Słuchaj, kochana, dzwoniłam do Kaśki, a ta wcześniej rozmawiała z Magdą, która właśnie dowiedziała się
od Julki, że Zuzka opowiadała, że Kinga słyszała od Eweliny, jak to wczoraj było na tym przyjęciu u
Michała. Chłopaki podobno pokłócili się, która drużyna zdobędzie puchar Ligi Mistrzów. Wiadomo, zaczęli
krzyczeć i przepychać jeden drugiego, i podobno Marcin pierwszy rzucił kawałkiem tortu czekoladowego w
Antka. Na to ten, przynajmniej tak twierdzi Ewelina, wylał na Marcina gorącą herbatę. I tak się wszyscy
zaangażowali, że w końcu złamali krzesło i potłukli sześć talerzy. Dywan do wyrzucenia, pokój do
malowania, a najgorsze, że kompletnie zniszczyli ukochany obraz mamy Michała, ten wiesz, z zachodem
słońca nad morzem.
Nie, moja droga, ja słyszałam od Antka, że Marcin rzucił w niego talerzem, a Antek w Marcina ciastem z
bitą śmietaną. I nie zniszczyli obrazu, tylko akwarium poleciało w drobny mak, więc nie tylko dywan, ale
cała podłoga do wymiany, i nie ściany, ale sufit sąsiadów pod Michałem nadaje się do malowania.
Słuchajcie, wcale nie było tak – bo ja byłam u Michała i jego mama powiedziała mi, że chłopaki pobili się,
owszem, ale nie o Ligę, tylko o to, kto zostanie mistrzem świata Formuły 1. Marcin z Antkiem rzucili w
siebie talerzami z kanapkami z jakiem i majonezem, a reszta chłopaków zaczęła normalnie bić się tak, że
zupełnie zniszczyli nowe kino domowe, więc podobno tata Michała jest kompletnie załamany.
Wszystko to działo się na nieodkrytym przez oficjalnych królewskich podróżników archipelagu Oceanu. Nie znalazłbyś tej wyspy na
żadnej mapie. Strome wybrzeże broniło dostępu do niej, a gąszcz ogromnych drzew dawał schronienie dzikim zwierzętom i, rzecz jasna,
piratom.
Nad oceanem rozpętała się burza. Dalekie na razie błyski i grzmoty zwiastowały potężny kataklizmu. Załoga stateczku, który sunął po
wodach Oceanu, gorączkowo przygotowywała się na odparcie ataku wichury i ognia z nieba.
W jednej chwili huk wstrząsnął rozpalonym powietrzem. I w tym momencie statek stanął w płomieniach.
− Ziemia na horyzoncie! – rozległo się nagle z bocianiego gniazda – Nasza ziemia!
Na te słowa inni, nieprzytomnie goniący z wiadrami marynarze, zaczęli pospiesznie przepychać się w stronę burty. Kapitan,
któremu czarna opaska na oku przeszkadzała dobrze ocenić odległość do brzegu, zakrzyknął:
− Ratujcie, co się da i za mną! – po czym sam schwycił żelazną skrzynkę, bo akurat miał ją pod ręką, następnie zaś skoczył do morza,
nie zawracając sobie głowy ani honorem, ani tradycją, ani żadnymi podobnymi głupstwami.
Reszta załogi zorientowała się już, że samodzielne dopłynięcie do brzegu jest zgoła niewykonalne i wybrała mądrzejszą drogę. Szalupa
ratunkowa, choć jak zwykle za ciasna, zdołała jednak pomieścić wszystkich rozbitków.
Po dwóch godzinach wytężonego wiosłowania, kiedy żywioł już się uspokoił, marynarze dopłynęli do wyspy. Tajnym przejściem wspięli
się na brzeg. Stanęli na żółtym piasku i w pełnym świetle zachodzącego słońca ujrzeli w oddali szkielet swojego statku, który
majestatycznie zapadał się w niedostępną głębię oceanu. Żal nieopisany ścisnął zimne zazwyczaj jak lód serca wilków morskich, bowiem
pod pokładem pozostał przechwycony przez nich niebotyczny skarb.
Co do kapitana, owszem, po trzech dniach dotarł on na wyspę, uczepiony belki z czarną banderą. Kurczowo trzymał w ręku skrzynkę, w
której – jak się potem okazało – schowano stare księgi.
Leżałem sobie w łóżku, wreszcie wszyscy dali mi spokój. Zwykle mama wieczorem długo wypytuje, czy coś mi aby nie dolega, a tata
próbuje rozśmieszyć mnie tak, że w końcu sam zaczyna płakać, a to działa mi na nerwy. No, ale w końcu już poszli, a ja owinąłem się
kocem i postanowiłem szybko zasnąć. Aż tu nagle otwiera się okno. Cóż to? – pomyślałem i na wszelki wypadek mocniej otuliłem się
kocem, choć wcale a wcale nie jestem tchórzem. Na wszelki wypadek też zamknąłem oczy. Po chwili usłyszałem stanowczy szept.
− Hej, chłopcze, wstawaj, wyruszamy.
Dokąd miałbym iść? – pomyślałem z niechęcią, zwłaszcza że noc była dość zimna, a poza tym bardzo chciało mi się już spać. Poza
tym nie mogę przecież chodzić.
Cichy głos nie ustępował.
− Chodź, no chodź, wszyscy czekają.
Jacy wszyscy? Nie mam tu nikogo, bo dopiero co przeprowadziłem się z dużego miasta na to odludzie i nie poznałem jeszcze
żadnych fajnych kolegów. Zresztą nawet nie chcę z nikim się tu przyjaźnić. Mój najlepszy kumpel został tam. Ale mama i tata uparli się, że
świeże powietrze na wsi na pewno pomoże mi wyleczyć wszystkie moje choroby.
− Idziesz? Bo sobie odlecę! – intruz podniósł głos, co już zaczęło mnie wkurzać.
− Strasznie nie lubię, jak się na mnie krzyczy – powiedziałem.
− Wiem, znam cię bardzo dobrze – odrzekł głosik szorstko, ale jakoś tak przy tym serdecznie, że aż wychyliłem spod koca jedno oko.
Przed łóżkiem stał nieduży stworek. Raczej paskudny, z wielkim nosem całym w kropki, z małymi, skośnymi oczami, w nakryciu głowy
okropnie dziwacznym – ni to w kapeluszu, ni garnku na mleko. Krótkie ręce, krótkie nogi, za to brzuch – jak balon. I skrzydła małe jak u
trzmiela. Był prawie przezroczysty i wyglądał tak, że mógłbym go zdmuchnąć jak płomyk świecy. Ale tego nie zrobiłem. Patrzył na mnie
uparcie i bezczelnie, a ja jakoś tak poczułem, że zaczynam go lubić.