O Zbigniewie Herbercie
Joanna Siedlecka
Pan od poezji. o Zbigniewie Herbercie
2002
(...)
Ohydne miasto, z sadzy, kamienia i szkła
Kiedy wydasz wreszcie tom opowiadań paryskich, abym mógł powrócić do
tego ohydnego miasta na kartach Twej prozy? Zaczynam trochę tęsknić za tym wszystkim. (15.01.1961,
do Janusza Odrowąża-Pieniążka)
"A mój adres zawsze tak: 200, rue Saint Jacques"
Z Paryża pierwszego, gdy w 1958 przyjechał na stypendium Związku Literatów,
razem z Ludwikiem Flaszenem, i przesiedział 2 lata, pamięta go jego kuzynka
Danuta Herbert-Ulam.
Pamięta swój pierwszy paryski adres - 200, rue Saint Jacques - gdzie zjawił
się niespodziewanie i już został; po co miał gdzieś płacić? Choć sama
dopiero w Paryżu zaczynała, przyjechała rok wcześniej, oficjalnie na
leczenie, bo małżeństw razem nie puszczano, a tak naprawdę, żeby dołączyć
do pracującego w Paryżu męża, Juliusza Ulama, nieżyjącego już wybitnego
fizyka, stryjecznego brata Stanisława Ulama, profesora amerykańskich
uniwersytetów, współtwórcy bomby wodorowej. Mąż zaczepił się gdzieś kątem
u kuzynów, ona natomiast u starszych pań na rue Saint Jacques, na 6. piętrze;
spotykali się na mieście.
Do siebie więc przygarnąć Zbyszka nie mogła, wynajęła mu wobec tego chambre
de bonne w tej samej kamienicy. Na 7. piętrze, jedynie z łóżkiem i
umywalką, na korytarzu tak zwane oczko, czyli klozet z dziurą w podłodze, częsty
wtedy w wielu starych paryskich kamienicach.
Winda dojeżdżała tylko do 6. piętra, tak że na 7., bardzo wysokie,
dochodził piechotą, a gdy jej gospodynie wyjeżdżały, schodził do niej, żeby
coś zjeść, wykąpać się.
Siedział prawie rok, potem jednak wysferzył się na avenue de Versailles,
do znajomej pani Danuty, Raymundy von Elsen, Francuzki, matki dorastającej
Brigitte, rozwiedzionej z holenderskim malarzem pejzażystą. Co najmniej z
dziesięć lat od niego starszej, ale ładnej, inteligentnej, z intelektualnym
zacięciem.
Zlitowała się nad pauvre poete, ze Wschodu, nieznanego i niezrozumiałego
dla Francuzów, zza żelaznej kurtyny, który mieszkał tak nędznie, zaprosiła
wobec tego do siebie, do pokoju Brigitte, która wyjechała akurat na wakacje,
do Hiszpanii, uczyła się zresztą w szkole z internatem. Zabrała na południe
Francji, do Prowansji, do Manosque, skąd 19.09.1958 przesyłał Januszowi
Odrowążowi-Pieniążkowi bardzo serdeczne ucałowania i pozdrowienia. Twoje
doświadczenia wykorzystuję
jak należy - pisał. - Myślę
o Tobie z troską i nadzieją, że Cię niedługo zobaczę, choć mną gardzisz.
Jestem ci winien dużo forsy, którą zwrócę po przyjeździe. Bardzo, ale to
bardzo serdecznie Cię ściskam i do wypłowiałego łona tulę.
Zrewanżował się, zapraszając później Raymundę na miesiąc do Polski,
którą zachwycona, zwiedziła całą.
Szalenie się w nim zakochała, on natomiast, choć podobała mu się, ani myślał
się wiązać, co bardzo podkreślał.
- Zdziwiłam się - wspomina Danuta Herbert - że późno wprawdzie, ale w ogóle
się ożenił. Zarzekał się bowiem, że nigdy, że to dla poety klęska. Mimo
że powodzenia zazdrościł mu nawet Marek Hłasko, którego tu przyprowadzał.
Ze strony Zbyszka nie było jednak nigdy nic, nawet zadurzenia, uważał kobiety
za zabawki i opiekunki. A oprócz Raymundy były też inne panienki, jedna z sąsiadek
z kamienicy na Saint Jacques.
- Nic zresztą dziwnego. To później przyszły choroby, depresja, astma,
rodzinna zresztą, alkohol. Ale wtedy błyszczał, był brillant, trzydziestopięcioletni
tylko, inteligentny, uroczy, dowcipny, gdy spytałam go kiedyś o życiowe
plany, powiedział: "Wiosna, słowiki, gwiazdy jak byki / księżyc, że choćby
w mordę dać / Życie człowieka w przestrzeń ucieka / i jak tu nie kląć,
kurwa mać!".
I co szczególnie Francuzki ujmowało - silny, zdecydowany, z własnym
zdaniem, szarmancki, delikatny, czuły, naprawdę nimi zainteresowany. Podobał
się, mimo kuśtykania i krótszej nogi, co maskował specjalnym chodem, tak że
należało się dobrze przyjrzeć, żeby to zauważyć. Co dodawało mu też
czegoś ludzkiego, było przejawem tajemnicy, choroby, cierpienia, wojny.
Dopiero w Paryżu kupił sobie specjalne ortopedyczne buciki, w Polsce niedostępne.
Po latach specjalnego stawiania stopy drgał mu jednak i podskakiwał jeden z pośladków
i tak już wystającego kuperka. Emablowali go więc i zaczepiali paryscy
homoseksualiści, przekonani, że ich w ten sposób prowokuje,
"proponuje". Nieustająco się od nich opędzał i miał szczerze dość.
Dlatego m.in., jak mówił, nie udało mu się spotkanie z Gombrowiczem w
Royaumont, z miejsca bowiem nieprzychylnie się do niego nastawił, czekał
tylko na zaloty.
Już podczas pierwszego pobytu w Paryżu poznał Czesława Miłosza, który
"wybrał wolność", był w trudnej sytuacji, nie tylko materialnej, jako
były dyplomata PRL-u spotykał się z nieufnością i niechęcią. Przychodził
do Zbyszka na Saint Jacques, miał wreszcie z kim porozmawiać - polska
emigracja bardzo nieliczna, niezainteresowana poezją. Zaprzyjaźnili się, pili
wino, zwłaszcza beaujolais, które Zbyszek polubił najbardziej. Tak jak i
paryskie bistra, w których przesiadywał i w jednym z nich zgubił swój notes
z wrażeniami z Luwru, gdzie chodził codziennie, z wystaw, z podróży z
Raymundą na południe, z notatkami do kiełkującego już wtedy "Barbarzyńcy".
- Przyleciał do mnie przybity zupełnie - wspomina Danuta Herbert-Ulam. -
Na szczęście umówiłam się akurat w bramie z mężem, który przeszedł z
nim całą jego trasę, tzn. wszystkie bary od Pantheonu do Odeonu i w jednym z
nich barman oddał mu jego skarb!
A gdy wychodziliśmy kiedyś wieczorem z którejś z knajp, Zbyszek zamiast iść,
jak wszyscy, po chodniku, wskoczył na dachy sznuru samochodów i szedł tak,
zanim go ściągnęliśmy. Francuzi, którzy żyją w raju, w wacie, tłumaczył,
mogą chodzić po chodnikach, przybysz z PRL-u musi mieć trudności!
Ale i tu ich mu nie brakowało, choć nadrabiał miną, próbował jakoś się
przebić, szukać pieniędzy, tłumaczy; Jadwiga Kukułczanka już się nawet
zgodziła, bała się jednak, co zrozumiałe, ryzyka związanego z nieznanym
debiutantem, chciała więc z góry jakiejś sumy. Niewielkiej zresztą,
francuscy tłumacze żądali bowiem niebotycznych; łapówy po prostu, na którą
nie stać było ani jego, ani jego kuzynów - pomóc mu nie mogliśmy.
Zdecydowaliśmy się zostać w Paryżu na stałe, wystąpiliśmy o azyl, on
natomiast siedział zawsze do zakończenia ważności paszportu i wiz, starał
się o przedłużenie, w końcu jednak mimo wszystko wracał, nie chciał
statusu emigranta, pisującego, jak mówił, tylko wspomnienia.
- Wyjechał, gdy naprawdę już musiał, i zaczęło się - kontynuuje Danuta
Herbert-Ulam. - Nachodziły mnie nieustająco jakieś panienki, którym obiecywał
małżeństwo. Żądały jego telefonu, adresu, przestała kłaniać mi się sąsiadka,
z którą też się spotykał. Napisałam mu o tym trochę za ostro, tak że gwałtowny
zawsze w reakcjach, obraził się, i bezsensownie zupełnie zerwaliśmy. Ja również,
czego żałuję, nie starałam się nawiązać z nim kontaktu. Ale wiedziałem
już, że się ożenił, że ma kogoś, kto o niego dba.
- Po latach, gdy mieszkałam w Belleville, okazało się, że chodziliśmy do
tego samego lekarza, bo też cierpię na astmę. Gdy spojrzał na moje nazwisko,
powiedział, że miał pacjenta Herberta - Polaka, poetę, ciężko chorego, nie
tylko na astmę, ale na wszystko, a przede wszystkim nerwy, "piekło w głowie".
Poradził mu więc powrót do Polski, uważał, że to mu pomoże, i posłuchał.
Wyjechał. Ale czy pomogło?
25, rue des Ecouffes
Ja zawsze mówiłem to, co myślę, i na szczęście nie byłem zapraszany do
salonów. I nawet powtarzałem nieelegancki zwrot: "je pisse sur vous"
- co można przetłumaczyć "siusiam na was".
Olga Scherer-Wirska, slawistka, pamięta go z Cafe Old Navy na
Boulevard Saint Germain des Pres, naprzeciwko polskiej księgarni, gdzie wpadała
po Październiku, ciekawa nowych Polaków z kraju, którzy zaczęli się tam
zjawiać. Dotychczas bowiem wypuszczano jedynie komunistów, np. Jana Kotta i Ważyka.
Ale ci, których w Old Navy poznała - Zbyszek Herbert, Janusz Odrowąż-Pieniążek,
Andrzej Kijowski, Jerzy Hordyński, Janek Biczycki - zrobili na niej wrażenie
jak najlepsze. Inteligentni, znający te same książki, posługujący się tym
samym językiem.
Zwłaszcza Zbyszek Herbert, od razu bardzo wybitny, na którym, pochlebia
sobie, natychmiast się poznała. Spodobał się jej już pierwszego dnia, tak
że odwiozła go swoim samochodzikiem, najmodniejszą wtedy pchełką, czyli
2CV.
W polskim Paryżu bardzo się wtedy ożywiło, do Old Navy zaglądał
"wuj" Zygmunt Hertz z paryskiej "Kultury", bo większość Polaków
bała się i nie śmiała tam jeździć. Kot Jeleński w Old Navy nie bywał,
Polacy sami jakoś do niego trafiali albo kierował do niego Hertz.
W 1959 do polskiego Paryża dołączył Jan Lebenstein, z którym związała się na
10 lat. Zaprzyjaźnił się od razu ze Zbyszkiem Herbertem, stworzyli kwartet - ona
z Jankiem oraz Zbyszek z Kasią, która przyjechała wkrótce za nim do Paryża -
"cichym ścigała go lotem". W końcu, po latach, się pobrali, choć zupełnie się na
to nie zanosiło - schodzili się, zrywali. Zbyszek deklarował się zawsze jako
wróg małżeństwa, zdecydował się dopiero dobrze po czterdziestce. Wcześniej
wprawdzie niż Gombrowicz, ale w podobnej sytuacji - gdy zaczął chorować, pić;
potrzebował opiekunki, pielęgniarki. Jakiejś już wreszcie stabilizacji
*[Katarzyna Herbertowa (1929), córka Wandy z Sapiehów i Włodzimierza
Dzieduszyckiego, ostatniego ordynata Poturzyc koło Sokala i Zarzecza koło
Jarosławia. - Urodziłam się w majątku moich rodziców - wspominała.
Ojciec mój był człowiekiem wykształconym i oczytanym. (...) Do 1939 moje
dzieciństwo było wspaniałe. Byłam jedenasta z trzynaściorga dzieci. Majątek był
duży, mimo że czasem trzeba było coś wydzierżawić lub sprzedać jakiś folwark dla
dobra Muzeum. Nasz dom w Zarzeczu stoi do dziś. Został stosunkowo mało
zniszczony przez wojnę. Nigdy tam po czterdziestym piątym nie pojechałam, choć
znajduje się tam grobowiec rodzinny, gdzie pochowani są moi rodzice i bracia.
Chyba dlatego, że moje małżeństwo oderwało mnie trochę od spraw rodziny.
(...) Zbyszka przerażała perspektywa małżeństwa. Nie mógł wziąć na siebie
takiego obowiązku. (...) Żył bardzo skromnie i założenie rodziny
przekraczało jego możliwości. Prawdę mówiąc, sama nie wierzyłam, że nasza
znajomość może zakończyć się ślubem. W 1958 rozstaliśmy się. (...) Nasze
małżeństwo trwało równo 30 lat. Minęło wiele czasu, żebym zrozumiała, że muszę
być nie tylko żoną, ale przede wszystkim towarzyszką. Naszego związku nie można
zaliczyć do tzw. normalnych małżeństw. Był moim nauczycielem, ukształtował mnie,
zbudował moją osobowość. Wymagał jednak w zamian całkowitego oddania.
Rekompensatą była dla mnie świadomość, że Bóg złączył mnie z kimś zupełnie
wyjątkowym. Moje oddanie nie było więc żadnym poświęceniem. - "Mój Zbyszek",
z Katarzyną Herbertowa rozmawiał A. Gelberg, "Magazyn Tygodnika Solidarność", nr
6/99.].
Siostra Kasi, notabene bardzo do niej podobna, Teresa Dzieduszycka, Douchy
dla Francuzów, oraz właśnie Janek Lebenstein zostali świadkami na ich ślubie
w roku 1968. W reżimowym konsulacie na rue Jean Goujon, gdzie emigrantom nie
wypadało postawić nawet stopy - między ubeków?
- Stałam więc z Kotem Jeleńskim przed bramą - wspomina Olga Scherer -
paliliśmy papierosy, w ceremonii uczestniczyli jedynie państwo młodzi oraz świadkowie
- Teresa i pijaniutki Lebenstein, wtedy jednak usprawiedliwiony, w innym stanie
pojawić się tam nie mógł.
Zbyszek, przerażony tym, co zrobił, szybko go dogonił. Oblaliśmy bowiem
ślub najpierw w jakiejś knajpce, potem jeszcze raz, z większą liczbą osób,
u Teresy, osadzonej już w Paryżu, tłumaczki pracującej w którymś z wydawnictw, jako tako mieszkającej. Zbyszek i Kasia - fatalnie, nie do
pokazywania i jeszcze chyba oddzielnie. Choć w Paryżach późniejszych,
betonowych, komunalnych blokach Antony, Kasia robiła już niezłe przyjęcia.
A Herbert i Lebenstein zaprzyjaźnili się na całe życie, bardzo do siebie
pasowali. Ostro pijący, tak że byłyśmy z Kasią za męczennice - śmieje się
Olga Scherer - choć w odróżnieniu ode mnie uważała, że artyście wszystko
wolno. I jej związek ze Zbyszkiem przetrwał, mój z Lebensteinem nie, i wolałabym
o nim zapomnieć.
Choć gdy z alkoholem nie przesadzali, bawili się znakomicie, na ogół u
Janka, na des Ecouffes, albo u mnie, ale jeszcze nie tu, a na rue du
Bourg-Tibourg 16. Ku mojemu przerażeniu, bo w Paryżu cisza nocna naprawdę
obowiązuje, tańczyli z figurami i przytupami, śpiewali po polsku i rosyjsku,
numerem popisowym "Warszawianka", z którą wkraczała Armia Czerwona, co
pamiętali, Zbyszek przecież ze Lwowa, Janek z Brześcia nad Bugiem, śpiewali
więc: Na boj krowawyj, swiatoj i prawyj/marsz, marsz wpieriod, roboczyj
narod! Lub "Śmiało podnieśmy sztandar nasz w górę/Choć burza wrogich
żywiołów wyje...".
Obaj też nie znoszący stada, gwiżdżący na paryskie salony, kawiarnie,
Zbyszek bardzo już znany, miał w Paryżu jeden jedyny wieczór autorski u
Pallotynów, gdzie czytał w sposób wysmakowany swoje wielkie wiersze, a gdy
ktoś z sali spytał go, dlaczego pisze, rzucił: "Żeby przegonić
Szekspira!". Choć inni nudzili wtedy koreferatami.
Obaj tez dumni, prawi, bezkompromisowi, walący prawdą w oczy, zrażający
nie tylko tych, którzy ich kochali, ale i tych, od których zależały ich
artystyczne losy, tak że choć tak wybitni, nie zrobili karier, na które zasługiwali,
zwłaszcza Lebenstein. Pozornie wyglądało to na autodestrukcję, szkodzenie
sobie, choć w ogólnym rozrachunku tym właśnie wygrywali, dzięki temu
zostawali sobą.
Pijany Lebenstein spuszczał ze schodów marszandów, którzy mu się nie
podobali, bo zbyt lewicowi, Zbyszek z kolei wszedł w spór z Dedeciusem, z Miłoszem,
choć początkowo przyjaźnili się, Miłosz tłumaczył go, uważał, że
powinien mu pomagać *[Tłumaczyłem innych, nie siebie - niekoniecznie dlatego,
że byłem takim altruistą, tylko uważałem, że innych można tłumaczyć, a siebie
prawdopodobnie się nie uda - powiedział Cz. Miłosz, "Rzeczpospolita" nr
151/2001.] bo o całe
pokolenie młodszy, a jeszcze przed wojną nieistniejący, i bardzo ich konflikt
przeżywał.
Z tym że Zbyszek obrażał, ale i przepraszał, zwłaszcza kobiety, na drugi
dzień klękał, przynosił kwiaty, zapominałam o wszystkim - Lebenstein mawiał,
że kobiety artystów powinny mieć dobre zdrowie i krótką pamięć.
Obaj też niezłomni, nieumoczeni, późno zadebiutowali - Lebenstein miał
swoją pierwszą wystawę dopiero po Październiku, w teatrze na Tarczyńskiej,
u Mirona Białoszewskiego. Został w Paryżu po Grand Prix na Biennale Młodych.
Ilustrował "Folwark zwierzęcy" Orwella, źle widzianego przez
lewicowych francuskich intelektualistów.
Nigdy też swojej niezłomności nie ukrywali, oceniali ostro wszystkich i
nie ma co ukrywać: uważali się za lepszych. Bywało więc, że drzazgi szły, gdy np. na jednym z przyjęć u Lebensteina Jerzy Andrzejewski chciał dołączyć
do nich, do niezłomnych! A że wszyscy troje byli już w stanie wskazującym, o
mało nie skończyło się bójką między nim a Herbertem, na szczęście jakoś
ich rozdzielono.
- Zaskoczyły mnie późniejsze reakcje na wypowiedzi Zbyszka w "Hańbie
domowej", że taki ostry, zasadniczy, choć powiedział publicznie to, co
zawsze myślał. Dla tych, którzy go znali, żadna niespodzianka. Wyszło to,
czego wcale nie ukrywał.
Dziwiłam się raczej, że Andrzejewski w ogóle z nimi był, bo zazwyczaj
starannie dobierali towarzystwo.
To Kot Jeleński zapraszał wszystkich, nawet i tych, których może nie
powinien. W sierpniu, gdy wysłał na Korsykę Leonor Fini ze Stanislao Lepri,
urządzał w swoim wielkim salonie słynne sierpniowe spędy, na które ściągał
nie tylko polski Paryż, emigrancki grajdoł, ale też przebywających akurat gości
z kraju: Iwaszkiewicza, Andrzejewskiego, Kotta, Stryjkowskiego, Ważyka, któremu
nie podobało się, że "tylko" alkohole, poncze, owoce i ciasta, chciał
langust i ostryg! Luksusów!
A Kot częstował, podawał, dwoił się i troił - miał wielki kompleks, że
urodził się w tradycyjnej ziemiańskiej rodzinie, nie zdążył lewicować,
komunizować, co starał się teraz nadrabiać.
Zbyszek bywał oczywiście u Kota, bo choć pomieszkiwał tu jedynie dłużej
lub krócej, był częścią polskiego Paryża, którego dziś już nie ma.
Old Naw, Boulevard Saint Germain des Pres
Jutro będzie otwarcie nowej wystawy w galerii Lambert na wyspie - muszę tam
być. Będzie dużo Polaków, którzy chcą pożyczyć 100 franków na 2 dni. Będę
tam około 19-tej, ale nie namawiam, bo uciecha wątpliwa.
(z karteczki do M. Bieszczadowskiego)
Mikołaj Bieszczadowski pamięta go również z Old Navy. Choćby scenę, gdy
weszła naprawdę piękna pani, a Zbyszek - wielki kobieciarz, zerwał się od
stolika i powiedział głośno: "Vous etes tres aimee!". Ona natomiast:
"Je suis Anouk Aimee" - była to bowiem ta znana wtedy aktorka.
Choć wtedy jeszcze zarówno po francusku, jak i po angielsku mówił słabo,
dokuczał więc Bieszczadowskiemu - absolwentowi romanistyki, anglistyki -
dotknięty jego przewagą szydził, że przesadnie akcentuje, małpuje itd.
Jak większość przybyszów z PRL-u, miał kompleks nie do pokonania:
kompleks bycia stamtąd. Paryż przytłaczał go i upokarzał, onieśmielał,
bronił się więc, udając, że mu się nie podoba:
Po dość ohydnym Paryżu, południe przyjąłem jako objawienie. Romańszczyzna
- palce lizać! Wszystkie kandelabry MDM-u gasną ze wstydu. Całuję Wasze ręce
i nogi
28.09.1958 z Arles do Ireny i Waldemara Voise.
Najlepsze pozdrowienia z tego okropnego Paryża
przesyłam. Pozdrowienia pozdrowieniami, ale kapitalizm rozkłada się na całego.
Czy można pomóc kapitalizmowi?
1964 do Hani, Władeczka i Basi Walczykiewiczów.
A 2.12.1959 do Janusza Odrowąża-Pieniążka:
Twój liścik jak ciepły gołąbek spadł w ten zimny Paryż z sadzy,
kamienia i szkła. (...) Ogromnie
żałuję, żem Cię nie uściskał
przed wyjazdem i żeśmy sobie nie popili zdrowo na cześć Łojczyzny i na zgubę
Łobczyzny. Wszelako czeka nas spotkanie i można to będzie odrobić. Różnica
będzie tylko w trunkach.
Mam zamiar wrócić do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi
-w marcu lub kwietniu. Już jestem dość zmęczony i Ty, tylko Ty, to
zrozumiesz, Ciao.
- Pamiętam też - wspomina
Bieszczadowski - gdy w Old Navy dosiadł się kiedyś do nas poeta Jerzy Hordyński,
barwna postać, tak jak i my ze Lwowa, tzn. urodzony w Jarosławiu. "Bałakacie?"
- spytał i choć wykręcaliśmy się, nacierał jak taran. Wycofałem się,
uciekłem ze Lwowa z matką i bratem już w 1939, za złotą bransoletkę
przeprowadzono nas przez San, mało pamiętałem. Hordyński najwięcej, zdążył
jeszcze postudiować we Lwowie, m.in. u Ingardena. Ale ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu Zbyszek, choć gorszy w bałaku od Hordyńskiego, też niezły,
sporo pamiętał i podjął rękawicę.
"Zapinane pantofelki?" - atakował go Hordyński. "Meszty"
odpowiadał. "Spotkać?" - "Nadybać" itd. Zdał też z pytań o
Lwów, o to np. jakie wódki produkował Baczewski, jakie drzewa rosły w parku
Stryjskim, gdzie znajdowały się Wschodnie Targi i co można było zjeść oraz
wypić u pani Teliczkowej (notabene wywiezionej w 1940 na Sybir), gdzie ojciec
zabrał go już jako gimnazjalistę, ku rozpaczy matki, bo lwowskie panie za jej
lokalem nie przepadały.
Słuchałem z zazdrością, wydali mi się lwowską lost generation rzuconą
na paryski bruk.
Polskich miejsc - Old Navy, knajpy Mazurki - starali się właściwie unikać,
bo ploty, donosy, intrygi, a potem kłopoty w konsulacie z przedłużeniem
paszportu. Ale mimo to wszyscy, łącznie ze Zbyszkiem, jednak tam ciągnęli,
kelnerzy dobrze ich znali, mogli więc wypić kawę, a zapłacić na drugi dzień,
dowiedzieć się, kto wyjechał, przyjechał, a przede wszystkim, skąd zdobyć
trochę "franciszków". Gdzie za darmo zjeść, wejść, gdzieś wyjechać.
Chyba tylko jedna z Polek z kręgu Old Navy, Marysia Dernałowicz, siedziała
na porządnym stypendium francuskiego rządu, reszta żyła psim swędem -
legowisko u znajomych, mielony bifteck hache, banan, bagietka i wino. To było
"Na dnie" Gorkiego w Paryżu, jak mawiał Zbyszek. Chodzili więc często do znajomej Polki, która sprzątała w ambasadzie marokańskiej,
wynosiła wino i różne dobre rzeczy, stawiała kolację.
Najlepszy w wyciąganiu "franciszków" był w Old Navy Jerzy Hordyński
- odważny, natrętny, nachalny nawet, wchodził wszędzie i wprowadzał jeszcze
kolegów, Bieszczadowskiego i Herberta, na film o Jezusie. "Jesteśmy zza żelaznej
kurtyny i w życiu u siebie tego nie obejrzymy, ale nie mamy nawet franka",
tłumaczył zdumionemu dyrektorowi kina, który nie śmiał odmówić.
Chodził też, ale już sam, do stołówki w polskim liceum z bursą na rue
Batignoles. Kupił sobie białą studencką czapkę i jadał oczywiście za
darmo, a gdy pytano, co tu robi, kim jest, odpowiadał, że postacią z
"Ferdydurke", uznano go więc za pomylonego i zostawiono w spokoju.
Rozzuchwalony, zaczął wpadać do stołówki polskiej reżimowej ambasady na
rue Talleyrand, tłumacząc, że jest "z polecenia towarzysza Kliszki",
nachodził Brezę, Żuławskiego, dręczył ich o stypendia.
I doigrał się: uznano go za personne non desirable, wbito mu to do
paszportu, wydalono z Francji; wyjechał do Włoch, gdzie miał kuzynkę.
Były wtedy w Paryżu dwie polskie ambasady: "ludowa" na rue
Talleyrand i emigracyjna, Kajetana Morawskiego, na rue St. Dominique, niedaleko
zresztą "ludowej", tak że wiele osób myliło się, i tu, i tam przecież
polskie flagi.
To starej emigracji nie wypadało postawić w "ludowej" nawet stopy,
ci z polskimi paszportami jednak musieli, co jakiś czas wzywano ich bowiem na
rozmowy, a raczej przesłuchania - co robią w Paryżu? Gdzie mieszkają? Z
czego się utrzymują? Kiedy wyjeżdżają? Nie wypadało też odmówić, gdy
konsul Żuławski czy ambasador Gajewski zaprosił przebywających akurat w Paryżu
młodych zdolnych, m.in. właśnie Bieszczadowskiego, Herberta, Pieniążka,
Kijowskiego na przyjęcie z okazji 22 lipca.
Huczne, bogate, z uginającymi się stołami, nie tak jak w ambasadach
zachodnich, gdzie podawano najwyżej słone paluszki i coś na wykałaczkach.
Ambasador Gajewski - inteligentny, władający francuskim, angielskim, szybko więc
odwołany - przemawiał krótko, wiedział, że wszyscy czekają tylko, żeby
runąć do stołu z barszczem, indykami i polską wódką.
Zaproszono wtedy też Jana Parandowskiego i Artura Sandauera z żoną, na którą
właśnie Zbyszek zagiął parol - specjalnie potrącił, tak że upuściła
talerzyk z cennym jadłem, a gdy znów chciała sobie czegoś nałożyć,
zabawiał, odsuwał jej perfidnie półmiski i śmiał się jak psotny uczeń.
Kocie kochany, kiedy przyjeżdżasz? Jestem w tem osobiście zainteresowany, bo
co 2 tygodnie kupuję na Twój przyjazd alkohol, który z żalu wypijam sam, albo co
gorsza w towarzystwie powiewnych dziewcząt. Więc jak szybko się nie zjawisz,
Herbert będzie szmatą "spod piwem zalanych stołów" (określenie Tyrmanda)".
Mikołaj Bieszczadowski pamięta go też z okolic Kota Jeleńskiego, urzędującego
na rue de la Pepiniere, w Kongresie Wolności Kultury, finansowanym przez Amerykanów, przeciwwadze dla sowieckiej propagandy i ruchu obrońców
pokoju, wspierającego uchodźców z Europy Wschodniej. Jak pisał Zygmunt
Hertz, mecie na dojenie forsy dla braci Słowian gdzieś tak w okolicy 1956, gdy
wydawało się, że polski klucz z masła otworzy sowieckie sejfy.
Był też Jeleński członkiem redakcji "Preuves" (redaktor naczelny
Francois Bondy), miał rzeczywiście relations - wpływy, możliwości, stosunki
- i mógł "wkręcać", "pomagać", tym bardziej że naprawdę
chciał. W każdym razie dla Polaków z kręgu Old Navy i nie tylko stał się głównym
źródłem "franciszków". Mimo że emigrant, znakomicie zorientowany,
wiedział, kto jest kto i zgodnie z tym pomagał.
- Najwięcej właśnie Zbyszkowi - wspomina Mikołaj Bieszczadowski - bo wydał
już dwa dobrze przyjęte tomiki. Mnie, bo z PAX-u, oczywiście mniej, ale
jednak też; gdyby nie on, nigdy bym w Paryżu tyle nie posiedział. Wykombinował
mi stypendium, śmiał się, że od masonów, po powrocie prosiłem więc o następne,
obiecywałem, że będę im szył fartuszki, powiedział, że dość! A gdy
przyprowadziłem Polkę, naciągaczkę, nie dał nic.
Byłem kiedyś w wyjątkowo trudnej sytuacji, wpadłem więc do niego do
Kongresu, ale śpieszył się i nie miał drobnych, dał mi więc całe sto
dolarów, sumę wtedy oszałamiającą. Pomagał też inaczej - kierował do
zamożnych ludzi, m.in. markiza Kucharskiego, Polaka emigranta, właściciela
jakichś fabryk. Polecił mu m.in. Rysia Ośniałowskiego, wrażliwego poetę,
który nie nadawał się jednak do pracy fizycznej, tak że zrezygnował, znalazł
coś w jakiejś instytucji emigracyjnej, zaczął starać się o azyl, odcinając
sobie zupełnie drogę powrotu. Delikatny, bezradny, żył w nędzy, odwiedzał
mnie czasem, sam jednak biedowałem, zarabiałem roznosząc po domach próbki
musztard, odsyłałem go więc do Zbyszka Herberta, bo miał z nas najlepiej,
mieszkał u kuzynki, został pupilkiem Jeleńskiego. Szydził jednak, jak to on,
że Paryż to okrutne miasto, że aniołowie tacy jak Rysio w ogóle nie powinni
tu przyjeżdżać, nadają się tylko do sowieckiej zony, do peerelowskiego
opiekuństwa. A gdy biedny Rysio popełnił samobójstwo, pytał sarkastycznie,
czy to warto było w tym celu przyjeżdżać do Paryża?
Oczywiście, za Jeleńskiego, za Morawskiego z Chrześcijańskiej Demokracji, z
którym też miał stosunki, mógł oczywiście nie dostać paszportu, ale miał
szczęście, nikt na niego nie doniósł, choć wtyczek nie brakowało.
Kot Jeleński zapraszał nas również do siebie, wtedy jeszcze na rue de la
Payenne, gdzie poszedłem kiedyś ze Zbyszkiem, który, trzeba mu to przyznać,
nikomu się nie podlizywał, nawet swoim dobrodziejom, i z nich pokpiwał w żywe
oczy.
Z tym że Kota oszczędzał, bo wyjątkowo uroczy, inteligentny, święty.
Wziął więc na cel Leonor Fini, choć mówiłem mu, żeby uważał, była nie
tyle Włoszką, ile Triestenką, bardzo gwałtowną. Co więcej, jedyną kobietą,
którą Kot naprawdę kochał, był wrażliwy na jej krytykę, choć rzeczywiście
stawała się coraz bardziej karykaturalna, ekscentryczna.
Nie wychodziła długo do gości, a gdy się w końcu pojawiała, w dziwnych
szatach i maskach, które co chwila zmieniała; Zbyszek mówił jej więc, że
powinna zostać papieżycą, bo skoro była Joanna, dlaczego nie Leonor? I
podpytywał, co właściwie ma na głowie, czy to aby nie ornat z dzwoneczkami?
Bo choć zna się na malarstwie, nie rozumie jej obrazów, niby się tam coś
kryje, a właściwie nie kryje. A do mnie, że z żyru
zbiesiłas', że robi wszystko pour
epater les bourgeois i podnoszenia ceny obrazów.
- Listonoszka, która przynosiła pocztę do Maisons Laffitte, wołała głośno,
że to dla "Madame Kultura", myśląc, że to jakaś kobieta, a to dla
"mesje Żedrłak", czyli Giedroycia, co podchwyciliśmy.
U "Madame Kultura" bywało po Październiku wielu Polaków: STS,
Sandauer, później wymagało to odwagi, wiązało się z ryzykiem.
- Z tym że Zbyszek tylko do "Madame" zaglądał, zazdrościł mi więc,
bo przez trzy miesiące u niej mieszkałem. Przed wyjazdem dostałem list
polecający od kolegi z "Dziś i jutro", Janusza Przewłockiego, którego
mama była z domu Czapska, tak że pozwolono mi zamieszkać w stajence, domu gościnnym
w ogródku, przerobionym ze starej stajni, ze skromnymi pokoikami z kuchenką,
gdzie mogłem gotować, choć czasem też donosił coś "wuj" Hertz.
Zabronił mi wychodzić, gdy przyjechała Maria Dąbrowska - nocowała w domu głównym
i nie chciała, żeby ktoś ją tu widział.
A Zbyszek zaglądał głównie na pięterko, do Czapskiego, rozmawiali o
malarstwie, potem o wszystkim; zaprzyjaźnili się, wyglądali jak Pat i
Pataszon. Od razu więc niejako się ustawił, bo wszyscy tu niby pod jednym
dachem, nie był to jednak falanster ani kolektyw, ale - co trzeba podkreślić
- kolejny numer zawsze wychodził.
Choć między Giedroyciem a Czapskimi nie było jeszcze konfliktu, tylko "ąse".
Często o głupstwa; podzielono np. ogród i zaczynało się nawet, gdy
Pisetka, piesek Maryni Czapskiej, nasiusiał na nie swoją część.
Wpadał też nie tylko do Czapskiego, ale i Hłaski, który mieszkał wtedy w
stajence. Wyrzucał mu, tak jak i Rysiowi Ośniałowskiemu, że się zagubił,
dał wykorzystać, faktycznie bowiem Giedroyc, dla którego wszystko było
polityką, lansował go, promował, a potem odepchnął. Nie bez winy Hłaski,
który rozrabiał, pił, bo źle się tu czuł, nie znał języka. Chodził do
sklepów z bronią, podziwiał colty, a po wódce krzyczał, że wjedzie do "Lafitu"
na czołgach, a Champs-Elysees będą się nazywały Avenue Wandy Wasilewskiej!
Polacy z kraju - uniżeni, ugrzecznieni - na ogół u "Madame"
truchleli, Zbyszek natomiast, w końcu autor jedynie dwóch tomików, był sobą.
Pokpiwał z Zofii Hertzowej, narzekającej nieustannie na finanse, a z "mesje
Żedrłaka" za zbyt dobre serce dla rewizjonistów, których pełno było
nie tylko na łamach, ale i w samym "Laficie".
Czy to warto, mówił, ryzykować paszport, żeby nadziać się na Ważyka, a
tym bardziej Ważykową? - którą też gościli.
Saint-Sulpice
Maciej Morawski, dziennikarz Wolnej Europy, syn Kajetana, ostatniego
ambasadora II Rzeczpospolitej w Paryżu, pamięta hotel na Saint-Sulpice, gdzie
odwiedzał z ojcem Jerzego Zawieyskiego i u niego właśnie poznał Zbyszka
Herberta. Młodego jeszcze, radosnego, który robił ciągle Zawiejowi kawały.
Dzwonił np. z recepcji, udając Andre Malraux, ówczesnego ministra kultury i sztuki, pisarza katolickiego, a Zawiej blady, przerażony, święcie
w to wierzył.
- Choć członek Rady Państwa, nie miał pieniędzy na kawiarnie i
restauracje, umawiał się w hotelu. Był pierwszym przedstawicielem władz
Peerelu rozmawiającym z emigracją i m.in. właśnie z Kajetanem Morawskim.
Zapamiętałem oczywiście jedynie ton ich rozmów - wspomina Maciej Morawski. -
Naiwność Zawieyskiego, dużego, ufnego dziecka, wierzącego w dobrą wolę
braci komunistów. Gomułki, a już zwłaszcza Kliszki, bo cenił Norwida. Może
dlatego tak przeżył potem swoje odsunięcie, że wolał śmierć?
Herbert natomiast, złośliwy, ostry, wbijający wszystkim szpile, nie wierzył
w jakiekolwiek umowy z komunistami, nigdy ich przecież nie dotrzymują. Patrzył
ostro, bezlitośnie i bez złudzeń, miał zdecydowanie antykomunistyczne poglądy,
wielką wtedy rzadkość.
Podobne chyba tylko Tyrmand, którego Maciej Morawski krytykował w jednej z
audycji Wolnej Europy za tekst w "Kulturze" paryskiej pt. "Rozrachunki
osobiste", w którym oskarżał m.in. Wolną Europę, "Kulturę"
paryską i w ogóle Zachód o ulgową taryfę dla rewizjonistów.
- Jego niezłomność raziła mnie - przyznaje Maciej Morawski - bo nawet mój
ojciec chciał po Październiku jakoś się jednak z krajem dogadywać, szukać
dróg kompromisu, "ratować substancję".
Czas przyznał jednak rację Tyrmandowi i Herbertowi, który, choć ostry, od
razu mi się spodobał. W odróżnieniu od Polaków, którzy tu przyjeżdżali,
nie pytał mnie, gdzie można by sprzedać polską wódkę? Choć nie uważałem
tego za naganne, przeciwnie, za dowód żywotności Polaków, wypuszczanych z
kraju z pięcioma dolarami.
Mój ojciec prezesował też jury nagrody Kościelskich, nazywanej polskim
Noblem dla pisarzy przed czterdziestką, którą dostawały dwie osoby z kraju i
dwie z emigracji. W 1963 z kraju właśnie Zbigniew Herbert. Ojciec uważał
bowiem, że trzeba mu ją przyznać, nie tylko za poezję, ale i hardość,
pryncypialność, które uniemożliwią mu splendory w kraju.
I miał rację, bo rzeczywiście nagradzano go wyłącznie za granicą, choć
w Paryżu też miał wrogów, "umoczonych"; nigdy nie darowali mu wielu
jego wypowiedzi. Ale i sporo przyjaciół, bo mieszkał tu wiele lat.
Już się jednak nie widywaliśmy, tak kiedyś radosny, towarzyski, stał się
później samotnikiem, paryskim odludkiem, nigdzie nie bywał.
Quai d'Orleans - Biblioteka Polska
Wszyscy mi pewnie zazdroszczą, a nie wiedzą, ile się za to płaci. Jest
godzina druga. Stoję przy bufecie i pociągam cienkie winko, myśląc tylko o tym, żeby nie upaść ze zmęczenia. Najlepsze życzenia z głębi mego
kamiennego serca.
(1964, z Paryża do Władysława Walczykiewicza)
Jan Winczakiewicz, poeta i tłumacz, który dostał w 1963 Kościelskich
razem z Herbertem, pamięta oczywiście ceremonię.
W Bibliotece Polskiej na wyspie św. Ludwika, w pokoju z biurkiem Adama
Mickiewicza, prowadzoną przez ambasadora Kajetana Morawskiego, przedstawiciela
starej emigracji, co miało symboliczną wymowę. Wręczał dyplomy (i koperty)
młodym zdolnym z emigracji i kraju, nie przyjechał laureat Mrożek, nie dostał
paszportu.
Bardzo się oczywiście cieszyli z Kościelskich, głównej nagrody
emigracji, która bardzo się liczyła, a poza tym, zdaje się 3 tysiące franków
szwajcarskich.
- Sporo, nawet dla mnie - wspomina Jan Winczakiewicz - choć pracowałem w
sekcji polskiej francuskiego radia, a tym bardziej dla Herberta - z Polski,
skromnego, naprawdę biednego, który nie miał z czego żyć.
Pomagała mu Kasia, jego narzeczona, w końcu żona. Młoda, ładna, bardzo
mu oddana. I w Paryżu, i potem w Berlinie pracowała na czarno, sprzątała,
zmywała, żeby tylko mogli jeszcze trochę na Zachodzie posiedzieć.
Pamiętam ich też z przyjęć u Kaziuńciów Wierzyńskich, przenieśli się
wtedy z Ameryki do Paryża, bo bliżej Polski, wynajęli dom w Mangeron, od Miłosza,
który wyjechał do Stanów. Kaziuńcio, choć do końca wyglądał znakomicie,
przeszedł ciężki zawał, pilnowała go żona, nie mógł więc pić, nad czym
bolał. Mógł za to śpiewać i śpiewał właśnie ze Zbiniem Herbertem, którego
traktował jak syna. Popisowym numerem Zbinia - najmodniejszy wtedy przebój
"Kaczuszka i mak".
W Paryżach późniejszych był już moralistą, Rejtanem, Katonem, ale wtedy
jeszcze młody, beztroski, śpiewał u Kaziuńcia "Kaczuszkę".
Saksy
Kochany mój Władeczku, bracie i przyjacielu. Odlatuję niedługo, za półtora
miesiąca do Ameryki na saksy, braciszku, jak nasi przodkowie-rolnicy.
(Do
Władysława Walczykiewicza, Berlin, 1970)
"Los Angelos"
Nie miał pieniędzy i nie mógł, jak mówił, "z tej swojej ziemi
rodzinnej, z tego kamienistego Podhala nic więcej wyciągnąć". Pojechał
więc do "Los Angelos" na saksy. Na rok jedynie i "wyciągnął"
nie tylko na dopłatę do większego mieszkania, ale też na zakupionego w
drodze powrotnej używanego volkswagena busa, który "ma wygląd samochodu do
przewożenia więźniów". Pozwolił mu przewieźć niezliczone paczki z
książkami, jedyny jego dobytek, i "wieloletnie życie za granicą".
I jak to "powracający", denerwował się, "czy cło trzeba będzie
płacić zaraz przy granicy, czy też pozwolą zajechać na miejsce?".
"Za tego visiting professor jeszcze się porachujemy", odgrażał się
z kolei Lechowi Bądkowskiemu, choć został nim mianowany przez Stanowy
Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles i zaproszony na rok akademicki 1970/71.
"Wysoko pociągnąłem", śmiał się, miał bowiem wtedy na swoim
koncie kilka pierwszych tomików i jedyny wybór wierszy przełożonych na
angielski przez Czesława Miłosza oraz Petera Dale'a Scotta. A przed nim
zapraszano m.in. takie sławy jak Ann Porter, świetną jego zdaniem pisarkę;
uwielbiał jej hiszpańskie historie.
Donosił przyjaciołom, że jego domowy adres to 86, Grace Terrace,
Passadena, California 91105. Mały domek w północnej części Los Angeles -
Passadenie. Pierwszym zakupem - stary ford, którym żona wozi go do college'u,
jeździ na zakupy, bez samochodu nie sposób się tu poruszać, nie ma autobusów,
taksówek, a przestrzenie ogromne, tak jak otaczająca ich monumentalna
przyroda, na którą nie mają czasu, podobnie i na życie towarzyskie,
powierzchowne zresztą i zdawkowe. Jedynym jego przyjacielem Henry Coulette,
poeta, "no urok, sam urok", który popełnił później samobójstwo.
Zawsze jednak uważałem, mówił Zbigniew Herbert, że gdy ktoś śpieszy się do
Boga, trudno, niech idzie, Bóg mu ten pośpiech wybaczy...
"Same wypędki, wybiórki"
Nie udawał, że znalazł się w Berkeley czy Yale, ale w "najuboższym
cmentarzu nauki, Los Angelos" State College. Najwyższy budynek, drapacz
chmur, na wzgórzu pustym jak Golgota. Czterdzieści tysięcy studentów.
Wszechwładne komputery, tak że po egzaminach specjalnym ołówkiem posuwało
się studentom cyferki, pracowicie potem sumowane w wymaganą sumę piętnastu
tysięcy; jego prymus miał piętnaście tysięcy siedemset dwadzieścia osiem,
"co zapamiętałem na całe życie", śmiał się.
I choć to niby High School, większość studentów bez matury. "Same wypędki,
wybiórki z mozaiki narodowościowej i rasowej. Obok Smithów Amerykanie
pochodzenia hiszpańskiego, meksykańskiego, japońskiego, emigranci z Europy i
Azji, a także spory odsetek czarnych. (...)
Niewielka niestety grupka hippisów, do których miałem słabość, przede
wszystkim dlatego, że czytali więcej (acz niekiedy chaotycznie), niż nakazywała
obowiązująca lektura. To już bardzo dużo".
W sumie jednak - rozpacz. Na nikim nie mógł się oprzeć, tym bardziej że
gdy przyjechał, mówił po angielsku bardzo słabo, i oni go rozumieli, on ich
nie. Uczył się jednak pilnie i w końcu jakoś sobie radził.
Zorientował się szybko, że wielu z nich nie umiało nawet czytać. Ale nie
był to Uniwersytet Jagielloński - płacili za studia, musieli więc pracować,
a ponieważ pracowali, nie mieli czasu się uczyć, koło się zamykało.
Jaki był tam poziom wcześniej, trudno powiedzieć, w każdym razie podczas jego
pobytu - "dno absolutne. Depresja depresji. Największa w hemisferze zachodniej.
Morze nie tyle Czarne, co Martwe".
"Co Pan właściwie wykładał? Domyślam się, że creative writing?"
- spytano go już po powrocie.
- Myli się Pan.
Strzegłem się creative writing jak diabeł święconej wody. Uważam, że
nikogo nie można nauczyć pisać. Wykładałem dramat i poezję europejską XIX
i XX wieku. Szybko oswoiłem się z tym, że większość moich studentów nie
wie nic o Ibsenie, Czechowie, Strindbergu, Rimbaudzie czy Rilkem.
Był to zdrowy tusz na moje europejskie zarozumialstwo. Zaczynałem więc
"od pieca", nie od literatury, ale od geografii, historii."
Na wykładzie o Ibsenie narysował więc mapę Europy, Półwyspu
Skandynawskiego, pokazał, gdzie mieszkał Ibsen. Norwich. Norway! Ibsen. Henry
Ibsen! Błagał, żeby nie czytali "Ajpsen, bo zastrzeli jak psów! Ajpsen nie
egzystuje! Tak że chórem, ponurym, niczym w dramacie, powtarzali: Ibsen,
Ibsen...".
A w jakim pisał języku? - zapytał też. I któryś się ośmielił; powiedział, że
po europejsku! Zapamiętajcie sobie, błagał, że nie ma takiego języka! "Jest
eskimoski, angielski, polski. Ale nie ma europejskiego! Smutek, jaki powiał na
klasę, był nieopisany. Słońce zaszło, psy zaczęły wyć. A moja klasa w tej pustce
wszechświata, bez kaganka oświaty, tułała się niczym rozbitkowie w łodzi".
Pokazał im też na mapie, gdzie mieszkał "poeta Strindberg", który,
tak jak i on, nie lubił kobiet! A już zwłaszcza dwóch studentek - w ich
oczach była bowiem absolutna niewiedza świata. Sto razy chciał wyjść zza
pulpitu i udusić panienki!
"Tuman w tumana"
Gdy zadał im esej o swoim ukochanym Czechowie, "prawie zapluli mi tę miłość".
Ale cóż, to były przecież dzieci, pokochał je więc tak jak i Amerykę,
kraj emigrantów, którzy stosują do każdego nowego przybysza zasadę, a nie
tylko formę "welcome". Inaczej niż w ojczyźnie dobrych manier -
Francji.
"Tym bardziej że dostawałem ciężkie pieniądze, byli dla mnie dobrzy,
krzywdy mi nie zrobili, musiałem więc łykać, co dają. Doszedłem więc do
wniosku, że gdy nie otworzę przed nimi serca - zwariuję, powieszę się.
Francuzi mówią słusznie: »Et pour aimer la chose si bete, il faut aimer
tendrement«, co znaczy: »Żeby kochać taką głupią rzecz, trzeba kochać
czule«. To genialne, to się stosuje do małżeństw, do przyjaźni, do wszystkiego".
Gdy zjawił się w Ameryce, los zrządził trzęsienie ziemi. Nie miał
jednak czasu, żeby się tym interesować - całą noc poprawiał eseje swoich
"kochanych tumanków". Kochał ich czule, jak ojciec, ale cóż -
"tuman w tumana". Oni natomiast się go bali, ale to dobrze, "orkiestra
musi się bać!".
Jeden z jego uniwersyteckich kolegów, Norman, błagał go, żeby tego nie
czytał, bo nikt tak nie robi, tylko wyrzuca przez okno! Ann Porter, chcąc
ustrzec się choćby chęci rzucenia na to okiem, wiązała sznurkiem i wyrzucała
przez okno! - Wyrzuć i ty! - podjudzał Jonatan.
Ani jednak myślał, poprawiał ich prace, przygotowywał się do wykładów.
Twoja mała Kiki
Nie było jednak chyba tak źle, skoro tam właśnie napisał "Pana Cogito",
swój tom najważniejszy - i to pod każdym względem.
Już po powrocie z saksów, w drugiej połowie lat 70., obawiając się
najprawdopodobniej rewizji, dał jednemu z przyjaciół na przechowanie paczkę
"bibuły", nigdy jednak jej nie odebrał. Dołączył - przypadkowo?
celowo? - kopertę z listami od kobiet, przede wszystkim wielbicielek "Pana Cogito",
którym odpisywał, z którymi się spotykał, rozmawiał - nie tylko o poezji.
Jedna z nich, Joanna, Skorpion tak jak i on, przepraszała go za swoje
wczorajsze zachowanie, pisała czule do czytania w noc bezsenną, niepewną.
Krystyna z Łodzi z kolei nie wierzyła, że "Pan Cogito" wkrótce, jak
obiecywał, ją odwiedzi - czy chce wprawić ją w stan trwożnego, rujnującego
oczekiwania?
Dołączył też listy nie tylko od czytelniczek "Pana Cogito". Chociażby
od Kiki z Frankfurtu nad Menem, która nazywała go "meine liebes
Zbigniew". Przepraszała za swoje głuche (ze względu na żonę) liczne
telefony podczas jego stypendialnego pobytu w Niemczech, ale bardzo chciała go
złapać, nie wiedziała, czy wrócił już do Polski. Dostała na szczęście
jego adres od Elfi, a może nie od niej? Gdyby nie pewność, że powrót do
Polski dobrze mu zrobi, byłaby nieszczęśliwa. Całe szczęście, że
siedemnastowieczni jezuici, którymi się właśnie zajmuje, kierują jej myśli
w stronę jego kraju. Ale może już dość wyrzutów - co u niego? Chciała, żeby
się już na nią nie gniewał, powtarzał przecież, że zawsze będzie jego małą
Kiki, pisała na zakończenie listu z 1975 roku.
Jak Ty nic nie rozumiesz, jak Ty nie wiesz, co to znaczy kochać Ciebie... - skarżyła
się z kolei Inka z Sopotu, która bolała, że znów się nie spotkali, choć
oboje przecież tego pragnęli. Podała swój adres, dotarłam więc do niej -
mieszka obecnie w Wiedniu, jest emerytowaną już dziś lekarką.
- Poznałam go w Sopocie - wspominała - gdzieś tak w drugiej połowie lat
sześćdziesiątych. Leczyłam jego mamę, starszą panią cierpiącą na
labilność nastrojów, wzloty i depresje. Przyszedł kiedyś zapytać o
zdrowie mamy, zaczął już podróżować i miał wyrzuty sumienia, że za mało
się nią zajmuje.
- Zawsze gdy do niej przyjeżdżał - kontynuowała - spotykaliśmy się. Na
plaży, na molo, gdzie kupił mi bursztynowe serduszko. Ukrywał się u mnie,
przeczekiwał, gdy publicznie gdzieś coś chlapnął. Odwiedził wkrótce w
Wiedniu, dokąd wyjechałam. W Polsce był przygaszony, spięty, w Wiedniu -
wyzwolony, radosny. Tańczył ze mną na ulicy, zaprosił do wytwornej kawiarni
w hotelu Sachera. Spędziliśmy razem noc - byłam wolna, on jeszcze nieżonaty,
choć nie ukrywał, że ma kogoś, komu wiele zawdzięcza. Nigdy się więcej
nie odezwał, tak że ja też nie próbowałam i mam dziś ładne wspomnienia.
- Wyjechałam z Polski, mam więc tylko jego tomik z dedykacją, że tak jak
jego mama, chciałby być moim pacjentem. Karteczki od niego gdzieś zapodziałam,
nie spodziewałam się, że przechował moje, bo była to miła znajomość i
jedna, jedyna noc, nic więcej.
"Shut up, doc!"
Udowadniał ciągle, że "Polak potrafi", i zadał na przykład od
razu opracowaną przez siebie - z omówieniami, anegdotami - listę lektur obowiązkowych. Trzydzieści pozycji. "Tumanki" pytały go więc: "How it is
possible, doc?" - bo tak zwracano się do profesorów. - Possible, possible
- odpowiadał. - Macie przeczytać i już! A jeżeli nie, dostajecie dwóje i
siedzicie!
- Pan się nie boi? - spytał go wtedy jeden z nich, Short.
Były to czasy kontrkultury, wojny w Wietnamie, a przede wszystkim czarnych
panter; black panthers, "kolegów Angeli Davis, zamachowczyni".
Terroryzowali wykładowców, pilnując, czy są wystarczająco postępowi,
lewicowi i antykapitalistyczni.
Mieli na campusie własne królestwo, tak zwany "ogród małp". Przy głównej
drodze, bez żadnego drzewka i krzaczka, gdzie na oczach wszystkich uprawiali miłość,
"rozdawali dragi". "A gdy przechodziłem obok nich - wspominał - wygrażali
na mnie, pluli. Zabiją cię, ostrzegali uniwersyteccy koledzy, pamiętaj, gdyby
się coś stało, telefonuj na policję!".
A któregoś dnia, podczas jednego z wykładów, otworzyły się nagle drzwi,
wpadło dwóch black panthersów, czarnoskórych, rosłych chłopów.
- Shut up, doc! - krzyczeli. - Stul pysk, profesorze! - I rozdawali
dragi. Miał nadzieję, że pomoże mu Short, powie np., że nie był jednak
murzynożercą lub coś podobnego. Ale nawet nie drgnął, oglądał szpice swoich
wyglansowanych butów; ubierał się znakomicie, o wiele lepiej od "doc"
Herberta.
"Musiałem radzić sobie sam - wspominał - powiedziałem więc, że cieszę
się z ich wizyty! Zapraszam do pierwszego rzędu! Będę mówił dziś o
rewolucjoniście Strindbergu!". Słuchali, nic nie rozumieli, ocenili
jednak chyba nie najgorzej, po wykładzie podeszli bowiem do niego, "podali
grabule". Został królem Murzynów, cieszył się.
Ale jego największe zwycięstwo to czarnoskóry Short, dwumetrowy koszykarz.
Siadał zawsze w pierwszym rzędzie, wyciągał swoje długie nogi, z których
każda mówiła: ja cię skopię, ty... Mimo to nie bał się go, choć tak
naprawdę się bał, wiedział jednak, że trzeba wtedy po prostu się nie bać...
Tak że choć "uczony Short" nienawidził go coraz bardziej,
intensywniej i zuchwałej, dał mu wreszcie niedostateczny! Niedostateczny! Nie
wierzył Short własnym oczom, przyszedł, spytał, czy może przejść na następny
semestr.
"Tylko po co - odpowiedział mu, choć skóra mu cierpła - skoro w ogóle
się nie uczysz? Będzie tak samo, nie myśl, że się w tobie zakochałem, bo
nogi wyciągasz...".
"Uczony Short", jak go nazywał, obiecywał wprawdzie, że się
poprawi, ale studził go, mówił, że uwierzyłby prędzej w spadające z nieba
złote jajka lub monety!
Przed powrotem do Europy, do Polski, zarządził egzamin ustny, na uczelniach
amerykańskich rewolucja absolutna. I jako ostatni zjawił się "uczony Short"
- zestresowany, zdenerwowany. "On się mnie bał, ja się go bałem, nieznośna
sytuacja".
Spytał go, co wie o Czechowie? O dziwo, wiedział, że się urodził, że już
zmarł, że najwybitniejszy dramaturg Związku Sowieckiego, "co darowałem i
puściłem". Ale z drugim pytaniem już gorzej, przyznał się bowiem, że
nic jeszcze Czechowa nie czytał, ale przysięga, że teraz zacznie, i w płacz,
"w bek, i to tak, że ja też zacząłem" - wspominał zawsze Zbigniew
Herbert, bo to był cud, przemiana Szawła w Pawła!
- Doc - łkał Short - pan mi dał wiarę w człowieka, jako jeden, jedyny
odważył się mnie oblać!
Nigdy mu tego nie zapomni, dlatego właśnie postanowił zostać
nauczycielem! Profesorem Shortem! W Teksasie, skąd pochodzi, chce uczyć
tuman-ków i też żadnych różnic - biali, czarni, wymagać będzie od
wszystkich!
Ponieważ jednak nikt nie wierzył w jego złe noty, na pożegnanie poprosił
Herberta: Doc, czy nie mógłby mi ich pan wysłać na piśmie?
"Cal-Tec musiał się obyć bez Sokratesa"
Miał szansę na jeszcze jeden rok saksów, ale nie wyszło z powodu Camusa.
Konflikty pomiędzy moim mężem a środowiskiem intelektualistów zarówno w
Niemczech, jak i Stanach Zjednoczonych polegały na tym, że odrzucał tzw.
polityczną poprawność, wspominała
Katarzyna Herbertowa. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego ignoruje się zło, które w naszej i nie tylko naszej części
świata wyrządza ideologia komunistyczna.
Gdy kończył się już kontrakt na uniwersytecie w Los Angeles,
zaproponowano mu wykłady Cal-Tec, bardzo ekskluzywnej uczelni.(...) Oferta
wydziału humanistyki była korzystna, stała posada, wysokie honorarium. Miał
tylko niczym Sokrates chodzić sobie po campusie i dyskutować ze studentami. (...)
Kolega z jego uniwersytetu, który
pośredniczył między władzami Cal-Tecu, zaprosił nas na kolację, na której
miał poznać dziekana anglistyki tej uczelni i omówić szczegóły kontraktu.
W czasie kolacji rozgorzał spór najpierw o Sołżenicyna. Zarówno dziekan,
jak i jego francuska żona zakwestionowali wielkość rosyjskiego pisarza. Padło
sformułowanie, że jest to "sława jednego sezonu". Potem zabrali się
za Camusa.
(...) Wreszcie żona
profesora w niesłychanym podnieceniu rzuciła z wściekłością argument,
dowodzący, że Camus był człowiekiem podłym, ponieważ uwodził młode
dziewczęta i ona sama była jego ofiarą. Zbyszek powiedział wtedy coś, co
spowodowało, że potężny dziekan rzucił się na niego i doszło do rękoczynów.
Ucierpiały meble miłych gospodarzy. Na drugi dzień udałam się do nich z
kwiatami... ale Cal-Tec musiał się obyć bez Sokratesa.
Mesje Erber
Kocie, mój Kochany, (...) pozdrów
naszych przyjaciół i znajomych, a osobliwie Józia, p. Marynię, a także domostwo drogich państwa Laffitów. (...)
Jezu, Jezu,
ja już Zosię Hertz zaczynam kochać i tęsknić za nią.1
"Wręcz maniakalny" - 91, avenue de Poissy, Le Mesnil-le-Roi,
Maisons Laffitte ("weranda")
Gdy pytam o Herberta, Zofia Hertz wychodzi, a Jerzy Giedroyc uprzedza
od razu, że będzie mówił o nim krytycznie. Poezja nie jest wprawdzie jego
stroną najmocniejszą, przyznaje, ale bez wątpienia to poeta wybitny, którego
cenił i wydawał - najpierw "Raport z oblężonego miasta", potem
"Elegię na odejście"; wyjątkowo się rozeszły, zostały dwa
egzemplarze archiwalne.
Człowiek jednak, najłagodniej mówiąc, nieznośny. Urocza za to żona oraz
szwagierka, Teresa Dzieduszycka, ceniła szwagra, ale miała do niego stosunek
trzeźwy.
Stosunki między nimi bardzo różne, na ogół złe, ale mimo to długo nie
zerwane, ale w końcu tak, i to zupełnie. Nie potrafił bowiem podzielać jego
ostrych antykomunistycznych poglądów - nie lubi skrajności w żadną stronę.
Atakował choćby brutalnie i niesprawiedliwie Czesława Miłosza, insynuując,
jakoby powiedział, że Polskę należałoby przyłączyć do Związku
Sowieckiego, co jest przecież absurdem.
- Wiem oczywiście - mówi Jerzy Giedroyc - że krytycy Miłosza podpierali
się moją "Autobiografią na cztery ręce", w której pisałem o
rozmowach z nim:
(...) Dla Miłosza
przez cały czas byliśmy dobrymi faszystami, jakbym to w skrócie powiedział.
Awantury między Miłoszem a nami, zwłaszcza Zygmuntem i Zosią, były stałe. (...)
Negował istnienie łagrów,
trochę z przekory, a trochę dlatego, że nie bardzo w to wierzył. Ale faktem
jest, że występowały między nami różnice w ocenie Związku Sowieckiego i
stalinizmu, do którego podchodził w sposób bardzo łagodny. Herbert zrobił mu w
Berkeley dziką awanturę, kiedy użył u siebie w domu określenia "bandyci z AK".
- Ale wyciągano to zupełnie bezsensownie - kontynuuje Jerzy Giedroyc - o
niczym to nie świadczy. Miłosz mówił i mówi różne skrajności wyłącznie
z przekory, żeby prowokować i drażnić "reakcjonistów".
A już zwłaszcza, gdy wybrał wolność, bo tego czasu dotyczy cytat z
"Autobiografii", znajdował się w fatalnym stanie nerwów - na skutek
donosów rodaków nie otrzymywał amerykańskiej wizy, a jego żona po drugim,
ciężkim porodzie, tak że nie panował nad tym, co mówi, nie zależało to
tylko od niego. Tak samo zresztą jak i Herbert - po alkoholu agresywny,
nieobliczalny.
W stosunku do wielu spraw, przede wszystkim właśnie AK, Powstania
Warszawskiego, powojennej konspiracji - wręcz maniakalny, po krytycznej tylko
uwadze o AK zrobił kiedyś gest uznany ogólnie za nieprzyzwoity; wypiął się
i kazał pocałować się w tę gołą polską!
To Zosia rządziła finansami, obraził się więc na nią za śmieszne, jego
zdaniem, honorarium, choć wiedział dobrze o sytuacji "Kultury". Wynajął
już nawet adwokata. Po jego awanturze coś mu jeszcze dodała, uznał to jednak
za zniewagę, odmówił przyjęcia, przekazał na szkołę ukraińską i wymusił,
abyśmy odnotowali to na łamach!
(Nr 7 "Kultury" rok 1990, w rubryce "Wpłaty na internat liceum
ukraińskiego w Legnicy" - Zbigniew Herbert, 3 tys. franków, honorarium za
"Elegię na odejście").
Od tego czasu dokuczał Zosi w sposób niewyszukany, skandaliczny, dzwonił
np., opowiadał szmoncesy, a któregoś dnia, gdy się upił, po prostu ją kopnął
i nawet nie próbował potem przepraszać, twierdził, że bardzo dobrze,
powinna znać swoje miejsce!
- Oczywiście - kontynuuje wzburzony Jerzy Giedroyc - przyzwyczailiśmy się
do scen najróżniejszych, bo pił Hłasko, Kisiel, na drugi dzień wracaliśmy
jednak do serdecznych stosunków, z zawziętym Herbertem było to jednak niemożliwe.
Zerwaliśmy więc w końcu zupełnie. Mimo to przyjeżdżał nadal, wyłącznie
jednak do Józia Czapskiego, "żołnierza i patrioty", jak pokrzykiwał.
Wtaczał się hałaśliwie i demonstracyjnie "na pięterko", a gdy
wychodził - oczywiście po alkoholu - zatrzymywał się jeszcze na werandzie,
gdy siedziałem sam albo z Zosią, stawał w drzwiach i jeszcze nam wymyślał!
Wolałbym jednak tego nie powtarzać, tak że to wszystko było bardzo przykre i
nieprzyjemne.
Musiało się skończyć.
"Narobić na słomiankę"
Początkowo "Kicia Herbert" leżała też na sercu Zygmuntowi
Hertzowi. "Szukał dla niej możliwości, żeby i jej nie wsadzić pod tę
prasę", wysyłała kuskus w puszkach, którymi się żywiła, później pisywał jednak o niej
krytycznie, jak zresztą o większości "pisssssarzy" z Priwislanii: "Tyrmendzie",
"smrodzie starego Wańkowicza" itd.:
1.28.1968:
Zbyszek Herbert narobił
jakichś idiotyzmów z New Leaderem. (...)
Podejrzewam, że był
zalany i gadał jakieś głupstwa czy dowcipy ot, rezultat. Taki zdolny facet i
zawsze musi narobić na słomiankę.
26.01.1970:
Czy naprawdę myślisz,
że Kicia nienawidzi ciebie? Wszyscy ludzie z fachu nienawidzą się nawzajem.
26.03.1971:
Herbert chce uzbierać na
domek na Mazurach - może tam kiedyś i wróci, chce jak najdłużej korzystać
ze wspomnianych dobrodziejstw, aby potem żyć tam w podziwie i zazdrości -
nawet to łatwo przychodzi, bo byłe gie z Zachodu tam jest na wagę złota i
podziwów.
28.05.1971:
List od Herberta - wraca do Polski 15.07. Rozumiem tę
decyzję jako kapitulację w sensie urządzenia się na Zachodzie. Mój stosunek
do H. jest obojętnie życzliwy. Nie jestem z nim w przyjaźni. (...)
Myślę, że będzie
obsypany dobrodziejstwami - świeża twarz w Spatifie i środowisku, namaszczona
pobytem w Ameryce. (...) Przypuszczam,
że H. zrobił wszystko, aby
sobie pozrażać łudzi, ma do tego duży talent i wie komu wbić szpilkę w tyłek.
"Second hand" - Maisons Laffitte ("pięterko")
Pani Janina Gąskiewicz, wieloletnia opiekunka Józefa Czapskiego, pamięta,
gdy Zbigniew Herbert przyjechał zimą 1986 do "stajenki" lekko ubrany,
zrobiło się tymczasem wyjątkowo chłodno, a nie miał grosza, zaproponowała
mu więc, żeby poszli na tutejszy targ, gdzie można było tanio kupić coś z
"second hand". Zgodził się i wypatrzył u jednego ze sprzedawców,
Araba, noszoną trochę, ale czystą i w niezłym stanie wełnianą jesionkę -
dyplomatkę za 200 franków. I już oczywiście kupował, wspomina Janina Gąskiewicz,
zaczęłam się jednak targować. Bierzemy za 50, oświadczyłam! Za 100, uparł
się Arab i kupiliśmy. Zaprosił mnie więc na kawę, wyściskał, wycałował.
A każda by chciała, masz paniusiu szczęście, komentował Czapski.
Przyjaźnił się z Herbertem, który wyniósł się z "Kultury" już
po dwóch miesiącach, bo niezbyt mu się tu układało. Otwarty, żywiołowy,
niekonwencjonalny, walił prawdę w oczy - Miłoszowi, Giedroyciowi, wszystkim.
Sypiał w dzień, pracował w nocy. Giedroyc natomiast zupełne przeciwieństwo:
skryty, nieufny, powściągliwy. Ranny ptaszek - zasiadał codziennie przy
biurku o ósmej rano.
Zerwali zupełnie, może po sprawie honorarium? Zofia Hertzowa, która
zawiadywała finansami, zawsze narzekała, biedowała, skąpiła personelowi,
autorom, milczeli jednak dla "Sprawy". Herbert natomiast demonstracyjnie
dopominał się o pieniądze - mają przecież prenumeratorów, wydają książki!
W końcu więc mu zapłaciła, ale uznał to za żarty, uniósł honorem i nie
wziął!
Dostał na szczęście socjalne mieszkanie od Chiraca, ale puste, z gołymi
ścianami, powiozła mu więc prezent od Czapskiego: jeden z jego obrazów, który
sprzedał wkrótce na życie. Mimo wyprowadzki nadal przyjeżdżał, wyłącznie
jednak do Józia, na pięterko, oddzielne Księstwo, gdzie mieszkał z siostrą
Marynią, notabene bardzo o niego zazdrosną, a po jej śmierci - sam.
Kochanej pani Janinie Gąskiewicz wraz z najlepszymi wspomnieniami paryskimi,
Zbigniew Herbert - napisał jej
w lutym 1988 na swoich "Dramatach".
- I to prawda - mówi Janina Gąskiewicz - rzeczywiście takie były. Ośmieliłam
się na przykład i poprosiłam, żeby napisał dla mnie wiersz. Dosłownie go
zamurowało. "Jesteś babo bezczelna", powiedział, "ale co z takimi
robić?". I napisał, ale gdzieś go zapodziałam.
Nie mógł odmówić, była przez 13 lat opiekunką i towarzyszką, dame
de compagnie Józia Czapskiego, jego wielkiego przyjaciela.
Uważał, że rządzi "panem Józefkiem", nazywał więc Napoleonem,
albo paniusią, tak właśnie jak Czapski. Co więcej, skierowała ją do
"Kultury", do pomocy Czapskim, jego szwagierka, Teresa Dzieduszycka, za co jest jej niesłychanie
wdzięczna.
"Pan Józefek" miał wtedy tylko 84 lata, był w świetnej formie, jeździł
jeszcze do Paryża swoim motorem, mobiletką, którą zostawiał na Gare
Saint-Lazare, siadywał w okolicznych kafejkach, rysował. Początkowo więc
zajmowała się głównie panią Marynią, ale ślepł coraz bardziej, choć
czytał sam o wiele dłużej od siostry. Wcześniej gotowała im dochodząca
Francuzka, czytali paryscy Polacy, m.in. Wojciech Pszoniak, z żoną, ona
natomiast robiła wszystko: prowadzała na spacery, czytała, gotowała.
Po śmierci pana Józefka dla Giedroycia i Hertzowej, bo choć we wszystkich
wywiadach opowiada o swoim gotowaniu, o zupie pomidorowej, nie dodaje tylko,
kiedy to było? Wyłącznie na "Korneju", w pierwszych latach
"Kultury", później zawsze już zatrudniała kucharkę, spory personel,
o którym właśnie nigdy się nie mówiło, podkreślając, że to dzieło
tylko dwóch osób. Oczywiście mózgiem był Giedroyc, Hertz, Hertzowa, ale
zawsze też liczny personel. Dudek - brat Giedroycia, Jacek Krawczyk - od książek
i archiwum, Jula Juryś - korektorka i tłumaczka, Leszek Czarnecki -
ekspedycja, sekretarka Giedroycia, sprzątaczka i oczywiście Janina Gąskiewicz.
Prowadziła kuchnię polsko-francuską, choć Józio lubił wszystko, zupy już
przecierane, a najbardziej desery, które trzeba było przed nim chować. A
Giedroyc i Hertzowa - kurczęta, nerki baranie, kotleciki siekane w sosie
grzybowym, sztukamięs, sałata. Oczywiście do obiadu i kolacji - zawsze wino.
A z Czapskim świetnie jej się pracowało - umiał wyczuwać ludzi, tak że
sympatia była wzajemna, inaczej nie wytrzymaliby razem tyle lat. Raz tylko
zazgrzytało, bo lubił wódeczkę, whisky, piwo, poskarżył się więc swojemu
lekarzowi, gdy zabroniła mu nawet na kieliszek po posiłku, bo brał
antybiotyki. Mimo to lekarz mu pozwolił, aby nie za dużo. Popijał więc, ale
tylko do posiłku, do końca, a żył lat 97, umysł miał ciągle sprawny.
Herbert też już wtedy pił niewiele, bo chorował na astmę, był przy kości,
tak że z trudem, sapiąc, wchodził nawet na pięterko. Gdy tu przyszła,
towarzystwo miało już swoje lata, za dużo już nie piło, ale wcześniej, słyszała,
jak najbardziej.
Gdy zjawiła się w "Kulturze" po raz pierwszy, wydało się jej tam
bardzo biednie. Zwłaszcza u Czapskich, którzy mieli własne pokoje z łazienkami,
wspólną natomiast kuchnię z dwupalnikową tylko płytką na butlę z gazem;
automatyczną pralkę kupił im dopiero pan Wajda z panią Zachwatowicz.
Józio sprzedawał obrazy, miał więc własne pieniądze i gospodarował z
siostrą oddzielnie. Sami płacili za gaz, światło, sami jadali, nigdy na dole
z Giedroyciem i Hertzową.
- Stosunki między nimi bardzo już napięte, gdy wyszłam po raz pierwszy na
spacer z Czapskim, przedstawił mnie Giedroyciowi. "Nie wiem, czy pani współczuć,
czy gratulować", powiedział - wspomina Janina Gąskiewicz. - Już wtedy
prawie ze sobą nie rozmawiali, choć Czapski próbował, ale bez rezultatu,
godził zresztą wszystkich, choćby Hertza z Hertzową, bo miał dość obszczeżitia,
kolektywu, chciał odejść.
Jedynie w ostatnich dniach Czapskiego Giedroyc stawał czasem w drzwiach jego
pokoju, ale dumny, nieodgadniony, nie mówił nic, tylko: "Co słychać Józiu?
Jak tam?".
"Jeszcze żyję", odpowiadał, "jeszcze chyba nie śmierdzę?".
I tylko stypa po nim odbyła się na dole, na werandzie, choć nie bywał tam
od lat, na płycie nagrobkowej nie ma jednak - tak jak Hertz - znaku
"Kultury".
O co im poszło, dlaczego tyle lat nie rozmawiali, trudno powiedzieć. Józio
nigdy o tym nie wspominał. Może m.in. o stosunek do Kościoła? Był głęboko
religijny, chodził na msze co niedziela, najpierw sam, potem już ze mną.
Bardzo wysoki - dwa metry i dwa centymetry, znany, sławny, wszyscy okoliczni
Francuzi rwali się więc, żeby go odwieźć, wolał jednak wracać piechotą.
Gdy leżał już tylko i chorował, to księża do niego przychodzili, co
irytowało antyklerykalnego Księcia.
W swoich ostatnich latach lubił najbardziej, gdy czytałam mu jego własne
książki, zwłaszcza "Na nieludzkiej ziemi" i "Zapiski
starobielskie".
"Wiesz paniusiu - mówił - dlaczego to jest dobre?
- Bo prawdę napisałem".
- Po jego śmierci gotowałam jeszcze przez jakiś czas Hertzowej i
Giedroyciowi, który do kuchni zaglądał tylko przed Wigilią, interesował się
wyłącznie świątecznym bigosem, tak że sam dosmaczał, dolewał wina,
mieszał i próbował.
Ale Zofia Hertzowa była panią tego domu, także i w kuchni, wtrącała się
do wszystkiego - do kotletów i świątecznego menu, chciała, żeby wszystko było
jak najtaniej, na Wigilię np. sałatka ziemniaczana, tak że musiałam walczyć
o ryby.
Musiało więc dojść do starcia i doszło, odeszłam z Lafitu, ale mimo to
wspominam te lata jak najlepiej - pracowałam z Czapskim, poznałam Herberta.
Warto było.
"Bez przydziału" - Maisons Laffitte ("stajenka")
Gdy byłem w Europie Zachodniej, nie mogłem znieść tych przeklętych
lewicowców, którzy nigdy nie widzieli cierpienia.
Z wywiadu z B. i J. Carpenterami, lipiec 19845
Gustaw Herling-Grudziński widywał się z nim podczas swoich lafickich miesięcy
i pamięta wiele spotkań. I nie tylko tych w "Laficie", w stajence,
gdzie podmieszkiwali, ale i wcześniejszych. U Kota Jeleńskiego, Janka
Lebensteina, Kasi, jeszcze narzeczonej, w jakimś jej chambre de bonne, gdzie
wyjątkowo długo guzdrała się z kolacją, opróżnili więc ze Zbyszkiem do
dna wielką flachę whisky, którą kupił w samolocie, ale powolutku, po
troszeczku, nie jak Polacy czy Rosjanie, czyli duszkiem, Zbyszek odprowadził go
więc do metra krokiem wcale nie chwiejnym.
Sporo też korespondowali, wymieniali "ideologiczne" listy, bo wiele
ich łączyło. Miłość do Włoch, do włoskiej sztuki, Piera Della Francesca,
Holendrów. Do tych samych pisarzy: Camusa, Conrada, Czechowa, Orwella. Niechęć
też do tych samych, zawsze na fali, zawsze spadających na cztery łapy: Kotta,
Brandysa, autora rzeczy najbardziej obrzydliwych: "Nim będzie
zapomniany", "Człowiek nie umiera". Do "Sartrów" jak mawiał
Zbyszek, zachodnich lewicowych intelektualistów, "postępowiczów". Na
Zachodzie ich terror był jeszcze silniejszy, zwłaszcza właśnie we Francji i
Włoszech, gdzie komuniści mieli wielkie wpływy. Włoska partia, chyba najpotężniejsza,
miała w mediach wielu swoich "pożytecznych idiotów", którzy starali
się, aby inaczej myślący byli przemilczani lub nieistniejący.
Tak że "Inny świat" ukazał się dopiero w 1985, bo przed Sołżenicynem
nie wierzono w sowieckie łagry, a już zwłaszcza Polakowi, uciekinierowi z
socjalistycznego raju. We Francji właśnie Zbyszek był najmniej znany, prawie
nie wydawany, tylko pojedyncze wiersze, tomik w nieliczącym się wydawnictwie.
U Fayarda bardzo późno.
Podczas jego pobytu w Berlinie na stypendium Forda trwała wojna wietnamska,
oczekiwano więc, że będzie oczywiście, jak wszyscy, o niej pisał, zostanie
polskim Majakowskim. Odmawiał jednak, tłumacząc się książką o wojnach
punickich, w każdym razie o antyku, który był ucieczką, także i tam.
Rozczarowywał, ale też podobał się, widziano jego osobowość, siłę, był, jak
mówił, drugim po Gombrowiczu, który ratował honor Polaków. Polubił Berlin, który
starano się ożywić, ściągając artystów z całego świata, stwarzając im dobre
warunki. Dobrze się tam czuł mimo początkowej językowej blokady, nie mógł długo
czytać po niemiecku swoich wierszy.
- W dyskusjach przyjmował zawsze prowokacyjnie postawę starego
reakcjonisty, lwowiaka, a ja - łagiernika - wspomina Gustaw Herling-Grudziński.
- Krótko mówiąc, łączyły nas skrajnie antykomunistyczne poglądy. Na
wszystko, zwłaszcza konieczność lustracji i dekomunizacji. Obłapki przy Okrągłym
Stole, bruderszafty z kainami, zamazywanie, choć byli to przecież więźniowie
i strażnicy. Jak powiedziała kiedyś Anna Achmatowa - dwie Rosje, które muszą
kiedyś spojrzeć sobie w oczy.
Nic więc dziwnego, że "środowicho", jak mawiał Lebenstein, na ogół
oczywiście lewicowo-liberalne, uważało nas za oszołomów, trędowatych, ciała
obce, rarogów, bez przydziału. Zwłaszcza bowiem w Prlu, jak mawiał
"niefonetycznie" Zbyszek, pisarz musiał mieć jakiś przydział, być w
jakiejś grupie albo siedzieć chociażby w Czytelniku.
- Bezkarnie to jednak uchodzić nie mogło - kontynuuje Gustaw
Herling-Grudziński - przez cały okres Peerelu zakazem druku objęto nie tylko
moje książki, ale i nazwisko. Dopiero po 1989 zostałem, jak żartuję,
"powracającym z zagranicy", zaczęto mnie wydawać, mogłem przyjeżdżać
i dopiero wtedy moja żona, która mi towarzyszyła, zauważyła, że jestem
znany i popularny, przedtem wiedziała tylko, że czernię papier. A prezydent
Łodzi, uroczy człowiek, Marek Czekalski, zaproponował nam dom w zamian za
osiedlenie się. Kraków ma Miłosza i Mrożka, Łódź też chciała mieć
swego pisarza, ale żona, niestety, odrzuciła propozycję, choć groziłem, że
przeniosę się sam, a może znajdę sobie polską żonę?
A Zbyszek z kolei nie dostał Nobla, którego otrzymują ostatnio twórcy
proweniencji lewicowej albo nawet jawnie komunistycznej, choćby Dario Fo,
zwolennik Fidela Castro; nagrodą dla niego starcy ze Szwedzkiej Akademii
skompromitowali się, moim zdaniem, zupełnie.
Zawsze to mówiłem, powtórzę więc jeszcze raz, że jeżeli Nobla miał
dostać polski poeta, to oczywiście on, a nie Szymborska, którą poznałem we
Wrocławiu, polubiłem jako osobę i nie ukrywałem przed nią swoich opinii.
Jest bardzo dobra, ale jednak nie ten kaliber, co Zbyszek. Stała mu się
krzywda, bo Nobel by go odrodził, postawił na nogi, niesprawiedliwość zabija. To nieprawda, że o nim nie myślał, z dumą mówił mi przed laty w
Paryżu, że w "Neue Zuricher Zeitung" pisano, że powinien go dostać.
Kandydował od dawna, był znany i tłumaczony w świecie długo przed Miłoszem,
a tym bardziej Szymborską. We Włoszech wstęp do jego poezji, wydanych dopiero
w 1993 w największym włoskim wydawnictwie Adelphini z Mediolanu, napisał
Josip Brodski; Zbyszek chciał przecież, tak jak i on, umrzeć i być
pochowanym w Wenecji. Co więcej, był nie tylko wybitnym poetą, uniwersalnym i
polskim, ale też eseistą, autorem "Barbarzyńcy", "Martwej natury z wędzidłem",
które bardzo cenię, bo sam piszę o sztuce. Niezłe są też jego dramaty, choćby
"Lalek", obejrzałem go niedawno w telewizji Polonia.
- Był tylko jednym z autorów "Kultury" i zerwał - nie on jeden -
gdy zaczęło mu być z Giedroyciem nie po drodze, miał dość jego życzliwości
i wyrozumiałości dla rewizjonistów, potem ekskomunistów. A jako człowiek
wielkich namiętności, jak już zrywał, to gwałtownie, trzaskając drzwiami!
Po konflikcie za honorarium, uznanym przez niego za "pourboire", wszedł
w konflikt z Hertzową, która nie pozostawała mu dłużna. Trudno nie docenić
jej wielkich zasług, ale lubiła też dokuczyć, dotknąć, co trzeba jednak
zrozumieć - była sierotą, wychowaną przez obcych ludzi, za to Zygmunt, jej mąż,
ciepły, uroczy, zupełne przeciwieństwo.
Choć oczywiście zerwanie Zbyszka z "Kulturą" a moje ma wymiar zupełnie
inny. Pracowałem tam przecież lat pięćdziesiąt i - gwoli prawdy
historycznej - to ja wymyśliłem nazwę i pismo. Giedroyc bowiem, o czym
zapomina, chciał początkowo tylko założyć wydawnictwo książkowe, choć później
oczywiście "Kultura" stała się jego wielkim dziełem. A poróżniło
nas to, co się stało w Polsce po zwycięstwie postkomunistów, co nie tylko
zaakceptował, ale i poparł, przyjmując w "Laficie" Kwaśniewskiego.
Nie zgodził się na mój "Dekalog", krytyczny i programowy tekst na ten
temat, nawet z dopiskiem "Redakcja nie podziela poglądów autora".
Dziś już się z tym pogodziłem, długo jednak, nie ukrywam, cierpiałem,
była to wielka w moim życiu rewolucja. Ale to Giedroyc jej chciał, on
zadecydował, nie szukał nawet dróg kompromisu, tak że jest dziś dla mnie
politycznym przeciwnikiem. Nie neguję jego zasług, ale wobec mnie postąpił
po prostu nieładnie.
Choć najprawdopodobniej do pozbycia się mnie podbechtała go Hertzowa.
Wielbiła całe życie, które przesiedziała z nim przy jednym stole, chciała
go mieć, co bardzo kobiece, tylko dla siebie. No i ma. Pozbyła się mnie, bo
na pomniku "Kultury" jest tylko jedno miejsce: dla Księcia Redaktora.
Choć nie było mi wcale do śmiechu, bo po rozstaniu z "Kulturą",
mimo że Polska już wolna, byłem bezprizorny i "trędowaty". Jerzy
Turowicz nie chciał mnie w "Tygodniku Powszechnym", Renata Gorczyńska
nie mogła wydrukować rozdziału o mnie ze swoich "Portretów
paryskich", Adam Michnik nie chciał sprawiać przykrości Giedroyciowi. A
Pen Club w osobie Artura Międzyrzeckiego nie zająknął nawet o mnie na
uroczystościach z okazji pięćdziesięciolecia "Kultury". Nie miałem
gdzie pisać, zanim Elżbieta Sawicka przygarnęła mnie do
"Rzeczpospolitej", do "Plusa-Minusa", na łamach którego spotkałem
się ze Zbyszkiem i w naszej ostatniej polemice nazwał mnie "łagiernym
sowietologiem od siedmiu boleści".
- Nasza ostatnia rozmowa, telefoniczna już tylko, smutna, tragiczna. Dusił
się, mówił niewyraźnie, miał duszności, nic nie rozumiałem, tym bardziej
że telefon trzeszczał.
Smutny był też ostatni akord ich przyjaźni.
Już po śmierci Zbigniewa Herberta, podczas wywiadu z Gustawem
Herlingiem-Grudzińskim dla "Gazety Wyborczej" przeprowadzające go
dziennikarki pokazały mu list Herberta z roku 1969 do Czesława Miłosza, wtedy
jeszcze przyjaciela, o spotkaniach z "panami w czarnych garniturach".
Zdawał sobie niewątpliwie sprawę, że jego listy będą czytane, prędzej czy
później publikowane, ostrzegał jednak Miłosza, że interesuje się nim służba
bezpieczeństwa.
Nie ukrywał też, że stawiał się na wezwania esbeków, bo gdy prosiło się
o peerelowski paszport, nie miało się innego wyjścia. A spotkania w
kawiarniach i hotelach zawsze były dla wzywanych ewentualnością korzystniejszą,
mieli ewentualnych świadków, mogli wyjść bez przepustki, z Pałacu
Mostowskich już nie.
Gustaw Herling-Grudziński chodził w swoim łagrze Jercowo na doprosy i
dobrze wiedział, że od panów w garniturach zależało wszystko, mimo to w
wywiadzie, który autoryzował, powiedział niezbyt fortunnie:
Nic o tym nie wiedziałem. Zawsze uważałem Herberta za przyzwoitego człowieka.
Byłem zaskoczony - tłumaczył
- ponieważ w mojej
przyjaźni z Herbertem wydawało mi się, że rozmawialiśmy na wszystkie tematy
(...) a on mi nigdy o tym
epizodzie ubeckim nie powiedział.
Tylko Miłoszowi, którego cenił jako poetę, nie znosił za wystąpienia i
poglądy polityczne.
Oświadczenie w tej sprawie, wygłoszone podczas ostatniej wizyty w Polsce, w
kawiarni Czytelnik, drukowane potem w prasie, było jego ostatnim publicznym
wystąpieniem.
"Moje zaskoczenie - mówił - nie oznaczało w żadnym wypadku
dystansowania się do Herberta. Mnie się zdaje, że panie, które odwiedziły
mnie w Neapolu, wykładające plan przygotowany, moim zdaniem, przez Adama
Michnika, chciały cytując ten list Herberta rzucić na niego cień. Chodziło
o pomieszanie w świadomości czytelników czystych postaci naszej nieodległej
przeszłości z postaciami marnymi i nieczystymi. (...)
Jest to pomysł bardzo
groźny. Jeśli mam rację, polega on na próbie spopularyzowania hasła, które
brzmiałoby - parafrazując tytuł powieści Hłaski - »Wszyscy byli zabrudzeni«.
Nigdy nie zgodzę się, żeby do jednego worka wrzucono takich ludzi jak
Zbigniew Herbert i takich jak Władysław Broniewski czy Kazimierz Brandys. (...)
Są ludzie jaśni, są
ludzie czyści - i są ludzie nieczyści. I nie wszyscy byli zabrudzeni.
(...) Jeszcze raz proszę,
aby tę rozmowę opublikowaną na łamach "Gazety Wyborczej" uznać za
nadużycie, będące konsekwencją mojego błędu. Powinie-niem był podczas tej
rozmowy sparafrazować historyczny okrzyk Adama Michnika »Odpieprzcie się od
generała«! Powinienem odpowiedzieć Paniom Śledczym: »Odpieprzcie się od
Herberta!«".
Przyszedł do mnie, kiedy ostatni raz był z wizytą w Polsce. Dementował
m.in. w "Życiu". Przepraszał. Był już w wyraźnie złej formie -
mówiła Katarzyna Herbertowa.
Wiem, że pisarz gryzł się tą sprawą - wspominał
Antoni Libera.
Zmarł w miesiąc później, 4 lipca 2000 r. Jego nekrolog wydrukowano w
"Gazecie Wyborczej" pod kondolencjami z okazji śmierci psa jednego z
dziennikarzy, do niedawna szefa działu kulturalnego.
Chinatown - 17-19 Passage Hebrard, Belleville, 75010 Paris
Właściciel, stary Koreańczyk, gdy wypije, bierze mnie widocznie za rodaka,
przysiada się do mnie, patrzy głęboko w oczy i odpowiada coś w swoim języku,
a ja kiwam głową i od czasu do czasu komentuję jego monolog tak: ho, ooo,
oho, hoooo!
(W Paryżu, w kafejce koreańskiej)
Andrzej Bernhardt, syn Jadwigi z Dzieduszyckich, siostry Katarzyny, pamięta
najlepiej ostatni pobyt wuja w Paryżu, w Belleville, jak się początkowo
wydawało i tym razem udany. Dostał przecież mieszkanie od Chiraca w nowej
plombie, umeblował je wprawdzie gratami wystawionymi przez Francuzów na ulice,
zupełnie mu to jednak nie przeszkadzało. Kasia miała dar urządzania wnętrz
nawet najskromniejszych.
Polubił Belleville, malowniczą dzielnicę, w której zamieszkał - paryskie
Chinatown, gdzie Francuzów bardzo niewielu, przeważają Azjaci, uciekinierzy z
Azji, dalekiego Wschodu: Chińczycy, Koreańczycy, Wietnamczycy, Laotańczycy,
Kambodżanie. Zdrowy, prosty lud, co bardzo mu się podobało, w większości
knajpek nie ma nawet menu po francusku. Sporo też dawnego Paryża - podwórka,
w wielu domach prawdziwe konsjerżki, w dzielnicach bardziej eleganckich
skomplikowane, szyfrowe domofony.
Nie lubił snobizmów, udawania, chciał właśnie postawić stopę w zwykłym, nieudawanym świecie, wśród zwykłych ludzi, i dobrze się tu czuł. Jako
nikomu nieznany, samotny "mesje Erber" przesiadywał w maleńkich
wietnamskich czy koreańskich knajpkach, pisał, czytał, gawędził ze
sklepikarzami, z szoferami, uwodził kelnerki i konsjerżki.
Choć lubił też wyskoczyć od czasu do czasu na Saint Germain des Pres,
Boulevard Saint Michel, do bukinistów nad Sekwaną, księgarskiego zagłębia,
gdzie buszował całymi dniami.
"La douce France" była pierwszym zachodnim krajem, który zobaczył,
długo więc się nią zachwycał, zwiedzał, chłonął, nie widział wad - a później
coraz bardziej. Rozczarował się, uznał ją za swoją zawiedzioną miłość.
Dawniej intelektualna potęga, dziś nie ma już wielkiej francuskiej
literatury, francuskich pisarzy, intelektualistów - w obronie Kurdów pisał do
Busha sam. Ogólny poziom intelektualny - żenujący, nikt nic nie czyta, nie
wie, nikomu nic nie mówi np. nazwisko Bernhardt, zawsze piszą z błędem.
- Zazdrościł mi - mówi Andrzej Bernhardt - że przeniosłem się na
prowincję, w Paryżu bywam rzadko, nie oglądam turystów, tłumów.
Podobnie z polityką. W tej dziedzinie Francuzi też byli potęgą, dziś
zazdroszczą tylko Ameryce, którą małpują. Żadnej politycznej wyobraźni.
Wygodni, chcieliby jak najkrócej pracować, jak najwięcej zarabiać.
Hipokryci, pełni frazesów, choć obok, choćby np. na Belleville, tyle biedy.
Oficjalnie żadnych awantur, przeciwnie - uśmiechy, dobre maniery - polor, złotko
owijające francuskie wady, choćby lekceważenie obcych; "żółtków" i
nie tylko, na co właśnie był uczulony najbardziej.
- Zrobił karczemną awanturę kelnerowi, który zauważył, że jesteśmy
cudzoziemcami, że może nas traktować z góry - wspomina Andrzej Bernhardt. -
Mirek Chojecki zaprosił nas na obiad, do Lippa. Zostawiliśmy sporo na
talerzach, wuj poprosił więc kelnera, żeby - tak jak w Ameryce - nam to
zapakował. Z pogardliwą miną rzucił wszystko do jednej torby, wuj zażądał
więc trzech - oddzielnie na frytki, mięso, sałatę, co kelner w końcu wykonał,
ale wściekły, orżnął nas za to w rachunku!
I nie była to wcale, jakby się wydawało, banalna kłótnia w knajpie.
Niczego po prostu nie olewał, nic po nim nie spływało. Tak wrażliwy, że
prawie bez skóry.
Nie walczył nigdy "tak sobie", bez powodu; w spór z Miłoszem wszedł
nie z zazdrości o Nobla czy sławę, tylko przez sprawy fundamentalne. Nie dał
się jednak nigdy uwieść komunizmowi, a Miłosz tak, i choć zerwał, to
jednak nie do końca.
Uważał się za zwierzę polityczne, powiesił w klopie plakat z napisem
"Wszystko jest polityką", choć tak naprawdę ta bieżąca brzydziła
go, był w nim przede wszystkim żywioł, który kazał mu reagować na
niesprawiedliwość i to nie tylko w Polsce - z Paryża właśnie pisał do
Busha w sprawie Kurdów.
Jego wydawnicze interesy stały we Francji bardzo źle, dopiero podczas
ostatniego pobytu w Paryżu wydał tom u Fayarda, nie istniał na rynku
francuskim. Był znany w Niemczech, Ameryce, Szwecji, dostawał nagrody, m.in. w
Izraelu, gdzie pojechał, już bardzo chory. Na Nobla nie liczył, wiedział, że
króluje polityczna poprawność i nie ma szans, nie wiadomo, czy w ogóle by go
przyjął - z Gorbaczowem? Towarzystwo współlaureatów bardzo się dla niego
liczyło.
Z pieniędzmi bardzo cieniutko, zwłaszcza że nie lubił nikogo prosić,
kupował masę książek, i to nie tylko literaturę, ale np. historie przedmiotów
-młotka, hebla, zegarka, życie mrówek i małp, historię starożytnego
Egiptu. Kupował mapy, grafiki, znaczki. Zbierał kryształy, kamienie, które
stały zawsze na jego uporządkowanym biurku. Kochał ładne przedmioty. I święty
spokój.
W miarę upływu lat jego kontakty z ludźmi coraz trudniejsze, coraz
bardziej go denerwowali, rozpraszali, a zwłaszcza właśnie Polacy -
niepunktualni, niesłowni. Kontaktował się i przyjaźnił z nielicznymi: oprócz
Lebensteina i Czapskiego, z Markiem Rudnickim, Wojciechem Karpińskim, Adamem
Zagajewskim, Krzysztofem Rutkowskim, Maciejem Niemcem. Coraz rzadziej odbierał
telefony, choć czasem się zdarzało, tak że kilka osób miało szczęście,
"wstrzeliło się". Nie reagował na listy, a już zwłaszcza młodych poetów, którzy
wysyłali mu do oceny swoje wiersze, uważał, że to żenujące. Powinno się wiedzieć
samemu *[Niechętnie traktował też studentów piszących o nim prace magisterskie,
m.in. Konrada Tatarowskiego, wówczas studenta polonistyki Uniwersytetu
Łódzkiego, do którego pisał z Obór 8.02.1972, że jego list wprawił go w
zakłopotanie - czy nie mógł znaleźć sobie innego tematu pracy niż jego wiersze?
I cóż to za bombiastyczny tytuł: "Koncepcje świata i człowieka...". Koncepcję
taką miał Platon, św. Tomasz i paru innych, ale ja? Cóż to za nieprzemyślane
imputacje. Drugi powód zakłopotania to "zagadnienia stawiane bardzo
polonistycznie". Nic z tego nie rozumie, "model podmiotu lirycznego" - na jego
wyczucie brzmi to fatalnie po polsku i pseudonaukowo. Naprawdę nie rozumiem,
w czym rzecz. (...) Nie odmawiam nikomu pomocy duchowej, ale nie jestem w
stanie prowadzić pozornej rozmowy w języku mi obcym. Jeżeli się spotkamy, zanim
zacznie mnie Pan egzaminować, przesłuchiwać "na okoliczność" podmiotu, pozwoli
Pan, że zadam mu parę ćwiczeń fizycznych: jazda na koniu, pływanie, bieg na
przełaj, a także porozmawiamy o gramatyce łacińskiej, Owidiuszu, roślinach i
zwierzętach. Nie od rzeczy będzie przedyskutować problemy historii Polski.].
Z polskim Paryżem stosunki prawie żadne. Miał słabość do ładnych
kobiet, dał więc Basi Toruńczyk parę wierszy do jej "Zeszytów
Literackich", ale nie należał nigdy do ich stałych autorów. Podobał mu
się tekst Rafała Grupińskiego, który nazywał "Zeszyty" paryską
cukiernią ciast trujących. Zmieniając głos, zadzwonił do nich i pytał, czy
tu właśnie trują.
- Moja matka, Jadwiga z domu Dzieduszycka - kontynuuje Andrzej Bernhardt -
zwana w rodzinie Kotem, jest jedną z sióstr Katarzyny Herbertowej. W sumie było
ich trzynaścioro, siedem sióstr i sześciu braci; po tragicznej śmierci
jednego z nich, w wypadku samochodowym, młodszy ożenił się z wdową po nim.
Męża Katarzyny znali na ogół tylko ze zdjęć na jego tomikach, nie miał właściwie
z Dzieduszyckimi żadnych stosunków, ten świat też go drażnił.
Nie ukrywam, wyróżniał jedynie mnie. Zawsze mieliśmy dobry kontakt, wspólny
język. Może dlatego, że ja też studiowałem filozofię, zajmowałem się książkami,
pracowałem w wydawnictwach emigracyjnych, m.in. właśnie w "Zeszytach
Literackich".
Przyjaźniliśmy się już w Polsce, pilnowałem im mieszkania, gdy wyjeżdżali.
Później również w Paryżu, gdzie w końcu zamieszkałem - kazał się tytułować
"strasznym wujaszkiem".
- Nie chciał być emigrantem, siedział zawsze na tzw. pobycie czasowym, ale
skończył już sześćdziesiątkę, ubezpieczył się więc, płacił składki.
Całe szczęście, bo zaczęły się choroby, szpitale, lekarze, a stosunki z
nimi coraz gorsze, nie mógł znaleźć swego - pod tym względem też bardzo
wymagający - lubił, żeby nie tylko dobrze leczył, ale był inteligentny, coś
czytał, wiedział, rozumiał.
Coraz rzadziej wychodził z domu, a w końcu prawie w ogóle. Do księgarń
na Saint Germain jeździł taksówkami, bo daleko do metra. Nie korzystał już
z Paryża, z Francji, nie było sensu, żeby tu siedział, płacił czynsz, sporą
sumę, za którą mógł żyć w Polsce.
Wrócił więc w 1992, nadal jednak korespondowaliśmy, prosił o książki,
których najbardziej mu w Polsce brakowało. Ostatnio o starożytnym Egipcie,
katalogi z wystaw na ten temat. Choć nie chciałem, zwracał zawsze pieniądze,
pisał, że zamierza strzelić niedługo obcasami i reguluje już swoje
rachunki.
Anemony Uli Suszek - 17-19 Passage Hebrard
Jolanta i Mirosław Chojeccy pamiętają go po prostu jako sąsiada, którego
widywali w najbliższym sklepiku. Mieszkali bowiem obok siebie -w 10-tce, koło
Place de la Republique, rue Saint Maur, a Herbert - 100, 150 metrów dalej, w
maleńkiej uliczce o nazwie podobnej do jego nazwiska - Passage Hebrard. W
trzypokojowym, widnym, ładnym mieszkaniu w nowej plombie, które dostał tak
jak i Kazimierz Brandys z puli mera Paryża, choć trochę trwało - tylko w
1982, po wybuchu stanu wojennego, Polacy dostawali wszystko od ręki, łącznie
z azylem.
Mieszkanie typowo emigranckie - kilka najpotrzebniejszych sprzętów,
pozbieranych po znajomych, którzy się ich pozbywali.
- Na nas - wspomina Mirosław Chojecki - składał się Pomian, Jeleński i
kilku innych Polaków, którzy wcześniej już w Paryżu osiedli. Kto na Herbertów?
Nie wiem.
Miał zupełnie puste ściany, Jola Chojecka podarowała mu więc jeden z
obrazów swojej przyjaciółki, Uli Suszek. Wybrał anemony, które najbardziej
mu się podobały, nie miał więc na ścianie Vermeera, tylko Ulę Suszek.
Gdy przyjechał do Paryża, "Kontakt", któremu szefował Mirosław
Chojecki, urządził mu wieczór u "Kombatantów" na Legendre, gdzie
czytał swoje wiersze. Ojcowie Pallotyni mieli z krajem książkowe interesy,
sprzedawali katechizmy, książki religijne - zależało im na dobrych układach
i było niezbyt wygodnie zapraszać osoby zbyt politycznie określone, o
zdecydowanych poglądach, takie właśnie jak Herbert, zwłaszcza po "Raporcie
z oblężonego miasta", gdy stał się duchowym ojcem opozycji. Miał
wprawdzie u Pallotynów wieczór, ale w latach 70., w zupełnie innej sytuacji.
Takich jak Herbert czy Poldek Unger zapraszali więc "kontaktowcy" na
Legendre, neutralnych zostawiając Pallotynom.
Był to jeden z jego nielicznych publicznych występów, choć np. kameralny
niby to Brodski ciągle gdzieś występował, śpiewał niemal swoje wiersze,
czytane traciły połowę swojej siły. Herbert natomiast nigdzie nie bywał,
nie udzielał się, nie chodził na żadne z licznych wtedy imprez. Ani na wiece
w ambasadzie czy imieniny Danusi Szumskiej z wydawnictwa Pallotynów. Wysyłał
najwyżej żonę, która reprezentowała, sam natomiast pojawiał się jedynie
na wernisażach, wystawach, tylko tam, gdzie "pokazywano obrazy".
Raz chyba tylko podpisywał w "Libelli" u Romanowiczów i tłum kłębił
się w wąskich uliczkach wyspy Świętego Ludwika, zupełnie tym niezrażony,
wypisywał każdemu długaśne dedykacje, rysował kwiatki.
Nigdy się nie skarżył, tak że to od Katarzyny Herbertowej dowiedzieli się,
że muszą wracać do Polski, bo nie mają z czego żyć, płacić sporego czynszu, zdaje się dwóch tysięcy franków, światła, telefonu, który mieli
często wyłączony. Po prostu żadnych stałych dochodów, zasiłków, nic,
czasem najwyżej jakieś nagrody. Nikt ich nie wspierał - Kot Jeleński już
wtedy nie żył.
Jego pozycja zawodowa nie była we Francji dobra, szykowało się wprawdzie
coś w Stanach i Niemczech, ale z problemami, ktoś go oszukał, ktoś inny próbował;
potrzebował rad, prawników.
- Opowiadał o swoich wydawniczych problemach - wspomina Mirosław Chojecki -
myśląc, że mogę mu jakoś pomóc, zupełnie się jednak na tym nie znałem,
nie miałem znajomego prawnika, tylko masę swoich problemów.
Tak że pożyczałem mu tylko czasem, gdy przelewy się spóźniały, sumy
niewielkie, które szybko oddawał. "Kontakt" miał też własną
drukarnię, wydaliśmy mu więc "Barbarzyńcę w ogrodzie", dawno już
nie wznawianego. Jak na wydawnictwa emigracyjne luksusowo, na kredowym papierze,
z okładką Lebensteina, nakład też emigracyjny i takie same pieniądze, miał
więc żale, w dedykacji napisał jednak:
Drogim - Joli i Mirkowi Chojeckim, który jest ojcem tego szaleństwa z
przyjaźnią, Zbigniew Herbert, luty, Paryż, 1989.
PS Hej, kto Polak na bagnety!
Od "Kontaktu" dostał też półroczne, może nawet roczne stypendium.
Niewielkie, bo był to już schyłkowy okres emigracji, szykowaliśmy się do
powrotu, w kraju zbliżały się pierwsze wolne wybory, rodziła się "Gazeta
Wyborcza", pieniądze szły tam, nie tu.
Posiedział więc jeszcze trochę w Paryżu, ale już coraz bardziej chorował,
izolował, nie wychodził prawie z domu.
Wrócił w 1992, tak zresztą jak cały, prędzej czy później, polski Paryż.
Po 1989 kończyły się bowiem możliwości finansowe dla Polski - stypendia,
zaproszenia, od których zależała jego egzystencja. Zniknęła cenzura,
wszyscy dostali paszporty, emigracja traciła sens.
Jolanta Chojecka:
- Chorował, nie miał z czego żyć, musiał wrócić, ale z wielką niechęcią,
czuł się lepiej na Zachodzie, a już zwłaszcza w Grecji, Włoszech. Widział
też, co się w wolnej już Polsce dzieje, przeczuwał może, jak zostanie tam
potraktowany? Co go czeka?
Ale nie miał innego wyjścia.
Przygoda prawie miłosna
- W którym roku państwo
wrócili? - zapytał Katarzynę
Herbertową Jacek Żakowski.
- Ja w 1991, Zbyszek w 1992.
- Dlaczego nie razem?
- Zbyszek sobie wymyślił, że
zamiast do Polski pojedzie do Frankfurtu, gdzie mu zaoferowano mieszkanie z
utrzymaniem.
Ale nie wyjechali wtedy razem, bo - pamięta to cały ówczesny polski Paryż
- postanowił wtedy się z nią rozstać, wyjechała więc do Polski. To w ogóle
nie był udany wyjazd, nie tylko ze względu na jego chorobę; winił żonę za
opuszczenie kraju, to przede wszystkim jej pomysł, uważał bowiem, że nie
powinni jeszcze wtedy wyjeżdżać, nie wypadało.
"Jest dla mnie ogromną fascynacją wylądować wieczorem w jakimś mieście,
którego nie znam, które przeczuwam, złożyć walizki w pokoiku hotelowym i
zanurzyć się w to miasto. Jest przygoda prawie miłosna" - mówił.
Sam pojechał więc do Frankfurtu, sam, już bardzo chory, na wózku
inwalidzkim, do Holandii, do swego tłumacza, Gerarda Rascha, któremu mówił
o swojej męskości, gorące zimno, o swoim temperamencie. Mimo iż nie byłem
mu już obcy, nie byliśmy ze sobą zżyci -
wspominał później Rasch.
Sam mieszkał też jakiś czas w Paryżu; jadał głównie owoce i krewetki.
Rzadko wychodził z domu, nie reagował na dzwonki telefonów i domofonów.
Przyjaciele dzwonili więc do jego sąsiadów, wbiegali na klatkę, stawiali mu
pod drzwiami karton z najpotrzebniejszymi zakupami: bagietką, serami, mlekiem -
i uciekali, a za parę dni powtarzali numer, bo karton jednak znikał.
Był znów "kawalerem", zapraszał więc do siebie starego druha i
niegdyś sąsiada z Warszawy, jeszcze ze Świerczewskiego, znanego malarza
Jerzego Tchórzewskiego. Jak wspomina jego syn, Krzysztof, Herbert przychodził
często do ojca z garnkiem ugotowanego przez siebie bigosu - jego ulubionej
potrawy. Ostro pili, a potem szli w miasto "przypieprzać" komunistom, to
znaczy tym, którzy, ich zdaniem, na nich wyglądali. Cud, że się źle nie skończyło.
W czerwcu 1991 roku Herbert namawiał więc w liście Tchórzewskiego na
przyjazd, bo dobrze zrobi oderwanie. Przypominał, że karmi zdrowo i
koszernie. Nie zastanawiaj się,
bo około 5 sierpnia wyjadę. Są tu dobre wystawy. Zobaczymy, jak zechcesz,
kolegów malarzy, skończyli się (nie tak jak my) na skutek pijaństwa i
rozpusty.
Podkreślał, że cała sprawa ich nieporozumienia i gniewu wymaga z jego
strony wyjaśnienia. Dlaczego nie podszedł do niego i nie powiedział:
"Dlaczego my się na siebie boczymy jak dwa rozhisteryzowane pedały? Zaniedbałem,
zawiniłem i proszę o wybaczenie".
Wagary
Sam, choć już poważnie chory, wyrwał się pod koniec kwietnia 1991 roku na
jedną ze swoich ostatnich zagranicznych podróży - samolotem do Izraela, po odbiór nagrody literackiej Jerozolimy za "prace wyrażające wolność
jednostki", wręczanej na Międzynarodowych Targach Książki w
Jerozolimie. Jan Dowgiałło, ówczesny ambasador Polski w Izraelu, przyjechał,
żeby mu pogratulować, przywitać się i uciekać - śpieszył się do Tel
Awiwu ze względu na dyplomatyczne obowiązki: przyjazd Lecha Wałęsy, festiwal
Krzysztofa Zanussiego.
- Natychmiast się więc obraził - wspomina Jan Dowgiałło - bo jak mogłem
zostawić go dla Zanussiego? Oddelegować do pilotowania go "tylko"
attache ds. kulturalnych ambasady, Ankę Grupińską? Skarżył się jej na moją
niewdzięczność - starego przyjaciela, który nie ma dla niego czasu - znaliśmy
się jeszcze z Sopotu. W ogóle zresztą uskrzydlony nagrodą (5 tysięcy dolarów),
w nastroju krotochwilnym, zachowywał się jak uczniak na wagarach.
Na swoim wieczorze autorskim w księdze pamiątkowej podpisał się "Generał
Pożoga". Dowcipnie, była to jednak wizyta oficjalna, trudna placówka, więc
zgrzyt, ale miał wszystko w nosie.
Podczas jednej z uroczystości - zdaje się wręczenia nagród - oficjalnych
przemówień, wielkiej gali, w eleganckim hotelu, rozchełstany, w luźnych
dresowych spodniach, strzelał głośno i ostentacyjnie gumką od spodni!
A później, w dniu wyjazdu, oświadczył, że jest chory, źle się czuje,
musi więc jeszcze zostać. Czy chorował rzeczywiście, czy też udawał,
trudno powiedzieć, w każdym razie w dzień łykał lekarstwa, kładł się do
łóżka, skarżył Grupińskiej, że bardzo z nim kiepsko. A nocami wymykał się
z hotelu, włóczył po mieście, wracał nad ranem. I znów to samo: źle się
czuje, że musi przedłużyć pobyt...
- Oddelegowana do niego Anka Grupińską nie mogła mu wiecznie asystować -
kontynuuje Jan Dowgiałło. - Miałem dla niej masę innych zajęć. W końcu
jednak, nawet nie wiem jak, udało się jej jakoś go wykatapultować, wsadzić
do samolotu. I dopiero wtedy odetchnęliśmy - cudowny człowiek, ale do wizyt
oficjalnych, i to jeszcze do tego w Izraelu, zbyt niekonwencjonalny.
Gdy wrócił do Polski, był już jednak bardziej chory, wkrótce obłożnie,
przykuty do łóżka, wymagający opieki, tak że jego małżeństwo skleiło się,
ale podjął próbę rozstania. Kolejną, niejako symboliczną, gdy bardziej już
w marzeniach, bo na łożu śmierci, z młodą pielęgniarką Dorotką wyrywał
się do Wenecji.
Destylować nieszczęście
Ostatni rok miałem zły. Raz po raz wstępował we mnie szatan i jak wychodził, zostawiał we mnie robaki. Więc ja te robaki ten, tego do
spirytusu, ale to nic nie pomagało, jeszcze gorzej było.
(18.10.1957, do Bolesława Taborskiego)
"Kabewiak"
Janusz Maciejewski poznał go w latach 50. przez Zdzisława Najdera, kolegę
z polonistyki, bliżej w latach 60., w Klubie Krzywego Koła, a raczej na dole,
w Largactilu, przy winku, gdzie pisali zespołową, wierszowaną książkę
kucharską, ale nie skończyli - Largactil zamknięto z Krzywym Kołem.
Miał opatrzyć dzieło wstępem i przypisami, wymyślić też witkacowskie
nazwy dań, np. "sturbie w tomacie". Bryll odpowiadał za przystawki,
Grochowiak za mięsa, Herbert właśnie, już wtedy, co znamienne - za alkohole
i napoje. Oczywiście, żaden z nich nie umiał gotować, a poza tym, z czego?
Wyłącznie się bawili, celował Herbert - wysyłał do Brylla układane z
Grochowiakiem karteczki niby to od zainteresowanego nim pederasty.
- Lubił po prostu alkohol - mówi Janusz Maciejewski. - Wino, potem koniak,
za czyściochą nie przepadał, zdaje się w 1975, u ojców Pallotynów, którzy
ostrożnie serwowali trunki, huknął nagle, na cały głos: "Cóż to,
ojczaszkowie, co tak słabo?".
Ale bardzo długo był po alkoholu w nastroju cudownym, urządzał prawie że
happeningi, tarzaliśmy się ze śmiechu, gdy razem z Jankiem Lipskim tańczyli
i śpiewali "Kabewiaka" swoimi okropnymi głosami.
U Pallotynów natomiast zaimprowizował dialog między literaturą emigracyjną
oraz krajową i o niższości języka francuskiego, uważanego przecież za
najpiękniejszy. Dlaczego, pytał, skoro mały to u nich "petit", a "pti"
robi ptaszek! Cenił francuską i literaturę, i kulturę, dworował natomiast z
Francuzów, miał do nich żal, bo najmniej go tłumaczyli.
A później Kasia trzymała go i pilnowała, ale mimo to nadal pił. Lata całe
zrywali, schodzili się, tak że gdy się w końcu pobrali, mawiano, że powrócił
do Dzieduszyckiej. Nawet w stalinizmie istniały pewne enklawy, choćby
towarzystwo kobyłeckie - Białoszewski, Czachorowski i inni, więc choć pisał
wtedy do szuflady, miał legendę poety niezależnego, a tym samym powodzenie u
kobiet, był z wieloma, mniejsza o nazwiska, bo na ogół mężatki. Choćby eksżona
przyjaciela, piękna malarka, z którą mieszkał na Świerczewskiego.
W stanie wojennym, gdy zlikwidowano Pen Club i Związek Literatów,
organizowaliśmy spotkania towarzystwa literackiego imienia Mickiewicza. Jedno z
nich, poświęcone właśnie Herbertowi, u Zyty Oryszyn, na pierogach. Nie mógł
wtedy pić, ale mimo to trochę pił, ale już gorzej, inaczej. Czepiał się -
choć trzeba przyznać, wyłącznie tych, do których miał polityczne
pretensje, do "ukąszonych" np. Zimanda, choć ten, jak mało kto,
rozliczył się ze swojej przeszłości, odpowiadał mu wyłącznie - tak jest,
ma pan rację!
Przeszedł później kurację odwykową, wyszedł z nałogu, ale to właśnie
pogłębiło nastroje depresyjne, tak że może byłoby lepiej, gdyby pił?
Znał kto kiedy poetę trzeźwego?
Marian Grześczak:
- Znał ktoś kiedyś poetę trzeźwego? Nie napisze taki nic dobrego.
Pili niemal wszyscy, choćby skamandryci, najbardziej zdaje się Wierzyński,
Iwaszkiewicz - umiarkowanie, dwa trzy kieliszki czystej wódki, co roku urządzał
w "Twórczości" suto zakrapiane rybki, usprawiedliwiając się zawsze,
że to pewnie ostatnia.
I Zbyszek też po prostu lubił, zwłaszcza whisky. Sporo z nim wypiłem. Choćby
na Świerczewskiego, gdzie byliśmy sąsiadami, gdzie często wpadał, miał moc
nad moją małą Ingą, pochylał się nad jej wózkiem, robił miny i
natychmiast zasypiała. U niego rzadziej, bo mieszkał z jakąś damą,
poniewierały się wszędzie jej fatałaszki; w "Poezji", gdzie pracowaliśmy
i gdzie nie pił chyba tylko "wieśniak Przybunio". W 1961 razem z
Milanem Kunderą i Miroslavem Holubem w Dobrziszu pod Pragą, czeskich Oborach,
wydelegowani przez ZLP, na studenckich spotkaniach jesiennych w Sopocie. W
Jerozolimie, gdzie go szukałem, czy on mnie, nie pamiętam. A czasem też sam,
z piersióweczki, organizm domagał się już swego.
Jak większość twórców, miał te swoje depresje, zwłaszcza właśnie na
kacu, po kilkutygodniówce. To wtedy właśnie wyjeżdżał, uciekał do Rzymu,
do Bazylei, tracił pieniądze, Kasia szukała go, niepokoiła się.
Ale co trzeba podkreślić: pił, gdy był zdrowy i mógł. Później, gdy
lekarze mu zabronili, przestał i nie wracał jak wielu: Grochowiak, Broniewski,
którzy wracali, zapijali się na śmierć. Zawsze miał charakter.
"Czasem piję, teraz już nie" - powiedział w wywiadzie Bogdanowi
Rymanowskiemu z radia RMF FM, grudzień 1994.
Słuszne poczucie krzywdy
Jan Józef Szczepański poznał go - przez Lolka Tyrmanda - w latach 50., gdy
już sporo pił. Wielka, choć bezskuteczna akcja powstrzymywania go od alkoholu
zaczęła się od małżeństwa z Kasią. Wyszedł w końcu z nałogu, ale za późno,
już ciężko chorował na astmę. Przez pewien czas mógł jeszcze pić piwo i
pił, a potem i tego już nie.
Jego problemy, które zaczęły się wcześnie, kładziono właśnie na karb
alkoholizmu, choć wspierał tylko depresję. Potem doszła astma, wszystko nałożyło
się, nawarstwiło, skłębiło. Tak że zapijał niewątpliwie chorobę, ale
nie tylko.
- Był dla mnie człowiekiem tragicznym - mówi Jan Józef Szczepański - głęboko
przeżywającym polskie sprawy, narodowe, społeczne, to wszystko, co się stało
z Polską po II wojnie światowej. Czuł się niedoceniony, miał słuszne
poczucie krzywdy. Nie wyszła mu międzynarodowa kariera, choć się zanosiło,
Anglicy i Amerykanie nie rozumieli jednak tego typu poezji, zbyt dla nich
egzotycznej, obcej. Spodziewał się na pewno Nobla, który mu się należał,
co zawsze publicznie mówiłem. Był wybitnym, może najwybitniejszym polskim
poetą, absolutnie niezależnym, w żadnym politycznym układzie, a Miłosz
jednak tak.
Ale najpierw on właśnie wysadził go z siodła, bo starszy, potem
Szymborska, co musiało zaboleć.
Ale choć Jan Józef Szczepański uważał go za kandydata, maczał palce w
Noblu dla Miłosza, podpisując wniosek Pen Clubu dla jego kandydatury - miał
bowiem wielkie szanse, poparcie Ameryki, Szwecji i nie tylko. Podpisał, choć
łączyły ich wtedy stosunki nie najlepsze - Miłosz miał żal za "Trzy czerwone
róże", autobiograficzne opowiadanie, w którym Szczepański przedstawił go jako
poetę Wielgosza, odnoszącego się do autora z wielką niechęcią; partyzanta, który
wyszedł na przepustkę z lasu i był dla niego symbolem nacjonalizmu; on z kolei
dla Szczepańskiego, kimś przymierzającym się już do obozu zwycięzców.
- Pamiętliwy, wiele lat miał do mnie o to żal, pominął w swojej
antologii polskiej literatury, choć podobno najbardziej urażona była Janka Miłoszowa
- mówi Jan Józef Szczepański. - Ale dziś to już przeszłość, sam
zaproponował zgodę, powiedział, że obaj jesteśmy starzy i czas na
pojednanie.
A Zbyszek był w młodości uroczy, towarzyski, po winie u Fukiera krzyczał
kiedyś nocą na cały głos: "Ludu Warszawy, pędź Moskala!". Ale później,
w miarę upływu lat, porażek, postępów choroby, coraz trudniejszy, surowy, zawzięty, gwałtowny, choć na szczęście nie w poezji, powiedział w
którymś ze swoich wywiadów, że gdy pisze wiersze, gorsza część jego
natury zostaje za drzwiami i tak było. W swojej publicystyce jednak, a także
prywatnie, coraz bardziej bezkompromisowy, surowy, skłonny do uproszczeń. Zwłaszcza
wobec tych, którzy dali się "ukąsić".
Drażliwy, zwłaszcza w sprawach politycznych, a także poziomu akceptacji
swojej osoby, sam żartował chętnie, żart na jego temat był niedopuszczalny,
zrywał natychmiast.
Między nami również się na to zanosiło, o mały włos nie doszło do
zwarcia, gdy w swoim opowiadaniu "Poeta w akcji" przedstawiłem go - jego
zdaniem - jako dziwkarza, pijaka i transwestytę. Obraził się, napisał wściekły
list, twierdził, że wszystko zmyśliłem, zachowałem się nielojalnie, tak się
rewanżując za dedykowane mi "Małe serce".
W latach sześćdziesiątych (...)
odwiedzałem go w
Warszawie - pisał Szczepański
- zazwyczaj rano, aby zastać go w
domu, bo nie miał telefonu. Pewnego zimowego, bardzo mroźnego poranka długo i
bezskutecznie dzwoniłem do drzwi. Zrezygnowałem wreszcie, odszedłem już spory
kawałek ulicą, kiedy zauważyłem, że mijający mnie przechodnie przystawali i
patrzyli na coś ze zdumieniem. (...)
Ośnieżonym chodnikiem
biegł za mną Zbyszek w piżamie i pantoflach na bosych nogach. (...)
"Nie otwierałem - tłumaczył
- bo jest u mnie kobieta".
(...) Innym znów razem, (...) w "Czytelniku",
szedł na górę do redakcji, ja do kawiarni w suterynie. (...)
Na schodach, naprzeciw których
zająłem miejsce, ukazała się bardzo dziwna postać. Nieduża, na swój sposób
majestatyczna i podejrzana zarazem, schodziła powoli ze stopni, w długiej
balowej sukni, chwiejąc się niepewnie na wysokich szpilkach. Spod migocącej
cekinami apaszki, owijającej głowę, kołysały się wielkie złote klipsy,
policzki pałały czerwienią grubo nałożonego różu. Rozglądała się po
sali z wyzywającą bezczelnością kokoty. Serce we mnie zamarło. Poznałem
Zbyszka.
(...) Przyczyny tej maskarady wyjaśniły
się wkrótce. Na górze zastał redaktorki pochłonięte oględzinami
zagranicznych ciuchów z paczki, którą jedna z nich właśnie dostała...
- Przedstawiłem go przecież żartobliwie - mówi Jan Józef Szczepański. -
Chciał jednak koturnów, powagi, a nie dystansu. Ale łagodziłem jak mogłem,
on też przysłał w końcu list pojednawczy, choć do końca to w nim tkwiło,
dopiero na swojej ostatniej płycie, gdzie czytał swoje wiersze, jeszcze
wprawdzie to przypomniał, ale już z humorem, nazwał mnie też "dziekanem
swoich przyjaciół".
- Chciał w swoim czasie zamieszkać nad jeziorami, w Bryńsku, koło
Najdera, ale nic jednak z tego nie wyszło. Szkoda, bo to piękna okolica, lasy
pełne saren i dzików. Życie na wsi dobrze by mu zrobiło, uspokoiło, ukoiło.
Ale całe szczęście, że do tego nie doszło, bo podczas "sprawy
Najdera" zainstalowała się tam na stałe, zrobiła sobie punkt
obserwacyjny ubecja, zbudowała specjalną "budkę", a takiego sąsiedztwa
na pewno by nie zniósł.
Odchodził długo, Kasia pisała, że nie jest już tym, kim był. Moje
spotkania z nim - coraz trudniejsze. Sam już bardzo chory, czułem się przy
nim jak okaz zdrowia, co bardzo mnie żenowało.
Destylować nieszczęście
Zdaniem Marka Skwarnickiego, każdy porządny twórca - nie tylko Herbert,
ale Norwid, brat Albert - cierpiał na depresję, która jest chorobą -męką,
bólem duszy.
Ratował się więc starym, wypróbowanym lekarstwem, czyli alkoholem, i nic
dziwnego, bo uspokaja, rozładowuje, daje pogodę. Wybitny psychiatra Antoni Kępiński
powiedział kiedyś, że gdyby nie wódka, w PRL-u doszłoby może do kilku
powstań?
Ratował się też dobrym słowem, którego potrzebował jak mały chłopczyk,
co nie było jednak infantylizmem.
I od Marka Skwarnickiego zawsze je miał - bo choć nie łączyła ich wielka
przyjaźń, czasem go potrzebował, pisał, Proboszczu, albo Szambelanie, bo tak
go nazywał, przyjedź z kolędą do stolicy Wiślan Samojedów, Mątwy
Wielkiej.
- A nic dziwnego, że chorował - mówi Marek Skwarnicki - ktoś o tak
wielkiej wrażliwości, tak serio traktujący Polskę i jej sprawy? Pod tak
wielkim ciśnieniem? Po tylu przejściach?
Stary tradycjonalista i konserwatysta, który nie znosił postępowiczów?
Lwowiak z dobrego, patriotycznego chowu? Z AK, z pana od przyrody? Sarmata,
polonus, Lechita? Bardzo antysowiecki?
Gdy wybierałem się do Moskwy, zaklinał wręcz, Mareczku, nie jedź, w te
stepy?
Wiecznie też rozdarty pomiędzy Polską a zagranicą, tak właśnie jak w
"Powrocie prokonsula". Gdy wyjeżdżał, cierpiał, że się tu męczymy,
gdy wracał, marzył, żeby wyrwać się z klatki. Mieszkał między Paryżem a
Warszawą, musiał więc gimnastykować się, udawać, lawirować - chciał
jednak w kraju wydawać, być, co kosztowało.
A wyjątkowo to rozumiałem, byłem członkiem papieskiej Rady ds. świeckich,
wyjeżdżałem, wysyłany właściwie przez kardynała Wojtyłę, a inni koledzy
z "Tygodnika", m.in. Bartoszewski, Kisiel, nie dostawali paszportu.
- Utrzymywaliśmy kontakt do końca, gdy mężnie znosił chorobę. Co się
działo w domu, to się działo - dla świata humor i dowcip, listy
krotochwilne, rzadko kiedy "konfesyjne".
16.09.1972 np. z Macedonii, że wrócił bez Aleksandra, na tarczy ze zmęczenia.
Podróże może i kształcą, ale wytrącają z równowagi, bo w pewnym wieku
trzeba mieć stały punkt obserwacji świata, choćby to była norka myszy.
A gdy zapytałem go kiedyś listownie, czy w swoich "Dębach" nie
przekroczył granicy smutku, odpisał (12.10.1992), że rozpacz była dla niego zawsze
wołaniem o nadzieję, a
ciemność miała wyrażać pragnienie światła. To może wydać się
dialektycznym wykrętem, ale być może należy w swoim wnętrzu lepiej
destylować nieszczęście?
Los nagradzał go i karał
Tadeusz Chrzanowski pamięta, ze Zbyszek "od zawsze" za kołnierz nie
wylewał i gdy już zaczął, nie dawał się od kieliszka oderwać. Próbował
po prostu uciekać przed depresją, wiedział przecież, kiedy się zbliża, czuł
symptomy, pił więc przed i w trakcie "beznadziei".
- Powiedział mi kiedyś o tym w Sopocie, w latach siedemdziesiątych, w
jakiejś knajpce, gdy miał akurat wykłady na Uniwersytecie Gdańskim. Nie
ukrywał też, że to być może obciążenie dziedziczne, na cyklicznie
powracające depresje cierpiała jego matka, przeurocza zresztą, którą poznałem
kiedyś podczas mego pobytu na Wybrzeżu. Bardzo ją kochał, choć wiedział,
że ma ten bagaż od niej. Poznałem też jego surowego ojca, wygłaszającego kąśliwe
uwagi na temat profesji poety, Zbyszek jednak, tak zwykle zadziorny, pokornie
milczał.
Depresje oczywiście się leczy, leczył się więc i on. Podczas któregoś
z zagranicznych wyjazdów przeszedł kurację w jednej z renomowanych klinik w
Szwajcarii, gdzie leczono go środkiem o nazwie lit. Kuracja zahamowała chorobę,
ale jej nie zlikwidowała. Zdarzały się nawroty, zapaści, a wtedy lęki, myśli
samobójcze, ucieczka od świata. Leki psychotropowe, lekarze zabronili mu więc
pić i trzeba przyznać, przestał, nigdy już nic z nim nie wypiłem.
Sam zresztą nawiązywał do tego - metaforycznie oczywiście - w swoich
wierszach, bajkach, częsty jest choćby u niego motyw anioła - symbolu
schizofrenii, której nie miał, ale mógł się jej obawiać, choć bywa
ukojeniem, depresja - wieczną szarpaniną.
Nie powodowała utraty talentu, do końca pisał znakomite wiersze, ale
jednak go wyniszczała, wzmacniała cechy negatywne jego "charakterku".
Fobie, agresje, niechęci, nie zawsze usprawiedliwione gniewy, ataki brutalności,
wściekłości. Gdy już się na kogoś uwziął, był nieubłagany, osądzał
zbyt surowo. Właśnie na skutek choroby, trudno ukryć, moim zdaniem, źle się
zestarzał. I przede wszystkim sam zaszkodził swojemu wizerunkowi, szansom na
międzynarodową karierę, bo nie jest to niewątpliwie dobrze widziane, gdy
jeden niedoszły noblista atakuje tak brutalnie drugiego.
Ale, moim zdaniem, los nagradzał go i karał ponad zwykłą miarę. Karał
cierpieniem ciała i duszy, nagradzał talentem, inteligencją, przyjaciółmi i
Kasią - aniołem stróżem, który przedłużył jego ziemski żywot.
Dumny jestem, że przyczyniłem się do ich małżeństwa, bo nie kwapił się
do żeniaczki, ociągał, mawiał, że kobiety nie są bytami samoistnymi, tylko
zależnymi. Apelowałem więc do jego poczucia honoru, przyzwoitości i w końcu
w wieku lat czterdziestu czterech jednak się zdecydował. Chwała Bogu, bo dzięki
Kasi przeżył ostatnie lata, gdy nie mógł już trzymać pióra w ręku,
dyktował jej wiersze.
Dumny też jestem, że choć z tyloma zerwał, pokłócił się, ze mną
jednak nie. Przysłał mi ostatni tomik z dedykacją: Dedowi i całej
parafii Chrzanowskich ze starą przyjaźnią.
W czterech ścianach mego bólu
Zdzisław Najder:
- Pod koniec lat sześćdziesiątych, zaczął cierpieć na pojawiającą się
co jakiś czas depresję, przypadłość częstą zwłaszcza u twórców, ich
chorobę zawodową, jak pylica górników. Reakcją obronną - alkohol, choć
Conrad np. wyjątkowo nie pił. Depresja, czyli melancholia, jak nazywał ją
Antoni Kępiński, to niewyobrażalne cierpienie duszy, "zamknięcie w
czterech ścianach bólu", jak pisał Wat, też się z tym borykający.
Matka Zbyszka, pani Maria Herbertowa, na starość cierpiała na stany
depresyjno-maniakalne, snuła nierealne plany, zakładała np. pieczarkarnię,
zawierała bliskie znajomości w pociągach. Ale były to zmiany starcze,
sklerotyczne, mimo to był przerażony, uwierzył - to moja teoria prywatna - że
jest dziedzicznie obciążony, skazany. Dlatego pił. Pił, gdy miał dołki, żeby
odegnać upiora i gdy był na górze, w manicznym wzlocie, i później, żeby
zapomnieć. Koło się zamykało.
Choć oczywiście próbował też wychodzić z tego, leczyć się, jeden z
wierszy w "Epilogu burzy" dedykował swojemu psychiatrze, Jerzemu
Siwcowi. Rozmawiałem z wieloma lekarzami, którzy potwierdzili, że można wmówić
sobie depresję, wytworzyć nawet cykl manii i dołka, zwłaszcza właśnie gdy
pogłębia się piciem.
W 1971 roku kupiliśmy wspólnie dwie działki budowlane nad jeziorem Czarny
Bryńsk, w województwie wówczas toruńskim, wśród ogromnych lasów.
Wybudowaliśmy wymarzony dom nad wodą, na zupełnym odludziu. Ale Zbyszek już
nie mógł znieść takiego życia. Mieszkaliśmy tam ze dwa razy po parę
tygodni, w dwie małżeńskie pary, Zbyszek z Kasią, ja z Halą, była też
moja teściowa. W zabawnym poemacie, w którym opisywał nasze klasztorne
rzekomo bytowanie, przedstawiał mnie jako srogiego przeora ("I ty Przeorze, twarda opoko, ty który w duszę wglądasz głęboko" - to
oczywiście z wyrzutem!) wyrażał żal: "szkoda, że tylko nie było wódki".
Raz wybrał się po nią sam do odległego o osiem kilometrów Górzna, ale po
drodze usiadł i zasnął, a po tym się zgubił - szukaliśmy go ze trzy
godziny.
Depresja nie tworzy jednak dwóch osobowości, dwóch Zbyszków. Człowiek
cierpiący wyraża oczywiście swoje myśli ostrzej, mocniej, nawet agresywniej,
ale są to myśli te same. Choroba nie zmieniała jego poglądów, zwłaszcza na
tematy najistotniejsze - komunizmu, udziału pisarzy w socrealizmie, choć ich
ostry ton stał się potem pretekstem do prób ich unieważnienia.
Nie tworzył zresztą w depresji, to wówczas niemożliwe, ale dopiero po wyjściu
z dołka, wracając do życia, nadrabiając gwałtownie stracony czas. To wtedy
powstały zarówno "Pan Cogito", "Raport z oblężonego miasta"
jak i rozmowa do "Hańby domowej".
Absurdem byłoby dzielenie jego twórczości na dobrą i złą, zdrową i
chorą.
Zawsze miał takie same poglądy, zawsze był antykomunistą, nie znosił
zwłaszcza "farbowanych lisów", którzy mu się przelewali, zdradzili wspólnotę, a
potem racjonalizowali zdradę. Od dawna zamierzał dobrać się im do skóry. I w
końcu dobrał *[Chciałbym bardzo ugryźć obrzydliwych komunistów (Śmierć,
Śmierć, Śmierć). Mam już nawet szkic książki, która zaatakuje czerwonych i
czarnych, Amerykanów i Kacapów, różne przefarbowane lisy w rodzaju Koła
[chodzi o Leszka Kołakowskiego - przyp. J.S.]; słowem wojna totalna. Ha.
Noszę się z tą myślą (z tymi myślątkami) od lat; wypowiadam to po alkoholu
przysparzając sobie zaciętych wrogów (...), więc dlaczego nie przelać
tego na papier. Jesteś pierwszym człowiekiem na świecie, któremu zwierzam się z
tego zamiaru - planu, na razie trzymam to pod korcem aż do przyjazdu Kasi (w
sierpniu, wrześniu), gdyż muszę mieć jej "placet". (W każdym razie nie mam
zamiaru wybierać wolności; nie należy wrogom ułatwiać sytuacji). Nie wiem tylko,
kto by to wydał (powszechność tchórzostwa na Zachodzie jest zatrważająca).18.05.1975
z Austrii do Marka Walickiego, "Życie" z 31.07-01.08.1999.].
Poeta zbowidowski
Zdzisław Najder:
- "Chorobą" Zbyszka starano się też "łagodzić", "tłumaczyć",
"rozmywać" jego konflikty z Miłoszem i Michnikiem.
Choć sprawa z Miłoszem *[Szanowna Pani, napisał do mnie Czesław Miłosz
24.10.2000. Niestety nie będę mógł Pani udzielić wywiadu o Zbigniewie
Herbercie. Jak powszechnie wiadomo pod koniec życia Herbert wypowiadał się o
mojej osobie i twórczości. Co stawia mnie po jego śmierci w trudnej sytuacji
kontynuowania swoistego dialogu, czego nie chciałbym robić, bo oczywiście żywi
mają zawsze rację wobec umartych po prostu dzięki przywilejowi życia. Łączyła
mnie z Herbertem długotrwała przyjaźń, jednakże mówienie o niej nie byłoby
możliwe bez wspominania drobnych faktów, które były połączone z późniejszymi
wydarzeniami. Łączę wyrazy szacunku.] tliła się od dawna, nie można sprowadzić
jej do spięcia w Stanach, gdy Miłosz, który lubił pajacować, prowokować i
wiedział, że Zbyszek na ten temat żartów nie lubi, powiedział ponoć
niefortunnie przy wódce, że należałoby przyłączyć Polskę do Związku
Sowieckiego.
Twardy grunt ich sporu to odmienne oceny i poglądy na temat AK, zbrojnego
podziemia, Powstania Warszawskiego. Miłosz, tak jak i Andrzejewski, z którym
się podczas wojny przyjaźnił, miał do tego typu narodowych szaleństw
stosunek krytyczny, niechętny i wrogi. Zbyszek natomiast - pełen szacunku,
czci, jeżeli nie gloryfikacji. Powstanie uważał za wielki bohaterski zryw,
czuł się reprezentantem tych, którzy zginęli, Baczyńskiego i innych.
Nie był to też chyba w ustach Miłosza żart na miejscu, w sierpniu 1944
roku było w Warszawie dwóch wielkich poetów, właśnie on i Baczyński -
delikatne, astmatyczne chuchro, które poszło i zginęło. Miłosz natomiast -
silny, postawny, do Powstania się nie przyłączył, opuścił płonącą
Warszawę, wiedział od razu, do jakich został przeznaczony celów i po latach
dostał za swoją poezję Nobla. Zbyszek rozumiał tragizm obu wyborów, ale
zawsze stawał po stronie Baczyńskiego, który zginął.
Ich spór, widoczny zresztą w ich poezji - "Rozważaniach o problemie
narodu", "Wilkach" - zaczął się bardzo wcześnie. Zbyszek źle
przyjął "Zniewolony umysł", który przeczytaliśmy w 1957. Tak jak
Gustaw Herling-Grudziński uważał, że Miłosz zbyt subtelnie tłumaczył
zdradę intelektualistów, że brak bohatera piątego - samego autora, również
niegdyś ukąszonego.
Dobrze oczywiście o tych różnicach wiedzieli, wyczuwali je przez skórę,
ale mimo to długo się przyjaźnili, w końcu jednak eksplodowało - niestety,
kiedy obaj byli w "stanie wskazującym na spożycie"; 1969, podczas przyjęcia
w Berkeley, w domu Bogdany i Johna Carpenterów, po filipice Miłosza o AK i
Powstaniu, Zbyszek wyszedł, zapowiadając, że idzie po rewolwer! Oczywiście
go nie miał, ale powiało grozą, skończyło stypą, bo mieszkał wtedy u Miłoszów,
musiał się więc natychmiast wynieść. Kiedy rok później przyjechałem do
Stanów, widziałem się z Czesławem, zapytał mnie od razu: "No i jak tam
ten wasz zbowidowski poeta Herbert?".
Choć w gruncie rzeczy jako poeci cenili się, szanowali i do pewnego czasu
wspierali. Zbyszek pamiętał, że to Miłosz pierwszy tłumaczył go na angielski. Miłosz z kolei był długo znany jako tłumacz Herberta - nawzajem
wiele sobie zawdzięczali.
Nie włączał się czynnie do polityki. Jego spór z Adamem Michnikiem
dotyczył strony moralnej. Jego wiersze, nawet w "Raporcie z oblężonego
miasta", nie mówiły o polskiej rzeczywistości wprost, podejmowały
problematykę ogólniejszą, a mianowicie nieuchronne zderzanie się zasad
etycznych ze skutecznością w działaniu. Adam Michnik w swoich "Dziejach
honoru w Polsce" dokonał ich jednoznacznie politycznej interpretacji. Naciąganej,
idącej za daleko, bo wiele z nich, niemających nic wspólnego z polityką, np.
"Kamyk", traktował jako wyraz protestu przeciw totalitaryzmowi. Pasował
go na poetę politycznego, jednowymiarowego, wypowiadającego się na doraźne
tematy polityczne, ale oczywiście tylko w sposób jego środowisku odpowiadający.
Dokonał jednak później wyborów, których Zbyszek zaakceptować nie
potrafił - politycznych kompromisów, bruderszaftów z Jaruzelskim i
Kiszczakiem, aprobaty dla grubej kreski, rezygnacji z rozliczeń z Peerelem.
Musiało więc dojść do zerwania, co odczuł bardzo boleśnie, co jednak
należało jakoś wytłumaczyć, bo wybitny, a nie nasz. Środowisko Adama
Michnika, "Gazety Wyborczej", zaczęło więc insynuować, że zmienił
się nagle, bo jest chory, po prostu, brutalnie mówiąc, zaczęło robić z
niego wariata, zwłaszcza po śmierci.
Bądź zawsze z tymi, których jest mniej
Poeta Krzysztof Karasek:
Nie był chory umysłowo,
a takie wrażenie można odnieść, czytając o jego tajemniczej, nienazwanej
chorobie. Nie cierpiał na rozdwojenie jaźni ani nie dostrzegał jakiegoś
spisku wokół siebie. Chorował na depresję, podczas której traci się chęć
do życia. Do tego stopnia, że nie przyjmuje się nawet pokarmów. Lekarze
twierdzą obecnie, że 1/3 populacji cierpi na tę przypadłość. (...)
Najważniejsze wybory Herberta zostały dokonane już na początku lat 40.
Nie były to nawet wybory, a odziedziczony wzorzec zachowania, którego trzymał
się do końca. Był szczególnie wyczulony na relatywizm postaw i ocen. Zwłaszcza
relatywizm wynikający z uzasadnienia własnej potrzeby przetrwania, i to
wygodnego przetrwania. Nienawidził -
rzeczywiście można tu mówić
o nienawiści - "farbowanych
lisów", ludzi, którzy w zależności od własnych potrzeb potrafią
zmienić poglądy o 180 stopni. Można to uznać za prostotę czy prymitywizm,
można się wyśmiewać z takiego przywiązania do kodeksu rycerskiego, ale
kiedy sami stajemy się ludźmi dojrzałymi, patrzymy na takie przywiązanie z
większym szacunkiem. Zaczynamy je rozumieć. Od samego początku był człowiekiem
dojrzałym. Miał swój dekalog i swoje przykazania pisarskie, z których przypominam sobie takie: "bądź zawsze z tymi, których jest
mniej" i "bądź zawsze z tymi, których biją". I tego żadna
depresja nie zmieniła.
(...) Uznał, że
zdradzili jego poezję bądź nigdy jej nie rozumieli. Ta redukcja jego poezji
do warstwy politycznej to było najgorsze, co mogło mu się przydarzyć.
To chyba jasne, że nie można być jednocześnie przyjacielem Herberta i
Jaruzelskiego.
Myślę, że gdyby teraz żył, byłby rozczarowany także szerszym obszarem
świata. Żyjemy teraz w dobie wybaczania. Wszyscy wszystkim wybaczają i każą
wybaczać w imieniu innych. To stało się już prawdziwą epidemią. Ja także
jestem za wybaczaniem. Ale po pierwsze są rzeczy, których nie da się wybaczyć,
a po drugie najlepiej wybaczyć komuś, kto wyrządził krzywdę nam osobiście
albo naszym najbliższym. Bardzo dwuznaczne jest wybaczanie w imieniu innych, w
imieniu całej zbiorowości, i to w sytuacji, kiedy to wybaczanie nie jest
bynajmniej bezinteresowne. Nikt nas do niego nie upoważnił, ponieważ ci, którzy
mogliby to uczynić, nie żyją, nie mają głosu. Herbert wypowiada się zresztą
na ten temat jednoznacznie. W "Przesłaniu Pana Cogito" pisze: "...nie w twojej
mocy przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie...". Trudno do tych
słów dodać jeszcze cokolwiek.
"Siodełko tureckie"
O swoich chorobach, szpitalach, wspominał wyłącznie żartem, zwykle "że
już się wydobywa". Albo że jest w zakładzie
zamkniętym na obserwacji, ku ogromnej uciesze moich wrogów i przyjaciół, którzy
od dawna mówili, że za dużo piję, siusiam na mrozie i mam stosunki pozamałżeńskie.
Święte słowa kochane Sąblable (3 fr). Efekty nie dały na siebie długo
czekać, oj nie dały.
Pisał do Januszka Odrowąża-Pieniążka (15.01.61) z Otwocka: Leżę
teraz w sanatoryjum na tzw. obserwacji. Jest mi właściwie dobrze, gdyby nie
to, że mi się rzygać chce, ale to chyba na skutek sytuacji ogólnej. (...)
Bardzo bym Cię ujrzeć
chciał i zrobię to jak wyliżę stąd. Tzw. wizyt nie przyjmuję, bo to daleko
i w ogóle nic mi nie jest.
I do Kota Jeleńskiego (Bez daty, z listów z lat 1960-67, zbiory Muzeum
Literatury): (...) 2 miesiące byłem
w sanatorium, gdzie męczono mnie nieopisanie. Między innymi badano mi siodełko
tureckie. Myślałem, że to jest jakaś nowa pozycja erotyczna (człowiek uczy
się całe życie), ale okazało się, że to się mieści wręcz przeciwnie, to
jest w głowie, czyli w tzw. sferze intelektualnej. Ze sferą intelektualną, tą
arystokracją naszego ciała, miałem kłopoty, a teraz to już nawet widać na
zdjęciu rentgenowskim.
W sanatorium było bardzo wesoło. Piliśmy dużo wódki, którą w razie
kontroli wlewaliśmy do flakonów z kwiatami i w ten sposób kwiaty były wiecznie zalane w drobny mak. Ostatki spędziłem na zabawie urządzonej
przez Anatomię Patologiczną, czyli prosektorium. Kierowniczka tego przedsiębiorstwa
miała do mnie wyraźne skłonności, co mnie trochę niepokoiło. Zabawa bardzo
się udała. Bufet był oczywiście zimny, a ja śpiewałem "ciao, ciao,
bambino".
Parę staroświeckich ideałów
Choć serio też się czasem zdarzało:
Nie myśl, że nie mam swoich dołków, zapaści i czarnych okresów, ale nie
jest to bynajmniej tonacja dominująca, pisał
Tomaszowi Gruzińskiemu 9.12.1983.
A 18.09.1974 do Haliny Misiołkowej: Nie odpisałem
zaraz na Twoje dobre słowa, ponieważ od kilku miesięcy trzyma mnie złe choróbsko,
zwane pospolicie depresją. Wydaje mi się, że już wychodzę z dołka, ale
dalej łykam obrzydliwe lekarstwa, których działanie przypomina nakładanie
kaftanu bezpieczeństwa na mózg.
Piszę o tem tak ekshibicjonistycznie, aby się usprawiedliwić i przeprosić.
Wiele osób nie zna przyczyn mego uciekania od świata, bo prawdę mówiąc, nie
ma się czym chwalić. Mam za sobą ciężki rok i pewnie dlatego to mi się
przydarzyło.
Nawet w stanach niepewności i lęku jestem przekonany, że nie odstąpię i
nie zdradzę paru staroświeckich ideałów. Chciałbym Halu, żebyś w to
wierzyła. (...) Ręce
Twoje najserdeczniej całuję. Zbigniew.
Żal Pana Cogito-Podróżnika
Tęsknię za Grecją bardzo. I za Włochami. I Anglię bardzo lubię, i Amerykę - za sposób życia zupełnie inny od Europy. Od 1939 r. jestem w wiecznym ruchu, śni mi się,
że idę przez Wiedeń na przykład.
Krzysztof Dybciak, krytyk, eseista, historyk literatury:
- Poznałem go w 1972, może 1973, w Kole Młodych przy Związku Literatów,
gdzie czytał swoje wiersze, a później posłałem mu swoje "Gry i
katastrofy", za które dostałem Nagrodę Kościelskich, odezwał się więc,
zaprosił. Podczas którejś z wizyt w mieszkaniu przy ulicy Promenady wspomniałem
niezręcznie o czyichś alkoholowych problemach, najwyraźniej jednak spłoszony,
delikatny, natychmiast zmienił temat. Był miły, sympatyczny, chciał dobrze
wypaść wobec kogoś młodego, kto zajmuje się jego twórczością.
Zdaje się, że lubił po prostu alkohol, ale nie był alkoholikiem, co
wyniszcza, on tymczasem dużo zrobił - pisał, czytał, podróżował, był
wiecznym studentem. Żył siedemdziesiąt cztery lata, alkoholicy umierają
przeważnie wcześniej. Jego mózg do końca pracował sprawnie - mówił
celnie, zwięźle, złośliwie, pisał świetne wiersze - podczas poświęconej
mu pośmiertnej już sesji na KUL-u Andrzej Tyszczyk, jeden z prelegentów, zwrócił
uwagę na wiersz "Kant. Ostatnie dni" pisany parę miesięcy przed śmiercią,
drukowany najpierw w "Odrze", potem w "Epilogu burzy". Poprawił
go nieznacznie, ale trafnie.
Alkohol rozkłada, rozbebesza, on natomiast do końca się kontrolował, krępował
np. pokazywać się w chorobie, w fizycznej ruinie, nie wstydził się jedynie
starych przyjaciół - Najdera, Karaska, z "nowszych" - Gelberga. Ze mną
tymczasem rozmawiał w końcówce już tylko telefonicznie, ale godzinami,
spragniony bardzo kontaktu, tak że spóźniłem się nawet kiedyś na wykłady
- nie śmiałem mu przerwać. Izolował się od ludzi, był już wtedy uzależniony
od pośrednictwa swojej żony, która odbierała telefony do niego, przekazywała,
albo i nie.
Zapewne, pił za dużo, lecz wyolbrzymiony problem alkoholizmu Herberta to również
wynik jego biograficznego mitu. Potrzeby wykreowania postaci pisarza o życiu
tak heroicznym i nieszczęśliwym, że musiał pić, cierpieć, był bowiem udręczoną
ofiarą historii.
Potrzeba jak najbardziej psychologicznie zrozumiała dla naszej
intelektualnej elity, która - zwłaszcza starsza - kolaborowała na ogół z władzą
komunistyczną, krócej lub dłużej, w mniejszym lub większym stopniu, wierzyła
w socjalizm choćby z ludzką twarzą. A i w życiu prywatnym nie była święta,
tak że Herbert właśnie miał ją niejako zrehabilitować, odkupić winy życia
publicznego i prywatnego. Bo skoro pije ktoś taki jak on, tym bardziej jesteśmy
usprawiedliwieni, a nawet wywyższeni, nieszczęśni.
Znaczące jest eksponowanie przede wszystkim dwóch tylko etapów jego
biografii: bohaterskiej, ubogiej młodości oraz lat ostatnich: osamotnienia, śmiertelnej
choroby, rozgoryczenia, bo tylu przyjaciół zawiodło. Rzadko natomiast długich
lat jasności - szczytu, sukcesów. Akme.
A przecież w zdecydowanie większej części było to (czy dokładniej
powinno być) istnienie człowieka szczęśliwego. Od połowy lat 50. do początku
90. miał warunki, o jakich przeciętny śmiertelnik z PRL-u mógł tylko marzyć!
Prowadził życie niczym w opisywanej przez filozofów utopii - wolny, zanurzony
w żywiole piękna. Pisał, co chciał, robił, co chciał, podróżował
na pewno skromnie, ale jednak, po najpiękniejszych zakątkach świata, czytał
ulubione utwory, oglądał w muzeach arcydzieła, studiował najróżniejsze
zagadnienia i to nie za długo, ale tyle tylko, żeby się nie zanudzić. A przy
tym człowiek sukcesu, o wielkiej też umiejętności strategii - przekłady na
całym świecie, seria międzynarodowych nagród dużej rangi. Miłosz, zyskujący
poetycką renomę najpierw jako tłumacz Herberta, stał się szybko jednym z
najmłodszych kandydatów do Nobla, kiedy nagroda ta miała autorytet i wielką
wartość artystyczną, nie tylko pieniężną.
Były więc podstawy i warunki, żeby odczuwał swoje życie jako szczęśliwe,
najwyraźniej mu to jednak nie wystarczało, dręczył go niepokój, wracał
zawsze do kraju, gdy coś się tu działo. To, że musiał "podpierać"
się psychicznie alkoholem jest dla wielu naganne, ale z drugiej strony dobrze
świadczy o jego wrażliwości moralnej, bo trudno być w pełni szczęśliwym w
czasach tak rozpanoszonego zła, kłamstwa, biedy, niesprawiedliwości. Stąd w
"Modlitwie Pana Cogito-Podróżnika" cały fragment to prośba o
przebaczenie: wybacz mi - że
myślałem tylko o sobie, gdy życie innych okrutnie i nieodwracalnie obracało
się wokół mnie.
Bolesny cierń to niewątpliwie też nieszczęśliwie zakończona (przez
niego) młodzieńcza miłość do Haliny Misiołek, co później tłumił - nie
mówił o tym i nie pisał, ale silne poczucie winy było przyczyną
podejmowania w poezji zagadnień etycznych, co rzadkie i co m.in. przyniosło mu
światowe powodzenie, a pod koniec życia objawiło się w moralistyce
politycznej. Jak głębokie było to uczucie, świadczy wydany niedawno zbiór
"erotyków" "Podwójny oddech" oraz "Listy do Muzy". Wiersze nie zapowiadają jeszcze jego późniejszej
poezji, ale listy są przejmujące, a wiele fragmentów to świetna medytacyjna
proza, w pewnym sensie także i katolicka - o winie, grzechu, modlitwie, jakiej
niewiele mieliśmy we współczesnej polskiej literaturze.
- Niewątpliwie jednak uciekał przez wiele lat w alkohol, tak jak i w podróże.
Nieustająco właściwie był "w podróży", w ciągłym ruchu, mieszkał
w wielu miastach zachodniej Europy - Paryżu, Londynie, Berlinie Zachodnim.
Wspominał dobrze Wiedeń - solidny, zamożny, mieszczański, a także Londyn -
może nie najpiękniejszy, ale do życia. Zaskakujące, bo chyba nic o tym nie
napisał. Nie mówił natomiast, co mnie dziwiło, o miastach włoskich. Zwiedzał
nocami - wymykał się, błąkał, w ogóle był nocnym człowiekiem - pracował
nocami, wstawał rano jedynie dla muzeów, bo otwarte wyłącznie w dzień.
Przed czym tak naprawdę uciekał, nie wiem, nie lubił mówić o sobie, choć
miał taki moment. W końcu 1996 roku prywatne, dynamiczne wydawnictwo Marabut
zaproponowało mi przeprowadzenie z nim rozmów, głównie o życiu, mniej o twórczości.
Złożyłyby się na książkę z serii "Koniec XX wieku. Polaków portret własny".
Wątpiłem jednak, czy się zgodzi - nieskłonny do osobistych wynurzeń i w nie
najlepszym chyba dla siebie okresie, bo po Noblu dla Szymborskiej, zawsze zresztą
w kontaktach niełatwy.
Już wcześniej, w imieniu KUL-u, gdzie pracowałem, namawiałem go na przyjęcie
doktoratu honoris causa, ale odmawiał, uważał, że tytuł ten, nadawany często
koniunkturalnie, zupełnie się zdewaluował, skompromitował. Zbłaźnił się
nawet Uniwersytet Jagielloński, przyznając go szachowi i szachowej Iranu, gdy
Savah dokonywał straszliwych zbrodni. Chciał więc być konsekwentny i nie wyróżniać
KUL-u, rzeczywiście niezależnego, który uraził go jednak, nagradzając wcześniej,
przed nim, Dedeciusa, z którym był już skłócony. Drażliwy, dumny, zraził
się, gdy Dedecius uznał jego wiersze za proste, łatwe do tłumaczenia.
Nobel dla Szymborskiej musiał go trafić, bo oczywiście do tego nawiązywałem,
bagatelizował go i minimalizował - obracał w żart; jest przecież, mówił, niezłą
poetką, a co więcej, obdarzoną oryginalnym wyglądem - "taka żyrafa", nawet mu
się podoba. Mówiłem oczywiście, że w Polsce nie jest w pierwszej piątce pisarzy
(co też dobrze świadczy o bogactwie naszej literatury); że nie miała przed
Noblem dużej recepcji (żadnej książki o niej) ani pozycji w świecie, a sam
Dedecius pisał o "cudzie, którego nikt się nie spodziewał". Twierdził jednak, że
to się zdarza, że Nobel trafia do wcześniej nieznanych. I jeżeli czegoś szkoda,
to tych paru złotych, które przeznaczyłby dla młodych, odważnych twórców i
chorych dzieci. *[- Czy nie było w nim nutki żalu, że nie dostał Nobla? -
Katarzyna Herbertowa: On się kiedyś bardzo przyjaźnił z Wisławą Szymborską. W
latach 70. pisywali do siebie listy, on się podpisywał Frąckowiak. "Twój wierny
Frąckowiak". Zawsze uważał Wisławę Szymborską za bardzo dobrą poetkę. Ale
wiedział też, jakim poetą jest on sam. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. I
widział, jaką wagę ma jego poezja. Czy czuł żal? Trudno powiedzieć. Bo miał też
świadomość tego, jakie wybory robi świat. I co nim kieruje. Doskonale o tym
wiedział. Nie miał żadnych złudzeń. Ja byłam bardzo zaskoczona, nawet boleśnie
zaskoczona. I myślę, że w jakimś sensie on też... Wysłał do Wisławy Szymborskiej
telegram z gratulacjami. Ona napisała, że uważa, że to on powinien dostać tę
nagrodę. Ale Herbert nigdy nie miał złudzeń. On nie podlegał kategoriom, które
kierują dziś takimi nagrodami. - "Wymagał oddania absolutnego", rozmowa z K.
Herbertowa, "Kurier Poranny", nr 115, 9.05.2000 Białystok.]
Ku mojemu zdziwieniu, nie tylko zgodził się na książkę o swoim życiu,
ale zapalił do projektu. Przede wszystkim, co też mnie zaskoczyło, ze względów
finansowych. Nie ukrywał, że potrzebuje pieniędzy, Marabut proponował bowiem
nam - i jemu, i mnie - sporą sumę, snuliśmy więc nie tylko plany kompozycji książki, ale też finansowe, które podsycałem nadziejami na przekłady
w Niemczech, może w Stanach?
Mieliśmy więc zrobić to szybko, oczywiście porozmawiać, głównie jednak
"wmontować" gotowy już materiał - fragmenty dziennika, prowadzonego
przez niego w pewnych latach, a także listy, dedykacje, rysunki. Twierdził żartobliwie,
że lepiej rysuje, niż pisze, nigdy nic jednak nie pokazywał - złośliwi
powiedzieliby bowiem, że taki uzdolniony plastycznie, a wziął się do
pisania!
Na ostatnich dedykacjach dla mnie i żony jego ręka już drży, a pismo
zanika, natomiast rysunek nadal pewny, wyraźny. Na "Napisie" narysował
nas w dorożce, udającej się w kierunku wyznaczonym przez drogowskaz z napisem
"Roma" i dodał: Państwu
Krzysztofom Dybciakom (Krzysztofostwu?) serdecznie poświęcam -
płk Zbigniew Herbert,
stary wiarus. Posługiwał się
już wtedy stylistyką militarną, podobało mu się wyraźnie, gdy zgodnie z nią
odpowiadałem: Tak jest, panie pułkowniku, rozkaz wykonałem!
Nie chciał jednak tylko roli wojskowego dowódcy, od czasu do czasu zmieniał
więc tonacje naszych relacji i korespondencji.
Nie wychodził już wtedy z domu, poprosił więc o szkic Izydory Dąmbskiej
o Elzenbergu drukowany w "Znaku", który wysłałem z karteczką: Rozkaz
wykonałem -
"Izydora
zdobyta". Odpowiedział
obszernym, osobistym listem, poruszony być może wspomnieniami profesorów czasów
toruńskich:
Drogi, Kochany Panie Krzysztofie, doprawdy jest pan Aniołem. (...)
Miałem to gdzieś i
szukałem obłędnie dniami i nocami, toteż raz jeszcze dzię-ku-ję!
Ze starym Herbertem jest źle: chcę, aby o tym wiedziało parę osób dla
siebie, a zatem proszę o dyskrecję
absolutną. Krótko mówiąc
sprawy płucnooddechowe w fatalnym stanie (jedno odstąpiło od pracy), węszą
komplikacje z sercem (wieńcówka i groźba zawału). (...)
Leczenie fachowe (podtrzymujące),
czyli nie ma mowy o "wyleczeniu", raczej hamowaniu. (...)
Nie wiadomo, czy potrwa to 2 miesiące
czy 5 lat. Więc się śpieszę, żeby nie wpadać w doły psychiczne, które
mam co roku, ale po prostu czymś zająć głowę. Piszę to wszystko, żeby z góry
wytłumaczyć, że mogę parę miesięcy nie odpowiadać na listy albo być
nieoglądalny (nie do oglądania). Das alles zwischen uns Herr Kapitan.
Ale żeby nie zabrzmiało to zbyt ponuro, dołączył humorystyczny list do
mojej żony, ze sceptyczno-komicznymi uwagami na temat małżeństwa trwającego
wiele lat:
Co teraz? Nasuwają się
2 wyjścia:
A. Zostać wiernym przysiędze.
B. Dać nogę.
ad. B. - Ale z kim, kiedy, dokąd?
Na te palące pytania brak jednoznacznej odpowiedzi. Można wykorzystać
chwilę nieuwagi Uczonego Męża, który sprawdza coś u świętego Tomasza z
Akwinu. Ale to nie rozwiązuje kwestii osoby porywacza i kryjówki. Znam osoby,
które już 60 lat głowią się nad zagadnieniem, bez widocznego rezultatu. (...)
Pani Profesorowej przesyłam ucałowania rąk. Sługa i podnóżek, 1 lutego
1996.
Na wznowionej "Strunie światła" nic nie narysował, ale każda jego
dedykacja była perełką, napisał: Drogi i zacny Panie Krzysztofie, dzięki
serdecznie za Pana pamięć i to z samej stolicy Nieopłakanej Monarchii. Z
powodu długiej choroby mam nieopisany bałagan w papierach (zresztą jako
zdrowy byk też miałem).
Myślałem o Panu i zastanawiałem się, gdzie Pan bawi - na dworze królowej
Wiktorii, cesarza Franciszka Józefa czy Króla Obojga Sycylii. A teraz wiem,
gdzie kierować dobre myśli do Pana, bo adres pański zdradził mi dyrektor
warszawskiej centrali sekcji C.I.A. niezastąpiony Z.N.? (Była
to odpowiedź na kartkę wysłaną z Wiednia w końcu 1994 r.).
Niestety, nic z naszej książki nie wyszło, niespodziewanie na początku
1997 Marabut wycofał się, przeprosił, a wkrótce splajtował. Przekonywałem
Herberta, żebyśmy jednak rozmawiali, że książkę o nim kupi każde
wydawnictwo, ale wyraźnie przygasł i stracił ochotę na biograficzne
zwierzenia.
- Pozostał tajemnicą, zagadką - kontynuuje Krzysztof Dybciak - jego życie
pełne białych plam, choćby okresu konspiracji. Z wyjątkiem ujawnionych
stosunkowo niedawno wierszy do "Muzy", uderza też prawie nieobecność
erotyków, a także chłód, powściągliwość jego wierszy. W 1984 mówił o
tym na jednej z sesji Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza Roman
Zimand, w obecności Herberta, ale bez jego wyjaśnień na ten temat. Postać
kobiety, matki, siostry rosła dopiero w miarę upływu lat, otworzyła go, choć
też nie do końca, dopiero choroba. Dopiero w "Epilogu burzy" dotknął
też otwarcie Lwowa.
Wcześniej na nutę osobistą, intymną nie pozwalała mu rola poety
narodowego, patriotycznego, gorset moralnego autorytetu.
Choć pojawiła się stosunkowo późno. Długo był przede wszystkim
wysmakowanym estetą, klasykiem, poetą kultury i dzieł sztuki. Zachowywał się
bardzo przyzwoicie, ale poprawnie, ostrożnie, nie chcąc odcinać sobie drogi
powrotu do kraju, zwłaszcza druku w Polsce. Nie udzielał więc wywiadów
Wolnej Europie, nie włączał się w żadne akcje, imprezy starej emigracji,
wiece pod ambasadami itd., tak że niektórzy z niezłomnych uchodźców mieli nawet do niego pretensje. Utrzymywał kontakty z niektórymi z nich,
m.in. Tymonem Terleckim, głównie jednak z młodymi z "Kontynentów"
-Taborskim, Sulikiem - nastawionymi przede wszystkim na współpracę z krajem,
zbuntowanymi wobec starych, nieprzejednanych, choć to oni jednak w końcu
wygrali. Podobnie i w Paryżu - zadebiutował w paryskiej "Kulturze"
dopiero w 1982.
W latach 70. podpisywał wprawdzie większość listów protestacyjnych, ale
robiło to wtedy prawie całe liczące się środowisko, w którym inaczej nie
wypadało.
Zarówno starzy (Sandauer, który nazywał go bodaj prozachodnim snobem, i
Melkowski), jak również młodzi (Kornhauser i Zagajewski) zarzucali mu ucieczkę
od polskiej rzeczywistości do wieży z kości słoniowej, poprawność i pięknoduchostwo.
W stanie wojennym, wiosną 1982, odwiedziłem go, gdy zbierałem podpisy pod
listem uczonych z kręgu instytutów PAN, domagającym się zwolnienia
aresztowanych oraz internowanych. To był czas tego typu protestów i wszyscy
podpisywali, bo huczała też zaraz Wolna Europa, on tymczasem spytał, do kogo
to adresowane i gdy dowiedział się, że do Jaruzela, zaśmiał się, że nie
podpisze, bo to żenujące! Czy w czasie okupacji zwracano się do Hitlera, żeby
zwolnił ludzi z gestapo? Stan wojenny to też okupacja, więc co za sens, żeby
prosić szefa WRON, traktować jak partnera? I jednak nie podpisał, natomiast
petycje inne - adresowane do opinii publicznej, itp. tak, bo powiedziano by, że
siedzi za granicą, ma stypendia i guzik go obchodzi, że ludzie gniją w więzieniach.
- Status powściągliwego klasyka, choć zanurzonego w historii, zmienił
dopiero "Pan Cogito", wydany w 1974, którego etyczny, choć też pełen
ironii ton trafił w swój czas - rodzącej się opozycji, stał się więc jej
poetycką biblią, on sam - jej duchowym ojcem. Ale była to sława elitarna,
popularną i masową przyniósł mu "Raport z oblężonego miasta",
wydany w 1983 w Paryżu, który pasował go na moralny wzorzec, etyczną busolę,
obrońcę Miasta, "świętego poezji polskiej", jak żartował.
Ale i wtedy zachowywał się powściągliwie - latem 1981 chciałem zrobić z
nim wywiad dla powstałego właśnie z hukiem "Tygodnika "Solidarność",
któremu nikt wtedy nie odmawiał, przeciwnie, wszyscy pchali się, napraszali,
bo opozycyjnie "namaszczał". Omówiłem już więc wszystko z
Mazowieckim i Wyszkowskim - sekretarzem redakcji - którzy czekali na tekst tym
bardziej, że dał wtedy Oramusowi świetny wywiad dla "itd.".
Niespodziewanie jednak odmówił, stwierdził z dystansem i ambiwalencją, że
nie jest ani członkiem związku, ani postępowcem, choć popiera oczywiście
antyreżimowy ruch i pismo.
Właściwie dopiero w drugiej połowie lat 80. (wywiad z Trznadlem), a zwłaszcza
w 90., wypowiadał się coraz ostrzej, zdecydowanie. Określił się demonstracyjnie i jednoznacznie, drukując niemal wyłącznie w "Tysolu".
To wtedy zaczęli go atakować, demonizować jego dawni przyjaciele, dla których
stał się przeciwnikiem, wyrzutem sumienia, dla innych bohaterem.
Cezurą stało się podpisane przez niego w czerwcu 1992 oświadczenie
redakcji "Arki" w sprawie dekomunizacji elit rządzących niepodległą
już Rzeczpospolitą. Wcześniej nie słyszeliśmy jakoś o jego problemach, choćby
alkoholizmie, choć pił właśnie wtedy, gdy był politycznie poprawniejszy,
jako niepoprawny już dawno nie. Od tego właśnie podpisu - co łatwo prześledzić
po prasowych atakach - zaczęło się dyskredytowanie go etykietą oszołoma,
lustratora, alkoholika, metodą środowiskowej szeptanki, że coś się z nim
stało, że się skończył. Choć w sumie, trzeba przyznać, w białych rękawiczkach
był jednak HERBERTEM, liczono się z nim, pisano więc, że "ma kłopoty z
demokracją" itd. Dopiero po śmierci zaatakował go brutalnie Tomasz
Jastrun, tłumacząc jego niepoprawne wypowiedzi chorobą psychiczną, nie
przedstawiając jednak lekarskich zaświadczeń. Dotkliwie ugodziła jego pamięć
później własna żona, ale mówiła jednak o depresji, nie o chorobie
psychicznej, a to zasadnicza różnica.
- W ostatnich rozmowach z nim uderzyły mnie przede wszystkim jego gorycz, ból,
rozczarowanie III Rzeczpospolitą i ludźmi, którzy tak zawiedli,
charakteryzował ich więc złośliwie i szyderczo. Bywał szlachetny, ale też
okrutny, instrumentalnie traktował nawet ludzi bardzo mu oddanych. Kąśliwych
uwag nie szczędził żadnej ze stron, także i pismom, z którymi wtedy współpracował;
jedno z nich nazywał "Stukotem Ursusa", okładkę krakowskiej
"Arki" - katalogiem usług pogrzebowych. To partacze, mówił o kilku
politykach prawicy, ale jestem z nimi, bo uczciwi moralnie, niepodległościowcy
i co najważniejsze - antykomuniści.
Całe życie był przecież zdecydowanym antykomunistą, nie mógł wcześniej
jednak tego uzewnętrzniać. Wyczuwałem więc w nim żal, do siebie -stąd też
może alkohol? - że tyle lat musiał grać, udawać obojętność, kluczyć,
ograniczać się. Tym bardziej że widział, co się w wolnej Polsce dzieje,
wiedział, że ma mało czasu. I przycisnął jednak pedał. Zaczął uprawiać
też publicystykę, czego wcześniej nie robił, pojedynkować się otwarcie.
Został Pułkownikiem Samodzielnej Brygady Huzarów Śmierci, w skrócie SBHŚ,
jak pisał, lub też KSBHŚ, czyli Królewskiej.
Kluczem jest i tu autobiograficzna "Modlitwa Pana Cogito-podróżnika",
w której prosił Pana o "wybaczenie" tego, że uwiódł go "świat piękny
i różny", że "myślał tylko o sobie", "nie walczył jak lord
Byron o szczęście ludów podbitych", oglądał tylko "wschody księżyca
i muzea", był "zbyt ostrożny w labiryntach i grotach"
Może więc chciał to nadrobić? Odpokutować?
Dowódca Królewskiej Samodzielnej Brygady Huzarów Śmierci - pułkownik Zbigniew Herbert
Ja już dawno przestałem zajmować się literaturą i piszę monografię
naszych generałów, mówię Ci, co jeden to lepszy.
(1992, do Matyldy Wiśniewskiej, swojej pierwszej redaktorki w Czytelniku).
My, niedostrzeleni
Wrócił z Paryża, coraz bardziej chory, rozgoryczony, rozczarowany wolną
Polską, zwłaszcza w 1993, po klęsce wyborczej, wielkim kacu, kiedy to w
cztery lata po odzyskaniu niepodległości postkomuniści wrócili do władzy po
wolnych, demokratycznych wyborach.
O sprawach publicznych myślał więc smutno, a czasem z szewską pasją, o
czym donosił w 1996 Marii Oberc, przyjaciółce profesor Izydory Dąmbskiej, bo
naród jakby do reszty zdurniał, albo nam go podmienili.
A my, to znaczy niewielka część tych, którzy nie chcą żyć na
kolanach, my niedostrzeleni, posługujemy się anachronicznymi tablicami wartości.
Nie chciałbym się "na starość dopasować", ale "staram się patrzeć
zimno prawdzie w oczy". Prowadzi nas na sznurku ta koalicja spryciarzy, a
my w kółko o Bogu, Ojczyźnie i Honorze.
To bardzo ładnie, ale "nie lubię moralnych zwycięstw", trzeba
zmieniać realny układ sił.
Nie chciał już więc być "tylko wice-Parandowskim, malutkim
Herbercikiem-idiocikiem, który pisze o jakichś tam bogach, ich zamierzchłych
waśniach. Miał wątrobę i serce".
Andrzej Gelberg, ówczesny redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność":
- Zadebiutował u nas w dziale listów w lipcu 1992 jako "Zbigniew Herbert z
Warszawy", następne teksty, a nawet kilka zdecydowanie politycznych
wierszy, m.in. "Bezradność" o Oleksym, wysyłał już jednak do mnie, pytając zawsze, czy widzę możliwość ich zamieszczenia, podpisując się
"adept" lub swoim dawnym pseudonimem Patryk.
Na "89 wierszach" napisał: "Kochanemu Krwiopijcy", choć nigdy
go o nic nie prosiłem, nie śmiałem, cierpliwie jedynie czekałem, tylko ktoś,
kto go nie znał, może pomyśleć, że pozwoliłby sobą manipulować, wywaliłby
kopniakiem każdego, u kogo wyczułby tylko taką próbę.
Swój głośny dla nas wywiad dał nieprzypadkowo, chyba w siedemdziesiątą
rocznicę swoich urodzin, gdy chce się coś powiedzieć. Zatytułowałem go
"Pojedynki pana Cogito" i wszystkie jego teksty do nas można by tak
nazwać, wyzywał na "ubitą ziemię, choć naokoło tylko błoto", nasze
elity - polityczne, intelektualne, nowe i stare, których hierarchie utrzymuje się
do dziś. Elity zawodowe, nawet po śmierci, elity trupów. Karcił je za zdradę
- konformizm, intelektualną prostytucję, pisanie zawsze w myśl ostatniego
plenum. Komunistyczne spustoszenie - fraternizację, relatywizację wszystkiego,
zamazanie podstawowych pojęć, dobra - zła.
Adama Michnika, którego wcześniej uważał niemal za swego duchowego syna,
nazwał "manipulatorem" i "komunistycznym Dyzmą", spytał, co
zrobił ze swoją "heroiczną młodością"? Czesławowi Miłoszowi
zarzucił "brak tożsamości", "rozdarcie", "nieokreślony
status narodowy", przypomniał incydent w Kalifornii, gdy twierdził, że
Polskę należałoby przyłączyć do Związku Sowieckiego.
Skończyło się więc - co odczuł bardzo boleśnie - zerwaniem z byłymi
przyjaciółmi, wielbicielami, którzy, zwłaszcza po wywiadzie u nas, zaczęli
go flekować, najróżniejszymi środkami. Zwłaszcza, choć chciałbym się
mylić, upokorzyli go Noblem dla Szymborskiej, o którym decydują zawsze
naciski wpływowych lobby, do których jego adwersarze niewątpliwie należeli.
Przede wszystkim jednak przemilczaniem, dezawuowaniem, "czarną pianą
gazet", a po śmierci - "psychuszką", insynuacją choroby
psychicznej.
Pan Vomito
Marek Beylin, "Pan Cogito ma kłopot z demokracją"
Co się stało ze Zbigniewem Herbertem - przemawia jak nieomylny sędzia,
spogląda z wysoka na pokraczne ludzkie kukły. Właściwie nic się nie stało.
Po prostu jego niezłomność, pogarda dla kompromisu, tak niegdyś godne pochwały,
zderzyły się z normalnością.
("Gazeta Wyborcza", 4-5.03.1995)
Aleksander Małachowski, "Druga
twarz Herberta"
Jak jednak wyjaśnić fenomen Herberta, który na dodatek talentu otrzymał
od Boga mądrość i nagle objawił się nam w roli bolszewickiego
propagandzisty ? - gdy pojawia się na arenie publicystycznej, pokazuje nam tępą
twarz czekisty. (...) Zaciętą,
zapiekłą nienawiść do ludzi, co zgrzeszyli. (...).
Nienawiść to jest u nas
teraz taki sam dobry interes jak ongiś komunizm czy pilsudskizm. Nienawiść
dobrze sprzedawana daje tłuste posady w środkach masowego przekazu i niezły
szmal.
Wszystko to prawda, ale jałowa w odniesieniu do pytania o tragiczne
zjawisko, jakim bywa coraz częściej druga twarz Herberta. Twarz nienawiści. A
może to jest po prostu przypadek medyczny, ale o tym cicho.
("Wiadomości Kulturalne" nr 17, 23.04.1995)
Kazimierz Rosiński "Co
się stało z Herbertem?"
Zgorzknienie Herberta brało się także z przerostu ambicji. Podstarzały
Herbert, w latach PRL-u na ogół powściągliwie wypowiadający się o
kolegach, teraz idzie na całość, daje upust swoim żalom.
("Kurier Poranny" nr 245,17.11.1994)
Civis "PanVomito"
"Lecz paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy". Poeta Zbigniew
Herbert, bezpiecznie dotychczas zasiadający na naszym biednym Olimpie, wdał się
w tzw. bieżącą publicystykę polityczną. I to jeszcze na łamach
"Tygodnika Solidarność", pisma o klinicznych przejawach obsesji. To się
poetom zdarza. Ezra Pound sympatyzował z Hitlerem do samego końca, ale uznano
go za wariata. Marinetti wielbił Il Duce i faszyzm jako takich.
(...) Nieszczęsna
publicystyka Herberta, jej wulgarny i napastliwy język, zapiekła nienawiść.
Jeśli u wielbionego niegdyś poety odkrywa się ze zdumieniem takie cechy -
trzeba na nowo sięgnąć
do jego dzieł, przeczytać je innym okiem. Wtedy śpiewające osły i cała ta
śródziemnomorska laurowa sztukateria odsłaniają zasmucającą pustkę.
Przerost wypindrzonej formy nad dość jałową treścią.
("Dziś" nr 1/95 red. nacz. Mieczysław F. Rakowski)
Jacek Zychowicz
Jak była możliwa taka przemiana doktora Jekylla w pana Hyde'a, subtelnego
moralisty w oszołoma?
("Wiadomości Kulturalne" nr 19/1996).
R.M. Groński
No, ale co myśleć o przypadku Z. H., jeśli to jednak on - bez antycznego
kostiumu i sceptycznej zadumy Pana Cogito - wkroczył na ścieżkę wydeptaną
przez pisarczyków-demaskatorów? Co o tym myśleć, jeśli naprawdę Zbigniew
Herbert dziś na ochotnika zastępuje etapowych tandeciarzy? Jak to przyjąć do
wiadomości, że 29 grudnia 1995 roku wstąpił w niego Dybuk?
("Polityka", 20.01.1996)
Czesław Miłosz, Berkeley, 28 listopada 1994
Jak mi wiadomo z różnych źródeł, Zbigniew Herbert przeżywa trudny
okres. Dlatego powstrzymywałem się dotychczas od odpowiedzi na jego zaczepki,
sądząc, że w takich sytuacjach milczenie jest zdrowsze. Jednakże ostatnio
przebrał miarę i muszę z przykrością napisać to oświadczenie.
(...) Ten wywiad Herberta przygnębił
mnie, bo posuwa w nim o kilka stopni dalej swoją kampanię przeciwko kolegom,
przy użyciu oskarżeń i inwektyw, z argumentem "złych genów" włącznie.
Cnota podziwiająca siebie w lustrze, uzurpująca sobie prawo do występowania w roli sędziego naszych bliźnich,
niepostrzeżenie stępia wrażliwość na elementarne wymogi przyzwoitości. Nie
mówiąc już o zasadach dobrego smaku, które Herbert-poeta uważał niegdyś
za ważny sprawdzian jakości ludzkich społeczeństw.
("Rzeczpospolita" nr 281/1994)
Tomasz Jastrun, "Pan Herbert"
W Polsce osoby publiczne nie cierpią na psychiczne schorzenia. Czy nie czas
zerwać z tą tradycją? Herbert był chory na cyklofrenię (depresja z fazami
obniżenia nastroju i pobudzenia). To zapewne w tej ostatniej fazie szokująco,
brutalnie zaatakował wielu, jakoś nisko, niemądrze. Miłosz jako słabo piszący
po polsku, morderca intelektualny. Dla tych, co znali charakter choroby,
wszystko było jasne, mimo ciemnych barw zdarzenia. Ta choroba nie zmienia
istoty osobowości, wzmacnia co już jest.
("Polityka" nr 32, 8.08.1998)
Wieczna uciekinierka z obozu zwycięzców
Znów też, w wolnej już Polsce, był "podpisantem", ale obecne
"listy apostolskie" jeszcze bardziej poróżniły go z byłymi przyjaciółmi,
z którymi szedł dotychczas razem. Ale choć cenił i praktykował przyjaźń i
sporo go to kosztowało, wiedział, że są sytuacje, gdy należy ją zerwać.
"Mało jest ludzi, którzy przeżyli z panem od dzieciństwa do trumny w taki
sposób, aby można było powiedzieć: Nie zdradzili mnie ani naszych młodzieńczych
ideałów" - powiedział Bogdanowi Rymanowskiemu z radia RMF FM (1994).
W 1992 podpisał apel krakowskiej "Arki" o dekomunizację elit rządzących
III Rzeczpospolitą, uniemożliwioną przez "nieszczęsny, okołostołowy poród,
zakończony wymóżdżeniem płodu".
Pod tekstem podaliśmy adres i telefon redakcji, wspominał
Andrzej Nowak, redaktor naczelny, pod którym
można było składać podpisy wspierające nasz apel. Zbigniew Herbert
zatelefonował jako jeden z pierwszych. Za nim pojawiły się głosy wspierające
kilkuset jeszcze sygnatariuszy.
(...) To była
deklaracja niepolityczna, ale moralna: przeciw przemocy kłamstwa. Tak jak
deklaracją moralną były jego apele w sprawie prześladowanych obrońców
Dalaj Lamy, Kurdów, afgańskich i kaukaskich górali, apele zwracające uwagę
na przemoc, która uderza w słabszych.
Racje, po stronie których się opowiedział, tak jak i w całej historii, również
w Polsce po 1989 roku okazały się politycznie słabsze. Zwolennicy ugody, jak
zwykle, wzięli górę nad stronnictwem niezłomnych. Wstręt do bratania się z
silniejszymi umocnił tylko wybór Poety.
(...) Jak dla Simone Weil, prawda była dla niego wieczną uciekinierką z
obozu zwycięzców. Dlatego udane powstania się nie zdarzają. Nie zapisały się w każdym razie w polskiej tradycji. To też jeden z powodów, dla których
ta właśnie tradycja była mu bliska. (...)
Ojczyzna, Polska, naród, Miasto -
to nie tylko główny wątek nie uładzonej biografii Herberta, to także nie dający
się usunąć bez zafałszowania składnik Jego twórczości.
W 1994 jako pierwszy na łamach "Tygodnika Solidarność" stanął w
obronie skazanego na karę śmierci pułkownika Kuklińskiego, który "toczył
samotną walkę w cieniu grożącej mu w każdym momencie śmierci" o prawo
do niezawisłości. Poświęcił mu tekst pt. "Szpieg", potem list
otwarty, pominięty milczeniem przez prezydenta Wałęsę, co ostatecznie go do
niego zraziło. Podpisany przez 30 tysięcy osób, drukowany w prasie polskiej i
zagranicznej, porównywany do listu Zoli w sprawie Dreyfusa. Akcja w obronie
Kuklińskiego, prowadzona z jego ówczesnym rzecznikiem prasowym, Józefem
Szaniawskim, zakończyła się rewizją nadzwyczajną, rehabilitacją pułkownika,
spotkaniem z Herbertem, który, jak wspomina Szaniawski, tak bardzo chciał z
nim porozmawiać, że przed jego wizytą wyrwał sobie z tchawicy rurkę, uważał
też, że jest do niego podobny - niewysoki, a odważny.
"Poparcie Herberta i list córki Nila-Fieldorfa, Marii Fieldorf-Czarskiej,
było dla mnie ważniejsze niż rehabilitacja" - powtarzał Kukliński na
wszystkich spotkaniach.
Ale nie lubił jednego wymiaru, Marianowi Grześczakowi i nie tylko, opowiadał
więc anegdotę z odwiedzin pułkownika, poprzedzoną wizytami borowców,
ustalających dokładny przebieg spotkania i topografię miejsc gościa oraz
gospodarza (lewy bok). Wszystko przebiegało zgodnie z planem, mówił, niczym
do szopki betlejemskiej, do leżącego w stajence dzieciątka Herbert, zawitali
trzej królowie - pułkownik, święty Józef Szaniawski oraz atanda "borowików".
I nagle, czego nie przewidywał scenariusz, "Jaja mnie zaswędziały", śmiał
się, bo lubił również i takie słowa, "włożyłem więc rękę pod kołdrę,
żeby się podrapać, a tu tumult, wrzawa, alarm, bo może spluwę wyjmuję!
Atanda rzuca się na mnie, łapie za ręce! O co chodzi? Co się stało? Tak że
podrapałem się dopiero, gdy wyszli", relacjonował.
Jako jeden z pierwszych zareagował też na tragedię Czeczenii, w grudniu
1994 roku napisał, znów opublikowany w "Tysolu", list do prezydenta
Czeczenii, Dżochara Dudajewa, już nie doręczony - zamordowano go dwa dni
wcześniej.
Rozstrzyganie spraw międzynarodowych za pomocą siły -
pisał - jest przejawem barbarzyństwa,
triumfy gwałtu, bezprawia, zniewolenia są krótkotrwałe, złudne i nikczemne.
Polacy doświadczyli w historii wielu klęsk i upokorzeń. My także toczyliśmy
przez długie dziesięciolecia samotną walkę o elementarne prawo do wolności,
prawo do życia w godności, sprawiedliwości i bezpieczeństwie. Walczyliśmy,
podobnie jak Wy, w przeraźliwej pustce otaczającego nas świata, a rządy
bogatych, demokratycznych państw zarzucały nam, że burzymy ustalony porządek,
dopuszczamy się bandytyzmu, anarchizujemy ustaloną równowagę sił. W oczach
ludzi obojętnych i sytych oprawcy grali rolę ofiar.
(...)
Nie jesteście sami.
Ludzie dobrej woli są po Waszej stronie.
Andrzej Gelberg:
- Obłożnie już wtedy chory, unieruchomiony, wsparty tylko na łokciu,
prowadził sztab pomocy dla Czeczenii - organizował zbiórkę pieniędzy ("żadnych
starych gaci"). Sam dał sporo, bo pięć starych milionów, większość
natomiast sumy niewielkie - od pięćdziesięciu do dwustu złotych, a ponieważ
drukowaliśmy listę ofiarodawców, prosił, żeby napisać "X - 5 milionów",
nie chciał uchodzić za krezusa, słusznie zresztą, żył z emerytury i nagród.
Na rzecz Czeczenii organizował też wielki koncert, kontaktował się z ośrodkiem
krakowskim, który przysłał do niego swoją przedstawicielkę i już prawie
podpisali umowę. Zabrał się więc do dzieła, napisał scenariusz, dzwonił
do aktorów, m.in. Holoubka. Sądził, że wszystko będzie gotowe za co najwyżej
dwa miesiące, a tu czas mijał i nic się nie działo, ośrodek krakowski
milczał. Doszedł więc do wniosku, że są pewnie "podstawieni", obraził
się też na "Tysol", bo z nimi związany, ledwo wytłumaczyłem, że to
jeszcze PRL, gdzie dużo się mówi, mało robi, nie odpisuje na listy...
Dobrze zresztą, że się nie pojawili, bo kipiał ze złości i przypomniał,
jak w stanie wojennym spuścił ze schodów młodego "biedaka" z
podziemnego wydawnictwa, który namawiał go na wydanie jego tomiku, oczywiście
za darmo, dla Sprawy. I nagle, po godzinie rozmów, zapukał taksówkarz, spytał
"biedaka", czy ma czekać nadal?
"Uchodzące oczy zmarłych"
W 1994 podpisał też dwie petycje Ligi Republikańskiej. Pierwszą dotyczącą
wznowienia śledztwa w sprawie śmierci Stanisława Pyjasa, zamordowanego
skrytobójczo przez UB, drugą o odtajnienie akt UB do roku 1956.
Rafał Dzięciołowski:
- Prawdę powiedziawszy, nie mieliśmy początkowo nadziei - trwała wielka,
medialna nagonka na nas, przedstawiani byliśmy wyłącznie jako zadymiarze,
"jajcarze", ale wiedział, że to nieprawda, zaprosił nas do siebie.
Grzegorz Wąsowski:
- Nie tylko podpisał, ale też rozmawiał i to nie raz, nawiązaliśmy
naprawdę dobry kontakt. Był nas ciekawy, chciał wiedzieć, kim jesteśmy. Nie
ukrywał, że jest coraz bardziej samotnym "dinozaurem", ma coraz mniej
znajomych, do których chce zadzwonić. Dlatego też cieszył się, że w
postkomunistycznym marazmie, "smucie", beznadziei są młodzi ludzie, których
interesuje historia, tradycja, przeszłość, bliska im jest niepodległościowa
tradycja. Chcą i potrafią ocenić rzeczywistość, nazywać po imieniu to co złe
i protestować. Przypominać o odpowiedzialności za komunizm, jeżeli już nie
prawnej, to choćby moralnej.
Rozumiał, że nasz bunt wynika z bezsiły, bo gdy nic nie można zrobić,
zostaje czasem tylko rzut jajkiem.
Rafał Dzięciołowski:
- Był pułkownikiem, dowódcą, my - żołnierzami, których pytał, czy
rozkaz wykonany? Atak zwycięski? Pocieszał słowami swego mistrza Elzenberga:
"Nie martw się, że bitwę przegrałeś, trzeba wiele siły, żeby dojść
tam, gdzie się bitwy przegrywa".
Zawsze jednak była nie tylko powaga, ale i żart. Po pobycie we Włoszech
chcieliśmy na przykład pokazać mu, jacy jesteśmy kulturalni i pochwaliliśmy
się, że zwiedziliśmy Rovigo. "Rovigo? - zaśmiał się. - Nigdy tam nie byłem.
Tak tylko napisałem".
Nie interesował go podział prawica - lewica, tylko komunizm - antykomunizm.
Był antykomunistą. Zdecydowanie podkreślał też, że nie chce dać się
nikomu zawłaszczyć, pozwolić sobą manipulować, być czyjś.
Moim zdaniem, nie był zwierzęciem politycznym - bieżąca polityka brzydziła
go. Jest realizacją jakiejś wizji świata, a on miał własną, wynikającą z
jego systemu wartości, zawsze obowiązujących: prawdy, przyzwoitości. A
przede wszystkim wierności wobec pokoleń, które oddały życie za niepodległość.
Poległym, zabitym, zdradzonym o świcie. Zwłaszcza jego rówieśnikom z
pokolenia AK.
Grzegorz Wąsowski:
- A także tym z powojennego niepodległościowego podziemia, którzy nie złamali
przysięgi, walczyli w lasach po 1945, bez nadziei, i nie mają nawet grobów,
chowano ich w dołach zalanych wapnem. Nie istnieją w narodowej pamięci, chyba
że jako "bandyci". Dedykował im "Wilki", zasalutował w filmie o
"Ogniu", miał wielką wiedzę na ten temat, interesował się bardzo
albumem "Żołnierze wyklęci", którego byłem współautorem. Jako
motto zamieściłem jego wiersz "Pan Cogito o potrzebie ścisłości":
Jak trudno ustalić imiona
wszystkich tych co zginęli
w walce z władzą nieludzką
(...)
a przecież w tych sprawach konieczna jest akuratność
nie wolno się pomylić
nawet o jednego.
Uważał siebie za niegodnego, który ocalał, ich rzecznika, stróża. Oni
byli jego partią - poległych i rozstrzelanych, "zdradzonych o świcie",
którzy, jak w "Prologu", nieubłaganie patrzyli mu w oczy.
To ważna nić jego twórczości i życia; może nawet główna?
Sól i pieprz
Życzę (...) oby lepszego Nowego Roku. Staram się żyć bez złudzeń, ale mam jednocześnie głęboką pewność, że "ta co nie zginęła" powróci w chwale na przekór złym mocom.
Stary sługa Zbigniew (9.12.1983,
do Marii Oberc)
Pisarz Marek Nowakowski:
- Poznałem go w redakcji "Współczesności", popaździernikowym
prezenciku dla młodych, którym władza ich kanalizowała, dając trochę więcej
swobody. W 1957, może 1958, gdy - szumnie mówiąc - wkroczyłem w literacką
zabawę, która mnie pożarła, jako jeden z debiutantów, młodych wilków, z
wielkimi potrzebami pisania. Zbyszek natomiast, choć rocznik 1924, a więc
starszy od nas, z lat 1930-35, zaczynał już wprawdzie wcześniej, ale tak
naprawdę też wyłonił się po Październiku, z nami.
I wolał być z nami, a nie ze starszymi, czy też swoimi rówieśnikami, bo
może - jako ten niedrukujący - za dużo, za namacalnie o nich wiedział. O
starych wygach z komunistycznych dworów, o młodych, żarliwych pryszczatych,
którzy namiętnie się komunizmowi oddali. My natomiast dopiero zaczynaliśmy,
byliśmy jeszcze literacko nierozprawiczeni, niezdeprawowani, nienaznaczeni
komunizmem. Nazwani umownie pokoleniem "Współczesności", do którego
wcale się nie poczuwam, choć mnie do niego przypisują, nosiłem tylko teksty,
znałem parę osób, nie znoszę bezsensownych, pokoleniowych podziałów.
My również dobrze się ze Zbyszkiem czuliśmy, choć młodzi od razu
starszych wyczuwają i odrzucają, on jednak był dla nas młody, nasz, nie
zauważyliśmy dystansu, ciężaru jego lat, doświadczeń. Młodo wyglądał, młodo
się zachowywał.
Łaził z nami na redakcyjne konwentykle, na wódy, gdzie z rozkoszą zwycięzców
przepijaliśmy pierwsze honoraria. Księciem poetów był w naszym gronie
Staszek Grochowiak, Zbyszek - wyłącznie miłym kompanem. Pogodnym,
dobrodusznym, misiowatym, z ujmującym uśmiechem, swojakiem, bratem-łatą, z
którym zaraz wypijemy brudzia, pogadamy, damy sobie niedźwiedzia. Brunatnym, krótko ostrzyżonym karpackim misiem, ruchliwym
perypatetykiem z nieodłącznym podręcznym chlebaczkiem, ciągle w drodze,
wtedy jeszcze nie do Włoch czy Grecji, ale gdzieś w Polskę, autobusem,
pekaesem.
Tak że pierwsze kontakty były z nowym kolegą, a nie z poetą. Poezja nigdy
mnie specjalnie nie interesowała, moje czytelnicze potrzeby nie obejmowały
wierszy. Słyszałem jednak od znajomych poetów, że jest dobry, że liczy się
na poetyckiej giełdzie.
Moje kontakty z większością kolegów ze "Współczesności" skończyły
się razem z pismem. Z powodów najróżniejszych, nie tylko politycznych.
Wydawali mi się konformistami robiącymi karierki, pisującymi pod publiczkę,
pod mecenasa, jedynego wtedy - władzę.
A znajomość ze Zbyszkiem trwała nadal, nie stał się, jak inni, urzędnikiem
od kultury, nie obrastał w piórka, nie poszedł na redakcyjne stanowiska, tak
jak i ja, nigdzie nieprzypisany, wolny strzelec.
Podobało mi się też, że był po prostu - co jest dla mnie miarą człowieczeństwa
- zwykły, naturalny, ciekawy ludzi i bardzo im życzliwy, co u twórców
rzadkie - tworzą sobą, nastawieni są więc na siebie. Zbyszek natomiast
rozmawiał z profesorem i hydraulikiem, kurwą, chłopem spod Warszawy i nigdy
się nie zniżał, nie udawał, pozostawał sobą.
Mnie osobiście, egoistycznie mówiąc, pasował też jako towarzysz
knajpiany. Puściliśmy się kiedyś w całonocne tango po knajpach lat sześćdziesiątych,
gdzie spotykałem oczywiście cały kalejdoskop moich znajomych ze światów
najróżniejszych i żaden z nich nie spytał: Słuchaj, z kim właściwie
przyszedłeś? Kto to jest? Bo i tu nie odstawał - wyglądał zwyczajnie i urodę
miał zwyczajną. Coś prostego, plebejskiego i mazowieckiego w swojej miłej
twarzy, ale w sensie jak najlepszym. Coś z soli i pieprzu tej ziemi. Emanowała
serdecznością, sygnałami elementarnymi, że coś nas łączy, że w czymś
tam jesteśmy wspólni. Skromnie ubrany, z chlebaczkiem, nie wyglądał na
literata, można by mu śmiało dać grzechoczącą torbę hydraulika czy innego
majstra, którym bywał, choć wtedy jeszcze nie znałem jego życiorysu, nie
wiedziałem, że z niejednego pieca jadał chleb.
- Nie raz i nie dwa napatoczył się też w Oborach, gdzie jeździliśmy nie
ze snobizmów, nie dla luksusów, pisarskiej nobilitacji, ale żeby przez parę
tygodni odetchnąć od wynajmowanych klit, w których się gnieździliśmy;
Zbyszek po latach tułaczki dochrapał się wreszcie kawalereczki koło Sądu,
swego wielkiego życiowego osiągnięcia.
Nareszcie więc mogliśmy, jak mawiał Tadzio Konwicki, "katować
papier", bo dobrze się tam pisało, poznawać starych, przedwojennych
pisarzy - hrabiego Morstina, Grzymałę-Siedleckiego, poczuć się ogniwem
pisarskiego łańcucha, uświadomić sobie jakąś jednak ciągłość. I to właśnie
był dla mnie wielki walor Obór, które lubiłem, choć zdawałem sobie zawsze
sprawę z ich niewątpliwej dwuznaczności - łaskawego prezentu władzy.
Pamiętam nasze wypady na wódę, z całymi watahami piszących, wybitnych i
grafomanów. Do mamy Ciszewskiej w Jeziornie, do Berentowicza w Konstancinie,
jedynej chyba prywatnej, ze starym, przedwojennym jeszcze knajpiarzem, gdzie jak
na postny i przaśny PRL serwowano przyzwoite zakąski, gdzie lubił podobno
bawić Cyrankiewicz, dlatego ocalała, takie przynajmniej krążyły legendy.
Pamiętam spacery w podmiejskim, mazowieckim pejzażu, bliskim, bo moim,
przypominającym "Starą cegielnię" Iwaszkiewicza. Dobrze się nam gadało,
bo - co zdrowe i estetyczne - nie nudził, nie ględził jak inni o pisarskiej
kuchni, warsztacie, twórczych mękach, które wiadomo, że są, tak jak i w
innych zawodach, tylko kogo to interesuje?
- Jego twórczość odkryłem i doceniłem trochę później, dzięki
"Barbarzyńcy w ogrodzie", bo taka już moja zwierzęca właściwość,
może kalectwo, że istnieje dla mnie przede wszystkim proza, poezja to nie mój
rewir.
Podobały mi się te jego eseje z "Twórczości", które złożyły się
potem na "Barbarzyńcę". Świetnie się je czytało - wyrafinowane,
erudycyjne, ale żadne uczone gnioty, co więcej - dwutorowe, bo oprócz opisów
przeszłości zamkniętych w sztuce - obrazach, rzeźbach - relacje bardziej
osobiste, życiowe ściegi - wątek biednego turysty, kupującego najtańsze
wino i bułkę, jadającego w najtańszej pizzerii, podróżującego okazjami,
na swoją skalę i miarę.
Jego poezja przyplątała mi się dopiero dzięki "Panu Cogito", który
poruszył mnie, ożywił, podniósł na duchu, tak jak dobra lektura. Zacząłem
też obserwować go literacko i uderzyła mnie artystyczna skończoność jego
wierszy. Jasność i prostota języka, przylegliwość słowa do rzeczy, co
wbrew pozorom rzadkie. Nie chcę kłamać, że stały się dla mnie relikwią,
kromką chleba, ale z przyjemnością je czytałem, a jestem czytaczem wyjątkowo
wymagającym, książki - moja strawa, odgrywają w moim życiu wielką rolę,
bez nich nie byłoby dla mnie jego pełni.
- A później, w połowie lat siedemdziesiątych, zbliżyły nas nie tylko
sympatie osobiste, ale też polityczne, poglądy na Polskę i świat. Był to
bowiem czas kształtowania się opozycji demokratycznej. Listów do władz,
KOR-u, a wreszcie Solidarności. Walk z cenzurą, z kastrowaniem tekstów, książek.
Niezależnych pisemek i wydawnictw podziemnych - Zapisu, Nowej. Rozwalania
komunistycznego burdelu, zdrowego odrzutu organizmu, powstrzymywania toczącej
się gangreny.
A włączyliśmy się w to nie z pychy, ale żeby nie dać się zgnoić
PRL-owi już nie stalinowskiemu, drapieżnemu, bandyckiemu, ale gnijącemu,
dusznemu i deprawującemu. Zbyszek, krążący między Warszawą a Paryżem,
doskakiwał do nas jak zagończyk, gdy tylko mógł. Brał udział w wielu
akcjach, w gremiach, dał się np. wciągnąć do pracy w Związku Literatów.
Pamiętam na przykład Niezależną Nagrodę Literacką, którą przyznaliśmy
Kazikowi Orłosiowi, bo jako pierwszy, cichutko i bez rozdzierania szat wydał w 1973 w "Kulturze" paryskiej swoją "Cudowną melinę".
Spotkanko u Jarka Abramowa na Filtrowej, w małym gronie, w skład którego
wszedł oprócz Zbyszka Słonimski, Newerly, Bocheński, Kijowski. Cyrograf, który
wspólnie Kazikowi wygotowaliśmy. Cienką kopertowe, na naszą miarę,
poprzedzoną zrzutą.
Byli wtedy z nami koledzy najróżniejsi. Także i ci, którzy chcieli tylko
naprawiać pieprzony socjalizm, walczyć o jego ludzką twarz. Z przeszłością
komunistyczną, choćby Wiktor Woroszylski, którzy mieli świadomość tego, w
co wdepnęli, w co się ubabrali i chcieli się z tego wyzwolić, zrzucić z
pleców ciężar, odium fanatycznej, ślepej młodości. I byli nam bliżsi niż
konformiści, którzy uważali, że to bez sensu, że komuna jest wieczna, nie do
pokonania, i tkwili w apatii, bezruchu.
Sporo wtedy ze Zbyszkiem rozmawiałem, już się ujawnił, już wiedziałem,
że jest zdecydowanym antykomunistą, że wie wszystko lepiej i głębiej. Ale
mimo to żadnym Katonem, maksymalistą, a taktykiem, zwolennikiem małych kroków,
uzyskiwania tego, co realne.
- Odwiedziłem go też w Paryżu, gdzie uciekał również, myślę, od
polskich spraw, od całej tej naszej atmosfery. A mógł sobie na to pozwolić
-miał poetycką sławę, renomę, tym samym stypendia oraz szanse, z których
korzystał, i słusznie. Mnie bowiem wystarczyło moje małe mazowieckie błotko,
w którym się tytłałem. Nie miałem dramatycznej potrzeby wyrwania się, a on
tak, bo pisał o sztuce, musiał używać muzeów, swego karmidła. Potrzebował
podróży jak chleba i wody, bez nich nie byłby tym, kim był.
I chwała Bogu, że pobuszował po świecie, później bowiem przestało to
być możliwe, dopadły go najróżniejsze choroby. Astma, bronchity, kłopoty z
poruszaniem się, oddychaniem. Najróżniejsze perturbacje. Operacje,
tracheotomia, po której zainstalowano mu w tchawicy rurkę.
Krótko mówiąc, zaczęła mu szwankować fizyka. Zaczął się psować i
widziałem jego wielki dramat, bo jako człowiek witalny chciał korzystać z życia,
ale choroby nokautowały go, boksowały.
Miał jeszcze wyskoki, próbował szarpać się, wyrywać z ich kokona, ale
znów go dopadały, spychały do domu, do łóżka. Miał na szczęście Kasię,
swoją kobietę, oddaną mu na dobre i złe, a z tym, jak wiadomo, różnie
bywa.
Jolanta Nowakowska, która włącza się do rozmowy:
- Choć pamiętam jeszcze chwile bardziej optymistyczne. Jego ostatnie chyba
wakacje w 1986, które spędzili w naszej mecie nad jeziorem na Mazurach, a właściwie
Warmii. Był zadowolony; pisywał nocami, nieraz i do czwartej rano, Kasia
przygotowywała mu termos, kanapki, spał potem do pierwszej, drugiej. Jeździł
trochę na swoim skarbie - górskim rowerku, choć głównie już go prowadził,
już nie był za dobry.
Posiedzieliśmy z nimi ze trzy dni, wprowadziliśmy w domowe sprawy i
wyjechaliśmy, zostawiliśmy samych. Okazało się później, że wieś długo
ich wspominała, pytała, co u Herbertów? A nie wiedziała, kim był, nie czytała
jego książek, polubiła jako człowieka, który łaził po prostu po wsi, gadał,
ale bez żadnego interesu, poza kupnem mleka czy kury.
A zdobyć ich zaufanie niełatwo - nieufni, trudni, w większości Ukraińcy,
przesiedleńcy w ramach akcji "Wisła", kilku z UPA, po wieloletnich więzieniach,
ponurych stalinowskich doświadczeniach. Wielu z dawnego powiatu Sokal, koło
Lwowa; może więc zbliżyły ich Kresy?
Kasia również umiała z nimi rozmawiać, z chłopkami prawie się całowała,
oglądała chore nogi, rany, radziła, że tu kompres, tam maść. Nasza znajoma, pani Ania, do dziś ją wspomina, nie jako żonę Herberta, ale kogoś
opiekuńczego, serdecznego.
Marek Nowakowski:
- Ostatni raz widziałem go chyba pół roku przed śmiercią. Gdy chorował
już obłożnie, wysyłałem do niego Jolę, sam jedynie dzwoniłem. Nie lubię
być odwiedzającym, bo kończy się autentyzm, wkrada fałsz, z chorym inaczej
się jednak rozmawia, sztucznie optymistycznie. On z kolei też się mobilizował,
napinał, chciał być dziarski, a nie podupadły.
Jolanta Nowakowska:
- Gdy wpadałam do niego z Markiem, potem już sama, zawsze jednak wstawał,
ubierał się, przychodził do pokoju. Wyjmował z gardła rurkę, "natleniał
się", żeby choć trochę porozmawiać, mimo że z coraz większym trudem.
Nie było sensu, żeby tracił resztki sił na towarzyskie ple-ple. Na szczęście
Kasia czuwała, włączała filtr, dawkowała wizyty, przepuszczała, słusznie,
tylko najważniejsze. Mimo to często ktoś u niego siedział - Krynicki,
Karasek, jego doktor Siwiec.
Ale nawet przykuty już do łóżka czytał, pisał, pracował jako szatan.
Był pogodny, żartował. I choć niewskazane przy astmie, trzymał koty,
najpierw zdaje się Szuszu, potem Kleofasa.
Należał do ginącego świata tych, którzy piszą listy i kartki, cyzelował
drobnym maczkiem prawdziwe dzieła sztuki, ironiczne, dowcipne, ozdobione
kwiatkami. Pisywał głównie do mnie, podpisywał się "klijent" - miał
ze mną, adwokatem, prawne, wydawnicze konszachty, koleżeńskie naturalnie, choć
raz podarował mi piękny wachlarz.
Najtrudniej przeżyć wolność
6.02.1989. Paris. Widokówka
ze zdjęciem pań spod latarni - "Les belles de nuit".
Kochana Jolu! Kochany Marku, Serdeczne dzięki za list z dobrą wiadomością
o zmianie mieszkania. Liczę, że pozwolicie mi podrzemać czasem na werandzie
lub skorzystać ze swimming-poolu (może być bidet). Tutaj wiosna, bo wyłaniają
się rusałki, jak na załączonym obrazku.
U nas jako, tako. Wypuścili mnie wreszcie ze szpitala więc zabrałem się
za robotę, która leżała odłogiem. Idzie jak po grudzie. A jak u kolegi,
kolego? Byłbym niepocieszony, gdyby Tobie Marku pisało się dobrze.
Kasia w czasie mojej długiej niemocy objęła resort spraw zagranicznych i
finansów. Jak widzicie, redukujemy etaty. Myślimy o Was (naprawdę) bardzo często
i serdecznie (...) Wasz
Zbigniew.
9.05.1990. Paris
Kochana Jolu, nawet nie wiesz, jaka to była dla mnie radość, zobaczyć Cię
przez telefon. Myślę (myślimy) o Tobie często, czule i serdecznie, a ja z
wdzięcznością, bo jesteś przecież moją prawną tarczą i obroną. Nasłuchujemy
pilnie wszystkiego co dzieje się w umęczonej ojczyźnie. Ciekawie - jak
powiedziałaś -przesadnie ciekawie. Najtrudniej przeżyć wolność.
Przyjedziemy zaraz jak poczuję się trochę lepiej - a wtedy - długa nocna
rozmowa z Tobą. Ściskam i całuję, bardzo Cię kocham Jolu, Twój Klijent i
wielbiciel.
Zbyszek
PS wybacz gryzmoły. Piszę w łóżku.
Berlin 26.08.1990
Kochana Nasza Jolu! Przesyłamy gorące pozdrowienie i uściski z ruin III
Rzeszy. Nie masz pojęcia jak dużo tu zwycięskich Polaków. Myślimy często i
czule o Tobie, przyjm proszę ucałowania gorące - od Twoich Kasi i Zbyszka.
29.04.1997 Warszawa
Kochana Jolu, dziękuję serdecznie za Twój telefon i miłe słowa. Bardzo
poczułem się wzruszony, a nawet jakby lepiej się poczułem. Widzisz, co
znaczy znak przyjaźni.
Nawet złożony chorobą jestem zazdrosny o Ciebie, a nawet w łożu boleści
będę odgarniał samców, którzy szaleją za Tobą (z wyjątkiem Marunia, bo
to szaleniec by tak rzec koncesjonowany). Wiem, że wpadł Ci w oko Andrzej
Drawicz i załączony paszkwil - w mojej intencji - próbuje powalać ZMP-owski
mundurek miłego Tobie A.D. Kochana Jolu, całuję Cię z całego serca.
Zbigniew.
(Do tekstu dołączony tekst Andrzeja Zięby z "Najwyższego Czasu" o
Noblu dla Herberta i Andrzeju Drawiczu "zgrabnie wychwytującym podania z
lewej").
Marek Nowakowski:
- W "Hańbie domowej" Trznadla wypowiedział się nagannie o udziale
polskich pisarzy w stalinizmie, w "Tygodniku Solidarność" o
fundamentalnych sprawach II Rzeczpospolitej. Widział przecież franciszkańską
łagodność wobec PRL-u, słyszał zgodny chór, powtarzający, że już dość
"jątrzenia" i "dzielenia", uważał tymczasem, że jest
odwrotnie, że nie zbudujemy wolnej Polski, zacierając istotę naszej
historycznej przeszłości, zbrodni PRL-u, na których był oparty.
Dlatego właśnie opowiedział się zdecydowanie za lustracją, przeciw
amnezji, zamazywaniu konturów, ciągłości między PRL-em a III Rzeczpospolitą.
Nie szczędził gorzkich słów elitom, także solidarnościowym, bo zdradziły,
zdeptały ideały, o które walczyły. Pisarzom-kuglarzom, którzy od lat mieli obrywy z pańskiego stołu i zapomnieli o swoim powołaniu -
pisaniu prawdy.
Przypomniał zapomniany ład semantyczny. A to jest A, B to jest B, PRL to
nie wolna Polska, Jaruzelski nie jest bohaterem narodowym a Kukliński zdrajcą.
Mówił ostro, nie owijając w bawełnę, nie szczędząc znanych nazwisk,
zaczęły się więc wielkie środowiskowe pretensje. Odezwał się chór
oburzonych, rodem z "warszawki", kawiarni, salonów. Ale tych
peerelowskich, zdegenerowanych, parodii "Ziemiańskiej" w
dwudziestoleciu międzywojennym. W PRL-u najwyżej Luny Bristigerowej, potem w
Czytelniku, PlW-ie. Produkujących niepisane obyczaje i tabu środowiskowej
solidarności, przestrzegania reguł gry, według których pisarze winni się
tylko nasładzać, a nie piołunować, ruszać koleżków.
Obowiązują jednak tylko swoich, ale nie Zbyszka, wolnego, samotnego, który
nigdzie nie należał, nie bywał. Nie krępowały go więc, nie wikłały żadne
układy środowiskowe, koteryjne, towarzyskie. Nie wsłuchiwał się w warszawkę,
w jej jady.
Jolanta Nowakowska:
- Świetnym przykładem jest telewizyjny film z okazji jego siedemdziesiątych
urodzin, w którym zakpił z mediów, kultury medialnej, z zadętych rozmów z
pisarzami na tle ściany książek. Jeszcze w formie, w czapeczce na głowie,
odprawiał jakieś tany, pokłony. Zakpił sobie z ekipy już na starcie, bo gdy
się zjawiła, powiedział, że jest hydraulikiem, bratem Zbigniewa Herberta.
Brata akurat nie ma, jeździ konno, co jak wiadomo w "towarzystwie"
modne.
Za niekonwencjonalny i uroczy uważam też jego "kabaretonik" w "Tysolu"
- felietoniki kwitowane chórem oburzenia, niesmakiem, że przekroczył granice,
choć była to przede wszystkim zabawa. Czy to już nie można się pośmiać z
Jaruzelskiego i Kiszczaka? "O Jezu, a cóż to za wojacy" - szydził.
Jolanta Nowakowska:
- Wszystko co mówił, nie było ogólnikowymi tyradami bez argumentów,
przeciwnie - rozsądne, precyzyjnie uzasadnione, sprawiedliwe. Głębokie i
logiczne. Wcale nie tendencyjne ani przegięte, jak mu zarzucano, a właściwie
spokojne, wyważone. Był człowiekiem odpowiedzialnym, a nie psychicznym
odrzutowcem, dla mnie - jednym z nielicznych, rozsądnych głosów politycznych
w tym kraju. Miał zmysł, dar logicznego myślenia.
Marek Nowakowski:
- Coś z kartezjańskiej jasności. Ład jego wypowiedzi kojarzył mi się
zawsze ze słynnym zdaniem Kanta "Niebo gwiaździste nade mną, a prawo
moralne we mnie".
Marek Nowakowski:
- Po jego głównym wywiadzie dla "Tysola" próbowałem zebrać parę
głosów na tematy, które poruszał, ale bezskutecznie, nikt nie chciał. Nie
próbowano nawet z nim dyskutować, spierać się, chciano wyłącznie zemsty
-zniszczenia, zdyskredytowania, zdezawuowania przeciwnika przez przypisywanie mu
skłonności dyskwalifikujących jego umysłową sprawność.
Unieszkodliwiano prasowymi tekstami, środowiskową szeptanką, że
ekstremista, fanatyk, hunwejbin z nożem w zębach, mudżahedin, który dał się
skaperować, podbechtać prawicowym gadzinom, które go przechwyciły.
Szyto mu też surdut pijaka, który jak wiadomo od dawna zaprawiał i w głowie
mu się, niestety, pomieszało, a w kraju, gdzie chla się tyle wódy, to
argumenty, które łatwo się przyjmują.
Jolanta Nowakowska:
- Przede wszystkim jednak szyto mu surdut dewianta, wariata, choć tu akurat
obowiązuje ostrożność szczególna, bo gdyby nawet, odebrałoby się prawo głosu
choćby Norwidowi, Witkacemu i wielu, wielu innym. Od kiedy to choroba
psychiczna eliminuje twórcę? Należałoby wtedy wyrzucić z literatury większość
nazwisk. A ilu malarzy, kompozytorów?
Marek Nowakowski:
- Jego depresja, notabene przypadłość bardzo częsta, była też ucieczką,
chęcią wyłączenia się. Ja zresztą też mam na to coraz większą ochotę,
z radością schroniłbym się w jakąś szajbę, zawisłbym na tym oto żyrandolu.
A pani - nieustająco zdrowa?
Depresyjnie działała również, moim zdaniem, obecność jego starej matki,
która mieszkała z nim i Kasią na Promenady. To niewątpliwie dołuje, przygnębia,
obserwowałem to także u innych kolegów, może z wyjątkiem Kornela
Filipowicza. Piliśmy kiedyś u niego w Krakowie, a za ścianą leżała jego
stara, chora matka. Zrywałem się na równe nogi, gdy jęczała, a Kornel,
uroczy człowiek, dolewał i uspokajał, że to nic, to tylko mamusia...
Jako człowiek pijący i palący nikomu, także i Zbyszkowi, kieliszków nie
liczyłem, zupełnie mnie to nie interesowało, to już każdy rozgrywa na własny
"szczot", a poza tym przepraszam bardzo, ale to są męskie sprawy, których,
niestety, nie jest pani w stanie pojąć, droga pani Joanno! Zna pani mężczyznę,
który nie pije?
Jolanta Nowakowska:
- W swoim czasie pił oczywiście, potem jednak chorował i przestał, nie
wracał. Przyjaźniliśmy się z Markiem z Jerzym Andrzejewskim, który pił do końca,
zmarł w stanie rozkładu, ale jako alkoholik funkcjonuje Herbert, a nie on, to
paranoja. *[31.10.1982. (...) Namiętność wyzwala jakąś dziwną energię uboczną
i nakręca organizmy namiętnych ludzi na szybsze obroty. Padają szybko z
wyczerpania, ale co zrobią, to zrobią. Herbert opowiadał mi, że nigdy nie
pracował tyle, gdy pił na umór, bo się spieszył ze wszystkim, byle dorwać się do
swojej butelki. Dziś jest ruiną człowieka i poety, ale co zrobił, to zrobił.
A. Kijowski, "Dzienniki", WL, Kraków 1998.]
Marek Nowakowski:
- I choć zawsze twardo stąpał po ziemi, interesował się sprawami
publicznymi, wypowiadał głośno zgodnie ze swoim sumieniem, uznano, że bierze
się do czegoś, na czym się nie zna! Miał być przecież subtelnym,
wyrafinowanym śródziemnomorskim poetą, olimpijczykiem, klasykiem od Akropolu,
Minotaura i Krety, antycznych bogów. Miał szybować wysoko, a nie zniżać się
do mazowieckiej ziemi.
Jakim prawem - oburzano się - właził więc w nie swoje parafie? Wypadał z
roli, którą dla niego przeznaczono? Wygłaszał polityczne opinie? Stawiał
diagnozy? I to z taką pewnością siebie, ostro, klarownie, bez znaków
zapytania? Znów więc, choć w innej formie, wróciło znane, stare hasło -
pisarze do piór!
Marek Nowakowski:
- Po konflikcie z Miłoszem szyto mu też surdut kolejny - zawistnika, który
spierał się z nim z zazdrości o jego sławę, zaszczyty i sukcesy. A był to
spór fundamentalny, musiało do niego dojść, mieli po prostu dwie różne
biografie, Miłosz miękko lądował w PRL-u i świecie, Zbyszek natomiast zaznał
od tego systemu nieporównanie więcej złego, najpierw we Lwowie, potem w
stalinowskiej Warszawie. W "Hańbie domowej" wprowadził dobry podział
na Polaków lewobrzeżnych i prawobrzeżnych, czyli tych, którzy przeżyli
okupację sowiecką i w związku z tym nie mieli co do tego ustroju złudzeń.
Jako Polak prawobrzeżny musiał się więc z Miłoszem zderzyć. Nie mogli
pić sobie z dziobków, nasładzać się. I bardzo dobrze, mieli prawo, a
zrobiono z tego gigantyczną aferę.
Stronnictwo Miłosza - zachodniego, correct - szyło mu też surdut
umierającego z zazdrości o Nobla, ale i to oceniano według siebie, swoich
pragnień, robiąc z niego człowieka małego. Zawistnika, pełzaka, choć był
dumny, pański, niemałostkowy, nie wikłał się w bzdury, w byle co.
Wcale się Noblem nie emocjonował, i słusznie, należy go oceniać według
tych, którzy go dostają, niedawno choćby Dario Fo. Nie nagrodzono natomiast
wielu najwybitniejszych: Prousta, Czechowa, Celine'a, Tołstoja, Conrada. Nobel
nie jest wcale koroną twórczości, bywa także polityczny, geograficzny,
biograficzny. *[Szymborska to była w Niemczech wielka niespodzianka.
(...) Raczej mówiono, że jeśli poeta z Polski, to Zbigniew Herbert.
Powiedziano mi, dlaczego akurat ona, ale nie jest to temat naszej rozmowy. Tu
nie tylko jakość poezji odegrała rolę. Sprawa z Noblem to w ogóle trudna sprawa.
"Samotność krytyka". Z Marcelem Reich-Ranickim rozmawiał Marek Orzechowski,
"Polityka" nr 22, 27.05.2000.]
Choć nie wiem oczywiście do końca, co w nim tkwiło, jakie miał tak
naprawdę marzenia i ambicje? Potrzeba docenienia, aplauzu jest w ten zawód
wpisana. Nie odniosłem jednak wrażenia, żeby była to trucizna, która go
zatruwała. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali.
Nigdy o tym nie mówił, ja nie pytałem, po co?
Marek Nowakowski:
- Oburzały też miejsca, gdzie drukował, a mianowicie "Tygodnik Solidarność",
warszawka nie bierze go bowiem do ręki, ma ustabilizowany pogląd na świat, swoje pisma, którymi się karmi, oświetlającymi jej drogę,
przede wszystkim oczywiście "Gazetę Wyborczą". Nie ma poglądów własnych,
ulega więc stadnym, powtarza za autorytetami, ludźmi wpływowymi, przyjmując
ich opinie jako swoje. No cóż, słabe, niesamodzielne mózgi, tuby.
Zbyszek natomiast nie musiał się nikim podpierać, nie potrzebował żadnych
opiniotwórczych ośrodków. Sam nim dla siebie był, co nie znaczy, że nie słuchał,
ale nie "autorytetów". Nie słuchają - i to w ogóle - ci, którzy próbowali
go niszczyć.
Drukował w "Tysolu", poszukiwał bowiem miejsc na pewno niedoskonałych,
ale nieskażonych, niepodszytych komuną, "tamtym", gdzie mógł pisywać
bez kaca. Tak zresztą jak i ja, ostatnimi laty spotykaliśmy się też na łamach
"Plusa minusa", dodatku do "Rzepy".
Jolanta Nowakowska:
- W swoim czasie wielki kult Zbyszka głosił jak wiadomo Adam Michnik. W
swoich "Dziejach honoru w Polsce" ustawicznie się na niego powoływał,
cytował, admirował. Ustawił na pomniku. Zbyszek szybko się jednak
zreflektował, zauważył, że chce go upolitycznić, zespiżować, ale tylko po
swojej stronie, zrobić z niego guru, ozdobę rewizjonistów. Dał więc dyla do
Paryża, zwiał po prostu, nie dał się zawłaszczyć.
Ich drogi zupełnie się w końcu rozeszły, Zbyszek nie mógł zaakceptować
jego sejmowych wystąpień, łagodnej wobec PRL-u linii kierowanej przez niego
"Gazety".
Skończyło się też ze mną i z Markiem. Pierwsze wydanie "Z dziejów
honoru w Polsce" z roku 1985 dedykowane zostało "Markowi i Joli
Nowakowskim". W drugim, z 1990, dedykacja już znikła.
Gdy Michnik siedział, byłam jego adwokatem, mogłam jeździć do niego na
widzenia i Zbyszek mi towarzyszył. Nie miał tak jak ja pozwolenia na widzenie
z Adamem, ale jechał ze mną. Był. Dokładał do benzyny. Co się wtedy bardzo
liczyło.
Marek Nowakowski:
- Starano się dezawuować niewygodne wypowiedzi Zbyszka, choć wpisał się
nimi w wielki, polski spór. Jeden z najważniejszych ostatnich lat, który usiłował
odpowiedzieć na pytanie - jaka ma być Polska? Spór między - umownie mówiąc
- orientacją związaną z PRL-em, skundloną, walczącą tylko o rewizję, o
ludzką twarz wiecznego dla nich socjalizmu, ze stroną niepodległościową.
Przydeptaną, zniszczoną, wytrzebioną w Powstaniu Warszawskim, w peerelowskich
więzieniach, dążącą do rzeczywistej niepodległości Polski, przywrócenia
pewnych zasad i wartości.
Wpisał się oczywiście w nurt niepodległościowy, wszedł w spór, bo
widział odradzającą się ciągle chorobę lewicowości, która wraca
rykoszetem. Ledwo upadł realny komunizm, pojawiła się w postaci liberalizmu.
Zarzuty, którymi go obrzucano, wyrządziły mu wielką krzywdę, na pewno go
bolały, choć przede wszystkim obnażały małość, barbarzyństwo opinio-twórców,
którzy uważają się za ludzi kultury, sztuki, głoszących rzekomą tolerancję.
Pokazały, że nie zależy im na prawdzie, tylko swojej racji, swojej opcji, a
kto się z nią nie zgadza, to tak jak w piosence peerelowskich przedszkolaków:
"Tup, tup, tup, kto nie z nami, ten jest wróg!".
Zarzuty wobec Zbyszka nadal zresztą obowiązują, choć już w formie łagodniejszej,
bardziej eleganckiej i subtelnej. We wspomnieniach pośmiertnych przyznawano
oczywiście, że wybitny, dalej jednak, że coś się z nim potem, niestety, stało.
Po co właził w nie swoje sprawy?
Drogowskazem był nekrolog pośmiertny Adama Michnika, który pochwalił
naturalnie jego poezję, publicystykę społeczną nazwał jednak - dzień po śmierci
- polskim piekłem.
I ta klauzula, najróżniej oczywiście realizowana, obowiązuje do dziś.
Biedne tuby piszą ciągle o Zbyszku w stylu: Tak, ale... Po co włączał się
w politykę?
- Moim przyjaciołom
serdecznym Markowi i Joli - z wiarą, nadzieją i miłością - napisał
na swoich "Wierszach zebranych" w 1984.
Została wprawdzie jego twórczość z kości słoniowej, ale brak mi człowieka,
do którego mogłem zadzwonić, pogadać, poradzić się. Brak mi jego rozsądku,
celnego, dowcipnego osądu, tak u Polaków rzadkiego, przeważają bełkociarze.
Szybko i trafnie oceniał to, nad czym mozolnie się biedziłem.
Wielki, wielki żal, że na mapie moich przyjaciół nie ma już punktu tak
ważnego - Zbyszka Herberta.
Nie byłem na jego pogrzebie, ale dwa dni później, na mszy dla przyjaciół,
u Wizytek, po której pomagałem Kasi wynosić z jego grobu zwiędłe kwiaty.
Stojąc, samotnie, w jakimś czystym hotelu
Ciało mdłe, choć nic mi jeszcze nie odpadło. (...)
Może jeszcze skoczę do Wenecji.
(Do starego druha Zdzisławka Ruziewicza, 1989)
Duch ludzki jeszcze mnie nie opuścił
Zdzisław Najder:
- Już po "Hańbie domowej" zraził sobie wiele osób, po "Chodasiewiczu",
wywiadzie dla "Tysola", był zdecydowanie osamotniony, bojkotowany
towarzysko i politycznie, trędowaty. Choroby, unieważniającej jego niewygodne
sądy, jeszcze wtedy - oficjalnie - nie wyciągano.
Tak że jego ostatnie lata były więcej niż trudne, tym bardziej że
rzeczywiście już ciężko chory na astmę, najprawdopodobniej wywołaną właśnie
depresją, która powoduje też zmiany fizyczne. Dusił się, męczył, cierpiał,
mimo to - dzielny do końca, dobrze wychowany. Przychodziłem do niego sam, bez
Hali, mojej żony; obecność kobiet krępowała go.
Ciało już było mdłe, podłączone do aparatur, rurki tlenowe w nosie, ale
duch ochoczy, umysł chwilami wirujący szaleńczo. Choć przenoszony nawet z łóżka
na fotel, snuł plany wyjazdu do Wenecji - rezerwował bilety, wywołując potężne
zamieszanie. Zdawał sobie na wpół sprawę, że to fantazja, ale uciekał
jednak od choroby i cierpienia, wyrywał się "na swobodę".
Przypominał mi historię o starym i chorym Kancie, nieszczęśliwym, bo nie
mógł wstać, gdy odwiedził go lekarz. Nie straciłem jeszcze poczucia człowieczeństwa,
powiedział, duch ludzki jeszcze mnie nie opuścił.
Z lwowskiej gliny
Opuściła go wtedy większość dawnych przyjaciół, ale sam też ograniczał
kontakty, nie chciał pokazywać się w chorobie, krępował inhalacji, zanikającego głosu, tak że tylko żona odbierała już telefony, nie
wstydził się jedynie nielicznych, przede wszystkim siostry, Haliny Żebrowskiej-Herbert.
W dzieciństwie tłukli się i kochali, byli bardzo związani, w młodości
już oczywiście mniej, ale jednak też, mieszkali razem w Krakowie, Sopocie, w
latach 50. bywał u niej często w Otwocku, spędzał z jej rodziną święta - ożenił
się grubo po czterdziestce i nie miał długo własnego domu.
Oddalili się od siebie, gdy zaczął wyjeżdżać; wracał zawsze daleki,
obcawy, z trudem nawiązywali kontakty, także ze względu na odmienne tryby życia.
Pracowała, wychowywała dzieci, rano wstawała, kładła się wcześnie spać,
on natomiast pisał w nocy, w dzień spał, wstawał około szesnastej, a potem
potrzebował spokoju, albo miał młyn, telefony, gości. Musiała się
zapowiadać, bo gdy wpadła kiedyś "tak sobie", nie zamienili nawet słowa.
Ale gdy mało już kogo przyjmował, znów się do siebie zbliżyli, znów
byli bratem i siostrą.
- Choć też jeszcze nie od razu, bo jako wielki "kokiet" - śmieje się
Halina Żebrowska - nawet rodzonej siostrze nie pokazywał się w łóżku, w piżamie,
zwlekał się, ubierał, choć z coraz większym trudem. Gdy stracił głos
niemal zupełnie, wskazywał na mnie palcem i szeptał: mów!
Wspominała więc babcię Bałabanową, rodziców, opowiadała o swoich
dzieciach, wnukach, o zjeździe absolwentów, w którym uczestniczyła.
Mógł słuchać godzinami, ona jednak, lekarka, wiedziała, że jest zmęczony,
bierze coraz częściej inhalacje, wychodziła więc, choć protestował, był
bardzo spragniony kontaktu. Nocami rozmawiał z Kasią, wyrywał się, chciał
wychodzić, choć nie mógł się podnieść.
- Męczył się, niósł wyjątkowo ciężki krzyż, tak że miałam nawet często
żal do Boga, że tak go doświadcza. Choć sam też się nie szanował - palił
do końca, zabiły go m.in. papierosy. Dlatego tak nie znosił szpitali,
wypisywał się szybko na własne żądanie, bo nie mógł palić, a próbował
i pod tlenem, popiół strząsał do fiolek po lekarstwach.
Bałam się nawet dzwonić, pytać o jego zdrowie, modliłam się tylko, żeby
się nie poddawał, walczył. I tak na szczęście było - nie stukał, jak
inni, białą laską cierpienia. Robił dobrą minę do złej gry, znów, jak
kiedyś we Lwowie, gdy chodził o kulach, "udawał anioła" - żartował,
choć nie wiadomo z czego.
"Pułkownikowi Kuklińskiemu", śmiał się, "powiedziałem, że
podczas okupacji handlowałem spirtem i słoniną, a on na to, że bardzo
dobrze, że to również potrzebne".
Może trudno w to uwierzyć, ale przy mnie nie miał chwili załamania,
skargi, nie wiem, jak przy Kasi, z którą był ciągle, przy mnie jednak udawał,
że nic się nie stało. Oduczył narzekania, samoużalania, czego nie znosił,
mała duszyczka z wielkim żalem nad sobą, szydził.
Zajmował się chorobami innych, nigdy swoimi, kiedyś np. mówił mi, że Miłosz
ma kłopoty ze słuchem. Zbysiu, radziłam, zajmuj się sobą, jesteś chory
poważniej! "Ja? - dziwił się - siostrzyczko, my przecież z twardej,
lwowskiej gliny!".
Facet
- Porozumieliśmy się w żartobliwej konwencji militarnej, którą narzucił
- był pułkownikiem, ja - sierżantem, potem awansował mnie na porucznika, a
dysproporcja w szarży oznaczała, co oczywiste, obowiązek wypełniania jego
rozkazów - wspomina Andrzej Gelberg.
- "Obudziłem pana, panie poruczniku?" - pytał, bo dzwonił zwykle po
północy. Ależ skąd, odpowiadałem, słucham, cieszyłem się, gdy mogłem coś
dla niego zrobić, obłożnie już wtedy chorował, a to dla mnie były
drobiazgi.
A to pół litra żubrówki dla angielskiego krytyka Alvereza, to "I
powraca wiatr" Bukowskiego, bo miał go odwiedzić. Wystawa Caravaggia w
Narodowym, którą chciał obejrzeć, choć nie mógł już wtedy chodzić, a mały
samochodzik pani Katarzyny nie pomieściłby inwalidzkiego wózka, ale nasz
redakcyjny, bagażowy, jak najbardziej. Przed muzeum kłębiły się jednak tłumy,
krępował się też wózka, zadzwoniłem więc do dyrektora muzeum, który
zgodził się złamać dla niego regulamin, przesunął godziny otwarcia, mógł
więc samotnie rozkoszować się płótnami jednego ze swoich mistrzów.
Miał ciężką astmę oskrzelową, której nie potrafiono leczyć, właściwie
powoli umierał, od czasu do czasu swoje góry - dołki, wtedy zero kontaktów,
wkrótce jednak powrót i żadnej zmiany poglądów. Ale jego cierpienia przede
wszystkim duchowe, a nie fizyczne, choroba upokarzała go bowiem, uwierała, więziła
w cielesnej powłoce, nie pozwalającej mu żyć tak, jakby chciał. Jeszcze
gdzieś pojechać, pójść, jak planowaliśmy, na panienki, na wódkę, której
mieliśmy się nie tyle napić, ile nachlać.
Ale już, niestety, nie poszliśmy, mimo to do końca starał się być
kowbojem, facetem z Hemingwaya. Wyzywał w swoich tekstach na pojedynki nasze
"autorytety", w siedemdziesiątą rocznicę urodzin dał wywiad, po którym
huczało. Błyszczał humorem, inteligencją, po sprawie niszczenia akt
dowcipkował: "Jaruzelski, to są fakta, zamiast cygar, pali akta". Masę
czytał, prasę z prawa i lewa, z książek ostatnio "Cesarstwo i
wygnanie", Stołypina. Pisał szkic o Leonidasie oraz bitwie pod
Termopilami. I bolał, że nie może już rozbić żadnego małżeństwa, nikomu
przyłożyć, bo jak mawiał, gdy jest się facetem, czasem trzeba.
Do końca też zwracający uwagę na kobiety. Gdy się poznaliśmy, skończył
siedemdziesiątkę i z tej okazji nagrywała z nim rozmowę dla telewizji Kamila Drecka, młoda i ładna dziennikarka. "Siksa", żalił się,
"zdegradowała mnie, bo ani razu nie spojrzała jak na mężczyznę, tylko na
koleżkę z ekipy".
Śmiał się też, że trzeba jak on, doczekać siedemdziesiątki, żeby
docenić u kobiet rubensowskie kształty - coraz bardziej mu się podobają - i
że nie warto spotykać się z obiektami swoich pierwszych miłości, powinny
zostać dziewczynami z warkoczem. Nie chciał widzieć Francuzki, która odesłała
mu jego miłosne listy.
Na wywiad z nim zabrałem więc redakcyjną koleżankę, Anię Poppek, dobry
pomysł, bo jak to w obecności młodej kobiety, brylował, błyszczał tak, że
choć zadała dwa pytania, jest współautorką, tworzyła bowiem klimat.
Jakie tam są papierosy?
Marianowi Grześczakowi podarował "Epilog burzy", narysował kwiatki,
napisał: Wiwat, niech żyje
3 Maja 1998, a dalej: Kochanemu
Marianowi, niech ten wierszyk mu opowi jakie było
moje życie w literackich fal rozkwicie kocham bardzo Zbyszko Herbert.
- I tak było do końca - wspomina Marian Grześczak - humor, dowcip mimo
cierpienia, unieruchomienia.
Ciału już odpuścił, spasował, przestał mu ufać, machnął ręką,
trudno, najwyżej krócej pociągnę. Nie chciał jeździć wózkiem
inwalidzkim, nie próbował nawet chodzić, choć rehabilitant masował go,
namawiał na ćwiczenia - po co, skoro i tak już nie pojadą do Włoch ani do
Grecji?
- I palił jak smok, gdy odwiedziłem go po raz przedostatni, 3 maja 1998,
dwa papierosy na raz, jeden za mnie, bo rzuciłem. To było dramatyczne -
inhalacja - papieros. Zdumiewało nawet mnie, starego palacza.
"Nie wiesz, jakie tam są papierosy? - pytał. - A jakie transmitują
mecze? Muszą zawodowe, bokserskie, które lubię, w ogóle zresztą boks, bo
sprawiedliwy, zwycięża zawsze najlepszy".
Gdzie nie splunąć, tam Herbert
Nie miał złudzeń co do swego stanu, dlatego też chciał jak najwięcej po
sobie zostawić, do końca pisał, czytał, szkicował, snuł wielkie plany - może
pismo albo wydawnictwo przeciw zwolennikom wybaczenia, fraternizatorom, jak mówił.
Gdy wydał "Epilog burzy", drukował wiersze w wielu tytułach, Jacek
Trznadel zadzwonił do niego, żeby mu pogratulować. "Gdzie nie splunąć,
tam Herbert", śmiał się.
Odszedł więc właśnie wtedy, gdy był tak twórczy, miał tyle do
powiedzenia, gdy otwierał się być może przed nim nowy etap, wystarczy
przypomnieć późną twórczość Staffa, który pisał w jednym z wierszy:
"Przed wysokimi stanąłem schodami".
- A moje norwidowskie czarne kwiaty - wspomina Jacek Trznadel - to ostatnia u
niego wizyta, gdy porozumiewaliśmy się tylko karteczkami. Na jednej z nich
zapytał żartobliwie, co się dzieje z Miłoszem? - jego sprawa nurtowała go
do końca, chciał o niej pisać, tylko czy zdąży?
Ale choć Wielki Niemowa, unieruchomiony chorobą - świeciła jasno, błyszczała
jego myśl: jasna, ostra, cięta. A na pożegnanie uniósł w górę zaciśniętą
pięść, tak jakby chciał powiedzieć: nie dajmy się, trzymajmy, bądźmy
dzielni! Nie przypominało to wcale mdlejącej ręki chorego.
I takiego go właśnie zapamiętałem - mimo wszystko wolnego, niepodległego,
niezłamanego.
Wcale się też nie pogodził z Miłoszem podczas ich ostatniej,
zmitologizowanej już, telefonicznej rozmowy. Miłosz rzeczywiście zadzwonił do
niego ze Stanów w maju 1998, rozmawiali, namawiał go jednak, żeby znów nawiązał
stosunki z Michnikiem, ale obruszył się: "Nie mogę spotkać się z człowiekiem, na
którego jednym kolanie siedzi Jaruzelski, na drugim Kiszczak".
Sowiński w okopach Woli
Radio Kraków, nagrywające płyty z serii "Głosy Poetów", od lat
zabiegało o Zbigniewa Herberta, bezskutecznie jednak - po tracheotomii, którą
przeszedł, prawie nie mówił. Redaktor Romana Bobrowska z redakcji wydawnictw
fonograficznych nie miała już więc nadziei, Katarzyna Herbertowa, której od
czasu do czasu się przypominała, nie dawała jej żadnych szans, ale dnia
pewnego nieoczekiwanie zadzwoniła: mąż chciałby nagrać swoje wiersze, choćby
szeptem, wzmocnionym później radiową techniką, czy to możliwe?
- Godziłam się na wszystko, na cokolwiek - wspomina Romana Bobrowska - i już
umawiałam się na szept, gdy nagle, specjalnie chyba dla mnie, stał się cud -
odzyskał głos, zostałam więc wykonawczynią woli Boga, nikim więcej.
Było to jedno z jej najważniejszych życiowych spotkań, doskonale więc
wszystko pamięta. 8 maja 1998 roku, godzina 13, Warszawa, Mokotów, ulica
Promenady, gdzie zjawiła się z ekipą, sprzętem, zestresowana i onieśmielona,
bo najlepiej czuje się, pracując u siebie, w studiu, a nie na obcym terenie. Tym bardziej że leżał w łóżku, wsparty na łokciu, z rurkami w
nosie, podłączony do aparatury tłoczącej tlen.
Tylko przez moment badawczo się jej przyglądał, ale powiedziała, że jest
ze Lwowa, od razu też, po próbie głosu, wiedział, że ma do czynienia z
fachowcem, który chce to dobrze zrobić, obdarzył więc zaufaniem absolutnym,
nie protestował, gdy mówiła "proszę powtórzyć". Rozkręcił się,
rozluźnił, a w przerwie opowiedział historię swoich saksów w Stanach, którą
na szczęście nagrała.
Chorował na astmę, było upalnie, a ze względu na uliczny hałas nagrywali
przy zamkniętych oknach i to przez pięć godzin. Dużo, nawet jak na zdrowego
człowieka, był więc wykończony, głos mu się łamał, zapadał, mówił
jednym tchem, zwłaszcza pod koniec sesji, mimo to zmobilizował się i dokończył.
Katarzyna Herbertowa nie raz i nie dwa wchodziła do pokoju, prosiła, potem błagała,
że już dość, że mąż jest zmęczony! Stanowczo twierdził jednak, że musi
to nagrać, że jeżeli nie dziś, to już nigdy. Wiedział, że odchodzi.
Przeczytał dwadzieścia swoich wierszy, które sam wybrał, ułożył, dodał
jeszcze dwa: "Nasz strach" ("na życzenie pani Romany Bobrowskiej, która
cierpliwie mnie nagrywa") i "Przesłanie Pana Cogito" - dla
"Prezesa Zarządu Radia Kraków, pana Bogusława Nowaka, pomysłodawcy
audycji, który o to prosił, a od którego wszyscy zależymy, od jego nastroju
i sakiewki".
Te dedykacje akurat na płytę nie weszły, ale inne tak, np. "pamięci
mojej ukochanej matuli", "tacie, żeby nie pomyślano, że jestem nieślubnym
dzieckiem".
Żartował, dowcipkował, komentował, rozmawiał z żoną i kotem Szuszu, który
łaził wszędzie, przeszkadzał. Śmiał się, mówił: "Zaraz, zaraz,
zarutko, może jeszcze raz", palił cały czas, pstrykał zapalniczką,
kaszlał.
Na szczęście sporo "szmelcu" (jak mówią radiowcy) nagrała, umieściła
potem na płycie, dodając jej prywatności, osobistego charakteru. Przyjechała
jednak po wiersze, często więc, gdy odpoczywał, robił przerwy, wyłączała
magnetofon, czego nie mogła sobie potem darować, powinna była nagrać całą
pięciogodzinną sesję, mieć świadomość, że to prawdopodobnie ostatnia, że
wszystko jest warte zarejestrowania.
Wcale jednak o tym nie myślała - był "brillant", pełen humoru,
anegdoty, w świetnej formie intelektualnej, choć nie fizycznej, tak że jego
śmierć w niespełna trzy miesiące później - wielkim zaskoczeniem.
Niezmontowana płyta nabrała jeszcze większego sensu i wagi. Chciał nawet
nagrania szeptem, bo było to jego credo, przesłanie, nic przypadkowego.
Dwadzieścia najważniejszych utworów, z jego kanonu z "89 wierszy":
"Postój", "Prolog", "17 września", "Raport z oblężonego
miasta". Cały Herbert. Całe jego życie i tragiczny polski los. Wojna,
Powstanie Warszawskie, stalinizm, stan wojenny.
Dodał też trzy wiersze poetów, którzy go ukształtowali, jego
"duchowych przewodników", Norwida, Słowackiego i Gajcego, od których w
ogóle zaczął, choć nagrywani poeci czytali dotychczas wyłącznie swoje utwory, "złamał
więc konwencję, ale nagrałam", wspomina Romana Bobrowska. "Co dalej,
zobaczymy, pomyślałam, może przekonam jakoś szefów?"
"Przed snem" Gajcego powiedział z pamięci, bez problemów, z "Bema
pamięci żałobny - rapsod" już się trochę szarpał, czasem mylił, ale
nieznacznie, wystarczyło potem podretuszować. Dramat zaczął się przy
"Sowińskim w okopach Woli". Powiedział tylko parę pierwszych wierszy i
koniec, dalej ani słowa, mimo że starał się przypomnieć - "naprowadzał
się", zaczynał od początku, pisał na kartce, ale bezskutecznie.
Denerwował się na żonę, że mają tyle tomów Słowackiego, a w żadnym tego
właśnie wiersza!
- Choć mieszkał tak, jak bym chciała - mówi Romana Bobrowska - w
bibliotece, wśród tysięcy książek w pokojach, przedpokoju, wszędzie.
W końcu więc zrezygnował, nie wyszedł poza kilka pierwszych wierszy, które,
już po jego śmierci, przy montażu, jednak zostawiła, pamiętała, jak bardzo
chciał je powiedzieć, jak mu na tym zależało. Utożsamiał się z Sowińskim
i słusznie, bo był tak jak i on "prawym Polakiem o drewnianej nodze",
też już starym, chorym, a mimo to do końca nie oddał szpady, bronił Miasta.
Dodała jego ulubioną muzykę - Schumanna i Mahlera, a na zakończenie
urwany kawałek, który spointował dramatycznie płytę, powiedział bowiem
tylko:
W starym kościółku na Woli
został jenenerał Sowiński
starzec o
drewnianej nodze
i broni się...
"Flaki zawsze słabsze od nadbudowy"
Ksiądz Wiesław Niewęgłowski:
- Znaliśmy się od dawna, jeszcze z Sopotu, i czasem go odwiedzałem. 27
lipca zadzwoniła do mnie Katarzyna Herbertowa, powiedziała, że chciałby się
ze mną zobaczyć. Rozmawialiśmy, i to nawet dość długo, wsparty na łokciu
coś notował. Powiedział mi, co powtórzyłem później nad trumną, że Bóg
był dla niego zawsze kimś ważnym, bo rozumiał jego cierpienie.
Poprosił o spowiedź, po której - tyle tylko mogę powiedzieć - wyciszył
się, wypogodził, rozjaśnił, tak często bywa. Nie udzielałem mu ostatniego
namaszczenia, nie przyjmował sakramentów - nie był konający, a w swoim zwykłym
stanie. Nie zauważyłem niczego szczególnego, co wskazywałoby na tak
dramatyczne pogorszenie. Poranny telefon jego żony poruszył mnie więc i
zaskoczył.
"Flaki zawsze słabsze od nadbudowy", mawiał zawsze i psychicznie czuł
się w ostatnich miesiącach wyjątkowo dobrze, co uśpiło czujność. Nikt
niczego nie zauważył, przyzwyczaił też do swojej choroby, tak że zmarł właściwie
nagle i niespodziewanie, choć były może sygnały?
W ostatnich dniach zaczęły mu się robić na boku odleżyny, wcześniej
natomiast ani trochę, a innym w jego sytuacji bardzo szybko.
- Śmiałam się zawsze - wspomina Halina Herbert-Żebrowska - że ze Lwowem
łączyły brata tylko ruskie pierogi z serem, jego ukochana potrawa, choć taki
przecież podróżnik. Dobrze mi wychodziły, nosiłam mu więc nawet do
szpitala. "Pirożyńska przyszła", cieszył się i zawsze zjadał,
chwalił! Przeraziłam się, gdy pod koniec lipca bratowa powiedziała, że znów
jest źle, że nie chce nawet pierogów, co się dotychczas nie zdarzyło. Zły
znak, tak że bałam się nawet dzwonić i rzeczywiście, stało się.
- Gdzieś tak na dwa tygodnie przed śmiercią wspomniał mi, że chciałby
spocząć we Lwowie, na Łyczakowie. Pomysł literacki, ale nierealny, grób
zagrożony, daleki, skończyło się więc na sprowadzeniu ziemi stamtąd.
Ale poza siostrą nikomu więcej o tym nie mówił. Przeciwnie, żył w
swoich ostatnich dniach wyjazdem do Wenecji, gdzie miał wyzdrowieć, odrodzić
się, zacząć Nowe Życie. Bez żony, bez pani pisarzowej, śmiał się.
Pomysł szaleńczy, realizowany jednak rozsądnie, wybierał się bowiem z
Dorotką, swoją młodą pielęgniarką, która bardzo mu się podobała. Miała
się nim opiekować, wieźć go na wózku inwalidzkim. Dzwonił nawet do LOT-u,
pytał, czy może być wniesiony do samolotu na noszach.
Tak że zmarł w trakcie przygotowań do kolejnej podróży, ale nie w
Wenecji, a w Warszawie, na Woli, na Płockiej, w zwykłym, państwowym, starym,
carskim jeszcze szpitalu.
- Kardynał Sapieha już na łożu śmierci wyrywał się do Rzymu - mówi
Andrzej Biernacki. - Zrywy energii, heroicznego nastroju, zdarzają się w
stanach najtrudniejszych, niosą ulgę w cierpieniu.
Epilog lata
- Jak chciałby Pan umrzeć? -
Stojąc, samotnie, w
jakimś czystym hotelu.
W wywiadzie dla "Zeit Magazine" 27.11.1991
Pisano później, że wyreżyserował swoją śmierć, bo jego ostatni tomik
to "Epilog burzy", a gdy umierał nad ranem, szalała akurat nad Warszawą.
Z piorunami, grzmotami, wielkim skokami ciśnienia.
Ale reszta nie była już poetycka.
27 lipca odwiedził go, jak zwykle, lekarz, nie stwierdził jednak niczego
nadzwyczajnego. Niespodziewanie około dwudziestej drugiej poczuł się źle,
dusił, żona wezwała więc pogotowie, które - pech pierwszy - długo nie
przyjeżdżało, a gdy się wreszcie zjawiło, zabrało tylko chorego, dla
"osoby towarzyszącej" zabrakło już miejsca. Musiała więc zadzwonić
po taksówkę, którą jechała za karetką pędzącą na sygnale, szybko więc
ją zgubiła. Dojechała sama do szpitala na Płocką, do kliniki chorób płucnych,
gdzie go zawieziono, bo leczył się tam od lat, miał znakomitego profesora, który
- pech drugi - dwa dni wcześniej wybrał się na urlop. Ze względu na urlopy i
nocny dyżur nie było też - pech trzeci - całej jego dotychczasowej ekipy, która
go znała, wiedziała, kim jest i odpowiednio do tego traktowała. Pech czwarty
- trwał akurat strajk anestezjologów, a tym samym bałagan, nerwowa sytuacja.
Przed swoim urlopem jego lekarz, na wszelki wypadek, polecił go swojej młodszej
koleżance. Przyjęła go więc, bo leżał początkowo, jak wszyscy, na
korytarzu, jako nikomu nieznany "Herbert". Położyła - pech główny -
na sali ogólnej, nie na reanimacyjnej. Zapewniała jednak żonę, że wie, co
robi, że zaraz się nim zajmie, że będzie miał opiekę taką jak zawsze.
Zmęczona, skonana, wróciła więc do domu, skąd jeszcze dzwoniła,
zapewniano ją jednak, że wszystko w porządku, jest w swoim szpitalu.
Przyznaje, nie spodziewała się najgorszego, żył dzięki ekipie z Płockiej,
która rok wcześniej wyciągnęła go z zapaści, ze stanu krytycznego. Z sali
reanimacyjnej, skąd wrócił na ogólną, a stamtąd do domu, gdzie odzyskał głos,
napisał jeszcze "Epilog burzy", ułożył "89 wierszy".
Ale cud się nie powtórzył. I nikt nawet nie powiadomił o tym jego żony.
Gdy zadzwoniła rano do szpitala, wyczuła dziwny popłoch, telefon odebrała
pielęgniarka, nie chciała z nią rozmawiać, zawołała lekarkę dyżurną, która
od razu zaczęła się tłumaczyć.
"Nie rozumiem właściwie, jak mogło to się stać", mówiła. "Jak
w ogóle możliwe?" "Ale jak się czuje mąż?" - zapytała. "Jak
to, nie wie pani, że nie żyje?".
Natychmiast tam pojechała, okazało się, że gdy nad ranem przeniesiono go
do sali reanimacyjnej i podłączono do respiratora, już było za późno. Zmarł,
choć w zasadzie pod respiratorem nie powinien, ale widać się zdarza.
Nieprzewidziane komplikacje; najprawdopodobniej zator płuc.
Potwierdzić to mogła jedynie proponowana przez szpital sekcja zwłok, ale
zarówno jego żona, jak i siostra nie chciały się zgodzić - po co? Nikogo też
nie winiły, leczył się tu z powodzeniem tyle lat, a pacjentem był, najłagodniej
mówiąc, nie najłatwiejszym.
- Tak widać musiało być, oskrzela już bardzo zniszczone i pomóc mógłby
tylko cud, a cudów nie ma - mówi Halina Żebrowska-Herbert.
Pociesza ją tylko to, że gdy zabierało go pogotowie, już był
nieprzytomny, jak zawsze też znieczulony, uśpiony przed podłączeniem do
respiratora, nieświadomy tego, co się dzieje, choć nie jest to do końca pewne. Ale lepiej
nawet o tym nie myśleć, bo co to dziś da?
W dobrych zawodach wystąpiłem
Jeżeli już coś wyreżyserował, to datę śmierci, zmarł bowiem 28 lipca,
pochowany został 31., w przeddzień rocznicy obchodów Powstania Warszawskiego.
Na Starych Powązkach, obok Wojskowych - rzędów brzozowych krzyży, grobów
Krzysztofa Baczyńskiego, Tadeusza Gajcego i setek jego rówieśników z
pokolenia Kolumbów, do których dołączył.
Nawiązał do tego biskup Józef Zawitkowski, który przypomniał o
"godzinie W", prosił: "Niech Pan pozdrowi Basię i Krzysztofa Baczyńskich",
jak i wszystkich Kolumbów rocznika 1920, co szli na śmierć po kolei, "jak
kamienie przez Boga rzucane na szaniec".
"Jego rówieśnicy - mówił też premier Jerzy Buzek - oddali życie za
ideały, których stał się depozytariuszem w swojej poezji. Od dziś do
niewidzialnej armii dołączył kolejny żołnierz. Dzięki Bogu, otrzymał inne
zadanie, które pokornie i dzielnie wykonał. W spokoju mógłby więc powtórzyć
słowa św. Pawła: »w dobrych
zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem, na ostatek odłożono
dla mnie wieniec sprawiedliwości, który w owym dniu odda Pan, sprawiedliwy sędzia«".
Biskup Zawitkowski nazwał go też "największym z Orląt lwowskich",
który "odchodzi z cierpkim obolem Ojczyzny pod drętwym językiem". Dołączył
też bowiem symbolicznie do lwowskich Orląt - obrońców Lwowa. Na jego grób
wysypano - dostarczoną przez konsulat polski we Lwowie - garść ziemi z
polskiego Panteonu - Cmentarza Orląt na Łyczakowie.
Wysypał ją na jego grób siostrzeniec, Rafał Żebrowski, który miał wygłosić
parę słów w imieniu rodziny, ale nie pozwoliło mu wzruszenie. Może i
lepiej, bo patos był wujowi obcy, a miał powiedzieć tak:
"Niegdyś poeta Marian Hemar, tak jak Ty rodem ze Lwowa, pisząc o
pogrzebie Bolesława Bieruta, uwiecznił postać anonimowego lwowianina, który
rzucił na tamtą trumnę grudę ziemi, by była wiecznym ciężarem zmarłemu.
Dziś w imieniu najbliższych żegnam Cię u kresu Twego tułaczego żywota ziemią z
Cmentarza Orląt. Niech Ci ona da sen spokojny i słodki jak wspomnienie z
dzieciństwa. Już teraz podążasz na Wysoki Zamek. Żegnaj".
Spoczął też obok Andrzeja Honowskiego i innych, którzy zginęli przez
jego stryja Ludwika, a także i tych, którzy go zlikwidowali - Tadeusza "Zośki"
Zawadzkiego i jego harcerzy. A wreszcie niedaleko samego stryja, którego również
po mszy w kościele Karola Boromeusza pochowano w 1943 na Starych Powązkach, po
cichu, tylko z garstką najbliższych, w kwaterze 194, rzędzie 4, grobie nr 11.
Zaniedbanym dziś, zniszczonym, ciemnym nawet 1 listopada.
Zbigniewa Herberta natomiast - uroczyście, choć skromnie. Jego żona odmówiła
bowiem przyjęcia Orderu Orła Białego, najwyższego polskiego odznaczenia,
przyznanego mu pośmiertnie przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Choć w
wolnej już Polsce, w m Rzeczpospolitej, nie otrzymał żadnej liczącej się
nagrody, a miała na to aż 9 lat.
Andrzej Biernacki:
- Zapamiętałem ładne twarze ładnej młodzieży, a po pogrzebie klepsydry
od instruktorów harcerskich, całych zastępów. A wkrótce pojawiła się masa
szkół jego imienia, co, myślę, początkowo by go rozśmieszyło, ale potem
jednak spodobało. Tak że jego poezja poszła tam, gdzie powinna.
I to jest pocieszeniem.
Był w swoich ostatnich latach bardzo atakowany. I dawał powody. Bo rzeczywiście
był nieprzejednany. Bo wiedział i pamiętał. Ale jak ktoś jest ze Lwowa,
powinien pamiętać.
Angażował się też w sprawy polityczne, zabierał głos, organizował
akcje, choćby w sprawie Kuklińskiego, Dudajewa, napisał kilka politycznych
wierszy, które bardzo miano mu za złe.
Nie uważam wprawdzie, że pisarz musi być człowiekiem wypowiadającym się
publicznie. Ale jeżeli ma własne, zdecydowane poglądy, niech daje im wyraz;
zależy po prostu, jaki ma polityczny temperament, a Zbyszek miał taki, a nie
inny.
I całe szczęście, w przeciwnym wypadku mówiono by, proszę, wszystkie
nasze kompromisy i bruderszafty były słuszne, bo skoro nawet Herbert nie
protestował!
Ale właśnie protestował.
Jakub Karpiński, socjolog i historyk:
- Dopiero jego śmierć i pogrzeb stały się momentem i błyskiem prawdy, na
którym, myślę, bardzo mu zależało. Cała Polska, jak długa i szeroka,
niezależnie od politycznych opcji, oddała mu hołd. Trafnie rozpoznała, kim
był jako człowiek i twórca.
A był poetą europejskiej cywilizacji, antyku, ale też politycznym, zaplątanym
bowiem w komunizm, który przyszedł tam, gdzie dane mu było się urodzić,
musiał więc jakoś na niego odpowiedzieć, jakoś się wobec niego zachować.
Jego wiersze oświetlały nasz czas, czas komunizmu, wszystkie jego cienkie,
ale treściwe tomiki były olśnieniem.
Bardzo często błaznował, ale to był zawsze półżart, bo drugie pół już
serio. Ale nawet żart dotyczył spraw dla niego najważniejszych, tzn. przeszłości
Polski, dwóch totalitaryzmów, których był ofiarą, choć wcale się z tym
nie obnosił, nie skarżył. Jego ideałem - wzór żołnierza i stoika, który
nie zważa na okoliczności; ciężko chory, podłączony do aparatur udawał,
że nic się nie stało. Nie był wylewny, nie opowiadał o sobie, zwłaszcza o
swoich cierpieniach ani też o przeszłości innych, choć oczywiście ją
odczuwał, ale ten, kto kieruje się kwestią smaku, uważa pewne rzeczy za
niesmaczne, nie ma powodu, żeby ciągle do tego wracać.
Osąd kolegów, którzy wsparli stalinizm, znałem właściwie tylko z "Hańby
domowej" Jacka Trznadla, gdzie wyraził się wystarczająco jasno, na co
dzień się nad tym nie rozwodził, nikomu nie wypominał, nie był człowiekiem
skwaszonym, z urazami, zadrami.
Choć oczywiście nie było dla niego obojętne, co kto wtedy robił, uważał
bowiem, że przeszłość istnieje, że trzeba ją przechowywać, że nikt i nic
jej nie zatrze, bo co się stało, to się stało i nie można nad tym przejść
do porządku dziennego, odwrócić się plecami.
A działy się rzeczy straszne. Naszą płaszczyzną porozumienia była
chociażby filozofia na Uniwersytecie Warszawskim, którą obaj studiowaliśmy.
On w latach stalinowskich, ja po Październiku. Często o tym rozmawialiśmy,
interesowało mnie, co kto wtedy robił, kto odsuwał, a kto był odsuniętym,
bo to wszystko przeszedł, ja natomiast zaczynałem, chciałem wiedzieć, uzależniałem
od tego wybór wykładów, profesorów.
- Jeden z jego najważniejszych wierszy to "Potwór Pana Cogito", współczesna
wersja opowieści o świętym Jerzym, walczącym ze smokiem konkretnym i
widzialnym. Pan Cogito, w jakimś stopniu porte-parole autora, miał sytuację
trudniejszą.
Wiersz powstał bowiem pod koniec lat siedemdziesiątych, w epoce rozkładu
komunizmu, wyzywał więc potwora, który był bezkształtem, mgłą i nicością,
dowodem jego istnienia tylko ofiary, dowody nie wprost, ale znaczące.
Po powrocie do Polski, w swoich latach ostatnich, walka Pana Cogito jeszcze
trudniejsza, potwór postkomunistyczny, jeszcze trudniejszy do przyszpilenia.
Zamazany, nieokreślony, niewyodrębniony, nie brakowało tych, którzy o to
zadbali.
A mimo wszystko miał pewne kształty, próbował więc je opisać, właśnie
w "Tygodniku Solidarność", co wielu gniewało, ale gdzie indziej było
to możliwe?
Gniewało też, że operował publicystyką; ostrym narzędziem, a nie, jak
dotąd, poezją. Ale na pewne rzeczy trzeba odpowiadać wprost, a komunizm był
wprost, chamski i brutalny, "parę pojęć jak cepy, retoryka nazbyt
parciana". Ale choć używał narzędzi ostrych, nigdy cepu, jego felietony
celne, dowcipne, inteligentne.
Wiersze do tego się nie nadawały, ale nadal je pisał, zaskoczył
"Epilogiem burzy".
- Jak mało kto, nie znosił wielkich słów - kontynuuje Jakub Karpiński
- ale bez nich, niestety, się nie obędzie. Był po prostu człowiekiem
moralnym, który całe życie robił to samo - realizował zasady bliskości,
prawdy, dobra i piękna, greckie jeszcze ideały kalokagatii; esencji potęgi
smaku, który, jak się okazało, wystarczał, żeby odrzucić roszczenia
pseudofilozofów; to, co uchodziło za prawdę.
Właśnie służba dobru, pięknu i prawdzie sprawiła, że zarówno na
komunistyczną, jak i postkomunistyczną rzeczywistość reagował, jak reagował.
Że tyle rzeczy go brzydziło, czemu dawał wyraz. Wyrokował zgodnie ze swoim
sumieniem, bo Pan Cogito nie tylko myślał i czuł, ale też odrzucał. Odrzucało
jego sumienie.
Dla mnie więc spór o Herberta to nie to, czyj był, ale czy dobrze mieć
wrażliwość oraz sumienie? I zgodnie z nimi reagować? Oceniać ostro rzeczy
nieprzyzwoite?
A poczucie smaku nigdy go nie zawodziło. Oceniał trafnie, był, co rzadkie,
nie tylko poetą, ale też intelektualistą.
W latach 70., okresie petycji do władz, zabiegano o pisarzy i poetów, choć
twórcy nie zawsze są intelektualistami. Twórczość wymaga predyspozycji
innych, zmyślania, konstruowania nieistniejących światów, jego esencja to często
bycie poza rzeczywistością. Intelektualista natomiast musi się nad nią
pochylić, rozpoznać, zanalizować, ocenić, dopiero potem wyrokować. Mieć
rozeznanie w sprawach prawdy. I on właśnie je miał.
Był miarą wszystkiego, której dziś zabrakło.
Śmiałem się zawsze, gdy czytałem, że był wariatem.
Boże, tak być takim wariatem jak Herbert.
Wszystko bym za to dał.
Jak bardzo nam ich potrzeba.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Pan od przyrodyPan od muzyki Les Choristes FRENCH DVDRipDramat rodzinny i krytyka poezji oderwanej od życia w Ni~757Los ludu i idee patriotyczne w poezji Konopnickiejprymasi polscy od 1918 rFilozofia religii cwiczenia dokladne notatki z zajec (2012 2013) [od Agi]Pan skałą i twierdząKorzeń mniszka lekarskiego skuteczniejszy od chemioterapii07 GIMP od podstaw, cz 4 PrzekształceniaIdzie mój PanPlakat WEGLINIEC Odjazdy wazny od 14 04 27 do 14 06 14więcej podobnych podstron