Anselm Grun: Portrety Jezusa - Jak Jezus zmienia moje życie
Jak Jezus zmienia moje życie
Epilog
Moja modlitwa Jezusowa
Eucharystia - spotkanie z Bogiem
Jezus a mój stosunek do Boga
Jezus a mój stosunek do bliźnich
Jezus a moje doświadczenie innych religii
Co fascynuje mnie w Jezusie
W pięćdziesięciu portretach Jezusa, które składają się na poprzednie rozdziały
tej książki, zasygnalizowałem to, co mnie samego w Jezusie fascynuje i porusza.
Rozmyślałem nad tymi wizerunkami, by wejść głębiej w tajemnicę Jezusa. Przy tym
nieustannie drążyło mnie pytanie, jak Jezus, którego starają się przedstawić te
portrety, wpływa na moje życie? Czy dzięki Niemu stało się ono inne? Co się
zmieniło? Czy żyłbym inaczej, gdybym nie znał Jezusa? Jak?
Czego nauczyłem się od Jezusa? Jak, poprzez spotkanie z Nim, widzę samego
siebie? Swoje życie? Co poruszył On we mnie? Jakie znaczenie ma Jezus w moim
stosunku do Boga, w relacjach z ludźmi, w mojej codziennej pracy, w
poszukiwaniu i zmaganiach, by żyć autentycznie? Jaką rolę spełnia Jezus w
sferze mojej osobistej pobożności? Gdzie spotykam Go konkretnie? Kiedy i jak
zajmuję się nim? Jak kształtuje On moje myślenie i uczucia?
Od trzydziestu lat uprawiam modlitwę Jezusową. Ta modlitwa medytacyjna była
praktykowana przez wczesnych mnichów od IV wieku przed Chr., rozszerzając potem
swój zasięg przede wszystkim na Kościół Wschodni. Jej słowa brzmią następująco:
"Panie Jezu Chryste, Synu Boga, zmiłuj się nade mną!" W tej modlitwie, jak
uważa Kościół Wschodu, skondensowana jest cała Ewangelia: wiara we wcielenie
Boga w człowieka poprzez Jezusa i w zbawienie, które przez Niego się dokonało.
Ja sam łączę tę modlitwę z pewną techniką oddychania. Przy wdechu wypowiadam
słowa: "Panie Jezu Chryste", a przy wydechu "Synu Boga, zmiłuj się nade mną".
Modlę się rano po modlitwach wspólnych ze współbraćmi w moim miejscu do
medytacji przed ikoną przedstawiającą Chrystusa. Zapalam świecę, siadam na
stołku i koncentruję się na oddychaniu. Moje oczy zatrzymuję na wizerunku
ikony. Ta modlitwa stanowi dla mnie sposób, by poddać się przenikaniu
Jezusowego Ducha. Wyobrażam sobie przy tym, jak z każdym oddechem i wymawianym
słowem wpływa i przenika mnie Jezusowe miłosierdzie, łagodność, dobroć,
przebaczająca miłość i ciepło Jego serca.
Kiedy podczas takiej medytacji pojawiają się myśli dotyczące aktualnie
przeżywanych problemów - konfliktów ze współbraćmi, spraw związanych z
zarządzaniem zakonem, rozczarowań pewnymi ludźmi, którym poświęcałem swój czas;
kiedy dochodzą do głosu kłopoty, troski, smutki czy zawody, wtedy słowa
modlitwy świadomie odnoszę do tych problemów, kierując je jakby w środek moich
myśli i emocji. Czasem czuję wtedy, że Chrystus staje się moją wewnętrzną
rzeczywistością. Złość mija, konflikt traci na sile, zgorzknienie łagodnieje.
Wtedy Chrystus staje się dla mnie przestrzenią, w której problemy codzienności
przestają być najważniejsze.
Zarazem jednak Chrystus jest wyzwaniem. Nie potrafię na Niego patrzeć, nie
oddając Mu spraw swego często zranionego serca. Nie potrafię modlić się do
Niego, trwając w urazach czy gniewie. Modlitwa staje się dla mnie mocowaniem z
Jezusem. I często potrzeba czasu, by burza moich emocji się uspokoiła i aby
Jezus wprowadził światło w ciemności moich uczuć.
Oczywiście, zadaję sobie pytanie, czy nie ulegam jakiemuś złudzeniu. Nierzadko
przecież doświadczam, że modlitwa nie przynosi żadnej przemiany.
Mimo wysiłku i systematyczności, jaki w nią wkładam, czuję się w środku pusty i
rozproszony. Lecz z drugiej strony, dzięki tej modlitwie co jakiś czas jest mi
dane doświadczyć pokoju serca i poczuć ciepło miłości Jezusa. Wtedy Jezus
wpływa na moje myślenie i emocje, kieruje moimi czynami. Tego, co robię, nie
reżyseruje pospieszny rytm codzienności, lecz sam Jezus Chrystus. I wtedy
bliskie zaczyna mi być doświadczenie Pawłowe: "Teraz zaś już nie ja żyję, lecz
żyje we mnie Chrystus" (Ga 2,20). Naturalnie, znany mi jest bardzo dobrze stan,
że z porannego nastroju medytacji w ciągu dnia nic nie pozostaje. Kiedy ktoś
mnie zrani jakimś zachowaniem, w moim sercu zwycięża uczucie urazy i
zgorzknienia. Jest tak, jakby kontakt z Jezusem został przerwany. Konflikt w
sercu wywołany emocjami jest silniejszy niż bliskość Jezusa. Niekiedy muszę
długo się starać, by Duch Jezusa mógł znowu na tyle mocno zagościć we mnie, aby
ostudzić rozgrzane emocje i uporządkować chaos mego serca.
Praktykowanie modlitwy Jezusowej jest formą powrotu do Jezusa. Tak jak
uczniowie wyszli w imię Jezusa i często w misję daną im od Niego wplatali
własne intencje i naznaczali ją cechami swojego charakteru, tak i ja powracam z
nimi pokornie do Jezusa. Pozwalam Mu powiedzieć sobie: "Pójdźcie wy sami osobno
na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco" (Mk 6,31). Modlitwa Jezusa jest dla
mnie odpoczynkiem u Jego boku. Wprowadza ona ład w mojej duszy. Napełnia ją
Duchem Jezusa. Czyni ją przejrzystą aż do głębi, w której On sam mieszka.
Jest dla mnie ważne, by, jeśli to możliwe, sprawować Eucharystię każdego dnia.
W Komunii spotykam Jezusa fizycznie. Wówczas jem i piję Jego człowieczą miłość,
żeby dać jej się całkowicie przeniknąć. W sprawowanie Eucharystii wnoszę
codzienność, konkretną sytuację, moje wewnętrzne nastawienie i proszę Boga,
żeby wszystko we mnie przemieniał i przeniknął Duchem Jezusa.
Wśród rytów eucharystycznych dwa poruszają mnie szczególnie. Pierwszym jest
modlitwa przed Przemienieniem, tak zwana epikleza, kiedy to z rękami
wyciągniętymi nad chlebem i winem proszę Ducha Świętego, by stały się one
ciałem i krwią Jezusa. Jest to codzienna prośba, prośba, żeby Duch Święty
przemieniał moją pracę, konflikty, tęsknoty, marzenia, rozczarowania i gorycz i
żeby ujawnił się w nich Duch Jezusa. Pragnę, aby Jezus wszedł nie tylko w chleb
i wino, ale we wszystko, o czym myślę, co mówię i czynię. By wszystko było
oznajmione przez Chrystusa. I aby wszystko dzięki Chrystusowi stało się dla
ludzi chlebem i winem, czymś, co ich pożywia i rozradowuje serce.
Drugim rytem jest Komunia św. Jedząc chleb i pijąc wino przyjmuję Jezusa
fizycznie w siebie. W postaci wina płynie miłość Jezusa i przynosi z sobą nowy
smak. Czuję całym ciałem, że przenika mnie Jego miłość. Próbuję wszystkimi
zmysłami, najgłębszą tęsknotą serca zdać się na Jezusa. Mam nadzieję, że smak
Jezusowej miłości nie będzie tylko chwilowym przeżyciem, lecz że przekształci
mój stosunek do ludzi i do pracy. Wyobrażam sobie moją pracę konkretnie: trudni
współbracia, współpracownicy i ludzie, którzy proszą o rozmowę. Jeśli będę miał
świadomość, że Jezus jest we mnie i w nich, jak będę ich traktował i rozmawiał?
Wyobrażenie sobie tego uwalnia mnie od pewnego ciężaru, który czasem mnie
przytłacza, gdy myślę o tylu ludziach, którzy czegoś ode mnie oczekują,
powierzając mi swoje problemy.
Bóg otrzymuje dzięki Jezusowi ludzką twarz. Oblicze Boga nabiera dzięki
Jezusowi ludzkich rysów. Szczególnie wtedy, gdy ktoś nie ma żywego stosunku do
Boga, gdy dla kogoś jest On ukryty za różnymi pojęciami i wyobrażeniami, wtedy
pomaga patrzenie na Jezusa. Widzę Jezusa-człowieka, jak mówi, jak podchodzi do
ludzi, jak z miłością patrzy im w oczy, jak ich dotyka i wyobrażam sobie: z
tego człowieka emanuje Bóg. Gdy patrzę na Jezusa, nie będę już miał
nieokreślonego, niewyraźnego obrazu Boga. Bóg jest wtedy bez wątpienia tym, kto
wierzy w człowieka, kto otwiera mu oczy, żeby umiał rozpoznać rzeczywistość.
Kiedy wyciszam się, żeby się pomodlić, pojawiają się wątpliwości. Czyżby Bóg
był tylko wytworem mojej wyobraźni, bytem, który powołałem w myślach do
istnienia, żeby łatwiej mi się żyło? Kim jest naprawdę Bóg? Czy jest tylko
nieosobową siłą, która ma zdolność przenikania wszystkiego. Kiedy przeżywam
niepokój takich pytań i wątpliwości, wtedy pomaga mi patrzenie na Jezusa. Jezus
istniał. W Nim dokonuje się moja konfrontacja z Bogiem. Gdy więc rozmyślam nad
wizerunkami Jezusa, nie mogę przejść obojętnie wobec Boga, ponieważ ten Jezus
mówi o Bogu. W Nim Bóg staje się konkretny, uchwytny. W Nim zwraca się ku mnie
Bóg przebaczający, pocieszający, miłosierny. Jawi mi się On jako osoba, jako
Ty, jako ten, kto nawiązuje ze mną kontakt, spogląda na mnie, dotyka, wychodzi
mi naprzeciw. Rozumiem wtedy, co Jezus powiedział apostołowi Filipowi: "Kto
Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca" (J 14,9). Rozważam te słowa i pytam sam
siebie. Jeśli to prawda, jak mam traktować siebie, współbraci, wszystko, co
istnieje.
W osobie Jezusa pojmuję tajemnicę Boga i życia. Poprzez Jezusa moje odniesienie
do Boga staje się cieplejsze, bardziej ludzkie.
Jezus nieustannie kieruje uwagę uczniów na bliźnich. W osobach braci mogą oni
spotkać Jego samego. To z pewnością wyraził Jezus najbardziej wyraziście w
swojej przypowieści o Sądzie Ostatecznym.
Utożsamia się w niej z biednymi, więzionymi, głodnymi i nagimi: "Bo byłem
głodny, a daliście Mi jeść, byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem
przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem
chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie" (Mt
25,35n.).
W każdym współbracie powinniśmy widzieć Chrystusa. Jak to jednak uczynić? Nie
jest przecież możliwe, by widzieć w każdym człowieku Jezusa z Nazaretu. Jeśli
chodzi o mnie, pomagam sobie wtedy następującym wyobrażeniem: Każdy człowiek
jest bratem lub siostrą Jezusa. Każdy posiada boskie jądro, własne "ja" i w tym
"ja" mieszka Chrystus. To "ja" jest w ostatecznym rozrachunku Chrystusem.
Chrystus jest najgłębszą istotą człowieka. W każdym człowieku istnieje
tajemnica, która go przerasta. Każdy człowiek został przez wcielenie Boga w
Jezusie Chrystusie osobiście dotknięty. W każdym objawia się oblicze Boga.
Widzieć Chrystusa w innych jest dla mnie czymś więcej niż teologicznym
wyjaśnieniem istnienia Chrystusa w każdym człowieku. Znaczy, że w relacjach z
innymi nie wolno mi kierować się wrażeniem zewnętrznym. Muszę dostrzec poprzez
to, co zewnętrzne, istotę ukrytą w głębi. W każdym człowieku istnieje ułamek
dobra, w każdym daje się odkryć oblicze Chrystusa. Próba dojrzenia w bliźnich
Chrystusa jest dla mnie nie tylko obowiązkiem moralnym, lecz przede wszystkim
wymaganiem wiary. Wierzyć - nie znaczy wierzyć tylko w Boga, lecz również
wierzyć w człowieka, ufać, że w każdym istnieje okruch dobra. Pesymizm,
nieufność i lekceważenie człowieka są znakiem braku wiary w Boga. W relacji z
bliźnimi chodzi więc o problem Boga, o to, gdzie można Go zobaczyć. Jezus
nauczył mnie, że Boga można znaleźć w człowieku i że każda miłość Boga staje
się farsą, jeśli nie ukonkretnia się w miłości do ludzi. To przesłanie nie
pozwala mi żyć bez pewnego niepokoju, ciągle bowiem mogę spotkać Boga w nowych
ludziach.
Przekonanie, że Chrystus istnieje w każdym człowieku ma też konsekwencje
polityczne. Jezus wzywa nas, byśmy dostrzegali Go szczególnie w tych, którzy
żyją na marginesie, głodują, są spragnieni, więzieni i nadzy. Jezus
uniemożliwia mi urządzić się wygodnie w moich praktykach duchowych. Odwracam
uwagę skupioną na sobie, kieruję ją na tych, którzy znaleźli się na uboczu, na
niesprawiedliwe struktury społeczne, które są przyczyną ludzkiej nędzy. Jeśli
wierzę, że Chrystus jest obecny w każdym człowieku, wtedy nie mogę dzielić
ludzi na osoby pożądane i niepożądane, wtedy muszę być gotów przyjmować
wszystkich cudzoziemców, azylantów oraz tych, którzy moim wyobrażeniom nie
odpowiadają.
W końcu lat sześćdziesiątych, czując niewystarczalność form rozwijania
duchowości praktykowanych w moim klasztorze, zacząłem wspólnie z kilkoma
współbraćmi uprawiać medytację zen i zająłem się buddyzmem i hinduizmem. W obu
tych religiach fascynowały mnie praktyki duchowe. Kontakt z nimi zmienił moje
spojrzenie na Jezusa.
Buddyzm otworzył mi oczy na mistykę chrześcijańską, która jest obecna już
przecież w Ewangelii według św. Jana i Listach Pawła. Pod wpływem buddyzmu
zrozumiałem w nowy sposób niektóre słowa Jezusa, jak np. wezwanie "nawracajcie
się" (metanoeite). Wcześniej było ono dla mnie zabarwione moralizowaniem i
pesymizmem. Dzięki postaci Buddy zrozumiałem, że Jezus wzywa nas, abyśmy
patrzyli w głąb rzeczy, abyśmy dostrzegali istotę rzeczy ukrytą za zewnętrzną
formą, byśmy rzeczywistość Boga rozpoznawali za rzeczywistością pozorów.
Hinduizm nauczył mnie widzieć wyraźniej napięcie pomiędzy różnorodnością a
jednością, którą przedstawia w swej osobie Jezus i o której mówi On w mowie
pożegnalnej w Ewangelii Jana. Jezus umożliwia mi, bym doświadczył w moim
rozdarciu bycia kimś jednym, jednością z samym sobą, z ludźmi, stworzeniem,
Bogiem, przyczyną wszelkiego bytu.
Dialog z innymi religiami prowadzili już autorzy Nowego Testamentu. Ewangelista
Łukasz nakreślił wizerunek Jezusa na tle greckiej filozofii i mitologii. Drugi
List Piotra kreśli obraz Jezusa odwołując się do synkretyzmu hellenistycznego.
Synkretyzm hellenistyczny był syntezą religii Persji, Egiptu i Grecji. Autorzy
Nowego Testamentu, chcąc opisywać Jezusa, używali pojęć i wyobrażeń innych
religii. Toteż jest uprawnione odkrywać nowe aspekty Chrystusa poprzez sięganie
do innych religii.
Gdy w maju 2001 roku byłem w Korei, zrozumiałem, jak ważne jest zobaczenie
Jezusa na nowo w dialogu z konfucjanizmem i buddyzmem. Jezus staje się wówczas
przede wszystkim nauczycielem i mistrzem duchowym. Ukazał On w bardzo prostych
słowach drogę duchową, która nie ustępuje w niczym tej, którą stworzył Budda.
Nie traktuję Jezusa jako jednego z wielu twórców religii. On jest i pozostaje
dla mnie Synem Boga. W Nim Bóg objawił się w sposób szczególny. Jest dla mnie -
by posłużyć się słowami Karola Rahnera - absolutnym samoobjawieniem Boga. Ale
nam, chrześcijanom, daleko jeszcze do wyczerpania tajemnicy Jezusa. Patrzymy na
Niego z perspektywy naszej zachodniej kultury i nie dostrzegamy pewnych
aspektów, które Jego osoba również ucieleśnia.
Dialog z innymi religiami poszerza zdolność mojego widzenia, abym rozpoznał w
Jezusie Boskie bogactwo. Kiedy wchodzę w ten dialog w sposób uczciwy, rośnie we
mnie nowa miłość do Jezusa. Zdaję sobie wówczas w pełni sprawę, co On mi daje.
Irytuje mnie jednak, że my, chrześcijanie, wykorzystywaliśmy w historii nieraz
osobę Jezusa, żeby wywyższyć się ponad innych, że używaliśmy Go jako argumentu,
żeby zwalczać ludzi odmiennych wyznań.
Na koniec chciałbym złożyć osobiste świadectwo. Muszę tutaj stwierdzić, że mój
stosunek do Jezusa i - co się z tym wiąże - moje wyobrażenia Jezusa na
przestrzeni lat ulegały pewnym przeobrażeniom.
W młodości Jezus był dla mnie przede wszystkim niedościgłym przykładem. Byłem
Nim zachwycony. Zacząłem nad sobą pracować, by być do Niego podobny. Jako
dojrzewający młodzieniec walczyłem ze swymi błędami i słabościami, by Go
naśladować. Wyobrażałem Go sobie przede wszystkim jako dobrego, gotowego
pomagać, wolnego i autentycznego człowieka.
Pod koniec studiów wciągnęła mnie mistyczna strona osobowości Jezusa. Czytałem
wtedy głównie Jego słowa z Ewangelii według św. Jana. Jezus widziany z
perspektywy mistyki fascynował mnie wyobrażeniem, że mieszka we mnie, że
odkrywam dzięki Niemu istotę samego siebie w jej pierwotnym i autentycznym
zamyśle, że staje się On moim prawdziwym "ja", że przenika mnie swym Boskim
życiem i prowadzi ku jedności z Bogiem.
W ostatnich latach mój stosunek do Jezusa uległ znowu pewnej zmianie. Obecnie
najważniejsze jest pytanie, jak odciska się On w moim dniu powszednim i czy
upodabniam się do Niego w sposobie mojego uczestniczenia w różnych konfliktach.
To, czy wierzę, potwierdza się nie w deklaracjach czy przytaczaniu sformułowań
teologicznych. O wiele bardziej przekonująco dowodzi wiary fakt, że pozwalamy
się kształtować Duchowi Jezusa, będąc w sytuacjach codziennych konfliktów,
przeżywając rozczarowania, doznając niezrozumienia, zranienia, samotności czy
opuszczenia, kiedy nikt nas nie wspiera. Moglibyśmy przecież zamiast tego
stwardnieć albo zgorzknieć. Jezus w takich sytuacjach nie zamknął się w sobie.
Nawet w prześladowaniach zachowywał miłość pochodzącą z wewnętrznego źródła.
Trwał w miłości na krzyżu. Jest to dla mnie wyzwanie, by dawać się przeniknąć
Duchowi Jezusa, gdy jestem w środku problemów i nieporozumień, jakie przynosi
życie. Znam niebezpieczeństwo zgorzknienia, jak i pragnienie stania się
"twardzielem", którego nic nie "wzrusza". Gdy dostrzegam w sobie takie
tendencje, próbuję te uczucia oddać Jezusowi. Takie sytuacje rozstrzygają, czy
naśladuję Jezusa czy nie, czy będę się pogrążał w goryczy i nienawiści, czy też
stworzę przestrzeń łagodności i miłosierdzia Jezusa w moim wnętrzu. Właściwie
wszystkie sytuacje są dla mnie wyzwaniem, by Jezusa wziąć na serio i kroczyć za
Nim.
Jezus chroni mnie na mojej drodze przed iluzją, że osiągnąłem już głębię ducha.
W samym środku emocji, które się we mnie ujawniają i chciałyby mną kierować,
pojawia się On, żeby mnie zaprosić, abym zaparł się samego siebie, bym
powiedział "nie" mojemu "ego", które ciągle czegoś żąda, i w ten sposób
wzrastał ku większej wolności.
Jezus jest dla mnie kluczem do życia. Otwiera mi drzwi, przez które muszę
wejść, żeby naprawdę oddychać Jego duchem i zostać przeniknięty Jego miłością.
Czuję, że każdego dnia chodzi o to, czy się wewnętrznie zamykam, czy też
pozwalam się otworzyć na Jezusową miłość, miłosierdzie i łagodność. W tym
wyraża się moje naśladowanie Chrystusa.
Znam wzniosłe słowa, które mówią, że ten, kto chce naśladować Chrystusa, musi
porzucić własne "ja" i służyć ludziom. Im jestem starszy, tym krytyczniej
oceniam takie wypowiedzi. Znam codzienność drogi życia duchowego. W każdym
przeżywanym konflikcie, w każdej krytyce, w każdym rozczarowaniu, zranieniu
rozstrzyga się, komu służę; czy służę mojemu obrażonemu "ego" czy też Jezusowi,
który wprowadza mnie w inny wymiar, w wymiar Boski. Ważna jest dla mnie
Ewangelia według św. Łukasza. Ewangelista Łukasz dzięki rozważaniom nad życiem
Jezusa zrozumiał, że "przez wiele ucisków trzeba nam wejść do królestwa
Bożego". Greckie słowo thlipsis oznacza, "ciężkie położenie", "udrękę",
"kłopoty"; "smutki, niesnaski". Przez wiele wewnętrznych i zewnętrznych udręk,
poprzez ucisk - jak mówi mistyk Johannes Tauler - droga prowadzi do królestwa
Bożego albo do wspaniałości Boga (doxa theou), ku tej jedynej, cudownej
postaci, jaką Bóg chciał we mnie mieć. Na tej drodze trzeba oczyścić się ze
wszystkiego, co zniekształca we mnie ten pierwotnie zamierzony przez Boga
obraz. W codziennych kłopotach postać Jezusa chce coraz wyraźniej przebijać
poprzez moje "ja".
Gdybym chciał streścić moje świadectwo na temat Jezusa, powiedziałbym tak:
Jezus jest dla mnie tym, kto nadaje Bogu ludzkie oblicze. Gdy nie mogę ogarnąć
Boga moim teoretyzowaniem, ujawnia się On w postaci Jezusa jako Bóg bardzo
ludzki; Bóg, który wychodzi mi naprzeciw jako osoba; Bóg, który podnosi,
wyzwala, wybawia przebacza, ofiarowuje, daje daleką perspektywę, wolność i
miłość. Jezus jest tym, który uwalnia mnie od dążenia do duchowych sukcesów.
Swoim krzyżem "ukrzyżował" wszystkie ludzkie wizje dróg duchowych. Także i moje
wyobrażenie Boga i mnie samego "przekreślił" w krzyżu, by mnie otworzyć na
tajemnicę życia.
Jezus jest dla mnie posłańcem nowiny, że jestem bezwarunkowo przyjęty,
akceptowany przez Boga. I zapewnieniem, że miłość zwycięża wszelkie obawy.
Jezus żył tak przekonująco miłością Boga, że nie muszę się lękać udręk poczucia
winy, świadomości niesprostania wyzwaniom życia, niepowodzenia mych poczynań i
wreszcie potępienia.
Jezus jest dla mnie widzialnym orędziem: "Bóg jest miłością: kto trwa w
miłości, trwa w Bogu, a Bóg trwa w nim (...). W miłości nie ma lęku, lecz
doskonała miłość usuwa lęk" (1 J 4,16.18). Jezus jest dla mnie miłością Boga w
osobie człowieka. Gdy mnie ta miłość przenika, jestem szczęśliwy i czuję się
całością, zbawiony i wyzwolony. To nadzieja, która mnie uskrzydla. To podstawa,
na której buduję. To jest wiara, którą żyję.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
I Opacki, Romantyczna — Epopeja — Narodowa z epilogiem O Panu Tadeuszu, w tegoż,epilogEPILOGWystarczy że zamkniesz oczy r 26 EPILOGStowarzyszenie Upadłych Anielic roz IX epilogEPILOGEpilogueClifford D Simak @ EpilogPan Wolodyjowski Rozdzial 57 EpilogEPILOGSW EpilogueEpilogueEPILOGid epilogueepilogSiderek12 Tom I EpilogClaire Contreras Dankness 2 5 Epilogue Darkness SERIES id 20epilogwięcej podobnych podstron