Karol Maliszewski
PRÓBY ŻYCIA
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
STRYCH
Zawołałem w mroźną noc, nikt nie odpowiedział. W poniedziałek miałem iść do
nowej pracy.
W kopalni długo nie zagrzałem miejsca. Podziemie wypluło mnie. Na powierzchni
plątałem się
między sągami drewna, zamiatałem plac opałowy. Potem znalazłem pracę w cegielni,
"proszę stawić
się o szóstej, w poniedziałek".
Pociąg wcinał się w biały pergamin, okopcone nożyce rytmicznie kroiły puszysty
pejzaż. Jedyny
pasażer w ostatnim wagonie, ja. Otworzyłem okno, krzyknąłem pod wiatr, który
natychmiast wcisnął
mi te słowa z powrotem do gardła. Te, którym udało się wymknąć, ciągnęły się za
pociągiem
obłoczkiem pary. Odrobina ducha ze mnie, maleńka pneuma. Krzyczałem, że jestem,
że jadę. Że
żyję. W żeleźniakach na peronach gasły ogniska, migotały światła stacyjek
odrzucanych gdzieś w
dal.
W ubikacji zostawiłem wiersz napisany ubiegłej nocy. Może kiedyś ktoś...
Chciałem napisać
"srając". Przeczyta. Obok wydrapanego sloganu z rymami ( liści, komuniści) był
też anons o spotykaniu
się w określonych godzinach "celem brania do buzi". Drzwi toalety stawiły
niespodziewany
opór, z zawiasów posypały się rdzawe opiłki. Pisk hamulców, świetliste bryzgi
spod kół w ciemności.
Nie zaskoczył mnie buchający parą osobnik skryty za węgłem, trochę już pod
dachem jakiegoś
magazynu. A więc dokumenty. Wagony z chrzęstem przesuwano na sąsiedni tor.
"Koniec świata,
wysiadać!" Nie znalazłem ich w kieszeni. Zawsze to drżenie rąk. Oparłem plecak o
zlodzony bruk,
grzebiąc w kieszonkach. Twarz żółta od blasku stacyjnych lamp. Drgnął miesień
między nosem a
okiem. Chyba miał tam jakąś bliznę.
W szarej, przyfabrycznej, mgle dzień wstał nieufnie, ospale. Kolega mieszkał
przy hucie kryształów.
Wychodząc do pracy, szarpnął za kołdrę. Nie minęło wiele czasu, gdy byłem gotowy
do
dalszej drogi. Zasypało czarny szlak między Żmijowcem a Porajską Przełęczą.
Zawiało. Wiedziałem,
że za grubą ścianą mgły pulsują skały Strychu. Tam postanowiłem spędzić ostatnie
dni
wolności. W poniedziałek miałem się stawić. "Pomocnik piecowego". Długo musiałem
tłumaczyć
funkcjonariuszowi swój chwilowo nie uregulowany stosunek. Noga za nogą posuwałem
się w stronę
Czarnej Góry. W jednym miejscu szlak łączył się z szosą. Można było iść po
śladach ciągników
i ciężarówek. Odpocząłem, obeschłem. Próbowałem rozpalić ognisko, łącząc strzępy
brulionu - te
wiersze przestały mnie cieszyć - z pastylkami paliwa. Okładka zeszytu
przedstawiała namolne
braterstwo, kilka splecionych ze sobą flag. Wzmógł się wiatr. Przyśpieszyłem
kroku i przez starą
przecinkę, skrajem młodnika, dotarłem do sudeckiego traktu, pełznąc delikatnie
po jego zlodzonej
powierzchni. Raz po raz zapadałem się z trzaskiem, tłukąc jądrami o twardy
śnieg.
Już w pociągu wyobrażałem sobie, że mnie pochłonie, zasypie. Strych pomoże
podjąć decyzję,
którą odkładałem z dnia na dzień. Wszystko ku temu zmierzało. Puszczały więzy
łączące ze światem.
Pierwsze pęknięcie przy mazistej dziurze - tak jakby ojciec chciał porwać ze
sobą jeszcze
kilku żałobników - rozjeżdżały się nogi na gliniastej ścieżce, chybotała trumna.
Wuj Józef znów
był pijany, co zapamiętałem tylko dlatego, że był tym czwartym przy trumnie.
Antek, Janusz i Romek.
A Jacek za mały, żeby ojca nieść. Miałem trzynaście lat, bracia już pracowali.
Spoceni, postękujący
pod czarną, połyskującą dębowiną. Ojciec opuchły i ciężki, jakby nie ten sam.
Kiedy
otworzyli wieko, poruszył się. Odebrałem to jako znak. Podbiegłem. Odciągnęli,
pocieszali. Matka
próbowała przytulać. A mnie nic nie było. Suchy i trzeźwy. Stanowczo rozżalony,
że nie dali ponieść.
Nie dorosłem do trumny. Ksiądz patrzył na mnie oficjalnie. W tym momencie nie
przypominałem
jego ulubionego ministranta. Kilka uderzeń łopatą pijaczyny Gurdziela, monotonne
szuflowanie
i ziemia zwarła się na powrót. Glina szybko się zeschła, wieńce zgniły. Kilka
tygodni później
przyszliśmy tam z kolegami na kasztany. Sypały się na ten grób jak i na inne.
W ogólniaku czułem się wspaniale. Dobry profesor Macewicz potrafił przytulić jak
syna i nie
zważać przy tym na błędy ortograficzne. "To później, później...teraz idź za
głosem talentu." Gdybym
mógł tam zostawać na noc, choćby w kotłowni, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem
w
tych górach. Może nie dosięgałyby mnie koszmary, w których umierałem w męce i po
przebudzeniu
długo nie mogłem zasnąć, wiercąc się na poojcowskim tapczanie. Miłość do
koleżanki z klasy
wybawiła mnie z opresji, już zupełnie nie mogłem spać. Ukradkiem wychodziłem z
domu i chłodziłem
twarz, kilkanaście kilometrów idąc doliną Bukówki wprost pod jej ciemne okna.
Wracałem
nad ranem, uboższy o kartkę z diariusza, którego prowadzenie zalecał, chyba
terapeutycznie, profesor.
Hania znajdowała tę kartkę przybitą do okiennicy. Nazajutrz w szkole pytała, co
znaczą poszczególne
metafory i kiedy wreszcie przestanę ją straszyć po nocach. Smukła i brązowa,
czysta i
promienna, gałązeczka Hanna. Nawet nie potrafiłem po męsku spojrzeć w te
wielkie, błękitne oczy.
Pewnego wieczora zew był tak silny, że wybiegłem, nie gasząc światła w kuchni.
Zostawiłem
włączoną maszynkę elektryczną. Zrobiła się dziura w stole, potem w podłodze, i
to szło dalej. Gdy
wróciłem, strażacy musieli mnie zasłaniać, ale matka i tak mnie dopadła, bijąc
na oślep. Wykwaterowali
nas na Woliborskie Przedmieście, do baraków rotacyjnych, które po ostatniej
powodzi trzeba
było zburzyć.
Gwizdanie powtórzyło się. Ktoś nawoływał we mgle, pogwizdywał. Poczekałem na
niego. Wyłonił
się po prawej stronie, a byłem przekonany, że wyjdzie z lewej. Benek Kuciewski.
Skąd on się
tu wziął? Stanął jak wryty. Krucza czupryna, wydatny nos i charakterystyczne,
nierówne zęby.
Czy mi nie zimno? Nie. Napij się. Dobra. Wyciągnął piersiówkę. Zapiekło,
chwytając serce w
ogniste szczypce. Wstrząsnęło mną, rzuciło w śnieg, aż się musiałem oprzeć o
świerka. Śmiech. Że
nie mam wprawy, a mój stary miał, że ho, ho. Co ci gnoju do tego, czep się
tramwaju, a nie mojego
starego, za twoje nie pił!
Przecieraliśmy szlak na zmianę. Czy Benek był mi zesłany na pociechę i
poratowanie, czy to raczej
ja jego wspomogłem? Szliśmy. Opowiadał, jakie cuda czekają na górze, dzisiaj na
Strychu
studencki zjazd koleżeński. Zaciąłem się w sobie na tę wieść, chciałem pożegnać
się i odwrócić.
Benek namawiał i nęcił. Wyobraziłem sobie kominek w schronisku na Hali pod
Strychem, przyśpieszyłem
kroku. Niech tam. Jakoś wytrzymam, byle już ściągnąć sztywne spodnie i mokre
buty,
usiąść przy kominku i nic nie mówić. Patrzeć w ogień, patrzeć w twarz
szlochającej matki, widzieć
szamoczących się strażaków, zbity tłum sparaliżowanych sąsiadów, oskarżycielsko
nastawionych
braci. Zapomnieć.
Na egzaminie próbowałem mówić coś o Gidzie. Bezbarwnego człowieczka
zacierającego załzawione
oczy zainteresował mój zachwyt nad świeżo przeczytanymi "Fałszerzami". Ten
chwilowy
błysk w jego oku przeważył. Eugeniuszowi, z którym razem wyruszyłem na egzaminy
do wielkiego
miasta, nie udało się. Siedział na tapczanie i płakał. Pokoje w hotelu
"Piastowska Korona"
przytłaczały ogromem. Geno skulony gdzieś w kącie, w ciemności. Najbardziej
żałował tego, że
niepotrzebnie zapisał się do partii. Mówiono, że na dziennikarstwo bez tego ani
rusz. To jednak
nie wystarczyło. Płakał nad swym dalszym losem w miasteczku. Tłumaczyłem, że
spróbuje za rok.
Nigdy już nie spróbował. Pracował w kopalni, miał wypadek, rozwiódł się z żoną.
Zamieszkałem
w akademiku "Non Grata" przy Basztowej 7. Było nas sześciu w pokoju. Kolega z
roku, szafa w
szafę, łóżko w łóżko, człowiek z drugiego krańca Sudetów, uczył się pilnie
starocerkiewnosłowiańskiego
i szybko zapominał o swoim Technikum Hodowlanym. Ze mną było coraz gorzej.
Nie widziano mnie tam, gdzie być powinienem. W tym czasie ślęczałem w
czytelniach nad stertami
starych czasopism literackich. Koniecznie chciałem znaleźć "Poezję" z debiutem
Wojaczka i komentarzem
Karpowicza. Dogrzebałem się w bibliotekach do książek, o których dotąd mogłem
tylko
marzyć. Nietzsche. Novalis. Holderlin. Nie zaliczyłem ekonomii politycznej,
potem wychowania
fizycznego. Towarzysz zza szafy gorąco namawiał do wyjścia z tej nory i
poprawienia sytuacji
na uczelni. "Nie wszystko stracone". Poczciwina. Rzucałem w niego Baudelairem,
potem zrywałem
się i całowałem nadwątloną obwolutę. Rechot. Chciałem być artystą, na razie
byłem błaznem. Rechot!
Z Rimbaudem na ustach wychodziłem w noc. Nad kubkiem herbaty w dworcowym barze
czytałem Jacoba i Nervala. Skreślony z listy studentów waletowałem przez jakiś
czas, dopóki kierownik
nie znalazł w moim tapczanie powielacza. Do dziś nie wiem, kto go tam schował.
Wesoły
inseminator zza szafy? Spałem na bombie, nie wiedząc o tym. Chciałem coś zrobić
dla ojczyzny,
lecz zacięta twarz i wąskie, sine usta konspiratora z pokoju obok deprymowały,
odstręczały.
Na Strych szedłem się zabić, miałem skoczyć z wiatraka na południowym skłonie.
To był właściwie
agregat prądotwórczy, dzisiaj śladu po nim nie ma. Ale wtedy stał i kusił.
Wyobrażałem
sobie, że rzucę się na żelazną śmigę. I to będzie jak błysk samurajskiego miecza
na filmach Kurosawy.
Benek gadał i gadał. Jaką to on dziewuchę zapoznał na ostatniej dyskotece w
Ścinawce, jaki
jego brat ma we Wrocławiu samochód, jak ojcu palca w tartaku obcięło, ile dostał
odszkodowania,
a matka była w szpitalu, bo jej coś wycinali. Wchodziłem do schroniska ogłuszony
tą paplaniną.
Paliły się świece i lampy naftowe. Przy kominku zarośnięty facet grał na gitarze
i śpiewał Stachurę.
Poczułem się urażony. Moi prorocy byli nie tylko moimi prorokami. Drażniło mnie
robienie pioseneczek
z filozofii.
W grupie wyróżniała się drobna, szczupła dziewczyna o twarzy kolegi z
dzieciństwa. Mówiono
na niego Aniołek, taki był ładny. Dzisiaj śpi pod mostem, typowy menel z wielką,
czarną brodą, nie
wyszło mu. Dziewczyna śmiała się w głos, potem czesała się przy ogniu. W pewnym
momencie
uniosła się i zaczęła sąsiadowi pokazywać jakieś figury, Przeleciał mnie
dreszcz, jakbym się obudził.
Nagle inaczej zacząłem widzieć, inaczej słyszeć. Dochodziło do mnie to, co do
tej pory dojść
nie mogło. Zobaczyłem to. Siebie zobaczyłem. Przestałem tak mocno siedzieć w
sobie. Zobaczyłem
swoje granice, przy ogniu obrysowywał się mój płynny, bardziej giętki kształt.
To przypominało
taniec. Twarz i pośladki. Przysiągłbym, że to wszystko zaczęło się od pośladków.
Od widoku
jej pośladków. Trzeba w życiu trafić na odpowiednie pośladki, zawarowaną w nich
informację,
błyskawiczny kod uczuciowej intuicji. Wyszła. Podniosłem się. Stałem pod
drzwiami ubikacji, do
której weszła. Wirowały dźwięki jak dzwonki, którymi potrząsałem w kościele.
Słyszałem, jak
długo wycieka z niej wąska strużka, bijąc o porcelitowe naczynie sedesu. W
wyobraźni połączyłem
się z nią. Zobaczyłem nas na śnieżnym pustkowiu, sikających razem na śnieg.
Popatrzyła na mnie
zdziwiona i powiedziała "proszę", przekazując drzwi. Woda burzyła się w
rezerwuarze, wosk ze
świeczki kapał na gazetę. Węszyłem. Zostawiła mi odrobinę potu i perfum, ten
zapach matki, ciepłą,
pulsującą deskę, na której usiadłem.
Jeszcze tego wieczora, nie zważając na zadymkę, udałem się w stronę wiatraka,
chcąc rozeznać
się w sytuacji. Robiłem to bez przekonania, siłą rozpędu, bo w końcu po coś tu
przyszedłem. Pobłądziłem.
Nieludzko wyczerpany wróciłem do schroniska. Obudziłem się następnego dnia z
przeświadczeniem,
że prawdziwym powodem mojego tu pojawienia był ów dreszcz doznany wczoraj.
Wołało mnie coś, wyprzedzało myśli i przeczucia. I to nie była śmierć.
Ona leżała na materacu i wymachiwała rękami, próbując dotknąć czegoś
znajdującego się na
wysoko zawieszonej półce. W końcu usiadła i rozpoczęła regularną gimnastykę.
Powiedziałem
"przepraszam" i że mnie kierownik wysłał po naftę. Nie mogłem znaleźć;
przeszukiwane szafy
pojękiwały, chwiała się lampa zawieszona na prowizorycznym rusztowaniu.
Dziewczyna nagle
podniosła się i ze sterty koców zsunęła kilka, po czym nakryła się. Nie wiem, co
we mnie wstąpiło.
Zasunąłem zasuwkę. Położyłem się obok niej i w półmroku zacząłem dotykać jej
znowu wzniesione
ręce. Odwzajemniła pieszczotę. Światło zamigotało, a przez szczeliny w deskach
wsunęły się
jęzory lodowatego wichru. Przytuliła mnie.
Po tygodniu wiatr ustał, drogi odśnieżono. Na stryszku zamarzła herbata w
litrowym garnku.
Skończyła się nafta i żarcie. Wygrzebaliśmy się z koców i ruszyliśmy w dół do
miasteczka. Po raz
pierwszy trzymałem dziewczynę za rękę i szedłem z nią przed siebie. Strych
podjął decyzję. Przewracaliśmy
się na śliskich podejściach, całowaliśmy przez śnieg. Deklamowałem jej
Iwaszkiewicza.
Oktostychy, a potem dla rozgrzewki coś z pamiętnego lata 1932 roku. Pragnąłem
uwiecznić w
podobny sposób zimę 1981, ale nie układało się, "nie było we mnie warunków do
takiego klasycyzmu"
(jakby powiedział Kostia, kolega, który rok wcześniej zamarzł w Strychowym
Masywie podczas
imprezy sylwestrowej), byłem zbyt gorący, plebejski.
Pociąg unosił Karinę wychyloną z okna, przegięta, połyskującą barwnym
kombinezonem, i zamykał
jeszcze jedną historię miłosną. Serce miałem skurczone i złe. Nie było mnie stać
na więcej.
Znów przenocowałem nieopodal huty. Kolega kilka dni wcześniej rzucił robotę.
Spakowany plecak
leżał w kącie. Zapytał, co chcę robić. Odpowiedziałem najuczciwiej, jak mogłem.
Nie wiem. To
chodź ze mną. Będziemy razem tęsknić.
"Próby życia"
Najpierw szukał bielizny porozrzucanej po pokoju. Kiedy się już ogarnął i
przesiedział swoje
przy zlewie, goniony rozpaczliwym skrzekiem zdezelowanego budzika, wyszedł na
korytarz, trącając
w progu sąsiedzką butelkę z mlekiem. Od razu skrzypnęły drzwi i wypełzła z nich
Zofia Rapanik,
kiwając ręką na niego. Głupio mu było, niezdarnie wycierał, co rozlał, suwał
jedną nogą
słomianą wycieraczką po zabielonym betonie, a drugą już przekraczał progi
pachnącej kiszoną kapustą
czeluści. - Niech pan patrzy i nic nie mówi - nagliła sąsiadka ciągnąc go za
rękaw. - Może
potem przyjdę, bo wie pani... Nie dała mu dokończyć, wstrząsnęła gniewnie
potarganą czupryną i
przygięła go do ziemi, ale tak, żeby okiem wstrzelił się w dziurkę po wyrwanym
zamku w
drzwiach toalety. To, co ujrzał, wzdrygnęło nim, aż się podniósł, lecz sąsiadka
pchnęła mocno i
drzwi zatelepały. Podglądany sąsiad skurczył się, a spod jego palców trysnęła
sperma rozchlapując
się na ścianę i lustro. Nie zdołał opanować fali, która wstrząsnęła nim i
odrzuciła lekko w tył, aż
usiadł rozkraczony, w pasiastej piżamie, na sedesie. - Widział pan...
Rozchlapuje sobie, gdzie chce,
łobuz, a dzieci jakoś mieć nie możemy - mówiąc to, odwróciła się i ukryła twarz
w dłoniach.
Wykorzystał moment i rzucając "przepraszam" wybiegł z domu sąsiadów,
zastanawiając się, czy
przypadkiem nie śni mu się to wszystko. Bo niby skąd ten nagły przypływ
szczerości, zaangażowanie
do promiskuitywnego happeningu. Z sąsiadami łączyły go tej pory porozumiewawcze
spojrzenia
z chłodnej oddali i nic więcej. Odwrócił się i obmiótł spojrzeniem okna
zwariowanych - tak od
tej pory będzie o nich myślał - sąsiadów. Są chorzy. No tak, ale co z tego
wynika dla niego, dla
nich, dla świata. Zupełnie nic. Jedna definicja więcej, a świat już rzyga od
definicji. Nagle zauważył
poruszenie w ich oknie. Przystanął. Sąsiadka uwolniła się od oplatających ją
grubych stor i
krzyknęła: - Chodź pan tu, gru... - przerwała, odwracając twarz w stronę
mówiącego coś do niej
męza. Co znowu, pomyślał, i już chciał zniknąć, gdy ona krzyknęła ponownie.
Skulił się w sobie i
wykonał błyskawiczny zwrot, depcząc w ogródku chrupiące łodygi słoneczników. -
Gruszek panu
nasypię, poczęstuje pan kolegów w pracy - krzyczała. Machinalnie rozchylił
torbę. Z góry zaczęły
sypać się złociste pociski i wkrótce, trzymając teczkę za rozchylone uszy,
poczuł spory ciężar. Nagle
zamknął torbę i ukłoniwszy się (bo usta miał zajęte kawałkiem smakowitej
gruszki), wyszedł z
ogrodu. Gruszki sypały się nadal, bo Zofia Rapanik nie mogła zatrzymać burzy,
którą rozpętała.
Kosz był za ciężki.
Do szkoły szło się pod górkę. Równie dobrze można wzdłuż rzeczki doliną, ale
ostatnio kopano
tam zapamiętale i buty grzęzły w mdlącej mazi. Raz o mało nie wpadł do takiego
niespodziewanego
rowu pełnego plastikowych bebechów, którymi miały płynąć ekskrementy mieszkańców
tej
zacisznej dzielnicy, rozsiadłej statecznie w cieniu hałdy. Droga dobra na
wiosnę, gdy ptaszki śpiewają,
i na lato, gdy Świadkowie Jehowy zaczepiają i wręczają swoje kolorowe pisemka. Z
tego
powodu nie lubił tamtędy chodzić. Wybierał wariant pierwszy, żeby mieć święty
spokój. Szło się
ulicą Królowej Jadwigi i można było mieć pewność, że nikt nie zaczepi, niczego
nie wręczy ani nie
zabierze. Szło się obok trójkątnej poczty z zegarem na szczycie. Niemiłosiernie
zabrudzone przez
gołębie wskazówki rozmazywały na szybach esy floresy, tak że często trzecia
zlewała się z drugą
albo nawet pierwszą. Szło się tunelem, w którym na kilka sekund dudniło wszystko
i nabrzmiewało
grozą. Brodziło się w tłumie nastolatek, pchających do przodu wypełnione watą
miseczki udające
biust. Uchylało się kapelusza, jeśli się go miało; ale co zrobić, gdy człowiek
zna pół miasta, to musi
machać kapeluszem do znudzenia bądź szczekać jak ten pies dzień dobry, dzień
dobry, cześć, dzień
dobry. Nieraz wystarczyłoby głową kiwnąć, oczami strzelić, wargi rozchylić.
Ludzie są tacy niedomyślni.
- Nauczyciel, a śmieci, ładny przykład... - usłyszał zrzędliwy głos starego
Zapiecka.
Obejrzał się i rzeczywiście ujrzał znajomą sylwetę mistrza śmieciarzy, wiecznie
pochylonego nad
swą skrzypiącą taczką. Demonstracyjnie wznosił ogryzek ponad tłumem pędzących
licealistek i
powtarzał: - Taki to nauczyciel, patrzcie go... Jacek zaczerwienił się i
zmieszał. Zrozumiał, że zabójcze
spojrzenie króla miotlarzy dotyczyło jego skromnej osoby, a słowa triumfu nad
nim, inteligentem,
były przygotowywane już od dawna. Długo czekał na tę chwilę Leon Zapiecek.
Dzierżył w
dłoni inkryminowany korpus pochodzenia roślinnego, a gołąbki pokoju obsiadły
jego ramiona i z
wolna poczęły dobierać się do gruszkowego ogryzka. Jacek opanował już sytuację,
bladość wróciła
na jego zapadłe policzki, ręce przestały drżeć, uśmiechnął się nieznacznie i
sięgnął po następną
gruszkę. - Tak to już, panie Leonie, jest. Ktoś śmieci, aby sprzątać mógł ktoś -
to powiedziawszy,
podał zdumionemu pracownikowi zakładu oczyszczania miasteczka najbardziej
złocistą gruszkę,
jaką znalazł; odwrócił się na pięcie i powrócił do szybkiego porannego rytmu
kroków. Dalsze słowa
mamroczącego starego zagłuszył szum wielu gołębich skrzydeł. Ptactwo wystraszone
okrzykiem
i gwałtownym ruchem rąk podniosło się na chwilę w powietrze i zaraz znów
przysiadło na
ławce, na Zapiecku, na taczce, a nawet łopacie. Złocista gruszka w ręku
pryncypała jakże nęciła
skrzydlatych braci, ale rzeczy tej nie poświęcimy już więcej uwagi . Niech się
tam kotłują i biją o
kęsy, ile wlezie.
Jacek był już daleko, lawirując teraz między manewrującymi autobusami, z których
wylewało
się szkolne bractwo przyjechawszy z rozmaitych Ścinawek, Świerk, Dworek, Sokolic
i Dzikowców.
Pogruchiwanie gołębi karmionych przez starego śmieciarza przeniosło go na chwilę
w inny
świat. Wewnętrznie przesuwał się teraz szybciej niż zewnętrznie - kartki z
kalendarza trzaskały jak
iskry w maszynie elektrostatycznej, a słowo "gruchać" wywołało niespodziewane
asocjacje. Przypominał
sobie szczenięce lata pierwszych erotycznych wtajemniczeń, gdzie niepodzielnie
pierwsze
skrzypce grało wówczas słowo "gruchać". Gruchają jak gołąbki albo przygruchać
sobie kogoś. Na
podwórku przy ulicy Jeziornej zwroty te zlały się w jedno ze słowem "ruchać" i
zaczęły funkcjonować
jako symbol seksu. Gruchać się z kimś czyli robić to, co wyprawia pies z suką.
Pompować.
Przypomniał sobie, jak w pierwszej klasie w kilka dni po rozpoczęciu roku
szkolnego koledzy zaczęli
włazić na koleżanki. On nagle znalazł się na czarnowłosej, drobnej Ewie i począł
wykonywać
rytualne ruchy podpatrzone u dorosłych. Dziewczynka piszczała i broniąc się
rozpaczliwie, pazurkami
utrwaliła ten moment na światłoczułej błonie Jackowego policzka. - Co ty sobie
jaja robisz? -
doleciało nagle. Jacek zwolnił kroku. Zresztą zwolnił już wcześniej, żeby nie
wywrócić się na ślizgawkach
przygotowanych przez zapobiegliwych malców, przygotowujących się do olimpiady w
Calgary. Ledwo trzymający się na nogach ojciec ciągnął za ucho syna, który
tłumaczył coś płaczliwie,
że nie może, że nie może, bo musi iść do szkoły. Jacek podszedł do tej
laokoonowej grupki
rodzajowej, spiętej niewidocznym łańcuchem niemożności, i postanowił wnieść coś
do ich życia,
choćby gruszkę. Z braku słów czy wrodzonej nieśmiałości szybkim ruchem otworzył
torbę i podsunął
pod nosy dwojga zbolałych Polaków owoc pachnący, wszelkie lody łamiący. Pijany
człek
zgłupiał i puścił ucho. Czyż nie o to chodziło? - Pan nauczyciel, aaa, pan
nauczyciel gruszki rozdaje,
a co pan chce, przypierdolić czy jak? - mamrotał nietrzeźwy człeczyna przerażony
nagle swą
małością, bezsensem położenia, przegraną zgoła egzystencją. - Tatusiu! - ryknął
malec i począł
wyciągać z torby jesienną słodycz, gruszka za gruszką, i wkładać do wielkich
kieszeni ojca. Kiedy
już je napełnił, chwycił za nauczycielską rękę i lekko szarpnął. Na ten znak
tramwaj z napisem "Jacek"
ruszył, ślizgając się po chodnikowych płytach niczym po szynach. I tak doszli,
przewracając
się coś ze trzy razy, do szkoły imienia Sebastiana Klonowica starszego. Azaż to
nie rozkosz wleźć
do pokoju nauczycielskiego i stanąć przy kaloryferze?
Tego dnia wszyscy byli poddenerwowani i patrzyli na niego spode łba. Oczekiwano
na wizytację
z województwa i panowało niemal powszechne mniemanie, że to za sprawą naszego
bohatera
wiadome organy miały pojawić się w szkole. Sprzątaczka pracowała ze zdwojoną
energią, doprowadzając
nawet najmniejsze zakątki do połysku. W pewnym momencie zauważono rzecz
przedziwną:
ukradkiem pryskała dezodorantem ściany, myśląc, że wydobywający się z nich
przyjemny
zapach spowoduje wesoły nastrój nieznanego wizytatora. Kiedy Jacek wszedł do
gabinetu przestraszonego
dyrektora, ten właśnie odwracał zaczerwienioną twarz od bogatego łona
sekretarki, mówiąc:
- To już trzeci raz dzisiaj i wszystko na nic. Wypowiedź dotyczyła krawata,
który rozwiązał
się tego poranka po raz trzeci. - On zawsze tak, gdy się pan denerwuje - rzuciła
sekretarka i spojrzała
niechętnie na intruza. - Chciałem słownik wyrazów... - zaczął bąkać, ale
przerwał mu dyrektor.
- Brzydkie wyrazy panu w głowie, co? - Co mi w głowie, tego nie wiem, a na
krawacie, wie
pan, powiesił się pewien poeta francuski - odrzekł Jacek. - Pewnie pederasta -
odpowiedział dyrektor
w swoim stylu, czekając na wybuch śmiechu sekretarki i przekręciwszy klucz w
zamku,
otworzył szafkę i wyjął jedną z grubych ksiąg, trzymanych tam z dala od brudnych
uczniowskich
łap. - Czytałem ostatnio o takim w "Skandalach", Gajd się nazywał - pochwalił
się dyrektor i dodał
wyniośle: - Mówi coś panu to nazwisko? - Jeżeli było napisane Gide, to czyta się
Żid - sprostował
Jacek. - Nie dość, że pedał, to jeszcze Żyd, a propos de fakto w pana klasie
dzieci wylewają na długiej
przerwie gorące kakao w czasie picia mleka do doniczek z kwiatami i te zaczynają
schnąć.
Miałem takie sygnały od pań sprzątaczek. Proszę wpłynąć na młodzież, żeby więcej
tego nie robiła,
rozumiemy się? - zapytał Zyms. - Jak najbardziej - odrzekł Jacek spokojnie i
wyszedł z grubym
słownikiem pod pachą.
Na korytarzu otoczył go zaraz rój dzieciaków, każdy miał jakąś sprawę z tych, co
się nazbierały
przez tydzień, a wymagały interwencji słownika. Żmudne przepisywanie trwało
jakiś czas, Jacek
przestępował z nogi na nogę, bo na korytarzu okropnie wiało. Chwilami wiatr
porykiwał jak nie
napojona krowa na pastwisku, nawet gwar dzieci wtedy zamierał, wszyscy przez
moment wsłuchiwali
się w wycie z nabożnym lękiem i ściskaniem w dołku. Jacek sam był jak dziecko,
więc bardzo
szybko nawiązał kontakt z dzieciarnią, i chociaż minęło dopiero kilka miesięcy,
odkąd pojawił się
w tej peryferyjnej szkole, zżył się już z dziećmi i krążył po szkolnych
korytarzach zawsze otoczony
wianuszkiem chcących z nim porozmawiać uczniów. Dzisiaj jednak schował się w
ubikacji, chcąc
pobyć sam na sam z gryzącymi go wątpliwościami. Zastanawiał się, dlaczego grono
boczy się na
niego i doszedł w końcu do wniosku, że wszystkiemu są winne zapiski, prowadzony
sporadycznie
dziennik, drukowany w postaci "felietonów emocjonalnych" na łamach lokalnego
czasopisma. -
Podejrzewają mnie, że przesłałem swe spostrzeżenia do województwa - pomyślał i
spuścił wodę.
"27 stycznia 1989 roku. Moja czaszka gotowa. Między palcami wyczuwam jej
gotowość do lotu.
Ikar spadł, bo miał za ciężką czaszkę. Nad skrajem oka skupiona łagodność, zarys
tego, co będzie.
Czy zazna spokoju między bryłami gliny? Moja glina czerwona. Każdy, kto tu
przyjeżdża,
wyjść z podziwu nie może, że ziemia może być taka czerwona. A może będą ją
toczyć, kopać, popychać
jak piłkę? Zwróciłem uwagę kierownikowi szkoły, że czyjaś czaszka wala się
między
szpargałami w szafie, ale nic na to nie odrzekł. Mają mnie za dziwaka, a on -
intelektualny dorob-
kiewicz - w pierwszym rzędzie. Skandal zrobiłby się międzynarodowy, gdybym tę
rzecz rozpowszechnił.
To jest czaszka wykopana na łące obok szkoły, w miejscu, gdzie za niemieckich
czasów
był żydowski cmentarz. Czaszka jakiegoś Żyda, który do końca życia zachował
wcale niezły garnitur
zębów, leży w kartonowym pudełku po butach w szafie naprzeciw mojego biurka.
Jest żółta, a
miejscami brązowa. Jeden z trzonowych zębów wypełniony srebrzystym metalem. I to
w mojej
klasie. Makabryczne odkrycie. A może będą ją toczyć, kopać, popychać jak piłkę"
Z zamyślenia, z ciepła przykaloryferowego gniazdka wyrwały go szepty i syki. -
Na dyżur! - No,
dyżur! - Ruszać się, panie Jacek, ruszać! - zerwawszy się raptownie, wyrwał
zaplatany w prawą
rękę kabel. Słodką muzykę, trele Mozarta uciął jak nożem i kiedy nachylił się,
by ucapić zapadłą
pod stół wtyczkę, zobaczył demonstracyjnie wyeksponowany gazetowy strzęp pełen
jego wierszy.
Nastąpiło symboliczne spalenie na stosie (poprzez płody jego umysłu) samego
Jacka, wyżenienie
go z grona. Splunięto mu w twarz, rzucając szczątki jego alter ego między
skrwawione podpaski,
pieczołowicie pozawijane w pasy wyszarpnięte z prowincjonalnej gazety. Kolebał
się między tymi
zwojami piskliwy głos, ale skuteczne trąby Bacha zagłuszały ten coraz mniej
znaczący monolog
liryczny. Własne szepty w koszu usłyszał, wychodząc, i ze łzami gotowymi do
wypłynięcia stanął
fejs tu fejs z wrzeszczącą młodzieżą wychodzącą z gabinetu języka angielskiego.
Milena, miejscowa
piękność z klasy ósmej omal nie wybuchnęła śmiechem na widok jego twarzy
rozmamłanej i
rysów napiętych do granic. On omal nie wybuchnął śmiechem na jej widok, bowiem
znów ubrała
się nadzwyczaj dziwacznie, a włosy skręciła w taką ilość śmiesznych koralików,
jakiej historia tej
szkoły jeszcze nie znała. Stali tak przez chwilę z rozdziawionymi gębami pełnymi
niespełnionego
śmiechu, gdy rozległy się ledwo słyszalne w tej ciżbie dźwięki fletu, które
rozproszyły okolicznościowe
napięcie powstałe między nimi i odrzuciły ich od siebie. Odpłynęli, niesieni
falą uczniowskiego
tłumu, w dwa przeciwne kierunki. Drugim dyżurującym nauczycielem był tego dnia
Szczepan
Andrejków, nauczyciel muzyki, który nastawszy się w tym oszałamiającym huku,
doznawać
zaczął silnych bólów głowy, wręcz sensacji psychicznych. Sam już nie wiedząc, co
czyni, wyrwał
ze swej jak zawsze przepełnionej kieszeni flet i zaczął grać "Ave Maria"
współczesnego kompozytora
Stanisława Skupuły - a co większe łobuzy niczym zahipnotyzowame węże przystanęły
na
chwilę i dysząc ciężko wsłuchiwały się w nieznaną im muzykę. Nie trwało to
długo, lecz nawet te
dwie zbawcze minuty ukoiły stargane nerwy obydwu belfrów, a wkrótce dzwonek
wyzwolił ich od
przykrego obowiązku, wyrwał z kipieli i rzucił na gościnny brzeg pokoju
nauczycielskiego. Siedząc
w jego zaciszu, długo jeszcze łapali powietrze, jakby naprawdę dopiero co
wypłynęli z nielichego
gówna.
Tego dnia lekcje przebiegały mu nadzwyczaj szybko, drgnęły nawet opasłe kolosy z
okolic
ostatnich ławek. W mijających minutach zaczął odnajdywać dobrze znaną lekkość,
wypełniało go
drżenie, egzaltacja rosła wprost proporcjonalnie. Nieomal płakał, omawiając
"Testament mój" Słowackiego
na ostatniej lekcji, chrypiał i piszczał, żałośnie przy tym pokasłując.
Opuszczał szkołę,
dobrze wiedząc, że już do niej nie wróci. Po raz szósty w ciągu ostatnich kilku
lat wyruszyć miał w
nieznane. Jeszcze tego dnia rano nic na to nie wskazywało, skąd więc w ciągu
niespełna kilku godzin
lekcyjnych dowiedział się o tym, jak to w sobie odnalazł, trudno orzec. Spakował
liche manatki
i nadzwyczaj starannie omijając drzwi sąsiadów, wyruszył w stronę ulubionych
wzgórz. Mazista
ścieżka wiła się pod stopami i rzucała nim na wszystkie strony niczym ostatnim
wagonikiem kolejki
wąskotorowej. Przytrzymał plecak, żeby go nie utytłać w błocie. Zza pagórka
wychylił się Biedronacki
Masyw, na którego łagodnych, obłych stokach tak lubiło się zatrzymywać jego oko.
Penetrował
dość długo znajome zakamarki i szczeliny oddalonej przestrzeni, ale niczego
wyjątkowego
nie wypatrzył. Czy to mgła zwisająca z nieba pokracznie niby zamoczona firana,
czy przejrzysty
opar szeleszczący nad doliną - w każdym razie znaku żadnego nie wypatrzył.
Kiedyś dopatrzył się
zarysu rozbitej głowy Apollinairea i już następnego dnia jakiś sprośny uczniak
ugodził go płaskim,
dobrym do puszczania kaczek, kamykiem w samo czoło, aż krew się puściła i zalała
binokle. Innym
razem wypatrzył kształt kobiety, cieleśnie najwyraźniej prawdziwy, i jeszcze
tego samego
dnia szamotał się miłośnie z młodą sprzątaczka Weroniką na stosie miotał i
ścierek ostro pachną-
cych pastą do podłogi. Dzisiaj jednak znaku żadnego dopatrzyć się nie mógł, czy
może nie umiał
bądź nie chciał. Rezygnacja zajęła jego serce, nie pozwalając zaangażować się
zbyt poważnie i
mocno w cokolwiek. Sinoszpatackie Pasmo na północnym wschodzie wydawało mu się
dziwnie
czarne i małe, jakby przez jedną noc skarlało; szukał niecierpliwie maleńkiego
krzyżyka wieży
widokowej na szczycie Kalenicy i wreszcie dojrzał. Po chwili błysnęło coś
właśnie z krzyżyka i
mimo mgły dotarło do jego świadomości - jakby tylko dla niego przeznaczony błysk
nadziei. Ciche
porozumienie między przypadkowym znakiem a nieprzypadkowym odbiorcą. Pragnący
znaku
doczeka się go na pewno. Czy to znaczyło, że musi udać się na północny wschód i
góry przeskoczyć,
czy raczej powinien od tego momentu bardziej gorliwie uczepić się symboliki
krzyża... Idąc
w stronę stacji kolejowej, zaszedł po drodze do pomocniczego kościółka, mającego
w swym
kształcie coś z krzyża, nie pamiętał tylko dokładnie, o co to chodziło. Ruch tam
panował niezwykły.
Stropiony, w pewnej chwili chciał odejść. Dyrygująca tym wszystkim siostra
zakonna, biorąc
go widocznie za kogoś innego, może członka tej oszalałej wspólnoty, wręczyła mu
trzepaczkę i
oddaliła się szybkim krokiem, nawołując kogoś niewidocznego z tej strony muru.
Plecak złożył
pod drzewem i począł trzepać olbrzymi czerwony dywan, którego złote desenie
miały coś z figury
kielicha.
Belka trzepakowa zawieszona między dwiema potężnymi lipami, wystawiona na wiatr
i słońce,
bielała nad doliną. Kto stał teraz w dole, mógł ją doskonale widzieć i swoje
myśleć; a Jackiem zachwiało,
gdy przeciągnął dywan na swoją stronę i z nagła się nim objuczył. Uginał się i
zataczał,
ciągnąc za sobą chyboczący cień, usiłował wleźć na stopnie kościoła. Znów go
zarzuciło. Oparł się
o żelazny płotek zwieńczony kunsztownie kutymi szpicami, przypominającymi dzidy
afrykańskich
wojowników. Groty weszły miękko w dywan, a Jacek uwolniwszy wreszcie jedną z
rąk, otarł z
potu czoło. Za plecami miał przepaść pełną wijących się schodków, osypującej się
ziemi, drzewnych
pni zsuwających się ku rzece mętnej, cichej i słabej. Zalatujący od czasu do
czasu smrodek
też był dziełem tej rzeczki, zaś sama rzeczka w swej obecnej postaci była
dziełem rąk ludzkich mozolących
się od dawna, by ściek z niej zrobić bez ducha i pstrąga. Gdyby Jacek odwrócił
się, dostrzegłby
może sunący drogą przy rzeźni i rzeczonej rzeczce kondukt pogrzebowy magnata
miejscowego
biznesu, który jako pierwszy w okolicy zatruł się jadalnymi, czekoladowymi
prezerwatywami.
Gdyby spojrzał, dojrzałby i mecz piłkarski rozgrywany w pokorze przy anemicznie
reagującej
półpijanej publiczności. Pokora unoszącą się w mglistym - teraz lekko
prześwietlonym słońcem
- powietrzu, brała się z faktu, że miejscowa Pogoń czy Sparta brała baty, z
którymi tutejsi kibice
dawno zdążyli się oswoić. Z wysokości kościelnych tarasów figurki piłkarzy
wydawały się nakręconymi
ludzikami, z których jeden, w czarnym odzieniu, nawet gwizdać potrafił, co było
zasługą
jakiegoś dodatkowego mechanizmu wkręconego gdzieś w zadek. W głuchej niszy -
pochłaniającej
wszystkie dźwięki - wydrążonej w stromym wzgórzu, w zieleni tamtego sportowego
zakątka, wybuchały
niezdarne okrzyki szybko dławione przez poszarpaną ścianę lasu. Honorowa bramka
strzelona przez ulubieńca tłumu, Henryka Nogajłę, wykrzesała z narodu jaki taki
entuzjazm i rzucił
się wreszcie na miasto porządny i zorganizowany wrzask, który zalał mrowiącą
falą podwórka i
uliczki.
"4 kwietnia 1989 roku. Pukają i pukają jak nakręceni. Mogliby już odejść od
drzwi. Mówią o jakimś
bogu, gorąco w to wierzą. Deska, z której zrobione są drzwi, ma 20 milimetrów
grubości, lecz
dla mnie jest przezroczystą szybą, i widzę twarze z przylepionymi do ust, niczym
pety, uśmieszkami
wyższości, zadufania. Znaleźli swoje Trzecie Wyjście. Religijni chodziarze.
Metafizyczni
domokrążcy; perkaliki i koraliki w tandetnej walizeczce. Zaś inni uczepieni szat
Jezusa. Też im się
wydaje, że wymigają się od odpowiedzi, że przemkną niepostrzeżenie na drugą
stronę, jako te wszy
w brudnych włosach zdrożonego Mesjasza. Pukają, bo myślą, że im wolno, skoro już
raz zostawili
swoją kolorową, pouczającą gazetkę, zaznaczyli terytorium mętną szczyną, jehowym
bobkiem.
Szeleszczą zadrukowanym papierem za zbawienną deską jak korniki. Przytulam do
drzwi rozpalony
policzek. Coś uciska pierś. Nie można się wyrwać. Wszystko zakłamane. Tak
naprawdę to trudno
wyjść na ulicę. A ci pukają. Pukają. Pewni siebie. Pewni swego życia, świata,
znaleźli sposób na
rzeczywistość, maskę, w której można pokazać się na ulicy, nie ugiąć się, żyć
spokojnie, normalnie.
Namaszczeni olejkiem tej swojej pewności. A cierpienia poszukiwacza Trzeciego
Wyjścia są
nie do opisania, bo nic bardziej nie przemawia za byciem niż za niebyciem.
Rachunek szczęśliwych
chwil i tych straszliwie gorzkich, nudnych i czczych jest w miarę równy."
Obrócił się na pięcie i spojrzał bystro ponad dachy Starej Poręby, jakby chciał
wypatrzyć ten
skórzany, okrągły przedmiot tkwiący w zwojach siatki rozciągniętej między
słupkami. Zobaczył
garstkę maleńkich główek przesypujących się teraz, podskakujących, jedna ich
część wylała się
nawet na murawę. Błysnęło coś w tym boiskowym zakątku, huknęło, zawyła policyjna
syrena, potem
wszystko wróciło do normy. Pod nogami też coś huknęło. Groty nie wytrzymały.
Rzucił się za
tym, zrozumiawszy, co się stało. Spóźniona, bezsensowna reakcja. Co on chciał
łapać? Przecież już
huknęło i pacnęło; zamachał rękami, ale tylko suche liście z gałęzi zdarł,
zaprzepaścił trzepaczkę.
Pisk usłyszał w tym pacnięciu. Teraz go sobie uświadomił. Dywan łupnął o schody,
przytłumiając
odgłos upadku na jakimś cielsku, obrysował czyjś kształt, przygniótł, przydusił.
Zbiegł szybko i
począł szarpać się z dywanem - leżącym sobie spokojnie przez rok w tej świątyni
na wzgórzu (u
stóp tabernakulum, deptany tylko przez kapłana i ministrantów, nawet dużo kurzu
nie było), a teraz
narażonym na przygody i przejścia, jakich do tej pory w swym spokojnym bycie
okadzanego
przedmiotu kultowego nie zaznał. Wiatr, słońce, uderzenia, upadek, zabicie psa.
Hej! Któż znałby
imiona wszystkich kundli wałęsających się po miasteczku. Jacek wyszarpał spod
śmiercionośnego
zwoju zwłoki psa, jakiego jeszcze nie widział, o jakim jeszcze nie słyszał. Nie
był zbyt duży, ani
zbyt mały, nie był zbyt czarny ani zbyt biały. Jakiś pospolity i nietypowy
zarazem. Oczy wybałuszył
na Jacka, jakby czekał, że to on właśnie mu je zamknie. Kiedy Jacek zbliżył
prawą dłoń do
psiej głowy, kundel nagle drgnął i chwycił ją zębami. Jacek krzyknął i cofnął
się o dwa kroki. Pies
odzyskał przytomność, chociaż nieco chwiał się na nogach i kuśtykając zmykał
ścieżką pod murami
otaczającymi kościół. Pies się wyliże, pomyślał. Nad psem jakaś opatrzność
czuwa. W ogóle
zwierzęta jasno mają określone ścieżki, tylko człowiek błąka się i szamocze. -
Tylko człowiek -
powiedział półgłosem. - Co tylko człowiek? - zapytał go ktoś, kto swe buty zwykł
malować różnobarwnymi
farbkami. Buty te wystawały spomiędzy prętów żelaznego ogrodzenia, znajdując się
właśnie nad głową Jacka. - Nie, nic, panie Walasek. Ja tak sam do siebie -
powiedział, unosząc
głowę i omiatając spojrzeniem tykowatą postać niespodziewanego rozmówcy. - Ja
też sam do siebie,
bo tu nikt z wariatem nie chce gadać. A ja tylko raz w zakładzie. Dali mi
papier, że jestem
zdrowy - powiedział Walasek i zaczął szukać czegoś w kieszeni. - Nie trzeba,
panie Walasek, mnie
to niepotrzebne. Ja nie dzielę ludzi na normalnych i nie - cichym głosem odezwał
się Jacek, a Walasek
przestał szukać, uspokoił rozbiegane ręce i oczy, wpatrując się w twarz Jacka.
Trwało to jakiś
czas. Raptem Walasek schylił się i podniósł leżący obok balustrady plecak. -
Może mi go pan rzucić
- krzyknął Jacek, czym wystraszył Walaska, który zerwał się, jakby chciał
uciekać. Nawet przebiegł
parę metrów, lecz po chwili wrócił i rzucił plecak. Jacek złapał go zręcznie,
uśmiechnął się i
machnął ręka na pożegnanie. Poszedł tą sama ścieżką, którą przed chwilą
pokuśtykał pies.
Na stacji nie było nikogo. Zdumiało go to. Za chwilę miał się pojawić pociąg, a
tu ani żywego
ducha. W ostatniej chwili dowlokła się babcia z laseczką, potem wpadło zziajane
młode małżeństwo
z dzieckiem i olbrzymim plecakiem, a na końcu rakarz na emeryturze, niejaki
Nizioł. Lokomotywa
zasapała się niemiłosiernie, ciągnąc cztery wagoniki chyba jeszcze z ubiegłego
wieku.
Osoba urzędowa w kolejarskich dystynkcjach, która wyszła na peron, by przywitać
i odprawić
skład, sprawiała wrażenie chorej bądź zaspanej. Nikt nie zapowiedział nadejścia
pociągu - coś
wprawdzie powarkiwało w głośnikach - toteż sapiąca lokomotywa zmaterializowała
się dość zaskakująco
i wysunęła się z mgły jak instrument z futerału, dziwiąc zebranych słuchaczy, że
to już.
Sądząc po odgłosach, symfonia miała jeszcze trwać parę minut. Maszynista zgubił
nuty i zanim
znalazł partyturę, którą pomocnik chciał mu w palenisko wrzucić, nasi podróżni
zdążyli wsiąść i
zająć miejsca. Mrugały lampy jarzeniowe, w powietrzu unosił się kwaśny zapach
węgla i pary.
Wszystko pokryte było węglowym pyłem. Staruszka, zanim usiadła, rozłożyła na
siedzeniu gazetę
"już przeczytaną" - tak poinformowała Jacka, prosząc go, by zamknął okno. Tuż
przed porębską
stacją był długi tunel i przez nie zamknięte okna nawciskało się sporo dymu.
Dziecko pokasływało.
Jacek mocował się z uchwytem okna, w końcu coś jęknęło, pociąg ruszył, a on
został z uchwytem
w ręce. Okno zawisło na jednym stalowym drucie i nic nie wskazywało na to, by
dało się kiedykolwiek
zamknąć. Pociąg rozpędził się i począł hamować. Stara Poręba Przedmieście -
maleńka
stacyjka przy dużej likwidowanej kopalni węgla i łupku ogniotrwałego. Ponure
twarze pozbawionych
sensu życia górników przemknęły za szybą przedziału, jakby na panoramicznym
filmie, i w
kłębach machorki przeniosły się gdzieś dalej. Zwyczajny rytm rozpędzającego się
pociągu zakłócił
nagle sygnał alarmowy, coś w rodzaju dźwięku trąbki, i nagły pisk hamulców.
Uderzone czymś
dziecko rozpłakało się. - Wysiadać, wysiadać - ktoś darł się jak opętany. Był to
konduktor. - Nie
ma jazdy. Przesiadka na autobus. Szybciej, szybciej!
Najwyższy w byłej monarchii wiadukt rozpadł się podczas ostatniej nawałnicy.
Dalsza jazda
miała odbywać się za pośrednictwem autobusów. Na miejscu powiedziano im, że
autobus z jakichś
przyczyn jeszcze nie nadjechał, więc mogą spokojnie przejść do poczekalni.
Czekali cierpliwie i
chociaż niespodziewanie szybko minęła godzina, czekali dalej, wierząc, że
niebawem znów ruszą
przed siebie. Dziecko zasnęło na rękach i był względny spokój, przerywany
hałaśliwym dokładaniem
do dymiącego piecyka. Mocno naburmuszony, wręcz wściekły osobnik gwałtownie
napełniał
łopatkę węglem i z rozmachem lokował jej zawartość w rozwartym pysku obskurnego
piecyka.
Jacek przypomniał sobie nagle wiersz, w którym apokryficznie opisywał narodziny
Jezusa w takiej
właśnie scenerii i wśród takich ludzi. Tekst zaginął wraz z licznymi wariantami
i redakcjami, to
zaś, co wydrukowano w jednym z tygodników, było wersją najmniej doskonałą. Twarz
Walaska,
ujrzana w ciemnej głębi za szybą, przeraziła go. Nie był to Walasek, ale skąd
mógł znać tutejszego
włóczęgę Biodronia, zaintrygowanego wielkim ruchem na małej stacyjce,
wpatrującego się w twarze
obcych ludzi, wyciągającego ręce do promieniującego ciepłem pieca. Stukał w
szybę i rozwarł
w niby to uśmiechu usta, ukazując rząd popsutych zębów. Z tłumoka, który
wyciągał przed siebie,
wystawały poszarpane grzbiety brudnych książek i widok ten bardzo zebranych
zadziwił. Właściwie
zadziwił tylko Jacka, bowiem inni drzemali bądź cicho ze sobą rozmawiali, nie
zwracając
uwagi na sekretny tumult czyniony przez kretyna. Jacek wyszedł z poczekalni i
zdziwił się wiatrem,
który w międzyczasie się zerwał. Biodronia już nie było. Ktoś ześlizgiwał się ze
stromego
zbocza kolejowego nasypu. Jacek ruszył w tamtym kierunku, zastanawiając się,
skąd grube tomiska
mogły się znaleźć w żebraczym tłumoku. Nagle wyczuł coś pod stopami. Nachylił
się i wymacał
między kamieniami książkę, a za chwilę jeszcze jedną. Schował je za pazuchą i
postanowił wrócić
do ciepłej poczekalni. Usiadł w kącie i spojrzał na okładki. Zamazane nazwisko
autora nic mu nie
mówiło, książka rozsypywała się ze starości. Gotyckie litery przyciągały wzrok.
Czytał przez
chwilę dla samego czytania, dla dźwięku i melodii języka. Potem zaczął oglądać
drugą książkę.
Była mniej zniszczona i choć stało czarno na białym, że jej autorem jest jakiś
Niemiec, to jednak
wydrukowana była po polsku. Przerzucił parę stron i zatrzymał się na pierwszym
lepszym fragmencie.
"Wędrował przez dzień cały do zachodu słońca. Zanim się znowu ułożył do snu w
stogu
siana, modlił się zwrócony twarzą ku zachodzącemu słońcu, zaś rankiem ku
wschodzącemu. Po
czym znów podejmował wędrówkę." Modlić się i wędrować? Te słowa można było
potraktować
jak wskazówkę. Jacek otrzepał książki z niewidzialnego pyłu, zrobiły się nagle
cenne dla niego.
Wcisnął je do plecaka. Spojrzał jeszcze raz w twarz śpiącego dziecka, przed
którym wszelkie niespodzianki
życia stały ziejącym otworem, i opuścił budynek stacji. Postanowił ruszyć w ślad
za
włóczęgą. Już wiedział, że było mu to przeznaczone.
DROGA
Jechaliśmy starą syrenką, która rzęziła na podjazdach i trzęsła się na
zakrętach, ale w końcu dowiozła
nas do celu. Podziękowaliśmy za przysługę i poszliśmy wzdłuż Białki.
Zmierzchało, gdy
zapukaliśmy do niskiej, białej chaty nad wodą. Drzwi otworzył młody, krótko
ostrzyżony mężczyzna
w okularach. Uściskał Marcina, mnie podał rękę. Dostaliśmy pokoik na górze, a
nazajutrz mieliśmy
się wziąć do pracy. Nasz gospodarz, Tobiasz, chciał zbudować owczarnię. Marcin
znał się na
każdej robocie, miałem mu pomagać. Tobiasz kilka lat temu rzucił asystenturę na
wydziale psychologii
i z żoną przyjechał do Płoszczyny. Cieszyli się tą starą chatą jak dzieci,
śpiewali wieczorami
swoje pieśni. Przez ile dróg musi przejść każdy z nas, gdzie nas powiedzie
skrajem dróg
gzygzakowaty życia sznur. Niektóre znałem, bo Marcin ciągle sobie podśpiewywał.
Potrafił grać
na skrzypcach, na gitarze i harmonijce ustnej, znał na pamięć cały śpiewnik ,
majster Bieda, na
połoninach, te buty, buty rajdowe i tak dalej.
Po miesiącu ruszyliśmy dalej. W znajomym schronisku pod Strychem potrzebowali
bufetowego
i palacza. Wytrzymało się kilka tygodni. W Siennicy znalazło się miejsce dla
dwóch opiekunów
stada. Przede wszystkim przyjęli Marcina, był po Technikum Rolniczym, na mnie
patrzyli nieufnie.
Na początku odnowiłem wszystkie napisy propagandowe, kierownik wydał mi z
magazynu dużo
czerwonej farby. Od twojej postawy zależy przyszłość socjalistycznej oczyzny.
Potem długo mnie
prześladowali za to zgubione J. Jakiś przygłup z chlewni dorobił mi przydomek,
wkrótce z "uszyzny"
zrobił się Uszatek. Mieliśmy z Marcinem samodzielną, nieco oddaloną kwaterę,
nazywaną
"Dziuplą". Była to ruina stodółki, którą jako tako wyszykowano na przyjęcie
dwóch, nie więcej,
obieżyświatów. Wieczorami słuchaliśmy radia, trochę się w ojczyźnie kotłowało,
ale to nie przeszkadzało
naszej miłosnej tęsknocie i nie miało wiele wspólnego z głodem wędrówki. Marcin
grał i
śpiewał, a ja powolutku wychodziłem z klasycyzmu zapatrzony w niebieską
książeczkę przyniesioną
któregoś dnia z gminnej biblioteki. Krynicki. Mój przyjaciel miewał napady
chandry, na kilka
dni zaszywał się w okolicznych lasach albo szedł na stopa i jechał w gorączce do
swojej Małgorzatki.
Wtedy kierownik zamiast niego wysyłał mnie do owczarni. Czyściłem paśniki,
zadawałem
siano, jednego oseska karmiłem z butelki. Potem chodził za mną i zabawnie trykał
od tyłu, kręcąc
drżącym ogonkiem. Lubiłem wciskać się między zbite owce i siedzieć tak
niezauważony. Hukali
na mnie, nawoływali, klęli. Zupełna nirwana. Pusto i cicho było w naszym domku.
W takie dni
nikt nie podchodził pod okna, by posłuchać jak Marcin śpiewa. Wracał brudny i
zarośnięty, przybity
i zamknięty w sobie. Otwierał się po kilku dniach i wtedy usta mu się nie
zamykały. Marzył o
swoim kawałku ziemi, swoich zwierzętach i swojej kobiecie. Gośka miała dla niego
coraz mniej
czasu. Marcin był tylko, jak sam twierdził, wypełniaczem jej splinowatych
weekendów.
Po kilku tygodniach nasze drogi rozeszły się. Jakaś jego daleka krewna w
Kieleckiem chciała
zdać gospodarstwo, pojechał pertraktować. Kierownik dał mi do zrozumienia, ze
owce potrzebują
fachowca. Myślałem o Karinie, pisałem o niej w dzienniku, próbowałem narysować
wyraz jej oczu
w łagodnym sąsiedztwie nosa. Wyszedłem na szosę. Zatrzymał się duży fiat,
podjechałem w stronę
Strychu. Miałem szczęście, na szczycie nikogo nie było. Z rumowiska wybrałem
kilkanaście kamieni
i ułożyłem wielki napis. Przed laty stała tam wieża widokowa z gospodą u
podnóża. Potężna
wichura rozprawiła się z tą wyniosłą budowlą, ujawniając skrytkę w podziemiach.
Miejscowe hieny
oszalały, rozpoczęło się masowe przekopywanie terenu. W skrytce znaleziono
dokumenty Niemieckiego
Stowarzyszenia Turystów Kłodzkich. Zakochani układali tu z kamieni imiona
ukochanych.
I ja chciałem, żeby niebiosa wpatrzyły się w to imię i zachowały go dla mnie na
wieki.
Strychowe ścieżki wypchnęły mnie w stronę Płoszczyny. Kobieta doiła krowę przy
księżycu.
Było widmowo i dostojnie. Pręgi księżycowego światła zdawały się osiadać na
grzbiecie cierpliwego
zwierzęcia, spływać z palców kobiety. Czułem je nawet na włosach. Słyszałem
głosy, których
w rzeczywistości nie było. Szepty umarłych rozdzwoniły się w księżycowym
powietrzu, wystarczyło
tylko natężyć słuch, żeby schwycić kilka przelatujących wersów. Brzmiały
tajemniczo,
lecz swojsko. Wypowiadane wewnętrznym jezykiem mgnień i wahnięć. Nie
przeszkadzało, że kiedyś
byli tu Niemcy, że to chyba oni do mnie mówili. Czułem na szyi ciepły ucisk
szalika Kariny.
Była przy mnie. Ten skrawek pachnącej tkaniny przenosił mnie między załomy jej
skóry, między
włosy, do gorącego wnętrza. Słyszałem plusk jej krwi , skurcze zasypiającego
serca.
Zapukałem. Otworzyła żona Tobiasza. Bez słowa wprowadziła do pokoiku na górze.
Wertując
książki, osunąłem się na łóżko i zasnąłem. W nocy zerwałem się przerażony. Z
trudem łapałem
powietrze. Bolała szyja skrępowana szalikiem. Z dołu dochodziły podniesione
głosy. Księżyc
przygasał w maleńkim, spowitym pajęczynami, oknie. Wiatr targał gałęziami grabów
i uderzał porozwieszanym
kablami o parapet. Chmury zarzuciły zachodni skraj nieba, cierpliwie wsysając
księżyc i popiołem zasypując jego rozrzutny blask. Głucho się zrobiło i pusto.
Otworzyłem okno.
Zapisałem kilka linijek zasłyszanych w lunatycznym powietrzu. Stodołę przeszedł
dreszcz. Pisnęło
maleńkie zwierzątko pod pazurami nocnego drapieżnika. Coraz wyraźniej słyszałem
poszczególne
słowa. Kłócono się o mnie. Czy się do czegoś nadam i po co tu będę. Żal mi się
zrobiło książek,
których nie przeczytam. Tyle ich stało na półkach wokół mojego łóżka, a jeszcze
więcej w walizach
i pakach na podłodze. Otworzyłem pierwszą z brzegu. Przeczytałem kawałek z
Cassirera, a
potem z Junga. Utwierdziłem się na moment we własnej prawdzie. Nieważne co będę
robił. Wystarczyło
wspiąć się na spróchniały parapet. Skok w ciemność na pobliski dach szopy.
Jeszcze podpełznąć
pod okno kłócących się. Tam teraz jęk. Kobieta płacze. Księżyca nie widać.
Trzeszczy pod
nogami suchy krzak. Dlaczego usechł, dlaczego zakwitł... Słowa wypadają ze
szlochu jak kamyki
ze wzburzonego potoku. Bulgocząca Białka zagłusza czuły głos mężczyzny, który,
widzę, gładzi
kobietę po rękach, po włosach i policzku. Będziemy mieli kiedyś nowe. Dlaczego
Bóg. Nie trzeba.
Nie mów tak. Posłuchaj. Musimy zapomnieć o Marysi. Już dobrze, już no...
Odchodzę. Widzę na niebie różaniec drobnych chmur w świetlistej ręce nawróconego
księżyca.
Coś szarpie się na wietrze, drży i faluje. Szum wpadającej na kamienne progi
Białki. Most. Ruina
spichrza. Nagła cisza za pagórkami żużla porośniętego trawą. Spokój z gór
spływający. Znaki od
zmarłych wystukiwane na nadbrzeżnych, białych jak czaszki, kamieniach. Bicie
drugiego serca w
tobie. Obecność tej siły.
Będziemy mieli kiedyś nowe życie.
"Próby życia"
Kiedy już wystrzeliły wszystkie rakiety na rysunkach syna i naprawdę zrobiło się
późno, Wielgucki
podniósł się z poskrzypującego krzesła i zaczął chodzić po pokoju. Monotonny
rytm modnego
przeboju z cicho nastawionego radia wlókł się za nim i rozpraszał. Podniósł z
podłogi koraliki
córki i nie wiedział, co by mógł jeszcze zrobić. Sen nie nadchodził. Wziął do
ręki gazetę, potem
książkę, wreszcie zaczął manipulować w ciągle psującym się kontakcie. Błysnęło i
strzeliło. Odskoczył
od ściany z poparzonymi palcami. Zapalił świecę i osadził w lichtarzu. Poszedł
na strych,
ciągnąc za sobą cień i ruchomą poświatę. Trzeszczała podłoga na półstryszku. W
bielonym pokoiku
za półstryszkiem zabawił chwilę, grzebiąc w stertach czasopism. Dziwne
dzieciństwo ze
"Światem Młodych" w ręce. Nic w tym nie było dziwnego. I "Motor", "Poznaj
świat", "Panorama
Północy". Dużo widokówek z różnych stron świata, klasery pełne różnobarwnych
znaczków. Trynidad
Tobago, Magyar Posta, Indonesia, San Marino. "Gazeta Robotnicza", dobre z niej,
teraz pożółkłe,
wkładki do butów, niezgorszy podkład pod tapetę. W sąsiednim pomieszczeniu
tajemnice
nawarstwiają się powoli wokół lampy, która mruga i opuszcza się na łańcuszkach,
luzując ciężarek.
W pochyłym dachu wstęp do kosmologii w postaci obłej dziury uproszczonej w
wyrazie do pokrywy
unoszonej za pomocą wiszącego uchwytu. Tam burze, wichry, niebo pełne gwiazd,
święto pośród
szarych jak powszedni dzień dachówek.
W przyśpieszonym tempie uciekają nagłówki, Opole się broni, Wrocław też. Żółknie
gazetowy
papier sprzed kilkunastu dni. Pogrzebano Dzikusa i Holdka, ich psów nie
znaleziono. Gryzący dym
wciska się do kościoła, kłócąc się z kadzidłem na mszy o dwunastej. Płoną piękne
konie Kaszyckiego,
i krowy, które fala przyniosła nie wiadomo skąd. Szybko musimy zapomnieć. Kozy,
owce,
koty i psy dorzuca na stertę następny kamaz. Przeszło się na drugą stronę,
zobaczyło, co jest pod
asfaltem i jeszcze głębiej, pod brukiem. Woda wyszorowała ziemię do takiego
miejsca, które nie
można nazwać ani polskim, ani niemieckim. Cisza nad wodami. Gdzieś bulgocze gaz
z rozerwanej
rury, woda wybrzusza się, parska. Z tamtej strony rozlewiska stado saren. Piją.
Płoszy je warkot
śmigłowca. Można czytać z pęknięć brunatnego lustra, można wróżyć z nowej serii
wirów. Dzikus
płynął na jakiejś belce i strzelił łbem o mostek. Wzdęty i biały Holdek wypłynął
wczoraj rano. Ludzie
bili się o wyskakujące ze sklepów buty i dżinsy. Potem przestali się bić.
Uciekali. Może Holdek
po prostu nie zdążył. Za łapczywy był. Ciągle widzę amfibię w starym korycie
rzeki. Miałem
chyba siedem lat. Powracający obraz stalowego cielska zakleszczonego między
mostem a zwałami
betonu z roztrzaskanych skarp. Ojciec pływał na drzwiach od klozetu, wiosłując
drewnianą łopatą.
Po wielkiej wodzie zaczynają się zastrzyki. Starałem się gdzieś ukryć, zniknąć.
Ojciec był lepszy.
Udało mu się wrócić po tygodniu, gdy autobusy z białymi firaneczkami odjechały.
Podobno
wszystko przepił z Cyganami, skurwił, jak mówiła mama, z Cygankami w Truszowcu.
Po złotym
sygnecie został mu blady pasek na opalonym palcu. Zielona warszawa z ubłoconymi
kołami i numerem
dwadzieścia siedem przywiozła go w nocy. Strasznie śmierdział. Nie mogliśmy go
udźwignąć.
Rano sam się podniósł z korytarza i poszedł spać na strych.
Dobrze jest leżeć tam na łóżku w deszczowy dzień i słuchać radia, przeglądać
gazety. - Jacek! -
woła ojciec. - Jacuś, chodź tu na dół! Spuszczam się po linie na podwórko i już
mnie nie ma. Mało
kto wie o tym awaryjnym wyjściu. - Jaceek! - drze się stary. Wracam. I kiedy go
tak cichutko zachodzę
od tyłu, aż się wzdryga. - Pieronie diabelski, jak cię pier... - urywa w pół
słowa, rzuca piątaka.
Tonąc w papierach i ścinkach materiałów na kolanach szukam monety. Rybak. Myślę
o rybaku,
który jest na niej. Kapelusz i sieć. Zarzucam na głowę kawałek skracanego
płaszcza. Robię sieć
z firanki. Łowię. Nie udaje mi się dopasować miny. Wtedy dostaję tego kopa, o
którym długo będę
pamiętał. Wpadam nosem na tekturową półkę pod stołem, przewracam flaszkę i ostry
zapach spirytusu
wypełnia warsztat. Ojciec łapie już za liniał i wali po plecach. Chwilę
wcześniej wymacałem
pięciozłotówkę. Wypadam, zostawiając otwarte drzwi. Pionierek zachłystuje się
hejnałem. Myślę o
facecie, który stoi na wieży i trąbi, ręce same układają się przy ustach. Głos
jest czysty. Za to wieczorem
zaczną w radiu dziać się cuda. Jakaś wiertarka elektryczna da tradycyjny koncert
przerywany
wątłym głosem spikera. Coś tam piąte przez dziesiąte będzie do mnie dochodzić,
ale jako
aktywista harcerski z pogardą spojrzę na ojca upojonego jadem zawistnej
propagandy. Dużo wody
w Burzance upłynie, nim pewnego wieczoru usiądę naprzeciw ojca i zrozumiem, że
prawda nie jest
po stronie elektrycznej wiertarki. To ten wątły głos jakiegoś zadyszanego faceta
ma rację. Teraz
biegnę i podskakuję, by sięgnąć czereśniowej gałęzi, sąsiad grozi przez szybę
zaciśniętą pięścią,
którą w odstraszającym geście muska swój podbródek. Biegnę i już cieszę się z
reszty, jaką będę
miał, gdy kupię wisły i rzucę je ojcu przez okno. Z takich reszt uzbierała się
niejedna książka trzymana
w żółtej szafce na strychu.
Przerzucał kartki książki głośnej pisarki i myślał, że to chyba nie ta głośna
pisarka, o której słyszał.
Że mu się głośne pisarki pomyliły. Historia była zupełnie banalna, opowiedziana
prosto.
Książka sprzedawała się znakomicie. Wielgucki szukał jednak jakiegoś drugiego
dna tej opowieści
i nie mógł znaleźć. Gdyby spojrzał w tej chwili do lustra, dostrzegłby pąs na
policzku, oznakę zawstydzenia.
Przeczytał kilka recenzji, żeby lepiej przygotować się do odbioru, lecz nawet to
nie
pomogło. Czerwienił się teraz i z uporem maniaka przerzucał dalej. Czytał
niektóre zdania na głos,
przewiercał je głosem na wylot, podśpiewywał sobie cytatami. I nic. Pusto za
oczami, brak odzewu.
Okazał się zbyt słabym odbiorcą, kiepskim czytelnikiem. Głośna pisarka nie
trafiła na równie
głośnego czytelnika. Wielgucki był za cichy, za mało pstry. Takiemu to tylko
Biblię. - Jacek, dawaj
kankę! - krzyknął ojciec, ale w pierwszej chwili nie dotarło do mnie.
Obserwowałem rytuały żoł-
nierzy wyskakujących w tym miejscu na brzeg. Upajałem się salutowaniem,
składaniem meldunku.
Potem woda zakipiała i ojca trochę odrzuciło. Chłopaki zaczęli mówić, że mój
stary czegoś chce.
Pobiegłem do domu po trzylitrową bańkę. Tu powódź, a ten płynie sobie po piwo z
beczki. Niepoważny
człowiek, chociaż, nie powiem, niektórzy szanowali go jako fachowca. Garnitur
potrafił do
rana wykończyć do ostatniego szwu. Niejeden pan młody prosto z naszego warsztatu
walił do kościoła,
a ojciec ani mrugnął, tylko brał się za następną szmatę. Twardy był z niego
Wielgucki.
To jest pierwsza próba opisania tamtego świata. Może nie powinienem pisać o tym,
że to piwo
się wychlustało, bańka upadła i zsunęła się do wody, porwana szybkim nurtem
przepadła na wieki.
Skąd u mnie ta czułość dla szczegółu, może powinienem być bardziej bezwzględny;
pierwsza próba.
Jego twarz zacisnęła się, wsunęła do środka, widać ją z profilu. Płynie coraz
szybciej i znika.
Muszę się spieszyć z opisem i rejestrować wszystko, co znika pod mostem w
brudnej pianie. To są
kawałki zdzierane ze mnie, to ja kruszę się powolutku. Chciałbym się odnaleźć w
spokojnej zatoczce,
skleić się do kupy. Próba.
Wielgucki pisał teraz recenzję z tomiku Kornela Kaczkowskiego. Znów żadne
czasopismo nie
przyjmie tych wypocin. Nie zrażony skreślał, wracając do przerwanej, wcześniej
zarzuconej i, jak
mu się zdawało, czystej myśli. Skąd wiedział, kiedy i jak wrócić, co skreślić,
jak rozpoznawał czystość?
Zagadka. Wokół ludzie uciekają na dach i machając czerwonymi chorągwiami,
cierpliwie
czekają na śmigłowiec. Czas powodzi. Czas innego rozumienia. Biorę do ręki
najnowszą książkę
Kaczkowskiego. Na szczęście mogę wziąć ją z półki, a nie z różowego szlamu,
który jest wszędzie
i oblepia ściany, lecz nie w tym mieszkaniu, tylko trochę niżej. Relacja niżej-
wyżej jest bardzo
ważna w tej poezji. Układające się strefy rozumienia. Nawet w snach powtarzają
się układy, według
których najwyżej mieści się eteryczny świat aniołów, a potem w dół idące światy
zamieszkałe
przez śmiertelnych ludzi. Zadziwiająca w tej wyobraźni nadobecność pierwiastka
lotnego i świetlistego,
tęsknota za anielstwem; powracające w wierszach i snach obrazy tych sfer, które
dookreślają
byt z góry albo z innej strony. Pragnienie częstego bycia pośród tych sfer,
odrzucania balastu bolącego
i ułomnego ciała, unoszenia się, dryfowania w czystej przestrzeni doznań. "We
śnie uciekam
na dach. Wyżej jest już tylko lądowisko aniołów. Przecież wiem, że to
kasztanowiec z białymi
kielniami kwiatów. Ale i nie wiem. Podziwiam jego świetlistą architekturę,
kaligramy gałęzi, pewność
istnienia." Uroda wierszy Kaczkowskiego wyostrza się szczególnie w tych
miejscach, gdzie
oniryczna relacja styka się z zupełnie realną czułością dla ziemskiego detalu,
kiedy w niezwykle
ciepły i senny sposób opowiada się o miłości do istnienia, przywiązaniu do
smaków, zapachów i
kolorów natury występującej w postaci głogów, kasztanowców, wrzosów, piwonii i
różnoimiennych
ptaków. To jest prawdziwe królestwo podmiotu, który najczęściej odpowiada "nie
wiem" i nie
stać go na żadne ideowe deklaracje, lecz z drugiej strony wymowa jego słów jest
jednoznaczna,
metafizyczna i poszukująca. Ciemność tych utworów rozjaśniają te właśnie punkty
odniesienia,
wymowa kwiatów, ich płatków, drzew, ich kształtu i szumu, ptaków, ich
przeszywająco samotnych
gwizdów. Takie komunikaty docierają do nas, przebijają się przez eschatologiczny
hermetyzm.
Kaczkowski jest jak starochiński rysownik, szczegół przenika jego wyobraźnię,
przykuwa uwagę, a
potem narasta w snach, obrasta w analogiczne obrazy. Kreska na widnokręgu
wywołuje falę skojarzeń
trafiających w jedno: sens życia, los człowieka pośród wrażeń, dźwięków,
sygnałów płynących
skądś, z innych warstw bytu, z jakiejś centrali sensów. Przez słowa poety
przedziera się wiara
człowieka w ostateczny sens, który nadaje światu kierunek. W tym kontekście
najważniejsze wątki,
obrazy, motywy układają się nad wyraz logicznie: tęsknota do wysokiego, do
spojrzenia z góry, z
punktu widzenia anioła i ptaka, z dachu świata, hermeneutyczne światło ze strony
skwapliwie odnotowywanych
snów niosących bogatą warstwę mitologii własnej i uniwersalnej, pragnienie
przedarcia się przez epistemologiczną skorupę na drugą stronę rozumienia i
dotarcia do tego, czego
oczy nie mogą zobaczyć. "Obrazy rzeczy i ludzi, to za mało. Oczy chcą widzieć
więcej, niż mogą
zobaczyć. Rozerwać zasłonę. Przewiercić zbliżająca się od morza ciemność.
Odkryć, co zakrywa.
Przedostać się do maszynowni."
Przerwało tamę we Włodzimierzówce. I dobrze. Woda popłynie swobodniej, rozleje
się szerzej,
będzie już płytko. Te głosy układają się w coś logicznego, lecz podstawy tej
logiki nie są mi jeszcze
znane. Chciałbym się wpisać w porządek świata, nie mogę jednak znaleźć miejsca,
w którym
bym nie raził. Natychmiastowe zazębienie, ten punkt przecięcia, zaiskrzenia i
zaistnienia według
ogólnie przyjętych reguł. Marzenie.
Pamiętam z dzieciństwa momenty bezproblemowego godzenia się i łączenia z
istnieniem. Zdarzały
się często przed wielką powodzią, przed poznaniem smaku dziewczyńskiego
podbrzusza,
przed pierwszą bójką rodziców i trzydniową wyprawą, właściwie ucieczką, na
wzgórza. Najpierw
lizałem jej brzuch, wpuszczając ślinę w lej pępka, a po odepchnięciu i
kopnięciu, po dłuższej chwili
nadąsania, znów wędrowałem zakolami w stronę zatoczki, świerszcze szczypały
świętą ciszę, z
kościoła wiatr wynosił jakieś śpiewy, było gorąco i zanosiło się na burzę.
Gdzieś już za Pięciornym
Wzgórzem dudniło, a ja smakowałem pozłocistą skórę ud, trafiając na ziarenka
piasku w
zmarszczkach zagięcia, zatrzymując się pod wzgórkiem, w małym, słonym miejscu, w
którym z
cichym plaśnięciem odkleiły się od siebie dwa płatki i drżały, wysuwając
zachęcającą do płynięcia
małą płetwę, płetewkę. Płynąłem żabką i kraulem, ale kiedy to nie wystarczyło,
stałem się pieskiem
z wywieszonym językiem, pierwszy raz rzuconym na głęboką wodę, bezradnie
gmerającym w
rozwartym podbrzuszu. Wkrótce za mało było rąk, ust, nosów i języków. Woda
zalewała oczy,
płonęły uszy. W syku powietrza, w szumie krwi mazało się światło. Zuzanka
przygarniała mnie
całego i uderzała o swoje ciało, ściskając z taką siłą, że to zaczynało być
niemiłe. Szybko się obudziłem,
a i ona już była gdzie indziej.
Długie tygodnie omijania się, unikania na ulicy i podwórku. Nie chciała mnie
znać. Nie mogła
na mnie patrzeć. Bałem się, że w mieście już wiedzą, że ksiądz i milicja, a na
koniec szkoła i matka:
jak mogłem! Ojciec wtedy upijał się coraz częściej i musiałem ścierać schody
paskudzone przez
zataczających się facetów. Bardzo długo nie rozumiałem tego wszystkiego. Potem
histeryczny ryk
matki i wulgarne zezwierzęcenie ojca stało się czymś zwykłym, huk walących się
mebli, roztrzaskiwanych
naczyń, rozdeptywanych bibelotów. Przez jedną czwartą życia nie rozumiałem
absolutnie
przyczyny tego wszystkiego. I tak już zostałem, z wiecznie wytrzeszczonymi
oczami, nabrzmiałymi
żyłami na szyi. Wysiłek zrozumienia życia nieźle wykrzywia gębę. A tamto
wcześniejsze
zdanie to nie moje, gdzieś je usłyszałem, skądś zapamiętałem. Gra na perkusji na
cztery lata
przed rozwodem i kupnem domu za pierwsza dużą zaliczkę. Widzę go na fotografii.
John Barth.
Miałbym wtedy siedem lat i towarzyszył mu na waltornii, gdybym nie musiał
ścierać w tym czasie
tych zapaskudzonych schodów i figurować pod trudnym do wymówienia nazwiskiem w
trudnej do
określenia rzeczywistości. Socjalistyczny harcerz i gorliwy ministrant w jednej,
schizofrenicznej,
pyzatej osóbce, którą już wszystkie dziewczyny z okolicy pokazywały sobie
palcami, nieprzyjemnie
chichocząc. To ten.
Nie ma zrozumienia, jest tylko przeczucie, pomyślał Wielgucki i zastanawiając
się nad metafizycznym
wydźwiękiem tego konceptu, naciągał na siebie sweter. Gdybym nazywał się
Jarosław,
chodziłbym pewnie w marynarce. Czy imię Jacek implikuje mój wygląd i los, czy...
Zamarł w wewnętrznej
perorze, schował się w skorupie. Do kuchni weszła żona. Powieść
społecznoobyczajowa,
której akcja rozgrywa się w czasie wakacji 1982 roku w Warszawie. Grupa uczniów
ósmej klasy spędza wakacje w mieście i tworzy organizację mającą na celu pomoc
sąsiedzką pomyślaną
jako kontrakcja dla obficie napływających z zagranicy paczek. Karina
przygotowywała się
do egzaminu na zaocznych studiach. A więc można tak po prostu. Opowiada o tym i
o tym, rozgrywa
się i toczy. Jeśli nie opowiada i nie rozgrywa się, jest eksperymentem. Profesor
będzie zadowolony
z takiej odpowiedzi. Musisz odpowiednio zaakcentować, raczej pogardliwie, słowo
"eksperyment". Jeszcze wiesz, rewolucja artystyczna w prozie polskiej, powiedz
to ze wstrętem.
Piątkę masz za sam wyraz oczu, drapieżny i mściwy, "oni zdegradowali kulturę
polska", i ten ich
nieodpowiedzialny guru, przecież bez etosu nie ma, zapomniałam czego. Zajrzyj do
skryptu.
Wielgucki, dziwne nazwisko. Przechodziło z ojca na syna gdzieś w centralnej
Polsce, a potem
stoczyło się w półtrwanie na Ziemiach Odzyskanych, przyjechało na dachu pociągu.
I pomyśleć, że
w tym samym wagonie jechał sławny poeta z żoną i kochanką. Jego poezja czerpała
soki z tego
podwójnego współżycia, przełamana w wyrazie, pęknięta w samym rdzeniu.
Tragiczna, mówiono.
Prawdziwa, pisano. Gdyby ci krytycy wiedzieli... Ale wtedy modny był
strukturalizm i nikomu nie
przyszło do głowy, żeby odwiedzić twórcę w Wądrożu, napić się herbaty zaparzonej
przez kochankę
i zaczerpnąć gęstego powietrza z podwórza między dwoma, dającymi sobie znaki,
oknami.
Zresztą i teraz biografizm nie jest w cenie. Wielgucki był z tych Wielguckich
spod Warszawy, podobno
mieli tam jakieś okazałe posiadłości. Wspomnienie bogactwa rodzinnych Wielgutów
hołubiono
jak ciepły mit, z którym łatwiej żyć i nie stracić głowy pośród zawirowań
ludowładztwa. Już
dziadek Jacka odciął się od złotej gałęzi, popełniając klasyczne faux pas w
postaci ożenku z córką
dorożkarza. Nie wyszło mu to na zdrowie. Spłodziwszy Jackowego ojca, zasnął w
Panu na początku
pierwszej wojny światowej jako relegowany student i niedoszły szewc. Suchoty. Ta
linia Wielguckich
na podświetlanej tablicy losów chwilowo przygasła i odnalazła się po latach na
Górnym
Śląsku, wzmacniając się krwią Biskupków. Babka wyszła za mąż po raz drugi.
Edmund Wielgucki
uciekł z domu i terminował u krawca w Wadowicach. Wzbierały w nim soki (których
pełnym wykwitem
stał się Jacek), aż znalazły ujście i cichy port w sercu i rozłożystym łonie
Jadwigi Kuśmierek,
pomagającej ojcu sprzedawać pieczywo na wadowickim rynku pod numerem siódmym.
Tak to
się wszystko potoczyło, uleżało i na tym stanęło. Eksperyment?
Jestem nadmiernie wybujałym plemnikiem w ogromnym oceanie przypadków. Mogłem być
nawet papieżem. Mogłem być każdym. Teraz stoję przed lustrem, usiłując wycisnąć
coś tłustego z
krostki na prawym policzku. Za plecami mam żonę, na podwórku dzieci biegające za
kółkiem,
grające w piłkę. Zresztą, nie wiem, co tam robią. Może korzystając z sytuacji,
pływają sobie na
prowizorycznych tratwach, może doświadczają przeżyć wyciskających na nich trwałe
piętno, może
już tam są określone w tym nieładzie na zawsze. Ładnie się uformowałem, nie ma
co. Kim jestem,
kim chciałem być. A to mnie urządzili. Harówka rodziców, której nie potrafiłem
zaprzeczyć, ich
wysiłek, bym skończył studia. Nieład. Ktoś musi to porządkować. Przedmioty
wypadające z ręki,
bezpańskie psy i bezcelowa muzyka z radia.
Żeby nie oberwanie chmury, z jakich zresztą słynie ta okolica - coś tu jest w
ziemi, co przyciąga
pioruny - to nie urodziłbym się. Podmyło tory i pociąg oblepiony repatriantami
jak plaster miodu
trutniami, stanął w szczerym polu. Tak zupełnie szczere to ono nie było,
szczerzyła się pustka najeżona
minami. Ojciec wysiadł, żeby rozprostować kości i już więcej nie wsiadł. Matka
też tak.
Dziw, że ich nie rozerwało. Osobno szli do miasteczka, pogniewani na siebie za
incydent w podróży
związany z jakimś Wajdenfeldem, młodziutkim Żydem. I tu właśnie, wiele lat
potem, urodziłem
się. Czyż jest piękniejsze miejsce na świecie? Zaraz jakiś dureń się wyrwie i
powie, że jest. A gówno
prawda, bratku, chyba koza cię dymała, przez ceratę cię robili w bezksiężycową
noc. Moja Poręba.
Czujecie tę słodycz? Gdy kwitną kasztanowce na cmentarzu, to aż wyć się chce, bo
spać nie
da rady. Coś rozsadza powietrze do krańca, obecność tego wszystkiego naraz,
jakby otwierały się
groby i mieszały żywioły, matko święta, a ja oblepiony tym wszystkim, dyszę w
ogromnym oceanie
istnienia, formuję się i nawarstwiam. - A co tak, cholero, tłuczesz się po
nocy!? - Spać nie mogę.
Poduszka mokra od przypuszczeń. Przewracam się z boku na bok, w tapczanie
wyżłobiłem,
wiercąc się, dół. Odsuwam się wreszcie, zapadam. Rano zrywam się szybko.
Wszystko jest na
swoim miejscu. Ja też.
Piłka wyrżnęła go w nos po raz drugi. Rozdrażnionym głosem znów upomniał
niesfornego
ucznia. Kiedy skończyło się to nieznośne zastępstwo, został na sali
gimnastycznej i zaczął ściągać
krzesła ze sceny. Za chwilę wbiegło kilku starszych uczniów. Zajęli miejsca na
scenie, krzycząc i
wymachując kartkami. - Ach, słychać jakiś tarkot na rozłogach, co tam się
dzieje, wyjrzyj córko
droga. - Ach, matko miła. - Coś tam zobaczyła? - Chłopaki szykują imprezę w
remizie. - Tobie
jedno w głowie, córko, wstydźże się! - Puk, puk! - Otwórzcie dziewczęta. - Niech
Alina otwiera,
skoro tak przejęta. - Proszę wybaczyć, ale nad strumieniem mostek pod moim
załamał się kołem. -
Prosimy, prosimy. - Boże, przed takim płaszczy się matołem. - Do waszej chaty
przywiodło mnie
granie, muzykalne dziewczyny mają tu mieszkanie. - Lubię Bacha, Haendla oraz
tego no... - Mo-
niuszkę Stanisława. - A dla mnie w remizie największa zabawa. - Może pan
szanowny chce odpocząć
trochę? - Odpocząć?! Kiedy dźwięki takie cudne słyszę, dziewice, wasze są to
pieśni? - Czy
się panu nie śni? - Dziewice? Czy on zgłupiał? Dziewic tutaj we wsi nie ma od
stuleci! - Ach, taak,
co ja słyszę?! - Niech się pan uspokoi, to smok, co te strony od lat niepokoi. -
No właśnie, zapomniałam,
wstrętne smoczysko. - Zwyczajny, panie, smok, gdy tu zapadnie zmrok... - A was
to
czemu nie zjadł? - My chude, małorolne. - Trącimy myszą z lekka. - Patrz pan,
same gnaty. - Wiecie
co, ludzie, ja wyjdę z tej chaty, podejrzana kompania. - O, właśnie kompania,
zeszłej soboty, co
było roboty, sprzątania. - Cała u mnie na strychu kompania piechoty. - Milcz,
siostrzyco miła, nie
pamiętasz, co pani na wychowaniu seksualnym mówiła?! - Przecie pamiętam,
rzeżączka, syfilis,
kiła. - Mogiła! Mogiła niech mnie pochłonie z takimi córkami!
Groźba zamknięcia, wisząca nad tą szkółką, wyzwoliła utajoną w nauczycielach i
rodzicach
energię. Każdy musiał dać coś z siebie, żeby pokazać, jaką niepowetowaną stratą
byłoby zamknięcie
tak aktywnej palcówki. Jacek wymyślił kółko teatralne. Teraz przerywał raz po
raz i wyrzucał z
siebie nieskładne zdania, strofował, pokazywał, jak gest czy mina powinny
wyglądać najlepiej,
słowem grał rolę nawiedzonego Makarenki tego pauperyzującego się szybko
przedmieścia. Potem
zapadał na długie minuty w odrętwienie, w którym fala nagłego wspomnienia
zabierała go daleko i
rzucała na podwórko powalane króliczym łajnem, pod próg pachnącej sianem
komórki. Słońcem
nagrzane za drzwiami powietrze. Siedzi oparty plecami o drzwi. Dalekie ujadanie
psów, senne gulgotanie
indyków, szum owadzich skrzydeł. Jakiś dźwięk wytrącił go z letargu. Wydało mu
się, że
ktoś na niego patrzy przez dziurę w dachu. Powoli, ciężko oddychając, podniósł
wzrok ku górze.
Nic. Skrzypnęła furtka u sąsiada. Przez szpary w deskach widać wiśniowy sad.
Drobne drzewka
stały z pospuszczanym głowami. Wścibskie, aroganckie jawory rozpleniły się w
sadzie. Gąszcz na
tyłach komórki. Tam miał swe tajemne przejście. Wystarczyło odgiąć deskę, by
zniknąć z pola widzenia
dorosłych i przytulać się do królików, podsuwając marchewkę wyrwaną z matczynego
ogródka. Położył się na stercie koniczyny. W nocy ktoś krzyczał. Z pokoiku na
strychu dochodziły
odgłosy szamotaniny, trzaskały okiennice. Grzmiało na południu, ale dzień wstał
czysty. Kiedy
dowiedział się, że najstarszy brat skończył trzydzieści dwa lata, i właśnie z
tego powodu tak głośno
krzyczał w nocy, ogarnął go jakiś żal i smutek, pomyślał o śmierci. Łzy stanęły
mu w oczach i żeby
uratować się przed wykpieniem, czmychnął czym prędzej do komórki. Kogut
wciśnięty między
sągi drzewa, rano przywieziony z targu obok głów kapusty, jabłek i cebuli, łypał
na niego przekrwionym
okiem, a on przemawiał do niego, jąkając się i drżąc. Słyszał wiele o
wojowniczych kogutach,
ten mógłby się takim okazać. Ojciec przemierzał podwórze wzdłuż i wszerz, przez
dziurę w
sęku widać było taniec jego nóg, z których prawa, zdecydowana i męska, zdawała
się prowadzić
lewą, krótszą i cieńszą, jakby kobiecą.
Falset najmłodszego w tym gronie szóstoklasisty sprowadził go na chwilę do sali
gimnastycznej.
Machnął niecierpliwie ręka i uczniowie przestali grać. Wiotka i czarnooka Alina
znów wypatrzyła
łzę w jego oku i oczymś pomyślała, może o kurzu, który szarymi smugami przecinał
słoneczną
przestrzeń sali. - Musisz w to wkładać więcej powagi, to wtedy będzie śmieszne,
bo pompatyczne,
no zgrywę będzie czuć, rozumiesz. Słuchajcie matko, na świat wyjechałem, pauza,
wymowna pauza,
powłóczyste spojrzenie, szukać ubogiej i cnotliwej, tu pikantnie podkręć, jakbyś
strzelał karniaka
z fałsza, żooony. - Słuchajcie matko, na świat wyjechałem szukać ubogiej i
cnotliwej żony. -
Facet z miasta, a jakiś pokręcony. - Dalej nie jadę, bo tu napotkałem cudowne
bóstwa. - Ee, ty, Kirek,
wygadujesz głupstwa. Nie przejmujcie się panie, on tak gada co dzień. Chciałam
powiedzieć,
że koło naprawione. - A więc się przedstawię. Jestem wokalista, o mnie mówi na
Polsacie lista.
Kirkor Full! - Kirkor Full!? O Boże! - We własnej osobie! - Nie wzywaj imienia
Boga nadaremno.
- Nie, to niemożliwe, powiedzcie mi, że śnię!
I znów musiał fertycznej, ogromnie rozrosłej blondynce przypomnieć, że w tym
miejscu podbiega
do Kirkora, ciągnie go za włosy, szarpie za ubranie, chcąc zdobyć jakąś
pamiątkę. Nie udaje
się jej nic zdobyć. Wówczas idol spokojnym gestem wyciąga coś z kieszeni i
podaje ze słowami "A
to czy wystarczy?" - Masz się wpatrywać w tę chustkę higieniczną jak w amulet
czy relikwię. - Jak
w co? - No jak w milion dolarów w jednym papierku. - Mój najdroższy idolu, mój
kochany. Czy
mogę prosić? - Podajesz mu chusteczkę, a ty przykładasz do niej nos, jakbyś
chciał się wysmarkać,
a ty wrzeszczysz, że nie o to, że o autograf. Ty wyciągasz długopis i
podpisujesz się. - Nigdy się
nie dam wysmarkać nikomu, w tę wieczną pamiątkę, ten mały ołtarzyk. - Kirek, co
z tobą? Można
jechać dalej. - Nigdzie nie jadę! Ja tutaj zostanę. Będę grać dzisiaj w
tutejszej remizie. Jak się zwie
miejscowość? - Picyszki Dolne chyba. - Więc ja w Picyszkach, ja w Dolnych
zostaję. -Ale, Kirek,
kontrakty!? - Howg! Powiedziałem! - Ja ciebie panie nie rozumiem. - Proszę o
rękę jednej z córek.
- Ja mam dwie córki. - Ach, bardzo chętnie, tylko wie pani. - To się nazywa
poligamia i jest karalne.
- Ha! Wybór trudny. Obie dziewice i po technikum. - Ludzie! - A to co znowu? -
Ludzie! W
lesie są maliny, niechaj idą w las dziewczyny, która więcej malin zbierze, tę za
żonę pan wybierze!
Nagle promień słońca wyłowił z galimatiasu przedmiotów cienki, metalowy
półksiężyc na
drewnianej rękojeści. Na widok sierpa odruchowo oblizał w dziąśle dziury po
zębach zostawionych
na wzgórzach, w bujnej trawie, którą bracia rżnęli i wciskali do worków. A on
turlał się coraz
szybciej i szybciej w dół, zanim go nadpalony pień jarzębiny nia zatrzymał.
Kogut zakołysał się i
wynurzył z półmroku niebezpiecznie blisko jego głowy. Krzyknął mu w odpowiedzi,
że nie jest
taki mały, na jakiego wygląda. Gwałtownie wstał, chcąc szybko udowodnić swoją
fizyczną przewagę.
Uderzył głową o coś zwisającego czy wystającego i w tym momencie usłyszał
uderzenie
łopaty o kamień. Jacek spojrzał w peryskop: ojciec oddalał się coraz bardziej.
Niebawem widać
było już tylko wyrzucaną rytmicznie łopatę, a i ta wskazówka, że na tym lądzie
są ludzie, za chwilę
zniknęła. Rozpościerała się przed nim szarobura toń Pacyfiku. Schował peryskop i
batyskaf ruszył
całą naprzód z nim, kogutem i królikami na pokładzie. Kapitan mógł oddać się
rozmyślaniom, nic
nie zapowiadało zmiany pogody.
- W malinowym chruśniaku zapodziani po szyje, nie wiemy naprawdę, co nasze serce
kryje. Ja
tak lubię po lesie chodzić se i śpiewać, bo wtedy pieśń się niesie, a mi się
chce, a mi się chce (no
wykrztuś wreszcie) dojrzewać. Bo mówią ludzie we wsi, żem ja niedojrzała, a to
nie jest prawda,
matka mi jeszcze nie kazała. Ja zwrotki te układam, bo tak mi kazał Adam, ten,
co ma zespół w
remizie i bardzo podoba mi się! - Ej, młoda, poetka ludowa, masz towar? -
Przepraszam, nie wiem
o co chodzi, byłam w natchnieniu. - Nie gadaj tyle. Gdzie masz towar? - Hasło? -
Maliny! - Odzew?
- Diskopolo! - Wchodzi łatwo, nic nie boląc. Dobra. Są tam za krzakiem. (Niech
Balladyna
wyjdzie za kulisy i wróci z dwoma słoikami dżemu malinowego w koszyku).
Ojciec stał oparty o łopatę i zapalał papierosa. Rozbłysłą zapałkę można było
wziąć za słabe
migotanie latarni morskiej, "ach tak, rzuciło mnie na skały, a ja podśpiewuję i
wymyślam kogutowi
życiorys". Wyobraził sobie, że kogut wcale nie będzie cierpiał. Stary kogut
wypierany przez młode
koguciki. Wspinanie się na te śmierdzące pagórki pierza, z jakim trudem to
wszystko przychodzi. I
tak dalej. "Stary kogut zrywa się w nocy i pieje całkiem nie w porę. Pieje
ochryple i trzepocze
skrzydłami, Boże jedyny zmiłuj się nad nami." Peryskop: ojciec dokopał się do
czegoś i zaczął
wołać matkę. Jackowi nie chciało się wyłazić z komórki, chociaż widział, że
wydobywana rzecz po
Niemcach to duży i ciężki pakunek, i ojciec sobie nie poradzi. Nadeszła matka i
uklęknęła, by ciągnąć.
Ojciec podważał łopatą. Ze szmacianych, sparciałych zwojów wylazły metalowe
uchwyty.
Jest! Już stoi na murawie i oczy wszystkich skupiają się na nieforemnym
przedmiocie. Ojciec zaczął
coś mówić, że może bomba. Matka roześmiała się, bomba w wiadrze, też coś. Nie
wytrzymał,
lecz opuszczał swój okręt z godnością, schodząc jako ostatni z pokładu. Kogutowi
otworzył małe
okienko z tyłu drewutni. Ten szybko wyskoczył między wiśnie. Ojciec ostrożnie
zrywał ostatnie
bandaże i papiery z wykopanego naczynia i schyliwszy się, powąchał, po czym
wyrzekł tylko dwa
słowa: - Wiadro wódki! Skrzypnęła furtka. Stanęła w niej stara Cyziowa. Ta się
musi do wszystkiego
wtrącić. - Nie dotykać, nie dotykać! Może być zatrute, tak jak u Frączków było!
Ojciec roześmiał
się, wsadził palec w wiadro, oblizał i powiedział głośno: - Niemcy przypijają do
nas wiadrem
anyżówki na zgodę! Wszyscy się roześmieli, tylko babcia Cyziowa milczała
obrażona.
W tym czasie Kirkor urwał Balladynie ramiączko stanika i doszło do starcia,
wrzasków i pisków,
ale Jacka ciągle nie było. Skierka stał za nim i pokazywał nieprzyzwoitym
gestem, co na-
prawdę myśli o życiu, szkole i tym przymulonym facecie. Alina zeskoczyła ze
sceny i po prostu
wyszła. Jeszcze chwila, a zostałby sam ze wspomnieniami, z zalewającą go falą.
Zdrewniałym głosem
oficjalnie zakończył próbę szkolnego kabaretu i zajrzawszy do wszystkich kątów
(szczególne
środki ostrożności po dwóch włamaniach), z hałasem zamknął główną bramę,
niemrawo grzebiąc
kluczami w zdezelowanych zamkach.
LISTY
Piszę, znowu nie wiedząc, czy ten list do ciebie dotrze, bo zamierzam wysłać go
na adres wrocławski,
a przecież już czerwiec, więc może was już tam nie będzie. Od czterech tygodni
już nie
pracuję, zażywam szczęścia w Londynie, to oczywiście ironia, ponieważ jak
wszędzie, tak i tutaj,
przeżywam męki piekielne. Przez ostatnie dni cały czas byłem w rozterce,
myślałem o tym, by już
wracać do kraju. Teraz, w niedzielę 1 czerwca, wydaje mi się, że już się
zdecydowałem: zostanę tu
jeszcze trochę, myślę, że chociaż do września. Będę jednak musiał jutro wrócić
do tej pracy, której
nienawidzę. Wiesz, roznoszenie długopisów. Muszę przy tym wyznać, iż chyba
popełniłem jedno
głupstwo. Otóż zaangażowałem się w kupowanie płyt i kaset, zapragnąłem mieć
własną kolekcję
ulubionych nagrań, co jest oczywiście bardzo kosztowne, tym bardziej, że do tego
trzeba mieć
niemałej klasy sprzęt. W ten sposób uzależniłem się od rzeczy - i gdzież tu
mówić o wolności! Muzyka
to narkotyk. Zdarza mi się siedzieć do białego rana w słuchawkach na głowie,
słuchając jakiejś
Joan Baez, jakiegoś Dylana albo Simona i Garfunkela, jakiegoś bluesa. Jeszcze
Cohen. Kładę
się więc przed świtem i po kilku godzinach niezdrowego, przerywanego snu budzę
się koło południa.
I nagle na mojej drodze staje ta Michelle, młoda Francuzka z Grenoble i
uświadamiam sobie
pustkę, w której żyję. Idę z nią na spacer do Ogrodów Kensingtońskich,
rozmawiamy pośród mżącego
deszczu, potem jeszcze u mnie przy herbacie. Próbuje wymówić moje imię, ale
ciągle ten jej
"Marcin" jest jakiś twardy. Nieraz opowiada o Jezusie jak o jakimś dobrym
znajomym. Dziwnie się
tego słucha.(Pewnie nie tylko mnie, ale każdemu z naszego, prawie
ześwieczczonego, pokolenia).
Ma ładne oczy i bardzo lubię jej francuski akcent. Poza tym mogę rozmawiać z nią
o Dostojewskim.
To byłoby wszystko, czego mi trzeba, lecz wydaje się nieosiągalne, wiec znowu
cierpię pogrążony
w pustce. I to puste miejsce w moim sercu zwyczajnie boli, przyroda wszak nie
znosi
próżni. A czas mija przerażająco prędko, gdy się spogląda z pewnej już
perspektywy. Oto niedawno
skończyłem lat trzydzieści, procesy starcze postępują. I jest jasne, że pierwsze
30 lat życia sromotnie
przegrałem i szansę na powodzenie w następnych odcinkach mam jeszcze mniejsze,
gdyż
odejmowany mi jest atut młodości. To prawda, której trzeba spojrzeć w oczy. I
gdy się spojrzy w
oczy prawdzie, to się widzi: przepaść, czeluść, czerń, niewytłumaczalna żałoba.
Dlaczego ja właśnie
jestem tym królikiem doświadczalnym Losu? Czy tylko ja? Czy niektórzy inni też,
czy wszyscy,
czy ta Michelle, czy ona też? Mój patologiczny strach przed bólem zębów, przed
każdym bólem,
przenosi się na całe moje życie, do którego tak jestem przywiązany, że nie
potrafię się zabić -
staram się nawet unikać samochodów na ulicach. A tak sobie w wierszach
obiecywałem, że nie
dożyję trzydziestki. Czy powinienem przesunąć termin wykonania wyroku o lat
dziesięć? Za
oknem deszczowa Anglia, Londyn, ale świat nie otwiera się tu bardziej niż tam,
zawsze podglądam
go przez dziurkę od klucza. Wszystko trzeba wywalczyć, zostawiając płaty mięsa
na mieczu. Te
dwa ostatnie zdania to cytat z listu, który usiłowałem napisać do ciebie 6 maja.
Nic z tych usiłowań
wówczas nie wyszło, więc chociaż te dwa zdania.
Do tej pory nie zdobyłem się na napisanie do Eugeniusza. Co robić? Co jakiś czas
nachodzi
okres nieprzezwyciężonej rozpaczy. To wtedy, kiedy składam do grobu swoje
głupie, dziecinne
nadzieje, tak jak teraz. Albowiem ta, którą w jakiś nieokreślony sposób kocham
(nieokreślony,
gdyż unikałem do tej pory dokonania racjonalnej analizy tego stanu, ażeby nie
ujrzeć dna czeluści,
w której tkwię, w całej perspektywie) wyjeżdża i pewnie nie zobaczę jej już
nigdy. Ironia losu
sprawia, że ma ona na imię Kathy, a ty przecież w ostatnim liście życzyłeś mi
Michelle czy Katherine.
I Kathy właśnie zastąpiła Michelle jako Panią Moich Myśli. Tamta potraktowała
mnie raczej
podle i wyjechała pod koniec czerwca. Cały lipiec zużyłem na dochodzenie do
siebie po
czerwcowym kryzysie i wtedy pojawia się Kathy, mała Australijka, która jest
nauczycielką w
szkole, do której chodzę. Prędko chodzenie do szkoły staje się przyjemnością i
najważniejszą częścią
dnia, ponieważ ona tam jest. Próbowałem być rozsądny i tłumaczyłem sobie, że my
nie tylko
pochodzimy z dwóch różnych światów, lecz także stanowimy dwa odrębne światy, tak
odległe od
siebie, że nasze trajektorie nigdy się nie spotkają. I może tak jest naprawdę.
Ale ja miałem nadzieję
wbrew rozsądkowi, niczym uparte dziecko nie mogące pogodzić się z
rzeczywistością. Tak się
sprawy przedstawiają. Ona, niespokojny duch, wyjeżdża do Hiszpanii, do
słonecznej Grenady, aby
tam uczyć dzieci angielskiego. Ja zostaję tu sam ze swoją samotnością i polskim
paszportem, nie
mając niczego, co należy do niej, nawet adresu. Wiem już na pewno, że jeśli w
międzyczasie nie
zachoruję, nie umrę, nie zostanę zabity, zostanę w Londynie przynajmniej do
lutego. Co dalej, nie
wiem. Czy nie będę mógł już dłużej wytrzymać i wrócę do kraju? Nawet najbliższa
przyszłość jest
tajemnicą. Jutro wreszcie wyrwę się z tego cholernego miasta, pojadę gdzieś nad
morze. Na początku
października chciałbym się wybrać na parę dni do Lake District, do Krainy Jezior
w Górach
Kambryjskich, gdzie niegdyś mieszkali i wędrowali Wordsworth, Coleridge, Keats i
inni niezłomni.
To jedyne przyjemności na jakie mogę sobie pozwolić. Jeszcze kino, do którego
zachodzę od
czasu do czasu, aby obejrzeć jakiś film Pasoliniego czy Polańskiego.
Dochodzi czwarta nad ranem. Pół godziny temu skończyłem czytać "Czas życia i
czas śmierci"
Remarquea. I nie mogę zasnąć, dla mnie za wcześnie. Ostatnio sypiam w dzień,
mniej więcej od
ósmej rano do trzeciej po południu. I, przy tym, nic specjalnego nie robię.
Najwyżej czytam. Tyle
że w oryginale, ze słownikiem na podorędziu. Odczytuję na nowo Remarquea, po 13
latach. Wtedy
jego proza bardzo mi się podobała, szczególnie "Trzej towarzysze", którą to
powieść przeczytałem
dwukrotnie, raz po razie, co bardzo rzadko mi się zdarza. Nadszedł więc czas,
aby sięgnąć do dzieł
poznawanych we wczesnej młodości, wrócić do powieści Dostojewskiego, Kafki,
Stachury? Może.
Ale gdzie jest ten entuzjazm, ten pęd do literatury, to przeżywanie. Gdzie ta
nadzieja i wiara (nawet
jeśli naiwna) w Poezję. Gdzie ta świeżość poranka w górach, gdzie ta siła
pragnienia i śmiałość...Za
oknem tymczasem wstał dzień. Odsłoniłem okno, ażeby móc rozkoszować się widokiem
szarego
bloku skąpanego w słońcu. Emeryci, renciści i plotkarki jeszcze nie rozpoczęli
swojej ciężkiej
służby na balkonach, w oknach i na podwórku. Pierwsze autobusy wyjechały już na
ulice i ptactwo,
poziewując z lekka, rozpoczęło trele. Zaczynam się modlić, ale wszystko mi się
miesza, niewiele
pamiętam z dzieciństwa. Wyobraź sobie, że zacząłem przystawać przed kościołem i
wsłuchiwać się
w wydobywającą się z niego melodię, w słowa i szepty, słyszę nawet chichoty,
chrząknięcia. Bije
stamtąd zapomniane ciepło. A kiedy wchodzę, widzę tylko garstkę wiernych.
Spodziewałem się
tłumów, świątynia wydawała się bardziej napełniona. Moja wyobraźnia, która z
przytkniętej do
ucha muszli robi zaraz ocean.
"Jeśli możesz, zabierz ze sobą swoje wiersze, a jeśli nie możesz ich zabrać, to
po prostu spal je,
tak jak ja to zrobiłem. Jezus potrzebuje ciebie, a nie twoje wiersze. Ten świat
potrzebuje miłości,
którą możemy mu dać, kochając Jezusa. Ten świat nie potrzebuje twoich wierszy.
Ty ich też nie
potrzebujesz. Ty i ja, wszyscy wokół, potrzebujemy Miłości. Szkoda że tak późno
to do mnie dotarło.
Lepiej późno niż wcale."
"Próby życia"
W tłumie dzieci przedzierających się przez modrzewiowy gąszcz wyróżniały się te
z domu
dziecka. Znoszone kurteczki, rozdeptane buty, spodnie przechodzące ze starszych
na młodsze. Było
też parę osób ze świetlicy terapeutycznej, trochę wolnych strzelców, którzy
zareagowali na ogłoszenie
w gazecie. Organizatorzy półkolonii wynajęli go jako przewodnika. Szedł
ulubionym szlakiem
południowym, wykonując spiralną pętlę wokół Wielkiej Sowy. Można zdobyć,
przyjaciele,
dwadzieścia siedem punktów na Górską Odznakę Turystyczną, a to już coś. Dlaczego
tamci trzej
tak ciągle z tyłu, zgubić się chcą, czy co. Zawołajcie tego Łukasza z przodu, bo
znowu źle skręcił.
Oni tak zawsze razem, proszę pana, we trzech się biją, we trzech się uczą,
wszystko we trzech.
"Trzej towarzysze" przemknęło mu przez głowę. Upajał go spokojny rytm marszu
wierzchowiną.
Przez jakis czas, sapiąc jak kowalskie miechy, wspinali się wąska ścieżką między
skałami. Teraz
szli swobodnie i lekko. Wkrótce dzieciaki oswoiły się i zaczęły opowiadać. Nie
słuchał zbyt uważnie.
Dziwne zdania, krążące wokół podejmowanego z uporem problemu, zaprzątały jego
uwagę.
Potakiwał, uśmiechał się, musiał nieraz krzyknąć. Fermentowała w nim, dobierając
słowa, pewna
idea. Od kilku dni cyzelował zdania drobnego szkicu.
Od tego momentu wierszem będzie nie to, co czym prędzej przybiegnie, nie
pierwsza lepsza
notatka, ale forma, która załagodzi ból, rozterkę i niesmak. Znamienne
przesunięcie akcentu: w
stronę rzeczy nowej, skupionej, terapeutycznej. Notatka to za mało. Proszę
samego siebie o formę,
o tradycję, o siłę napływającą z głębi czasu. Spośród tekstów, jakie się zrazu
narzucają, wchodzą
pod pióro i żądają ociosania, na pierwszy plan wychodzą te o znamionach pewnej
trwałości. Skąd
ta trwałość? Czy tu chodzi tylko o tradycję?
- Proszę pana, Darek pluje, a potem mówi, że to Przemek! - krzyczała piegowata z
długimi warkoczami.
- Bo pan wcale nie słucha, co się mówi! - spąsowiał Darek. - Słucham, słucham. -
Tylko
niech pan nikomu nie mówi...
Trwałość bierze się z przekonania, że istnieje coś, jakaś substancja trwałości,
która wytwarza
nową energię, jakby balsam na nasze palące oczekiwania, generując przy tym małe,
poszczególne
trwałości. Życie jako przestrzeń doznań cierpliwie sposobi nas do gotowości
przyjęcia trwałych
przekonań. Najpierw bawi się nami i rzuca na burzliwe morze, rozhuśtując
nastroje i wartości, lecz
wreszcie przychodzi czas wyławiania rozbitych fragmentów i znoszenia ich na
wyspę. Jeden ze
znalezionych kamieni ma w sobie cechy przypisywane kamieniom węgielnym lub
filozoficznym.
Można budować.
- Bo musi pan wiedzieć, że my z Zenkiem chodzimy na Górę Anny do pustelnika.
Tak, tak, tego
samego. On jeszcze żyje. Wcale nie umarł, jak mówią niektórzy. Nieraz całymi
dniami leży i nie
ma siły żyć, ale żyje. Nosimy mu chleb i cukier. O to najczęściej prosi. Ma dużo
starych rzeczy. I
kiedyś obce chłopaki weszli do niego i mu zabrali parę rzeczy. Widział pan takie
niemieckie radio,
wysokie i czarne, z zielonym okiem? Też mu zabrali i sprzedali w tym
antykwariacie w rynku.
Najgorszy ten Rudy z ósmej klasy. Zabrał mu nawet czaszkę - sapnął Darek, a jego
oczy zrobiły się
wielkie jak talerze. Nawet czaszkę. O czym on mówi? Wiatr przeleciał jedną
stroną lasu, westchnęło
coś w olbrzymich świerkach, zachrobotało. Tupot drobnych racic. Patrzcie,
patrzcie. Chyba
z osiem saren pobiegło w stronę trzęsawisk. Czaszka. Czy nie za dużo tych
czaszek. - O czym ty
mówisz? - No mówię panu, że to już zdenerwowało Iwana, tego wysokiego, co znowu
nie zdał.
Powiedział Rudemu, że jeszcze jeden taki numer i ma przerąbane. - I co? - No to,
że przerąbane.
To tak się wystraszył, że oddał, a na początku chciał za nią pieniądze.
Pustelnik bez tej czaszki zupełnie
jak bez ręki, bo to jego amulet. Leżał w łóżku, nic nie jadł, robił pod siebie.
Czaszka jest
pomalowana na złoty kolor i ma czerwone oczy, bardzo ładnie wygląda. On często
ja głaszcze. To
czaszka jego żony, co tragicznie zginęła. - Co ty za bzdury opowiadasz!? - No
naprawdę. I Rudy
mu ją ukradł. A potem powiedział, że znajdzie, jak stary mu zapłaci? - Ile
chciał? - Coś koło pół
miliona, ale Iwan skuł mu mordę i myśmy zanieśli czaszkę na miejsce. Pustelnik
od razu się oży-
wił. Wysłał nas po chleb i ser. Poszliśmy, a on w tym czasie nawet się ogolił. -
Ile on ma lat? - Siedemdziesiąt
dziewięć.
Ta najwyższa forma związana jest z bólem i odczuwa się ją jako narodziny z
ducha, wyłanianie
się czegoś z ciała, poród. Przychodzi rzadziej niż zwykły zapis i odciska stopę
na piasku, a odciskiem
tym, odbiciem, karmią się następne tygodnie i miesiące, nieraz całe lata,
wpatrzone w pradoznanie
jak w gipsowy model stopy, zawieszony nad łóżkiem obok jesionowego krzyża i
porcelanowej
pacyfki. Ta forma uśmierzająca ból w jakiś sposób zapośrednicza nas ze sferą
absolutu (albo
ją wyzwala, a niekiedy ustanawia) wiążąc się z gotowością wewnętrznego
posłużenia się baśnią,
mitem, kojącą historią stawania się nieba, ziemi i człowieka pośród całego
bogactwa stworzenia.
- Bo wiecie dzieci, te góry zbudowane są z archaicznych gnejsów uważanych za
najstarsze formacje
geologiczne Sudetów. Ich wiek ocenia się na około dwa i pół miliona lat. Tak,
tak, dobrze
słyszałeś, miliona. Mają kształt mało zróżnicowanego, zwartego bloku o
wyrównanej wierzchowinie
ze słabo zaznaczonymi szczytami. Ten co widać z Poręby? To jest Kalenica,
królewska góra, bo
ma żelazną koronę na głowie. Tak naprawdę to jest wieża widokowa. Zbocza są dość
strome. Wyższe
partie Gór Sowich porośnięte są prawie w całości gęstym lasem świerkowym z
domieszką buka.
Pewnie że wiem, ile mają kilometrów, mądralo. Dwadzieścia pięć z zachodu na
południowy
wschód. O, zaraz zobaczycie ładną skałkę. To Babi Kamień. Dziesięć metrów
wysokości. Poniżej
szczytu w lesie na południowo-zachodnim zboczu stoi druga, wyraźnie mniejsza,
nazywa się Sępik.
Jak ten chłopak się nazywa? Bartek?! Złaź z tego kamienia, bo nie wezmę cię na
następny rajd!
Stawanie się indywidualnej historii jest właściwie wyborem historii
archetypicznej, potwierdzanej
tradycją odwiecznego wyboru. Indywidualna historia okazuje się poszukiwaną
formą. Poszukiwana
forma podsuwa obraz głęboko zakorzenionego sacrum, stojący gdzieś blisko
spełnienia. Dać
się natchnąć przez opowieść prawdziwą, przez formę naczelną, to wreszcie
odetchnąć po latach
babrania się w sobie, stwarzania na poczekaniu form powierzchownych i dosadnych.
Grupa rozpierzchła się za jego przyzwoleniem. Dzieci biegały sobie po ruinach
starego zamczyska
wzniesionego przez któregoś Bolka w trzynastym wieku. Niemcy zakonserwowali
ruiny i udostępnili
do zwiedzania. Przelotny deszczyk nie ostudził wspinaczkowych zapałów
dzieciarni. W
starych murach brzęczało jak w ulu. Najwyżej wpiął się Darek i wołał z resztek
wysokiej wieży,
zachęcając pozostałych śmiałków. Bartek próbował rozpalić ognisko, mokre patyki
nie chciały się
zająć. Jolka Janeczko pożyczyła dezodorant, parę pryśnięć i już ogień wznosił
się wysoko. Zaczęło
się szukanie kiełbasek w plecakach. - Proszę pana, Szymon ma piwo! - pisnął
Adrian Zubiel, który
przedstawił się jeszcze w pociągu. - To nie piwo, to taki dziwny sok w puszce,
kapusiu jeden! -
odwrzasnął Szymon. Alpiniści, do których doszedł smakowity zapach wędzonki,
odskakiwali od
skał i murów, kierując się w stronę wesoło buzującego ognia. Dobre miejsce
wybrał Bartek na
ognisko. Z jednej strony skały, z drugiej spore resztki wyniosłych murów.
Zacisznie tu było i spokojnie,
krąg świeżej trawy, spróchniały buk dobry na siedlisko. Przemek połknął swoją
kiełbasę i
rozglądał się za następną. Usiadł blisko Jacka i zagadując, wpatrywał się w
zwieńczony kiełbaską
kij. W pewnym momencie wędlina zsunęła się i wpadła w popiół. Chłopak skoczył w
płomienie jak
kot i już zlizywał popiół zmieszany z tłuszczem, już rozrywał zębami chrupiącą
skórkę. Jacek
machnął ręką. Z boku, pod rachityczną jarzębiną, z godnością spoczywało "trzech
towarzyszy". -
No i co, panowie, może być? - zapytał Jacek. - Ujdzie - odrzekł najwyższy. -
Myśmy lepsze zamki
widzieli - mlaskając, poinformował Wytrzeszcz. Z jego oczami rzeczywiscie było
coś nie tak. - Jak
tatuś żył, to nie takie wycieczki robił - zakończył dyskusję "kluchowaty". Ale
Przemek jeszcze był
głodny. Czatował blisko ognia z nadzieją, że cos kapnie, to znaczy spadnie komuś
z kija w popiół.
Wreszcie zrezygnował i poszedł po drewno. To najbliżej leżące było zbyt mokre,
za to zaraz za
murami sterczało sporo świerkowego suszu.
Małemu bólowi wystarcza notatka. W tym miejscu chodzi raczej o duży ból, o
ciągłą niedogodność
biorącą się z powietrza, z przestrzeni ogólnej niedogodności. Wielkie są chwile
wypierania
tego poczucia, zaś najwięcej w tej kwestii mogą mieć do powiedzenia formy
naczelne, teksty poetyckie
poza najprostszą ekspresją, poza specyfiką lirycznego diariusza. Takie
wychodzenie z co-
dzienności, ta nieco mechaniczna transcendencja może doprowadzić z drugiej
strony do skrajności,
do zanegowania sensu notatki i w efekcie zakończyć się czasowym zamilknięciem,
które może być
rozumiane jako otwarcie się na epifanię - przecież z rzadka zrzucaną przez Wolę,
przypadek, układ
form naturalnych w zasięgu naszych zmysłów. I tym sposobem rzadkie chwile
szczęścia czyli metafizycznego
ukojenia doprowadzają do myśli, że głos z nas wychodzący jest czymś odwiecznym,
a
słowo "tradycja" jest właściwie zapomnianym imieniem Boga.
Najmłodsza turystka, Gosia, przytuliła się do Jackowego ramienia i drżała. Oczy
miała zamknięte.
Na powiekach czuła ciepło bijące od ognia. Co sobie myślała? Luźne obrazy, które
wirowały
w jej głowie, wyłowiły obraz wypadającego z gniazda pisklęcia. Czuła się takim
pisklęciem
wyrzuconym przez rozjuszonego ojca. W bliznach, które miała na plecach i
pośladkach, zastygła
tamta chwila. Wspomnienie bólu sprawiło, że znowu drgnęła. Skurcz spiął Jacka od
wewnątrz,
rozległ się w nim jak w pustej trumnie i podszedł do gardła. Przełykana ślina
zabrzmiała jak trzask
czyneli. Ten huk nagle wyolbrzymionych sekund. - Dość tego! Zbieramy
się...Trzeba było długo
nawoływać, bo trzódka rozpełzła się po lasach i halach. Opowieści Jacka słuchali
nieliczni. - W
tamtej wielkiej górze naprzeciw do dziś są tunele zrobione przez więźniów.
Szymek wam przeczyta.
- Więźniowie przywiezieni z Gross Rosen i Oświęcimia w nieludzkich warunkach
budowali w
Rzeczce i Walimiu sztolnie podziemnej fabryki w zboczach Włodarza, a także
wznosili fabrykę
amunicji i pracowali w kamieniołomach. Na cmentarzu ofiar zbrodni hitlerowskich
pochowanych
jest kilkanaście tysięcy więźniów. Prawdopodobnie dwadzieścia tysięcy zginęło w
końcowym
okresie wojny w sztolniach podziemnej fabryki produkującej części do rakiet V1 i
V2.
Wielkie są chwile wypierania poczucia jałowości z ludzkiego serca, a właśnie
teraz Jacek czuł,
że jest we właściwym momencie i na swoim miejscu. Całkowicie wypełnia tę chwilę
i jest komuś
potrzebny. Wieczorem zanotował w dzienniku: "Imiona istnienia stają się mantrą
poety, litanią zagubionego,
modlitwą wydrążonego, który instynktownie rozkłada swój kram przy gościńcu i
nawołuje.
Zatrzymują się duchy przodków i napełniają go. Już nie tylko tradycja, nie tylko
Bóg, nie
tylko promieniowanie kości i dzieł, lecz też osobiste dopełnienie: zamglony
obraz ojca pochylonego
nad krawiecka formą przyłożoną do skrawka ciemnej tkaniny. Obrazy spotykają się
- formy
przykładają do siebie - i nachylają się ku sobie zakrzywione boki."
DOM
Antoni, najstarszy brat, urodził się w czterdziestym piątym we Lwowie, Roman w
czterdziestym
dziewiątym w Makowie Podhalańskim. Tylko my z Januszem na miejscu. Mieliśmy
jeszcze siostrzyczkę
Olgę, w pięćdziesiątym którymś zabrała ją szkarlatyna. To było przed moim
urodzeniem.
Sąsiadka, stara panna, której nie pamiętam, tak kochała Olunię, że podobno
wylewu dostała na
wieść o jej śmierci. Oczekiwany byłem jako zadośćuczynienie czyli dziewczynka.
Zdaje się, że
zawiodłem ojca. Na szczęście dom był duży, nie to, co teraz, te nowomodne
klitki. Wtedy nikt na
siebie nie właził ze swoim żalem. Bywały dni, że wcale ojca nie widziałem w
ogromnych przestrzeniach
miedzy piwnicą a rozgałęzionym strychem, w wysokich pokojach, między komórkami i
klatkami na króliki, wreszcie na ulicy. O, moja ulico... Mam wrażenie, że
przyśniłaś mi się razem
ze zwariowanym światem lat sześćdziesiątych. Najpierw byłaś polną dróżką
prowadzącą na księże
łąki, tratowaną racicami stad gonionych na uroczyste spędy rolnicze. Potem na
moich oczach ubrano
cię w ciężką zbroję bruku. Wąsaci i grubi brukarze, suwając kawałami świńskiej
skóry na kolanach,
obstukiwali twoją kamienną opuchlinę, aż wreszcie któregoś dnia zniknęli,
uznawszy, że
świecisz przykładem innym sąsiednim, tonącym w glinie, ulicom. Świecisz w mojej
pamięci, ulico,
świecisz krwią bójek, plwociną kresowych przekleństw, błyskawicami góralskich
zawołań. Szlifowałem
twoje bruki, zdzierałem kolana i najlepsze spodnie, wracając z procesji czy
pochodu. Tu
podskakiwał pierwszy rowerek i kart zrobiony ze starych łożysk i wyżebranych w
tartaku desek.
Któregoś dnia zalali cię asfaltem. Zrobili to tak szybko, że nie zdążyłem tego
zachować w pamięci.
Przyszło się ze szkoły i już. A woda inaczej asfaltem płynie, inaczej uderza
deszcz, śnieg w inne
układa się wzory. Czy to nie wtedy czas zaczął płynąć inaczej? Zrywał się i
hamował gwałtownie.
Spokojny rytm konnych wozów, wywożących cegły z ciągle dymiącej cegielni,
przeszedł w gwałtowność
ciężarówek. Pojawiły się taksówki, garaże, motocykle, prawdziwe polskie rowery,
a nie
jakieś poniemieckie, pordzewiałe damki. Triumfalne przejazdy furmana Dudka,
zabierającego po
drodze całą chętną dzieciarnię, przeszły do historii. Ciężarówki nie chciały się
zatrzymywać. Rozebrano
gospodarstwo Barańczaków. Przygotowywano się do budowy osiedla.
Dom był duży, pękaty, szary. Nawet dachówki miał matowoszare. Na innych domach
królowały
zgrabne i czerwone, a na naszym wielkie, węglowe, grafitowe placki. Jego dni
były policzone, lecz
wtedy nikt o tym nie wiedział, żyliśmy, jak potrafiliśmy. Repatrianci topili
smutek w bimbrze pędzonym
przez zezowatego Musiała, dzieci biegały za starą Niemką, licytując się, kto ją
trafi w
głowę. Bohaterstwem było nie wpaść w łapy jej olbrzymiego małżonka, miotającego
jakieś straszliwe
przekleństwa, siejącego postrach okutą laską wymalowaną w alpejskie szarotki.
Nigdy nie
nauczyli się polskiego. Trwali w uporze. Prowokowali, szwargocząc natrętnie,
trzymając się dumnie
za ręce. Pewnego razu śledziłem ich bardzo długo, doszedłem na cmentarz. Stary o
mało mnie
nie rozdeptał, szybko wsunąłem się w krzaki. Dźwigał wiadro. Niemra wyrywała
chwasty z grobu.
Potem zapalili świeczkę, pomamrotali i poszli. Grób był nieduży, skromny. Ernest
Traumer. Wtedy
nie wiedziałem, że to ich syn. Byli wrogami. Mówili jak ci, do których strzela
się w filmach, jak
ci, co nie mają serca i uczuć, nie mają wyobraźni i wrażliwości. Zabija się ich
bez wyrzutów sumienia.
Od tamtego czasu nie widziano mnie na pierwszej linii walk z germańcami, pętałem
się gdzieś z
tyłu, a moje kamyki były najmniejsze, najbardziej zawstydzone. Już wiedziałem,
dlaczego zostali.
Strażnicy grobu. Matka mi wytłumaczyła. Stary Niemiec umarł, gdy byłem w drugiej
klasie. To
był dziwny rok. Zniknęli z miasteczka Żydzi, w tym mój ulubiony taksówkarz,
Wajdenfeld. Potrafił
zatrzymać swoją warszawę i przepraszając klientkę, mówić: - O, Jacek wędruje ze
spodniami,
podwieziemy go. Nieraz szedłem kilka kilometrów, odnosząc poprawiony garnitur
albo skończone
spodnie. Potem już na rowerze. Gdy mnie mijał, świecił i trąbił. I takich ludzi
wypędzili. Ojciec z
jakimś zadowoleniem wsłuchiwał się wtedy w warkoczącego pioniera, w dudniącą
Wolną Europę.
Szwab leżał w dole wodospadu, rozciągnięty jak ogromny pająk w sieci
rozbryzganej krwi. Milicja
szukała tego, który go tam zepchnął, ale chyba nie znalazła. Stara Niemka
zmalała w tych dniach,
skurczyła się i przemykała chyłkiem pod zaliszajonymi ścianami. Wkrótce słuch o
niej zaginął,
może jakaś rodzina z Niemiec upomniała się o umę. W tym czasie dowiedziałem się,
że grobowiec
z czerwonego piaskowca, ze złotym napisem LEDDER ma coś wspólnego z moją ulicą.
Podsłuchałem
rozmowę krawców, którzy spotykali się co miesiąc, obradując i tego pijąc. Tym
razem wypadło
na ojca. W warsztacie aż zabrakło krzeseł. I usłyszałem piskliwy głos jedynego w
tym towarzystwie
garbusa, postrachu dzieci, co miał warsztat na Woliborskim Przedmieściu. -
Opowiadał mi
jakiś Szkop, że ten Ledder mieszkał na Jeziornej. Miał karczmę na rogu ulicy,
ale interes kiepsko
się prowadził. Kto się kiepsko prowadził (głos ojca). I jedno, i drugie (garbus
musiał już mieć w
czubie). Książki go zgubiły. Ja zawsze mówię gówniarzowi, nie czytaj tyle, tylko
pilnuj interesu. A
jaki twój mały ma interes? Mało się tam za łby nie wzięli.
Straszne dwie piwnice pełne węgla i tajemnic. W jednej szczególnie duże bryły,
które bracia łupali
młotami. Obok wykafelkowana ubikacja, do której schodziło się po trzeszczących
schodach.
Pokoje jak pokoje, ale za to strych! Tak mnie tam ciągnęło do wszystkich
zakamarków. I jeden
olbrzymi jak lotnisko pokój, w którym graliśmy w piłkę w deszczowe dni. Umarł
ojciec, i w odstępie
kilku miesięcy umarł dom. W planach budowy nowej drogi dojazdowej do osiedla
była ta
śmierć. Białoruśki rozerwały go jak jastrzębie kurczaka. Stalowe liny wpiły się
w ściany i nagle to,
co było schowane, tylko nasze, wyszło. Wybebeszyły się tapety, wzorki na
ścianach, tekturowe
przepierzenia, prowizoryczna łazienka. Gromada dzieciaków stała jak skamieniała,
uświadomiwszy
sobie nagle, że nie ma nic trwałego na tym świecie. Bo nawet dom. Kupa gruzu.
Udawałem zucha,
który śmieje się i dowcipkuje. Nocą zrywałem się zlany potem i łzami. Śnił mi
się dom, jeszcze
cały i zdrowy. Dom żywy i prawdziwy, jak ktoś bliski, jak człowiek, który nie
chce iść na operację,
bo wie, że już z niej nie wróci. Dom, który prosi.
Spałem na złocie, nie wiedząc o tym. Zresztą, na czym myśmy nie spali. Jeszcze
przez dwa lata
zatrzymywali nas obcy ludzie i komentowali naszą beztroskę. Jak to, nie
przeszukaliście ścian, tyle
bogactwa, tyle wszystkiego. Coś tam ojciec wyciągnął zaraz po przyjeździe, potem
przestał szukać
zadowoliwszy się miśnieńską wazą, która po latach, zupełnie zdegradowana,
pełniła rolę pojemnika
na klucze. Kaczki zrywały się na niej do lotu. Z drugiej strony niebieskie
szuwary, gniazdo, długa,
łabędzia szyja. A wystarczyło zerwać deski w sypialni. W kasetce złote monety
restauratora, który
myślał, że zaraz wróci. Porcelana, naczynia, garnki, koce, pościel, bibeloty i
książki. Najwięcej
książek. Zachodzę kiedyś do kumpla. Na stole wysoka sterta oprawnych w skórę
książek, złocony
gotyk na okładce. Skąd to masz? Nie wiesz? Wszystko od ciebie wyniesione, jak
rozbierali. Odyseja,
Iliada, Don Kichote, Czarodziejska góra. Spałem pozawijany w te stronice,
otoczony mnóstwem
książek, promieniowały na mnie. Obudziły.
Tymczasem dom zrastał się w snach, w których wszyscy byli razem. Ojciec żywy i
trzeźwy.
Matka uśmiechnięta i bez żadnego siniaka, najpiękniejsza w świecie. Antoni zaraz
wychodzi na
nockę, ale jeszcze serdecznie ściska się z ojcem. Pierwszy raz to widzę. Nie
wiem, jak mam się
zachować. Czy też pocałować? Romek na przepustce z tego wielkiego świata, do
którego się tak
wcześnie wyrwał. Janusz z dziewczyną, którą wszystkim przedstawia, nawet takiemu
pędrakowi
jak ja. Siedzimy przy stole. Biały obrus. Jakaś wigilia czy coś. Nie ma
pośpiechu, nie ma nerwów.
Trzeszczy igłowy adapter, wirują wielkie, czarne krążki z kolędami. Puka
spóźniony klient, matka
wydaje mu garnitur. Sen ucieka, przytłoczony narastającym szumem i ciężarem. To
się nie mogło
udać. Ściany nie pozwoliły. Ból ścian, gorycz wypędzonych. Czuliśmy się
obserwowani. Najbardziej
matka, chociaż starała się ukrywać swoje skrępowanie. Zasłaniała lustra,
widziała w nich obce
twarze. Ojciec pukał się w czoło. W zimnym pokoiku z telewizorem, w którym
musiała kochać
się z ojcem, znaleziono kilkanaście portretów przedstawiających największych
filozofów, jakich
wydała cywilizacja. Patrzyli na nią, gdy to robiła. Dlatego urodziłem się taki
zawstydzony. Dlatego
wstyd towarzyszył mi od dziecka. Tylko na początku nie wiedziałem, o co w tym
wszystkim chodzi.
Ciemna i krzywa fizys Spinozy, choć już bez misternie rzeźbionej ramy,
rozdeptanej szabrowniczym
butem, stoi na moim biurku. "Dzieje moich czterech samobójstw związane są z
wieloma
perypetiami duszy domu, o których nie chciałbym mówić, zaznaczając, że to, co
najbardziej boli,
znalazło już wyraz powyżej."
"Próby życia"
Śnieg przedostał się przez szpary i mącznym osadem pokrył parapet salki
katechetycznej, której
okna wychodziły na płaski dach "Splotu". Jacek patrzył na ruchliwe cienie za
szybami manufaktury,
a kiedy uchylił okno, do jego uszu dobiegł rytmiczny klekot krosien. Jeden z
pierwszych wywiadów,
jakie przeprowadził dla "Niezależnej Poręby", dotyczył likwidowanego "Splotu".
Szczękliwa
muzyka wypełniająca ciasne uliczki przykościelnego dzieciństwa. Wileńskie
kilimy, huculskie
pasiaki, narzuty grodzieńskie. Odchodzący świat uroczych, śpiewnie
zaciągających, staruszek
z koła kultywowania tradycji. Z rozmyślań wyrwał go nagły hałas dobiegający z
korytarza.
Skrzypnęły drzwi i weszło kilku chłopców, pytając, co teraz mają robić. Zeszli
na dół. Jacek otworzył
bagażnik, a oni zaczęli wnosić na piętro naręcza zadrukowanych kartek. W słońcu
błyszczała
czerwona skoda pamiętająca rok wiktorii polskich piłkarzy, zatrzymanych w marszu
do mistrzowskiego
tytułu tym jednym strzałem lewonożnego Gerda. Przeżywał to wszystko w
Białymstoku, na
wakacjach u ciotki Zofii. Chodziło się do sąsiadów na telewizję i w wielkiej
gromadzie komentowano
każdą akcję, każdy strzał. Nareszcie Polska była w czymś ważna, triumfująca i
wielka.
Jacek wygrzebał z szeroko otwartego bagażnika ostatnie egzemplarze i poszedł
nadzorować
pracę. Gazeciarze porozkładali się na długich stołach i pracowicie łączyli ze
sobą strony. Po chwili
do trzasku krosien i krakania gawronów doszedł odgłos falcowania, szelest
przesuwanych stert.
Chłopcy brali po kilkadziesiąt egzemplarzy własnoręcznie złożonej gazety i
zapisawszy się w zeszycie,
wychodzili na miasto. Niektórzy szli w stronę wielkiego osiedla, inni woleli
prywatne,
parterowe domki rozrzucone na łagodnych zboczach Borówkowych Wzgórz. Byli i
tacy, którzy
wybiegali z naręczem "Niezależnej" wprost w zgromadzony na rynku tłum, nawołując
i zachęcając
do kupienia. Część nakładu Jacek wnosił do samochodu i wyruszał w świat
trzynastu wiosek gminy.
W każdej miejscowości znajdowało się miejsce, gdzie chętnie przyjmowano gazetę.
Jeszcze
niedawno poruszał się na rowerze, dźwigając papierzyska w plecaku. Nieraz
towarzyszyła mu Marysia,
najstarsza córka. W jej plecaku gromadziły się zwroty i kwity za reklamy.
Obserwacje z tych
podróży trafiały do notatnika, zasilając gminny serwis informacyjny, w tym
znienawidzoną przez
wójta dociekliwą rubrykę "Rowerkiem po gminie". Trochę uskładanego grosza
pozwoliło zmienić
styl pracy i przesiąść się z roweru do ognistej skody... pamiętającej ( ale
zdaje się, że już o tym
mówiłem)...którą w tej chwili trzech gazeciarzy usiłowało wypchnąć z
przykościelnego placu na
opuszczającą się w dół kamienistą uliczkę. Dziekan wychylił się z okna plebanii.
Radził przetrzeć
świece, bowiem jak słychać zamokły. Mówił zachrypniętym głosem wiecznego mówcy i
wiecznego
palacza. W szybie tuż za nim mignęła wyszczerzona twarz śmierci i Jacek
wzdrygnął się, jakby
przeczuwając krzykliwy tytuł artykułu na pierwszej stronie. Miało to
urzeczywistnić się już niebawem,
ale któż to mógł wówczas wiedzieć. Chwila trwała nieśmiertelnie: gazeciarz o
słomianych
włosach i zajęczym spojrzeniu zacierał skostniałe dłonie, dziekan mościł sobie
poduszkę na parapecie
i coś chrypiał pod nosem, Jacek drwił z czasu i sadowił przebudzonego synka na
tylnym siedzeniu,
gospodyni wylewała gorące pomyje na lód przed plebanią, doleciał kwaśny zapach
polanego
popiołu. Zeszły się kaczki z sąsiedniego podwórka, by taplać się w parującym
bajorku. Wieczność
miała swoją słabą chwilę, pozwoliła trwać tej scenie i trwać do obłędu.
Promienie słońca niczym
paluchy ciekawskiego boga, wmanipulowane w tryby mechanizmu, gmerały
rozpaczliwie w
szczelinach ciemnych murów otaczających czerwony kościół, wystrzelający w niebo
neogotyckim
spazmem. I jeszcze ten filuterny kogucik na wyniosłej, połyskującej zielono,
wieży; cóż za...
Dziekan zaciągnął się karmenem i zaczął pokasływać, jednocześnie strzeliło w
gaźniku skody.
Wypchnięta i rozpędzona, zapaliła wreszcie, szczęść Boże!, tocząc się powoli w
stronę Chociszowa.
Tam już czekali wierni czytelnicy "Okienka Policmajstra" i innych uciesznych
rubryczek stworzonych
przez Jacka.
Gdy przejmował redakcję solidarnościowego pisemka, miał przed sobą wytknięty
przez prezesa
Guziana cel: doprowadzić do wzrostu nakładu, nie bacząc już na pryncypia. Rok
dziewięćdziesiąty
pierwszy przełamywał się niczym kra na rzece i naród wydawał się zmęczony
demonstrowanym
wszędzie patosem nowych powinności. Społecznikowski zapał ostygł, a gazeta
musiała istnieć dalej.
Musiała. Tak wydawało się działaczom byłego podziemia, których prozaiczne
światło dzienne
i zwyczajność ludzi zaczęły mierzić. Jacek dwoił się i troił, zwielokrotniał się
w kilkunastu popularnych
rubrykach, żonglując pseudonimami i konceptami. Nakład wzrósł. Dorabianie do
nauczycielskiej
pensji nabrało rumieńców. Szczególnie bawiło go wymyślanie sloganów reklamowych.
Za każdą wydębioną od sklepikarza reklamę miał sporą prowizję. Pomysły pojawiały
się w nieoczekiwanych
momentach. Rzucał hasło, a kilkuletni Jakub tak długo bawił się słowami, aż
wychodziła
niebanalna zbitka, godna pierwszej, najdroższej, strony. Potem jeszcze
zwyczajowa kłótnia
z emerytowanym drukarzem, starym konspiratorem o to, dlaczego na pierwszej
stronie zbrodnia
w Przygórzu i reklamy, a nie wizyta biskupa i poświęcenie świetlicy.
Jak długo mogło to trwać? Odebrać z drukarni, sfalcować, rozwieźc, rozliczyć
gazeciarzy, zdobyć
reklamy, zgromadzić materiały, przeprowadzić rozmowy, napisać teksty, poprawić
teksty, ułożyć
krzyżówkę, rozesłać nagrody, dobrać fotografie, zrobić makietę... Pewnego razu,
gdy jeden z
gazeciarzy ukradł złoty pierścionek, leżący u jakiejś staruszki na szafce w
przedpokoju, i w redakcji
pojawiła się policja, przebrała się miara. Wieczorem poszedł do prezesa, do jego
samotnej willi
przy parkowej alei, i złożył rezygnację. W domu przy Jagiellońskiej, w
przekrzywionej kamienicy
z pękniętymi ścianami, ucichło, uspokoiło się. Przestał natrętnie dzwonić
telefon, nie słyszało się
trzaskających drzwi, bieganiny gazeciarzy, ciągłego człapania staruszków
skarżących się na administrację
i sąsiadów. Skończyła się zabawa słowami, Marysia nie musiała martwić się nowym
horoskopem,
zaś Janka, druga córka, trendami w światowej modzie. Skończyło się szukanie
porad babuni,
przepisów ciotuni i ustalanie, kto umarł w gminie, a kto w mieście, jak
przebiegały chrzciny
w Wilkoszowie czy Nowiźnie. Miasto znów zatrzasnęło się w świadomości Jacka, ale
już nigdy nie
miało być tym romantycznym i poetyckim miejscem pośród wzgórz i nieodległych
gór. Odkryły się
tajemnice, wyświetliło zakulisowe życie, idylla okazała sie być podszyta czymś
niepokojącym i
interesownym. Co innego wiersz, co innego proza. Ucichło, uspokoiło się, zaczęły
powracać stare
historie.
Ostry gwizd przeszył stęchłe powietrze podwórza. Dwa stare, usmarowane sadzą
gołębie leniwie
wzbiły się ponad rynny. Po chwili uspokojone przysiadły na spróchniałej desce
wysuniętej z
gołębnika. Gwizd powtórzył się. Tym razem gołębie podskoczyły tylko, za to z
okienka obok ich
siedziby niespodziewanie wyłoniła się ciemna, kędzierzawa głowa. - Jacaa!
Idziemy! - krzyknął
ktoś z głębi podwórza, z jego studziennego, niewidocznego dla oka, dna. - Dobra,
dobra. Zaraz... -
odrzekł leniwie Jacek i zniknął w okiennym otworze. Senne popołudnie jednego z
pierwszych wakacyjnych
dni. Niebo przemyte deszczem promieniało w słońcu, zachęcając do wyjścia z domu
i
szukania przygód, mimo zabłoconych chodników i olbrzymich kałuż. Na dach komórki
babci Cyziowej
wspiął się wysoki, jasnowłosy chłopak. W stercie śmieci, piasku i desek leżała
tam żółta
piłeczka palantowa. Najwyraźniej ona była celem jego wspinaczki. Już się
wyciągał na brudnej
papie pokrywającej dach, jedną ręką sięgając po upatrzoną rzecz, gdy nagle
rozległ się cichy, charakterystyczny
trzask i uwolniona z nogawki opalona noga uderzyła o rynnę. Chłopak syknął z
bólu
i zamarł. Wiatr majtał rozdartą nogawką. Po chwili jasnowłosy delikatnie
przeniósł nogę ponad
fatalną rynną i wsunął się, już bezpieczny, na dach. Bezszelestnie przesuwał się
do upragnionego
celu. Nagle drgnął. Okrzyk "Genooo!" odbił się echem po całym podwórzu. To jego
wołano.
Prawdopodobnie chłopiec, którego pełną ciemnych kędziorów głowę mieliśmy już
okazję podziwiać
w strychowym okienku, zszedł na dół i począł wzywać przyjaciela. Babcia Cyziowa
strzepnęła ręką gazetę, którą osłaniała się przed słońcem. Podniosła głowę.
Wstała z leżaka, pilnie
nasłuchując, śmiesznie przy tym przekrzywiając głowę. Ruszyła przed siebie
wpatrzona w dach
swej komórki. Zawróciła. Podniosła leżącą obok leżaka leszczynową laskę i
niespodziewanie raźno
ruszyła w kierunku komórki. Schowała się za węgłem. Jasnowłosy z piłeczką w ręce
opuszczał się
właśnie na zieloniutką murawę, pokrytą kaczym i gęsim łajnem, i już jego stopy
dotknąć miały
ziemi. Lecz nie dotknęły, zawisły w próżni, a po chwili jak szalone odbiły się
od drzwi komórki i
ponownie znalazły się na dachu, po drodze zebrawszy sporą porcję razów. Bojowy
okrzyk babci
Cyziowej długo jeszcze błądził w zaułkach, zajadle ścigając uciekających. Bo nie
tylko Geno uciekał,
gdzie pieprz rośnie. Oprócz niego kilku jeszcze osobników spod ciemnej gwiazdy
wyłoniło się
nie wiadomo skąd i uciekało, coś tam widocznie mając na sumieniu. Na górce
najlepsze kwatery
były już zajęte. Geno wraz z Jackiem dopadli wolnej nory wygrzebanej w
rozgrzanym piachu pod
zdziczałą gruszką. Usadowili się zgodnie, szybko nasunęli na siebie, kilka
zielonych gałęzi i
straszliwie sapiąc, wypatrywali niebezpieczeństwa z leszczynową lagą w ręce. Ale
od zachodu nic
nie nadchodziło. Za to ze wschodu nadciągały ciemne chmury. Zanosiło się na
deszcz. Znów
otwierała się przed chłopcami perspektywa długiego siedzenia w domu. Ledwie
skończył padać
jeden deszcz, a już drugi zapowiadał się na niebie. Spuścili nosy na kwintę.
Zapomnieli o grożącym
niebezpieczeństwie. Na podwórku babcia Cyziowa wylała z siebie wszystkie pomsty
do nieba i
teraz zmęczona leżała na swoim leżaku, dysząc z upału i żądzy zemsty. Chłopcy
markotnieli coraz
bardziej. Dalekosiężne plany dotyczące tego popołudnia, wyprawa nad staw z
piłeczką palantową,
budowanie szałasu, zakopanie butelki z rozkazem Mongoła - wszystkie te cudowne
projekty mogły
w każdej chwili wziąć w łeb. Wiele zależało od nadciągajacych chmurek, toteż
wpatrywali się w
nie jak zaklęci, chcąc chyba zahipnotyzować je i rozproszyć spojrzeniem.
- Tato, ale czy to prawda? Czy tak uciekałeś? - pyta Kuba. - Aż tak to chyba nie
- odpowiadam. -
To napisz tak, jak było! - upiera się mały. - Nie mogę napisać inaczej. -
Dlaczego? - Bo tak mi
zostało w pamięci, taka pamięć wychodzi przy pisaniu. - To ty kłamiesz, tata,
piszesz pamięć na
nowo. Kłamiesz!
BRULION
"Zejść ze strychu, z zakamarków dzieciństwa,
w otwarty poniżej strumień życia."
Na hasło "rozbierać się" wyciągam sny z głowy. Mają różne kształty i
przypominają ciastka z
foremek pieczone przez matkę. Rzucam je na kupkę. Ktoś odwrócony do mnie plecami
grzebie w
niej. Dźwięczą metalicznie jak blaszki, blaszane wota wieszane na czerwonym
suknie w niektórych
kościołach. Nagle jestem w kapliczce w Wilkoszowie. Jest z niej przejście do
stodoły. Mam iść
spać na siano, lecz najpierw muszę dokonać wyboru. Jeśli nie trafię, zginę,
przepadnę, zasnę bez
snu. Macam na oślep i odrywam od sukna jedną z blaszek. Przykładam ją sobie do
rozpalonego
czoła. Udało się, trafiłem. To mój sen. Wpadam w siano i długo w nim lecę.
Natrafiam na jakieś
ciało. To ja. Szybko zasypiam w sobie. Jeszcze słyszę, że coś drepcze po dachu
stodoły. Deszcz.
Najlepiej wziąć zeszyt z dziecięcej półki, wysmarowany straszliwymi kulfonami, i
zacząć od
tyłu. W środku napotkamy stroniczkę rachunków, przyczynek do domowej
buchalterii. I brudnopis
listu do rodziny. Kawałek wypracowania na temat nieprzemijających wartości
pieśni i trenów. To,
co mamy do powiedzenia, będzie niespiesznie wlewać się w puste miejsca między
użytkowymi
tekstami życia. Brulion. Opowieść będzie sunąć do przodu, napotykając na opór
materii, zgryźliwe
wstawki rzeczywistości.
Zapomniałem, jak się nazywa rzecz, o którą miałem pytać. Spojrzenie
sprzedawczyni pada na
mnie. To chyba chodziło o pamięć. Okazuje się, że można ją kupić. Kilka milionów
za kilka megabajtów.
Wychodzę przed sklep, by wyciągnąć pieniądze ze skrytki pod siodełkiem. Nie mogę
znaleźć
roweru, potem nie mogę znaleźć sklepu. Na murze leży piłka. Należy ją przerzucić
przez mur,
żeby trafić do księgi. Wszystkich do niej zapisują. Ludzie dzielą się na
zapisanych i niezapisanych.
Rozpoznaję ich po ubraniach. Zapisani mają kolorowe mundury. Mam na sobie
skromne, szare
łachy. Podbiegają funkcjonariusze i zdzierają je ze mnie jak skórę. Pod spodem
jestem kolorowy.
Podskakuję z radości, taki dwutakt z dzieciństwa, i wznoszę się, robiąc
gwałtowne uniki nad ulicą
prowadzącą do poczty. Strzelają.
Siedzieliśmy na moście tego dnia, ustalając w niedostrzegalny dla przechodniów
sposób zwykłą
kolejność. Stąd te zamoczone tenisówki. Antoś, Romek, Janusz, ja. Wypadło na
mnie. Nieśmiało
wkroczyłem przez otwarte na oścież drzwi w magiczny świat "Grunwaldu" trzeciej
kategorii. Narkotyzowali
się tam mężczyźni w różnym wieku, a przed każdym stał mały chłopiec, tarmosząc i
nawołując do powrotu do domu. "Mamusia czeka". Przed tobą nie było nikogo.
Musiałem się pojawić.
To konieczność, która następnie podszepnęła, żebyś mnie uderzył w twarz. I stało
się.
Uchyliłem się jednak, więc strąciłeś butelkę i kieliszki, rozprysły się na
oczach wszystkich, i straciłeś
równowagę, lądując w moich ramionach, przytłaczając mnie, porywając w otchłań,
wgniatając
w zaplutą posadzkę. Do czoła przylepił mi się banknot pięćdziesięciozłotowy.
Potem prowadziliśmy
cię przez miasto i myślałem, że pęknę ze wstydu. Co jakiś czas opierałeś się o
ścianę, odpoczywaliśmy.
Przy świętym Nepomucenie przewróciłeś się i o mało nie wpadłeś do wody. Mętna
była tego roku, przykra. Połknęłaby cię z przyjemnością. Antek złapał cię za
pasek. Romek i Jasiu
podparli, mogłem się tylko przyglądać. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że jest
takie piękne słowo.
Bezsilność.(Rytuał dowleczenia był zaledwie początkiem misterium. Wciąganie po
schodach,
chwiejnych i krętych. Układanie do łóżka, gdzieś w odległym i wyciszonym zakątku
mieszkania.
Pilnowanie, żeby nie spadł. Powodowanie - tu trzeba było niebylejakiej,
zbiorowej, siły - żeby spał
dalej, do całkowitego wytrzeźwienia.) Wszystkie te komórki, krzywy szereg
dzikich wybryków
architektonicznych, kusząco niskie dachy. Życie na dachach, nasze zabawy. Gdy
się prowadzi pijanego,
to nagle wszystkie piekące szczegóły skaczą do oczu: komórki, garaże, śmietniki,
wyrwy w
bruku, trzepaki, balkony, piaskownice, piorunochrony, rynny, ogrodzenia, okna,
druty i lampy,
anteny, gołębniki, nie ukończone budowle, ściany zawieszone w próżni, schodki,
poręcze, krawężniki,
drabinki, przesmyki, tynki rozkruszone do cegły, rozdrapane płaskorzeźby, zbite
niemieckie
napisy, okiennice, gzymsy, ganeczki, parapety, żelazne krzyżaki i sztaby
wzmacniające ściany, i
więcej, więcej, detaliczny szum, gwar.
Co ta kobieta chciała? Chciałbym wypatrzyć w niej ten punkt. Zgaszę światło i
wypatrzę. Będę
się temu przypatrywał w napięciu, nieufnie. Oczyszczę z ozdobników. Wyszarpię z
uprzedzeń, z
łatwości osądzania. Zostanie parę nieczytelnych zdań. To będzie prawda o tej
kobiecie. Najważniejszy
punkt: jej pragnienie, żeby mnie nawrócić, raczej otworzyć. Czuję się stary. Ta
kobieta
mnie śni i nic. Żadnych egzekwii, czarów, egzorcyzmów. Niczego nie mogę w sobie
zmienić.
Ukształtowałem się za szybko. Jej brzydota nie trwoży. Przytulam się do niej.
Czysta ufność, ciepło
pozbawione seksu. Dobra mądrość obrócona w moją stronę. Jak hinduska bogini,
jednocześnie
obrócona kilkoma twarzami do kilku w ciemności szarpiących się mężczyzn. Wiele
brzuchów,
piersi, łon i rąk. Oczy wydawały się w niej najważniejsze. Jeden z mężczyzn
chciał je wyłupić.
Ktoś bardziej udręczony ode mnie, od nas. Mówiła, że trzeba zrobić ten pierwszy
krok. Wyrwać się
ze śmieci, którymi zasypaliśmy sobie życie. Namawiała do niemożliwego. Odbywało
się to bez
słów i zbędnych gestów. Wynikało z milczenia, tak interpretowało ciszę.
Ziszczało się prawdziwie.
Poznawałem prawdę po bólu. Trafiała w sam środek, wyciągała jakieś skrzepy,
upuszczała zwiędłą
krew, otwierała blizny.
Jeżeli powróciłeś do miasteczka, możesz uważać się za pokonanego. Czekają cię
ironiczne
uśmieszki i kłopoty ze znalezieniem pracy. Tutaj wszystko w likwidacji, aż wstyd
się zapisywać na
listę zasiłkowiczów. Miałem szczęście, że wróciłem jeszcze w tamtych czasach.
Profesor Macewicz
pomógł znaleźć pracę w szkole. Najpierw w Nowiźnie, świetlica szkolna w starym
zamczysku
Magnisów, a potem na miejscu, w Porębie. W Nowiźnie do moich obowiązków należało
odprowadzanie
dzieci do stołówki w sąsiedniej szkole, przyprowadzanie, pomoc przy odrabianiu
lekcji,
spacery po parku i gra w piłkę, organizacja czasu wolnego. Regularne spóźnianie
się na nieregularnie
kursujące autobusy.
Wykonywałem w ciemności znak krzyża, co było bluźnierstwem, dopóki nie zapaliłem
świecy.
Ktoś jeszcze był w pokoju. Pojąłem bluźnierstwo. I wtedy siłą woli skierowałem
sen na inne tory.
Zaczęło robić się wesoło w dość prostacki sposób. Dalej kreśliłem swoje znaki,
poruszałem ustami,
międląc swoiste zdrowaśki, które smakowały łykowato i kojarzyły się z dzikimi,
niedojrzałymi
gruszkami. Pomyślałem o miejscach, gdzie mnie nie ma albo o takich, w których
figuruję jako nic
nie mówiące mięso. Nieraz potrzebni jesteśmy jako milczenie. Miałem następnie
przegląd pewnych
krain, jakby rejestr w ręce. Nie mogłem niczego znaleźć, rozpoznać. Jako mięso.
Gdy zacząłem
mówić, wszystko powróciło na swoje miejsca, stale opuszczane przez słabość
charakterów. Charaktery,
to słowo na pewno padło albo było w tytule. No tak, przypis, gwiazdka.
Już na początku maja znalazłem się za bramą strzegomskiej jednostki, gdzie moim
ulubionym
zajęciem stało się czytanie Szestowa pod łóżkiem, skąd kapitan Kuryłło wyciągał
mnie, zapieniony,
na środek sali i straszliwie beształ. Wszystkie przepustki miałem skasowane na
co najmniej
dwa miesiące z góry. Cała kompania na sali wykładowej słucha z zapartym tchem o
zagrożeniach z
kosmosu, a ja sobie nową Jerozolimę uprawiam pod pryczą. To nie moje słowa.
Pokoleniowe czasopismo
piórem człowieka o zawiłym nazwisku odpowiedziało, że utwory nie są złe, lecz w
większości
nie mieszczą się w brulionowej poetyce pisma. Może dwa z nadesłanych
redakcja..."
dziennik, następnie film fabularny za zgodą dyżurnego oficera, sytuacja w kraju
napięta, ale
nas chyba nie użyją w razie czego, już widzę siebie wjeżdżającego na skocie do
rodzinnego miasteczka;
po drugiej stronie ekranu nasze żony robią na drutach, dzieci krztuszą się
ampiciliną,
wreszcie zasypiają". Nigdy się nie ukazały. Radek Ciepły, absolwent katowickiej
filmówki, potrafił
w samych gaciach wyjść przez płot na piwo tylko po to, żeby pokazać, co rozumie
przez słowo
"wolność". Raz nie mógł znaleźć drogi powrotnej i żandarmeria przez dwa dni go
szukała. Wrócił w
rozczulającej glorii i nieswoim ubraniu. Bardzo mu zazdrościłem. Nieraz
opowiadał nam, gdy nie
mogliśmy zasnąć, o szczegółach swej szalonej eskapady, rozwodząc się nad
zaletami dolnośląskich
prostytutek. Potem znalazłem sposób na naszego porucznika i z pięciu minut na
poranne mycie zrobiłem
kilkugodzinny spektakl z udziałem statystów ze służby medycznej. Jedynym
rekwizytem, jakim
posługiwałem się w tej sztuce, była żyletka. Przypuszczam, że moje krwawe
golenie przeszło do
legendy jednostki i może do dziś opowiada się kotom o takim jednym zakręconym
bażancie.
Kobieta otwiera grób i doi przywiązaną opodal kozę. Przenika mnie mróz,
nieogarniona panika,
że mnie zabierze i wepchnie jeszcze głębiej, pod spód. Nagłe pogodzenie z tym,
włącza się samowyzwalacz,
rozbłyska flesz. Widziałem to gdzieś, nieraz tak pozując do sytuacji. Odegrałem
swoje
i chcę odejść. Coś mnie trzyma za połę płaszcza. Płaszcz jest raczej togą, szatą
starożytnego filozofa
z rycin w popularnych podręcznikach. To nie jest żaden znajomy pies. Nie pozwala
przejść, zatrzymuje
przechodniów, bo została narysowana linia. Przeskakuję nad pasem i psem. W parku
wykopaliska.
Powraca obraz kobiety wychodzącej z grobu. Pracujący tam mężczyzna nawet tego
nie
zauważa, dalej kopie. Stos kości na brudnym prześcieradle.
Lucjan po etnografii nauczył nas czarodziejskiej formuły, której powtarzanie,
nawet w obecności
przełożonych, ocaliło w sensie psychicznym wielu z nas. Kolega znał świetnie
węgierski i pożyczył
nam kilka słówek. Jak to było? Loufos oszegedbe... I zaraz ulga. "Idziemy
uliczkami, po
których cwałowała konnica kozacka, potem oddziały ZOMO wpędzały tłum do bram.
Kłócimy się
trochę. Pytamy o drogę do dworca Kaliskiego." Listy od Urszuli Kozioł przerażały
Kuryłłę, a mnie
dodawały otuchy. Kiedyś napisała, że ten fragment poematu "Letarg" nie trafił do
przekonania facetowi
z cenzury i żebym wzbogacił zestaw o nowe rzeczy. Wypuścili mnie trochę
wcześniej, bo i
nasz Jakubek wcześniej wypuścił się z łona. Na spotkaniu podchorążych z
ministrem wojny musiałem
wstać i zapodać, chociaż mnie tam zdrowo szturchali, że było siedemnaście podań
bez odpowiedzi,
a nasze trzecie dziecko "prawie się rozwiązuje". I jeszcze te zrywane przez
szefa kompanii
medaliki. Dodatkowe porcje dla nie idących do kościoła. W końcu wszystkim
chłopakom rozwiązały
się języki. Lądowałem z wojska z hukiem i wątpliwymi honorami. Wewnętrzne
dochodzenie
trwało dwa lata. I jak zawsze skrupiło się na sierżantach, góry nie ruszyło.
Nie jestem potrzebny, zabrakło stosownej roli. Kłopot ze mną, przestawiają mnie
z kąta w kąt.
Ktoś wreszcie mógłby mnie usunąć. Okrucieństwo: wyciągam rękę do syna, a ten
nawet mnie nie
zauważa. Przychodzi do głowy pomysł, żeby to wykorzystać. Przenikam pierwszą
ścianę. Rozbiera
się kobieta. Zrzucana bielizna opada mi na głowę, ramiona i plecy. Kobieta
zdziwiona, że majtki
zawisły w powietrzu. Przenikam nastepną ścianę. Kurz i szpargały. Strych. Kartka
na stoliku:
"Wybij się z tej góry, przeskoczysz wszystkich." W wiklinowym fotelu chrapie
mężczyzna. Podnosi
się powieka, widzę pusty oczodół. - Przecież ciebie nie ma - mówi.
Próby życia"
Pierwszy pocisk dosięgnął Jacka w momencie, gdy otwierał już usta, by rzec coś
na temat nurtującej
ich sprawy. Odruchowo krzyknął i uchylił się przed drugim uderzeniem, lecz nic
mu z tego
nie przyszło. Pociski sypały się gęsto. W gałęziach gruszy ponad nimi zamajaczył
jakiś bury cień,
błysnęły okulary. - Chować się! - krzyknął Geno niepotrzebnie, bo Jacek już
wcześniej naciągnął
sobie na głowę stertę świeżo nałamanych, leżących obok nory, gałązek
wierzbowych. Obronę roz-
poczęli od zidentyfikowania rodzaju pocisków, jakimi zaatakował ich nieznany
osobnik. Maleńkie,
ledwo zawiązane, dzikie gruszki. Spojrzeli w gałęzie. Było tam teraz zupełnie
cicho. Doleciał ich
szyderczy śmiech. Już wiedzieli, z kim mają do czynienia. Tak ich przywitał
Krzywy Lolek, odszczepieniec
i dziwak nie należący do żadnej z dwóch band działających w trójkącie Cmentarna-
Jeziorna-Wąska. Krzywy Lolek był niegroźny, toteż odetchnęli z ulgą i rozkryli
gałęzie. Podnieśli
się, otrzepali i zadarli głowy do góry. - Lolo, pacanie, złaź! Nic ci nie
zrobimy! - zaczęli krzyczeć,
lecz w gałęziach panowała cisza. Wreszcie trzasnęła sucha gałąź i przed
chłopcami stanął ten, który
ich tak znienacka zaatakował. Był wyraźnie mniejszy od nich i drobniejszy.
Skryte za okularami
oczy dziwnie były poważne, a smutek z nich bijący nadawał tej twarzy wyraz
przedwczesnej dojrzałości.
Nie wydawał się przy tym krzywy, przeciwnie - trzymał się prosto i nawet trochę
wyniośle.
Czy miał jakieś podstawy do tej odrobiny wyniosłości? Może fakt trzymania się na
uboczu i
pozycja kibica przydawały mu blasku kogoś doroślejszego. W rozgrywkach między
chłopcami z
sąsiadujących ulic nie liczył się zupełnie. Był traktowany jako ciekawostka,
unikat, tolerowany
jedynie dlatego, że zawsze pośród gromady normalnych musi być ktoś dziwny, bez
którego nie
byłoby już tak ciekawie i tajemniczo na podwórku. Podobno kiedyś na początku
próbowano go
wcielić to do jednej, to znów do drugiej bandy, ale nie potrafił dotrzymać
przysięgi i zaraz przechodził
do drugich, starając się być miłym dla wszystkich. Traktowano to jako zdradę,
stawiano
pod mur, drwiono zeń i lżono, nazywając krzywoprzysiężcą. I tak już zostało.
Stał teraz przed najwaleczniejszymi z Jeziornej. Geno i Jacek wpatrywali się w
niego tępo.
Zgodnie z rytuałem powinni mu wymierzyć karę za znieważenie tak wybitnych
osobistości, znanych
i poważanych po obu stronach barykady. - Co wy?! - pierwszy odezwał się Lolek. -
Czego wy
się tu chowacie? - Nie twoja sprawa, krzywy dupku! - gniewnie wyparskał Geno i
chwycił leżącą
pod stopą gruszkę, po czym cisnął nią prosto w twarz Krzywego Lolka. Ten uchylił
się w porę, lecz
źle odmierzył krok i potknąwszy się wpadł do nory zajmowanej przed chwilą przez
chłopców. Popatrzyli
po sobie i sprowokowani widokiem bezbronnego, leżącego bezradnie Lolka, rzucili
się na
niego z dzikim okrzykiem. Geno złapał go za głowę, a Jacek chciał chwycić
wierzgające nogi, lecz
w tym momencie poczuł smak własnej krwi sączącej się z wargi. Geno zobaczywszy,
co się stało,
rzucił się przyjacielowi na odsiecz. Chcąc przytrzymać nogi, musiał puścić
głowę. Okularnik jakby
na to czekał. Zwinął się w kłębek, stoczył szybko z pagórka i tyle go widzieli.
Wtem strzelił piorun.
Zaskoczył wszystkich. A najbardziej zdziwili się Geno i Jacek. Całkiem
zapomnieli o niebie, wyleciały
im z głowy dzisiejsze projekty i tajne rozkazy Mongoła. W pierwszej chwili
chcieli biec za
zdziwaczałym Lolkiem, lecz zaraz przyszło opamiętanie. Strugi deszczu skutecznie
powstrzymały
rozsierdzonych prześladowców Krzywego. Po krótkiej chwili szybkiego biegu
zrozumieli, że nie
gonią, lecz uciekają. Uciekali przed deszczem.
Woda w trampkach chlupotała. Pioruny biły. Znaleźli się nagle na placyku zwanym
Starym Lunaparkiem.
Wpadli do szopy stróża. Nazwa pozostała, chociaż stróża nie widziano tu od lat.
Otrząsnęli
się jak psy. Zdjęli przemoczone koszule. Zaczęli nimi wycierać głowy. Jacek
kichnął jak z
armaty. I jeszcze. Geno za każdym razem życzył mu sto lat. Uzbierało się tego
coś koło ośmiuset. -
Dość, dość, Geno, daj spokój! Co ja będę robił tyle lat na świecie? Zdechłbym z
nudów, chłopie! - i
jakby na potwierdzenie tych słów kichnął po raz ostatni. - Na zdrowie! - Geno
udowodnił, że potrafi
się znaleźć w każdej sytuacji. - No to już lepiej - odparł Jacek i spojrzał
przez coś, co kiedyś było
okienkiem. - Przejaśnia się - powiedział. - Daj mi spokój z tym niebem -
krzyknął nagle rozdrażniony
Geno. - Mam tego dość! Ciągle wisimy u okna i czekamy na zmiłowanie. Do kitu z
takimi
wakacjami! - krzyknął i zaczął zakładać koszulę, zbierając się do wyjścia,
chociaż prawdę mówiąc
ten gest w pomieszczeniu pozbawionym dwóch ścian nie miał większego sensu. Geno
opanował się
i spojrzał przepraszająco na Jacka. Deszcz znów zabębnił o rozwalony dach szopy.
- To wszystko
przez tego durnia, Krzywusa! Znowu coś wymyślił! - powiedział Jacek. - O co mu
chodzi? Dlaczego
nas zaatakował? - zapytał Geno. - Kto go tam wie. Pewnie się w coś bawił. Może
nas wziął za
wikingów albo coś takiego - wyjaśnił Jacek.
Na szczęście deszcz przestał padać i chłopcy po krótkiej chwili stali już przed
zardzewiałą, zarytą
w piachu karuzelą. Ich uwagę przykuła biała szmata wystająca z pękniętej rury.
Podeszli bliżej
i zauważyli na szmacie czerwone plamy. Wyjęli ją. Rozpostarli na mokrym piachu.
Próbowali odczytać
przemoczone litery. Plamy, które widzieli, były częścią napisu. Ktoś napisał to
czerwoną
farbą albo tuszem i wsadził do rury. Po co to zrobił? Kto to mógł być? -
rozmyślali chłopcy. Napis
głosił: ŚMIERĆ JEZIORNEJ DZIAŁANIA ROZPOCZĄĆ PIERWSZEGO LIPCA (tutaj zamazane)
DO WSZYSTKICH PODODDZIAŁÓW (nieczytelne) GOMUŁA KRWAWA KOSZULA.
Geno i Jacek nie wierzyli własnym oczom. To był przecież wyrok na nich. Przez
przypadek weszli
w posiadanie bezcennego dokumentu, bezcennej, strategicznej szmaty. Przypadek
zadecydował, że
ocaleją. Przygotują obronę na wszystkich frontach. Nie, nic nie przygotują.
Uciekną. Schowają się
do mysiej dziury. Nie mają szans. Zostali sami. Kuszpla i Paprotka na koloniach.
Mongoł, wielki
strateg Jeziornej, u babki w Nowosądeckim. Dyduch na wczasach. Tylko oni garują,
tylko oni wycierają
stare kąty. I będą je wycierać przez całe długie wakacje. - A to podstępne psy!
- krzyknął
zapalczywy Geno. Przecież dobrze wiedzą, że zostaliśmy sami! - dodał. - Nie ma
sprawy - spokojnie
powiedział Jacek. - Należy nam się zawieszenie broni jak nic. Takie jest prawo
międzypodwórkowe.
- Wiesz, gdzie Gomuła ma twoje prawo!? W du...- Geno nie dokończył, bo Jacek
gwałtownie
trącił go w rękę. Zaszeleściło w krzakach, załomotało w starych huśtawkach-
łódkach leżących
dalej między drzewami. - Wiejemy - szepnął pobladły Geno i zaczął cofać się na
palcach w stronę
starej szopy. Jacek za nim. Gdy doszli do celu, rzucili się na ziemię jak koty.
Dalszą drogę odbyli
pełznąc. Wkrótce pochłonęły ich olbrzymie łopiany. Zniknęli.
MIASTO
Listy od matki przetrząsnęły chyba z pól Polski, wszystkie znajome adresy, zanim
odnalazły
mnie w hotelu robotniczym na peryferiach wielkiego miasta. Pluskwy i melancholia
olejnych lamperii.
Nieśmiertelny jasny orzech. Za szafą, którą odsunąłem szukając czegoś, pożółkły
plakat z
kobietą wypinającą smagłe pośladki. Ręka poprzednika, lastrykarza, dorysowała tu
i ówdzie kępki
włosów. Były nawet wąsy. Synku, co się z tobą dzieje, dlaczegoś rzucił studia?
Żeby być między
prawdziwymi ludźmi, pić tanie wino w barakowozie, czkać, przeklinać,
bezceremonialnie śmierdzieć
cebulą i swobodnie wydawać sądy na każdy temat. I czuć się w tym dobrze.
Opowiadać z
przejęciem o meczu oglądanym wczoraj w hotelowej świetlicy, w zaduchu samczego
potu i piwa
lejącego się z potrząsanych butelek. Nauczyć się kilkunastu kawałów o kobietach
i Ruskich. Jeszcze
paru min, gestów, robociarskich gwizdnięć i prychnięć. I wsypywać piasek, taczka
za taczką, w
nienasyconą gardziel betoniarki. Brodzić w grząskim betonie, bo majstrowi czapka
spadła, sunąć
na kolanach i jak kochankę pieścić szlichtę packą. Przyszedłem do was po język,
panowie.
Cóż, ludzie są rozrzutni. Czy mama wie, ile zostawiają na talerzach? Ogromne
ilości wspaniałego
żarcia. W barze "Podkowianka" to po prostu szczyty. Góry sznycli na niewymownym
stoliczku
stojącym skromnie z boku. A u fryzjera najcieplej. Pozwalał siedzieć przy
kaloryferze, przeglądać
prasę, miał nawet "Filatelistykę". Pozdrawiam cię szlachetny człowieku, jeżeli
jeszcze żyjesz. Jeżeli
nie, bądź pozdrowiony w niebiosach, gdzie - jak się domyślam - nieźle niektórym
dajesz popalić
w warcaby. Kiedy zacząłem śmierdzieć, przeniosłem się na wielkie osiedle, do
owych cudnie
przegrzanych piwnic. A czy znana jest ci hojność zsypów? Proszę bardzo: już
pierwszego dnia
słoik nieco przeterminowanej papryki i spory kawał kiełbasy w sreberku. Palce
lizać. Nie zliczę
butelek i słoików, które po obmyciu strugą z hydranta można było wspaniale
spieniężyć.
- Hanka, to ty?! Wstrząs! Dosłownie ekshumacja zapomnianych uczuć. Co ona
zrobiła z włosami,
co wielkie miasto zrobiło z jej zapachem, z kolorem oczu, Hanka! Znalazł się
kącik i dla Jacka
(ale musiał się przedtem wykąpać), na dmuchanym materacyku pod oknem, a jakże.
Studiowała
socjologię i spała za tekturowym przepierzeniem z drągalem Tadkiem, który brał
mnie nieraz na
robotę, gdy dostawał zlecenia ze spółdzielni studenckiej. Myło się okna,
trzepało dywany, takie
tam doraźniactwo, większych perspektyw brak. Ulubionym miejscem stał się Dworzec
Wschodni.
Potrafiłem godzinami chodzić nocą wokół niego, nasłuchiwać krzyków i
przekleństw, patrzeć na
szarpiące się prostytutki i pedałów pospiesznie zamykających się w kabinach,
przelewający się
naród podróżny. Gołębie, szczury, parszywe koty, handlarki, podejrzane interesy
tatuowanych typków,
wymijające się pary milicjantów i facetów z czerwonymi opaskami na rękawach.
Podniosły
nastrój zwycięskiej rewolucji dewaluował się w podziemiach dworca. Tu trwało
inne, niezmienne,
życie. Nieraz można było znaleźć zupełnie ciche i spokojne miejsca do pracy.
Starsza pani, u której
ostatnio myłem i pastowałem podłogi, obdarowała mnie workiem przedwojennych
książek. Najbardziej
cieszyłem się z Witkacego i poetyckiej serii, z której brałem motta do wierszy.
Mgła jest
poezji materią, w której duch nie próżnuje: przedziera się tramwaj, smutna pieśń
tramwaju.
Tadeuszowi Nowakowi nie podobało się. Przejrzał rękopisy i powiedział, że
przesadnie manieryczne,
nieczyste, zmyślone. Wybrał tylko jeden wiersz do druku. Bezsenność, zrównanie
żywych
z umarłymi, dnia z nocą. I tak dalej. Radził, żeby oczyścić się z brudów,
którymi karmi nas zaborcza
rzeczywistość. Muszę wejść głębiej w siebie, zagłuszyć bełkot doraźności. Za
dużo gazetowego
osadu, język skażony pustotą. Trzeba pracować w słowie, trzeba je leczyć.
Przeciągać na swoją
stronę, wyrywać ze sfery publicznego zużycia, spokrewniać z mitem i symbolem,
czekającymi
gdzieś w środku na odpowiedni moment i znak, żeby wytrysnąć czystym strumieniem.
Wstydzisz
się samego siebie, swojej prawdy... A skąd w ogóle jesteś? Nie wypieraj się
ziemi, pamiętaj o
przodkach. Ba! Moja pamięć, proszę pana, kończy się tuż za progiem. Maleńki dom
czasu. Poprzerywane
nici pokoleń, popękane tablice z nazwiskami i datami. Matka skądś przyjechała,
ojca też
jakoś przywiało. Warszawa, Górny Śląsk, Lwów, Wadowice, Maków. Mówili, że
przyjechali z
Polski. To tutaj nie Polska, myślałem. No i nie Niemcy. To co? Może Czechy.
Podręczniki mówiły
o wielowiekowej przynależności do Czech.
W redakcji "Młodego Pisarza" radzili zmienić styl, skrócić wersy. Wie pan, panie
kolego, hermetyzm.
Właściwie hermetyczny symbolizm. Nie powiedziałem, że eskapizm. Ten pana
ekshibicjonizm,
to nie do przyjęcia. I jeszcze autobiografizm. To już w ogóle. Proszę przyjść za
kilka tygodni.
Może coś drgnie w kolejce i w pana osobowości twórczej. Drgnęło. Hanka zaszła w
ciążę.
Popłakiwala. Tadek chodził nadąsany. Śniło mi się którejś nocy, że ja-embrion
pływam sobie w jej
brzuchu, a potem rodzę się, wylatując z krocza na zimną, kamienną posadzkę. Z
trzaskiem wyrwałem
się z tego snu, przewróciłem krzesło. Z materaca zeszło powietrze. Hanka
krzyczała za
czerwoną tekturą. Łóżko skrzypiało i, jak zawsze, książki opadały na półkę z
głuchym plaśnięciem.
Durkheim, Znaniecki, pac, pac, Taine, Weber, pac, Comte, Mill, Scheler, pac,
pac, pac. Po
cichutku przeniosłem się z zeszytem do łazienki i na sedesie poprawiałem stare
wiersze zgodnie z
sugestiami redaktora. Zostały suche konstrukcje, tajemnicze układanki w dość
monotonnym rytmie.
Nieraz jedno słowo przekręca w zamku klucz, wystarcza, by pokochać zamkniętego w
sobie.
Ekstaza poematu nigdy się nie kończy, tylko długopis wysiada na najbliższej
stacji. I tak dalej.
Wzięli trzy kawałki i powiedzieli, żebym na razie nie przychodził.
Zacząłem pisać powieść. Chciałem zmieścić w niej swoje życie. Sceny mnożyły się
i mnożyły,
lecz związku między nimi nie było. Wyszedł z tego niezły galimatias. Próby
życia, próbki. Chciałem
pokazać, jak próbowałem, ale nie udawało się w tym pokoleniu, w tym czasie. Nic
nie wychodziło.
Na końcu bohater popełnia samobójstwo. Wiesza się w pędzącej ubikacji. W
pociągu. Skreśliłem
ten pociąg. I zacząłem jeszcze raz, w pozytywnym duchu. Jakieś perspektywy. Nic
straconego.
Zaczyna od nowa. Poznaje fantastyczną dziewczynę. Praca, dom, dzieci. Wraca po
studiach w
rodzinne strony, na te ziemie wyzyskane. Pracuje w szkole. Też skreśliłem.
Prawda leży gdzieś
pośrodku i dobrać się może do niej tylko literatura środka. U mnie albo
awangarda i samobójstwo,
albo prostactwo i mały realizm. Brakuje tej magii, od której dostają skrzydeł
najprostsze historie.
Zresztą od niej również urastają skrzydła prostym ludziom. Mnie urosły paznokcie
i włosy, zupełnie
jak ojcu, gdy leżał w trumnie i dawał mi rzekome znaki. Hanka mnie podstrzygła,
Tadek wykombinował
jakiś garniturek i poszedłem na rozmowę do redakcji gazety, w której
potrzebowali
kogoś w rodzaju gońca. Udało się. Nauczyłem się pisać na maszynie, a podpatrując
starych redaktorów,
nabrałem wprawy w adiustowaniu tekstów. Wtedy też nauczyłem się pić kawę, którą
co
chwilę musiałem parzyć i roznosić po redakcyjnych pokojach.
Któregoś dnia odszedłem. Nie wiem dokładnie, ile upłynęło miesięcy. Znów padał
śnieg. W
powietrzu roiły się mgliste zarysy skalnych masywów. Zatęskniłem. Tramwaje
wywiozły za miasto.
W plecaku szeleściły pamiątki młodości, trochę zdjęć, pożółkłe ulotki, mapa
Strychowego Masywu.
"Biblia i Bursa, dwa w kratkę Bruliony." Szedłem szosą w stronę rodzinnego
południa.
Może tam i one czeskie, niemieckie. Ale moje. Cholerna miłość do kawałka
czerwonej, pagórzastej
ziemi. Wiatr pędził stamtąd, jak mi się wydawało, znajome zapachy. W pociągu
spisał mnie konduktor.
Ja spisywałem dialogi dobiegające z sąsiedniego przedziału, w którym spotkały
się co najmniej
trzy sfery, sądząc z elokwencji, akcentu, intonacji. Przespałbym swoją stację,
gdyby nie ten
gadatliwy, wścibski konduktor. Tablica pokryta szronem, nieczynny od lat masywny
zegar w wieńcu
misternie wykutych akantów. "Bo mnie matka moja miła na włóczęgę urodziła." Być
może. W
ciemności wzdychały ściany mijanych, ciasno ze sobą splecionych, domów. Ano
wróciłem, przyjaciele.
Nogi same niosły, nie patrząc na rozgorączkowaną głowę. Z piekarni na rogu
powiało wonią
wyciąganej z pieca wrocławskiej bułki. Stare przyzwyczajenia, stara młodość.
Stara Poręba.
Rany, jak sądzę, miałem zasklepione.
Karol Maliszewski
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Maliszewski [PRÓBY ŻYCIA]bohater wlasnego zyciaFazy życiaKępiński Rytm życiaJakość życia pacjentek z chorobąMaliszewski FaramuchaSeulAnastazja recenzja Wzor Zycia Chrzescijanskiegojakosc zyciaPodstawowe osiągnięcia rozwojowe w poszczególnych okresach życia człowiekaStyl życia Hunywięcej podobnych podstron