膮c w trawach, obejmowa艂a Marynia Kirlanka, a kilku stoj膮cych obok m艂odych ludzi rozwa偶a艂o, co te偶 tak ciekawego by膰 mo偶e w gadaniu cz艂owieka, kt贸ry, je偶eli nie ca艂y rozum, to przynajmniej dobr膮 jego po艂ow臋 postrada艂.
- 呕eby tylko ktokolwiek Pacenki nie wspomnia艂, bo zaraz sfiksuje... z cicha m贸wili.
A w gumnie ukazanie si臋 Jadwigi wywo艂a艂o r贸偶ne wra偶enia. Niekt贸re z kobiet usta pootwiera艂y dziwi膮c si臋 jej strojowi. A偶 w oczach miga, tak si臋 bogato wystroi艂a. Wiadomo! aktorka! W艣r贸d m臋skiej m艂odzie偶y powsta艂y ciche chichoty.
- 呕eby Julkowego Sargasa z ty艂u jej na tej poduszce po艂o偶y膰, toby si臋 zmie艣ci艂!
- Z艂otnych li艣ci we w艂osy nak艂ad艂a i my艣li, 偶e pi臋knie. A to czysta trumna, galonami przyozdobiona!
Ale dziewcz臋ta wcale inaczej o stroju aktorki my艣la艂y. Najwi臋cej je uderza艂 i zachwyca艂 wachlarz. Ma艂e Siemaszczanki trzymaj膮c si臋 pod r臋ce doko艂a wspania艂ej panny kr膮偶y艂y przeci膮g艂e okrzyki wydaj膮c.
- Jezu! ot贸偶 艣liczne r贸偶e na tym wachlarzu! A te z艂otne li艣cie zupe艂nie takie, jak w 艁unnie u Matki Boskiej na o艂tarzu...
Jadwig臋 te ogl臋dziny i dziwowania si臋 niecierpliwi艂y. Wcale nie dla tych sroczek mordowa艂a si臋 nad strojem przez dwie godziny, a ten, dla kogo to czyni艂a, sta艂 tam ci膮gle przy tej... w jarz臋binach! Rozgniewanym wzrokiem na sukienki w b艂臋kitne i bia艂e paski rzuci艂a.
- Dziwowa艂o cia艂o, czego nie widzia艂o! - sarkn臋艂a. - Prosz臋 mnie pozwoli膰 przej艣膰, bo z moimi bra膰mi przywita膰 si臋 musz臋...
Razem z bra膰mi, kt贸rzy j膮 otoczyli, stan膮艂 przy niej Kazimierz Ja艣mont, a 偶e ju偶 raz gdzie艣ci艣 u znajomych widzieli si臋 i rozmawiali z sob膮, tedy 艣miele przemawia膰 do niej zacz膮艂. Od braci ju偶 s艂ysza艂a i z czu艂ych wejrze艅, kt贸re rzuca艂 na ni膮, miarkowa膰 mog艂a, o czym on zamy艣la. Wi臋c szybko wzrokiem ku Janowi rzuciwszy rozweseli艂a si臋 nagle i dla Ja艣monta uprzejm膮 si臋 sta艂a. Kiedy tak, to tak! Niech偶e widzi, 偶e i j膮 B贸g i ludzie jeszcze nie opu艣cili! Bardzo uk艂adnie i dobranymi wyrazami m贸wi膰 zacz臋艂a, 偶e sm臋tnie jest, i偶 lato ko艅czy si臋, a zaczyna si臋 zima, bo cho膰 letni膮 por膮 roboty du偶o, ale te偶 i przyjemno艣ci wi臋cej, a zimow膮 por膮 nadmiar j膮 sm臋tek jaki艣 opada... Na co Ja艣mont powa偶nie odpowiedzia艂, jako wszystkie czasy maj膮 sw贸j czas, a w dekretach boskich tak zapisano, aby by艂a pora urodzenia i pora umarcia, pora cieszenia si臋 i pora sm臋cenia; potem z nag艂a j膮 zapyta艂, czy da wiar臋, 偶e ona jemu a偶 trzy razy 艣ni艂a si臋 w tym tygodniu. Jadwiga o tym w膮tpi艂a, bo gdyby z panem Ja艣montem dobrze znajom膮 by艂a, to co innego, ale trudno kogo艣 艣ni膰 tak ma艂o znaj膮c. Ja艣mont wtedy cicho szepn膮艂:
- Co kto mi艂uje, to i we 艣nie czuje... A co si臋 tyczy ma艂ej znajomo艣ci, to bynajmniej! bo ja panny Jadwigi wszystkie skryto艣ci wiem i w serduszku pani jak w otwartej ksi膮偶ce czytam...
Zacz膮艂 jej znowu co艣 z cicha m贸wi膰, a oczami rzuca艂 w stron臋, gdzie sta艂 Janek; ona za艣 zaczerwieni艂a si臋 jeszcze mocniej, za艣mia艂a si臋 g艂o艣no i g艂o艣no te偶 odpowiedzia艂a:
- Niech pan b臋dzie upewniony, 偶e ja o t臋 osob臋 tak dbam, jak pies o pi膮t膮 nog臋.
Wtedy ju偶 i z bra膰mi, i z niekt贸rymi dziewcz臋tami w g艂o艣n膮 rozmow臋 si臋 wda艂a, i tylko bacznie na ni膮 patrz膮c odkry膰 by艂o mo偶na, 偶e wrza艂a wewn膮trz i 偶e zanosz膮c si臋 czasem od 艣miechu, ko艅cem wachlarza to jedn膮, to drug膮 powiek臋 przyciska艂a, oczy za艣 jej tak b艂yszcza艂y, 偶e Ja艣mont je por贸wna艂 do brylant贸w ognie sypi膮cych, i naprawd臋 zapatrzy艂 si臋 w nie z upodobaniem szczerym i wielkim. Ta艅czy膰 nie chcia艂a i d艂ugo opiera艂a si臋 namowom braci i konkurenta; jednak rozmy艣li艂a si臋 i przyrzek艂a, 偶e raz zata艅czy, ale chyba krakowiaka, wi臋cej nic, jednego tylko krakowiaka. Wprz贸dy jednak zobaczy, co dziadunio robi i czy mu czego nie potrzeba. Wysz艂a przed wrota a Ja艣mont Witolda za rami臋 pochwyciwszy do ucha mu szepta艂:
- Niech pan b臋dzie taki 艂askaw i z pann膮 Domunt贸wn膮 w drugiej parze do krakowiaka stanie, bo ja z pierwsz膮 pann膮 dru偶k膮 w pierwszej parze musz臋...
Potem wpad艂 do gumna i zakr臋ci艂 si臋 na toku wo艂aj膮c:
- Niechaj do ta艅ca graj膮, ju偶 si臋 nogi zwijaj膮! Krakowiaka, Zaniewscy!
Zaniewscy po p贸艂godzinnym odpoczynku na ca艂e gumno zahuczeli ra藕nym krakowiakiem, ale ta艅czy膰 go nie zaraz zacz臋to, bo nie wszyscy taniec ten umieli, wi臋c pary dobiera艂y si臋 z niejak膮 trudno艣ci膮. Na koniec dobra艂o si臋 ich dwana艣cie, z pierwszym dru偶bantem na czele, kt贸ry wola艂by z Domunt贸wn膮, ale przez uszanowanie dla zwyczaju i osoby z pierwsz膮 dru偶k膮 przodem wybieg艂, a wszyscy za nimi w poskokach biegli, g艂o艣ne ho艂upce wybijaj膮c i zgrabnie, gibko wyginaj膮c si臋 w strony obie.
Justyna niczym szczeg贸lnym nie wyr贸偶nia艂a si臋 z gro na tancerek. Nie by艂a pi臋kniejsz膮 od kruczow艂osej Osipowicz贸wny ani od Antolki i Siemaszczanek zgrabniejsz膮, ale mia艂a w ta艅cu wi臋ksz膮 od tamtych powag臋 i gracj臋. Wi臋c lekko na ramieniu tancerza zwieszona, z p贸艂u艣miechem na p膮sowych ustach, jak 艂ab臋d藕 p艂yn臋艂a przodem korowodu, a widzowie doko艂a stoj膮cy i siedz膮cy patrz膮c na ni膮 g艂owami kiwali i szeptali, 偶e z tak pi臋kn膮 pann膮 mi艂o by by艂o ta艅czy膰 a偶 do ko艅ca 艣wiata. Ale najuporczywiej i coraz ogni艣ciej znad rz臋du kornet贸w i czepk贸w 艣ciga艂 j膮 wzrokiem Janek, coraz rozkoszniej u艣miecha膰 si臋 zaczyna艂 i niecierpliw膮 stop膮 par臋 razy o tok uderzy艂, a偶 do kieszeni siermi臋偶ki si臋gn膮艂, bawe艂niane r臋kawiczki po艣piesznie na r臋ce w艂o偶y艂 i przez obiaduj膮ce 艂aw臋 niewiasty przeskoczy艂. Na 艂awie powsta艂 krzyk i pisk; 艂okciem jego, a uchowaj Bo偶e! i nog膮 mo偶e zaczepiony czepek Gieco艂dowej na ucho jej si臋 zsun膮艂, co dzier偶awczyni臋 bardzo rozgniewa艂o, a u jej s膮siadek wywo艂a艂o g艂o艣ne wsp贸艂ubolewania i tajemne 艣miechy Ale on na zostawiane za sob膮 miny i gniewy wcale si臋 nie ogl膮daj膮c parze ta艅cowi przoduj膮cej drog臋 zabieg艂, rozg艂o艣nie w d艂onie uderzy艂 i na ca艂e gumno zawo艂a艂:
- Klaskanego!
Wszyscy wiedzieli, co to oznacza, wi臋c tancerze natychmiast w ty艂 si臋 cofa膰 zacz臋li i obejmowa膰 panny za nimi si臋 znajduj膮ce, a tancerka z pierwszej pary, jak ptak lekki i szcz臋艣liwy, ze wzniesionymi ku niemu oczami, na rami臋 Jana sp艂yn臋艂a. On po raz pierwszy kibi膰 jej obejmuj膮c ukropem na twarzy si臋 obla艂 i wzrokiem w g贸r臋 rzuci艂, lecz potem, jakby rado艣ci膮 i dum膮 szalony, z g艂o艣nym ho艂upcem nad ziemi臋 si臋 porwa艂 i z ramieniem nieco podniesionym w g贸r臋, a twarz膮 ku twarzy tancerki schylon膮, szumnie i dumnie doko艂a toku taneczny korow贸d prowadzi艂.
- Owszem! Przecie偶 pi臋ty do ta艅ca poruszy艂! - zawo艂a艂a w t艂umie Starzy艅ska.
On za艣 w tym miejscu, gdzie muzykanci siedzieli, stan膮艂, przez co te偶 wszystkie pary zatrzyma膰 si臋 musia艂y, i swoim pi臋knym g艂osem nie tylko na ca艂e gumno, ale na ogr贸d, drog臋 i szerokie pole za艣piewa艂:
 
艢wieci ksi臋偶yc, 艣wieci
Oko艂o p贸艂nocy,
Ciebie przesta膰 kocha膰
Nie jest w mojej mocy!
 
Ten przy艣piewek po prostu zachwyci艂 wszystkich, szczeg贸lniej kobiety. A偶 w d艂onie uderza艂y i chichota艂y z uwielbienia. P贸ki d膮艂 si臋, to d膮艂 si臋, ale jak przesta艂, to ju偶 go nikt nie prze艣cignie, nawet pan Ja艣mont, kt贸ry 艣licznie ta艅czy i jeszcze 艣liczniej m贸wi, ale do 艣piewania to ju偶 bynajmniej nie zdatny. Ale pierwszy dru偶bant, czy to ambicj膮 powodowany, czy dla rozweselenia Jadwigi, kt贸ra nad臋ta i jak nie偶ywa porusza艂a si臋 przy nim, na tym polu tak偶e popisa膰 si臋 spr贸bowa艂. Po kilku zwrotach ta艅ca z kolei jak wryty stan膮艂 i bardzo cienkim dyszkantem, niezupe艂nie na nut臋 krakowiaka, za艣piewa艂:
 
Powierzchowno艣膰 cz臋sto myli,
Szczeg贸lniej kobiety,
Chocia偶 oczko 艂z膮 umili,
Lecz serce, niestety!
 
I niepotrzebnie z Jankiem w zapasy wchodzi艂, bo pokaza艂o si臋, 偶e wcale z czym popisywa膰 si臋 nie mia艂, i przy艣piewek niestosowny wynalaz艂szy, i w s艂uchaczach obudziwszy nawet zdziwienie: jakim sposobem taki du偶y m臋偶czyzna m贸g艂 taki cienki g艂os z siebie dobywa膰? W zamian kruczow艂osy Osipowicz z b艂臋kitnook膮 Cecylk膮 Staniewsk膮, jakby umy艣lnie przed matk膮 jej stan膮wszy, prawie tak pi臋knie, jak Janek, za艣piewa艂:
 
Ko艂o domu steczka,
Chowaj, matko pieska:
Masz c贸reczk臋 艂adn膮,
To ci j膮 ukradn膮!
 
I ogromny Domunt, znowu z malutk膮 Siemaszczank膮, jak z dzbankiem po wod臋 id膮cy, wi臋cej gromko ni偶 melodyjnie hukn膮艂:
 
Za rzek膮, za Niemnem,
Kukaweczka kuka,
Mam tego za dudka,
Kto posa偶nej szuka!
 
Ale krakowiak ju偶 si臋 ko艅czy艂 i inni, cho膰by chcieli, do 艣piewania nie mieli czasu. A tylko Janek jeszcze, jak do przy艣piewk贸w has艂o da艂, tak je i zako艅czy艂, nie w por臋 nawet, bo przed samym ko艅cem ta艅ca, kr贸tko, lecz dobitnie wy艣piewuj膮c:
 
Najpierwsze kochanie
Kiedy serce chwyci,
Rado艣ci膮 i sm臋tkiem
Dosy膰 je nasyci!
 
Po czym zaraz tancerk臋 swoj膮 jak pi贸rko doko艂a siebie okr臋ci艂 i na jedno kolano przed ni膮 przypadaj膮c r臋k臋 jej do ust przycisn膮艂. I w tym jeszcze starszy dru偶bant chcia艂 go na艣ladowa膰, ale nie m贸g艂, bo Jadwiga gwa艂townie r臋ce swe mu odebra艂a i nie czekaj膮c, aby j膮, jak to czynili wszyscy, ku siedzeniu jakiemu odprowadzi艂, ze wzd臋t膮 piersi膮 i roziskrzonymi oczami, ponura i gro藕na, plecami odwr贸ci艂a si臋 do niego i z gumna wysz艂a. Wychodz膮c niby burza, oddycha艂a g艂o艣no, 艂okciami i piersi膮 ludzi roztr膮ca艂a, a wzrokiem 艣ciga艂a wychodz膮c膮 te偶 na otwarte powietrze par臋. 艢ciga艂a j膮 wzrokiem i dobrze widzia艂a, jak w jarz臋biny ubrana g艂owa panny w szcz臋艣liwym niby zapomnieniu pochyla艂a si臋 ku ramieniu kawalera, kt贸ry, z jarz臋bin膮 u szarej siermi臋偶ki a twarz膮 w p艂omieniach, wci膮偶 co艣 do niej m贸wi艂...
Muzyka gra膰 przesta艂a, m艂odzie偶 zm臋czona i zarazem rozhulana rozsypa艂a si臋 pod odkrytym niebem, na kt贸rym gwiazdy przygasa膰 zaczyna艂y przed wschodz膮cym u dalekiego skr臋tu rzeki, jakby z jej toni wy艂aniaj膮cym si臋 ogromnym, jaskrawym ksi臋偶ycem. Cz臋艣膰 m艂odzie偶y z zapalonymi papierosami wysz艂a na pole, ale wi臋cej by艂o takich, kt贸rzy wyrzekaj膮c si臋 przyjemno艣ci palenia w blisko艣ci gumna pozostali, pojedynczymi parami rozpraszaj膮c si臋 po ogrodzie, zielonej uliczce i 艣liwowym gaju. Gwar przycich艂, rozmowy sta艂y si臋 cichsze, gdzieniegdzie zupe艂nie ciche; pod bledn膮cymi gwiazdami skrzyd艂o Erosa woni膮 miry i mirtu napojone 艂agodnie muska艂o te g艂owy ta艅cem i 艣piewem rozgrzane. Pod 艣cian膮 gumna na stosie belek i po kolana w chwastach siedz膮ca para szepta艂a.
- Jak Boga kocham - szepta艂 m臋偶czyzna - stryj i brat nadaremnie l臋kaj膮 si臋 i m艂odymi twymi latami mnie od szcz臋艣cia odgradzaj膮. Czy ja zwierz jestem albo barbarzyniec, abym prac膮 nad si艂y kochanej kobiety zdrowie nadwer臋偶a艂? To偶 i u brata r膮czek na krzy偶 nie sk艂adasz, a w m臋偶owskim domu wi臋cej pracowa膰 ci nie przyjdzie, na to przysi臋gam! S艂u偶膮c膮 wezm臋, sam sobie r臋ce mozo艂ami okryj臋, a Antolka przy mnie zbytecznych m臋czarni nie dozna... Czy Antolka temu wierzy i moj膮 stron臋 trzyma? czy te偶 mam, nieszcz臋艣liwy, d艂ugo jeszcze sierot膮 偶y膰 na tym 艣wiecie?
Szept kobiecy odpowiedzia艂:
- Pan Micha艂 wie, 偶e ja od stryja i brata zale偶臋. Oni mnie wyhodowali, nijakiej krzywdy nigdy nie uczynili, a przeciwnie, zawsze od nich dobroci i przyja藕ni do艣wiadcza艂am... Co oni zechc膮, tego i ja zechc臋; jak ka偶膮, tak ja post膮pi臋...
- Dobrze! owszem! ja偶 Antolki nie namawiam, aby przeciwko stryja i brata s臋pem stawa艂a... Ale ju偶 chcia艂bym raz si臋 dowiedzie膰, ju偶 raz chcia艂bym t膮 pewno艣膰 mie膰, 偶e Antolka sama jest za mn膮...
I jeszcze ciszej pyta艂:
- Czy Antolka czuje kiedy, 偶e mi艂o艣膰 w serduszku mruczy i spa膰, jak potrzeba, nie daje m贸j obraz przed oczami stawiaj膮c?
Nie wiadomo, jak膮 by艂a odpowied藕, ale zapewne pomy艣ln膮, bo szept m臋ski 艣mielszym sta艂 si臋 i nalegaj膮cym.
- Go艂膮bek nawet samiczk臋 w dzi贸bek bodzie kochanie jej chc膮c pokaza膰! Czy偶 mnie tyle nawet nie wolno, co go艂臋biowi? Jak cudzemu mnie przy Antolce siedzie膰 wonno, ale g艂odno!
Pod 艣wirnem za艣 艣wieci艂a bia艂a suknia, a obok niej wysmuk艂y m艂odzieniec z cicha przemawia艂:
- Tak, moja droga Maryniu, wyjad臋 st膮d pe艂en szcz臋艣cia, 偶e ci臋 znalaz艂em tak膮, o jakiej marzy艂em: prost膮, skromn膮, pracuj膮c膮, zdoln膮 zrozumie膰 i kocha膰 te zadania, kt贸re kobieta o艣wiecona i szlachetna dzi艣 pe艂ni膰 powinna...
- Kiedy偶 ja, Widziu, tak ma艂o o艣wiecon膮 jestem, tak ma艂o jeszcze wiem i umiem...
- Prawda, 偶e wiele jeszcze uczy膰 si臋 musisz, ale nie tylko z ksi膮偶ek... od 偶ycia i od ludzi tak偶e, i najwi臋cej... Ludzi kochaj, ludzi badaj, z lud藕mi 偶yj...
- A jak pojedziesz, czy napiszesz kiedy do mnie?
Czy kiedy przy艣lesz mi jak膮 ksi膮偶k臋?
- B臋d臋 pisa艂, b臋d臋 ci ksi膮偶ki przysy艂a艂 i ani przez jeden dzie艅 nie zapomn臋 o tobie, moja ty najmilsza i najlepsza. A gdy ju偶 na zawsze wr贸c臋 i w Korczynie zamieszkam, wtedy ju偶 nigdy rozstawa膰 si臋 nie b臋dziemy, ale zawsze razem dla naszych drogich idei walczy膰 i pracowa膰. Czy dobrze, Maryniu? Czy chcesz tego? Dobrze?
U bia艂ej sukni dwie splecione r臋ce gestem zachwycenia wznios艂y si臋 w g贸r臋.
- O, Widziu, Widziu, ty mi niebo na ziemi ukazujesz i czuj臋 sama, wiem, 偶e na nie zapracowa膰, zas艂u偶y膰 powinnam!
U brzegu 艣liwowego gaju sta艂a Jadwiga Domunt贸wna w gronie kilku dziewcz膮t i ch艂opc贸w, kt贸rzy wko艂o niej 偶artobliw膮 rozmow臋 wiedli. Pierwszemu dru偶bantowi, kt贸ry na fochy bohdanki swej nie zwa偶aj膮c ani na krok jej nie odst臋powa艂, zarzucano tam niesta艂o艣膰, ba艂amuctwa i wyra偶ano w膮tpliwo艣膰, czy o偶eni si臋 kiedykolwiek, skoro dot膮d tak weso艂o kawalerskiego stanu kosztowa艂. On za艣 na Jadwig臋 spogl膮daj膮c bardzo powa偶nie odpowiada艂, 偶e i motyl z grz臋dy na grz臋d臋 przelatuje, nim na jednym kwiatku si臋dzie, 偶e i n臋dznemu l偶ej nie samemu, a c贸偶 dopiero kiedy cz艂owiek ma czym podzieli膰 si臋 z przyjacielem dozgonnym. Potem ko艂ysz膮c si臋 w strony obie, niby od niechcenia, cienkim swoim dyszkantem zanuci艂:
 
艢wiat mnie ca艂y przy tobie stania艂 i tanieje,
Serce me za tob膮 p贸jdzie w puste knieje!
 
Ale ani przym贸wki, ani przy艣piewki nic nie pomaga艂y. Jadwiga, milcz膮ca i zas臋piona, g艂o艣no oddychaj膮c i z wyd臋tymi usty, zdawa艂a si臋 by膰 upostaciowaniem chmury pe艂nej grom贸w tu偶, tu偶 z niej wypa艣膰 maj膮cych. Jak nieprzytomna, jak oczarowana, patrza艂a ci膮gle w jedn膮 stron臋, w t臋 mianowicie, k臋dy opodal plecami do niej zwr贸cona na niskim p艂otku siedzia艂a para ludzi. Rozmowy ich s艂ysze膰 nie mog艂a, ale w zmroku dostrzeg艂a czerwie艅 jarz臋bin stroj膮cych g艂ow臋 panny... Ta g艂owa w krucze warkocze i czerwone jarz臋biny ubrana prze艣ladowa艂a dzi艣 j膮 jak mara, jak ogie艅 parz膮cy, jak ur膮gliwe senne widowisko!
Tymczasem na niskim p艂atku obok Justyny siedz膮c Jan cicho, ale z zapa艂em m贸wi艂:
- Pani zapytuje, czy doprawdy najpierwsze? Niech jutro zgin臋, je偶eli do tego czasu prawdziwe kochanie cho膰 raz do serca mojego zajrza艂o! A czy to mo偶e by膰 inaczej? Czy ja hrabia albo arystokrat, aby z kwiatka na kwiatek przelatywa膰 i tylko sobie r贸偶ne zabawki wymy艣la膰? W naszym wie艣niackim 偶yciu do ba艂amuctwa ani czasu, ani ochoty nie ma. Jak nie przychodzi艂o kochanie, to nie przychodzi艂o, a jak przysz艂o, to ju偶 i nie przejdzie...
- Czasem jednak przechodzi - w zamy艣leniu rzek艂a Justyna.
- U pa艅stwa ka偶d膮 rzecz 艂atwiej rozwiewaj膮 wiatry ni偶eli u nas, a do tego wiele te偶 i od charakteru zale偶y. Ja艣mont, na przyk艂ad, gdyby Jadwi艣ki i nie dosta艂, by艂oby mu o to bynajmniej, bo dla posagu g艂贸wnie chce j膮 wzi膮艣膰, a stryj Anzelm nie dostawszy tej, kt贸rej 偶膮da艂, ca艂e 偶ycie w samotno艣ci strawi艂, i stary Jakub rozum postrada艂 zdrady w kochaniu doznawszy...
- A panna Domunt贸wna czy teraz takiej zdrady nie doznaje?
Jak oparzony tym zapytaniem o ma艂o si臋 z p艂otka nie porwa艂.
- Ja ju偶 odgad艂em, 偶e pani mnie te pytania zadaje z przyczyny Jadwi艣ki.
Spowa偶nia艂, g艂ow臋 podni贸s艂, wprost na siedz膮c膮 przy nim kobiet臋 艣mia艂ym wzrokiem patrza艂.
- Zakle艅stw i przysi臋ga艅 nijakich czyni膰 nie b臋d臋, bo gdzie wiary nie ma, tam i przyja藕ni prawdziwej by膰 nie mo偶e, a tylko to pani z gruntu serca mojego 偶adnym ci臋偶kim grzechem nie splamionego powiem, 偶e pomi臋dzy mn膮 a Jadwi艣k膮 nigdy nic nie by艂o, 偶e nic jej nigdy nie o艣wiadcza艂em i nie przyrzeka艂em, a tylko z namowy stryja i przez uwag臋 na jej poczciwo艣膰 by艂bym mo偶e o偶eni艂 si臋 z ni膮 w czasie, gdyby insze wcale s艂o艅ce na moim niebie nie b艂ysn臋艂o. To za艣, 偶e ona przylepi艂a si臋 do mnie jak smo艂a i 艣ciga mi臋 swoim nadaremnym kochaniem, wybaczy膰 jej trzeba, bo od dzieci艅stwa mnie znaj膮c przyzwyczai膰 si臋 mog艂a i odsta膰 jej trudno... Jednakowo偶 spodziewam si臋, 偶e do upami臋tania przyjdzie, a ja przed ni膮 bynajmniej winnym si臋 nie s膮dz臋... Czy pani mnie wierzy? Jak zbawienia duszy s艂贸wka tego czekam: czy pani wierzy?
Uczu艂a, 偶e na jej r臋ku o p艂otek opartym spocz臋艂a d艂o艅 gor膮ca, tward膮 sk贸r膮 powleczona, a jednak dziwnie mi臋kka, b艂agalnym jakby dr偶eniem zdj臋ta... Gumno, 艣wiron, chata z o艣wietlonymi oknami zakr臋ci艂y si臋 jej w oczach, ujrza艂a na raz wszystkie gwiazdy osypuj膮ce wysokie niebo i uczu艂a wszystk膮 krew zbiegaj膮c膮 jej do serca. Z cicha odpowiedzia艂a:
- Wierz臋!
Wtem krzykn臋艂a i oboje na r贸wne nogi zerwali si臋 z p艂otka. Pomi臋dzy g艂owami ich spory kamie艅 jak膮艣 siln膮 i zr臋czn膮 r臋k膮 rzucony 艣wisn膮艂, przelecia艂 i tylko szyj臋 Janka z lekka drasn膮wszy o kilka krok贸w na zagon burak贸w upad艂. Zewsz膮d rozleg艂y si臋 okrzyki i zapytania:
- Co to? Kto to? Sk膮d to? Na co? Za co?
Ale niema艂o os贸b widzia艂o, 偶e by艂a to Domunt贸wna, kt贸ra pr臋dko schyliwszy si臋 kamie艅 z ziemi by艂a podj臋艂a i ramieniem zamachn膮wszy na rozmawiaj膮c膮 opodal par臋 go rzuci艂a. Trz臋s艂a si臋 przy tym tak, jak gdyby j膮 febra bra艂a. Kogo w艂a艣ciwie ugodzi膰 kamieniem zamy艣li艂a: Jana czy jego pann臋, nie wiadomym by艂o, do艣膰 偶e w mgnieniu oka o jej post臋pku dowiedzieli si臋 wszyscy, a w zielonej uliczce pomi臋dzy gajem i ogrodem wielka powsta艂a wrzawa. Ju偶 i ci, kt贸rzy z papierosami na pole byli wyszli, powr贸cili i o zasz艂ym zdarzeniu r贸偶ne podnosili g艂osy. Najwi臋cej by艂o takich, kt贸rzy je ganili g艂o艣no i wyra藕nie, 偶adnych pod tym wzgl臋dem ceremonii nie czyni膮c. Ju偶 i wprz贸dy wyr贸偶niaj膮cy si臋 str贸j, nad臋to艣膰 i pochmurno艣膰 panny u wielu przychylno艣膰 dla niej odj臋艂y; niekt贸rzy te偶 z natury do z艂o艣liwych ucink贸w i 偶art贸w sk艂onnymi byli. Wi臋c powa偶nie lub z po艣miewiskiem wypowiadane zdania rozlega艂y si臋 naok贸艂:
- Sama siebie post臋pkiem takim zeszpeci艂a!
- 艢liczna panna, kt贸ra ze swoim kochaniem jak dziad z torb膮 niechc膮cemu w oczy lezie!
- Wypcha艂a si臋 jak harmata i kamieniami strzela!
- Dobry anio艂eczek! Teraz chyba dudek j膮 do o艂tarza zaprowadzi!
- Dzi臋kuj臋 i za dziedzictwo, kiedy od w艂asnej 偶onki nieprzyrodzon膮 艣mierci膮 mam umiera膰!
- Jak ko艅 cyga艅ski okry艂a si臋 blachami i my艣li, 偶e ludzi ubija膰 jej wolno!
Z drugiej przecie偶 strony znale藕li si臋 tacy, kt贸rzy si臋 za dziewczyn膮 uj臋li. Naprz贸d Kazimierz Ja艣mont, zrazu zdumiony i oszo艂omiony, do przytomno艣ci przyszed艂szy palcami pstrykn膮艂 i zawo艂a艂:
- Szyk panna! Bez z艂ego psa i bez strzelby dom od z艂odzieja obroni膰 potrafi!
Ju偶 tak wida膰 wszystko na dobre sobie t艂umaczy膰 umy艣li艂. A Domuntowie po stronie swojej dw贸ch Siemaszk贸w maj膮cy gromko i gro藕nie krzykn臋li:
- Kto o siestrze naszej jedne jeszcze z艂e s艂owo wypowie, dowie si臋, po czemu u nas czupryny targuj膮!
Wojn臋 mi艂uj膮cym Obuchowiczom w to tylko by艂o gra膰! Jakkolwiek sami przedtem z Jadwigi drwinkowali, teraz skoczyli ku tym, kt贸rzy pierwsi szukali zaczepki; za艣 kilku Bohatyrowicz贸w i Ja艣mont贸w w towarzystwie Zaniewskich i Staniewskich koz艂ami przy swoim stali drwinkowa膰 nie przestaj膮c i o艣wiadczaj膮c g艂o艣no, 偶e nijakich nakazywaczy si臋 nie l臋kaj膮 ani napominaj膮cych aposto艂贸w nie potrzebuj膮. Na burz臋 srodze zanosi膰 si臋 zaczyna艂o. Ju偶 Obuchowicze ku p艂otom si臋 zbli偶ali w zmroku wypatruj膮c, sk膮dby najlepszego ko艂ka wyrwa膰; ju偶 w gronie przeciwnym ten i 贸w pomrukiwa艂 o pogruchotaniu ko艣ci i nakarbowaniu pysk贸w, gdy spod gruszy w ogrodzie stoj膮cej rozleg艂 si臋 g艂os dono艣ny i nalegaj膮cy:
- Za pozwoleniem wszystkich pan贸w, mnie tak偶e s艂贸wko w tym zamieszaniu rzuci膰 wolno, bo nie od kogo, tylko ode mnie wszystko posz艂o. Ja nie wiem, kto wymy艣li艂, 偶e panna Domunt贸wna przez z艂o艣膰 na mnie kamie艅 rzuci艂a, bo to jest nieprawda. Co do rzucenia, ani s艂owa - rzuci艂a, ale nie przez jak膮, bro艅 Bo偶e, pomst臋 albo z艂y zamiar, tylko dla zabawy, 偶eby mnie nastraszy膰, a p贸藕niej z mojego strachu drwinkowa膰. Mnie si臋 zdaje, 偶e takiego 偶artu, cho膰 i grubowatego, za grzech 艣miertelny poczytywa膰 nie mo偶na ani te偶 za niego na z艂e j臋zyki bra膰, tym wi臋cej, kiedy panna jest zacna i nic jej wcale do zarzucenia nie ma. A je偶eli ja za ten post臋pek do panny Domunt贸wny 偶adnej pretensji nie mam, to i nikt z niej naigrawa膰 si臋 albo na ga艅b臋 dekretowa膰 jej nie powinien i je偶eli komu jeszcze to do g艂owy przyjdzie, wtedy ja sp贸lnie z panami Domuntami postaram si臋 to jemu z g艂owy wybi膰!
Pod grusz膮 stoj膮c prawie by艂 niewidzialnym, ale w g艂osie jego us艂yszeli wszyscy stanowczo艣膰 i 艣mia艂o艣膰. Tedy wielu ramionami wzruszy艂o i uwierzy艂o albo uda艂o wiar臋 w to, 偶e post臋pek Domunt贸wny by艂 tylko 偶artem grubowatej panny. Kiedy tak, to tak. Je偶eli temu, kto ubligi do艣wiadczy艂, podoba si臋 j膮 za p艂och膮 zabawk臋 uwa偶a膰, to dla jakiej przyczyny insi za niego ujmowa膰 si臋 maj膮? Z drugiej strony, Domuntowie z kompanionami tak偶e uspokaja膰 si臋 zacz臋li, bo post臋pek Jana podoba艂 si臋 im bardzo i humor poprawi艂. Ucichli tedy i z pierwszym dru偶bantem poszli drog膮 ku zagrodzie Jadwigi wiod膮c膮, u kt贸rej ko艅ca po艂yskiwa艂a z dala bia艂a kapota jej dziadunia. Zaraz bowiem po dokonaniu post臋pku z kamieniem, ca艂a trz臋s膮ca si臋 jak w febrze, posz艂a ona dziadunia swego szuka膰 i znalaz艂a go z drugiej strony gumna na sto艂ku siedz膮cego i kilku starszymi lud藕mi otoczonego. W艂a艣nie tym starszym ludziom, pomi臋dzy kt贸rymi znajdowa艂 si臋 ekonom z Osowiec Ja艣mont i dzier偶awca Gieco艂d, histori臋 z dwunastego roku o zmar艂ym u rodzicielskiego p艂otu oficerze Franusiu opowiada艂, gdy wnuczka ku niemu przypad艂a i na r臋kach prawie ze sto艂ka go podnios艂a.
- Chod藕my do chaty, dziaduniu, chod藕my do swojej chaty! - m贸wi艂a. - Do艣膰 ju偶 my tu pobyli i nabawili si臋... czas nam we dwoje sobie osta膰...
Obj臋艂a go ramieniem, tuli艂a do siebie i sama do niego si臋 przytulaj膮c w zesch艂膮 r臋k臋 go ca艂owa艂a, a drog膮 ku swojej zagrodzie wiod艂a.
- Chod藕my, dziadu艅ku, chod藕my do w艂asnej chaty!
Rozbior臋 dziadu艅ka, do 艂贸偶eczka po艂o偶臋... do spania zako艂ysz臋... m贸j mile艅ki, jedynie艅ki, stare艅ki dziadu艅ku!
Im wi臋cej od Fabianowej zagrody oddala艂a si臋, tym wi臋cej nad drepcz膮cym w obj臋ciu jej starcem kwili艂a, a 艂zy jak paciorki z oczu jej na jego kapot臋 i g艂ow臋 pada艂y.
W zielonej za艣 uliczce jedni tylko Obuchowicze z niezadowoleniem jeszcze pomrukiwali pi臋knej sposobno艣ci powojowania 偶a艂uj膮c Jeden z nich nawet przed jednym z Siemaszk贸w si臋 zwierza艂, 偶e przesz艂ej nocy 艣ni艂o mu si臋, jakoby gruszki z drzewa rwa艂, z czego te偶 pewno艣膰 czerpa艂, 偶e na tym weselu guzy b臋d膮... tymczasem wida膰, 偶e ju偶 na niczym wszystko zejdzie. W zamian, zgod臋 lubi膮cy, jakkolwiek hardow膮si 艁ozowiccy, a tak偶e stateczni Strza艂kowscy sobie i inszym pokojowego zako艅czenia sprawy bardzo winszowali utrzymuj膮c, 偶e chamy tylko byle o co za 艂by si臋 ci膮gaj膮, w dobrej za艣 kompanii ha艂asy takie, a bro艅 Bo偶e bitwy, wcale s膮 nieprzystojne. Zreszt膮 zasz艂a okoliczno艣膰, kt贸ra od 艣wie偶ego zdarzenia uwag臋 powszechn膮 zupe艂nie ju偶 odwr贸ci艂a. Z podw贸rka na uliczk臋 wybieg艂 w wielkim p臋dzie Julek ze sob膮 skacz膮cego i rado艣nie skoml膮cego Sargasa maj膮c i na ca艂y g艂os wo艂aj膮c:
- Na Niemen, na Niemen! wszystkich pa艅stwa prosz臋 na Niemen, bo ju偶 czajki i cz贸艂na przygotowa艂em... po ca艂ej okolicy zebrawszy i u brzegu postawiwszy... Na Niemen! prosz臋 na Niemen!
Nigdy prawie nie widywano go takim p臋dem biegaj膮cego i wykrzykuj膮cego z takim zapa艂em, 偶e mu si臋 a偶 ruda czupryna na wsze strony rozwiewa艂a i oczy iskrzy艂y si臋 w zmroku jak u kota. Ale bo te偶 zaprasza艂 teraz wszystkich do swego w艂a艣ciwego domu i wzywa艂 do zabawy, w艣r贸d kt贸rej, jak inni w ta艅cach i 艣piewaniu, celowa膰 m贸g艂, przewodzi膰, dyrygowa膰. Razem z nim na Niemen go艣ci zaprasza艂 Sargas ku wszystkim rado艣nie si臋 rzucaj膮c, skoml膮c, wyskakuj膮c, a co moment pyskiem zwracaj膮c si臋 ku rzece i przylatuj膮ce od niej wiaterki nozdrzami w siebie wci膮gaj膮c. Dziewcz臋ta pierwsze przyja藕nie odpowiedzia艂y wezwaniu.
- P艂ywa膰! P艂ywa膰! ze 艣piewaniem p艂ywa膰! Panie Michale! Panie W艂adys艂awie! Panie Zaniewski! Panie Ja艣mont! Panie Bohatyrowicz! na Niemen pop艂yniem!
ze 艣piewaniami pop艂yniem! Na Niemen! Na Niemen!
Tym kobiecym g艂osom odpowiada艂y m臋skie:
- Jestem! Id臋! biegn臋! do us艂ug! A kto z kim? Panno Ka藕miro! Panno Cecylio! Panno Antonino! Panno Mario!
I mn贸stwo znowu imion i nazwisk lecia艂o po trawach zroszonych, po ogo艂oconych ogrodach i przerzedzonych gajach, a nad wszystkimi wykrzykami i odpowiedziami g贸rowa艂o wo艂anie:
- Na Niemen! na Niemen!
Kto艣 w wielkim zmieszaniu g艂os贸w pot臋偶nym basem nuci膰 zaczyna艂:
 
Za Niemen tam precz...
Ach, czeg贸偶 za Niemen?
Czy b艂o艅 tam kwiecistsza...
 
A ku rzece, kt贸rej imi臋 mn贸stwem ech rozlega艂o si臋 po ciemnym borze i szerokim polu, z wysokiej g贸ry, w bladym jeszcze 艣wietle ksi臋偶yca, schodzi艂o i zbiega艂o par kilkana艣cie.
Jan szerokimi krokami ogr贸d przebywa艂 widocznie kogo艣 szukaj膮c i we wszystkich stronach upatruj膮c, gdy na r臋kawie swojej siermi臋偶ki uczu艂 czyj膮艣 r臋k臋 i zaraz mu przed oczami b艂ysn膮艂 czarny warkocz czerwonymi jarz臋binami przetykany.
- Pop艂yniem!
- Pop艂yniem!
- Ale sami... we dwoje... moja droga pani... moja z艂ota! swoim cz贸艂enkiem... w艂asnym, tym samym, kt贸re nas do Mogi艂y zawioz艂o.
- Dobrze!
Cz贸艂no to sta艂o u st贸p Anzelmowej zagrody, w g臋stwinie oczeret贸w ukryte, i Jan tylko wiedzia艂 gdzie je znale藕膰 mo偶na. Wi臋c ku Anzelmowej zagrodzie oboje pobiegli, dla po艣piechu p艂ot przeskoczyli w tym samym prawie miejscu, w kt贸rym go tak cz臋sto El偶usia i Antolka przeskakiwa艂y, a po paru minutach byli ju偶 pod lipami. Tu w miejscu jednym ga艂臋zie zwiesza艂y si臋 tak nisko, 偶e Justyna, aby pod nimi przebiec, pochyli膰 si臋 musia艂a. Jan pochyli艂 si臋 tak偶e i pod tym ciemnym sklepieniem r臋k臋, kt贸ra nad zroszon膮 traw膮 bia艂膮 sukni臋 unosi艂a, pochwyci艂, do ust poni贸s艂 i ju偶 jej wi臋cej z d艂oni nie wypu艣ci艂. D艂o艅 w d艂oni z wysokiej g贸ry ku przybrze偶nym oczeretom biegli i ani zauwa偶yli, 偶e za sob膮 pozostawiali dwoje ludzi pod lipami na trawie siedz膮cych i tak przyciszon膮 rozmow膮 zaj臋tych, 偶e na przebiegaj膮c膮 w pobli偶u par臋 ze swej strony tak偶e uwagi nie zwr贸cili.
Byli to Anzelm i Marta, Jakim sposobem i gdzie spotkali si臋 w t艂umie po raz drugi? Powiedzie膰 by to mog艂y te stare wspomnienia, kt贸re ich ku sobie poci膮gn臋艂y. Ale t艂um pr臋dko opu艣cili i od dawna ju偶 oboje znajdowali si臋 w Anzelmowej zagrodzie, kt贸rej dom, drzewa, ule Marta ciekawie i d艂ugo ogl膮da艂a, jedne chwal膮c, drugie krytykuj膮c, a kiedy niekiedy dawnemu przyjacielowi z do艣wiadczenia zaczerpni臋tych rad udzielaj膮c. Odk膮d 艣ciemnia艂o, siedzieli pod lipami na trawie wsp贸lnie z 偶贸艂tym Mucykiem, kt贸ry u n贸g swego pana rozci膮gni臋ty le偶a艂, i zdawa艂o si臋 im, 偶e wszystko ju偶 sobie powiedzieli, co do powiedzenia mie膰 mogli. Wi臋c zamilkli, oboje w postawach jednostajnych, policzki na d艂oniach opieraj膮c. Po kilku minutach przecie偶 na bladych wargach Anzelma pod siwiej膮cym w膮sem u艣miech dr偶e膰 zacz膮艂. Z tym u艣miechem, powolnym sposobem swoim m贸wi艂:
- Czy panna Marta pami臋ta, jak pierwszy raz na zaproszenie pan贸w Korczy艅skich do Korczyna przyszed艂szy i na pani膮 spojrzawszy gawronem z otwart膮 g臋b膮 stan膮艂em, a偶 wszyscy 艣mia膰 si臋 ze mnie zacz臋li?
Ona z cicha zachichota艂a:
- Czemu偶bym pami臋ta膰 tego nie mia艂a? Ale dlaczego wtedy pan Anzelm tak sko艂owacia艂?
- 艢liczno艣ci膮 figury i ognisto艣ci膮 ocz贸w pani zadziwiony i o艣lepiony zosta艂em...
- Tak, tak to kiedy艣 by艂o! - g艂ow膮 z wysokim grzebieniem trz臋s膮c szepn臋艂a stara panna.
- Tak, tak to by艂o! - potwierdzi艂 Anzelm.
Potem ona przem贸wi艂a pierwsza:
- A pami臋ta pan Anzelm, ile to go艣ci zbiera艂o si臋 wtenczas w Korczynie? jakie to oni plany uk艂adali sobie, jakie sprzeczki zawodzili... jakie nadzieje mieli?...
- Jak nieboszczyk pan Andrzej wszystkim przewodzi艂, a nasz Jerzy niejeden raz z nara偶eniem si臋 porad膮 i pomoc膮 jemu s艂u偶y艂?
- A tak, tak to by艂o! Wieczny smutek! - szepn臋艂a.
- Wieczne odpoczywanie racz im da膰, sprawiedliwy Bo偶e! - barani膮 czapk臋 nad g艂ow臋 podnosz膮c wt贸rowa艂 Anzelm.
Po paru minutach ona przem贸wi艂a znowu:
- A pan Anzelm pami臋ta, 偶e to ja panu karmazynow膮 czapeczk臋 uszy艂am i otoczy艂am j膮 siwym barankiem?
- A pani pami臋ta, czyja to r膮czka mnie na pag贸rku piaszczystym po艣wi臋cony medalik na szyi zawiesza艂a?
- Tak, tak to kiedy艣 by艂o... - powt贸rzy艂a.
- Tak, tak to wszystko przeciwne wiatry daleko od nas odnios艂y...
Wtem umilkli, wyprostowali si臋, zacz臋li patrze膰 i s艂ucha膰. Przed dwojgiem tych steranych, prawie u kresu 偶ycia stoj膮cych ludzi, kt贸rzy jedyn膮 z艂ot膮 chwil臋 swojej przesz艂o艣ci wspominali, 艣wiat obla艂 si臋 morzem liryzmu roztopionego w promienie i w tony. Ksi臋偶yc znacznie ju偶 podni贸s艂 si臋 na niebie, zmala艂, przygas艂 i 艂agodnym 艣wiat艂em oblewaj膮c wysok膮 g贸r臋 i b贸r przeciwleg艂y oszkli艂 powierzchni臋 rzeki drobnymi falami pomarszczon膮. Pod napowietrzn膮, bladoz艂ot膮 lamp膮 ksi臋偶yca w wodzie jakby zanurzon膮 sta艂a kolumna 艣wiat艂a podstaw膮 zwr贸cona ku powierzchni rzeki, a ognist膮 kul膮 dna jej si臋gaj膮ca, pe艂na wewn臋trznych dr偶e艅 i migota艅. W tych za艣 艣wiat艂ach marz膮cych i dr偶膮cych kilka 艂odzi i cz贸艂en sznurem a cicho sun臋艂o po szlaku rzeki, wios艂ami szkliste tonie roztr膮caj膮c i krzesz膮c w nich z艂ote, przemijaj膮ce blaski; a znad 艂odzi i cz贸艂en wzbija艂 si臋 ch贸r g艂os贸w, to pot臋偶niej, to s艂abiej, to przeci膮glej, to weselej rzucaj膮cy pod niebo, w g艂臋bie boru i na wod臋 nuty dawne, przez 艣wiat zapomniane, w odleg艂ej przesz艂o艣ci drzemi膮ce, a tu zdaj膮ce si臋 budzi膰 i zmartwychpowstawa膰. Zdawa膰 si臋 mog艂o, 偶e k臋dy艣 na o艣cie偶 roztworzy艂a si臋 jaka艣 skarbnica pie艣ni i w t臋 kotlin臋 wysokimi 艣cianami od 艣wiata odgrodzon膮, na t臋 szerok膮 i powa偶n膮 rzek臋 wylewa艂a wszystkie t臋sknoty, 偶ale, westchnienia minionych lat i pokole艅. Wi臋c naprz贸d rozleg艂a si臋 t臋skna piosnka o biednym 偶o艂nierzu, kt贸ry idzie borem, lasem, przymieraj膮c z g艂odu czasem. Potem zlecia艂 tu duch Szopena. Sk膮d, jakimi drogi, na skrzyd艂ach jakiej mi艂o艣ci i pami臋ci? Zagadka! Do艣膰, 偶e w nut臋 mistrza ubrane pop艂yn臋艂y s艂owa:
 
Lec膮 li艣cie z drzew, co wyros艂y wolne,
Na mogile 艣piewa jakie艣 ptasz臋 polne,
Nie by艂o, nie by艂o, matko, szcz臋艣cia tobie,
Wszystko si臋 zmieni艂o, a twa dziatwa w grobie!...
 
I dziewczyna z zap艂akanym okiem skar偶y艂a si臋 na kurhanie nad krynic膮:
 
Jak ja mog臋 by膰 weso艂膮,
Kiedy zdr贸j w 偶a艂obie?
Jak tu z ziemi podnie艣膰 czo艂o,
Kiedy matka w grobie?
 
A po zap艂akanej dziewczynie za艣piewa艂 smutny wygnaniec:
 
Pole膰, motylku, pole膰 tam dalej,
Zale膰, motylku, w me rodzinne strony.
Zanie艣 westchnienie do ulubionej,
Zanie艣 m贸j u艣miech do ulubionej!
 
Pi臋kna Osipowicz贸wna, jak, smuk艂a top贸l w 艣wietle ksi臋偶yca po艣rodku 艂odzi stoj膮ca, zawiod艂a pierwsza:
 
Szumia艂a d膮browa, wojacy jechali,
Mojego Jasie艅ka na wojn臋 wo艂ali.
Siadaj, Jasiu, siadaj, konik osiod艂any!
Przy kim mnie porzucisz, m贸j Jasiu kochany?
 
A po prze艣piewaniu tej pie艣ni m臋ski ju偶 tylko ch贸r zagrzmia艂, zahucza艂 inn膮 skarg膮, innym a ci臋偶kim, w tony zakl臋tym postrachem:
 
Jak to pi臋knie, jak to 艂adnie,
Kiedy 偶o艂nierz z konia spadnie,
Koledzy nie po偶a艂uj膮,
Jeszcze go ko艅mi stratuj膮!
 
Jeden wo艂a: Ratuj, ratuj!
Drugi wo艂a: Tratuj, tratuj!
Leci kula armatowa,
Leci kula, leci kula,
Nieszcz臋艣liwa moja g艂owa!
 
I tak dalej, dalej, pie艣艅 o rozkoszach wojny, niby rotowy ogie艅, hucza艂a i grzmia艂a, a偶 zako艅czy艂a si臋 strof膮 bezbrze偶nej 偶a艂o艣ci:
 
Tr膮ba wo艂a: Tra-ta! tra-ta!
Nie ma ojca ani brata!
Ni 偶adnego przyjaciela
Opr贸cz Boga Zbawiciela!
 
Nic na niebie ani na ziemi nie przeszkadza艂o szerokiemu rozleganiu si臋 pie艣ni 艣piewanych na 艂odziach i cz贸艂nach, nic ich nie m膮ci艂o; woda je srebrnie od szklistej powierzchni odbija艂a, echa podwaja艂y i nie艣膰 zdawa艂y si臋 w dal coraz dalsz膮; lekkie wiatry pogodnej nocy lata艂y po szczytach boru, kt贸ry czasem szumia艂 z cicha, jakby w g艂臋binach jego spoczywaj膮ce duchy wskrzesa艂y i d艂ugimi westchnieniami lub cichymi 艣miechy niegdy艣 im znanym, kochanym pie艣niom wt贸rzy艂y.
Na wysokiej g贸rze pod starymi lipami siedz膮ca para ludzi patrza艂a i s艂ucha艂a. Oczarowa艂 j膮 oddech przesz艂o艣ci w艂asnej i niew艂asnej; melodia 艣wiate艂 i ton贸w we dwie kamienne figury zakl臋艂a. To, 偶e byli 偶ywymi lud藕mi, pozna膰 mo偶na by艂o tylko z ich oczu 艣cigaj膮cych szlaki blask贸w, kt贸re za 艂odziami to powstawa艂y, to znika艂y; z ruchu r臋ki Anzelma, machinalnie g艂aszcz膮cej psa u n贸g mu le偶膮cego, i z g艂o艣nego, coraz g艂o艣niejszego oddechu Marty. 艁odzie za艣 dosi臋g艂y ju偶 stoj膮cej pod ksi臋偶ycem kolumny 艣wiat艂a i nad zanurzon膮 w wodzie ognist膮 jej kul膮 w chwilowym milczeniu przep艂ywa艂y jedna za drug膮, ciemne, ciche, lekkie jak widma. Za kolumn膮 i ksi臋偶ycem, tam gdzie rzeka wspania艂ym ruchem za 艣cian臋 boru skr臋ca艂a, samotny g艂os m臋ski 艣piewa膰 zacz膮艂:
 
Wysz艂a dziewczyna, wysz艂a jedyna,
Jak r贸偶any kwiat...
 
- To Janek 艣piewa... - rzek艂 Anzelm.
- Pami臋ta pan, jake艣my kiedy艣 t臋 piosenk臋 razem 艣piewali?... - zapyta艂a kobieta.
- A ja i nie s艂ysza艂em ju偶 p贸藕niej takiego 艣licznego g艂osu, jaki by艂 podtenczas u pani...
Zatrz膮s艂a g艂ow膮:
- Tak, tak to by艂o!
Od skr臋tu rzeki dochodzi艂y s艂owa:
 
Ty p贸jdziesz g贸r膮, ty p贸jdziesz g贸r膮,
A ja dolin膮...
 
Anzelm w polonezow膮 nut臋, powa偶n膮 i t臋skn膮, zas艂uchany z bladym na ustach u艣miechem sam nuci膰 zacz膮艂:
 
Ty rozkwitniesz r贸偶膮, ty rozkwitniesz r贸偶膮,
A ja kalin膮!
 
I Marty usta 偶贸艂te, zwi臋d艂e otworzy艂y si臋 tak偶e; oboje dalekiej nucie zawt贸rzyli:
 
Ty p贸jdziesz drog膮, ty p贸jdziesz drog膮,
A ja 艂ozami,
Ty si臋 zmyjesz wod膮, ty si臋 zmyjesz wod膮,
Ja mymi 艂zami.
 
Anzelm ci膮gn膮艂 jeszcze:
 
Ty b臋dziesz pann膮, ty b臋dziesz pann膮
Przy wielkim dworze...
 
Ale kobieta obok niego siedz膮ca zakrztusi艂a si臋, pochyli艂a g艂ow臋, o podniesione kolana opar艂a i kaszla艂a... Tedy i on nucenie przerwawszy ucha ku niej przychyli艂. Zda艂o mu si臋, 偶e nie tylko kaszel dobywa艂 si臋 z jej piersi... Za r臋k臋 j膮 wzi膮艂.
- Nie trzeba p艂aka膰! - z powag膮 przem贸wi艂 - p艂akaniem 艣miechu nie odzyszczesz... ubieg艂a woda nie wraca... W kwiecie wieku roz艂膮czyli艣my si臋 z sob膮, a zn贸w spotkali dziadem i bab膮. Nie dziwno te偶, 偶e opad艂y nas przypomnienia i romanse. Ale nie w czas ju偶 nam do takich rzeczy, a my艣le膰 trzeba o tych m艂odszych, kt贸rzy jak latoro艣cie przy zwalonych drzewach, przy nas wyro艣li. Jedno zachodzi, drugie wschodzi. Mo偶e te s艂o艅ce, kt贸re nam sm臋tnie 艣wieci艂o, dla nich pogodniej za艣wieci. Niech偶e mnie tedy pani z 艂aski swojej powie: czy ta panna Justyna jest doprawdy tak膮 dobr膮 i zacn膮 pann膮, jak膮 si臋 pokazuje? Czy mo偶na spodziewa膰 si臋, aby do naszego wie艣niackiego 偶ycia i pracy przy ziemi uzwyczai膰 si臋 mog艂a? I czy, bro艅 Bo偶e, m贸j Janek przez ni膮 nieszcz臋艣liwym nie zostanie? Mo偶e i pan Korczy艅ski da膰 mu jej nie zechce? Mo偶e i ona sama w ostatnim momencie od takiego losu uciecze? Mo偶e to obowi膮zkiem moim jest przystojnie, ale z gruntu serca j膮 poprosi膰, aby mojego ch艂opca zawczasu odtr膮ci艂a, boby on mo偶e przez to uleczonym m贸g艂 jeszcze zosta膰?
Kiedy Anzelm m贸wi艂, Marta g艂ow臋 podnios艂a i potwierdzaj膮co ni膮 kiwa艂a. Kilka razy jeszcze chrz膮kn臋艂a, a potem odpar艂a:
- Prawda! s艂owo honoru, prawda! Przypomnia艂a sobie babka dziewiczy wiecz贸r! Wieczna g艂upota! M臋偶czyzna zawsze od baby m臋drszy. Prawda! Co nam ju偶 ze 艣piewania i p艂akania przyjdzie! O m艂odszych pogadajmy...
O tej samej porze w domu Fabiana, kt贸rego okna zza ga艂臋zi topoli pob艂yskiwa艂y, wrza艂o, hucza艂o, gotowa艂o si臋 jak w zamkni臋tym i na ogniu stoj膮cym kotle. Przed godzin膮, kiedy m艂odzie偶 z wysokiej g贸ry ku rzece zbiega艂a, po艣r贸d mn贸stwa okrzyk贸w brzmia艂 jeden, nienajmniej dono艣ny:
- Panie Witoldzie! Panie Korczy艅ski dobrodzieju! Panie Witoldzie dobrodzieju! Prosimy! pokornie prosimy!
Na koniec z przywo艂ywanym w ogrodzie si臋 spotkawszy Fabian r臋k臋 m艂odzie艅ca pochwyci艂 i z niskimi uk艂onami do wn臋trza domu go zaprasza艂.
- Z przyczyny interesu - m贸wi艂 - z przyczyny interesu w zabawie panu dobrodziejowi odwa偶am si臋 przeszkodzi膰... Ale pro艣b臋 do pana zanie艣膰 umy艣lili艣my... my starzy... pro艣b臋 do pana...
W g艂osie jego s艂ycha膰 by艂o wzruszenie, a pomimo 偶e nisko si臋 k艂ania艂 i pokornie prosi艂, w膮sy co moment je偶em mu nad wargami stawa艂y. Witold Siemaszczankom, kt贸re trzymaj膮c si臋 pod r臋ce w towarzystwie ogromnego Domunta nadbiega艂y, Maryni臋 powierzywszy, ochotnie i ciekawie za gospodarzem zagrody poszed艂.
W 艣wietlicy pomimo pootwieranych okien gor膮co by艂o jak w 艂a藕ni; na trzech sto艂ach jeszcze jad艂em zastawionych pali艂o si臋 par臋 lampek, w kt贸rych sk膮pym 艣wietle kipia艂a mozaika ludzkich kszta艂t贸w i rys贸w. Na pierwszy rzut oka rozpozna膰 tam mo偶na by艂o tylko postacie siedz膮ce i stoj膮ce, do 艣ciany przyparte, na sto艂ach 歴zeroko 艂okcie rozk艂adaj膮ce, ramionami i w膮sami poruszaj膮ce. Po kilku minutach dopiero z tej zwik艂anej mozaiki wy艂ania艂y si臋 i wyosobnia艂y g艂owy 艂ysiej膮ce, siwiej膮ce, osiwia艂e, czo艂a zarumienione i spotnia艂e, twarze barw膮 do rydz贸w albo do ziemi podobne. Tak jak po艣r贸d m艂odzie偶y bawi膮cej si臋 w gumnie i na Niemnie, nikt tu pijanym nie by艂, ale panuj膮cy w 艣wietlicy upa艂 i przez dzie艅 ca艂y cho膰 wstrzemi臋藕liwie popijane mi贸d i piwo twarze te oblewa艂y ogniem i potem, w kt贸rych z dok艂adno艣ci膮 mistrzowskiej rze藕by wyst臋powa艂y nier贸wno艣ci sk贸r grubych i chropowatych, niezliczone, we wszystkich kierunkach pokrzy偶owane, cienkie jak w艂osy i grube jak palce zmarszczki, bruzdy, wy偶艂obienia. By艂o to pokolenie, po kt贸rym ju偶 d艂ugo 偶ycie przeci膮ga艂o swoje p艂ugi i brony, kt贸re te偶 pod jego ch艂odnym strumieniem przygas艂o, spowolnia艂o, jednak czym艣 silnie tkni臋te jeszcze zap艂on膮膰 i wybuchn膮膰 mog艂o. Zap艂on臋艂o te偶 i wybuchn臋艂o przy wej艣ciu Witolda. Mn贸stwo r膮k wyci膮gn臋艂o si臋 ku m艂odzie艅cowi d艂o艅 jego chc膮c u艣cisn膮膰 i mn贸stwo g艂os贸w razem m贸wi艂o:
- My tu pana za po艣rednika i or臋downika naszego zaprosili!
- Na s臋dzi臋!
- Na jednacza!
- Przez pan贸w do kr贸la, przez 艣wi臋tych do Boga, a przez syna do ojca... - zacz膮艂 Fabian.
- Aby艣 pan nas os膮dzi艂 i na 艣mier膰 albo 偶ycie zadekretowa艂 - przebi艂 go kto艣 inny.
- W jednym gnie藕dzie niejednaki ptak si臋 l臋gnie; a cho膰 ociec pa艅ski pokazuje si臋 krzywdzicielem i gardzicielem naszym, pan nam pokaza艂e艣 si臋 przyjacielem i bratem...
- Z dobrym targ dobry! - hukn膮艂 kto艣 spod 艣ciany.
- To prawda! a jak偶e! Przed dobrym i upokorzy膰 si臋 nie wstyd! - prawi艂 Walenty Bohatyrowicz.
A Aposto艂 偶a艂o艣liwym g艂osem inne g艂osy przenosz膮c nabo偶nie wo艂a艂:
- Jezusa przed Bogiem Ojcem, a pana przed srogim s膮siadem za ub艂agalnika mamy!
Witold, zdziwiony zrazu, spowa偶nia艂 i spochmurnia艂. Jednak wybiwszy si臋 z t艂umu 偶wawym ruchem na stole usiad艂 i z tej wysoko艣ci wszystkie ku niemu zwr贸cone twarze ogarniaj膮c g艂o艣no przem贸wi艂:
- Jestem! s艂ucham was! Dzi臋kuj臋, 偶e艣cie mi臋 zawo艂ali...
P艂omi臋 wyst膮pi艂o mu na czo艂o. Mimo woli r臋k臋 w g贸r臋 podni贸s艂.
- I niech tak w przysz艂o艣ci swojej do艣cign臋, co 艣cigam, jak serdecznie was kocham i wszystko dla was uczyni膰 got贸w jestem!
Wtedy kilkunastu ich na raz m贸wi膰 zacz臋艂o, ale Fabian po kr贸tkich usi艂owaniach ten chaos g艂os贸w u艣mierzy艂 i sam spraw臋 przedstawi膰 podj膮艂 si臋. By艂a to sprawa dawna, pocz膮tkiem swoim si臋gaj膮ca ko艅ca m艂odzie艅czych zapa艂贸w Benedykta Korczy艅skiego, a z艂o偶ona z mn贸stwa drobnych uraz i zaj艣膰, jak z mn贸stwa atom贸w sk艂ada si臋 gruba chmura. Prawd膮 by艂o - i Fabian nie zaprzecza艂 temu - 偶e pan Korczy艅ski niejeden raz s艂uszno艣膰 mia艂 za sob膮 i 偶e niejeden raz od s膮siad贸w, wszelkimi niedostatkami trapionych, stawa膰 mu si臋 mog艂y krzywdy i ujmy. Ale na r贸偶ne choroby s膮 r贸偶ne sposoby, za艣 te, kt贸rych pan Korczy艅ski u偶ywa艂, po pas w bied臋 ich wtr膮ca艂y i wielk膮 gorzko艣ci膮 karmi艂y. O komarowe sad艂o ka偶dego przed s膮dy ci膮ga艂, za k艂osek snopem, a za snop kop膮 wynagradza膰 sobie ka偶膮c. A wiele razy chcieli i pr贸bowali zgodnym s艂owem, dobrowoln膮 umow膮 te sporki zaka艅cza膰, nigdy do tego nie dopuszcza艂. I nie dla tej przyczyny nie dopuszcza艂, aby w procesach smak znajdowa艂 - bo wiedzieli dobrze, 偶e sam jak na krzy偶u rozpi臋ty wygl膮da艂, ale dla tej, 偶e nadmiar ju偶 chciwym sta艂 si臋, a najwi臋cej dla tej, 偶e ubo偶szymi gardzi艂, prawie ich za ludzi nie maj膮c...
Tu Fabian, kt贸ry dot膮d wi臋cej 偶a艂osnym ni偶 rozgniewanym g艂osem przemawia艂, r臋k臋 na k艂臋bie opar艂 i w膮sy naje偶y艂.
- Niechaj mnie darowanym b臋dzie - zawo艂a艂- 偶e przed synem na ojca to wypowiadam... ale w panu dobrodzieju jedyny ratunek obaczywszy wszystkie skryto艣ci serca otworzy膰 musz臋. Srogi na twarzy jest pan Korczy艅ski i j臋zyk ma gruby...
- Inaczej jak mruk do cz艂owieka i nie zagada... przebi艂 kto艣 drugi.
G艂osy zmiesza艂y si臋 znowu, zawrza艂y.
- Z艂ymi s艂owami siecze po duszy, gorzej ni偶by r贸zgami po ciele siek艂!...
- Jakby go j臋zyk od dobrego s艂owa bola艂...
- A jednakowo偶 mo偶e by膰, 偶e przyg艂askaniem pr臋dzej by nas zmusi艂 swego dobra strzec ni偶eli biciem!
Aposto艂 zza t艂umu ramion i g艂贸w ciemnymi okularami pob艂yskuj膮c wo艂a艂:
- Z mu艂u i b艂ota ziemskiego, rodzaju my艣my ludzkiego!
Fabiana g艂os znowu przeni贸s艂 i przetrwa艂 inne.
- I mr贸wka ma sw贸j gniew! - pot z czo艂a i policzk贸w ocieraj膮c wo艂a艂. - I my艣my si臋 ju偶 dla pana Korczy艅skiego wszelakiej 偶yczliwo艣ci pozbyli. Jakie: 揚omagaj Bo偶e", takie: 揃贸g zap艂a膰!" Wytoczyli艣my panu Korczy艅skiemu wojn臋 i s艂uszno艣ci swojej pewno艣膰 mieli艣my...
Witold, w swobodnej zrazu postawie na stole siedz膮c i przez to nad otaczaj膮cymi go postaciami i g艂owami g贸ruj膮c, teraz uczyni艂 ruch niespokojny czy niecierpliwy.
- Moi drodzy - zawo艂a艂 - czeg贸偶 wy ode mnie chcecie? co ja na to poradzi膰 mog臋? Pu艣膰cie mi臋 st膮d.
Ze 艣ci膮gni臋tymi brwiami zeskoczy膰 chcia艂 z wysokiego siedzenia swego, ale otoczono go jeszcze 艣ci艣lej, a Fabian i za rami臋 go pochwyci艂.
- B贸g mi臋 ubij na duszy i ciele, kiedy jednym s艂贸weczkiem obrazi膰 pana zamy艣la艂em! - z przera偶eniem wo艂a艂.
Inni podnie艣li prosz膮ce g艂osy, aby wys艂ucha艂 ich i ratowa艂. Pozosta艂 wi臋c, ale ruchliwe rysy jego zmieni艂y wyraz. Z weso艂ego i niemal swawolnego m艂odzie艅ca, jakim by艂 przed godzin膮, sta艂 si臋 chmurnym, skupionym w sobie, niemal ponurym. S艂ucha艂 jednak, a raczej z nat臋偶eniem ws艂uchiwa艂 si臋 to w pojedyncze, przemawiaj膮ce g艂osy, to w wybuchaj膮ce co chwil臋 gwary. Pokazywano mu jak膮艣 bardzo star膮, z偶贸艂k艂膮 i prawie sple艣nia艂膮 map臋, kt贸r膮 Fabian na czyim艣 strychu w jakiej艣 spr贸chnia艂ej skrzyni znalaz艂, a na kt贸rej wyra藕nie, jak dzie艅 jasno sta膰 mia艂o, 偶e wielki kawa艂 wygonu, het, tam, takimi a takimi granicami obj臋ty, nie do pana Korczy艅skiego, ale do bohatyrowickiej okolicy nale偶e膰 powinien. Ho, ho! Gdyby oni ten wygon kiedy艣 im wida膰 zrabowany odebrali, dopiero by im 偶ycie s艂odkie nasta艂o, a przy tym pokazaliby s膮siadowi, 偶e podczas i ma艂y komar wielkiego konia do krwi k膮sa! Fabianowi o to ostatnie, zdaje si臋, wi臋cej jeszcze chodzi艂o ni偶 o pierwsze. S膮siad贸w do procesu werbowa艂, ale nie zwerbowa艂 ich wi臋cej jak dziesi臋ciu. Ci za wszystkich plecy nastawili i pootwierali worki. Inszym 艂ydki ze strachu dr偶a艂y. Ale w艂a艣nie najodwa偶niejsi najubo偶szymi byli. Procesuj膮c si臋 w d艂ugi le藕li. Adwokat - kt贸偶 m贸g艂 wiedzie膰, 偶e by艂 to oszust, skoro tak pi臋knie i rozumnie gada艂? - pomy艣lny skutek zaprzysi臋ga艂, przez dwa lata jak krowy ich doi艂, a偶 na koniec terminu uchybi艂, apelacji w por臋 nie poda艂 i wszystko przepad艂o. Ale nie koniec na tym; trzeba im jeszcze wielk膮 sum臋 panu Korczy艅skiemu wyp艂aci膰 i to wpr臋dce, bo ju偶 niejeden raz i nie przed jednym cz艂owiekiem o艣wiadcza艂, 偶e ani godziny zw艂oki nie udzieli, ani grosza nie daruje, a egzekucj膮, gdy tylko czas przyjdzie, bez mi艂osierdzia cisn膮膰 b臋dzie. Czas za艣 jest bliski; najdalej za dwa tygodnie egzekucja nast膮pi, a razem z ni膮 ju偶 chyba sko艅czenie 艣wiata, bo 偶eby nie wiadomo jak starali si臋, takich wielkich pieni臋dzy w dziesi臋ciu nie zbior膮 i nigdzie nie znajd膮. Wi臋c i w nich teraz strach uderzy艂; rozpoznali, 偶e zagrz臋藕li w g膮szcz nieprzeniknion膮 i 偶e nijakiego dla nich ratunku nie ma opr贸cz upokorzenia si臋 i pro艣by o zmi艂owanie. Teraz ten i 贸w z p艂aczem m贸wi艂. Fabian tak偶e nie tylko ju偶 pot z twarzy ociera艂. Znowu w ten sam cienki i 偶a艂o艣liwy ton wpad艂, jakim dzi艣 z rana b艂ogos艂awi艂 do 艣lubu c贸rk臋.
- Bogiem Ojcem 艣wiadcz臋 si臋 - wo艂a艂 - 偶e gorzko mnie jest na staro艣膰 艁azarzem u bogaczowego progu 偶ebrz膮cym zostawa膰! Na swoj膮 bied臋 mo偶e bym oczy zmru偶y艂, ale cudze 艂zy na sumieniu nosi膰 zbyt ci臋偶ko. C贸偶 mam nieszcz臋艣liwy robi膰? Gry藕膰 rzemie艅 - darmo! Przysz艂a potrzeba w pokor臋 uderzy膰 i syna rodzonego prosi膰, aby przed swoim ojcem naszym or臋downikiem zosta艂...
Tu rozp艂aka艂 si臋 ju偶 rzewnie, ale wstydzi艂 si臋 tej s艂abo艣ci, wi臋c chustk膮 pot i 艂zy po twarzy rozmazuj膮c przerywanym g艂osem uniewinnia艂 si臋:
- P艂acz utrapionemu nie grzech... I pies wyje, kiedy sm臋tny...
Aposto艂 za艣 wo艂a艂:
- Przyjdzie Chrystus s膮dzi膰 biednych i bogatych, 偶ywych i umar艂ych...
Z t艂umu wyosobni艂 si臋 nieco wysoki, chudy, z czarnymi, obwis艂ymi w膮sami Walenty. Na twarzy jego zoranej i bladej wyraz jakby d艂ugiego m臋cze艅stwa miesza艂 si臋 z nieograniczon膮, cich膮 cierpliwo艣ci膮. Z cicha, spokojnie m贸wi艂, 偶e siedmioro dzieci wyhodowa艂, c贸rki wyposa偶a艂, dla syn贸w guwernera przez lat kilka wsp贸lnie z s膮siadami najmowa艂, aby cho膰 czyta膰 i pisa膰 umieli. Nie艂atwo偶 przysz艂o z dziesi臋ciomorgowego grunciku wszystko to wydmucha膰! Piersi sobie prac膮 nadwer臋偶y艂, 偶e dla ci臋偶kiego oddechu trudno mu ju偶 za p艂ugiem chodzi膰. By艂o jednak, jak by艂o. B贸g nie opuszcza艂, a ludzie prawie i nie s艂yszeli o nim, tak spokojnie w swoim zaciszku siedzia艂 horuj膮c i za wszystko Bogu dzi臋kuj膮c. I cho膰 od pana Korczy艅skiego, tak samo jak inni, niejeden raz z艂e s艂owo us艂ysza艂, zni贸s艂 to cierpliwie i milcz膮c, jak ubogiemu przed wielmo偶nym przysta艂o. Ale oto na staro艣膰 zg艂upia艂. Nam贸wiony, do procesu wlaz艂. Co teraz nast膮pi? - nie wie. Pewno przyjdzie gruncik sprzeda膰, d艂ugi pozap艂aca膰 i pod ko艣ci贸艂 z torb膮 p贸j艣膰. Wola boska! Niech i tak b臋dzie! Gdyby jednak pan Korczy艅ski zgodzi艂 si臋 poczeka膰, wyp艂at臋 na d艂u偶szy czas roz艂o偶y膰, mo偶e by jeszcze przy pomocy jednego z zi臋ci贸w, nie bardzo biednego cz艂owieka, i wyratowa艂 si臋... A 偶膮da tego, bardzo 偶膮da, bo ka偶demu mi艂o my艣le膰, 偶e zamknie oczy tam, gdzie je na ten 艣wiat otworzy艂, gdzie te偶 jego dziady i przeddziady...
Nie m贸g艂 doko艅czy膰. 艁zy toczy艂y si臋 po spokojnej przecie偶, niezm膮cenie cierpliwej jego twarzy, a r臋ce chude, jak ziemia ciemne, mozolami i dziwnymi jakimi艣 garbami okryte zaciera艂 i 艣ciska艂 tak, 偶e a偶 stawy w palcach trzeszcza艂y. Witold pochyli艂 si臋 nagle i te biedne, spracowane, zrozpaczone r臋ce mocno w swoich 艣cisn膮艂. Ale wnet inni ich rozdzielili pro艣by swe przek艂adaj膮c. Niechby pan Korczy艅ski kontentowa艂 si臋 tym, 偶e proces wygra艂, a t膮 kar膮, na kt贸r膮 ich s膮d zadekretowa艂, do reszty ich nie zarzyna艂. Je偶eli za艣 tak ju偶 nadmiar pieni臋dzy tych po偶膮da, to niech przynajmniej folg臋 jak膮 da, czasu popu艣ci, 偶eby i swoje odebra膰, i ludzi nie pomarnowa膰! Kto艣 ze zniech臋ceniem r臋k膮 rzuci艂:
- Daremne gadanie! Pan Korczy艅ski tego nie uczyni. A co jego nasza pomy艣lno艣膰 czy nasze zmarnowanie si臋 obchodzi?
- Owszem! Barania 艣mier膰, wilcza stypa! - z gorycz膮 za艣mia艂 si臋 kto艣 u 艣ciany stoj膮cy.
- Trzy rzeczy s膮 na 艣wiecie najgorsze - z grzmotowym 艣miechem wtr膮ci艂 si臋 Starzy艅ski - wesz za ko艂nierzem, wilk w oborze i chciwy s膮siad za miedz膮!
- Kr贸lowa Saba przed Salomonem przepowiada艂a, 偶e szatan, zaraziciel dusz ludzkich, kr贸lestwo 艂akomstwa na ten 艣wiat sprowadzi! - 偶a艂o艣liwie wo艂a艂 Aposto艂.
Teraz jednak Strza艂kowski, 贸w powa偶ny cz艂owiek w samodzia艂owej siermi臋dze i z my艣l膮c膮 twarz膮, za sto艂em siedz膮c, powoli, z zastanowieniem, ale dobitnie m贸wi膰 zacz膮艂:
- Do mnie ani do mojej okolicy ten interes wcale nie nale偶y, ale tak samo, jak Bohatyrowicze, w bliskim s膮siedztwie pana Korczy艅skiego mieszkaj膮c niejeden raz parzy艂em si臋 przy tym samym ogniu i sadz臋 od niego padaj膮c膮 na sobie nios艂em. Jednak偶e ja tak m贸wi臋: 偶eby pan Korczy艅ski po ludzku i po bratersku z nami 偶y艂 i post臋powa艂, mo偶e by i sam na takiej kalkulacji lepiej wychodzi艂, mo偶e by z tego i sp贸lna korzy艣膰 wynika艂a. Bo ja tak m贸wi臋: u pana Korczy艅skiego du偶o ziemni, a u nas du偶o r膮k; u pana Korczy艅skiego wi臋kszy rozum, a u nas wi臋ksza si艂a. Jednego on z nami rzemios艂a cz艂owiek i tyle tylko, 偶e u niego warsztat wielki, a u nas male艅kie. Wi臋c ja tak m贸wi臋: nijak by膰 nie mo偶e, aby r臋ce nie przyda艂y si臋 ziemi, a ziemia r臋kom, albo 偶eby rozum nie potrzebowa艂 si艂y, a zn贸w si艂a rozumu; albo te偶 aby jednego rzemios艂a ludziom nigdy ju偶 wcale nie przychodzi艂o sp贸lnie pogada膰 i pomy艣le膰, i poratowa膰 si臋 w potrzebie. Tedy ja tak m贸wi臋...
Ale nie pozwolono mu doko艅czy膰. S艂owa powa偶nego s膮siada, jakkolwiek do najmniej zamo偶nych nale偶膮cego - co i po ubraniu jego pozna膰 mo偶na by艂o - nie tylko podoba艂y si臋 zgromadzonym, ale gdy byli ju偶 a偶 do p艂aczu roz偶aleni i na sercu upadli, obudzi艂y w nich znowu ambicj臋 i wiar臋 w siebie.
- A pewno! a jak偶e! a tak jest! ze wszech stron wo艂ano. - Nie zawsze umiera膰, kiedy t艂uk膮 fal膮! i my, chwa艂a Bogu, 偶yjem, cho膰 nas wszelakie biedy i niedostatki gniot膮. Z umar艂ego tylko nijakiej ju偶 korzy艣ci osi膮gn膮膰 nie mo偶na, a u 偶ywego trzeba jej tylko poszuka膰. Raz pan Korczy艅ski na ca艂e pole i przed gromad膮 ludzi od pr贸偶niak贸w i hultaj贸w nas 艂aja艂, kiedy w gor膮cy czas robotnika znale藕膰 nie m贸g艂, a my w najem do niego i艣膰 nie zechcieli. Pewno! naturalnie! a jak偶e! Cudzemu, a do tego i gardzicielowi, cia艂 naszych i dzieci naszych ani na jeden dzie艅 w niewol臋 nie zaprzedamy i na pa艅skie ubligi albo, bro艅 Bo偶e, i ekonomskie popychanie dobrowolnie wystawia膰 si臋 nie b臋dziem. Lepiej ju偶 g艂贸d cierpie膰 i w zgni艂ych chatach mieszka膰, ni偶eli w egipsk膮 niewol臋 za marny pieni膮dz i艣膰! Ale gdyby艣my w panu Korczy艅skim nie cudzego i nie gardziciela, ale przyjaciela i opiekuna naszego obaczyli, gdyby ka偶dy m贸g艂 zaprzysi膮c, 偶e na jego polu obchodzenia si臋 ludzkiego dozna, ho! ho!...
Tu kilkana艣cie g艂os贸w za艣mia艂o si臋 grubo i triumfuj膮co:
- Zobaczy艂by podtenczas pan Korczy艅ski, czy my pr贸偶niaki i hultaje! I niemnowej wodzie p艂yn膮膰 nie 艂atwiej, jakby 艂atwo gospodarstwo jego p艂yn臋艂o. Ot, te same kawalery i panny, co teraz w gumnie hulaj膮 i na Niemnie pie艣ni wywodz膮, nieleniwie by oko艂o jego dobra chodzili, a jakby przez to jeden i drugi grosz z jego kieszeni na nas kapn膮艂, toby i sp贸lny dorobek, i sp贸lna uciecha z tego wynikn臋艂a. Albo偶 te kawa艂ki ziemi, co u niego tak jak prawie marnuj膮 si臋, bo ani ich ugnoi膰, ani jak potrzeba zasia膰 niesilny! Oni by je chciwie w d艂ugoletnie dzier偶awy brali, syn贸w swoich rozsadzaliby na tych dzier偶awkach, dobroczy艅c臋 swego b艂ogos艂awi膮c i wiernie jemu wed艂ug kontrakt贸w uiszczaj膮c si臋. On mrze na pieni膮dze, bo ma d艂ugi i wielkie ekspensy; oni g艂贸d wielki na ziemi臋 cierpi膮, bo ma艂e grunciki, a wiele dzieci maj膮. Obydwom tedy stronom dogodzi艂by taki kompromis i B贸g to wie! Mo偶e te偶 obydwie od ostatniego zginienia wyratowa艂. Bo i pan Korczy艅ski nie jak w raju na tym 艣wiecie 偶yje i nie nadmiar mocno na Korczynie jest ufundowany. Ludziom g膮b nie pozatyka膰: gadaj膮!
I wiele jeszcze r贸偶nych uwag i wniosk贸w czynili do m艂odego s艂uchacza swego i, jak go nazwali, s臋dzi si臋 zwracaj膮c, a zawsze ko艅cz膮c wyra偶eniem w膮tpliwo艣ci, aby w艂a艣ciciel Korczyna zechcia艂 przychyli膰 si臋 do ich pr贸艣b i 偶膮da艅 i inaczej na nich ni偶eli wilk na barany albo kr贸l na niewolniki swoje spogl膮da膰.
- A ja tak m贸wi臋 - raz jeszcze z zastanowieniem odezwa艂 si臋 powa偶ny Strza艂kowski - niechaj g艂owa nie m贸wi nogom, 偶e jej niepotrzebne. Jak n臋dznemu, tak te偶 i bogatemu lepiej nie samemu!
A Aposto艂 przemawia艂:
- Anieli chc膮cy nad inszych g艂owy podnie艣膰 ze wszystkim upadli!
Teraz z pierwszego uniesienia och艂on膮wszy do zwyk艂ej powolno艣ci mowy i ruch贸w wraca膰 zacz臋li. Przycich艂y g艂osy, uspokoi艂y si臋 rozmachane raniona. Wielu z tych, kt贸rzy 艣rodek 艣wietlicy t艂umem ruchliwym nape艂niali, w medytacyjnych postawach na zydlach i sto艂kach zasiad艂o. Policzki na d艂oniach poopierali, g艂owami wstrz膮sali, ten i 贸w rozwodzi艂 si臋 jeszcze nad wszelakimi trudno艣ciami og贸lnego ich po艂o偶enia. Jednemu Fabianowi trudno by艂o do r贸wnowagi ducha powr贸ci膰 i j臋zykowi milczenie nakaza膰. Do najbystrzejszych przy tym nale偶膮c niekt贸re rzeczy, dla wielu innych obce lub zapomniane; rozumia艂. Na brzegu sto艂a przysiad艂, ramiona skrzy偶owa艂, g艂ow臋 na pier艣, zwiesi艂 i w tej melancholijnej postawie, powolniej ni偶 wprz贸dy, lecz d艂ugo jeszcze prawi艂:
- 呕eby偶 to my onegdaj srokom spod ogon贸w powylatywali albo 偶eby ten, kt贸ry pokazuje si臋 nieprzyjacielem naszym, wczoraj z dopustu bo偶ego od ko艅ca 艣wiata przyby艂, nie tak膮 czuliby艣my gorzko艣膰. Cudzy, to cudzy! Ale my tutaj wi臋cej prawie jak trzysta lat siedzimy, a panowie Korczy艅scy mo偶e p贸艂torasta Korczyn w swoim rodzie trzymaj膮. Jeden B贸g naszym ojcem i jedna ziemia matk膮. Tedy gorsze my ni偶 zwierz臋ta: bo i mi臋dzy zwierz臋tami sw贸j swego zna. Wilk wilka nie po偶era i kruk krukowi ocz贸w nie wydziobuje...
Kto艣 zza sto艂u przerwa艂:
- Kto komu teraz sw贸j?
Walenty Bohatyrowicz powoli zawt贸rowa艂:
- A ma si臋 rozumie膰! Nieboszczyk pan Andrzej to by艂 sw贸j!
- A jak偶e! - ozwa艂y si臋 westchnienia i g艂osy - jak jego nie sta艂o, ojca i przewodnika nam nie sta艂o. Kr贸tko on 偶y艂 na 艣wiecie, ale wiele dobrego zrobi艂, a bez niego my jak barany na rze藕 od艂膮czone zostali. Ni do kogo przytuli膰 si臋, ni od kogo rady i 艣wiat艂o艣ci zaczerpn膮膰 nie mamy. Zewsz膮d otoczy艂y nas granice, kt贸rych przest膮pi膰 nam nie wolno, i znik膮d nie spodziewamy si臋 rady, jak w tym 艣cisku i ograniczeniu ratowa膰 si臋 i post臋powa膰. Podczas ju偶 my艣li takie nas nachodz膮, 偶e wnuki albo mo偶e i dzieci nasze, jak jeszcze troszk臋 rozmno偶膮 si臋, wszystko porzuc膮, na koniec 艣wiata p贸jd膮 chleba szuka膰, bo tu ju偶 go dla nich nie wystarczy. Ju偶 tylko o dusze nasze nie艣miertelne przed Panem Bogiem ubija膰 si臋 nam trzeba, aby na psie nie zesz艂y. Niejeden raz i przy ka偶dej okazji my od pana Korczy艅skiego s艂yszeli, 偶e nadmiar g艂upi jeste艣my, to zn贸w od szkodnik贸w i z艂odziej贸w on nas wyzywa艂. Mo偶e to nie ze wszystkim prawda, ale mo偶e troch臋 i prawda. Jednak winnymi si臋 nie s膮dzim, bo i m膮dry zrobi si臋 g艂upi, gdy go bieda z艂upi, a ka偶demu ju偶 wiadomo, 偶e muchy g臋艣ciej na wrzodach siada膰 lubi膮 jak na zdrowym ciele.
Jak wprz贸dy ha艂as i wrzawa przemieni艂y si臋 w szmer g艂os贸w rozwa偶nie i zwolna ciek膮cych, tak teraz szmer ten roztapia艂 si臋 w milczenie. Fala uczu膰 oburzeniem i trwog膮 wzd臋ta opada艂a coraz cichszymi i nie艣mielszymi skargami, a偶 na powr贸t do tych serc, zawsze cierpliwych, wr贸ci艂a i umilk艂a. Twarze och艂od艂y i osch艂y z potu nie pozbywaj膮c si臋 przecie偶 ani jednej ze swoich niezliczonych bruzd i zmarszczek; r臋ce na kolana popada艂y lub na sto艂ach posplatane od okrywaj膮cego je bia艂ego p艂贸tna jak grudy ziemi lub kromki razowego chleba odbija艂y. Fabian nawet ucich艂 i tylko ci臋偶ko dysz膮c, ze zje偶on膮 k臋p膮 w膮s贸w, od czasu do czasu pomrukiwa艂:
- Nie cudzy my tu... nie z ko艅ca 艣wiata przyb艂臋dy... nie sroce spod ogona wczoraj wyskoczyli... Wi臋cej ni偶 trzysta lat pomnik naszych fundator贸w na tej ziemi stoi... wi臋cej ni偶 trzysta lat, z ojca na syna, my t臋 ziemi臋 r臋koma naszymi drapiem i potem swoim zlewamy!... W艂o艣ci nijakich my nigdy nie mieli i nikogo nie gnietli i nie ssali. Dla jakiej偶e przyczyny teraz marnie gin膮膰 i przepada膰 nam wypad艂o? Dzieci nasze pod tymi grudkami ziemi, kt贸rych powi臋kszy膰 nie jeste艣my silni, jak g艂odne robaki nie w czas pogin膮, a wnuki, z dopustu bo偶ego, chyba ju偶 na psy zejd膮... r贸d nasz jak woda z g贸ry do g艂臋bokiego rowu z tego miejsca sp艂ynie i pami臋膰 o tym, 偶e my tu kiedy 偶yli, przepadnie...
Przez otwarte okna wlatywa艂 do 艣wietlicy szelest topoli, a z daleka, zza wisz膮cego nad wod膮 ksi臋偶yca i w wodzie stoj膮cej kolumny z艂otej przyp艂ywa艂a ch贸ralna, powa偶na, polonezowa nuta:
 
A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy,
Ka偶emy sobie,
Z艂otne litery, z艂otne litery
Wyry膰 na grobie!
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
UAS 13 zao
er4p2 5 13
Budownictwo Ogolne II zaoczne wyklad 13 ppoz
ch04 (13)
model ekonometryczny zatrudnienie (13 stron)
Logistyka (13 stron)
Stereochemia 13
kol zal sem2 EiT 13 2014
EZNiOS Log 13 w7 zasoby

wi臋cej podobnych podstron