MICHAŁ LERMONTOW
BOHATER NASZYCH CZASÓW
W każdej książce przedmowa jest pierwszą i zarazem ostatnią rzeczą; służy ona
bądź jako wyjaśnienie celu utworu, bądź jako usprawiedliwienie i odpowiedź na
krytykę. Ale zazwyczaj czytelników nie obchodzi cel moralny dzieła ani ich nie
interesują ataki dziennikarskie i dlatego nie czytują przedmów. A szkoda, że tak
jest, zwłaszcza u nas. Nasza publiczność jest jeszcze tak młoda i naiwna, że nie
rozumie'bajki, jeżeli w jej zakończeniu nie znajdzie morału. Nie zna się na
żartach, nie czuje ironii; po prostu jest źle wychowana. Nie wie jeszcze, że w
przyzwoitym towarzystwie i w przyzwoitej książce jawne wymyślanie jest
niedopuszczalne; że współczesna kultura obyczajowa znalazła narzędzie ostrzejsze,
prawie niewidoczne, a niemniej śmiercionośne, które pod płaszczykiem pochlebstwa
wymierza cios celny i nie do odparcia. Nasza publiczność przypomina prowincjusza,
który podsłuchawszy rozmowę dwóch dyplomatów, przedstawicieli wrogich sobie
państw, był przekonany, że każdy z nich oszukuje swój rząd na rzecz łączącej ich
osobistej serdecznej przyjaźni.
Ta książka niedawno doświadczyła na sobie skutków nieszczęsnego zaufania
niektórych czytelników, a nawet czasopism do literalnego znaczenia słów. Jedni
krytycy obrazili się nie na żarty, że stawia im się za wzór tak niemoralnego
człowieka jak "bohater naszych cza-
5
sów"; inni zaś z wielką przenikliwością dostrzegli, że autor namalował portret
własny i portrety swoich znajomych... Stary i kiepski żart! Ale widocznie Rosja
tak już jest stworzona, że wszystko się w niej odnawia prócz tego rodzaju bredni.
Najbardziej czarodziejska z czarodziejskich baśni bodaj czy uniknie u nas
zarzutu, że usiłowała kogoś znieważyć!
"Bohater naszych czasów", moi szanowni panowie, to istotnie portret, lecz nie
jednego człowieka; jest to zbiorowy portret wad całego naszego pokolenia w
pełnym ich rozkwicie. Powiecie mi znowu, że człowiek nie może być taki zły, a ja
wam powiem, że jeśli wierzyliście w możliwość istnienia wszystkich tragicznych i
romantycznych złoczyńców, czemuż nie wierzycie w realność Pieczorina? Jeśli
zachwycaliście się wytworami wyobraźni o wiele straszliwszymi i bardziej,
odrażającymi, czemuż ten bohater, nawet jako fikcja, nie znajduje w waszych
oczach łaski? Czyżby dlatego, że jest w nim więcej prawdy, niżbyście tego
pragnęli?...
Powiecie mi, że moralność na tym nie zyskuje? Za pozwoleniem. Dosyć już karmiono
ludzi słodyczami; od tego popsuli sobie żołądek: potrzebne są gorzkie leki,
gryzące prawdy. Jednakże nie myślcie po tym, com powiedział, iżby autor tej
książki żywił kiedykolwiek dumne marzenie, by zostać naprawiaczem ludzkich wad.
Niech go Bóg broni od takiej ignorancji! Po prostu przyjemnie mu było malować
współczesnego człowieka tak, jak go rozumie i jakiego, na swoje i wasze
nieszczęście, nazbyt często spotykał. Wystarczy, że wskazano chorobę, a jak ją
wyleczyć to już tylko Bogu wiadomo!
?
CZĘSC PIERWSZA
BELA
Jechałem rozstawnymi końmi z Tyflisu. Cały bagaż mojego wózka stanowił jeden
kuferek, do połowy naładowany notatkami z podróży po Gruzji. Większość tych
papierów, na wasze szczęście, zaginęła, a kuferek z resztą rzeczy, na moje
szczęście, ocalał.
Już słońce zaczynało się chować za śnieżne grzbiety gór, gdy wjechałem do Doliny
Kojszaurskiej. Woźnica Osetyniec niezmordowanie popędzał konie, żeby przed nocą
dostać się na Górę Kojszaurską, i na całe gardło wyśpiewywał pieśni. Piękne
miejsce ta dolina! Ze wszystkich stron niedostępne góry, czerwonawe skały
obwieszone zielonym bluszczem i uwieńczone grupami czynarów i, żółte urwiska
porysowane wypłuczyskami, tam hen, wysoko, złota frędzla śniegów, a w dole Ara-
gwa wije się srebrną nicią i połyskuje jak wąż łuskami skóry, spleciona
uściskiem z bezimiennym potokiem, który hucząc wypada z czarnego, pełnego mgły
wąwozu.
Podjechawszy do podnóża Góry Kojszaurskiej zatrzymaliśmy się koło duchanu2.
Tłoczyło się tutaj zgiełkliwie ze dwa tuziny Gruzinów i górali; opodal karawana
wielbłądów zatrzymała się na nocleg. Musiałem wynająć woły, aby wciągnęły mój
wózek na tę przeklętą górę, ponieważ była już jesień i gołoledź, a ta góra
ciągnie się prawie dwie wiorsty.
Nie było rady, wynająłem sześć wołów i kilku Ose-
7
tyńców. Jeden z nich zadał sobie na ramię moją walizę, inni pomagali
wołom niemal tylko krzykiem.
Za moim wózkiem czwórka wołów ciągnęła drugą furmankę jakby nigdy nic, nie
bacząc na to, ze była naładowana po sam wierzch. Ta okoliczność mnie zdziwiła.
Za nią szedł jej gospodarz pykając z małej ka-bardyńskiej fajeczki oprawnej w
srebro. Miał na sobie oficerski mundur bez epoletów i czerkieską kosmatą czapkę.
Wyglądał na lat pięćdziesiąt; jego smagła cera wskazywała, że ta twarz od dawna
poznała zakaukaskie słońce, a przedwcześnie posiwiałe wąsy nie licowały z jego
mocnym chodem i dziarskim wyglądem. Podszedłem do niego i ukłoniłem się;
odpowiedział mi w milczeniu na ukłon i wypuścił ogromny kłąb dymu.
- Jesteśmy, zdaje się, towarzyszami podroży? Milcząc znowu się ukłonił.
. - Pan zapewne jedzie do Stawropola?
- Tak jest... z rzeczami skarbowymi.
,T. , " jo oki swojej, czemu to pański
- Niech pan powie z łasKi bwuJDJ, ^
. ., . , , . " ?,0" ładnego wysiłku cztery woły, ciężki wózek
ciągną bez zacuies j >
,. , 7, wist i ledwie posuwa naprzód przy
a mój, pusty, szesc bydląt i ie"w ^
pomocy tych Osetyńców?
Chytrze się uśmiechnął i znacząco na mnie spojrzał.
- Pan zapewne niedawno na Kaukazie?
- Z rok odpowiedziałem. Uśmiechnął się ponownie.
___ ? CO?
- Tak sobie. Straszne szelmy ci Azjaci! Pan myśli, ze oni coś pomagają tym
krzykiem? Diabli xch wiedzą, co krzyczą! A woły ich rozumieją; mech pan
zaprzęze
. j , . , rtj" nni krzykną po swojemu, żaden nawet dwadzieścia, gdy
oni ***? ? ? j
? - straszne oszusty! I co im pan zro-
nie ruszy z miejsca... otras^i^ j
.... T %. , . "A " nrzeiezdnych... Zbałamucili ło-bi?...
Lubią zdzierać z przeje J
,, , " , ???7?7? wyłudzą od pana na wódkę,
trow! Zobaczy pan, jeszcze wy ?* r
Ja ich już znam, mnie nie nabiorą.
- A pan dawno tu służy?
8
Tak, służyłem już tutaj przy Aleksym Pietrowi-czu3 odpowiedział z dumą.
Kiedy przyjechał na linię 4, byłem podporucznikiem dodał i przy nim
otrzymałem dwie szarże za akcje przeciw góralom.
? A teraz pan?...
Teraz jestem zaliczony do trzeciego batalionu liniowego. A pan, jeśli wolno
zapytać?...
Powiedziałem mu.
Rozmowa na tym się skończyła i szliśmy dalej obok siebie w milczeniu. Na
szczycie góry zastaliśmy śnieg. Słońce zaszło i noc nastąpiła bezpośrednio po
dniu, jak to zwykle bywa na południu; ale dzięki odblaskowi śniegów z łatwością
mogliśmy rozpoznać drogę, która wciąż jeszcze wznosiła się, choć już nie tak
stromo. Kazałem położyć swój kuferek na wózku, zastąpić woły końmi i po raz
ostatni obejrzałem się w dół na dolinę, ale gęsta mgła, która falami napłynęła z
wąwozów, pokrywała ją całkowicie i żaden dźwięk nie dochodził już stamtąd do
naszych uszu. Osetyńcy obstąpili mnie hałaśliwie i domagali się napiwku; ale
sztabskapitan tak groźnie na nich huknął, że się w mgnieniu oka rozbiegli.
Taki to już naród! powiedział nawet chleba nie umie nazwać po rosyjsku, a
nauczył się: "Oficer, daj na wódkę!" Już Tatarzy według mnie lepsi: ci
przynajmniej nie piją...
Do stacji pocztowej pozostawało jeszcze z wiorstę. Dokoła było cicho, tak cicho,
że można było śledzić lot komara nasłuchując jego bzykania. Na lewo czerniał
głęboki wąwóz; za nim i przed nami granatowe szczyty gór poryte bruzdami,
pokryte warstwami śniegu, odcinały się nar bladym horyzoncie, który jeszcze
zachowywał ostatni odblask zorzy wieczornej. Na ciemnym niebie jęły migotać
gwiazdy i rzecz dziwna, wydało mi się, że świecą znacznie wyżej niż u nas, na
północy. Po obu stronach drogi sterczały gołe czarne głazy; tu i owdzie
wyglądały spod śniegu krzaki, ale ani jeden
9
suchy listek nie poruszał się i przyjemnie było słyszeć w tym martwym śnie
przyrody parskanie zmęczonej pocztowej trójki i nierówne pobrzękiwanie
rosyjskiego dzwonka.
Jutro będzie wspaniała pogoda! powiedziałem. Sztabskapitan nie odrzekł
ani słowa i wskazał mi palcem wysoką górę wznoszącą się na wprost nas.
Co to jest? zapytałem.
Góra Hud.
No więc cóż?
Niech pan popatrzy, jak się kurzy.
Istotnie, góra Hud kurzyła się, po jej zboczach pełzały lekkie pasemka obłoków,
a na szczycie leżała czarna chmura, tak czarna, że na ciemnym niebie wydawała
się plamą.
Już rozróżnialiśmy stację pocztową, dachy otaczających ją sakli5 i przed nami
migały powitalne światełka, gdy raptem wionął wilgotny zimny wiatr, wąwóz
zahuczał i sypnął drobny deszcz. Ledwie zdążyłem narzucić burkę, już walił śnieg.
Z szacunkiem spojrzałem na sztabskapitana....
Wypadnie nam tutaj nocować rzekł kwaśno w taką zadymkę przez góry nie
przejedzie. Co? były lawiny na Krzyżowej? spytał woźnicy.
Nie było, panie odpowiedział woźnica Osety-niec a wisi dużo, dużo.
W braku izby dla przejezdnych na stacji, dano nam nocleg w kurnej sakli.
Zaprosiłem swego towarzysza, by wypił razem ze mną szklankę herbaty, miałem
bowiem z sobą żelazny imbryk jedyna moja pociecha w podróżach po Kaukazie.
Sakla była przylepiona jednym bokiem do skały; trzy śliskie mokre stopnie
prowadziły do jej drzwi. Wszedłem po omacku i natknąłem się na krowę (obora u
tych ludzi zastępuje sień). Nie wiedziałem, gdzie się podziać: tu beczą owce,
tam warczy pies. Na szczęście
10
z boku zalśniło przyćmione światło i pomogło mi znaleźć drugi otwór, coś na
kształt drzwi. Tutaj ukazał się obraz dość zajmujący: szeroka sakla, której dach
wspierał się na dwóch zakopconych słupach, była pełna ludzi. Pośrodku
trzeszczało rozniecone na ziemi niewielkie ognisko i dym z otworu w dachu,
wpychany przez wiatr z powrotem, rozścielał się dokoła tak gęstym całunem, że
długo nie mogłem nic zobaczyć; przy ogniu siedziały dwie stare baby, mnóstwo
dzieci i jeden wychudły Gruzin, wszyscy w łachmanach. Nie było rady,
przysiedliśmy się do ognia, zapaliliśmy fajki i wkrótce imbryk zasyczał
przyjaźnie.
Biedni ludzie! rzekłem do sztabskapitana wskazując na naszych brudnych
gospodarzy, którzy milczeli i patrzyli na nas z jakimś osłupieniem.
Strasznie głupi! odpowiedział. Czy da pan wiarę? nic nie umieją robić, są
niezdolni do żadnej oświaty! Już nasi Kabardyńcy lub Czeczeńcy przynajmniej,
choć rozbójnicy, hołysze, ale za to szalone pały, gotowi na wszystko, a ci nawet
do broni nie mają żadnego upodobania: porządnego kindżału u żadnego z nich się
nie zobaczy. Prawdziwi Osetyńcy!
A pan długo przebywał w Czeczni?
O, z dziesięć lat stałem tam z kompanią w twierdzy, tej przy Kamiennym
Brodzie, wie pan?
Słyszałem.
No, drogi panie, zbrzydły nam te rozbójniki; teraz, chwała Bogu, spokojniej,
a bywało, na sto kroków odejdzie człowiek od wału, już gdzieś siedzi kosmaty
diabeł i czatuje: zagapisz się na chwilę, aniś się obejrzał albo arkan na szyi,
albo kula w karku. Zuchy, co?...
Na pewno dużo miał pan przygód? powiedziałem podniecony ciekawością.
Jakże mógłbym nie mieć! bywały...
Zaczął teraz skubać lewy wąs, opuścił głowę i zamy-
ii
śłił się. Strasznie mi się chciało wyciągnąć z niego jakąś historyjkę ?
pragnienie właściwe wszystkim tym, co podróżują i robią zapiski. Tymczasem
herbata naciągnęła; wyjąłem z walizy dwie podróżne szklanki, nalałem i jedną
postawiłem przed nim. Wypił łyk i rzekł jakby do siebie: Tak, bywały! Te
słowa były dla mnie nader obiecujące. Wiem, że wojskowi, którzy długie lata
spędzili na Kaukazie, lubią pogawędzić, opowiadać; tak rzadko mają do tego
okazję: niejeden pięć lat stoi z kompanią gdzieś w zapadłym kącie i przez całe
pięć lat nikt mu nie powie "dzień dobry" (bo feldfebel mówi: "życzę zdrowia"). A
pogadać byłoby o czym: dokoła lud dziki, interesujący; codzienne
niebezpieczeństwo, bywają nadzwyczajne zdarzenia i mimo woli żal ci się robi, że
u nas tak mało się zapisuje.
Może pan zechce dodać rumu? rzekłem do mego rozmówcy mam ze sobą biały z
Ty flisu; zimno teraz,
0
Nie, dziękuję, nie piję.
Czemuż to?
A tak. Przysiągłem sobie. Kiedy byłem jeszcze podporucznikiem, pewnego razu,
wie pan, popiliśmy z kolegami, a potem w nocy był alarm; wyszliśmy więc przed
front oddziału podchmieleni, no i dostało nam się zdrowo, gdy Aleksy Pietrowicz
o tym się dowiedział: niech Bóg broni, jak się rozsierdził! O mały włos pod sąd
nie oddał.
I rzeczywiście, czasem cały rok żyjesz, bracie, nikogo nie widzisz, a jak do
tego jeszcze wódka, człowiek jest zgubiony!
Usłyszawszy to, prawie straciłem nadzieję.
Weźmy choćby Czerkiesów mówił dalej jak się napiją buzy6 na weselu lub na
pogrzebie, zawsze rąbią się szablami. Razu pewnego ledwiem uszedł z życiem, a
byłem przecie w gościnie u przyjaznego7 księcia.
12
- Jakże to się stało?
< Otóż (nabił fajkę, zaciągnął się i zaczął opowiadać), otóż, widzi pan, stałem
wówczas z kompanią w fortecy za Terekiem; będzie temu wkrótce pięć lat. Raz,
jesienią, nadszedł transport z prowiantem; w transporcie był oficer, młody
człowiek dwudziestopięcioletni. Zgłosił się do mnie w pełnym umundurowaniu i
oświadczył, że kazano mu zostać u mnie w fortecy. Był taki szczuplutki,
bledziutki, mundur na nim był taki nowiutki, iż zaraz się domyśliłem, że jest u
nas na Kau-zie od niedawna. "Pan zapewne zapytałem go został przeniesiony
tutaj z Rosji?" "Tak jest, panie sztabskapitanie" odparł. Wziąłem go za rękę
i powiedziałem: "Bardzo jestem rad, bardzo rad. Będzie panu trochę nudno... no,
ale będziemy żyli z sobą po przyjacielsku. Proszę bardzo, niech pan nazywa mnie
po prostu Maksym Maksymicz i proszę po co ten mundur? niech pan przychodzi do
mnie zawsze tylko w czapce wojskowej." Dano mu mieszkanie i osiadł w fortecy.
A jak on się nazywał? spytałem Maksyma Ma-ksymicza.
Nazywał się... Grigorij Aleksandrowicz Pieczorin. Miły był chłopiec,
zapewniam pana; tylko trochę dziwak. Na przykład: deszcz, zimno, a on cały dzień
na polowaniu; wszyscy zziębną, zmęczą się, a dla niego to nic. Zaś kiedy indziej
siedzi u siebie w pokoju, wionie wiatr zapewnia, że się przeziębił; okiennica
stuknie wzdryga się i blednie; a przy mnie chodził na dzika w pojedynkę;
bywało, godzinami słowa z niego nie można wydobyć, za to czasem jak zacznie
opowiadać, boki można zrywać ze śmiechu. Tak, dużo miał dziwactw i widać był
bogaty: ileż on miał różnych kosztownych rzeczy!...
A długo z panem mieszkał? ? zapytałem znowu.
Z rok. Ale już za to pamiętny to dla mnie rok; narobił mi on kłopotów,
nie wymawiając! Są przecie
13
doprawdy tacy ludzie, których przeznaczeniem jest, że muszą się im zdarzać
różne niezwykłe historie!
Niezwykłe? zawołałem z zaciekawioną miną, dolewając mu herbaty.
No, opowiem panu. O jakieś sześć wiorst od fortecy mieszkał pewien miejscowy
kniaź, z przyjaznych. Synalek jego, piętnastoletni chłopak, przywykł wpadać do
nas dzień w dzień to po to, to po owo. I prawdę powiedziawszy rozbałamuciliśmy
go z Grigoriem Aleksandrowiczem. A co to była za szalona pała, do wszystkiego
zręczny: czapkę z ziemi podnieść w pełnym galopie czy strzelać z karabinu z
k@nia. Jedno było w nim niedobre: strasznie był łasy na pieniądze. Kiedyś żartem
Grigorij Aleksandrowicz obiecał dać mu czerwieńca, jeżeli ukradnie dla niego
najlepszego kozła z ojcowskiego stada; i jak pan myśli? zaraz następnej nocy
przytaszczył go za rogi. A czasem przyjdzie nam chętka go drażnić, to oczy krwią
mu nabiegną i zaraz chwyta za kindżał. "Ej, Azamat, nie zachowasz ty głowy na
karku mówiłem mu jaman będzie twoja baszka 8!"
Pewnego razu przyjeżdża sam stary kniaź prosić nas na wesele: wydawał starszą
córkę za mąż, a my byliśmy z nim kunakami, więc, wie pan, nie można odmówić,
choć to Tatar. Pojechaliśmy. W aule mnóstwo psów przywitało nas głośnym
ujadaniem. Kobiety ujrzawszy nas chowały się; te, których twarzom przyjrzeliśmy
się, zgoła nie były urodziwe. "Miałem daleko lepsze mniemanie o Czerkieskach"
rzekł do mnie Grigorij Aleksandrowicz. "Niech pan poczeka!" odpowiedziałem mu
z chytrym uśmiechem. Wiedziałem, co mówię.
U kniazia w sakli zebrała się już kupa ludzi. Azjaci, wie pan, mają zwyczaj
zapraszać na wesele każdego, kto się nawinie. Nas przyjęto z wszelkimi honorami
i poprowadzono do izby kunackiej. Jednakże na wszelki
14
wypadek zdążyłem zauważyć, gdzie postawiono nasze konie.
Jakże u nich odbywa się wesele? zagadnąłem sztabskapitana.
Ano zwyczajnie. Naprzód mułła przeczyta im coś z Koranu; potem składają dary
nowożeńcom i wszystkim ich krewnym; jedzą, piją buzę; potem zaczyna się
dżygitówka i zawsze jakiś oberwaniec, brudny, na lichej, kulawej szkapie udaje
dżygita, błaznuje, śmieszy zacną kompanię; potem, gdy zmrok zapadnie, w izbie
kunackiej zaczyna się, mówiąc po naszemu, bal. Biedny starowina brzdąka na
instrumencie o trzech strunach... zapomniałem, jak to się u nich nazywa... no,
coś w rodzaju naszej bałałajki. Dziewczęta i chłopaki stają naprzeciw siebie w
dwóch szeregach, klaszczą w dłonie i śpiewają. Jedna dziewczyna i jeden
mężczyzna wychodzą na środek i zaczynają śpiewnie mówić sobie nawzajem wiersze,
byle jakie, a reszta podchwytuje chórem. My z Pieczorinem siedzieliśmy na
honorowym miejscu i oto podeszła do niego młodsza córka gospodarza, dziewczyna
szesnastoletnia, i odśpiewała na jego cześć... jakby to powiedzieć?... rodzaj
komplementu.
A co ona odśpiewała, nie pamięta pan?
Hm, zdaje się, że tak: "Zgrabni są, powiadają, nasi młodzi dżygici i kaftany
na nich srebrem lamowane, a młody ruski oficer od nich zgrabniejszy i galony na
nim złote. On jak topola między nimi; ale nie rosnąć mu, nie kwitnąć w naszym
ogrodzie." Pieczorin wstał, ukłonił się jej przyłożywszy dłoń do czoła i do
serca i prosił mnie, żebym jej odpowiedział; dobrze władam ich językiem, więc
przetłumaczyłem jego odpowiedź.
Gdy od nas odeszła, szepnąłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi: ,,No co, jaka?"
"Cudna! odrzekł a jak ma na imię?" "Na imię ma Bela" odpowiedziałem.
15
I rzeczywiście była ładna: wysoka, wiotka, oczy czarne jak u kozicy, rzekłbyś,
zaglądały człowiekowi do duszy. Pieczorin w zadumie nie spuszczał z niej oczu i
ona często na niego zerkała... Ale nie tylko Pieczorin zachwycał się śliczną
kniaziówną: z kąta izby patrzyła na nią druga para oczu, nieruchomych,
płomiennych. Zacząłem się wpatrywać i poznałem mego dawnego znajomka, Kazbicza.
Był on, wie pan, ni to przyjazny, ni to nieprzyjazny. Podejrzeń ciążyło na nim
dużo, choć nie złapano go na żadnej swawoli. Bywało, przyprowadzał nam do
fortecy barany i sprzedawał je tanio; ale nigdy się nie targował: ile zażąda,
dawaj, a choćby go zarżnąć, nie ustąpi. Mówiono o nim, że lubi włóczyć się za
Kubań z abrekami9, i prawdę mówiąc gębę miał arcyzbójecką; był niewielkiego
wzrostu, suchy, barczysty... A już zręczny był, zręczny jak bies! Beszmet10
zawsze porwany, w łatach, a broń w srebrze. A jego wierzchowiec słynął na całą
Ka-bardę i słusznie, lepszego konia nie sposób sobie wyobrazić. Nie darmo
zazdrościli mu go wszyscy jeźdźcy i nieraz próbowali ukraść, ale to się nie
udawało. Widzę tego źrebca, jakby to było dziś: czarny jak smoła, nogi struny,
oczy nie brzydsze niż u Beli; a co za siła! może galopować choć pięćdziesiąt
wiorst; a ujeżdżony! jak pies biegał za swym panem, nawet jego głos znał! On
go czasem nawet wcale nie uwiązuje. Taki już zbójecki koń!...
Tego wieczora Kazbicz był chmurniejszy niż kiedykolwiek i zauważyłem, że pod
beszmetem ma kolczugę. "Nie bez kozery ma na sobie tę kolczugę pomyślałem
już on pewno coś knuje."
W sakli zrobiło się duszno, więc wyszedłem na dwór się orzeźwić. Noc już kładła
się na góry i mgła zaczynała rozsnuwać się po wąwozach.
Przyszło mi do głowy zajrzeć pod szopę, gdzie stały nasze wierzchowce,
zobaczyć, czy mają paszę, a przy
16
tym ostrożność nigdy nie zawadzi: konia miałem świetnego i już niejeden
Kabardyniec czule na niego spoglądał przygadując: jakszy tche, czek jakszy!
Skradam się wzdłuż płotu i raptem słyszę głosy; jeden głos poznałem od razu: to
był obwieś Azamat, syn naszego gospodarza; drugi mówił mniej i ciszej. "O czym
oni tu gadają pomyślałem czy aby nie o moim koniku?" Przysiadłem pod płotem
i zacząłem słuchać usiłując nie przepuścić ani słowa. Chwilami śpiewy i gwar
buchające z sakli zagłuszały interesującą mnie rozmowę.
"Wspaniałego masz konia! mówił Azamat gdybym był w domu gospodarzem i miał
tabun z trzystu klaczy, oddałbym połowę za twojego bieguna, Kazbicz!"
"A, Kazbicz!" pomyślałem i przypomniałem sobie kolczugę.
"Tak odpowiedział Kazbicz po dłuższej chwili w całej Kabardzie nie
znajdziesz takiego. Raz, to było za Terekiem, jeździłem z abrekami odbijać
rosyjskie tabuny; nie poszczęściło się nam i rozsypaliśmy się na wszystkie
strony. Za mną pędziło czterech Kozaków; słyszałem już za sobą krzyki giaurów, a
przede mną był gęsty las. Przywarłem do kulbaki, powierzyłem siebie Allachowi i
pierwszy raz w życiu znieważyłem konia uderzeniem bata. Jak ptak dał nurka w
gąszcz; ostre ciernie darły mi odzież, suche gałęzie karagaczu n biły mnie po
twarzy. Koń mój sadził przez pnie, piersią rozrywał krzaki. Lepiej by było
porzucić go na skraju i już na piechotę ukryć się w lesie, lecz żal mi było z
nim się rozstać i Prorok mnie wynagrodził. Kilkanaście kul gwizdnęło nad moją
głową, słyszałem już, jak spieszeni Kozacy biegli po śladach... Nagle przede mną
wądół głęboki; biegun mój zastanowił się i skoczył. Jego tylne kopyta osunęły
się i zawisł ne nich nogach. Rzuciłem cugle i zleciałem do/^
2 Bohater naszych czasów
17
,jB!BUcraw
n< sz i
C5
to ocaliło mego konia: wyskoczył. Kozacy widzieli to wszystko, ale ani jeden nie
zszedł, żeby mnie szukać: pewno myśleli, że się zabiłem, słyszałem/ jak rzucili
się chwytać mojego konia. Krew zalała mi serce; po-pełzłem po gęstej trawie
wzdłuż wąwozu patrzę: las się skończył, kilku Kozaków wyjeżdża z niego na
polanę i oto wyskakuje wprost ku nim mój Karagioz, a wszyscy z krzykiem ruszają
za nim; długo, długo się uganiali, zwłaszcza jeden ze dwa razy omal nie zarzucił
mu na szyję arkanu; zadrżałem, spuściłem oczy i zacząłem się modlić. Po kilku
chwilach podnoszę je i widzę: mój Karagioz leci z rozwianym ogonem, wolny jak
wiatr, a giaury daleko ciągną gęsiego po stepie na zmordowanych koniach. Wallach!
* to prawda, szczera prawda! Do późna w noc siedziałem w swcim wąwozie. Nagle,
co ty myślisz, Azamat? W mroku słyszę, biega po brzegu wąwozu koń, parska, rży i
bije kopytami o ziemię; poznałem głos mojego Karagioza: to był on, mój towarzysz!
Od tej pory nie rozstawaliśmy się."
I słychać było, jak klepał dłonią po gładkiej skórze swego bachmata dając mu
różne czułe przezwiska.
ir
d;
n:
w d; d;
Ż(
rr sl b
w b
w
?
"Gdybym miał tabun z tysiąca klaczy rzekł Aza-
, mat . oddałbym tobie cały za twojego Karagioza."
"Jok *, nie chcę" odpowiedział obojętnie Kazbicz.
ż( "Posłuchaj, Kazbicz mówił przymilając się Aza-
mat tyś dobry człowiek, tyś mężny dżygit, a mój rr.
ojciec boi się Rosjan i nie puszcza mnie w góry; oddaj
mi swego konia, a zrobię wszystko, co chcesz, dla ciebie
^ ukradnę ojcu jego najlepszy karabin lub szablę, czego
tylko zapragniesz, a jego szabla to prawdziwa gurda 12:
j'( przyłóż ostrzem do ręki, sama w ciało się wpije, a kol-
czuga taka jak twoja to dla niej nic."
s Kazbicz milczał.
n --------------
Przysięgam na Allacha. Nie.
18
"Pierwszy raz, gdym ujrzał twego konia ciągnął dalej Azamat gdy on pod tobą
tańczył i skakał roz-dymając chrapy, a krzemienie bryzgały mu spod kopyt, w
mojej duszy stało się coś niepojętego i od tej pory wszystko mi obmierzło: na
najlepsze bieguny mego ojca patrzyłem z pogardą, wstyd mi było na nich się
pokazać i tęsknota mną owładnęła; tęskniąc przesiadywałem całe dni nad urwiskiem
i co chwila w myślach moich stawał ten wrony rumak, jego zgrabny chód, jego
gładki, prosty jak strzała grzbiet; patrzył mi w oczy swoimi mądrymi oczami, jak
gdyby chciał coś powiedzieć. Ja umrę, Kazbicz, jeżeli ty mi go nie sprzedasz!"
rzekł drżącym głosem Azamat.
Zdawało mi się, że się rozpłakał, a muszę panu powiedzieć, że Azamat był to
smarkacz niesłychanie uparty i niczym nie można było wycisnąć z niego łez, nawet
gdy był jeszcze młodszy.
W odpowiedzi na jego łzy rozległo się coś w rodzaju śmiechu.
"Słuchaj! rzekł twardo Azamat widzisz, ja się ważę na wszystko. Chcesz,
ukradnę dla ciebie moją siostrę? Jak ona tańczy! jak śpiewa! a haftuje złotem,
cudo! Nie miał takiej żony nawet padyszach turecki... Chcesz? czekaj na mnie
jutro w nocy tam, w wąwozie, gdzie płynie potok: pójdę z nią tamtędy do
sąsiedniego aułu i ona twoja. Czyż Bela niewarta twojego bachmata?"
Długo, długo milczał Kazbicz; wreszcie zamiast odpowiedzi zanucił półgłosem
starodawną pieśń: *
Dużo krasawic w siołach na zboczach. Gwiazdy pałają w mrokach ich oczu.
Kochać je słodko ponętna dola;
* Niech mi czytelnik wybaczy, że z pieśni Kazbicza, przekazanej mi oczywiście
prozą, zrobiłem wiersz, ale przyzwyczajenie to druga natura. (Przyp. aut.)
2*
19
Ale weselsza junacka wola. Zj z oto kupisz i cztery żony, Zaś nie ma ceny rączy
koń wrony: Z każdej obierzy cię wyprowadzi, On nie zawiedzie, on cię nie zdradzi.
Na próżno Azamat błagał go, żeby się zgodził, i płakał, i schlebiał mu, i
przysięgał; wreszcie zniecierpliwiony Kazbicz przerwał mu:
"Idź piecz, głupi smarkaczu! Gdzie tobie jeździć na mcim kcniu? Da pierwsze trzy
kroki, zrzuci cię i rozbijesz sobie łeb o kamienie."
"Mnie!" wrzasnął z wściekłością Azamat i żelazo dziecinnego kindżału
zadzwcniło o kolczugę. Silna ręka odepchnęła gc piecz i uderzył się o płot tak,
że płot się zachwiał. "Będzie chryja!" pomyślałem, rzuciłem się do stajni,
okiełznałem nasze ????? ? wyprowadziłem je na tylny dziedziniec. W dwie minuty
później w sakli pcdniósł się już straszny gwałt. Oto co się stało: Azamat wpadł
tam w porwanym beszmecie wołając, -ze Kazbicz chciał go zamordować. Wszyscy
wybiegli, chwycili karabiny i zaczęło się! Krzyk, zgiełk, strzały; tylko
Kazbicz siedział już na koniu i jak bies wiercił się wśród tłumu na ulicy
opędzając się szablą. "Nie-cobra.to rzecz w cudze sprawy nos wtykać rzekłem do
Grigoria Aleksandrowicza chwyciwszy go za rękę czy nie lepiej wynieść się co
prędzej?"
"Niech pan poczeka, czym to się skończy?"
"Z pewnością źle się skończy: u tych Azjatów zawsze tak: nażłopali się buzy i
dalejże rżnąć się!" Dosiedli-śmy koni i popędziliśmy do domu.
A co Kazbicz? zapytałem niecierpliwie sztabskapitana.
Takiemu nic się nie stanie! odparł dopijając szklankę herbaty. Wymknął
się!
1 nie ranny? zapytałem.
A kto go tam wie! Żywotni są, zbóje! Widywałem
20
niektórych w bitwie na przykład: cały przecież pokłuty jak rzeszoto bagnetami, a
precz wymachuje szablą. Sztabskapitan umilkł i po dłuższej chwili mówił dalej,
tupnąwszy nogą o ziemię:
Nigdy sobie jednej rzeczy nie daruję: diabli nadali, że po powrocie do
twierdzy powtórzyłem Grigo-ricwi Aleksandrowiczowi wszystko, co słyszałem
siedząc za płotem; śmiał się, taki sprytny! a sam coś umyślił.
A co takiego? Proszę, niech pan opowie.
No już trudno! Kiedy zacząłem opowiadać, trzeba mówić dalej.
W jakieś cztery dni potem przyjeżdża Azamat do twierdzy. Jak zwykle zaszedł do
Grigoria Aleksandrowicza, który mu zawsze dawał smakołyki. Byłem tam. Zaczęła
się rozmowa o koniach i Pieczorin jął wychwalać konia Kazbicza: taki rączy,
piękny, niczym sarna no, po prostu jego zdaniem takiego nie ma na całym
świecie.
Zabłysły oczki u Tatarczuka, a Pieczorin niby to tego nie dostrzega; ja zaczynam
mówić o czym innym, a on zaraz kieruje rozmowę na konia Kazbicza. Ta historia
powtarzała się za każdym razem, gdy przyjeżdżał Azamat. W trzy tygodnie później
zauważyłem, iż Azamat blednie i schnie, jak to bywa z miłości w powieściach. Co
się tu dzieje?
Widzi pan, później dopiero dowiedziałem się o tej całej grze Pieczorina:
Grigorij Aleksandrowicz rozdrażnił go do tego stopnia, że choć do wody skoczyć.
Pewnego razu tak mu wprost wypalił: , Widzę, Azamat, że mccno ci się ten koń
udał, ale prędzej własre ucho zcbaczysz! No, powiedz, co byś dał temu, kto by ci
go podarował?..."
"Wszystko, co zechce" odpowiedział Azamat.
"W takim razie ja ci go zdobędę, ale pod warunkiem... Przysięgnij, że ten
warunek spełnisz..."
21
"Przysięgam... Przysięgnij i ty!"
"Dobrze! Przysięgam, będziesz miał konia; ale za niego musisz mi oddać siostrę
Belę: Karagioz będzie jej kałymem13. Spodziewam się, że interes dla ciebie
korzystny."
Azamat milczał.
"Nie chcesz? No, jak ci się podoba! Myślałem, że jesteś mężczyzną, a tyś jeszcze
dzieciak: za młodyś na
jazdę konno..."
Azamat zaczerwienił się gwałtownie. "A mój ojciec?" zapytał.
"Czyż on nigdy nie wyjeżdża?''
"Prawda..."
"Zgadzasz się?..."
"Zgadzam wyszeptał Azamat, blady jak śmierć.
Więc kiedy?"
"Za pierwszym razem, gdy Kazbicz przyjedzie tutaj; obiecał przypędzić dziesięć
baranów: reszta to moja rzecz. Pamiętaj Azamat!"
No i ułożyli między sobą tę sprawę... prawdę mówiąc, niedobrą sprawę!
Później mówiłem to Pieczorinowi, ale on mi odparł, że dzika
Czerkieska powinna być szczęśliwa mając takiego miłego męża jak on, bo według
ich obyczajów on jednak będzie jej mężem, a Kazbicz to zbój, którego należało
ukarać. Niech pan sam. osądzi, co mogłem na to odpowiedzieć?... Ale wówczas;
nic nie wiedziałem o ich spisku. Otóż raz przyjechał Kazbicz i pyta, czy
nie potrzeba baranów i miodu;: kazałem mu dostarczyć nazajutrz. "Azamat!
powiedział Grigorij Aleksandrowicz jutro Kazbicz wpadnie w moje ręce;
jeśli dziś w nocy Bela nie będzie tutaj, nie zobaczysz konia..."
"Dobrze!" rzekł Azamat i popędził do aułu. Wieczorem. Grigorij Aleksandrowicz
uzbroił się i wyjechał z-;twierdzy, jak oni załatwili tę sprawę, nie wiem
wrócili dbaj w nocy i wartownik widział, że _ w "poprzek
22
kulbaki Azamata leżała kobieta ze związanymi rękami i nogami, z głową spowitą w
czadrę.
A koń? spytałem sztabskapitana.
Zaraz, zaraz. Nazajutrz wczesnym rankiem przyjechał Kazbicz i przypędził
dziesięć baranów na sprzedaż. Uwiązawszy konia przy płocie wszedł do mnie;
poczęstowałem go herbatą, gdyż chociaż to rozbójnik, był jednak moim kunakiem *.
Zaczęliśmy gadać o tym, o owym... Raptem patrzę, Kazbicz drgnął, zmienił się na
twarzy i do okna, ale okno na nieszczęście wychodziło na zadwórze. "Co ci
jest?" zapytałem.
"Mój koń!... koń!" zawołał drżąc cały.
Istotnie, usłyszałem tętent: "To pewno jakiś Kozak przyjechał..."
"Nie! Urus jaman, jaman! *" ryknął i zerwał się z miejsca jak dziki irbis14. W
dwóch skokach był już na dworze. W bramie twierdzy wartownik zagrodził mu drogę
karabinem; przeskoczył przez karabin i pędem pobiegł gościńcem... W dali kłębił
się kurz, Azamat cwałował na rączym Karagiozie; Kazbicz wyrwał w biegu karabin z
pokrowca i wystrzelił. Z minutę stał nieruchomy, póki się nie przekonał, że
chybił; potem zawył, rżnął karabinem o kamień, rozbił broń w kawałki, runął na
ziemię i zaszlochał jak dziecko... Dokoła niego zebrali się ludzie z twierdzy,
nikogo nie widział; postali, pogadali i poszli z powrotem; kazałem położyć obok
niego pieniądze za barany nie tknął ich, leżał twarzą do ziemi jak trup. Czy
uwierzy pan, że przeleżał tak do późnej nocy i całą noc?... Dopiero rano
przyszedł do twierdzy i zaczął prosić, żeby mu wskazać rabusia. Wartownik, który
widział, jak Azamat odwiązał konia i umknął na nim, nie uznał za
* ? u n ? ? znaczy przyjaciel. (Przyp. aut.)
* Rosjanin zły, zły!
23
potrzebne tego ukrywać. Na dźwięk imienia Azamat oczy Kazbicza rozbłysły i udał
się do aułu, gdzie mieszkał ojciec chłopca.
A cóż ojciec?
Ba, w tym cała rzecz, że go nie zastał: wyjechał gdzieś na sześć dni, czyż
inaczej Azamatowi udałoby się porwać siostrę?
A kiedy ojciec powrócił, nie było ani córki, ani syna. Taki szczwany: zrozumiał
przecie, że nie ocali głowy, gdyby dał się złapać. Przepadł od tego czasu bez
wieści: zapewne przystał do jakiejś szajki abreków, no i'złożył szaloną głowę za
Terekiem lub za Kubaniem: to mu się należało.
Przyznam się, i ja miałem z tym kłopot nie lada. Jak tylko się dowiedziałem, że
Czerkieska jest u Gri-goria Aleksandrowicza, nałożyłem epolety, przypiąłem
szpadę i poszedłem do niego.
Leżał w pierwszym pokoju na łóżku podłożywszy jedną rękę pod głowę i trzymając w
drugiej zgasłą fajkę; drzwi do następnego pokoju były zamknięte na klucz i
klucza w zamku nie było. To wszystko od razu zauważyłem... Zacząłem chrząkać i
postukiwać obcasami o próg, a one udał, że nie słyszy.
"Panie podchorąży! powiedziałem możliwie surowo. : Czyż pan nie
widzi, że do pana przyszedłem?" "Ach, dzień dobry, Maksymie Maksymiczu!
Może pan pozwoli fajkę?" odpowiedział nie wstając.
"Przepraszam! Nie jestem Maksym- Maksymicz: jestem sztabskapitan."
"Wszystko jedno. Może pan pozwoli herbaty? Gdyby pan wiedział, jaki mam
kłopot."
"Wiem wszystko" odpowiedziałem podszedłszy do łóżka.
"Tym lepiej: nie jestem usposobiony do opowiadania."
24
"Panie podchorąży, popełnił pan czyn, za który i ja mogę odpowiadać..."
"Ii, niech pan da spokój! Też mi zmartwienie! Przecie u nas od dawna wszystko do
spółki."
"Co to za żarty? Proszę oddać szpadę!"
"Mifka, szpadę!..."
Mifka przyniósł szpadę. Po spełnieniu swego obowiązku siadłem przy nim
na łóżku i powiedziałem:
"Posłuchaj, Grigoriu Aleksandrowiczu, przyznaj się, że to nieładnie."
"Co nieładnie?"
"A to, żeś porwał Belę... Co to za bestia ten Azamat! No, przyznaj się" >
powiedziałem mu.
"Ale skoro ona mi się podoba?..."
No, i co można było na to odpowiedzieć?... Zbara-niałem. Jednakże po dłuższym
milczeniu powiedziałem mu, że jeśli ojciec zażąda jej powrotu, to trzeba będzie
oddać.
"Wcale nie trzeba!"
"Przecie się dowie, że ona jest tutaj."
"A jak się dowie?"
Znowu zbaraniałem. "Maksymie Maksymiczu, niech pan posłucha! rzekł Pieczorin
siadając przecie pan jest dobry' człowiek, a jeżeli oddamy córkę temu
dzikusowi, on ją zarżnie albo sprzeda. Rzecz załatwiona, nie trzeba tylko samemu
psuć sprawy; niech pan zostawi Belę u mnie, a u siebie moją szpadę..."
"Niechże mi ją pan pokaże" powiedziałem.
"Jest za tymi drzwiami; ale ja sam dzisiaj daremnie chciałem ją widzieć: siedzi
w kącie, zawinięta w cza-drę, nie mówi i nie patrzy; płochliwa jak dzika sarna.
Wynająłem naszą szynkarkę, ona mówi po tatarsku, będzie jej usługiwała i oswoi
ją z myślą, że jest moja, ponieważ do nikogo nie będzie należała prócz mnie"
dodał uderzywszy, pięścią w stół. I co do tego się z nim
25
zgodziłem... Co miałem robić? Są ludzie, z którymi trzeba
koniecznie się zgadzać.
No i co? spytałem Maksyma Maksymicza czy istotnie Pieczorin oswoił ją i
przywiązał do siebie, czy też zmarniała w niewoli z tęsknoty za ojczyzną?
Co też pan mówi, dlaczego z tęsknoty za ojczyzną? Z fortecy widać było
te same góry co z aułu, a tym dzikusom nic więcej nie potrzeba. A przy tym
Grigorij Aleksandrowicz codziennie dawał jej jakiś podarunek: w pierwszych
dniach milcząc dumnie odpychała prezenty, które wówczas dostawały się
szynkarce i podniecały jej krasomówstwo. Ach, podarki! Czego kobieta
nie zrobi za kolorową szmatkę!... No, ale to ńie należy do rzeczy... Długo porał
się z nią Grigorij Aleksandrowicz; jednocześnie uczył się tatarskiego, a ona
zaczynała rozumieć nasz język. Stopniowo przyzwyczaiła się patrzeć na
niego, z początku spode łba, zezem i wciąż się smuciła, śpiewała swoje
pieśni półgłosem; bywało, że i mnie robiło się smutno, gdy słuchałem
jej z sąsiedniego pokoju. Nigdy nie zapomnę jednej sceny:
przechodziłem obok okna i zajrzałem przez nie; Bela siedziała na przypiecku,
zwiesiwszy głowę na piersi, a Grigorij Aleksandrowicz stał przed nią.
"Posłuchaj, moja peri15 mówił przecie wiesz, że wcześniej czy później
musisz być moją, więc po cóż mnie męczysz? Czy kochasz jakiegoś Czeczeńca?
Jeżeli tak, natychmiast puszczę cię do domu." Ledwie dostrzegalnie drgnęła i
pokręciła głową. "A może mówił dalej jestem ci całkiem nienawistny?"
Westchnęła. "Albo twoja wiara zabrania ci mnie pokochać?" Pobladła i milczała.
"Wierzaj mi, Allach dla wszystkich plemion jest jeden i ten sam i jeżeli mi
pozwala kochać ciebie czemu ma tobie zabronić odpłacać mi wzajemnością?'
Popatrzyła mu badawczo w twarz, jak gdyby uderzone tą nową myślą; oczy jej
wyrażały niedowierzanie i pra-
28
gnienie, by ją przekonał. Co za oczy! błyszczały jak dwa węgle.
"Posłuchaj, miła, dobra Belu! ciągnął dalej Pieczorin widzisz, jak ciebie
kocham; gotów jestem oddać wszystko, aby cię rozweselić, chcę, żebyś była
szczęśliwa; a jeżeli znowu będziesz się smucić, to ja umrę. Powiedz, będziesz
weselsza?" Zastanowiła się nie spuszczając z niego swych czarnych oczu, potem
uśmiechnęła się przychylnie i kiwnęła głową na znak zgody. Wziął ją za rękę i
zaczął namawiać, żeby go pocałowała; słabo się broniła i tylko powtarzała'
"Proszę, proszę, nie trzeba, nie trzeba." Jął nalegać; zadrżała, rozpłakała się.
"Jestem twoją branką mówiła twoją niewolnicą; oczywiście możesz mnie zmusić"
i znowu łzy.
Grigorij Aleksandrowicz uderzył się pięścią w czoło i wybiegł do drugiego pokoju.
Zaszedłem do niego; chodził pochmurny ze złożonymi rękami z kąta w kąt. "No co,
dobrodzieju?" zapytałem. "Diabeł nie kobieta! odpowiedział ale daję panu
słowo honoru, że ona będzie moja..." Pokręciłem głową. "Chce pan się założyć?
rzekł za tydzień!" "Proszę bardzo!" Uderzyliśmy się nawzajem w dłonie i
pożegnaliśmy się.
Zaraz nazajutrz posłał umyślnego do Kizlaru po sprawunki, przywieziono mnóstwo
różnych perskich materii, trudno było je zliczyć.
"Jak pan myśli, Maksymie Maksymiczu! powiedział mi pokazując podarki czy
azjatycka piękność oprze się takiej baterii?" "Pan nie zna Czerkiesek odparłem
to zupełnie co innego niż Gruzinki lub zakaukaskie Tatarki, zupełnie co innego.
One mają swoje zasady: są inaczej wychowane." Grigorij Aleksandrowicz uśmiechnął
się i zaczął gwizdać jakiegoś marsza.
A jednak okazało się, że miałem rację; podarunki podziałały tylko połowicznie:
stała się przychylniejszą,
27
ufniejsza, ale na tym koniec; zdecydował się wreszcie na środek ostateczny.
Pewnego ranka kazał okulba-czyć konia, ubrał się po czerkiesku,
uzbroił i poszedł do niej. "Belu! powiedział wiesz, jak cię kocham.
Zdecydowałem się ciebie porwać myśląc, że gdy mnie poznasz pokochasz; omyliłem
się: żegnaj! pozostań całkowitą właścicielką wszystkiego, co mam; jeżeli chcesz,
wróć do ojca; jesteś wolna. Zawiniłem wobec ciebie i sam siebie muszę
ukarać; żegnaj, jadę; dokąd? skąd mogę wiedzieć! Pewnie niedługo będę
się uganiał za kulą lub ciosem szabli; wówczas wspomnij o mnie i
przebacz mi." Odwrócił się i podał jej rękę na pożegnanie. Ona nie wzięła
ręki, milczała. Ale stojąc za drzwiami mogłem przez szparę przyjrzeć
się jej twarzy i żal mi się zrobiło, taka śmiertelna bladość okryła tę
śliczną twarzyczkę! Nie słysząc odpowiedzi Pieczo-rin zrobił kilka kroków
ku drzwiom: drżał i wie pan co? sądzę, że był w stanie istotnie wykonać
to, o czym mówił żartem. Taki już był człowiek, Bóg raczy wiedzieć! Lecz
zaledwie dotknął drzwi, ona zerwała się, wy buchnęła płaczem i
rzuciła mu się na szy-'ę. Da pan wiarę: ja stojąc za drzwiami też się
rozpłakałem, to jest, wie pan, nie żebym płakał, lecz tak głupstwo...
Sztabskapitan umilkł.
Tak, przyznam się powiedział potem szarpiąc wąsy było mi przykro, że
nigdy żadna kobieta tak
mnie nie kochała.
I długo trwało ich szczęście? zapytałem.
Tak, przyznała się nam, że od tego dnia, gdy ujrzała Pieczcrina, często jej
się śnił i że żaden mężczyzna nigdy nie wywarł na niej takiego wrażenia, Tak,
byli szczęśliwi.
Jakie to nudne! zawołałem mimo woli. Istotnie oczekiwałem tragicznego
rozwiązania i nagle moje nadzieje zawiodły!... Czyż doprawdy mówiłem da
28
]ej . ojciec się nie domyślił, że ona jest u was w fortecy?
Chyba to podejrzewał. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że stary kniaź
został zabity. Stało się to tak...
To pobudziło moją uwagę.
Trzeba panu wiedzieć, że Kazbicz sobie wyobraził, iż Azamat za zgodą ojca
ukradł mu konia, przynajmniej ja tak przypuszczam. Otóż pewnego razu czatował
przy drodze, jakieś trzy wiorsty za aułem; stary powracał z daremnych poszukiwań
córki; jego towarzysze uzdeni16 pozostali w tyle; było to o zmierzchu, kn.aź
jechał w zadumie stępa, gdy nagle Kazbicz jak kot wypadł zza krzaka, skoczył z
tyłu na konia, ciosem kindżału zwalił starca na ziemię, chwycił cugle i już go
nie było; niektórzy uzdeni widzieli to wszystko z pagórka; puścili się w pogoń,
ale go nie dogonili.
Odbił sobie stratę konia i zemścił się powiedziałem, by usłyszeć opinię
mego rozmówcy.
Oczywiście, w ich pojęciu rzekł sztabskapitan miał zupełną słuszność.
M.mo wcli zdumiała mnie ta zdolność przystosowania się Rosjan do obyczajów ludów,
wśród których zdarza im się żyć; nie wiem, czy ta właściwość umysłu zasługuje na
naganę, czy na pochwałę, bądź co bądź dowodzi ona niesłychanej giętkości i
istnienia tego zdrowego rozsądku, który przebacza zło wszędzie, gdzie widzi jego
konieczność lub niemożność usunięcia.
Tymczasem wypiliśmy herbatę; dawno zaprzężone konie zziębły na śniegu; księżyc
bladł na zachodzie i już był gotów pogrążyć się w czarne chmury wiszące na
odległych szczytach jak strzępy rozdartej zasłony. Wyszliśmy z sakli. Wbrew
przepowiedni mojego towarzysza podróży wypogodziło się i ranek zapowiadał się
ładny; korowody gwiazd splatały się w cudowne dese-
29
nie na dalekim widnokręgu i jedna za drugą gasły* w miarę jak bladawy odblask
wschodu rozlewał się po ciemnoliliowym stropie oświetlając stopniowo strome
zbocza gór,' pokryte dziewiczymi śniegami. Na prawo i na lewo czerniały mroczne,
tajemnicze przepaście i mgły kłębiąc się i wijąc spełzały tam po rozpadlinach
sąsiednich skał, jakby czując nadchodzący dzień i lękając się go.
Ciche było wszystko na niebie i ziemi jak w sercu ludzkim w chwili porannej
modlitwy; tylko z rzadka nadlatywał chłodny wiatr ze wschodu, strosząc koniom
pokrytą szronem grzywę. Ruszyliśmy; pięć chudych klaczy z trudem wlokło
nasze wózki po krętej drodze na górę Hud; szliśmy pieszo z tyłu
podkładając kamienie pod koła, gdy konie goniły resztkami sił; zdawało się, że
droga wiedzie do nieba, bo dokąd oko mogło sięgnąć, wznosiła się wciąż i
ginęła w chmurze, która jeszcze wczoraj spoczywała na szczycie góry Hud ni-
ezym sęp wyczekujący na zdobycz; śnieg chrzęścił pod naszymi nogami, powietrze
stawało się tak rzadkie, że oddychanie sprawiało ból; krew raz po raz napływała
do głowy, ale mimo to wszystko jakieś radosne uczucie rozlało mi się po
żyłach i było mi jakoś wesoło, że jestem tak wysoko nad światem;
uczucie dziecinne, nie przeczę, lecz oddalając się od życia w gromadzie i
zbliżając do przyrody stajemy się mimo woli dziećmi: wszystko, co nabyte,
odpada od duszy i staje się ona na nowo taka, jaka była niegdyś i zapewne znów^
kiedyś będzie. Komu zdarzało się jak mnie włóczyć po pustynnych górach i długo,
długo wpatrywać się w ich dziwaczne kształty i chciwie łykać życiodajne
powietrze rozlane w ich wąwozach, ten oczywiście pojmie moje pragnienie
odtworzenia, opowiedzenia, namalowania tych czarodziejskich obrazów. Oto
nareszcie dostaliśmy się na górę Hud, zatrzymaliśmy się i rozejrzeli: wisiała
na niej szara chmura i jej zimne tchnienie groziło
30
bliską burzą; ale na wschodzie Wszystko było takie jasne i złociste, żeśmy obaj
zupełnie o niej zapomnieli... Tak, sztabskapitan również: w prostych sercach
poczucie piękna i majestatu przyrody jest silniejsze, sto-. kroć żywsze niż w
nas, którzy z egzaltacją opowiadamy o tym słowami i piórem.
Pan, sądzę, przywykł do tych wspaniałych obrazów? odezwałem się do niego.
Tak, i do świstu kuli można przywyknąć, to znaczy przywyknąć do ukrywania
mimowolnego bicia serca.
Słyszałem, że przeciwnie, dla niektórych wiarusów ta muzyka jest nawet
przyjemna.
Oczywiście, jeśli pan chce, to jest przyjemne; jednak zawsze dlatego, że
serce mocniej bije. Niech pan popatrzy dodał wskazując na wschód co za
kraina!
Istotnie, wątpię, czy jeszcze uda mi się gdzieś widzieć taką panoramę: pod nami
leżała Dolina Kojszaur-ska przecięta Aragwą i drugą rzeczką niby dwiema
srebrnymi nićmi; błękitnawa mgła pełzała po niej uciekając w sąsiednie wąwozy
przed ciepłymi promieniami poranka; na prawo i na lewo grzbiety gór, jeden
wyższy od drugiego przecinały się, ciągnęły pokryte śniegiem, krzakami; w dali
też góry, ale żeby choć dwie skały były podobne do siebie! I te wszystkie śniegi
płonęły rumianym blaskiem tak wesoło, tak żywo, że człowiek chciałby pozostać tu
wiecznie; słońce ledwie wyjrzało spoza granatowej góry, którą tylko .wytrawne
oko mogłoby odróżnić od brzemiennej burzą .chmury;
I ale nad słońcem była krwawa smuga, na którą mój towarzysz zwrócił szczególną
uwagę. Mówiłem panu zawołał że dzisiaj będzie burza; trzeba się śpie-I
szyć, bo może zastanie nas na Krzyżowej. Jazda! krzy-jknął woźnicom.
Zamiast hamulców podłożyli łańcuchy pod koła, żeby I się nie stoczyły po
pochyłości, ujęli konie za uzdy przy
31
pysku i zaczęli schodzić w dół; z prawej strony było urwisko, z lewej taka
przepaść, że cała wioska Osetyńców mieszkających na jej dnie wydawała się
jaskółczym gniazdem; wzdrygnąłem się, gdym pomyślał, że często tutaj, po
tej drodze, gdzie dwa wózki nie mogą się wyminąć, w głuchą noc jakiś
kurier przejeżdża z dziesięć razy do roku nie zsiadając ze swego
roztrzęsionego wehikułu. Jednym z naszych furmanów był rosyjski,
jarosławski chłop, drugim Osetyniec; Osety-niec prowadził konia
dyszlowego przy pysku z zachowaniem wszelkich ostrożności, wyprzęgłszy
uprzednio lejcowe, a nasz beztroski rosyjski chłop nawet nie zlazł z kozła!
Kiedy zwróciłem mu uwagę, że mógłby się zatroszczyć choćby o moją walizę,
po którą zgoła nie pragnąłem złazić do tej otchłani, odpowiedział mi:
I, panie! Da Bóg, nie gorzej od nich dojedziem: toć to nam nie pierwszyzna i
miał rację: istotnie mogliśmy nie dojechać, jednakże dojechaliśmy i gdyby
wszyscy ludzie więcej rozumowali, przekonaliby się, iż życie niewarte tego, by o
nie tak bardzo się troszczyć...
Ale może chcecie znać zakończenie historii Beli? Po pierwsze, piszę
nie opowieść, lecz notatki z podróży: nie mogę tedy zmusić
sztabskapitana, by opowiadał, zanim on rzeczywiście zaczął dalej opowiadać.
A więc poczekajcie lub jeśli chcecie, przewróćcie kilka stronic, tylko tego wam
nie radzę, bo przejazd przez Górę Krzyżową (albo jak ją nazywa uczony Gamba n,
le Mont St. Christophe *) godzien jest waszej ciekawości. A więc
schodziliśmy z góry Hud w Czertową Dolinę... To się nazywa romantyczna
nazwa! Już widzicie siedliskc złego ducha wśród niedostępnych skał
nic z tego nazwa "Czertową Dolina" pochodzi od słowa "czerta" a nie
"czort"18, ponieważ tutaj była niegdyś granic.
* Góra Św. Krzysztofa.
32
Gruzji. Ta dolina była zawalona zaspami śnieżnymi, które nam przypominały dość
żywo Saratów, Tambów i inne miłe miejsca naszej ojczyzny.
Otóż i Krzyżowa! powiedział mi sztabskapitan, gdy zjechaliśmy do Czertowej
Doliny, wskazując wzgórze pokryte całunem śniegu; na jego szczycie czerniał
kamienny krzyż, a obok niego wiodła ledwie widoczna droga, po której jeżdżą
tylko wtedy, gdy boczną zawali śnieg; nasi woźnice oznajmili, że lawin jeszcze
nie było, i oszczędzając koni powieźli nas okrężną drogą. Na zakręcie
spotkaliśmy z pięciu Osetyńców, zaproponowali nam swoje usługi i uczepiwszy się
kół, z krzykiem jęli ciągnąć i podtrzymywać nasze wózki. Istotnie, droga tu
niebezpieczna: z prawej strony wisiały nad naszymi głowami zwały śniegu, gotowe,
zda się, przy pierwszym zrywie wiatru oberwać się i runąć do wąwozu; wąską drogę
częściowo pokrywał śnieg, który w pewnych miejscach zapadał się pod nogami, a
gdzie indziej zamieniał się w lód pod działaniem promieni słonecznych i nocnych
mrozów, tak że szliśmy z trudem; konie przewracały się; z lewej strony
rozwierała się głęboka rozpadlina, gdzie płynął potok to chowając się pod korą
lodową, to skacząc spieniony po czarnych głazach. Zaledwie po dwóch godzinach
zdołaliśmy okrążyć Górę Krzyżową dwie wiorsty przez dwie godziny! Tymczasem
chmury opuściły się, walił grad, śnieg; wiatr wdzierając się do szczelin
skalnych ryczał, świstał jak Słowik-zbój19 i niebawem krzyż kamienny zniknął we
mgle, która coraz gęstszymi i bardziej zwartymi falami napływała ze wschodu...
Przy sposobności: o tym krzyżu istnieje dziwne, lecz powszechnie znane podanie,
jakoby go postawił cesarz Piotr I przejeżdżając przez Kaukaz; ale po pierwsze,
Piotr był tylko w Dagestanie, po wtóre, na krzyżu było napisane dużymi literami,
że został postawiony na rozkaz gen. Jermołowa, mianowicie w roku 1824. Ale poda-
i ~ Bobiter nych ctaefa 33
napis, tak się zakorzeniło, iż dopraw-
nie, nie bacząc fta
dy nie wiadomo, czemu wierzyć, tym bardziej że przy
wykliśmy nie wierzyć napisom.
Musieliśmy zjeżdżać jeszcze z pięć dzonych skałach i po topniejącym śniegu do
stacji pocztowej Kobi, śmy zziębli; zamieć huczała jak nasza rosyjska, północna;
ale je] były smutniejsze, bardziej tęskne. "I ty, wygnanko myślałem
opłakujesz swe rozległe, wolne stepy! Tam jest gdzie rozpostrzeć zimne skrzydła,
a tutaj ci duszno i ciasno jak orłu, co z krzykiem obija się o kraty swej
żelaznej klatki!"
mówił sztabskapitan niech pan popa-
nie widać, tylko mgłę i śnieg; gotowi-
zwalić w przepaść lub utknąć w jakimś paro-
tak się rozigrała
wiorst po oblo-aby dotrzeć Konie się zmordowały, my-coraz mocniej, zupełnie
ale iei dzikie melodie
Zle! trzy, dokoła nic śmy się
wie, a tam niżej na pewno Baj dar a że się jej nie przejedzie. Dała mi się we
znaki ta Azja! I i ludzie, i rzeki, w żaden sposób nie można na nich po- 1 legać!
Woźnice z wrzaskiem i wymyślaniem walili konie, które parskały, opierały się i
za nic w świecie | nie chciały ruszyć z miejsca pomimo całej wymowy
batów. Wasza wielmożność powiedział wreszcie jeden z woźniców toć do
Kobi dzisiaj nie dojedziem; czy wasza wielmożność nie każe, póki jeszcze można,
skręcić w lewo? Oto tam czernieje coś na stoku, pewnie sakla, tam zawsze
przejezdni zatrzymują się "T nimn-godę; oni mówią, że przeprowadzą, jeżeli Aa**
kę dodał wskazując na Osetyńca.
Wiem, bratku, wiem bez ciebie! kapitan te bestie zawsze gotowe przyczepić
się, byle| wyłudzić na wódkę.
- Przyzna pan jednak rzekłem
w mepo-dacie na wód-
rzekł sztabs-|
że bez nich
byłoby nam gorzej. No tak, no tak wodników wyżej uszu!
wymamrotał mam tych prze-
Wywęszą, gdzie tu skorzysta*
z okazji, jak gdyby bez nich nie można było znaleźć drogi.
Skręciliśmy tedy na lewo i jako tako, po długiej mitrędze, dobrnęliśmy do
nędznego schroniska składającego się z dwóch sakli zbudowanych z płyt skalnych i
kamieni z takimże murem dokoła. Obszarpani gospodarze przyjęli nas serdecznie.
Później dowiedziałem się, iż rząd płaci im i żywi ich z warunkiem, żeby
przyjmowali podróżnych, których zaskoczyła burza. Sytuacja się poprawia!
rzekłem siadając przy ognisku teraz dokończy mi pan swojej historii o Beli;
jestem pewny, że na tym się nie skończyło.
A dlaczegóż pan jest taki pewny? odpowiedział mi sztabskapitan mrużąc
oczy z chytrym uśmiechem.
Dlatego, że to nie jest w porządku rzeczy: co się zaczęło w niezwykły sposób,
musi tak samo się skończyć.
Jednak pan zgadł...
Bardzo się cieszę.
Dobrze panu się cieszyć, .a mnie doprawdy smutno, gdy wspomnę. Miła była
dziewuszka ta Bela! Tak do niej w końcu przywykłem jak do córki i ona mnie
lubiła. Muszę panu powiedzieć, że nie mam rodziny: o ojcu i matce już dwanaście
lat nie mam wiadomości. Nie domyśliłem się w swoim czasie, że trzeba zaopatrzyć
się w żonę, a teraz, wie pan, nie byłoby mi już z tym do twarzy; rad więc byłem,
że miałem kogoś, kogo mogłem rozpieszczać. Ona czasem śpiewała nam pieśni albo
tańczyła lezginkę... A jak tańczyła! Widywałem nasze panny w miastach
gubernialnych, a raz byłem i w Mo-
Iskwie w klubie szlacheckim, ze dwadzieścia lat temu, jale gdzie im do niej!
całkiem nie to!... Grigorij Aleksandrowicz stroił ją tak jak laleczkę, pieścił i
dogadzał, że wypiękniała u nas, aż dziw; z twarzy i z rąk zeszła opalenizna,
rumieniec zakwitł na policzkach... A jaka była
34
35
Wesoła! ? wciąż, figlarka, pokpiwała sobie ze mnie.; Niech jej Bóg
przebaczy!...
- A gdy jej pan oznajmił o śmierci ojca, to co?
_ Długo ukrywaliśmy to przed nią, póki me przy wykła do swej sytuacji, a gdyśmy
powiedzieli, popM kała dwa dni, a potem zapomniała.
Ze cztery miesiące wszystko szło jak na]lepie]. Grigorij Aleksandrowicz, jak
zdaje się już mówiłem byj fapalonym myśliwym: bywało, straszme gc, aągme M
lasu na dziki lub kozy, a teraz krokiem się me rus
to ja sama odejdę: nie jestem jego niewolnicą, jestem córką kniazia!..."
Zacząłem jej perswadować: "Słuchaj, Belu, przecie on nie może wciąż siedzieć
tutaj jak przyszyty do twojej spódnicy: to człowiek młody, lubi uganiać się za
zwierzyną, pochodzi i przyjdzie; a jeżeli ty będziesz smutna, to prędzej mu się
znudzisz."
"Prawda, prawda! odpowiedziała będę wesoła." I śmiejąc się chwyciła swój
bębenek, zaczęła śpiewać, tańczyć i skakać wokoło mnie; ale i to długo nie
trwało, wał forteczny. Jednakże, patrzę, znowu zaczął si znowu padła na łóżko i
zasłoniła twarz rękami. zamyślać chodzić' po pokoju z założonymi W tył rękaj Co
miałem z ?? robić? Ja, widzi pan, nigdy nie mia- otem pewnego razu nic nikomu
nie mówiąc, wyj łem do czynienia z kobietami; myślałem, myślałem, raśzvł na
polowanie cały ranek go nie było; Pl czym ją pocieszyć, i nic nie wymyśliłem;
jakiś czas wtarzało się to coraz częściej... "Niedobrze pomyśla| miiczeliśmy
oboje... Arcyniemiła sytuacja! łem widocznie czarny kot przebiegł między niml-
l Wreszcie powiedziałem jej: "Chcesz, to pójdziemy Pewnego ranka, jak dziś
pamiętam, zachodzę do nicrj prze]-ść gią po wale? pogoda piękna!" To było we
wrze-
Bela siedziała na łóżku w czarnym jedwabnym beszj śniu Istotnie> dzień był
cudnyj
jasny i niegorący: wszy-
mecie bledziutka, taka smutna, aż się zląkłem. letkie góry widać
było jak na dłoni. Poszliśmy, pocho-
A gdzie Pieczorin?" zapytałem. Idziliśmy po wale
fortecznym tam i z powrotem, w mil-
"Na polowaniu."
leżeniu; wreszcie ona usiadła na darni, a ja obok niej.
"nzisiai wyruszył?"
Dalibóg, aż śmiech bierze wspomnieć: chodziłem za nią
Milczała, jakby trudno jej było mówić. _ _ Jniczym jakaś niańka.
Nie, już wczoraj" powiedziała wreszcie z cięż Twierdza położona
była wysoko i widok z wału był
kim westchnieniem. 1
???????: z jednej strony rozległa polana poprzecinana
Czy aby nie stało mu się coś złego?" j kilkoma bałkami
* kończyła się lasem, który ciągnął
"wczoraj cały dzień myślałam, myślałam odpej sią aż do pasma gór, tu i
ówdzie dymiły na niej auły,
wiedziała przez łzy wymyślałam różne nieszczęscij chodziły tabuny; z drugiej
strony biegła płytka rzecz-
to zdawało mi się, że zranił go dzik, to że Czeczemd ia i do niej przylegały
gęste zarośla pokrywające ka-
zawlókł go w góry... A dzisiaj już mi się wydaje, ze cl nieniste wyżyny łączące
się z głównym łańcuchem gór
mnie nie kocha." '
Kaukazu. Siedzieliśmy przy węgle bastionu, tak że na
Doprawdy, duszko, nic gorszego nie mogłaś wynrt >bie strony mogliśmy wszystko
widzieć. Patrzę: z lasu
ślić!" Rozpłakała się, potem dumnie podniosła głowi ctoś wyjeżdża
na myszatym koniu, jest coraz bliżej
otarła łzy i mówiła dalej: _ J wreszcie
zatrzymuje się po tamtej stronie rzeczki
"Jeżeli mnie nie kocha, to kto mu broni odesłać mnl do domu? Ja go nie zmuszam.
A jeżeli tak dalej będzi'
??
* Wąwozy. (Przyp. aut.)
37
? jakieś sto sążni od nas i zaczyna kołować swym ko-l niem jak wściekły. Ki
diabeł!... "Popatrz no, Belu 1 mówię masz młode oczy, co to za dżygit, kogo
to oa przyjechał zabawiać?"
Spojrzała i krzyknęła: "To Kazbicz!..." "Ach, ten zbój! Kpić z nas tu
przyjechał?" Wpatruj! się, rzeczywiście Kazbicz: jego śniada gęba, obszarpany!
brudny jak zawsze. "To koń mojego ojca" rzekła Bela schwyciwszy mnie za
rękę; drżała jak liść i ocza jej miotały iskry. "Aha! pomyślałem iw tobieT
duszko, zagrała zbójecka krew!"
"Chodź no tutaj powiedziałem wartownikowi sprawdź karabin i zsadź mi tego
zucha, dostaniesz r bla srebrem." "Rozkaz, wasza wielmożność, ale on nij stoi
w miejscu..." "Każ mu stać!" rzekłem śmieją] się... "Hej, bratku! zawołał
wartownik machając ki niemu ręką poczekaj no chwilę, co się tak kręciśj jak
fryga?" Kazbicz w samej rzeczy zatrzymał się i zsj czął nasłuchiwać: pewno
myślał, że się z nim wszczyi rokowania; a jakże!... Mój grenadier zmierzył się...
bęc! chybił; tyle, że proch błysnął na panewce; Kazbi pchnął konia
i koń dał. susa w bok. Podniósł się w strz mionach, krzyknął coś po swojemu,
pogroził nahaj i tyle go było widać.
"Jak ci nie wstyd!" powiedziałem wartowniko "Wasza wielmożność! pojechał
umierać odparł taki przeklęty naród, od razu nie zabijesz."
W kwadrans potem Pieczorin wrócił z polowani
Bela rzuciła mu się na szyję i ani jednej skargi, a
jednej wymówki za długą nieobecność... Nawet ja I
się na niego rozgniewałem: "Do licha mówiłem. 1
toć dopiero co był tu za rzeczką Kazbicz i strzelaliśrl
do niego; no, a nuż by się pan na niego natknął? I
górale to naród mściwy; pan sądzi, że on się nie dom
śla, iż pan częściowo pomógł Azamatowi? A ja się a
łożę, że dzisiaj poznał Belę. Wiem, że rok temu bard
38
mu się podobała, sam mi to mówił i gdyby miał nadzieję zebrać odpowiedni kałym,
zapewne posłałby swatów." Wówczas Pieczorin zamyślił się: "Tak odrzekł
trzeba być ostrożniejszym... Belu, od dzisiejszego dnia nie powinnaś chodzić na
wał forteczny."
Wieczorem miałem z nim długą rozmowę; byłem na niego zły, że zmienił się w
stosunku do tej biednej dziewczyny; prócz tego, że pół dnia spędzał na polowaniu,
traktował ją chłodno, pieścił rzadko, ona zaś wyraźnie zaczynała schnąć,
twarzyczka jej się wydłużyła, wielkie oczy straciły blask. Bywało, pytam ją:
"Czemu westchnęłaś, Belu? Jesteś smutna?" "Nie!" ? "Chce ci się czegoś?"
"Nie!" "Tęsknisz za rodziną?" "Nie mam rodziny." Zdarzało się, że po całych
dniach oprócz "tak" i "nie" nic więcej od niej nie można się było doprosić.
O tym właśnie mówiłem mu. "Widzi pan, Maksymie Maksymiczu odparł mam
nieszczęśliwy charakter: nie wiem, czy to wychowanie zrobiło mnie takim, czy Bóg
mnie takim stworzył, wiem tyle tylko, że jeżeli jestem przyczyną cudzego
nieszczęścia, to i ja również czuję się niemniej nieszczęśliwy. Rozumie się,
marna to dla innych pociecha, ale o to właśnie chodzi, że tak jest. We wczesnej
młodości, od chwili gdym wyszedł spod opieki krewnych, zacząłem się upajać bez
pamięci wszystkimi rozkoszami, jakie można osiągnąć za pieniądze, i rzecz prosta,
te rozkosze mi obrzydły. Potem zacząłem się obracać w wielkim świecie i wkrótce
życie towarzyskie też mi się sprzykrzyło; kochałem się w pięknych kobietach tej
sfery i byłem kochany, ale ich miłość tylko podniecała moją wyobraźnię i ambicję,
a serce pozostało puste... Zacząłem czytać, uczyć się nauka też się
sprzykrzyła; widziałem, że ani sława, ani szczęście bynajmniej nie zależą od
niej, ponieważ najszczęśliwsi ludzie to nieucy, a sława to los szczęścia * ???
ją osiągnąć, trzeba tylko być zręcznym. Wówczas
38
zacząłem się nudzić... Niebawem przeniesiono mnie na Kaukaz: to najszczęśliwszy
okres mojego życia. Spodziewałem się, że nuda nie mieszka pod kulami Czeczeńców
daremnie: po miesiącu tak przywykłem do ich bzykania i do bliskości
śmierci, że doprawdy więcej zwracałem uwagi na komary i nudziłem się
jeszcze bardziej, bo straciłem prawie ostatnią nadzieję. Gdy ujrzałem
Belę w swoim domu, gdy pierwszy raz trzymając ją na kolanach całowałem jej
czarne loki, pomyślałem, głupiec, że to anioł zesłany mi przez współczujący
los... Znowu się omyliłem: miłość dzikuski niewiele jest lepsza od miłości
światowej damy; nieuctwo i prostota jednej tak samo sprzykrzy się jak kokieteria
drugiej. Jeśli pan chce, jeszcze ją kocham, jestem jej wdzięczny za kilka dość
słodkich chwil, oddam za nią życie, ale nudzę się z nią. Nie wiem, czy jestem
głupcem, czy łotrem; ale to jest pewne, że ja również jestem godny współczucia,
być może, bardziej od niej: moją duszę zepsuł świat, wyobraźnię mam
niespokojną, serce nienasycone; wszystkiego mi mało: do smutku równie łatwo
przywykam jak do rozkoszy i życie moje z każdym dniem staje się coraz bardziej
jałowe; pozostało mi jedno lekarstwo: podróżować. Jak tylko będzie można,
wyruszę, tylko nie do Europy, Boże broń! pojadę do Ameryki, do Arabii, do
Indii, a nuż gdzieś umrę w drodze! Przynajmniej jestem pewny, że ta ostatnia
pociecha nieprędko się wyczerpie z pomocą burz i złych dróg." Mówił w ten sposób
długo i jego słowa wraziły mi się w pamięć, ponieważ pierwszy raz słyszałem
takie rzeczy od dwudziestopięcioletniego człowieka i da Bóg ostatni...
Niesłychane! Niech mi pan powie z łaski swojej ciągnął dalej
sztabskapitan obracając się ku mnie pan, zdaje się, bywał w stolicy,
nawet niedawno: czyż wszystka tamtejsza młodzież jest taka?
Odpowiedziałem, że dużo jest ludzi mówiących tak samo; że są
prawdopodobnie i tacy, którzy mówią praw-
40
dę; że zresztą stan rozczarowania, jak wszystkie mody, ogarnąwszy wpierw wyższe
warstwy społeczeństwa, zeszedł ku niższym, które go donaszają, i że obecnie ci,
którzy najbardziej i naprawdę ulegają nudzie, starają się to nieszczęście ukryć,
jak ukrywa się wadę. Sztabskapitan nie zrozumiał tych subtelności, pokiwał głową
i chytrze się uśmiechnął.
A na pewno modę nudzenia się wprowadzili Francuzi?
I !
Nie, Anglicy.
Ach, tak!... odrzekł wiadomo, to byli zawsze nałogowi pijacy!
Mimo woli przypomniałem sobie pewną moskiewską damę, która twierdziła, że Byron
to był pijak i nic więcej. Zresztą uwagę sztabskapitana można łatwiej było
wybaczyć: aby powstrzymać się od picia, starał się oczywiście przekonywać siebie,
że wszystkie nieszczęścia na świecie pochodzą z pijaństwa. .
Tymczasem wiódł dalej swą opowieść w sposób następujący:
Kazbicz się nie pokazywał. Ale nie wiem dlaczego, nie mogłem wybić z głowy
myśli, że on nie darmo przyjeżdżał i knuje coś złego.
Otóż pewnego razu Pieczorin namawia mnie, bym jechał z nim na dzika; długo się
wykręcałem: no, cóż to dla mnie za osobliwość dzik! Jednakże powlókł mnie z sobą.
Wzięliśmy pięciu żołnierzy i wyjechaliśmy wczesnym rankiem. Do godziny
dziesiątej kręciliśmy się po szuwarach i po lesie ; nie ma zwierza. "Ej, czy-by
tak nie wrócić? mówiłem po co się upierać? Już widać taki niefortunny
dzień!" Ale Grigorij Aleksandrowicz nie bacząc na upał i zmęczenie nie chciał
powracać bez zdobyczy... Taki już był człowiek: co mu się zamarzy, to musi zaraz
mieć; widać w dzieciństwie mama go rozpieściła... Wreszcie w południe
znaleźliśmy przeklętego dzika: pif! pafL. nic z tego: uciekł w szu-
tl
wary... taki już był nieszczęsny dzień!... No i po krótkim | odpoczynku
ruszyliśmy do domu.
Jechaliśmy obok siebie w milczeniu, popuściwszy I koniom cugli i dojechaliśmy
już prawie do samej for- 1 tecy; tylko zarośla nam ją zasłaniały. Nagle
wystrzał... 1 Spojrzeliśmy na siebie: przeszło nas jednakowe podej-j rżenie...
Popędziliśmy co koń wyskoczy w kierunku j strzału, patrzymy: na wale zebrali się
w kupkę żołnierze i i coś sobie pokazują w polu, a tam leci na złamanie 1 karku
jeździec i trzyma coś białego na kulbace. Grigorij j Aleksandrowicz gwizdnął nie
gorzej od pierwszego lep- i szego Czeczeńca; karabin z pokrowca i hajda; ja za
nim. ]
Na szczęście z powodu nieudanego polowania konie 1 nasze nie były zmęczone:
rwały się spod siodła i z każ-j dą chwilą byliśmy bliżej. Wreszcie poznałem
Kazbicza, 1 nie mogłem tylko zmiarkować, co trzymał przed sobą. I Zrównałem się
wówczas z Pieczorinem i krzyczę mu: j "Kazbicz!..." Popatrzył na mnie, kiwnął
głową i uderzył | konia kańczugiem.
Wreszcie byliśmy już od niego na odległość karabi- ] nowego strzału; czy Kazbicz
miał zmęczonego konia,] czy też koń był gorszy od naszych, dość że pomimo 1
wszelkich starań jeźdźca jego wierzchowiec nie bardzo I posuwał się naprzód.
Myślę, że w owej chwili wspomniał 1 swego Karagioza...
|
Patrzę: Pieczorin w biegu zmierzył z karabinu... "Niej strzelaj pan! krzyczę
mu oszczędzaj nabój, i taki dogonimy." Ach, ta młodzież! wiecznie wyrywa się
niej w porę... Rozległ się strzał i kula przebiła koniowi tyl-J ną nogę; zrobił
jeszcze z rozpędu z dziesięć susów,! potknął się i upadł na kolana. Kazbicz
zeskoczył i wów-1 czas ujrzeliśmy, że trzymał na rękach kobietę owiniętą I w
czadrę... To była Bela... Biedna Bela! Coś nam krzyk-J nął po swojemu i wzniósł
nad nią kindżał... Nie byłol co zwlekać: ja z kolei strzeliłem na los szczęścia;
pewno] kula trafiła go w ramię, bo nagle opuścił rękę... Gdyl
42
dym się rozproszył, na ziemi leżał ranny koń i obok niego Bela, a Kazbicz,
rzuciwszy karabin, jak kot wdrapywał się po krzakach na urwisko; chciało mi się
go zdjąć stamtąd, lecz nie było gotowego naboju! Zeskoczyliśmy z koni i
rzuciliśmy się do Beli. Leżała, biedactwo, bez ruchu i krew lała się z rany
strumieniem... Co za łotr, żeby choć w serce no, taki już los, od razu byłoby
po wszystkim, a on w plecy... prawdziwie zbójecki cios! Była nieprzytomna.
Podarliśmy czadrę i przewiązaliśmy ranę, jak mogliśmy najmocniej; daremnie
Pieczorin całował jej zimne usta nic nie mogło jej ocucić.
Pieczorin dosiadł konia, podniosłem ją z ziemi i jako tako posadziłem na siodło;
ogarnął ją ramieniem i pojechaliśmy z powrotem. Po kilku minutach milczenia
Grigorij Aleksandrowicz powiedział mi: "Maksymie Ma-ksymiczu, w ten sposób żywej
jej nie dowieziemy." "Racja" rzekłem i puściliśmy konie w cwał. Za bramą
fortecy oczekiwał nas tłum; ostrożnie przenieśliśmy ranną do Pieczorina i
posłaliśmy po lekarza. Chociaż był pijany, przyszedł; obejrzał ranę i oznajmił,
że Bela dłużej jak dzień żyć nie może; ale się omylił.
Wyzdrowiała? spytałem mimo woli ucieszony, chwytając sztabskapitana za rękę.
Nie odparł lekarz się pomylił, bo przeżyła jeszcze dwa dni.
Niechże pan mi wytłumaczy, w jaki sposób porwał ją Kazbicz?
Oto jak się to stało: nie bacząc na zakaz Pieczorina Bela wyszła z twierdzy
nad rzeczkę. Było, wie pan, bardzo gorąco; siadła na kamieniu i zanurzyła nogi w
wodę. Kazbicz się podkradł, cap ją, zatkał usta i powlókł w krzaki, tam wskoczył
na konia i czmychnął! Zdążyła jednak narobić krzyku; zaalarmowani wartownicy
zaczęli strzelać, ale chybili i wtedy myśmy nadjechali.
43
Ale po co Kazbicz chciał ją porwać?
Pan to też! Przecież ci Czerkiesi to znani złodzieje: co leży pod ręką, tego
nie mogą nie ściągnąć; choć mu coś nawet nie potrzebne, jednak ukradnie... już o
to proszę nie mieć do nich pretensji. A przy tym ona mu się od dawna podobała.
' I Bela umarła?
Umarła; ale długo się męczyła i my z nią namęczyliśmy się porządnie. Około
dziesiątej wieczorem odzyskała przytomność; siedzieliśmy przy łóżku; jak tylko
otworzyła oczy, zaczęła wołać Pieczorina. "Jestem tutaj, przy tobie, moja
dżaneczko" (to jest po naszemu "duszko") odpowiedział wziąwszy ją za rękę. "Ja
umrę!" powiedziała. Zaczęliśmy ją pocieszać, mówiliśmy, że lekarz obiecał na
pewno ją wyleczyć! Pokręciła główką i odwróciła się do ściany: nie chciało się
jej umierać!...
W nocy zaczęła bredzić; głowa jej pałała, chwilami po całym ciele przebiegały
dreszcze gorączki; mówiła coś bez związku o ojcu, o bracie; chciało jej się w
góry, do domu...
Potem mówiła również o Pieczorinie, nazywała go różnymi czułymi imionami albo
robiła wyrzuty, że przestał kochać swoją dżaneczkę...
Słuchał w milczeniu, z opuszczoną na ręce głową, ale przez cały czas nie
zauważyłem na jego rzęsach ani jednej łzy: istotnie nie mógł płakać czy też
panował nad sobą nie wiem; jeśli o mnie chodzi, to nigdy nic smutniejszego nie
widziałem.
Nad ranem maligna ustała; z godzinę leżała nieruchoma, blada i tak wyczerpana,
że ledwie można było dostrzec, iż oddycha; potem zrobiło jej się lepiej i
zaczęła mówić, ale jak pan sądzi, o czym?... Taka myśl może przyjść do głowy
tylko umierającemu!... Zaczęła martwić się tym, że nie jest chrześcijanką i że
na tam-
44
tym świecie jej dusza nigdy się nie spotka z duszą Grigoria Aleksandrowicza; i
że inna kobieta będzie w raju jego towarzyszką. Przyszło mi na myśl, żeby
ochrzcić ją przed śmiercią: zaproponowałem jej to; popatrzyła na mnie z wahaniem
i długo nie mogła wymówić słowa; wreszcie odpowiedziała, że umrze w tej wierze,
w jakiej się urodziła. Tak przeszedł cały dzień. Jak ona się zmieniła przez ten
dzień! Blade policzki zapadły się, oczy zrobiły się wielkie, usta płonęły. Czuła
wewnętrzny żar, jak gdyby w jej piersi leżało rozpalone żelazo.
Nastała druga noc; nie zmrużyliśmy oka, nie odchodziliśmy od jej pościeli.
Strasznie się męczyła, jęczała i skoro tylko ból zaczynał się uśmierzać, starała
się zapewnić Grigoria Aleksandrowicza, że jest jej lepiej, namawiała go, żeby
poszedł spać, całowała go w rękę, nie wypuszczała jej ze swoich. Nad ranem
zaczął ją ogarniać przedśmiertny lęk, miotała się, zerwała bandaż i krew
pociekła znowu. Gdy przewiązano ranę, uspokoiła się na chwilę i zaczęła prosić
Pieczorina, żeby ją pocałował. Ukląkł przy łóżku, uniósł jej głowę z poduszki,
przywarł ustami do jej ziębnących ust; mocno owinęła mu szyję drżącymi rękami,
jakby w tym pocałunku chciała oddać mu duszę... Nie, dobrze zrobiła, że umarła!
Co by się z nią stało, gdyby Grigorij Aleksandrowicz ją porzucił? A to by
nastąpiło wcześniej czy później...
Przez połowę następnego dnia była cicha, milcząca i posłuszna, chociaż nasz
lekarz męczył ją okładami i miksturą. "Zmiłuj się, doktorze! mówiłem mu
przecież pan sam powiedział, że ona musi umrzeć, więc po cóż te wszystkie
pańskie preparaty?" "Jednakże lepiej, Maksymie Maksymiczu odparł żeby mieć
sumienie spokojne." Ładne mi sumienie!
Po południu zaczęło ją dręczyć pragnienie. Otworzyliśmy okna, ale na dworze było
goręcej niż w po-
45
koju: postawiono lód koło łóżka, nic to nie pomagało. Wiedziałem, że to
nieznośne pragnienie jest oznaką zbliżającego się końca, i powiedziałem to
Pieczorinowi. "Wody, wody!" mówiła ochrypłym głosem uniósłszy się na pościeli.
Zbladł jak płótno, porwał szklankę, nalał i podał jej. Zasłoniłem oczy rękami i
zacząłem odmawiać modlitwę, nie pamiętam jaką... Tak, mój panie, dużo razy
widziałem, jak ludzie umierają w szpitalach i na polu bitwy, ale to było co
innego, całkiem co innego!... Przyznać się muszę, że jeszcze jedno mnie martwi:
przed śmiercią ani razu nie wspomniała o mnie, a zdaje się, kochałem ją jak
ojciec... No, niech jej Bóg przebaczy!... Cóż: prawdę mówiąc, kimże ja jestem,
żeby o mnie wspominać przed śmiercią?...
Jak tylko wypiła wody, lżej się jej zrobiło, a w jakieś trzy minuty potem
skonała. Przyłożono do ust lusterko ani śladu oddechu!... Wyprowadziłem
Pieczorina z pokoju i poszliśmy na wał forteczny; długo chodziliśmy tam i z
powrotem obok siebie nie mówiąc ani słowa, z założonymi w tył rękami; jego twarz
nic szczególnego nie wyrażała i zrobiło mi się przykro: na jego miejscu umarłbym
z rozpaczy. Wreszcie siadł na ziemi w cieniu, i zaczął coś rysować patykiem na
piasku. Ja, wie pan, raczej dla przyzwoitości chciałem go pocieszyć, więc
zacząłem mówić; on podniósł głowę i roześmiał się... Mróz mi przebiegł po krzyżu
od tego śmiechu... Poszedłem zamówić trumnę.
Zająłem się tym, przyznam się, częściowo, żeby się rozerwać. Miałem kawał
termolamy20, obiłem nią trumnę i ozdobiłem czerkieskimi srebrnymi galonami,
których Grigorij Aleksandrowicz nakupił dla Beli.
Nazajutrz wczesnym rankiem pochowaliśmy ją za twierdzą, nad rzeczką, obok tego
miejsca, gdzie ostatni raz siedziała; dokoła jej mogiłki rozrosły się teraz
krzewy białej akacji i dzikiego bzu. Chciałem postawić
46
krzyż, ale wie pan, nie wypada: jednak ona nie była chrześcijanką...
? A cóż Pieczorin? zapytałem.
Pieczorin długo był niezdrów, -wychudł, biedaczysko; ale nigdy od tej pory
nie rozmawialiśmy o Beli: widziałem, że to byłoby dla niego nieprzyjemne, więc
po co? W jakieś trzy miesiące potem otrzymał przydział do N.....go pułku i
wyjechał do Gruzji. Od tego
czasu nie spotkaliśmy się... Aha, przypominam sobie, ktoś mi niedawno mówił, że
wrócił do Rosji, ale w rozkazach dowództwa korpusu tego nie było. Zresztą do nas
wieści dochodzą późno.
I sztabskapitan rozpoczął długą dysertację o tym, jak przykro dowiadywać się
nowin spóźnionych o rok chciał prawdopodobnie zagłuszyć smutne wspomnienia.
Nie przerywałem mu i nie słuchałem.
W godzinę potem można już było jechać; zamieć ucichła, niebo się rozpogodziło i
wyruszyliśmy. W drodze mimo woli znów wszcząłem rozmowę o Beli i o Pie-czorinie.
A czy nie słyszał pan, co się stało z Kazbiczem? spytałem.
Z Kazbiczem? Doprawdy nie wiem. Słyszałem, że na prawym flanku jest wśród
Szapsugów2i jakiś Kazbicz, śmiałek, który w czerwonym beszmecie jeździ sobie
stępa pod naszymi kulami i nader uprzejmie się kłania, gdy pocisk bzyknie blisko;
ale to chyba nie ten sam!...
W Kobi rozstaliśmy się; ja pojechałem ekstrapocztą, a Maksym Maksymicz z powodu
ciężkiego bagażu nie mógł nadążyć za mną. Nie spodziewaliśmy się, że się jeszcze
kiedykolwiek spotkamy, jednak spotkaliśmy się i jeśli chcecie, opowiem jak: to
cała historia... Przyznacie jednak, że Maksym Maksymicz to człowiek
47
godny szacunku?... Jeżeli to przyznacie, będą całkowi-! cie wynagrodzony za
swoje, być może, zbyt długie opowiadanie.
?
MAKSYM MAKSYMICZ
Po rozstaniu się z Maksymem Maksymiczem szybkol przebyłem wąwozy Terecki i
Darialski, jadłem śniadaj nie na stacji Kazbek, herbatę popołudniową piłem ???
stacji Lars, a na kolację zdążyłem do WładykaukazuJ Oszczędzę wam opisu gór,
okrzyków, które nic niel wyrażają, obrazów, które nic nie wyobrażają, zwłasz-1
cza dla tych, co tam nie byli, i uwag statystycznych,! których stanowczo nikt
czytać nie będzie.
Stanąłem w hotelu, gdzie zatrzymują się wszyscy! przejezdni i gdzie jednak nie
ma komu kazać upiec! bażanta i ugotować kapuśniaku, ponieważ trzej inwali-| dzi,
którym hotel jest powierzony, są tak głupi lub taki pijani, że nie sposób się z
nimi dogadać.
Oznajmiono mi, że muszę spędzić tutaj jeszcze trzyj dni, gdyż "okazja" z
Jekaterynogradu jeszcze nie przy-1 była, a więc wyruszyć z powrotem nie może. Co
zal okazja!... Ale kiepski kalambur to nie pociecha dl ? Rosjanina i chcąc się
rozerwać, umyśliłem zapisać opo* wiadanie Maksyma Maksymicza o Beli, nie
przewidu-j jąc, że będzie ono pierwszym ogniwem długiego łańcu-1 cha opowieści:
widzicie, jak czasem błahe wydarzenie miewa fatalne skutki!... A może nie wiecie,
co to jesi "okazja"? To oddział złożony z półkompanii piechote i działa,
osłaniający tabory ciągnące przez Kabardi z Władykaukazu do Jekaterynogradu.
Pierwszy dzień spędziłem bardzo nudno; nazajutra wczesnym rankiem wjeżdża na
podwórze wózek. A! Maksym MaksymiczL. Przywitaliśmy się jak starzy przyjaciele.
Zaproponowałem mu swój pokój. Nie rot
tt
ceremonij, nawet klepnął mnie po ramieniu i skrzywił usta, co miało oznaczać
uśmiech. Taki dziwak!
Maksym Maksymicz znał się dobrze na sztuce kulinarnej: wybornie upiekł bażanta,
umiejętnie podlał go sosem ogórkowym i muszę przyznać, że gdyby nie on,
musiałbym zadowolić się suchym prowiantem. Butelka wina kachetyńskiego pomogła
nam zapomnieć o skromnej liczbie dań było tylko to jedno i zapaliwszy fajki
usadowiliśmy się ja przy oknie, on przy rozpalonym piecu, bo dzień był
wilgotny i zimny. Milczeliśmy. O czym mieliśmy mówić?... On już opowiedział mi o
sobie wszystko, co było ciekawego, a ja nie miałem co opowiadać. Patrzyłem przez
okno. Mnóstwo niziutkich domków rozrzuconych na brzegu Tereku, który rozlewa się
tutaj coraz szerzej, przebłyski wało między drzewami, dalej widniała sina zębata
ściana gór, a spoza nich wyglądał Kazbek w swej białej kardynalskiej czapce22. W
myśli żegnałem się z górami. Zrobiło mi się ich żal...
Siedzieliśmy tak długo. Słońce chowało się za zimne szczyty i biaława mgła
zaczynała rozsnuwać się w dolinach, gdy na ulicy rozległy się dzwonki zaprzęgów
i krzyki furmanów. Kilka wozów z brudnymi Ormianami wjechało na podwórze hotelu,
a za nimi pusty toczący się lekko podróżny powóz; jego wygodne urządzenie i
elegancki wygląd miały na sobie jakieś zagraniczne piętno. Za nim szedł człowiek
z sumiastym wąsem, w węgierskiej szamerowanej kurtce, dostatnio ubrany jak na
lokaja; nie można się było pomylić co do jego zawodu widząc, jak chwacko
wytrząsał popiół z fajki i pokrzykiwał na woźnicę pocztowego. Był to
najwyraźniej rozbałamucony sługa leniwego pana, coś vv rodzaju rosyjskiego
Figara. Powiedz, kochanku zawołałem do niego przez okno co to, okazja
przyszła, czy jak? Popatrzył dość zuchwale, poprawił halsztuk i odwrócił
się; idący obok niego Ormianin
4 Bohater naszych czasów 4g
z uśmiechem odpowiedział za niego, że tak jest, przybyła okazja i jutro rano
wyrusza z powrotem. -*Ą Chwała Bogu! rzekł Maksym Maksymicz, który właśnie
podszedł do okna. Cóż to za śliczny po- ? wóz! dodał zapewne jakiś
urzędnik jedzie na śledztwo do Tyflisu. Nie zna, widać, naszych górek! Co ty
sobie myślisz, bratku, z nimi żartów nie ma, roztrzęsą nawet angielski kocz!
Kto to może być, chodźmy się dowiedzieć... Wyszliśmy na korytarz, W końcu
korytarza były otwarte drzwi do bocznego pokoju. Lokaj z woźnicą przenosili tam
walizy.
Słuchaj no, bratku zapytał go sztabskapitan czyj to ten śliczny powóz?...
co?... Piękny powóz! Lokaj nie odwracając się mamrotał coś do siebie roz-;
pakowując walizę. Maksym Maksymicz rozgniewał się, trącił grubianina w ramię i
rzekł: Mówię do ciebie, łaskawco...
Czyj powóz?... mojego pana...
A kto jest twoim panem?
Pieczorin.
Co? co ty mówisz? Pieczorin?... Ach Boże drogi!... a czy on nie służył na
Kaukazie?... zawołał Maksym Maksymicz szarpnąwszy mnie za rękaw. W oczach
zabłysła mu radość.
Służył, zdaje się, ja u nich jestem niedawno.
No tak!... tak!... Grigorij Aleksandrowicz?... Tak] przecie się zwie?... My z
twoim panem byliśmy w przyjaźni dodał klepnąwszy lokaja po ramieniu tak ???
ufale, że ten aż się zachwiał...
Przepraszam pana; pan mi przeszkadza rzekł lokaj chmurnie.
Ech, jaki ty jesteś, bracie!... my z twoim panem, byliśmy serdeczni
przyjaciele, razem mieszkaliśmy...] A gdzież on się podział?...
Lokaj oznajmił, że Pieczorin został na kolacji i nocuje u pułkownika N...
50
A czy nie zajdzie wieczorem tutaj? rzekł Maksym Maksymicz albo ty,
łaskawco, nie pójdziesz do niego po coś?... Jeżeli pójdziesz, to powiedz, że
jest tu Maksym Maksymicz; tak właśnie powiedz... on już wie... Dam ci
osiemdziesiąt kopiejek na wódkę...
Lokaj zrobił pogardliwą minę słysząc tak skromną obietnicę, jednakże zapewnił
Maksyma Maksymicza, że wypełni jego polecenie.
On przecież zaraz przyleci!... powiedział mi z triumfem Maksym Maksymicz
pójdę za bramę czekać na niego... Ech! szkoda, że nie znam N...
Maksym Maksymicz usiadł za bramą na ławce, a ja poszedłem do swojego pokoju.
Przyznam się, że też z pewną niecierpliwością czekałem na zjawienie się owego
Pieczorina; chociaż z opowiadania sztabskapitana wyrobiłem sobie o nim niezbyt
pochlebne pojęcie, jednak niektóre rysy jego charakteru wydały mi się
niepospolite. Po godzinie inwalida przyniósł kipiący samowar i imbryk.
Maksymie Maksymiczu, nie chce pan herbaty? zawołałem do niego przez okno.
Dziękuję, jakoś mi się nie chce.
??, niech pan wypije! Przecie już późno, zimno.
To nic; dziękuję...
No, jak pan sobie życzy. Zacząłem pić herbatę sam; po jakichś dziesięciu
minutach wchodzi mój stary. A jednak ma pan rację: w każdym razie lepiej napić
się herbatki, ale ja wciąż czekałem... Jego służący już dawno do niego poszedł,
lecz widać coś Pieczorina zatrzymało.
Wypił pośpiesznie filiżankę, odmówił drugiej i poszedł znów za bramę; był jakiś
niespokojny: starca martwiło widocznie lekceważenie Pieczorina, tym bardziej że
niedawno mówił mi o ich przyjaźni i jeszcze godzinę temu był przekonany, że
Pieczorin przybiegnie, jak tylko usłyszy jego imię.
Było już późno i ciemno, gdy znowu otworzyłem
4*
51
okno i zacząłem wołać Maksyma Maksymicza mówiąc, że pora spać; mruknął coś przez
zęby; powtórzyłem zaproszenie nic nie odpowiedział.
Położyłem się na kanapie zawinięty w płaszcz, zostawiwszy świecę na przypiecku,
wkrótce zdrzemną łem się i byłbym przespał całą noc spokojnie, gdyby Maksym
Maksymicz, już bardzo późno, nie był wszedł do pokoju i obudził mnie. Rzucił
fajkę na stół, zaczął chodzić po pokoju, grzebać w piecu, wreszcie położy! się,
ale długo kaszlał, pluł, kręcił się.
Czy pana pluskwy gryzą? spytałem.
Tak, pluskwy... odparł z ciężkim westchnie niem.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie, ale Maksym Maksymicz wyprzedził mnie. Zastałem
go przed bramą, na ławce. Muszę zajść do komendanta rzekł więc jeżeli
Pieczorin przyjdzie, pan będzie łaskaw posłać po mnie...
Obiecałem. Pobiegł, jakby odzyskał młodzieńczą siłę i giętkość.
Ranek był chłodny, ale piękny. Złote obłoki gromadziły się na szczytach niby
nowy szereg powietrznych gór; przed bramą rozpościerał się szeroki plac; za nim
bazar roił się od ludzi, bo to była niedziela: bosi ose-tyńscy chłopcy, niosąc
na plecach sakwy z miodem w plastrach, kręcili się koło mnie; odpędziłem ich:
nie miałem czasu się nimi zajmować, zaczynałem podzielać niepokój zacnego
sztabskapitana.
Nie minęło dziesięć minut, gdy na końcu placu ukazał się ten, którego
oczekiwaliśmy. Szedł z pułkownikiem N..., który odprowadziwszy go do hotelu
pożegnał się z nim i zawrócił do fortecy. Natychmiast posłałem inwalidę po
Maksyma Maksymicza.
Na spotkanie Pieczorina wyszedł jego lokaj i zameldował, że zaraz będą zaprzęgać;
podał mu pudełko z cygarami i po otrzymaniu kilku poleceń poszedł zająć
52
się ich wykonaniem. Jego pan zapaliwszy cygaro ziewnął ze dwa razy i usiadł na
ławce po drugiej stronie bramy. Teraz muszę namalować wam jego portret.
Był średniego wzrostu: zgrabny, cienki stan i szerokie barki dowodziły silnej
kompleksji zdolnej do znoszenia wszystkich trudów koczowniczego życia i zmian
klimatu, nienadwyrężonej ani rozpustnym życiem w stolicy, ani burzliwymi
przejściami natury duchowej; jego zakurzony aksamitny surducik, zapięty tylko na
dwa dolne guziki, pozwalał dojrzeć olśniewającej czystości bieliznę, ujawniającą
nawyki człowieka z towarzystwa; zabrudzone rękawiczki wydawały się umyślnie
uszyte na miarę jego małej arystokratycznej ręki i kiedy zdjął jedną rękawiczkę,
byłem zdumiony chudością bladych palców. Chód miał niedbały i leniwy, ale
zauważyłem, że nie machał rękami niezawodna oznaka pewnej skrytości charakteru.
Zresztą są to moje osobiste uwagi, oparte na własnych spostrzeżeniach, i
bynajmniej nie chcę, byście w nie ślepo wierzyli. Kiedy usiadł na ławce, jego
prosta figura zgięła się, jak gdyby nie miał w grzbiecie ani jednej kostki;
układ całego ciała sprawiał wrażenie jakiejś nerwowej słabości; siedział, jak
siedzi na swym wyściełanym fotelu trzydziestoletnia balzakowska kokietka po
męczącym balu. Na pierwsze wejrzenie nie dałbym mu więcej jak dwadzieścia trzy
lata, chociaż później byłbym gotów dać mu trzydzieści. W jego uśmiechu było coś
dziecięcego. Skóra miała jakąś kobiecą delikatność; wijące się z natury blond
włosy tak malowniczo okalały jego blade, szlachetne czoło, na którym dopiero po
długiej obserwacji można było zauważyć ślady przecinających się zmarszczek,
prawdopodobnie o wiele wyraźniejszych w chwilach gniewu lub duchowego niepokoju.
Pomimo jasnej barwy włosów, wąsy i brwi miał czarne znamię rasy w człowieku,
tak jak czarna grzywa i czarny gon u białego konia. Aby dokończyć
wizerunku, po-
53
wiem, że miał troszkę zadarty nos, zęby olśniewającej białości i piwne oczy; o
oczach muszę jeszcze powiedzieć kilka słów.
Przede wszystkim nie śmiały się, kiedy on się śmiał! Czy nie zdarzało wam się
zauważyć takiej dziwnej właściwości u niektórych ludzi?... Jest to oznaka albo
złego charakteru, albo głębokiego stałego smutku. Spoza na wpół opuszczonych
rzęs oczy jaśniały jeśli można tak powiedzieć jakimś fosforycznym blaskiem.
To nie było odbicie wewnętrznego żaru lub gry wyobraźni: to był blask podobny do
blasku gładkiej stali, olśniewający, ale zimny. Spojrzenie Pie-czorina szybkie,
lecz przenikliwe i posępne, zostawiało po sobie przykre wrażenie nietaktownego
pytania i mogłoby się wydawać zuchwałe, gdyby nie było tak obojętnie spokojne.
Wszystkie te uwagi przyszły mi do głowy może tylko dlatego, że znałem niektóre
szczegóły jego życia, i może na kim innym jego wygląd zrobiłby zupełnie inne
wrażenie; ale ponieważ nie usłyszycie o nim od nikogo prócz mnie, z konieczności
musicie się zadowolić tym wizerunkiem. Powiem na zakończenie, że był on na ogół
bardzo przystojny i miał oryginalną fizjonomię, taką, jakie szczególnie podobają
się kobietom z towarzystwa.
Konie już były zaprzężone; dzwoneczek od czasu do czasu dzwonił pod duhą i lokaj
już dwa razy meldował Pieczorinowi, że wszystko gotowe, a Maksym Maksy-micz
jeszcze się nie zjawiał. Szczęściem Pieczorin był pogrążony w zadumę, patrząc na
granatowe zębate szczyty Kaukazu i zdaje się, wcale mu nie było pilno w drogę.
Podszedłem do niego: Jeśli pan zechce jeszcze trochę poczekać rzekłem to
będzie pan miał przyjemność zobaczyć starego przyjaciela...
? Ach, istotnie! - odpowiedział szybko mówiono mi wczoraj; ale gdzież on
jest? Obróciłem się w stronę placu i zobaczyłem Maksyma Maksymicza
m
biegnącego co tchu... Po chwili był już przy nas; ledwie mógł oddychać, pot
ciurkiem spływał mu z twarzy, mokre kosmyki siwych włosów wymknąwszy się spod
czapki przylepiły mu się do czoła; kolana mu drżały... chciał rzucić się na
szyję Pieczorinowi, ale ten dość chłodno, aczkolwiek z uprzejmym uśmiechem,
podał mu rękę. Sztabskapitan osłupiał na chwilę, ale potem chciwie pochwycił
oburącz jego rękę; jeszcze nie mógł mówić.
Jakże się cieszę, drogi Maksymie Maksymiczu! No, co u pana słychać? rzekł
Pieczorin.
A... u ciebie?... a u pana? wybąkał ze łzami w oczach starzec ileż to
lat... ileż dni... ale dokąd to?...
Jadę do Persji i dalej...
Czyżby zaraz?... Niechże pan poczeka, najdroższy!... Czyżbyśmy się zaraz
mieli rozstać?,.. Tak dawno nie widzieliśmy się...
Na mnie czas, Maksymie Maksymiczu brzmiała odpowiedź.
Boże drogi, Boże drogi! dokądże pan tak się śpieszy?... Tyle chciałbym panu
powiedzieć!... o tyle rzeczy zapytać... No co? już nie w wojsku?... jak?... co
pan porabiał?...
- Nudziłem się! odpowiedział Pieczorin z uśmiechem.
A pamięta pan nasze życie w twierdzy?... Piękny kraj do polowania!... Przecie
pan był zapalonym myśliwym... A Bela?
Pieczorin pobladł i odwrócił się...
Tak, pamiętam! rzekł i prawie zaraz nienaturalnie ziewnął.
Maksym Maksymicz zaczął go molestować, żeby został z nim jeszcze ze dwie godziny.
Zjemy dobry obiad mówił mam dwa bażanty; a kachetyńskie tutaj
wyśmienite... rozumie się, nie to, co w Gruzji,
55
jednakże wyborowe... Pogadamy sobie... pan mi opowie o swym życiu w
Petersburgu... Co?...
Doprawdy, nie mam co opowiadać, drogi Maksymie Maksymiczu... Jednakże, czas
na mnie... śpieszą się... Dziękuję, że pan nie zapomniał... dodał, wziąwszy go
za rękę.
Starzec zmarszczył brwi... Był smutny i rozżalony, choć starał się to ukryć.
Zapomnieć! mruknął ja tam nic nie zapomniałem... No, Bóg z panem!... Nie tak
sobie wyobrażałem nasze spotkanie...
No, cóż znowu, cóż znowu! rzekł Pieczorin objąwszy go po przyjacielsku
czyż nie jestem ten sam?... Cóż robić?... każdy musi iść swoją drogą... Czy uda
nam się jeszcze kiedyś spotkać, Bóg jeden wie!... Mówiąc to siedział już w
powozie i woźnica zaczął zbierać lejce.
Poczekaj, poczekaj! zawołał nagle Maksym Maksymicz uchwyciwszy się
drzwiczek powozu. całkiem zapomniałem... Zostały u mnie pańskie papiery,
Grigoriu Aleksandrowiczu... taszczę je z sobą... myślałem, że spotkam pana w
Gruzji, a ot gdzie Bóg dał się zobaczyć... Co mam z nimi zrobić?
Co pan chce! odpowiedział Pieczorin. Żegnam pana...
Więc pan do Persji?... a kiedy pan wróci?... krzyknął za nim Maksym
Maksymicz.
Powóz był już daleko; ale Pieczorin zrobił ręką znak, który można było
wytłumaczyć w taki sposób: chyba nie! bo i po co?...
Dawno już nie było słychać ani głosu dzwonka, ani turkotu kół po kamienistej
drodze, a biedny starzec stał na tym samym miejscu pogrążony w głębokiej zadumie.
Tak rzekł wreszcie usiłując przybrać wyraz obojętności, choć łzy
rozdrażnienia chwilami błyszczały mu na rzęsach oczywiście, byliśmy w
przyjaźni, ale
58
cóż znaczy przyjaźń w dzisiejszych czasach... Co mu po mnie? Nie jestem ani
bogaty, ani wysokiej rangi, a i wiekiem całkiem do niego nie pasuję... Widzicie
go, jakim się stał frantem, gdy znowu pobył w Petersburgu... Co za powóz!... Ile
bagażu!... i jaki hardy lokaj!... Te słowa wypowiedział z ironicznym uśmiechem.
Niech mi pan powie ciągnął dalej zwróciwszy się do mnie co pan o tym myśli?
jakie licho niesie go teraz do Persji?... Śmieszne, jak Boga kocham, śmieszne!...
Zawsze wiedziałem, że to lekkoduch, na którym nie można polegać... Doprawdy
szkoda, że źle skończy... a nie może być inaczej!... Zawsze mówiłem, że nic po
takim człowieku, który starych przyjaciół zapomina! Odwrócił się, aby ukryć
wzruszenie, i zaczął chodzić po podwórzu dokoła swej furmanki udając, że ogląda
koła, gdy tymczasem oczy co chwila zachodziły mu łzami.
Maksymie Maksymiczu powiedziałem podszedłszy doń a co to za papiery
zostawił panu Pieczorin?
Kto go tam wie! jakieś notatki...
Co pan z nimi zrobi?
Co? każę narobić nabojów.
Niech je pan lepiej mnie odda.
Popatrzył na mnie zdziwiony, mruknął coś przez zęby i zaczął grzebać w walizie;
wyjął jeden zeszycik i cisnął go pogardliwie na ziemię; potem drugi, trzeci,
dziesiąty spotkał ten sam los: w jego złości było coś dziecinnego; śmiać mi się
chciało i było mi go żal...
To są wszystkie rzekł winszuję panu zna-lezin...
? I mogę z nimi zrobić, co tylko zechcę?
Nawet drukować w gazetach. Co mnie to obchodzi?... Czyż jestem jego
przyjacielem lub krewnym?... Wprawdzie mieszkaliśmy długo pod jednym dachem...
Ale czy mało było takich, z którymi mieszkałem?...
Schwyciłem papiery i czym prędzej zaniosłem do-
57
siebie bojąc się, żeby sztabskapitan nie pożałował tego, że je oddał. Wkrótce
oznajmiono nam, że za godzinę wyruszy okazja; kazałem zaprzęgać. Sztabskapitan
wszedł do pokoju w chwili, gdy już wkładałem czapkę; on nie szykował się chyba
do wyjazdu: miał jakiś sztuczny, chłodny wyraz twarzy.
A czy pan, Maksymie Maksymiczu, nie jedzie? -
Nie.
Czemuż to?
Bo jeszcze nie widziałem się z komendantem, a muszę oddać pewne rzeczy
skarbowe...
Przecie był pan u niego?
Byłem, oczywiście rzekł zmieszany ale go nie zastałem... i nie doczekałem
się jego powrotu.
Zrozumiałem: biedny starzec, może po raz pierwszy w życiu, mówiąc językiem
urzędowym, zaniedbał obowiązków służbowych dla spraw osobistych i oto jaka go
spotkała nagroda!
Bardzo mi przykro powiedziałem mu bardzo przykro, Maksymie Maksymiczu, że
musimy się już rozstać.
Gdzie tam nam, niewykształconym starcom, mierzyć się z wami!... Jesteście
młodzieżą światową, dumną; tutaj, pod czerkieskimi kulami, no to jeszcze od
biedy... ale później, przy spotkaniu, wstydzicie się nawet rękę podać takim
jak ja.
Nie zasłużyłem na takie wyrzuty, Maksymie Maksymiczu.
Przecie ja, wie pan, mówię ot tak sobie; a zresztą życzę panu wszelkiej
pomyślności i wesołej podróży.
Pożegnaliśmy się dość chłodno. Zacny Maksym Ma-ksymicz stał się upartym,
zrzędnym sztabskapitanem! I dlaczego? Dlatego, że Pieczorin przez roztargnienie
lub z innego powodu podał mu rękę, gdy tamten chciał mu się rzucić na szyję!
Smutny to widok, kiedy młodzieniec traci najlepsze swe nadzieje i złudzenia,
kiedy
58
rozdziera się różowa gaza, poprzez którą patrzył na ludzkie sprawy i uczucia,
ale przynajmniej można się spodziewać, że zamiast starych błędów, popełni nowe,
a te będą nie mniej przejściowe, lecz za to nie mniej słodkie... Ale czym je
zastąpić w wieku Maksyma Ma-ksymicza? Mimo woli serce sczerstwieje i dusza się
zamknie. Pojechałem sam.
DZIENNIK PIECZORIN A Przedmowa
Dowiedziałem się niedawno, że Pieczorin wracając z Persji zmarł. Wiadomość ta
bardzo mnie ucieszyła: dawała mi ona prawo drukowania tych zapisek, więc
skorzystałem z okazji postawienia swego nazwiska nad cudzym utworem. Daj Boże,
aby czytelnicy nie ukarali mnie za taki niewinny falsyfikat!
Teraz muszę wyjaśnić nieco przyczyny, które mnie skłoniły do wydania na łup
publiczności tajemnic sercowych człowieka zupełnie mi nie znanego. Byłoby
jeszcze pół biedy, gdybym był jego przyjacielem: zdradziecka niedyskrecja
prawdziwego przyjaciela jest zrozumiała dla każdego; ale widziałem go tylko raz
jeden na publicznej drodze, więc nie mogę żywić do niego owej niepojętej
nienawiści, która kryjąc się pod maską przyjaźni czeka tylko na śmierć lub
nieszczęście kochanej osoby, by wybuchnąć nad jej głową gradem wyrzutów, rad,
drwin i ubolewań.
Odczytując te zapiski przekonałem się o szczerości tego, kto tak bezlitośnie
ujawniał własne słabości i wady. Dzieje duszy ludzkiej, choćby najpłytszej,
bodaj czy nie są ciekawsze i pożyteczniejsze od dziejów całego narodu, zwłaszcza
gdy są one wynikiem obserwacji dojrzałego umysłu nad samym sobą i gdy są pisane
bez dyktowanej przez próżność chęci wzbu-
59
dzenia sympatii lub zdziwienia. Spowiedź Rousseau ma już tę wadę, że czytał ją
swoim przyjaciołom.
Otóż jedynie chęć przyniesienia pożytku kazała mi wydrukować urywki dziennika,
który dostał mi się przypadkowo w ręce. Chociaż zmieniłem wszystkie imiona
własne, ci, o których w nim jest mowa, prawdopodobnie poznają siebie i być może,
znajdą usprawiedliwienie dla czynów, z których dotychczas czyniono za-| rzut
człowiekowi nie mającemu już odtąd nic wspólnego z tym światem: prawie zawsze
wybaczamy to, co rozumiemy.
Zamieściłem w tej książce tylko to, co odnosiło się do pobytu Pieczorina na
Kaukazie; w moich rękach pozostał jeszcze gruby zeszyt, w którym opowiada on
całe swoje życie. Kiedyś i ten zeszyt stanie przed sądem świata; ale obecnie nie
śmiem wziąć na siebie tej odpowiedzialności z wielu ważnych powodów.
Niektórzy czytelnicy zechcą, być może, dowiedzieć się mojej opinii o charakterze
Pieczorina? Moją odpowiedzią jest tytuł tej książki. "Ależ to gorzka ironia!"
powiedzą. Nie wiem.
TAMAfJ
Tamań to najobskurniejsza mieścina ze wszystkich nadmorskich miast Rosji. Omal
nie umarłem tam z głodu, a jeszcze na dobitkę chciano mnie utopić. Przyjechałem
wózkiem pocztowym późno w nocy. Woźnica zatrzymał zmordowaną trójkę przed .bramą
jedynego murowanego domu, tego przy wjeździe do miasteczka. Wartownik, Kozak
czarnomorski, usłyszawszy dzwonek zaprzęgu, krzyknął zaspanym, dzikim głosem:
"kto idzie?" Wyszli uriadnik23 ? dziesiętnik. Wyjaśniłem im, że jestem oficerem,
jadę służbowo do armii czynnej i zażądałem urzędowej kwatery.
Dziesiętnik
60
poprowadził nas przez miasto. Do którejkolwiek chałupy podjedziemy zajęta.
Było zimno, trzy noce nie spałem, zmęczyłem się i zacząłem się złościć.
Prowadź mnie gdzie bądź, zbóju! choćby do czorta, byle do izby! krzyknąłem.
Jest jeszcze jedna fa-tera2i odpowiedział dziesiętnik drapiąc się za u-chem
tylko waszej wielmożności się nie spodoba; tam nieczysto! Nie zrozumiawszy
właściwego znaczenia ostatniego słowa kazałem mu iść naprzód i po długiej
wędrówce brudnymi zaułkami, gdzie po bokach widziałem tylko walące się płoty,
podjechaliśmy do niewielkiej chaty nad samym morzem.
Pełnia oświetlała trzcinowy dach i białe ściany mojej nowej kwatery; na podwórzu
ogrodzonym murkiem z polnego kamienia stała wykrzywiona druga lepianka, mniejsza
i starsza od pierwszej. Brzeg opadał stromo ku morzu, niemal tuż przy jej
ścianach i w dole z nieustannym szumem pluskały granatowe fale. Księżyc cicho
patrzył na niespokojny, lecz posłuszny mu żywioł i mogłem przy tym świetle
rozróżnić daleko od brzegu dwa okręty, których czarny osprzęt niczym pajęczyna
rysował się nieruchomo na bladej linii widnokręgu. "Statki w przystani są
pomyślałem jutro wyruszam do Gelendżyku."
Obowiązki ordynansa pełnił przy mnie Kozak z wojsk liniowych. Kazałem mu wyjąć
walizę i odprawić woźnicę, po czym zacząłem wołać gospodarza milczenie; stukam
milczenie... Co to znaczy? Wreszcie z sieni wylazł chłopiec może
czternastoletni.
Gdzie gospodarz? Nie ma. Jak to? całkiem nie ma? Sowsim *. A gospodyni?
Pobigła w słobodku. ** Któż mi otworzy drzwi? powiedziałem kopnąwszy je
nogą. Drzwi same się rozwarły,
* Całkiem.
'* Pobiegła na wieś.
61
z chaty powiało wilgocią. Zapaliłem zapałkę siarkow-i podniosłem ją aż do nosa
chłopca: oświetliła dwoje białych oczu. Był ślepy, całkiem ślepy od urodzenia.
Stał przede mną nieruchomo, a ja zacząłem przyglądać się jego rysom.
Przyznam się, że mam silne uprzedzenie do wszystkich ślepych, pokręconych,
głuchych, niemych, bezno-1 gich, bezrękich, garbatych itd. Zauważyłem,
że jest jakiś dziwny związek między powierzchownością czło-| wieka a jego
duszą: jak gdyby wraz z utratą członkowi dusza ubożała.
Zacząłem więc przyglądać się twarzy ślepca; ale co można wyczytać na twarzy,
która nie ma oczu?... Długo patrzyłem na niego z mimowolnym współczuciem, gdy
nagle ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po jego cienkich wargach i nie wiem
dlaczego, sprawił na mnie arcyniemiłe wrażenie. Zrodziło się we mnie podejrzenie,
że ten ślepiec nie jest taki ślepy, jak się wydaje; na próżno starałem się sobie
wyperswadować, że bielma podrobić niepodobna, zresztą i w jakim celu? Ale cóż na
to poradzić? Miewam często uprzedzenia...
Toś ty syn gospodarzy? spytałem go wreszcie. Ni. Więc kto ty jesteś?
Sierota, kaleka. A czy gospodyni ma dzieci? Ni; była córka, ale utikła za
morze z Tatarem. Z jakim Tatarem? A bis jego wie! krymski Tatar, przewoźnik
z Kierczu.
Wszedłem do chaty: dwie ławy i stół oraz ogromna skrzynia przy piecu stanowiły
całe jej umeblowanie. Na ścianie żadnego obrazu świętego zły znak! Przez
rozbitą szybę wdzierał się wiatr od morza. Wyjąłem z walizy woskowy ogarek i
zapaliwszy go zacząłem rozkładać rzeczy; postawiłem w kącie szablę i karabin,
pistolety położyłem na stole, rozesłałem burkę na ławie, Kozak swoją na drugiej;
w dziesięć minut potem chrapał, ale ja nie mogłem zasnąć: przede mną w mroku
wciąż kręcił się chłopak z białymi oczami.
62
Tak przeszła może godzina. Księżyc świecił przez okno i jego promień igrał po
udeptanej z gliny podłodze. Nagle na jasnej smudze przecinającej podłogę mignął
cień. Uniosłem się na ławie i spojrzałem w okno: ktoś powtórnie przebiegł koło
okna i zniknął licho wie gdzie. Nie mogłem przypuszczać, żeby ta istota zbiegła
po stromym brzegu; jednak inaczej nie miałaby się gdzie podziać. Wstałem,
narzuciłem beszmet, przypa-sałem kindżał i po cichutko wyszedłem z chaty;
naprzeciwko mnie ślepy chłopiec. Przyczaiłem się koło ogrodzenia, a on,
stąpając pewnie, ale ostrożnie, przeszedł obok mnie. Pod pachą niósł jakiś
tobołek i skręciwszy ku przystani zaczął schodzić wąską i stromą ścieżką. "Tedy
się otworzą oczy ślepych i otworzony będzie język niemych"25, pomyślałem idąc za
nim w takiej odległości, żeby go nie tracić z oczu.
Tymczasem księżyc zaczął się okrywać chmurami i na morzu podniosła się mgła;
poprzez nią ledwie widocznie błyszczała latarnia na rufie bliskiego statku; przy
brzegu połyskiwała piana nad rafami, grożącymi mu w każdej chwili zatopieniem. Z
trudem schodząc przekradałem się po stromiźnie i raptem widzę: ślepiec
przystanął, potem skręcił w dole na prawo; szedł tak blisko wody, że zdawało się,
fala go wnet porwie i uniesie; ale sądząc po pewności, z jaką stąpał z głazu na
głaz i unikał wyrw, była to widocznie nie pierwsza jego przechadzka. Wreszcie
zatrzymał się, jakby wsłuchując się w coś, przysiadł na ziemi i położył tobołek
obok siebie. Śledziłem jego ruchy ukryty za wysuniętą w morze nadbrzeżną skałą.
Po kilku minutach z przeciwnej strony pokazała się biała postać; podeszła do
ślepca i siadła przy nim. Wiatr przynosił mi chwilami ich rozmowę.
Cóż, ślepy? rzekł kobiecy głos burza silna; Janko nie przyjedzie. Janko
się nie boi burzy odpowiedział chłopiec. ? Mgła gęstnieje ode-
63
Zwał się znowu kobiecy głos, w którym zabrzmiał! smutek.
We mgle łatwiej się przekraść obok statków straż-J niczych brzmiała
odpowiedź. A jeżeli on uto-1 nie? No to cóż? w niedzielę pójdziesz do cerkwi
bez] nowej wstążki.
Nastąpiło milczenie; mnie jednak uderzyła jedna1' rzecz: ślepiec mówił ze mną
gwarą małoruską, a teraz] wysławiał się czysto po rosyjsku.
Widzisz, mam rację rzekł znowu ślepiec kia- , snąwszy w dłonie.
Janko nie boi się ani morza, ani wiatrów, ani mgły, ani straży
nadbrzeżnej; posłuchaj! dobrze: to nie woda pluszcze, mnie się nie oszuka,
tojj jego długie wiosła.
Kobieta zerwała się i zaczęła się wpatrywać w dali z wyrazem niepokoju.
Bredzisz, ślepy rzekła nic nie widzę. Przyznam się, wszelkie moje
starania, by odróżnić
w dali coś podobnego do łódki, były bezowocne. Taki przeszło z dziesięć minut;
aż tu nagle pokazał się mię-' dzy górami bałwanów czarny punkt: to powiększał
sięs to zmniejszał. Powoli wznosząc się na grzbiety fal i szybko zsuwając się z
nich zbliżała się do brzegu łódka. Odważny był wioślarz, który w taką noc
zdecydował się płynąć przez cieśninę ze dwadzieścia wiorst, i ważny musiał być
powód, który go do tego skłonił! Tak myśląc z mimowolnym biciem serca patrzyłem
na biedną łódź; ale ona jak kaczka dawała nurka, a potem, szybko machnąwszy
wiosłami niby skrzydłami, wyska-kiwała z otchłani w bryzgach piany; zaraz,
myślałem, wyrżnie z rozmachem o brzeg i rozleci się w kawałki, lecz ona zręcznie
obróciła się bokiem i wskoczyła w małą zatokę nie uszkodzona. Wysiadł z niej
człowiek średniego wzrostu w tatarskiej baraniej czapie: machnął ręką i wszyscy
troje wzięli się do wyciągania cze-go? z łódki; ładunek był tak wielki, że
dotychczas nie
64
rozumiem, jakim sposobem łódź nie zatonęła. Każdy wziął na plecy po tłumoku, po
czym ruszyli szybko wzdłuż brzegu i wkrótce straciłem ich z oczu. Trzeba było
wrócić do domu; ale przyznam się, że wszystkie te dziwy niepokoiły mnie i z
trudem doczekałem się ranka.
Mój Kozak był bardzo zdziwiony, gdy obudziwszy się ujrzał, że jestem całkiem
ubrany; jednakże nie powiedziałem mu powodu. Jakiś czas zachwycałem się z okna
błękitem nieba usianego poszarpanymi obłoczkami, odległym brzegiem Krymu, który
ciągnie się liliową smugą i kończy urwiskiem z bielejącą na jego szczycie
latarnią morską, a potem poszedłem do twierdzy Fana-gorii, aby dowiedzieć się od
komendanta godziny mojego odjazdu do Gelendżyku.
Niestety! Komendant nic stanowczego nie mógł mi powiedzieć. Stojące w przystani
statki były to statki strażnicze albo handlowe, a te nie rozpoczęły jeszcze
nawet załadunku. Być może, za jakieś trzy, cztery dni zawinie statek pocztowy
rzekł komendant a wtedy zobaczymy. Wróciłem do domu ponury i zły. We
drzwiach spotkał mnie mój Kozak z wystraszoną miną.
Żle, wasza wielmożność! powiedział mi.
Tak, bracie, Bóg wie, kiedy stąd wyjedziemy! Wtedy jeszcze bardziej się
zatrwożył i nachylając się do mnie szepnął:
Tu nieczysto! Spotkałem dzisiaj czarnomorskiego uriadnika; znam go, był w
zeszłym roku w oddziale; kiedy mu powiedziałem, gdzieśmy się zatrzymali, to on
mi mówi: "Tu, bracie, nieczysto, ludzie niedobrzy!..." I rzeczywiście co to za
ślepiec! chodzi wszędzie sam, i na bazar po chleb, i po wodę... Już widać tutaj
do tego przywykli.
No cóż? Czy przynajmniej gospodyni się pokazała?
iii;
S Bohater naszych czasów
85
r
'Dzisiaj, gdy waszej wielmożności nie było, przy--szła starucha, a z nią córka.
Jaka córka? ona nie ma córki.
A licho ją wie, co za jedna, skoro nie córka; o, sta-i rucha siedzi teraz w
swojej chacie.
Wszedłem do lepianki. W piecu dobrze napalono i gotował się na nim obiad,
dość suty jak na biedaków.; Starucha na wszystkie moje zapytania odpowiadała,
że jest głucha, nie słyszy. Co miałem z nią robić? Zwróci-: łem się do ślepego,
który siedział przed piecem i do-,] kładał chrust do ognia: Ano,
ślepy diabełku rzekłem wziąwszy go za ucho gadaj, dokądeś siei
włóczył po nocy z tobołem, co?... Nagle mój ślepiec; zaczął płakać, krzyczeć,
jęczeć: Kudy ja chodiw?...j nikudy nie chodiw... z tobołem? jakim
tobołem? '] Starucha tym razem usłyszała i jęła gderać: Co teżf pan zmyśla,
i to jeszcze na kalekę! Czego się pan goi czepia? Co on panu zrobił? Znudziło
mnie to i wy-' szedłem z mocnym postanowieniem znalezienia klucza do tej
zagadki.
Zawinąłem się w burkę i siadłem przy murze na kamieniu spoglądając w dal; przede
mną roztaczało się/ wzburzone nocnym sztormem morze i jego jednostajny szum,
podobny do gwaru zasypiającego miasta, przypomniał mi dawne lata, przeniósł moje
myśli na północ do naszej zimnej stolicy. Kołysany wspomnieniami, za-| padłem w
półsen... Tak minęło około godziny, a może i więcej... Raptem usłyszałem coś
podobnego do pieśni. Istotnie była to pieśń i kobiecy, świeży głosik ale
skąd?... Przysłuchuję się melodia dziwna, to przeciągła i tęskna, to dziarska
i żywa. Oglądam się nie ma dokoła nikogo, słucham znowu dźwięki padają jak
gdyby z nieba. Podniosłem oczy: na dachu mojej chaty stała dziewczyna w sukni w
pasy, z rozpuszczonymi warkoczami, istna rusałka. Osłaniając dłonią oczy przed
promieniami słońca bacznie wpatrywała się
66
vv dal, to śmiała się i mówiła do siebie, to śpiewała dalej pieśń.
Zapamiętałem) słowa tej pieśni od początku do końca:
Jak po wolnych rozłogach Po zielonym morzu Wciąż chodzą okręciki O białych
żagielkach.
Pośród tych okręcików Moja łódeczka, Bez nijakiego sprzętu Krom swych wioseł
dwojga.
Burza-li się rozigra Stare okręciki Po morzu się rozpierzchną Podniósłszy
skrzydełka.
Będę morzu się kłamać W pas, niziuteńko: "Nie rusz mi ty, złe morze, Mojej
łódeczki.
Są w tej lichej łódeczce Rzeczy drogocenne, Wiezie je w nockę ciemną Zuch
nieustraszony."
Mimo woli przyszło mi na myśl, że w nocy słyszałem ten sam głos; zastanowiłem
się przez chwilę, a kiedy znów spojrzałem na dach, dziewczyny już tam nie było.
Nagle przebiegła obok mnie nucąc coś innego i strzelając palcami wbiegła do
staruchy; tam zaczęła się między nimi kłótnia. Starucha złościła się, a ona się
śmiała głośno. Po chwili widzę, biegnie znowu w podskokach moja ondyna; gdy
znalazła się na wprost mnie, stanęła i spojrzała mi badawczo w oczy, jak gdyby
zdziwiona moją obecnością; potem odwróciła się niedbale i wolno poszła ku
przystani. Nie koniec na tym:
5*
67
cały dzień kręciła się koło mojej kwatery; śpiew i skoki? nie ustawały. Dziwna
istota! W jej twarzy nie byłoJ żadnych cech obłędu; przeciwnie, oczy jej
rezolutniej i przenikliwie patrzały na mnie; te oczy zdawały się] obdarzone
jakąś magiczną władzą i za każdym razem] jak gdyby oczekiwały pytania. Ale skoro
tylko zaczy-| nałem mówić, dziewczyna uciekała uśmiechając siej przebiegle.
Stanowczo nie widziałem nigdy podobnej kobiety.]! Nie była ona zgoła pięknością,
ale mam swoje uprze-l dzenia również co do urody. Było w niej dużo rasy..j Rasa
u kobiet jak i u koni to wielka rzecz; odkrycie to zrobiła młoda Francja. Ona
tj. rasa, a nie młodaj Francja przeważnie ujawnia się w chodzie, w rę-> kach,
w nogach; nos zwłaszcza dużo znaczy. Kształtnej nos jest w Rosji rzadszy od
małej nóżki. Moja śpie-j waczka wyglądała najwyżej na osiemnaście lat. Niezwy-j
kła gibkość jej kibici, szczególne, jej tylko właściwe po-j chylenie głowy,
długie blond włosy, jakiś złocisty od-, cień z lekka ogorzałej skóry na szyi i
ramionach, a zwła-i szcza kształtny nos wszystko to było dla mnie cza-S rujące.
Chociaż w jej rzucanych z ukosa spojrzeniach] dostrzegałem coś dzikiego i
podejrzanego, chociaż w je? uśmiechu było coś nieokreślonego, lecz taka jest
siłai pewnych upodobań: regularnie zarysowany nos odebrał; mi rozum; zdawało mi
się, że znalazłem Goethowskąi Mignon, ten kapryśny twór jego niemieckiej
wyobraźnia rzeczywiście istniało między nimi duże podobieństwo:; te same szybkie
przejścia od krańcowej ruchliwości daj zupełnego bezruchu, te same zagadkowe
powiedzenia! te same skoki, dziwne pieśni...
Pod wieczór, zatrzymawszy ją w drzwiach, wdałem się z nią w taką rozmowę:
Powiedz no mi, moja śliczna spytałem coś' ty dzisiaj robiła na dachu?
Patrzyłam, skąd wiatr: wieje. Na co ci to? Skąd wiatr, stamtąd i szczę-
68
ście. Więc co, czy ty pieśnią przywołujesz szczęście? Gdzie się śpiewa, tam
się szczęści. A jeżeli wyśpiewasz sobie smutek? No to co? gdzie nie będzie
lepiej, tam będzie gorzej, a od złego do dobrego znowu niedaleko. Któż ciebie
wyuczył tej pieśni? Nikt nie wyuczył; przyjdzie do głowy, zaśpiewam; kto ma
usłyszeć, ten usłyszy; a kto nie powinien słyszeć, ten nie zrozumie. ? A jak ci
na imię, moja śpiewaczko? ? Kto chrzcił, ten wie. A kto chrzcił? Skąd mogę
wiedzieć? Ach, jaka skryta! A ja coś niecoś dowiedziałem się o tobie nie
zmieniła się na twarzy, nie poruszyła wargami, jak gdyby nie o niej była mowa.
Dowiedziałem się, żeś wczoraj w nocy chodziła na brzeg. Po czym z całą powagą
opowiedziałem jej wszystko, co widziałem, myśląc, że się tym stropi; bynajmniej!
Roześmiała się na całe gardło. Dużo pan widział, a mało pan wie; a jak pan wie,
to niech pan trzyma język za zębami. A gdyby mi na przykład strzeliło do głowy
donieść komendantowi? i zrobiłem przy tym minę bardzo serio, nawet surową.
Nagle skoczyła, zaśpiewała i zniknęła jak ptak wypłoszony z krzaków. Ostatnie
moje słowa były znoła nie na miejscu; wówczas nie podejrzewałem ich wagi, lecz
później miałem sposobność ich żałować.
Gdy tylko zapadł zmierzch, kazałem Kozakowi zagrzać wody w imbryku, jak się to
robi w czasie marszów, zapaliłem świecę i siadłem przy stole pykając podróżną
fajkę. Kończyłem już drugą szklankę herbaty, gdy raptem drzwi skrzypnęły,
usłyszałem za sobą lekki szelest sukni i kroków; drgnąłem i odwróciłem się to
była ona, moja ondyna! Usiadła naprzeciwko cicho, w milczeniu, i utkwiła we mnie
oczy; nie wiem czemu, lecz wzrok ten wydał mi się cudnie tkliwy; przypomniał mi
jedno z tych spojrzeń, które dawnymi laty tak despotycznie igrały moim życiem.
Ona, zdaje się, czekała na pytanie, lecz milczałem, ogarnięty
niewytłumaczo-
69
nym zmieszaniem. Twarz jej pokrywała matowa bladość, ujawniająca
wzburzenie duszy; jej ręka bez ??? błądziła po stole i zauważyłem, że lekko
drży; pierś toi podnosiła się wysoko, to znów zdawało się, że dziewczyna
wstrzymuje oddech. Ta komedia zaczynała mnie : nudzić i byłem gotów
najprozaiczniej przerwać milczę-' nie, to jest poczęstować ją szklanką herbaty,
gdy nagle S zerwała się, owinęła mi ramionami szyję i wilgotny,;
ognisty pocałunek zamknął mi usta. Pociemniało mii w oczach,
zakręciło się w głowie, ścisnąłem ją w obje-; ciach z całą siłą młodzieńczej
żądzy, lecz ona jak wążj wyśliznęła mi się z rąk szepnąwszy do ucha: Dziś i
w nocy, gdy wszyscy usną, wyjdź na brzeg i jak, strzała wyleciała z
izby. W. sieni przewróciła imbryk i świecę stojącą na podłodze. Bies
dziewka! krzyknął Kozak, który ulokował się na słomie i marzył o tym, żeby
się rozgrzać resztkami herbaty. Dopiero wtedy, oprzytomniałem.
W jakieś dwie godziny później, gdy na przystani wszystko umilkło, zbudziłem
swego Kozaka: Jeżeli wystrzelę z pistoletu powiedziałem mu to biegnij na
brzeg. Wybałuszył oczy i machinalnie odpowie-dział: Rozkaz, wasza
wielmożność. Zatknąłem pistolet za pas i wyszedłem. Oczekiwała mnie na skraju
urwiska; jej ubiór był więcej niż lekki, niewielka chu-j stka opasywała giętką
kibić.
Niech pan idzie za mną! powiedziała wziąwszy mnie za rękę i zaczęliśmy
schodzić. Nie rozumiem, jak nie skręciłem karku; na dole poszliśmy na prawo tąi
samą drogą, którą poprzedniej nocy szedłem za ślepcem. Księżyc jeszcze nie
wzeszedł i tylko dwie gwiazdki, niby dwie ratownicze latarnie morskie,
błyszczały na granatowym stropie. Ciężkie fale miarowo i równo toczyły się jedna
za drugą ledwie podnosząc samotną łódkę przycumowaną do brzegu. Wejdźmy do
łód-! ki rzekła moja towarzyszka. Wahałem się nie
70
jestem amatorem sentymentalnych spacerów po morzu; ale nie pora było się cofać.
Wskoczyła do łódki, ja za nią i nie zdążyłem się opamiętać, gdy zauważyłem, że
płyniemy. Co to znaczy? rzekłem gniewnie. To znaczy odparła sadzając
mnie na ławce i obejmując mnie wpół to znaczy, że cię kocham... Jej policzek
przywarł do mojego, poczułem na twarzy płomienny oddech. Nagle coś z pluskiem
wpadło do wody: chwyciłem za pas nie ma pistoletu. O, wtedy okropne
podejrzenie wkradło mi się do duszy, a kreW uderzyła mi do głowy! Oglądam się
oddaliliśmy się o jakieś pięćdziesiąt sążni od brzegu, a ja nie umiem pływać!
Chcę odepchnąć ją od siebie ona jak kot wczepiła mi się w ubranie i nagle
silne pchnięcie omal nie zrzuciło mnie do morza. Łódka zakołysała się, ale dałem
sobie radę i rozpoczęła się między nami rozpaczliwa walka; wściekłość dodawała
mi sił, ale rychło spostrzegłem, że jestem mniej zwinny od przeciwnika...
Czego ty chcesz? krzyknąłem, mocno ścisnąwszy jej małe ręce; palce jej
zachrzęściły, ale nie wydała głosu: jej wężowa natura wytrzymała tę katuszę.
Widziałeś odparła doniesiesz! i nadludzkim wysiłkiem powaliła mnie na
burtę; oboje po pas zwiśliśmy z łódki; jej włosy dotykały wody; chwila była
decydująca. Wparłem się kolanem w dno, schwyciłem ją jedną ręką za warkocz,
drugą za gardło, ona wypuściła z rąk moje ubranie i w mgnieniu oka zrzuciłem ją
w fale.
Było już dość ciemno; jej głowa mignęła ze dwa razy wśród morskiej piany; więcej
nic nie widziałem...
Na dnie łódki znalazłem połowę starego wiosła i jakoś po długich wysiłkach
dotarłem do przystani. Przekradając się brzegiem do mojej chaty mimo woli
wpatrywałem się w tę stronę, gdzie w przeddzień ślepiec oczekiwał na nocnego
wioślarza; księżyc już się toczył Po niebie i wydało mi się, że ktoś w bieli
siedzi na
71
brzegu; zakradłem się, podniecony ciekawością, i przyczaiłem się w trawie nad
urwistym brzegiem; wysu-: nąwszy trochę głowę mogłem dokładnie widzieć ze skały
wszystko, co się działo w dole, i niezbyt się zdziwiłem, lecz niemal ucieszyłem
się poznawszy moją ru-1 sałkę. Wyżymała morską pianę ze swych długich włosów;
mokra koszula oblepiała jej gibką kibić i wysoką pierś. Wkrótce ukazała się w
dali łódka, zbliżyła się szybko jak w przeddzień, wysiadł z niej człowiek w ta-,
tarskiej czapie, ale był ostrzyżony po kozacku i za jego skórzanym pasem tkwił
duży nóż. Janko powiedziała wszystko przepadło! ? Potem rozmowa ich
trwała dalej, ale tak cicho, że nic nie mogłem dosłyszeć. A gdzież ślepy?
rzekł wreszcie Janko podnosząc głos. Posłałam go brzmiała odpowiedź. W kilka
minut potem zjawił się ślepiec dźwigając na plecach worek, który włożyli do
łódki.
Słuchaj, ślepy! rzekł Janko pilnuj tamtego miejsca... wiesz? tam są
bogate towary... powiedz imienia nie dosłyszałem że nie jestem już odtąd
jego sługą; sprawy wzięły zły obrót, więcej mnie nie zobaczy; teraz
niebezpiecznie; pojadę szukać roboty gdzie indziej, a on już takiego chwata nie
znajdzie. I powiedz, że gdyby lepiej płacił za trudy, to by go Janko nie rzucił;
a mnie wszędzie droga, gdziekolwiek wiatr dmie i morze szumi! Po chwili
milczenia Janko mówił dalej. Ona pojedzie ze mną; nie może tutaj zostać;
starej powiedz, że pora jej umierać, nażyła się, no i dosyć. A nas już więcej
nie zobaczy.
A ja? odezwał się ślepiec żałosnym głosem.
Na coś mi ty potrzebny? brzmiała odpowiedź.
Tymczasem moja ondyna wskoczyła do łódki i machnęła na towarzysza ręką; on
włożył coś ślepcowi w dłoń, dodał: Masz, kup sobie pierników. Tylko tyle?
rzekł ślepiec. No masz jeszcze i rzucona moneta zadzwoniła uderzając o
kamień. Ślepiec nie podniósł
72
jej. Janko siadł do łódki; wiatr dął od brzegu; podnieśli mały żagiel i pomknęli.
Długo majaczył w księżycowej poświacie biały żagiel między ciemnymi falami;
ślepiec wciąż siedział na brzegu i usłyszałem coś jakby szloch: ślepy chłopiec
istotnie płakał i to długo, długo... Smutno mi sig zrobiło. I po co los rzucił
mnie w spokojny krąg zacnych przemytników? Jak kamień, ciśnięty w gładką toń,
zmąciłem im spokój i jak kamień o mało sam nie poszedłem na dno!
Wróciłem do domu. W sieni skwierczała dopalająca się świeca na drewnianym
talerzu i mój Kozak, wbrew rozkazowi, spał mocnym snem trzymając 'oburącz
karabin. Zostawiłem go w spokoju, wziąłem świecę i wszedłem do izby. Niestety!
moja szkatułka, szabla oprawna w srebro, dagestański kindżał upominek
przyjaciela wszystko zniknęło. Wówczas domyśliłem się, jakie to rzeczy dźwigał
przeklęty ślepiec. Zbudziwszy Kozaka dość niegrzecznym kuksańcem, zbeształem go,
złościłem się, ale co miałem robić? I czy nie byłoby rzeczą śmieszną skarżyć się
władzy, że ślepy chłopiec mnie okradł, a osiemnastoletnia dziewczyna omal nie
utopiła? Dzięki Bogu, rankiem nadarzyła się okazja wyjazdu i opuściłem Tamań. Co
stało się ze staruchą i z biednym ślepcem nie wiem. Zresztą co mnie obchodzą
ludzkie radości i niedole, mnie, przejezdnego oficera, w dodatku jeszcze z
dokumentem podróży służbowej... j
częSC druga (DOKOŃCZENIE DZIENNIKA PIECZORINA)
n
KSIĘŻNICZKA MERY
11 maja
Wczoraj przyjechałem do Piatigorska, wynająłem mieszkanie na krańcu miasta, w
najwyższym punkcie, u podnóża Maszuka: podczas burzy chmury będą się opuszczały
aż na mój dach. Dzisiaj o piątej rano, gdy otworzyłem okno, pokój wypełnił się
zapachem kwiatów rosnących w skromnym ogródku przed domem. Gałązki kwitnących
czereśni zaglądają mi do okien ? i czasami wiatr obsypuje moje biurko ich
białymi płatkami. Widok z trzech stron mam cudowny. Od zachodu pięcio-głowy
Besztu, szarobłękitny jak "ostatnia chmura rozproszonej burzy"; od północy
wznosi się Maszuk jak kosmata perska czapa i zasłania całą tę część widnokręgu;
patrzeć na wschód weselej: w dole przede mną mieni się barwami czyściutkie
nowiutkie miasteczko, szumią źródła lecznicze, szumi różnojęzyczny tłum, dalej
amfiteatralnie piętrzą się góry coraz bardziej niebieskie i zamglone, a na
krańcu horyzontu ciągnie się srebrny łańcuch śnieżnych szczytów, który zaczyna
się Kazbekiem, a kończy dwugłowym Elbrusem... Wesoło żyć w takim kraju!
Krzepiące uczucie rozlewa się po wszystkich żyłach. Powietrze jest czyste i
świeże jak pocałunek dziecka; słońce olśniewające, niebo błękitne czego, zda
się, chcieć więcej? po co tu namiętności, pragnienia, żale?... Jednakże już czas.
Pójdę do źródła Elżbiety: tam, powiadają, rano zbiera się całe uzdrowiskowe
towarzystwo.
74
Po zejściu do centrum miasta poszedłem bulwarem, gdzie spotkałem kilka smutnych
grup powoli idących pod górę; były to przeważnie rodziny stepowych ziemian; tego
można się było od razu domyślić po wytartych staromodnych surdutach mężów i po
wyszukanych strojach żon i córek; widocznie cała zdrojowa młodzież była już im
dokładnie znana, bo popatrzyły na mnie z tkliwą ciekawością: petersburski krój
munduru wprowadził je w błąd, ale szybko, poznawszy epolety oficera liniowej
piechoty 2G, odwróciły się z oburzeniem.
Żony miejscowych władz, że tak powiem, gospodynie uzdrowiska, były łaskawsze;
mają one lornetki, mniej zwracają uwagi na mundur, przywykłe na Kaukazie do tego,
że pod guzikiem z numerem można znaleźć gorące serce, a pod białą czapką
wojskową wykształcony umysł. Te damy są bardzo miłe i długo miłe! Co roku
zmieniają się ich wielbiciele i w tym leży, być może, sekret ich niezmordowanej
uprzejmości. Idąc pod górę wąską ścieżką do źródła Elżbiety minąłem gromadę
mężczyzn cywilnych i wojskowych, którzy jak się później dowiedziałem, stanowią
specyficzną kastę wśród oczekujących na działanie wód. Piją oni jednak nie
wodę, spacerują mało, asystują damom tylko od niechcenia: grają w karty i skarżą
się na nudy. Są to dandysi: zanurzając swoją oplataną szklankę w studzienkę
siar-czanej wody przybierają akademickie pozy; cywile noszą jasnobłękitne
krawaty, a wojskowi wypuszczają zza kołnierza bryże27! Wyrażają głęboką pogardę
dla dam z prowincji i wzdychają do stołecznych arystokratycznych salonów, do
których nie są dopuszczani.
Oto nareszcie i źródło... Na placyku opodal wybudowano domek z czerwonym dachem
nad łazienką, a dalej jest galeria, gdzie się spaceruje podczas deszczu. Kilku
rannych oficerów siedziało na ławce przyciągnąwszy do
75
siebie kule bladzi, smutni. Kilka pań chodziło szybkim krokiem tam i z
powrotem po placyku oczekując działania wód. Wśród nich było parę ładnych
twarzyczek. W alejach winnic pokrywających zbocze Maszuka migały chwilami
różnobarwne kapelusiki amatorek sa-" motności we dwoje, ponieważ zawsze obok
takiego kapelusika widziałem albo czapkę wojskową, albo szkaradny okrągły
kapelusz. Na urwistej skale, gdzie zbudowano pawilon zwany Harfą Eolską,
sterczeli miłośnicy widoków i nastawiali lunetę na Elbrus; wśród nich było dwóch
guwernerów ze swymi wychowankami, którzy przyjechali leczyć się na skrofuły.
Zdyszany zatrzymałem się na skraju góry i oparłszy się o węgieł domku zacząłem
się przyglądać malowniczej okolicy, gdy raptem słyszę za sobą znajomy głos:
Pieczorin! dawno jesteś tutaj?
Obracam się: Grusznicki! Uściskaliśmy się. Poznałem go w pułku podczas działań.
Był raniony kulą w nogę i pojechał do wód z tydzień przede mną.
Grusznicki jest junkrem28. Dopiero od roku jest w służbie czynnej, dla
osobliwszego rodzaju szyku nosi gruby żołnierski płaszcz. Ma żołnierski Krzyżyk
Sw. Je-, rzego. Jest to dobrze zbudowany, śniady brunet, na oko można mu dać
dwadzieścia pięć lat, chociaż bodaj czy ma dwadzieścia jeden. Kiedy mówi,
odrzuca w tył głowę i co chwila pokręca wąsy lewą ręką, bo prawą ma opartą o
kulę. Mówi szybko! i górnolotnie. Należy do tych ludzi, którzy na wszystkie
okoliczności życiowe mają w pogotowiu napuszone frazesy, których coś, co jest po
prostu piękne, nie wzrusza i którzy z całą powagą drapują się w niezwykłe
uczucia, wzniosłe namiętności i wyjątkowe cierpienia. Wywoływać efekt to dla
nich rozkosz; podobają się do szaleństwa romantycznym prowincjusz-kom. Na stare
lata stają się albo statecznymi ziemianami, albo pijakami niekiedy jednym i
drugim. W duszach mają często dużo dobrych cech, ale ani za grosz
76
poezji. Pasją Grusznickiego była deklamacja: zasypywał słowami, skoro tylko
rozmowa wychodziła z zakresu zwykłych pojęć; nigdy nie mogłem z nim dyskutować.
Nie odpowiada na kontrargumenty, nie słucha tego, co się mówi. Zaledwie jego
rozmówca kończy zdanie, zaczyna długą tyradę, rzekomo mającą jakiś związek z tym,
coi tamten powiedział, lecz w gruncie rzeczy jest ona tylko dalszym ciągiem jego
własnych słów.
Jest dosyć dowcipny: jego epigramy są często zabawne, ale nigdy nie bywają celne
i cięte; nikogo nie zabija jednym słowem; nie zna ludzi i ich słabych stron,
ponieważ całe życie zajmował się tylko sobą. Celem jego jest stać się bohaterem
romansu. Tak często starał się przekonać innych o tym, że jest istotą nie stwo^
rzoną dla świata, skazaną na jakieś utajone cierpienia, że sam siebie prawie o
tym przekonał.. Dlatego to z taką dumą nosi swój gruby żołnierski płaszcz.
Przejrzałem go i on mnie za to nie lubi, choć zewnętrznie jesteśmy w najlepszych
przyjacielskich stosunkach. Grusznicki słynie jako wzór męstwa; widziałem go w
akcji: macha szablą, krzyczy i rzuca się naprzód zmrużywszy oczy. To męstwo jest
jakieś nie bardzo rosyjskie.
Ja również go nie lubię: czuję, że on i ja zderzymy się kiedyś na wąskiej drodze
i że dla jednego z nas to się źle skończy.
Przyjazd Grusznickiego na Kaukaz to również skutek jego romantycznego fanatyzmu:
jestem przekonany, że w przeddzień wyjazdu z ojcowskiej wsi mówił z grobową miną
jakiejś przystojnej sąsiadce, że jedzie nie po prostu służyć w wojsku, lecz że
szuka śmierci, ponieważ... w tym miejscu zapewne zasłonił oczy ręką i mówił
dalej tak: "Nie, pani (lub tyś) nie powinna tego wiedzieć! Pani czysta dusza
wzdrygnie się! I po co? Czym jestem dla pani? Czy mnie pani zrozumie?..." i tak
dalej.
Sam mi mówił, że przyczyna, która go skłoniła do
77
wstąpienia do ?...go pułku, pozostanie wieczną tajemnicą między nim a niebiosami.
Zresztą w chwilach gdy zrzuca tragiczną opończę, Grusznicki jest dość miły i
zabawny. Ciekaw byłbym widzieć go w towarzystwie kobiet: to się dopiero musi
wysilać!
Spotkaliśmy się jako starzy, dobrzy znajomi. Zacząłem rozpytywać go o tryb życia
w uzdrowisku i o godne uwagi osoby.
Żyjemy dość prozaicznie rzekł z westchnieniem pijący rano wody są ospali
jak wszyscy chorzy, a pijący wino wieczorami są nieznośni jak wszyscy zdrowi.
Kobiecego towarzystwa nie brak, tylko że mała z niego pociecha: grają w wista,
źle się ubierają i okropnie mówią po francusku. W tym roku z Moskwy jest tylko
księżna Ligowska z córką; ale nie znam ich. Mój żołnierski płaszcz to piętno.
Współczucie, które wzbudza, jest dotkliwe jak jałmużna.
W tej samej chwili przeszły koło nas do źródła dwie panie: jedna w starszym
wieku, druga młodziutka, zgrabna. Nie przyjrzałem się ich twarzom, bo
przeszkadzały w tym kapelusze, ale obie były ubrane według reguł najlepszego
smaku: nic zbędnego. Młoda miała na sobie suknię gris-de-perles * wysoko zapiętą;
lekka jedwabna chusteczka otaczała gibką szyję. Buciki cou-leur puce **
obciskały w kostce jej szczupłą nóżkę tak wdzięcznie, że nawet nie wtajemniczony
w arkana piękna niechybnie wykrzyknąłby "ach!", choćby tylko ze zdziwienia. Jej
lekki, lecz szlachetny chód miał w sobie coś dziewiczego, wymykającego się
określeniu, ale zrozumiałego dla wzroku. Kiedy przeszła koło nas, powiało od
niej tym subtelnym aromatem, jakim pachnie niekiedy liścik kochanej kobiety.
* perłową ** barwy ciemnobrązowej
78
To księżna Ligowska rzekł Grusznicki a z nią jej córka Mery, jak ją
nazywa na modłę angielską. Są tutaj dopiero od trzech dni.
Jednakże już znasz jej imię?
Tak, słyszałem przypadkiem odpowiedział czerwieniąc się przyznam się, że
nie pragnę się z nimi zaznajomić. Ta dumna arystokracja patrzy na nas, żołnierzy
liniowych, jak na dzikusów. I nie obchodzi ich, czy pod numerowaną czapką jest
rozum, a pod grubym szynelem serce.
Biedny szynel! powiedziałem z ironicznym u-śmiechem a kto jest ten pan,
który do nich podchodzi i tak usłużnie podaje im szklanki?
O! to moskiewski dandys, Rajewicz! Gracz: to od razu widać po ogromnej złotej
dewizce wijącej się na jego błękitnej kamizelce. I co za gruba laska, jak u
Robinsona Kruzoe! No i broda modnie strzyżona, i uczesanie a la moujik *!
Jesteś zły na cały rodzaj ludzki.
I mam za co... ? O! czyżby?
Tymczasem panie odeszły od źródła i zrównały się z nami. Grusznicki zdążył
przybrać przy pomocy kuli dramatyczną pozę i odpowiedział mi głośno:
Mon cher, je hais les hommes pour ne pas les mepriser, car autrement la vie
serait une farce trop degoutante. **
Ładna księżniczka obejrzała się i obdarzyła mówcę długim, zaciekawionym
spojrzeniem. Trudno było określić, co wyrażało to spojrzenie, lecz nie było
drwiące, czego mu w duchu z całego serca powinszowałem.
Tak, księżniczka Mery jest śliczna powiedzia-
* po chłopsku
** Mój kochany, nienawidzę ludzi, aby nimi nie gardzić, bo inaczej życie
byłoby zbyt obmierzłą farsą.
79
łem mu. Ma takie aksamitne oczy, właśnie aksamitne: radzę ci przywłaszczyć
sobie to określenie mówiąc o jej oczach; dolne i górne rzęsy są tak długie, że
promienie słońca nie odbijają się w jej źrenicach. Lubię te oczy bez blasku: są
takie miękkie, patrzą tak, jakby człowieka głaskały... Zresztą zdaje się, że w
jej twarzy to tylko jest ładne. A czy ma białe zęby? To bardzo ważne! szkoda, że
nie uśmiechnęła się słysząc twoje wspaniałe zdanie.
Mówisz o ładnej kobiecie jak o angielskim koniu rzekł z oburzeniem
Grusznicki.
Mon cher odpowiedziałem mu starając się wpaść w jego ton je meprise les
femmes pour ne pas les aimer, car autrement la vie serait un melodrame trop
ridicule. *
Odwróciłem się i odszedłem od niego. Z pół godziny spacerowałem po alejach
winnic, po wapiennych skałach i zwisających spośród nich zaroślach. Robiło się
gorąco, więc pośpieszyłem do domu. Przechodząc obok siarczanego źródła,
zatrzymałem się przed krytą galerią, żeby chwilę odetchnąć w jej cieniu, i to
pozwoliło mi być świadkiem dość ciekawej sceny. Osoby biorące w niej udział były
rozmieszczone w taki oto sposób: księżna siedziała z moskiewskim dandysem na
ławce w krytej galerii i oboje byli zajęci poważną, zdaje się, rozmową.
Księżniczka wypiwszy już prawdopodobnie ostatnią szklankę przechadzała się w
zadumie koło źródła. Grusznicki stał przy samym źródle; na placyku nie było
nikogo więcej.
Podszedłem bliżej i schowałem się za róg galerii. W owej chwili Grusznicki
upuścił swoją szklankę na piasek i usiłował schylić się, żeby ją podnieść;
chora
* Mój kochany... pogardzam kobietami, aby ich nie kochać, bo inaczej życie
byłoby zbyt śmiesznym melodramatem.
80
rióga mu przeszkadzała. Biedaczysko! próbował na różne sposoby, opierając się na
kuli, i wciąż na próżno. Na jego wyrazistej twarzy malowało się istotnie
cierpienie. Księżniczka Mery widziała to wszystko lepiej ode mnie. Poskoczyła ku
niemu lżejsza niż ptaszek, schyliła się, podniosła szklankę i podała mu ruchem
pełnym nie wysłowionego wdzięku; potem okropnie się zarumieniła, obejrzała na
galerię i upewniwszy się, że mama nic nie widziała, natychmiast się chyba
uspokoiła. Gdy Grusznicki otworzył usta, by jej podziękować, była już daleko. Po
chwili wyszła z galerii z matką i dandysem, ale przechodząc obok Grusznickiego
przybrała minę bardzo godną i poważną nawet się nie obejrzała, nawet nie
zauważyła namiętnego spojrzenia, którym ją odprowadzał długo, dopóki zeszedłszy
z góry nie zniknęła za młodymi lipami bulwaru... Ale oto mignął jej kapelusik,
gdy przechodząc przez ulicę wbiegła do jednego z najokazalszych domów
Piatigorska. Za nią szła księżna i przy bramie pożegnała się z Raje-wiczfem.
Dopiero wówczas biedny, namiętny junkier zauważył moją obecność.
Widziałeś? rzekł mocno ściskając mi rękę to po prostu anioł!
Dlaczego? zapytałem z rozbrajająco naiwną miną.
|
? Czyżbyś nie widział?
Owszem, widziałem: podniosła twoją szklankę. Gdyby tam był stróż, zrobiłby to
samo i z jeszcze większym pośpiechem, spodziewając się napiwku. Zresztą zupełnie
zrozumiałe, że zrobiło jej się ciebie żal: tak okropnie się wykrzywiłeś, kiedy
oparłeś się na przestrzelonej nodze...
I nie byłeś ani trochę wzruszony patrząc na nią, w chwili gdy dusza jaśniała
na jej twarzy?...
Nie.
6 Bohater naszych czasów 81
Kłamałem; ale chciało mi się go pozłościć. Mam w sobie wrodzoną pasję przekory;..
całe moje życie było tylko łańcuchem smutnych i niefortunnych aktów
sprzeciwiania się sercu lub rozsądkowi. Obecność entuzjasty mrozi mnie, i sądzę,
że częste obcowanie z apatycznym flegmatykiem uczyniłoby ze mnie zapalonego
marzyciela. Przyznam się jeszcze, że uczucie nieprzyjemne, lecz znane, przeszyło
z lekka w owej chwili moje serce: tym uczuciem była zazdrość; mówię śmiało
"zazdrość", bo przywykłem przyznawać się przed sobą do wszystkiego; a bodaj czy
znajdzie się młody człowiek, który spotkawszy ładną kobietę jeśli ta kobieta
przykuła jego próżniaczą uwagę i nagle przy nim wyróżniła innego, równie jej nie
znanego czy znajdzie się, powiadam, młody człowiek, oczywiście taki, co żył w
wielkim świecie i przywykł dogadzać swej miłości własnej, którego by to nie
dotknęło nie-; mile.
Milcząc zeszliśmy z Grusznickim z góry i poszliśmy bulwarem mimo okien domu,
gdzie zniknęła nasza piękność. Siedziała przy oknie. Grusznicki szarpnął mnie za
rękę i rzucił na nią mętnie tkliwe spojrzenie, jedno z tych, które tak mało
działają na kobiety. Skierowałem na nią lornetkę i zauważyłem, że ona na jego
spojrzenie odpowiedziała uśmiechem, a moja zuchwała lornetka rozgniewała ją nie
na żarty. I rzeczywiście, jak śmie kaukaski oficer liniowy przyglądać się przez
szkiełko moskiewskiej księżniczce?...
13 maja. Dziś rano był u mnie doktor; nazywa się Werner, ale
to Rosjanin. Co w tym dziwnego? Znałem pewnego
Iwanowa, który był Niemcem.
Werner jest człowiekiem nieprzeciętnym z wielu
względów. Sceptyk i materialista, jak prawie wszyscy
medycy, a zarazem poeta, i to poeta nie na żarty:
82
w czynach zawsze, i często w słowach chociaż przez całe życie nie napisał
nawet jednej strofy. Studiował wszystkie żywe struny ludzkiego serca, jak się
studiuje żyły trupa, ale nigdy nie potrafi wykorzystać swej wiedzy: .tak czasami
znakomity anatom nie umie wyleczyć gorączki! Werner zazwyczaj drwił ze swych
pacjentów cichaczem, ale widziałem kiedyś, jak płakał nad umierającym
żołnierzem... Był biedny, marzył o milionach, a dla pieniędzy palcem by nie
ruszył; mówił mi kiedyś, że prędzej wyświadczy przysługę wrogowi niż
przyjacielowi, bo to znaczyłoby sprzedawać swoje dobre uczynki, gdy tymczasem
nienawiść wzmaga się jeszcze w miarę wielkoduszności przeciwnika. Miał cięty
język: opatrzony etykietą jego epigramatu, niejeden poczciwiec zasłynął jako
pospolity dureń; jego rywale, zawistni lekarze zdrojowi, rozpuścili słuchy,
jakoby przedstawiał w karykaturze swoich pacjentów pacjenci wściekli się i
prawie wszyscy go opuścili. Dobrzy znajomi Wernera, to jest wszyscy naprawdę
porządni ludzie pełniący służbę na Kaukazie, na próżno starali się przywrócić mu
utracone zaufanie.
Powierzchowność jego należała do tych, które na pierwszy rzut oka sprawiają
nieprzyjemne wrażenie, ale podobają się później, gdy oko nauczy się dostrzegać w
nieregularnych rysach odbicie duszy doświadczonej i wzniosłej. Bywały przykłady,
że kobiety kochały się w takich ludziach do szaleństwa i wolały ich brzydotę od
urody świeżych i różowych Endymionów; należy oddać kobietom sprawiedliwość: mają
one instynkt duchowego piękna; dlatego to, być może, ludzie podobni do Wernera
tak namiętnie kochają kobiety.
Werner był małego wzrostu, chudy i słaby jak dziecko; jedną nogę miał krótszą
jak Byron; głowa jego Wydawała się ogromna w porównaniu z tułowiem; strzygł
włosy przy skórze i nierówności jego czaszki, w ten sposób obnażone, zdumiałyby
frenologa dziwnym
6*
83
splotem sprzecznych skłonności. Jego małe czarne oczy zawsze niespokojne,
starały się przeniknąć myśli tego' który z nim rozmawiał. W jego ubiorze widać
było smak i schludność; chude, żylaste, małe ręce paradowały w rękawiczkach
słomkowego koloru. Surdut, krawat i kamizelka były zawsze czarne. Młodzież
przezwała go Mefistofelesem; udawał, że się za to przezwisko gniewa, lecz w
gruncie rzeczy schlebiało ono jego miłości własnej. Zrozumieliśmy się nawzajem i
szybkośmy się zżyli, do przyjaźni bowiem jestem; niezdolny: z dwóch przyjaciół
zawsze jeden jest niewolnikiem drugiego, choć często żaden z nich się do tegoj
sam sobie nie przyzna; niewolnikiem być nie potrafię,^ a rozkazywać w tym
wypadku to nużący wysiłek, gdyż* trzeba jednocześnie i oszukiwać; a poza tym mam
loka-] jów i pieniądze! Oto w jaki sposób zbliżyliśmy się: spotkałem Wernera W S.
wśród licznego i gwarnego: grona młodzieży; rozmowa przybrała pod koniec
wieczoru kierunek filozoficzno-metafizyczny; dyskutowano: o przekonaniach: każdy
był przekonany o różnych różnościach.
Co do mnie, to jestem przekonany tylko o jednym... rzekł doktor. .
O czym mianowicie? zapytałem pragnąc poznać opinię człowieka, który
dotychczas milczał.
O tym odparł że wcześniej czy później, pewnego pięknego poranku umrę.
Jestem od pana bogatszy powiedziałem mam prócz tego jeszcze jedno
przekonanie, to mianowicie, że pewnego paskudnego wieczoru miałem nieszczęście
się urodzić.
Wszyscy uznali, że mówimy bzdury, a doprawdy nikt z nich nic mądrzejszego nie
powiedział. Od tej chwili odnaleźliśmy się nawzajem w tłumie. Często
spotykaliśmy się i rozprawialiśmy we dwóch na tematy oderwane bardzo poważnie,
póki nie zauważyliśmy obaj,
84
ze wzajemnie przed sobą udajemy. Wówczas, spojrzawszy sobie znacząco w oczy, jak
to według Cycerona czynili rzymscy augurowie, zaczynaliśmy się śmiać i uśmiawszy
się do syta rozstawaliśmy się, radzi z dobrze spędzonego wieczoru.
Leżałem na kanapie, z rękami pod głową, wlepiwszy oczy w sufit, kiedy Werner
wszedł do mego pokoju. Siadł w fotelu, laskę postawił w kącie i oznajmił, że na
dworze jest upał. Odpowiedziałem, że mi muchy dokuczają i umilkliśmy obaj.
Zważ, drogi doktorze rzekłem że bez głupców byłoby na świecie bardzo
nudno... Niech pan pomyśli, jest nas tu dwoje mądrych ludzi; wiemy z góry, że o
wszystkim można dyskutować do nieskończoności, i dlatego nie dyskutujemy; znamy
wzajemnie prawie wszystkie nasze tajemne myśli; jedno słowo to dla nas cała
opowieść; widzimy zalążek każdego naszego uczucia poprzez potrójną łuskę. To, co
smutne, jest dla nas śmieszne, to, co śmieszne żałosne, a w ogóle, prawdę
mówiąc, wszystko jest nam dość obojętne prócz nas samych. A więc nie może być
między nami wymiany uczuć i myśli: wiemy nawzajem o sobie wszystko, co chcemy
wiedzieć, i więcej wiedzieć nie chcemy; pozostaje nam jedno: dzielić się
nowinami. Niechże mi pan powie jakąś nowinę.
Zmęczony długim mówieniem, zamknąłem oczy i ziewnąłem.
Odpowiedział po namyśle: W pańskim galimatiasie jest jednakże pewna myśl.
Dwie! odpowiedziałem.
Niech mi pan powie jedną, ja sam powiem drugą.
Dobrze, niech pan zaczyna! rzekłem w dalszym ciągu patrząc na sufit i
uśmiechając się w duchu.
Pan chciałby wiedzieć jakieś szczegóły o kimś, kto przyjechał do uzdrowiska,
i nawet zgaduję, o kogo Panu chodzi, ponieważ pytano tam już o pana.
85
Doktorze! stanowczo nie możemy ze sobą rozmawiać: czytamy nawzajem w swoich
duszach.
Teraz druga...
Druga myśl (jest taka: chciałem zmusić pana do opowiedzenia czegoś; po
pierwsze dlatego, że słuchać jest rzeczą mniej męczącą; po drugie, nie ma
możliwości powiedzenia wówczas czegoś niepotrzebnego; po trzecie, można
dowiedzieć się cudzej tajemnicy; p0 czwarte dlatego, że tacy mądrzy ludzie jak
pan wolą słuchaczy niż narratorów. Teraz do rzeczy; co panu powiedziała o mnie
księżna Ligowska?
Pan jest bardzo pewny, że to księżna... a nie księżniczka?...
Jestem zupełnie pewny.
Dlaczego?
Dlatego, że księżniczka pytała o Grusznickiego,'
Ma pan dużą zdolność wyciągania wniosków. Księżniczka powiedziała, iż jest
pewna, że ten młody człowiek w żołnierskim płaszczu jest żołnierzem, bo został
zdegradowany za pojedynek...
Mam nadzieję, że pan pozostawił jej to przyjemne złudzenie.
Oczywiście.
Zaczątek jest! zawołałem zachwycony postaramy się o rozwiązanie tej
komedii. Najwyraźniej los dba o to, żebym się nie nudził.
Przeczuwam rzekł doktor że biedny Grusz-nicki stanie się pańską ofiarą.
Co dalej, doktorze...
Księżna powiedziała, że zna pana z widzenia. Zaznaczyłem, że pewno spotykała
pana w Petersburgu, gdzieś w towarzystwie... wymieniłem pańskie nazwisko... Było
jej znane. Pańskie dzieje narobiły tam, zdaje się, dużo hałasu... Księżna
zaczęła opowiadać o pańskich przygodach, dodając zapewne do plotek towarzyskich
swoje uwagi... Córka słuchała z zaciekawieniem. W jej
88
wyobraźni stał się pan bohaterem powieściowym w nowym guście... Nie przeczyłem
księżnej, chociaż wiedziałem, że mówi głupstwa.
Zacny przyjacielu! rzekłem podając mu rękę. Doktor uścisnął ją wymownie i
mówił dalej:
Jeżeli pan chce, przedstawię pana.
Na miły Bóg! rzekłem klasnąwszy w dłonie czyż bohaterów się przedstawia?
Oni zawierają znajomość nie inaczej jak ratując swą bogdankę od nieuchronnej
śmierci...
I pan rzeczywiście chce zalecać się do księżniczki?
Nic podobnego! Wręcz przeciwnie!... Doktorze, nareszcie* triumfuję: pan mnie
nie rozumie!... To mnie zresztą martwi, doktorze ciągnąłem dalej po chwili
milczenia nigdy sam nie odsłaniam swych tajemnic, a ogromnie lubię, żeby je
odgadywano, ponieważ w ten sposób zawsze mogę się w razie czego ich wyprzeć.
Jednakże musi mi pan opisać mamę z córeczką. Co to za ludzie?
Po pierwsze, księżna to kobieta czterdziestopięcioletnia odpowiedział
Werner ma doskonały żołądek, ale krew zepsutą: czerwone plamy na policzkach.
Drugą połowę swego życia spędziła w Moskwie i tam w bezczynności roztyła się.
Lubi nieprzystojne anegdoty i sama mówi czasem nieprzyzwoite rzeczy, gdy córki
nie ma w pokoju. Oznaijmiła mi, że jej córka jest niewinna jak gołąb. A mnie co
do tego?... Chciałem jej odpowiedzieć, żeby była spokojna; nikomu o tym nie
powiem! Księżna leczy się na reumatyzm, a córka Bóg wie na co; kazałem obu pić
po dwie szklanki dziennie wody siarczanej i kąpać się dwa razy tygodniowo w
rozcieńczonej wodzie ze źródła. Księżna, zdaje się, nie nawykła do rozkazywania,
żywi szacunek dla rozumu i wiedzy córeczki, która czytała Byrona po angielsku i
zna algebrę: widocznie w Moskwie panny stały się sawantkami i dobrze robią,
słowo daję! Nasi męż-
87
czyźni na ogół są tak nieuprzejmi, że kokietowanie ich musi być nieznośne dla
kobiety kulturalnej. Księżna bardzo lubi młodych ludzi; księżniczka patrzy na
nich z pewną pogardą; moskiewskie nawyki! One w Moskwie łase są tylko na
czterdziestoletnich dowcipnisiów.
A był pan w Moskwie, doktorze?
Owszem, miałem tam jaką taką praktykę.
Niech pan mówi dalej.
Powiedziałem chyba wszystko... Aha! jeszcze coś: księżna, zdaje się, lubi
rozprawiać o uczuciach, namiętnościach itd... Spędziła jedną zimę w Petersburgu
i Petersburg jej się nie podobał, zwłaszcza towarzystwo: widocznie przyjęto ją
chłodno.
Nie spotkał pan tam dzisiaj nikogo?
Przeciwnie; był jeden adiutant, jeden sztywm oficer gwardii i jakaś dama z
nowo przybyłych, krewn księżnej z;e strony męża, bardzo ładna, ale bardzo, zdaj
się, chora... Czy nie spotkał jej pan przy źródle? średniego wzrostu, blondynka
o regularnych rysach, cera suchotnicza, a na prawym policzku znamię. Uderzyło
mnie, jaka to pełna wyrazu twarz.
Znamię? - bąknąłem przez zęby. Czyżby?
Doktor spojrzał na mnie i rzekł uroczyście, położywszy mi rękę na sercu: Pan
ją zna... Serce istotnie biło mi silniej niż zwykle.
Teraz na pana kolej triumfować! rzekłem ale liczę na pana: pan mnie nie
zdradzi. Jeszcze jej nie widziałem, ale jestem pewny, z opisu pana poznaję
kobietę, którą niegdyś kochałem... Niech pan jej nie rriowi o mnie ani słowa;
jeżeli ona zapyta, niech pan mówi o mnie jak najgorzej.
Zgoda! rzekł Werner wzruszywszy ramionami. Gdy wyszedł, straszny smutek
ścisnął mi serce. Czy
to los zetknął nas znowu na Kaukazie, czy też ona
88
umyślnie tu przyjechała wiedząc, że mnie spotka?... Jak się spotkamy?... I czy
to istotnie ona?... Moje przeczucia nigdy mnie nie zawodziły. Nie ma na świecie
człowieka, nad którym przeszłość posiadałaby taką władzę jak nade mną. Wszelkie
przypomnienie minionego smutku lub radości boleśnie godzi w moją duszę i
wydobywa z niej wciąż te same dźwięki... Mam głupią naturę: nic nie zapominam
nic!
Po obiedzie, około szóstej, poszedłem na bulwar: były tam tłumy; księżna z
księżniczką siedziały na ławce, otoczone młodzieżą, która prawiła im komplementy
na wyścigi. Usiadłem na innej ławce, w pewnej odległości, zatrzymałem dwóch
znajomych oficerów z pułku D... i zacząłem im coś opowiadać; widocznie było to
zabawne, bo śmiali się jak wariaci. Ciekawość zwabiła ku mnie tego i owego z
grupy otaczającej księżniczkę; stopniowo wszyscy ją opuścili i przyłączyli się
do mojego kółka. Nie przestawałem mówić: moje anegdoty były tak mądre, że aż
głupie; drwiny z mijających nas oryginałów złośliwe do okrucieństwa... Bawiłem
tak publiczność aż do zachodu słońca. Kilka razy księżniczka pod rękę z matką
przechodziła koło mnie w towarzystwie jakiegoś kulawego staruszka; kilka razy
jej spojrzenie zatrzymując się na mnie usiłowało wyrazić obojętność, a wyrażało
irytację...
Co on panu opowiadał? spytała jednego z młodych ludzi, który przez
grzeczność do niej wrócił zapewne bardzo interesującą historię, swoje
bohaterskie czyny w bitwach? Powiedziała to dość głośno mając prawdopodobnie
zamiar dotknąć mnie tym. ,,Aha! pomyślałem nie na żarty się gniewasz, miła
księżniczko; poczekaj, to jeszcze nie koniec!"
Grusznicki obserwował ją jak drapieżny zwierz i nie spuszczał z niej oczu:
założę się, iż jutro poprosi, żeby go ktoś przedstawił księżnej. Bardzo będzie z
tego rada, bo się nudzi.
89
16 maja W ciągu dwóch dni moje sprawy ogromnie się posunęły naprzód. Księżniczka
stanowczo mnie nienawidzi, powtarzano mi już dwa. trzy epigramaty pod moim
adresem, dość uszczypliwe, ale zarazem bardzo pochlebne. Strasznie ją dziwi, że
ja, który przywykłem do dobrego towarzystwa, którego łączą bliskie stosunki z
jej| petersburskimi kuzynkami i ciotkami, nie staram się z nią zaznajomić.
Spotykamy się codziennie przy zdroju, na bulwarze, ze wszystkich sił staram się
o to, żeby odciągać jej wielbicieli, świetnych adiutantów, bladych młodych ludzi
z Moskwy i innych i to mi się prawie zawsze udaje. Zawsze nienawidziłem
przyjmowania gości: teraz mam co dzień pełen dom, jedzą obiad, kolację, grają w
karty i niestety, mój szampan triumfuje nad siłą jej magnetycznych oczek!
Wczoraj spotkałem ją w sklepie Czełachowa; traktowała o kupno prześlicznego
perskiego dywanu. Księżniczka prosiła mateczkę, żeby nie żałowała pieniędzy: ten
dywan tak by ozdobił jej gabinet!... Dałem 40 rubli więcej i kupiłem go; byłem
za to wynagrodzony spojrzeniem, w którym błyszczała zachwycająca wściekłość. W
porze obiadowej kazałem umyślnie przeprowadzić pod jej oknami swego
czerkieskiego wierzchowca okrytego tym dywanem. Werner był wtedy u nich i mówił
mi, że efekt tej sceny był arcydramatyczny. Księżniczka chce ogłosić przeciw
mnie pospolite ruszenie; zauważyłem nawet, że już dwaj adiutanci w jej obecności
kłaniają mi się bardzo chłodno, jednakże codziennie bywają u mnie na obiedzie.
Grusznicki przybrał tajemniczy wygląd: chodzi z rękami założonymi do tyłu i
nikogo nie poznaje; noga nagle przestała mu dolegać: zaledwie trochę utyka.
Znalazł okazję wszczęcia rozmowy z księżną i powiedzenia księżniczce
jakiegoś komplementu; księżniczka
90
jest widocznie niezbyt wybredna, bo odtąd odpowiada na jego ukłon bardzo
miłym uśmiechem.
A ty stanowczo nie chcesz się zaznajomić z Li-gowskimi? zapytał mnie
wczoraj.
Stanowczo.
Zlituj się! najprzyjemniejszy dom w uzdrowisku! Całe najlepsze tutejsze
towarzystwo...
Mój drogi, mnie i nietutejsze strasznie obrzydło. A ty u nich bywasz?
Jeszcze nie; rozmawiałem ze dwa razy z księżniczką, nie więcejj; i wiesz,
jakoś nie wypada wpraszać się do czyjegoś domu, chociaż tutaj to jest przyjęte...
Co innego, gdybym nosił epolety.
Ależ zmiłuj się! przecie tak jesteś o wiele bardziej interesujący! Po prostu
nie umiesz wykorzystać swej pomyślnej sytuacji... Przecie płaszcz żołnierski w
oczach każdej sentymentalnej panienki czyni cię bohaterem, męczennikiem.
Grusznicki uśmiechnął się zadowolony z siebie.
Pleciesz! powiedział.
Jestem przekonany mówiłem dalej że księżniczka już się w tobie zakochała.
Zaczerwienił się po uszy i napuszył się. O miłości własna! jesteś dźwignią,
którą Archimedes chciał ruszyć z miejsca kulę ziemską.
Ciebie się wciąż żarty trzymają! rzekł udając zagniewanego po pierwsze,
ona mnie tak mało jeszcze zna...
Kobiety kochają tylko tych, których nie znają.
Przecie ja wcale nie pretenduję do tego, żeby się jej podobać: po prostu chcę
poznać przyjemny dom i byłoby bardzo śmieszne, gdybym miał jakieś nadzieje... Wy
na przykład to co innego! wy, petersburscy zdobywcy: wystarczy wam spojrzeć, a
kobiety już topnieją... A czy ty wiesz, co księżniczka o tobie mówiła?...
Co? to ona już z tobą o mnie mówiła?
91
Nie ciesz się jednak. Kiedyś przypadkowo wszcząłem z nią rozmowę przy zdroju
i nie zamieniliśmy jeszcze trzech słów, jak zapytała: "Kto to jest ten pan,
który ma takie nieprzyjemne, ponure spojrzenie? Był z panem wtedy..."
Zarumieniła się i nie chciała wymienić dnia, przypomniawszy sobie swój miły
odruch. "Nie potrzebuje pani mówić, co to za dzień odpowiedziałem jej
wiecznie będzie dla mnie pamiętny... Mój przyjaciel, Pieczorin!" Nie mogę ci
powinszować: masz u niej złą markę... A doprawdy szkoda! Bo Mery jest bardzo
miła!...
Trzeba nadmienić, że Grusznicki należy do tych ludzi, którzy mówiąc o kobiecie
bardzo mało sobie znanej, nazywają ją moja Mery, moja Sophie, jeżeli miała
szczęście im się podobać.
Przybrałem poważną minę i odpowiedziałem mu:
Tak, jest niebrzydka... Ale strzeż się, Grusznicki! Rosyjskie panny żywią się
przeważnie tylko miłością platoniczną nie łącząc jej z myślą o zamążpójściu; a
miłość platoniczną najwięcej ma w sobie niepokoju. Księżniczka, zdaje się,
należy do kobiet, które chcą, by je zabawiano; jeżeli przez dwie minuty z rzędu
będzie jej z tobą nudno, przepadłeś z kretesem; twoje milczenie powinno
podniecać jej ciekawość, twoja rozmowa nigdy nie zaspokajać tej ciekawości
całkowicie; musisz ją nieustannie niepokoić; dla ciebie zlekceważy dziesięć razy
publicznie opinię i nazwie to ofiarą, i żeby sobie to wynagrodzić, zacznie cię
dręczyć, a potem po prostu powie, że cię znieść nie może. Jeżeli nie zdobędziesz
nad nią władzy, to nawet jej pierwszy pocałunek nie da ci prawa do drugiego;
nakokietuje się do* woli, a po dwóch latach wyjdzie za mąż za poczwarę przez
posłuszeństwo dla mamy i zacznie sobie wmawiać, że jest nieszczęśliwa, że
jednego tylko człowieka kochała, to jest ciebie-, ale że niebiosa nie chciały
połączyć jej z tobą, ponieważ nosiłeś żołnierski płaszcz, choć pod tym
92
grubym, szarym płaszczem biło serce namiętne i szlachetne...
Grusznicki uderzył pięścią w stół i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju.
Śmiałem się w duchu i nawet ze dwa razy uśmiechnąłem się, lecz on na szczęście
tego nie zauważył. Oczywiście, jest zakochany, bo stał się jeszcze bardziej
łatwowierny niż dawniej; zaczął nawet nosić na palcu srebrny pierścionek
miejscowego wyrobu z czarną emalią: pierścionek ten wydał mi się podejrzany...
Zacząłem mu się przyglądać i co znalazłem?... imię Mery było wyryte drobnymi
literami na wewnętrznej stronie pierścionka, a obok data owego dnia, w którym
ona podniosła sławetną szklankę. Zataiłem swoje odkrycie; nie chcę wymuszać od
niego wyznań; chcę, żeby sam wybrał mnie sobie na powiernika wtedy dopiero
będę miał używanie!
Dzisiaj wstałem późno; przychodzę do zdroju nie ma już nikogo. Robiło się
gorąco; białe kudłate chmurki szybko ciągnęły od śnieżnych gór zapowiadając
burzę; głowa Maszuka dymiła jak zgaszona pochodnia; dokoła niego wiły się i
pełzały jak węże szare kłaki obłoków zatrzymane w drodze, jakby zaczepiły się o
jego cierniste zarośla. Powietrze było nasycone elektrycznością. Zapuściłem się
w aleję winnic wiodącą do groty; było mi smutno. Myślałem o tej młodej kobiecie
ze znamieniem na policzku, o której mówił mi doktor... Po co ona tu jest? I czy
to ona? I dlaczego myślę, że to ona? I dlaczego nawet tak jestem tego pewny?
Czyż mało jest kobiet ze znamieniem na policzku? Rozmyślając w ten sposób
podszedłem do groty. Patrzę: w chłodnym cieniu jej sklepienia na kamiennej ławce
siedzi kobieta w słomkowym kapelusiku, owinięta w czarny szal, z opuszczoną na
piersi głową; kapelusik
93
zasłaniał jej twarz. Już chciałem zawrócić, aby nie zakłócać jej marzeń, gdy
spojrzała na mnie.
? Wiera! zawołałem mimo woli.
Drgnęła i zbladła. Wiedziałam, że pan jest tutaj rzekła. Siadłem przy niej i
wziąłem ją za rękę. Dawno zapomniane drżenie wstrząsnęło mną całym na dźwięk
tego miłego głosu; spojrzała mi w oczy swoimi głębokimi i spokojnymi oczami:
wyrażały nieufność i jakby wyrzut.
Dawnośmy się nie widzieli powiedziałem.
Dawno, i zmieniliśmy się oboje pod. wielu
względami. ;
A więc już mnie nie kochasz!...
Wyszłam za mąż!... powiedziała.
Znowu? Jednakże kilka lat temu ten powód także istniał, a mimo to...
Wyrwała swoją rękę z mojej, policzki jej zapłonęły.
Może kochasz swego drugiego męża?... Nie odpowiedziała i odwróciła się.
Albo może jest bardzo zazdrosny? Milczenie.
No cóż? Jest młody, przystojny, zapewne bogaty, więc boisz się... ?
Spojrzałem na nią i zląkłem się: twarz jej miała wyraz głębokiej rozpaczy, w
oczach błyszczały łzy.
Powiedz mi wyszeptała wreszcie czy wielką ci sprawia przyjemność dręczyć
mnie?... Powinna bym cię nienawidzić. Odkąd się znamy, nie dałeś mi nic prócz
cierpień... Głos jej zadrżał, pochyliła się ku mnie i opuściła głowę na moją
pierś.
"Być może pomyślałem dlatego właśnie mnie kochałaś: zapomina się o
radościach, nigdy o cierpieniach..."
Mocno ją objąłem i tak trwaliśmy długo. Wreszcie wargi nasze się zbliżyły i
złączyły w gorącym, upajającym pocałunku; ręce gej były zimne jak lód,
głowa
94
płonęła. Wówczas między nami zaczęła się rozmowa, jedna z tych, które na
papierze nie mają sensu, których nie można powtórzyć i nie można nawet
zapamiętać: znaczenie dźwięków zastępuje i uzupełnia znaczenie słów jak w operze
włoskiej.
Stanowczo nie chce, bym się poznał z jej mężem, owym kulejącym staruszkiem,
którego widziałem przelotnie na bulwarze: wyszła za niego przez wzgląd na syna.
Jest bogaty i cierpi na reumatyzm. Nie pozwoliłem sobie na najlżejszy żart na
temat jego osoby: ona go szanuje jak ojca i będzie oszukiwała jak męża...
Dziwna to rzecz serce ludzkie w ogóle, a kobiece w szczególności!
Mąż Wiery, Siemion Wasiliewicz G...W, jest dalekim krewnym księżny Ligowskiej.
Mieszka obok niej; Wiera często bywa u księżny; dałem jej słowo, że poznam się z
Ligowskimi i będę się zalecał do księżniczki, aby odwrócić uwagę od Wiery. W ten
sposób moje plany bynajmniej nie zostały pokrzyżowane i będzie mi wesoło...
Wesoło!... Tak, mam już poza sobą ten okres życia duchowego, kiedy się szuka
tylko szczęścia, kiedy serce czuje konieczność kochania kogoś mocno i namiętnie:
teraz chcę tylko być kochany, i to przez bardzo niewiele kobiet; nawet, zdaje mi
się, wystarczyłoby mi jedno stałe przywiązanie: żałosny nawyk serca!...
Jedno mnie zawsze dziwiło: nigdy nie stałem się niewolnikiem kochanej kobiety;
przeciwnie, zawsze zdobywałem nad ich wolą i sercem niezwyciężoną władzę
bynajmniej się na to nie siląc. Dlaczego tak było? czy dlatego że nigdy
niczego bardzo nie cenię i że każdej chwili bały się mnie utracić? czy też jest
to magnetyczny wpływ silnego organizmu? albo po prostu nie udało mi się spotkać
kobiety o zdecydowanym charakterze?
Przyznam się, istotnie nie lubię kobiet z charakterem: czyż to ich rzecz!...
95
Prawda, przypomniałem sobie teraz: raz jeden, tylko raz jeden kochałem kobietę o
silnej woli, której nigdy nie mogłem pokonać... Rozstaliśmy sią jak wrogowie i
kto wie, gdybym ją był spotkał pięć lat później, rozstalibyśmy się inaczej...
Wiera jest chora, bardzo chora, choć się do tego nie przyznaje; boję się, czy to
nie suchoty lub ta choroba, którą nazywają jievre lente * choroba całkiem nie-
rosyjska i nie ma dla niej nazwy w naszym języku.
Burza zastała nas w grocie i zatrzymała pół godziny. Wiera nie kazała mi
przysięgać, że będę jej wierny, nie pytała, czy kochałem inne od czasu naszego
rozstania... Zaufała mi znowu z dawną beztroską i nie zawiodę jej: jest ona
jedyną na świecie kobietą, której nie byłbym w stanie oszukać. Wiem, że wkrótce
znowu się rozłączymy i być może na wieki: oboje pójdziemy różnymi drogami do
grobu; ale wspomnienie o niej pozostanie nietknięte w mej duszy; zawsze jej to
powtarzałem i ona mi wierzy, choć mówi przeciwnie.
Rozstaliśmy się wreszcie; długo śledziłem ją wzrokiem, póki jej kapelusik nie
zniknął za krzakami i skałami. Serce ścisnęło mi się boleśnie jak wtedy, gdyśmy
się rozstawali po raz pierwszy. O, jak mnie to uczucie ucieszyło! Czyżby chciała
do mnie wrócić młodość ze swymi dobroczynnymi burzami, czy też jest to tylko jej
pożegnalne spojrzenie, ostatni podarunek na pamiątkę?... Aż śmiech bierze
pomyśleć, że wyglądam jeszcze na młodego chłopca: twarz choć blada, lecz jeszcze
świeża; członki giętkie i zgrabne; gęste loki wiją się, oczy płoną, krew kipi...
Po powrocie do domu dosiadłem konia i pojechałem w step; lubię pędzić na gorącym
koniu po wysokiej trawie naprzeciw pustynnemu wiatrowi; chciwie łykam wonne
powietrze i wlepiam wzrok w błękitną dal stara-
* gorączka trawiąca
96
jąc się uchwycić ' mgliste zarysy przedmiotów, które z każdą chwilą stają się
wyraźniejsze. Żeby nie wiem jakie strapienie leżało na sercu, nie wiem jaki
niepokój dręczył myśl, wszystko w mgnieniu oka się rozproszy; na duszy robi się
lekko, zmęczenie ciała pokona duchową rozterkę. Nie ma kobiecego wejrzenia,
którego bym nie zapomniał, kiedy zobaczę kędzierzawe góry oświetlone południowym
słońcem, kiedy zobaczę błękitne niebo lub kiedy wsłuchuję się w szum potoku
skaczącego ze skały na skałę.
Myślę, że Kozacy nudzący się na swoich wieżyczkach strażniczych, widząc mnie
pędzącego bez potrzeby i celu, długo głowili się nad tą zagadką, gdyż
prawdopodobnie z racji ubioru wzięli mnie za Czerkiesa. Rzeczywiście, mówiono mi,
że na koniu w stroju czerkieskim jestem bardziej od wielu Kabardyńców podobny do
Kabardyń-ca. Istotnie, co się tyczy tego szlachetnego bojowego ubioru, jestem
skończonym dandysem: ani jednego zbędnego galonu, kosztowna broń w prostej
oprawie, futro na czapie ani za długie, ani za krótkie; nogawice i czere-wiki29
dopasowane jak najdokładniej; beszmet biały, czerkieska30 ciemnobrunatna. Długo
studiowałem góralski sposób trzymania się w siodle: niczym nie można tak
pochlebić mojej ambicji jak uznaniem mego mistrzostwa w jeździe konnej na modłę
kaukaską. Trzymam cztery wierzchowce: jednego dla siebie, trzy dla dobrych
znajomych, żeby nie było mi nudno włóczyć się samemu po polach; korzystają oni z
moich koni z przyjemnością i nigdy ze mną nie jeżdżą. Była już szósta po
południu, gdy przypomniałem sobie, że czas na obiad; koń mój był zmęczony;
wyjechałem na drogę wiodącą z Piatigorska do kolonii niemieckiej, dokąd
towarzystwo bawiące na wodach często jeździ en pi-quenique *. Droga wije się
między zaroślami, schodząc
* na pikniki
7 Bohater naszych czasów
w parowy, gdzie płyną z szumem strumienie w cieniu Wysokich traw. Dokoła wznoszą
się amfiteatralnie sine masywy Besztu, Wężowej, Żelaznej i Łysej Góry.
Zjechawszy w jeden z takich parowów, nazywanych tutaj ba łkam i, zatrzymałem się,
by napoić konia; i wówczas ukazała się na drodze hałaśliwa i świetna kawalkada;
damy w czarnych i błękitnych amazonkach, kawalerowie w strojach stanowiących
mieszaninę ? z e r-kieskiego z niżegorodzkim: na przedzie jechał Grusznicki z
księżniczką Mery.
Damy w uzdrowiskach wierzą jeszcze w napady Czerkiesów w biały dzień;
prawdopodobnie dlatego Grusznicki miał na płaszczu przewieszoną szablę i
zatkniętą I za pas parę pistoletów: był dość śmieszny w tym boha- J terskim
stroju. Wysoki krzak zasłaniał mnie przed nimi, ale poprzez liście mogłem
widzieć wszystko i odgadnąć z ich twarzy, że rozmowat była sentymentalna.
Wreszcie zbliżyli się do miejsca, gdzie droga schodziła w dół. Grusznicki wziął
za cugle wierzchowca księżniczki i wówczas usłyszałem koniec ich rozmowy:
I pan przez całe życie chce zostać na Kaukazie? 1 mówiła księżniczka.
Co mi po Rosji? odparł jej kawaler kraj, gdzie tysiące ludzi będzie na
mnie patrzyło z pogardą dlatego, że są bogatsi ode mnie, gdy tymczasem tutaj,
tutaj ten gruby szynel nie przeszkodził mojej znajomości z panią...
Przeciwnie... rzekła zarumieniona księżniczka. Twarz Grusznickiego
wyraziła zadowolenie. Mówił
dalej:
Tutaj, pod kulami dzikusów, moje życie przepły-' nie bujnie i szybko, ani się
spostrzegę kiedy, a gdyby Bóg zsyłał mi co roku jedno jasne kobiece spojrzenie,
podobne do tego...
W owej chwili zrównali się ze mną; uderzyłem konia batem i wyjechałem zza
krzaka...
98
Mon Dieu, un Circassienl.,.* zawołała przerażona księżniczka.
Aby ją całkowicie wyprowadzić z błędu, lekko pochylony odpowiedziałem po
francusku:
Ne craignez rien, madame, je ne suis pas plus dangereux que votre
caualier.**
Zmieszała się, ale dlaczego? z powodu swej pomyłki czy też dlatego, że moje
słowa wydały się jej zuchwałe?. Pragnąłbym, aby to ostatnie przypuszczenie było
słuszne. Grusznicki rzucił mi niezadowolone spojrzenie.
Późnym wieczorem, to jest o jakiejś jedenastej, poszedłem przejść się po alei
lipowej bulwaru, Miasto spało, tylko w niektórych oknach migotały światła. Z
trzech stron czerniały grzebienie skał, odnogi Ma-szuka, a na jego szczycie
leżała złowieszcza chmurka; księżyc wstawał na wschodzie; w dali błyszczała
srebrna frędzla ośnieżonych gór. Słychać było na przemian nawoływania
wartowników i szum gorących źródeł spuszczonych na noc. Czasami rozlegał się po
ulicy donośny tętent konia, któremu towarzyszyło skrzypienie nogajskiej arby i
smętny tatarski przyśpiew. Usiadłem na ławce i wpadłem w zadumę. Czułem
konieczność wylania swych rnyśli w przyjacielskiej rozmowie... ale z kim?... Co
robi teraz Wiera? myślałem... Dużo bym dał, żeby w tej chwili uścisnąć jej rękę.
Raptem słyszę szybkie i nierówne kroki... Pewno Grusznicki... Oczywiście!
Skąd?
Od księżnej Ligowskiej powiedział z wielką powagą. Jak ta Mery śpiewa!...
Wiesz co? powiedziałem mu założę się, że ona nie wie, iż jesteś junkrem,
myśli, żeś zdegradowany...
* Boże drogi, Czerkies!
** Niech się pani nie obawia, nie jestem niebezpieczniejszy od pani towarzysza.
7'
99
Może być! Cóż mnie to obchodzi!... rzekł z roztargnieniem.
Ja też tylko tak sobie mówię...
A czy ty wiesz, żeś ją dzisiaj strasznie rozgniewał? Uważa, że to było
niesłychane zuchwalstwo; z trudem zdołałem ją przekonać, że jesteś tak dobrze
wychowany i tak dobrze znasz wielki świat, iż nie mogłeś mieć zamiaru obrażenia
jej; ona mówi, że masz bezczelne spojrzenie i z pewnością bardzo wysokie
mniemanie o sobie.
Nie myli się... A ty, czy nie chcesz się przypadkiem za nią ująć?
Żałuję, że nie mam jeszcze tego prawa... "Oho! pomyślałem
widocznie ma już nadzieje..."
Zresztą, tym gorzej dla ciebie ciągnął dalej Grusznicki teraz trudno ci
będzie zawrzeć z nimi znajomość; a szkoda! to jeden z najprzyjemniejszych domów,
jakie znam.
Uśmiechnąłem się w duchu.
Najprzyjemniejszym dla mnie domem jest teraz mój dom rzekłem ziewając i
wstałem chcąc odejść.
Jednak przyznaj się, żałujesz?...
Co za bzdura! Jeżeli zechcę, to już jutro wieczorem będę u księżnej...
Zobaczymy...
Nawet, żeby ci zrobić przyjemność, zacznę się zalecać do księżniczki.
Tak, jeżeli ona zechce z tobą rozmawiać...
Poczekam tylko na tę chwilę, kiedy rozmowa z tobą ją znudzi... Żegnaj!...
A ja się powałęsam, za nic w świecie teraz nie zasnę... Wiesz co, chodźmy
lepiej do restauracji, tam grają w karty... potrzeba mi teraz silnych wrażeń...
Życzę ci, żebyś przegrał. Poszedłem do domu.
100
21 maja Minął prawie tydzień, a ja jeszcze nie zaznajomiłem
się z Ligowskimi. Czekam na sposobną chwilę. Grusznicki jak cień łazi za
księżniczką wszędzie; ich rozmowy nie mają końca: kiedyż on jej się znudzi?...
Matka nie zwraca na to uwagi, ponieważ Grusznicki nie jest kandydatem na męża.
Oto logika matek! Pochwyciłem dwa, trzy czułe spojrzenia trzeba temu położyć
kres.
Wczoraj przy zdroju pierwszy raz zjawiła się Wiera.;. Od czasu gdy spotkaliśmy
się w grocie, nie wychodziła z domu. Jednocześnie zanurzyliśmy szklanki;
nachyliła się i powiedziała mi szeptem:
Nie chcesz się poznać z Ligowskimi!... Tylko tam możemy się widywać...
Wymówka!... nudne! Ale zasłużyłem na nią...
A propos: jutro bal składkowy w sali restauracji, będę tańczył z księżniczką
mazura.
22 maja Sala restauracji zamieniła się w salę klubu szlacheckiego. O dziewiątej
wszyscy się zjechali. Księżna z córką zjawiły się jedne z ostatnich; wiele pań
popatrzyło na nią zawistnie i nieżyczliwie, ponieważ księżniczka Mery ubiera się
ze smakiem. Te, które uważają siebie za tutejsze arystokratki, ukrywszy zawiść
przyłączyły się do niej. Co na to poradzić? Gdzie jest towarzystwo kobiet, tam
zaraz powstaje wyższa i niższa sfera. Pod oknem w tłumie stał Grusznicki
przywarłszy twarzą do szyby i nie spuszczając oczu ze swej bogini; ona
przechodząc ledwie dostrzegalnie skinęła mu głową. Rozpromienił się... Tańce
rozpoczęły się polonezem; potem zagrano walca. Zadzwoniły ostrogi, poły mundurów
rozchyliły się i zawirowały.
Stałem za jakąś tęgą damą strojną w różowe pióra: przepych jej sukni
przypominał czasy rogówek,
181
a pstrokacizna niegładkiej skóry szczęśliwą epokę muszek z czarnej tafty.
Największą brodawkę na szyi-zasłaniał fermoir *. Mówiła do swego kawalera, kapi-
Jj tana dragonów:
Ta księżniczka Ligowska to nieznośna smarkula! Niech pan sobie wyobrazi,
potrąciła mnie i nie przeprosiła, i do tego obejrzała się i popatrzyła na mnie
przez lorgnon... Cest impayable...** I czym się pyszni?. Należałoby ją nauczyć
moresu...
Nic łatwiejszego! odparł usłużny kapitan i udałi się do drugiego pokoju.
Zaraz podszedłem do księżniczki i zaprosiłem ją do-walca, korzystając ze swobody
tutejszych obyczajów,^ pozwalających tańczyć z nieznajomymi damami.
Ledwie mogła opanować uśmiech i ukryć swój triumf; udało jej się jednak dość
szybko przybrać minę całkiem obojętną, a nawet surową. Niedbałej oparła rękę na
moim ramieniu, z lekka przechyliła] główkę na bok i zaczęliśmy tańczyć. Nie
znam kibicŁ bardziej zmysłowej i giętkiej! Jej świeży oddech owie*j wał moją
twarz; chwilami lok, który oddzielił się w wi rze walca od swych towarzyszy,
muskał mi gorący po4 liczek... Zrobiłem trzy tury. (Tańczy walca nadzwy-^
czajnie.) Była zdyszana, oczy jej zmętniały, wpół-; otwarte usteczka ledwie
mogły wyszeptać niezbędne.*, "merci, monsieur".
Po kilku chwilach milczenia powiedziałem jej z naj-pokorniejszą miną:
Słyszałem, księżniczko, że choć zupełnie pani nieji znany, miałem już
nieszczęście zasłużyć na pani niełaskę... uważa mnie pani za zuchwalca... czy to
prawda?
I chciałby pan teraz umocnić mnie w tym mnie-
* zapięcie naszyjnika ** To niesłychane.
102
maniu? odpowiedziała z ironicznym grymasikiem, który zresztą bardzo
pasuje do jej ruchliwej fizjonomii.
Jeżeli byłem tak zuchwały, że czymkolwiek panią uraziłem, niech mi pani
pozwoli być jeszcze zuchwalszym i prosić panią o przebaczenie... I doprawdy,
bardzo bym pragnął dowieść, że się pani co do mnie omyliła...
Będzie to dla pana dość trudne...
Dlaczego?
Dlatego, że pan u nas nie bywa, a te bale prawdopodobnie nieczęsto będą
się powtarzały.
"To znaczy ? pomyślałem że ich drzwi są dla mnie na zawsze zamknięte."
Księżniczko rzekłem z pewną irytacją nigdy nie należy odtrącać skruszonego
przestępcy: z rozpaczy może on stać się dwakroć bardziej grzesznym... i
wówczas...
Śmiech i szepty otaczających nas zmusiły mnie do obejrzenia się i przerwałem
wpół zdania. O kilka kroków ode mnie stała grupa mężczyzn, a między nimi kapitan
dragonów, który okazał wrogie zamiary względem uroczej księżniczki; zwłaszcza on
był z czegoś bardzo zadowolony, zacierał ręce, śmiał się i mrugał znacząco na
towarzyszy. Nagle spośród nich wysunął się jegomość we fraku, z długimi wąsami i
czerwoną gębą i skierował swe niepewne kroki wprost ku księżniczce: był pijany.
Zatrzymawszy się naprzeciw zmieszanej księżniczki i założywszy ręce na plecach,
wlepił w nią mętnośzare oczy i wyrzekł chrapliwym dyszkantem:
P e r m e t e...* no, co tam!... po prostu angażuję panią do mazura...
Czego pan sobie życzy? wyrzekła drżącym głosem rzucając dokoła błagalne
spojrzenie'. Niestety! jej
* Zniekształcone permettez... Pani pozwoli.
103
matka była daleko, a w pobliżu nie znajdował sią żaden ze znajomych młodych
ludzi; tylko adiutant zdaje się widział to wszystko, ale schował sią w tłumie,
by nie być zamieszanym w awanturę.
No co? rzekł pijany jegomość zerknąwszy na kapitana dragonów, który dawał
mu zachęcające znaki pani sobie nie życzy?... Jednak znowu mam zaszczyt
angażować panią pour mazur e... Pani może myśli, że jestem pijany? To nic!... O
wiele swobodniej, mogę panią zapewnić...
Widziałem, że gotowa jest zemdleć ze strachu i oburzenia.
Podszedłem do pijanego jegomościa, wziąłem go dość mocno za ręką i popatrzywszy
mu z uporem w oczy poprosiłem, żeby się oddalił dlatego, dodałem, że
księżniczka już dawno obiecała tańczyć mazura ze mną.
Ha, trudno!... innym razem! rzekł roześmiawszy się i odszedł do swoich
zawstydzonych towarzyszy, którzy zaraz zabrali go do drugiego pokoju.
Wynagrodziło mnie głębokie, cudowne spojrzenie. Księżniczka podeszła: do
matki i wszystko jej opowiedziała; księżna odszukała mnie w tłumie i
podziękowała. Oznajmiła mi, że znała moją matkę i przyjaźniła się z
półtuzinem moich ciotek.
Nie wiem, jak się to stało, że dotychczas pana nie znamy dodała ale,
proszę się przyznać, tylko pan jest temu winien: pan tak od wszystkich stroni,
że to jest aż dziwne. Mam nadzieję, że atmosfera mego salonu rozpędzi pański
spleen. Prawda?
Powiedziałem jeden z tych frazesów, które każdy winien mieć w pogotowiu na taki
wypadek.
Kadryle wlokły się strasznie długo.
Wreszcie z galerii zagrzmiał mazur; usiedliśmy z księżniczką.
Nie wspomniałem ni razu ani o pijanym jegomościu, ani o moim poprzednim
zachowaniu sią, ani o Grusz-
104
nickim. Wrażenie, które wywarła na niej owa przykra scena, stopniowo się
rozproszyło; twarzyczka jej rozkwitła; żartowała bardzo przyjemnie; jej rozmowa
była dowcipna bez pretensji do dowcipu, żywa i swobodna; uwagi niekiedy
głębokie... Dałem jej do zrozumienia bardzo zawiłym zdaniem, że od dawna mi się
podoba. Pochyliła główkę i zarumieniła się z lekka.
Dziwny z pana człowiek! rzekła potem, podniósłszy na mnie swe aksamitne
oczy i roześmiawszy się z przymusem.
Nie chciałem pani poznać ciągnąłem dalej ponieważ otacza panią zbyt
gęsta ciżba wielbicieli
i obawiałem się, że zniknę w niej całkowicie.
i Niepotrzebnie pan się bał! Oni wszyscy są prze-nudni...
Wszyscy! Czyż wszyscy?
Popatrzyła na mnie badawczo, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, potem znów z
lekka sią zarumieniła i wreszcie wyrzekła stanowczo: wszyscy!
Nawet mój przyjaciel Grusznicki?
To pana przyjaciel? rzekła z pewnym powątpiewaniem.
Tak.
On oczywiście nie należy do kategorii nudnych...
Lecz do kategorii nieszczęśliwych powiedziałem ze śmiechem.
Oczywiście! A pana to śmieszy? Chciałabym, żeby pan był na jego
miejscu...
No cóż! sam byłem kiedyś junkrem i doprawdy to najlepszy okres mego
życia!
To on jest junkrem?... rzekła szybko i potem dodała a ja myślałam...
Co pani myślała?...
Nic!... Kto jest ta pani?
W tym punkcie rozmowa zmieniła kierunek i nie Wróciła już do poprzedniego
wątku.
1*5
Mazur się skończył, powiedzieliśmy sobie do widzenia. Panie się rozjechały,..
Poszedłem na kolację i spotkałem Wernera.
Aha! powiedział to pan taki! A chciał panil zawrzeć znajomość z
księżniczką nie inaczej jak ocaliwszy ją od pewnej śmierci.
? Zrobiłem coś lepszego odparłem ocaliłem ją J od zemdlenia na balu!...
Jak to było? Niech pan opowie!..
Nie, niech pan odgadnie, pan, który odgaduje-J wszystko na świecie.
23 maja I Około siódmej wieczorem spacerowałem po bulwarze.
Grusznicki, ujrzawszy mnie z daleka, zbliżył się: j jakiś śmieszny
zachwyt błyszczał mu w oczach. Mocno ? uścisnął mi dłoń i rzekł głosem
tragicznym:
Dziękuję ci, Pieczorin... Rozumiesz mnie?...
Nie, ale w każdym razie wdzięczność jest zby-.a teczna odpowiedziałem,
istotnie nie mając na sumie-? niu żadnego dobrodziejstwa.
Jak to? A wczoraj? Czyś zapomniał?... Mery wszy-? stko mi opowiedziała...
A co? Czy już wszystkie wasze uczucia są współ-ne? i wdzięczność
również?...
Posłuchaj rzekł Grusznicki z wielką godnością proszę cię,
nie pokpiwaj sobie z mej miłości, 1 jeżeli chcesz pozostać moim
przyjacielem... Widzisz: kocham ją do szaleństwa... i sądzę, mam
nadzieję, że | ona też mnie kocha... Mam do ciebie prośbę: będziesz | u
nich dzisiaj wieczorem; przyrzeknij mi, że zwrócisz 1 na wszystko uwagę;
wiem, jesteś w tych rzeczach ?.? świadczony, lepiej ode mnie znasz
kobiety... Kobiety! I Kobiety! Kto je zrozumie? Ich uśmiechy przeczą
spojrzeniom, ich słowa obiecują i wabią, a ton głosu odpycha... To
błyskawicznie przenikają i odgadują najtaj-
106
niejsze nasze myśli, to nie rozumieją najwyraźniejszych aluzji... Weźmy choćby
księżniczkę: wczoraj jej oczy płonęły namiętnością, dzisiaj są bez wyrazu i
zimne...
To być może, skutek działania wód odpowiedziałem.
Ty we wszystkim widzisz złą stronę... materialista! ddał pogardliwie.
Zresztą zmieńmy materię. I zadowolony z lichego kalamburu poweselał.
O dziewiątej poszliśmy razem do księżnej.
Przechodząc koło okien Wiery zobaczyłem ją siedzącą przy oknie. Zamieniliśmy
przelotne spojrzenia. Wkrótce po nas weszła do salonu Ligowskich. Księżna
przedstawiła mnie Wierze jako swojej krewnej. Piliśmy herbatę; gości zebrało
się dużo; rozmowa była ogólna. Starałem się podobać księżnej, żartowałem, kilka
razy serdecznie się uśmiała; księżniczce również nieraz chciało się pośmiać, ale
zapanowała nad sobą, żeby nie wyjść z przyjętej roli: uważa, że z rozmarzeniem
jej do twarzy i może się nie myli. Grusznicki jest z pewnością bardzo rad, że
moja wesołość jej, sienie udziela.
Po herbacie wszyscy przeszli do salonu.
Zadowolona jesteś, Wiero? podoba ci się moje posłuszeństwo? rzekłem
przechodząc obok niej.
Rzuciła mi spojrzenie pełne miłości i wdzięczności. Przywykłem do> tych spojrzeń,
lecz niegdyś były moim szczęściem. Księżna posadziła córkę przy fortepianie;
wszyscy prosili ją, żeby coś zaśpiewała ja milczałem i korzystając z
rozgardiaszu odszedłem do okna z Wierą, która chciała mi powiedzieć coś bardzo
ważnego dla nas obojga... Okazało się, że chodzi o głupstwo...
Tymczasem moja obojętność drażniła księżniczkę, jak mogłem zmiarkować po pewnym
gniewnym, iskrzącym się spojrzeniu... O, zdumiewająco rozumiem tę mowę niemą,
lecz pełną wyrazu, krótką, lecz dosadną!...
107
Zaśpiewała: głos ma niebrzydki, ale śpiewa źle,., zresztą nie słuchałem. Za to
Grusznicki, oparty łokciami o fortepian na wprost niej, pożerał ją oczami i co
chwila mówił półgłosem: "charmant! delicieux!" *
Posłuchaj mówiła mi Wiera nie chcę, żebyś poznawał się z moim mężem, ale
musisz koniecznie podobać się księżnie; przyjdzie ci to z łatwością: ty wszystko
możesz, co zechcesz. Tylko tutaj będziemy się widywali...
Tylko?...
Poczerwieniała i mówiła dalej:
Wiesz, że jestem twoją niewolnicą, nigdy nie umiałam ci się oprzeć... i będę
za to ukarana: przestaniesz mnie kochać! Przynajmniej chcę uchronić swoją
reputację... nie dla siebie: wiesz o tym bardzo dobrze... O, proszę cię: nie
męcz mnie po dawnemu swoimi niepotrzebnymi podejrzeniami i udanym chłodem: być
może, umrę wkrótce, czuję, że słabnę z dnia na dzień... a mimo to nie mogę
myśleć o przyszłym życiu, myślę tylko o tobie... Wy, mężczyźni, nie rozumiecie,
ile jest rozkoszy w spojrzeniu, w uścisku ręki... a ja przysięgam ci, słuchając
twego głosu czuję taką głęboką, dziwną błogość, że najgorętsze pocałunki nie
mogą jej zastąpić.
Tymczasem księżniczka Mery przestała śpiewać. Szmer pochwał rozległ się dokoła
niej; podszedłem ostatni i dość niedbale powiedziałem coś o jej głosie.
Skrzywiła się wysunąwszy dolną wargę i dygnęła nader drwiąco.
Jest to dla mnie tym pochlebniejsze - rzekła że pan mnie wcale nie słuchał;
ale pan może nie lubi muzyki?...
Przeciwnie... zwłaszcza po obiedzie.
* urocze! zachwycające!
1*
Grusznicki ma rację mówiąc, że pan ma arcy-prozaiczne gusta... i widzę, że
pan lubi muzykę w znaczeniu gastronomicznym...
Znowu się pani myli: wcale nie jestem gastronomem, mam delikatny żołądek. Ale
muzyka po obiedzie usypia, a spać po obiedzie jest zdrowo: a więc lubię muzykę w
znaczeniu lekarskim. Wieczorem zaś przeciwnie, zanadto drażni mi nerwy; robi mi
się albo smutno, albo zbyt wesoło. I jedno, i drugie jest męczące, jeśli nie ma
pozytywnego powodu, by się smucić lub cieszyć; przy tym smutek w towarzystwie
jest śmieszny, a nadmierna wesołość nieprzyzwoita...
Nie dosłuchała do końca, odeszła, usiadła przy Grusz-nickim i nawiązała się
między nimi jakaś sentymentalna rozmowa: zdaje się, że księżniczka odpowiadała
na jego mądre frazesy z pewnym roztargnieniem i niefortunnie, choć starała się
okazać, że słucha go z uwagą, bo patrzył czasem na nią zdziwiony, usiłując
odgadnąć przyczynę wewnętrznego wzburzenia, które wyrażał chwilami jej
niespokojny wzrok...
Ale ja cię przejrzałem, urocza księżniczko: strzeż się! Chcesz mi odpłacić tą
samą monetą, zranić moją miłość własną, ale to ci się nie uda! Jeżeli mi
wypowiesz wojnę, będę bezlitosny.
W ciągu tego wieczoru kilka razy starałem się umyślnie wtrącić do ich rozmowy,
lecz ona dość sucho zbywała moje uwagi, aż wreszcie z udaną złością odszedłem od
nich. Księżniczka triumfowała; Grusznicki również. Triumfujcie, moi kochani,
śpieszcie się... niedługo będziecie mogli triumfować!... Cóż na to poradzę? mam
przeczucie... Poznając kobietę, zawsze nieomylnie odgadywałem, czy będzie
mnie kochała, czy nie...
Resztę wieczoru spędziłem przy Wierze i nagadałem się do syta o dawnych
czasach... Za co mnie ona tak kocha, doprawdy nie wiem! Tym bardziej że to
jedyna kobieta, która zrozumiała mnie całkowicie, ze wszyst-
109
kimi moimi słabostkami, złymi namiętnościami... Czyżby zło było tak
pociągające?...
Wyszliśmy razem z Grusznickim; na ulicy wziął mnie pod ramię i po długim
milczeniu rzekł:
No i co?
"Głupiś" chciałem mu odrzec, ale powstrzymałem się i tylko wzruszyłem
ramionami.
29 maja Przez te wszystkie dni ani razu nie odstąpiłem od swego systemu. Rozmowa
ze mną zaczyna się księżniczce podobać; opowiedziałem jej niektóre dziwne
wydarzenia z mego życia i zaczyna uważać mnie za człowieka niezwykłego. Drwię ze
wszystkiego na świecie, zwłaszcza z uczuć: to ją przeraża. Przy mnie nie śmie
się zapuszczać w sentymentalne dysputy z Grusznickim i już kilka razy
odpowiadała na jego tyrady drwiącym uśmiechem, ale za każdym razem, gdy
Grusznicki do niej podchodzi, przybieram pokorną minę i zostawiam ich we dwoje;
za pierwszym razem była temu rada lub udawała, że tak jest; za drugim
rozgniewała się na mnie; za trzecim na Grusznickiego.
Pan ma bardzo mało miłości własnej! powiedziała mi wczoraj. Dlaczego pan
sądzi, że weselej mi z Grusznickim?
Odparłem, że poświęcam dla szczęścia przyjaciela swoją przyjemność...
I moją dodała.
Spojrzałem na nią badawczo i przybrałem poważną minę. Potem cały dzień nie
mówiłem z nią ani słowa... Wieczorem była zamyślona, dzisiaj rano przy zdroju
jeszcze bardziej. Gdy podszedłem do niej, z roztargnieniem słuchała
Grusznickiego, który prawdopodobnie zachwycał się naturą, lecz jak tylko
zobaczyła mnie, zaczęła się śmiać (bardzo nie w porę) udając, że mnie nie
widzi. Odszedłem dalej i zacząłem ją ukradkiem
110
obserwować; odwróciła się od swego rozmówcy i ziewnęła dwa razy. Stanowczo
Grusznicki jej obrzydł. Jeszcze dwa dni nie będę z nią rozmawiał.
3 czerwca
Często zadaję sobie pytanie, po co tak uporczywie ubiegam się o miłość
młodziutkiej dziewczyny, której uwieść nie chcę i z którą nigdy się nie ożenię?
Na co ta kobieca kokieteria? Wiera kocha mnie bardziej, niż księżniczka Mery
kiedykolwiek pokocha; gdyby mi się wydawała pięknością nie do zdobycia, to, być
może, znęciłaby mnie trudność przedsięwzięcia...
Ale nic podobnego! A więc nie jest to owa niespokojna potrzeba kochania, która
nas dręczy w pierwszych latach młodości, przerzuca od jednej kobiety do drugiej,
póki nie znajdziemy takiej, która nas nie znosi; tutaj zaczyna się nasza stałość
prawdziwa nieskończona namiętność, którą matematycznie można wyrazić linią
biegnącą od punktu w przestrzeń; sekret tej nieskończoności to jedynie
niemożność osiągnięcia celu, czyli kresu.
Dlaczego więc zadaję sobie tyle trudu! Czy przez zazdrość o Grusznickiego?
Biedaczysko! zgoła na nią nie zasługuje. Czy też jest to skutek owego wstrętnego,
lecz przemożnego uczucia, które zmusza nas do niweczenia uroczych złudzeń
bliźniego po to, by mieć mizerną satysfakcję powiedzenia mu, gdy będzie w
rozpaczy pytał, w co ma wierzyć:
Mój drogi, przeżywałem to! A przecież widzisz, że jem obiad, kolację, śpię
najspokojniej w świecie i mam nadzieję, że potrafię umrzeć bez krzyku i łez!
A jednak władanie młodą, ledwie rozwijającą się duszą daje niezmierną rozkosz.
Dusza jest jak kwiat, który najpiękniejszy zapach śle na powitanie pierwszego
promienia słońca; kwiat należy zerwać w owej chwili i nawąchawszy się do syta
rzucić na drogę: a\ nuż
lii
ktoś podniesie? Czuję w sobie tą nienasyconą chciwość pochłaniającą wszystko, co
spotyka na drodze: patrzę na cierpienia i radości innych jedynie w odniesieniu
do siebie, jak na pokarm podtrzymujący moje siły duchowe. Sam nie jestem już
zdolny szaleć pod wpływem namiętnych uczuć; okoliczności zdławiły we mnie
ambicję, ale ujawniła się ona w innym kształcie, gdyż ambicja to nic innego jak
żądza władzy, a największą przyjemnością dla mnie jest podporządkowanie mojej
woli wszystkiego, co mnie otacza; wzbudzać w kimś uczucie miłości, oddania i
lęku czyż to nie jest pierwsza oznaka i największy triumf władzy? Być dla
kogoś powodem cierpień i radości nie mając do tego żadnego pozytywnego prawa,
czyż nie jest to najsłodszy pokarm dla naszej dumy? A cóż to jest szczęście?
Nasycona duma. Gdybym uważał siebie za najlepszego, najpotężniejszego ze
wszystkich na świecie, byłbym szczęśliwy; gdyby mnie wszyscy kochali, znalazłbym
w sobie nieprzebrane źródła miłości. Zło rodzi zło; pierwsze cierpienie daje
pojęcie, jaką przyjemnością jest męczyć innego człowieka; idea zła nie. może się
pomieścić w głowie ludzkiej bez tego, żeby człowiek nie chciał zastosować jej do
rzeczywistości: idee to twory organiczne, powiedział ktoś: ich narodzenie już im
nadaje kształt i tym kształtem jest działanie; ten, w czyjej głowie zrodziło się
więcej idei, więcej działa; dlatego geniusz przykuty do urzędniczego biurka musi
umrzeć lub zwariować, tak samo jak człowiek potężnej fizycznej budowy, który
prowadzi siedzący i stateczny tryb życia, umiera na apopleksję.
Namiętności to nic innego jak idee w pierwszej fazie ich rozwoju: znamionują
młodość serca i głupcem jest ten, kto zamierza przez całe życie przejmować się
nimi: wiele spokojnych rzek bierze początek w burzliwych wodospadach, a żadna
nie burzy się i nie pieni do samego morza. Lecz ten spokój jest często oznaką
wiel-
112
kiej, choć utajonej siły; pełnia i głębia uczuć i myśli nie dopuszcza
szaleńczych zrywów: dusza, cierpiąc i rozkoszując się, zdaje przed samą ' sobą
surowy obrachunek ze wszystkiego i przekonywa się, że tak być powinno; wie ona,
że gdyby nie było burz, ciągły żar słońca by ją wysuszył; zagłębia się we własne
życie pieści i karze siebie jak ukochane dziecko. Tylko osiągnąwszy ten wyższy
stan poznania samego siebie człowiek może ocenić sprawiedliwość bożą.
Odczytując tę stronicę spostrzegam, że odbiegłem daleko od swego przedmiotu...
Ale cóż to szkodzi? Przecie piszę ten dziennik dla siebie, a więc cokolwiek w
nim umieszczę, z czasem będzie dla mnie cennym wspomnieniem.
Przyszedł Grusznicki i rzucił mi się na szyję został oficerem. Wypiliśmy
szampana. Tuż za nim wszedł doktor Werner.
Nie gratuluję panu rzekł do Grusznickiego.
Dlaczego?
? Dlatego, że w płaszczu żołnierskim bardzo panu do twarzy, i przyzna pan, że
mundur piechoty liniowej, uszyty tutaj, na wodach, nie uczyni pana bardziej
interesującym... Widzi pan, dotychczas był pan wyjątkiem, a teraz podporządkuje
się pan ogólnej regule.
Mędrkuj sobie, mędrkuj, doktorze! nie zepsuje mi pan przyjemności. On nie wie
szepnął mi na ucho Grusznicki ile nadziei dodały mi szlify... O szlify,
szlify! wasze gwiazdki, gwiazdki przewodnie... Nie! jestem teraz zupełnie
szczęśliwy.
Idziesz z nami na spacer do zapadliny? spytałem go.
Ja? za nic nie pokażę się księżniczce, póki mundur nie będzie gotów.
Czy mam jej oznajmić twoją radość?...
3 Bohater ?????? czsiów ?%
ktoś podniesie? Czuję w sobie tę nienasyconą chciwość pochłaniającą wszystko, co
spotyka na drodze: patrzę na cierpienia i radości innych jedynie w odniesieniu
do siebie, jak na pokarm podtrzymujący moje siły duchowe. Sam nie jestem już
zdolny szaleć pod wpływem namiętnych uczuć; okoliczności zdławiły we mnie
ambicję, ale ujawniła się ona w innym kształcie, gdyż ambicja to nic innego jak
żądza władzy, a największą przyjemnością dla mnie jest podporządkowanie mojej
woli wszystkiego, co mnie otacza; wzbudzać w kimś uczucie miłości, oddania i
lęku czyż to nie jest pierwsza oznaka i największy triumf władzy? Być dla ko-:
goś powodem cierpień i radości nie mając do tego żadnego pozytywnego prawa, czyż
nie jest to najsłodszy pokarm dla naszej dumy? A cóż to jest szczęście? Nasycona
duma. Gdybym uważał siebie za najlepszego, najpotężniejszego ze wszystkich na
świecie, byłbym szczęśliwy; gdyby mnie wszyscy kochali, znalazłbym w sobie
nieprzebrane źródła miłości. Zło rodzi zło; pierwsze cierpienie daje pojęcie,
jaką przyjemnością jest męczyć innego człowieka; idea zła nie może się pomieścić
w głowie ludzkiej bez tego, żeby człowiek nie chciał zastosować jej do
rzeczywistości: idee to twory organiczne, powiedział ktoś: ich narodzenie już im
nadaje kształt i tym kształtem jest działanie; ten, w czyjej głowie zrodziło się
więcej idei, więcej działa; dlatego geniusz przykuty do urzędniczego biurka musi
umrzeć lub zwariować, tak samo jak człowiek potężnej fizycznej budowy, który
prowadzi siedzący i stateczny tryb życia, umiera na apopleksję.
Namiętności to nic innego jak idee w pierwszej fazie ich rozwoju: znamionują
młodość serca i głupcem jest ten, kto zamierza przez całe życie przejmować się
nimi: wiele spokojnych rzek bierze początek w burzliwych wodospadach, a żadna
nie burzy się i nie pieni do samego morza. Lecz ten spokój jest często oznaką
wiel-
112
kiej, choć utajonej siły; pełnia i głębia uczuć i myśli nie dopuszcza
szaleńczych zrywów: dusza, cierpiąc i rozkoszując się, zdaje przed samą' sobą
surowy obrachunek ze wszystkiego i przekonywa się, że tak być powinno; wie ona,
że gdyby nie było burz, ciągły żar słońca by ją wysuszył; zagłębia się we własne
życie pieści i karze siebie jak ukochane dziecko. Tylko osiągnąwszy ten wyższy
stan poznania samego siebie człowiek może ocenić sprawiedliwość bożą.
Odczytując tę stronicę spostrzegam, że odbiegłem daleko od swego przedmiotu...
Ale cóż to szkodzi? Przecie piszę ten dziennik dla siebie, a więc cokolwiek w
nim umieszczę, z czasem będzie dla mnie cennym wspomnieniem.
Przyszedł Grusznicki i rzucił mi się na szyję został oficerem. Wypiliśmy
szampana. Tuż za nim wszedł doktor Werner.
Nie gratuluję panu rzekł do Grusznickiego.
Dlaczego?
? Dlatego, że w płaszczu żołnierskim bardzo panu do twarzy, i przyzna pan, że
mundur piechoty liniowej, uszyty tutaj, na wodach, nie uczyni pana bardziej
interesującym... Widzi pan, dotychczas był pan wyjątkiem, a teraz podporządkuje
się pan ogólnej regule.
Mędrkuj sobie, mędrkuj, doktorze! nie zepsuje mi pan przyjemności. On nie wie
szepnął mi na ucho Grusznicki ile nadziei dodały mi szlify... O szlify,
szlify! wasze gwiazdki, gwiazdki przewodnie... Nie! jestem teraz zupełnie
szczęśliwy.
Idziesz z nami na spacer do zapadliny? spytałem go.
Ja? za nic nie pokażę się księżniczce, póki mundur nie będzie gotów.
Czy mam jej oznajmić twoją radość?..*
3 Bohater ?????? czaaów ?
? Nie, proszę cię, nie mów... Chcę ją zadziwić...
Powiedz mi jednak, jak stoją twoje sprawy z księżniczką?
Zmieszał się i zamyślił: miał ochotę pochwalić się, skłamać i wstyd mu było, a
zarazem wstydził się powiedzieć prawdę.
Jak myślisz, czy ona ciebie kocha?...
Czy kocha? Bój się Boga, Pieczorin, co ty masz za pojęcia!... jak można tak
prędko?... A nawet jeżeli kocha, to przyzwoita kobieta tego nie powie...
No dobrze! I zapewne, twoim zdaniem, przyzwoity mężczyzna winien też milczeć
o swej namiętności?...
Ech, bracie! na wszystko jest sposób; wielu rzeczy się nie mówi, lecz
odgaduje...
To prawda... Tylko że miłość, którą czytamy w o-czach, do niczego kobiety nie
obowiązuje, gdy tymczasem słowa... Strzeż się, Grusznicki, ona ciebie zwodzi...
Ona?... odparł wznosząc oczy do nieba z uśmiechem zadowolonego z siebie
człowieka żal mi ciebie, Pieczorin!...
Poszedł. *
Wieczorem liczne towarzystwo udało się pieszo do zapadliny.
Zdaniem tutejszych uczonych ta zapadlina jest niczym innym, jak wygasłym
kraterem; znajduje się ona na zboczu Maszuka, o wiorstę od miasta. Wiedzie do
niej wąska ścieżka wśród zarośli i skał; idąc pod górę podałem rękę księżniczce,
opierała się na niej przez cały czas spaceru.
Rozmowa nasza zaczęła się od obmowy: nicowałem wszystkich naszych obecnych i
nieobecnych znajomych, z początku wykazywałem ich śmieszne, a potem złe strony.
Wzburzyła mi się żółć, zacząłem od żartów, skończyłem na szczerej złości.
Naprzód ją to bawiło, a potem przestraszyło.
Niebezpieczny z pana człowiek powiedziała
114
^1 wolałabym dostać się w lesie pod nóż mordercy niż panu na języczek...
Proszę pana zupełnie poważnie: }dedy panu przyjdzie do głowy mówić o mnie źle,
niech pan lepiej weźmie nóż i zarżnie mnie, sądzę, że to dla pana nie będzie
bardzo trudne.
Czyż wyglądam na mordercę?
Pan jest gorszy niż morderca.
Zamyśliłem się na chwilę i potem powiedziałem z miną człowieka
głęboko wzruszonego:
Tak, taki był mój los od samego dzieciństwa! Wszyscy czytali na mej twarzy
oznaki złych skłonności, których nie było, ale przypuszczano, że są, i one się
we mnie zrodziły. Byłem, skromny, oskarżano mnie o obłudę: stałem się skryty.
Odczuwałem głęboko dobro i zło; nikt mnie nie pieścił, wszyscy dokuczali: stałem
się zawzięty; byłem pochmurny inne dzieci były wesołe i gadatliwe, czułem się
wyższy od nich a uważano mnie za coś niższego. Stałem się zawistny. Byłem
gotów kochać cały świat nikt mnie nie zrozumiał: i nauczyłem się nienawidzić.
Moja bezbarwna młodość upłynęła na walce z sobą i ze światem; lękając się
szyderstwa najlepsze moje uczucia chowałem w głębi serca i tam umarły. Mówiłem
prawdę nie wierzono mi: zacząłem oszukiwać; dobrze poznawszy świat i sprężyny
kierujące społeczeństwem stałem się biegły w nauce życia i widziałem, jak inni
bez tej biegłości są szczęśliwi czerpiąc darmo te korzyści, o które tak
niestrudzenie walczyłem. I wówczas w piersi mojej zrodziła się rozpacz nie ta
rozpacz, którą się leczy lufą pistoletu, lecz rozpacz zimna, bezsilna, ukryta
pod maską uprzejmości i dobrodusznego uśmiechu. Stałem się moralnym kaleką:
jedna połowa mej duszy przestała istnieć, wyschła, wyparowała, umarła, odciąłem
ją i odrzuciłem podczas gdy druga drgała i żyła otwarta dla każdego, a nikt
tego nie zauważył, ponieważ nikt nie wiedział o istnieniu tej połowy, która zgi-
8*
115
nęła; ale pani wzbudziła teraz we mnie wspomnienie o niej i przeczytałem pani
epitafium na jej nagrobku Wielu ludziom wszystkie w ogóle napisy na grobach
wydają się śmieszne, ale mnie nie, zwłaszcza kiedy wspomnę o tym, co pod nimi
spoczywa. Zresztą, nie proszę pani, byś podzielała moje zdanie; jeżeli mój
wybryk wydaje się pani śmieszny proszę, niech się pani śmieje: uprzedzam panią,
że to nie zmartwi rnnie ani trochę.
W tej samej chwili spotkały się nasze spojrzenia: w jej oczach kręciły się łzy,
ręka opierająca się na mojej drżała, policzki płonęły, było mi jej żal! Litość
uczucie, któremu tak łatwo ulegają wszystkie kobiety, zapuściło swe szpony w jej
niedoświadczone serce. Przez cały czas spaceru była roztargniona, nikogo nie
kokietowała a to znak wielkiej wagi!
Przyszliśmy do zapadliny; damy porzuciły swych kawalerów, ale ona nie puściła
mej ręki. Dowcipy miejscowych dandysów nie śmieszyły jej; krawędź urwiska, przy
której stała, nie przerażała jej, gdy tymczasem inne panny piszczały i
zamykały oczy.
W drodze powrotnej nie wznowiłem naszej smutnej rozmowy; lecz na moje błahe
pytania i żarty odpowiadała krótko i z roztargnieniem.
Czy pani kochała? zagadnąłem ją wreszcie.
Spojrzała na mnie badawczo, pokiwała głową i znowu wpadła w zadumę: było
widoczne, że chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała, od czego zacząć; pierś"
jej falowała... Co na to poradzić! muślinowy rękaw to słaba ochrona, i iskra
elektryczna przebiegła z mojej do jej ręki; prawie wszystkie namiętne uczucia
tak sie, zaczynają i często bardzo łudzimy się sądząc, że ko*j bieta nas kocha
za nasze fizyczne lub moralne zalety; oczywiście, one przygotowują, skłaniają
jej serce do przyjęcia świętego ognia, a jednak pierwsze dotknięcie rozstrzyga
sprawę.
119
. Prawda, że dzisiaj byłam bardzo miła? powiedziała mi księżniczka z
wymuszonym uśmiechem, gdy powróciliśmy z wycieczki.
Pożegnaliśmy się.
Jest z siebie niezadowolona; oskarża się o chłód... O, to jest pierwszy, główny
triumf! Jutro zechce wynagrodzić mnie. Znam to wszystko na pamięć i to właśnie
jest nudne!
4 czerwca Dzisiaj widziałem się z Wierą. Zadręczała mnie swoją zazdrością.
Księżniczce, zdaje się, przyszło do głowy powierzać jej swoje sercowe
tajemnice: przyznać trzeba, że trafny wybór!
Domyślam się, do czego to wszystko zmierza mówiła mi Wiera lepiej powiedz
mi teraz wprost, że ją kochasz.
Lecz jeżeli jej nie kocham?
To po cóż ją dręczyć, niepokoić, podniecać jej wyobraźnię?... O, ja ciebie
dobrze znam! Słuchaj, jeżeli chcesz, bym ci wierzyła przyjedź za tydzień do
Kisło-wodska! pojutrze tam się przenosimy. Księżna zostaje tu dłużej. Wynajmij
mieszkanie obok nas; zamieszkamy w dużym domu w pobliżu źródła na antresoli; na
parterze księżna Ligowska, a obok jest dom tego samego właściciela jeszcze
nie zajęty... Przyjedziesz?...
Obiecałem i tegoż dnia posłałem kogoś, żeby wynajął to mieszkanie.
Grusznicki przyszedł do mnie o szóstej wieczorem i oznajmił, że jutro będzie
gotów jego mundur, akurat na bal.
Nareszcie będę z nią tańczył cały wieczór... A to się nagadam! dodał.
Kiedyż bal?
Przecie jutro! Nie wiesz? Wielkie święto, i tutejsze władze podjęły się go
urządzić.
117
Chodźmy na bulwar...
Za nic, w tym obrzydliwym szynelu...
Co, przestałeś go lubić?
Poszedłem sam i spotkawszy księżniczkę Mery zaprosiłem ją do mazura. Wydawała
się zdziwiona i uradowana.
- Myślałam, że pan tańczy tylko z konieczności, jak zeszłym razem rzekła z
bardzo miłym uśmiechem.
Zdawała się zgoła nie spostrzegać nieobecności Grusz-nickiego.
Jutro będzie pani przyjemnie zdziwiona powiedziałem.
Czym?
To sekret... na balu sama się pani domyśli. Resztę wieczoru spędziłem u
księżnej; gości nie było
prócz Wiery" i pewnego arcyzabawnego staruszka. Byłem w dobrym humorze,
improwizowałem różne niezwykłe historie; księżniczka siedziała naprzeciw mnie i
słuchała moich bzdur z taką głęboką, natężoną, nawet tkliwą uwagą, że było mi
wstyd. Gdzie się podziała jej żywość, kokieteria, kaprysy, jej zuchwała mina,
pogardliwy uśmiech, roztargnione spojrzenie?...
Wiera zauważyła to wszystko; na jej schorowanej twarzy malował się głęboki
smutek; siedziała w cieniu pod oknem, wtulona w głęboki fotel... Zrobiło mi siej
jej żal...
Wówczas opowiedziałem całe dramatyczne dzieje naszej znajomości oczywiście pod
osłoną zmyślonych nazwisk.
Tak żywo opisałem swoją tkliwość, niepokoje, zachwyty, w tak korzystnym świetle
przedstawiłem jej czyny i charakter, że chcąc nie chcąc musiała mi przebaczyć
moje umizgi do księżniczki.
Wstała, przysiadła się do nas, ożywiła się... i dopiero o drugiej w nocy
przypomnieliśmy sobie, że lekarze każą kłaść się spać o jedenastej.
118
> 5 czerwca
Na pół godziny przed balem zjawił się u mnie Grusz-nicki w całym splendorze
munduru liniowej piechoty. Do trzeciego guzika był przyczepiony łańcuszek z
brązu, na którym wisiała lornetka; niesłychanej wielkości epolety były zagięte
do góry w kształcie skrzydełek amora; buty mu skrzypiały, w lewej ręce trzymał
brązowe giemzowe rękawiczki i czapkę, a prawą co chwila stroszył ufryzowany w
drobne loki czub. Na jego twarzy malowały się zadowolenie z siebie i zarazem
jakaś niepewność; zaśmiewałbym się z jego odświętnej powierzchowności, z dumnego
chodu, gdyby to się zgadzało z moimi zamiarami.
Rzucił czapkę z rękawiczkami na stół i zaczął obciągać poły i poprawiać mundur
przed lustrem. Ogromny czarny fular, nawinięty na niesłychanie wysoką wło-sianą
podkładkę halsztuka, która podtrzymywała mu podbródek, wysuwał mu się na pół
werszka spoza kołnierza; uważał, że to za mało: wyciągnął go w górę aż do uszu;
z wysiłku ? bo kołnierz munduru był bardzo ciasny i niesforny twarz mu
nabiegła krwią.
Podobno w tych dniach strasznie zalecałeś się do mojej księżniczki? rzekł
dość niedbale i nie patrząc na mnie.
Za wysokie progi na nasze nogi! odpowiedziałem mu powtarzając ulubione
powiedzonko jednego z najzręczniejszych urwisów minionych dni, uwiecznionego
niegdyś przez Puszkina.
Powiedz no, czy mundur dobrze na mnie leży?... Och, przeklęty Żyd! jak pije
pod pachami!... Czy nie masz perfum?
Zmiłuj się, po co jeszcze? i tak już zalatuje od ciebie pomadą różaną...
To nic. Daj no tu...
Wylał sobie pół flakona na halsztuk, na chustkę do nosa, na rękawy.
119
Będziesz tańczył? zapytał.
Nie sądzę.
Boję się, że mnie wypadnie zaczynać z księżniczką mazura, a nie umiem
prawie żadnej figury...
A zaprosiłeś ją do mazura?
Jeszcze nie...
Uważaj, żeby cię kto nie uprzedził...
Naprawdę? rzekł uderzywszy się w czoło. Zegnaj... pójdę oczekiwać jej
przy. podjeździe.
Porwał czapkę i pobiegł.
W pół godziny potem poszedłem i ja. Na ulicy było ciemno i pusto; dokoła klubu
czy restauracji, co kto woli, tłoczyli się ludzie; okna lokalu były oświetlone;
wiatr wieczorny przynosił mi dźwięki muzyki pułkowej. Szedłem powoli; było mi
smutno... Czyż, myślałem sobie, moim jedynym przeznaczeniem na ziemi jest
burzenie cudzych nadziei? Odkąd żyję i działam, los jakoś zawsze kazał mi
rozwiązywać cudze dramaty, jak gdyby beze mnie nikt nie mógł ani umrzeć, ani
wpaść w rozpacz! Byłem niezbędną postacią piątego aktu; mimo woli odgrywałem
nędzną rolę kata lub zdrajcy. Jaki cel miał w tym los?... Czyżby przeznaczył
mnie na autora mieszczańskich tragedii i powieści rodzinnych albo na pomocnika
dostawcy opowiadań, na przykład dla "Biblioteki Lektury"?... Skąd można
wiedzieć?... Czyż mało ludzi rozpoczynając życie myśli, że skończą je jak
Aleksander Wielki lub lord Byron, a tymczasem pozostają do śmierci radcami
tytularnymi?
Po wejściu na salę schowałem się w tłumie mężczyzn i zacząłem obserwować.
Grusznicki stał obok księżniczki i coś mówił z wielkim zapałem; słuchała go z
roztargnieniem, rozglądała się przyłożywszy wachlarz do ust; na jej twarzy
malowała się niecierpliwość, oczy szukały kogoś dokoła; cichutko podszedłem z
tyłu, by podsłuchać ich rozmowę.
Księżniczko, pani mnie męczy mówił Grusz-
1Sż
nicki strasznie się pani zmieniła od czasu, jakem panią widział...
Pan też się zmienił odpowiedziała rzuciwszy na niego szybkie spojrzenie, w
którym nie potrafił odczytać ukrytej drwiny.
Ja? ja się zmieniłem?... O, nigdy! Pani wie, że to niemożliwe! Kto raz panią
widział, ten na wieki uniesie z sobą pani boski obraz*..
Proszę przestać...
Dlaczego nie chce pani teraz słuchać tego, czego pani jeszcze niedawno i tak
często chętnie słuchała?...
Dlatego, że nie lubię powtórzeń odparła ze śmiechem.
O, gorzko się omyliłem!... Myślałem, szalony, że przynajmniej te szlify dadzą
mi prawo żywić nadzieję... Nie, lepiej by mi było na zawsze pozostać w tym
nędznym żołnierskim szynelu, któremu, być może, zawdzięczam pani uwagę...
Istotnie, w szynelu o wiele bardziej panu do twarzy...
W owej chwili podszedłem i ukłoniłem się księżniczce; zarumieniła się leciutko i
wyrzekła szybko:
Prawda, monsieur Pieczorin, że monsieur Grusz-nickiemu jest bardziej do
twarzy w szarym szynelu?...
Nie zgadzam się z panią odparłem w mundurze wygląda jeszcze młodziej.
Grusznicki nie wytrzymał tego ciosu: jak wszyscy chłopcy chce uchodzić za
mężczyznę w wieku dojrzałym; myśli, że na jego twarzy głębokie ślady namiętności
zastępują piętno lat. Rzucił na mnie wściekłe spojrzenie, tupnął nogą i odszedł.
A niech pani się przyzna powiedziałem księżniczce że chociaż on zawsze
był bardzo śmieszny, jednak jeszcze niedawno wydawał się pani interesujący... w
szarym szynelu...
Spuściła oczy i nie odpowiedziała.
131
Grusznicki cały wieczór narzucał się księżniczce, tańczył albo z nią, albo vis-
a-vis; pożerał ją wzrokiem, wzdychał i zanudzał ją błaganiami i wyrzutami. P0
trzecim kadrylu już go nienawidziła.
Nie spodziewałem się tego po tobie rzekł podszedłszy do mnie i wziąwszy
mnie za rękę.
Czego?
Ty z nią tańczysz mazura? spytał uroczystym I tonem. Przyznała mi się...
No, to co z tego? A czyż to sekret?
Rozumie się... Powinienem był się tego spodzie- I wać po takiej
dziewczynie... po kokietce... Ale ja się zemszczę!
Miej pretensję do swego szynela lub do swoich epoletów, a po cóż ją oskarżać?
Cóż ona winna, że się jej już nie podobasz?...
To po cóż było robić nadzieje?
Po cóż miałeś nadzieje? Pragnąć i ubiegać się o coś rozumiem, ale któż żywi
jakieś nadzieje?
Wygrałeś zakład, choć niezupełnie rzekł ze złośliwym uśmiechem.
Zaczął się mazur. Grusznicki wybierał tylko księż-niczkę, inni danserzy co
chwila ją wybierali: to wyraźnie był spisek przeciwko mnie; tym lepiej: ona chce
rozmawiać ze mną, przeszkadzają jej zapragnie tego w dwójnasób.
Dwa razy uścisnąłem jej rękę; za drugim razem wyrwała ją nie mówiąc ani słowa.
Żle będę spała dzisiejszej nocy powiedziała mi, gdy mazur się skończył.
Winien temu Grusznicki.
O, nie! I jej twarz stała się taka zamyślona, taka smutna, że dałem sobie
słowo, iż muszę koniecznie i pocałować ją tego wieczora w rękę.
Zaczęto się rozjeżdżać. Pomagając księżniczce wsiąść
122
do karety, szybko przycisnąłem jej małą rączkę do ust. Było ciemno i nikt nie
mógł tego widzieć.
Wróciłem na salę bardzo z siebie zadowolony.
Przy dużym stole jadła kolację młodzież i wśród niej Grusznicki. Gdy wszedłem,
wszyscy umilkli: widocznie mówili o mnie. Wielu boczy się na mnie od
poprzedniego balu, zwłaszcza kapitan dragonów, a teraz, zdaje się, stanowczo
tworzy się przeciw mnie wroga banda pod wodzą Grusznickiego. Ma taką dumną i
odważną minę... | I
Bardzo jestem rad: kocham wrogów, choć nie po chrześcijańsku. Bawią mnie, burzą
mi krew. Mieć się zawsze na baczności, chwytać każde spojrzenie, znaczenie
każdego słowa, odgadywać zamiary, niweczyć spiski, udawać oszukanego i nagle
jednym pchnięciem przewrócić cały wielki i z trudem dźwignięty gmach podstępów i
zamysłów oto co nazywam życiem.
Podczas kolacji Grusznicki szeptał i porozumiewał się oczami z kapitanem
dragonów.
? czerwca
Dzisiaj rano Wiera wyjechała z mężem do Kisłowod-
ska. Spotkałem ich karetę, kiedy szedłem do księżny
Łagowskiej. Skinęła mi głową: w jej spojrzeniu był
wyrzut.
Któż jest winien? Dlaczego nie chce mi dać okazji zobaczenia się z nią na
osobności? Miłość jak ogień bez pokarmu gaśnie. A nuż zazdrość dokona tego,
czego nie mogły moje prośby.
Siedziałem u księżnej całą godzinę. Mery nie pokazała się chora. Wieczorem nie
było jej na bulwarze. Na nowo zorganizowana banda, uzbrojona w lornetki,
wyglądała istotnie groźnie. Rad jestem, że księżniczka jest chora: zrobiliby jej
jakiś afront. Grusznicki ma potarganą fryzurę i desperacką minę; jest, zdaje się,
istotnie strapiony, zwłaszcza cierpi jego miłość własna;
123
ale przecie są ludzie, których nawet desperacja jest zabawna!...
Wróciwszy do domu zauważyłem, że mi czegoś brak. Nie widziałem jej! Jest chora!
Czyżbym się naprawdę zakochał?... Co za głupstwo!
7 czerroca O jedenastej rano godzina, kiedy księżna Ligow-ska poci się w
łazienkach Jermołowskich przechodziłem koło jej domu. Księżniczka siedziała
w zadumie przy oknie; ujrzawszy mnie zerwała się.
Wszedłem do przedpokoju; nikogo ze służby nie było i bez meldowania się,
korzystając ze swobody tutejszych obyczajów, dostałem się do bawialni.
Matowa bladość pokrywała uroczą twarz księżniczki. Stała przy fortepianie,
oparta jedną ręką o poręcz fotela: ta ręka drżała troszeczkę; wolno podszedłem
do niej i powiedziałem:
Pani się na mnie gniewa?...
Podniosła na mnie smętny, głęboki wzrok i pokręciła głową; jej wargi chciały coś
powiedzieć i nie mogły; oczy napełniły się łzami; osunęła się na fotel i
zasłoniła twarz dłońmi.
Co pani jest? rzekłem wziąwszy ją za rękę.
Pan mnie nie szanuje!... Proszę mi dać spokój.!... Odszedłem kilka kroków...
Wyprostowała się w fotelu, oczy jej zabłysły...
Zatrzymałem się z ręką na klamce i powiedziałem:
Proszę mi przebaczyć, księżniczko! Postąpiłem jak szaleniec... to się więcej
nie powtórzy: postaram się opanować... Po co ma pani wiedzieć, co się działo
dotychczas w mojej duszy? Nigdy się pani tego nie dowie, i tym lepiej dla pani.
Żegnam panią.
Gdym odchodził, zdawało mi się, że słyszę jej płacz.
124
Do wieczora włóczyłem się pieszo po okolicach Ma-szuka, zmęczyłem się strasznie
i po powrocie do domu rzuciłem się na łóżko zupełnie wyczerpany.
Zaszedł do mnie Werner.
Czy to prawda zapytał że pan się żeni z księżniczką Ligowską?
Bo co?
Całe miasto o tym mówi; wszyscy moi pacjenci są przejęci tą ważną nowiną, a
to już taki naród: wszystko wiedzą!
"To kawały Grusznickiego!" pomyślałem.
Doktorze, żeby dowieść, jak fałszywe są te pogłoski, oznajmiam panu w
sekrecie, że jutro przenoszę się do Kisłowodska...
I księżniczka również?
- Nie; ona zostaje tutaj jeszcze tydzień...
Więc pan się nie żeni?...
Doktorze, doktorze! niech pan na mnie popatrzy; czyż wyglądam na narzeczonego
lub na coś w tym rodzaju?
Tego nie mówię... Ale wie pan, bywają wypadki... dodał uśmiechając się
chytrze kiedy szlachetny człowiek jest obowiązany ożenić się, i są mamy, które
bynajmniej nie zapobiegają tym wypadkom... Toteż radzę panu, jako dobry znajomy,
być ostroż-niejszym. Tutaj, na wodach, jest niesłychanie niebezpieczny klimat:
ilu ja widziałem świetnych młodych ludzi, godnych lepszego losu, a
wyjeżdżających stąd wprost do ołtarza... Nawet, czy da pan wiarę, mnie chciano
ożenić. Mianowicie pewna powiatowa mama, która miała bardzo bladą córkę.
Powiedziałem na nieszczęście, że dobra cera wróci córce po weselu; wówczas ona
ze łzami wdzięczności zaproponowała mi rękę swej córki i cały swój majątek
pięćdziesiąt dusz, zdaje się. Ale odpowiedziałem, że się do tego nie
nadaję...
Werner wyszedł święcie przekonany, że mnie ostrzegł.
125
Z jego słów wywnioskowałem, że o mnie i o księżniczce już rozpuszczono w mieście
różne brzydkie słuchy: to Grusznickiemu na sucho nie ujdzie!
10 czerwca Jestem więc już od trzech dni w Kisłowodsku. Co dzień widuję Wierę
przy zdroju na spacerze. Rano, po przebudzeniu się, siadam przy oknie i kieruję
lornetkę na jej balkon; jest już od dawna ubrana i czeka na umówiony znak;
spotykamy się niby to przypadkowo w ogrodzie, który od naszych domów schodzi ku
zdrojowi. Ożywcze górskie powietrze przywróciło jej cerę i siły. Nie darmo
Narzan nazywają źródłem-siłaczem. Tutejsi mieszkańcy twierdzą, że powietrze
Kisłowod-ska usposabia do miłości, że tutaj następuje rozstrzygnięcie wszystkich
romansów, które się kiedykolwiek nawiązały u podnóża Maszuka. I rzeczywiście,
tutaj wszystko tchnie odludziem; tutaj wszystko jest tajemnicze gęste cienie
alei lipowych, chylących się nad potokiem, który szumiący i spieniony padając z
tafli na taflę, toruje sobie drogę między zieleniejącymi górami, wąwozy pełne
mgły i milczenia, których odnogi rozbiegają się stąd na wszystkie strony, i
świeżość aromatycznego powietrza, przesyconego zapachami wysokich południowych
traw i białej akacji, i ustawiczny, rozkosznie usypiający szum lodowato zimnych
strumieni, które spotkawszy się u wylotu doliny zgodnie biegną w zawody i
wreszcie wpadają do Podkumka. Z tej strony wąwóz jest szerszy i zamienia się w
zielony parów; wije się w nim pokryta kurzem droga. Ilekroć na nią spojrzę,
wciąż mi się zdaje, że jedzie kareta, a z okna karety wygląda różowa twarzyczka.
Już dużo karet przejechało po tej drodze a tamtej wciąż nie ma. Osiedle leżące
za twierdzą zaludniło się; w restauracji zbudowanej na pagórku w pobliżu mojego
mieszkania zaczynają wieczorem migotać światła
128
poprzez podwójny rząd topoli; hałas i brzęk szklanek rozlega się do późnej
nocy.
Nigdzie tak dużo jak tutaj nie wypijają wina kache-tyńskiego i wody mineralnej.
A na to, żeby mieszać te zajęcia dwa, Amatorów jest wszędzie mnóstwo lecz nie
ja.*
Grusznicki ze swoją bandą co dzień awanturuje się w knajpie i prawie się sobie
nie kłaniamy.
Przyjechał dopiero wczoraj, a zdążył już pokłócić się z trzema starszymi
kuracjuszami, którzy chcieU przed nim zająć łazienkę: stanowczo nieszczęścia
rozwijają w nim wojowniczego ducha.
11 czerwca Wreszcie przyjechały. Siedziałem przy oknie, gdym usłyszał
turkot ich karety: serce mi zabiło... Cóż to jest? Czyżbym był
zakochany?... Mam tak głupią naturę, że można się tego po mnie spodziewać.
Byłem u nich na obiedzie. Księżna patrzy na mnie bardzo czule i nie odchodzi na
krok od córki... niedobrze! Za to Wiera jest zazdrosna o księżniczkę: dopiąłem
więc swego! Czego kobieta nie zrobi, żeby dokuczyć rywalce? Pamiętam, jedna
pokochała mnie za to, że kochałem inną. Nie ma nic bardziej paradoksalnego od
kobiecego umysłu: kobiety trudno przekonać o czymkolwiek, trzeba je doprowadzić
do tego, żeby same siebie przekonały; kolejność argumentów, którymi obalają
swoje uprzedzenia, jest bardzo oryginalna: żeby nauczyć się ich dialekty ki,
trzeba wywrócić na opak w umyśle wszystkie szkolne reguły logiki. Na przykład,
zwykły sposób rozumowania:
"Ten człowiek mnie kocha; ale jestem mężatką; a więc nie powinnam go kochać."
* A. Gribojedow, Mądremu biada, przekład J. Tuwima.
127
Sposób kobiecy ?
"Nie powinnam go kochać, ponieważ jestem mężatką: ale on mnie kocha a więc..."
Tutaj wielokropek, bo rozsądek już nic nie mówi; a mówi przeważnie: język, wzrok
i tuż za nimi serce, jeżeli "ono" istnieje. Co się stanie, jeżeli te notatki
wpadną kiedyś w ręce kobiety? Oszczerstwo! zawoła z oburzeniem.
Odkąd poeci piszą, a kobiety ich czytają (za co należy im się najgłębsza
wdzięczność), tyle razy nazywano je aniołami, że istotnie w prostocie ducha
uwierzyły w ten komplement zapominając, że tacy sami poeci za pieniądze
wysławiali Nerona jako półboga...
Mówić o kobietach z taką złośliwością byłoby rzeczą niestosowną dla mnie, który
prócz nich nic na świecie nie kochałem, dla mnie, który zawsze byłem gotów
poświęcić dla nich spokój, ambicję, życie... Ale wszak nie w napadzie gniewu i
obrażonej miłości własnej staram się zedrzeć z nich tę czarodziejską zasłonę,
przez którą przenika tylko doświadczony wzrok. Me, wszystko, co. o nich mówię,
to tylko
Umysłu chłodne postrzeżenia I serca gorzkie są notarty.*
Kobiety powinny pragnąć, aby wszyscy mężczyźni znali je tak dobrze jak ja,
ponieważ kocham je stokroć więcej, odkąd się ich nie boję i pojąłem ich
słabostki.
Przy sposobności: Werner niedawno porównał kobiety z zaczarowanym lasem, o
którym opowiada Tasso w swojej Jerozolimie wyzwolonej. "Zbliż się tylko mówił
a wylecą na ciebie ze wszystkich stron takie straszydła, że niech Bóg broni:
obowiązek, duma, przyzwoitość, opinia publiczna, drwina, pogarda... Nie trzeba
jednak patrzeć, lecz iść prosto przed siebie; stopniowo
* A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, przekład A. Ważyka.
121
potwory znikają i rozwiera się przed tobą cicha i jasna polana, na której
kwitnie zielony mirt. Za to biada ci, jeżeli przy stawianiu pierwszych kroków
serce ci zadrży i obejrzysz się za siebie!"
12 czerwca Dzisiejszy wieczór obfitował w wydarzenia. O jakieś trzy wiorsty od
Kisłowodska, w wąwozie, gdzie przepływa Podkumek, jest skała zwana Pierścieniem;
są to wrota naturalne; wznoszą się na wysokim wzgórzu i zachodzące słońce rzuca
przez nie na świat swoje ostatnie, płomienne spojrzenie. Liczna kawalkada
wyruszyła tam popatrzeć na zachód słońca przez owo kamienne okno. Nikt z nas,
prawdę mówiąc, nie myślał o słońcu. Jechałem obok księżniczki; wracając do domu
trzeba było przejeżdżać Podkumek w bród. Najpłytsze rzeczki górskie są
niebezpieczne, przez to zwłaszcza, że ich dno istny kalejdoskop zmienia się
co dzień pod naporem fal; gdzie wczoraj był kamień, dziś jest dół. Ująłem przy
pysku konia księżniczki i wprowadziłem go w wodę która nie sięgała wyżej kolan;
powoli zaczęliśmy się posuwać na ukos pod prąd. Wiadomo, że przejeżdżając bystre
rzeczki nie należy patrzeć na wodę, bo zaraz zakręci się w głowie. Zapomniałem
uprzedzić o tym księżniczkę Mery.
Byliśmy już na środku rzeczki, w wartkim nurcie, gdy nagle zachwiała się w
siodle. Niedobrze mi! wyrzekła słabym głosem... Szybko pochyliłem się ku
niej, objąłem ramieniem jej giętki stan.
Proszę patrzeć w górę! szepnąłem jej to nic, tylko proszę się nie bać;
jestem przy pani.
Zrobiło jej się lepiej; chciała uwolnić się od mego ramienia, ale jeszcze
mocniej objąłem jej delikatną, miękką kibić: mój policzek prawie dotykał jej
policzka, bił od niego żar.
Co pan ze mną robi?... Mój Boże!...
9 Bohater naszych czasów 129
Nie zwracałem uwagi na jej drżenie i zmieszanie, usta moje dotknęły jej
delikatnego policzka; drgnęła, ale nic nie powiedziała; jechaliśmy na końcu
kawalkady: nikt nie widział. Gdyśmy się wydostali na brzeg, wszyscy ruszyli
kłusem. Księżniczka wstrzymała swego konia; zostałem przy niej; widać było, że
niepokoi ją moje milczenie, ale przysiągłem sobie nie mówić ani słowa ? z
ciekawości. Chciałem zobaczyć, jak się wypłacze z tej kłopotliwej sytuacji.
Albo pan mną gardzi, albo bardzo mnie kocha! rzekła wreszcie głosem,
w którym były łzy. Być może, chce pan sobie zadrwić ze mnie, zmącić mi
duszę, a potem porzucić... To byłoby takie podłe, takie niskie, że samo
przypuszczenie... O, nie! prawda dodała to- | nem tkliwej ufności prawda,
że we mnie nie ma nic takiego, co wyłączałoby szacunek? Pański zuchwały
postępek... muszę, muszę panu przebaczyć, ponieważ i pozwoliłam...
Niechże pan odpowiada, niech pan coś i mówi, chcę słyszeć pański
głos!... W ostatnich sło- i wach brzmiała taka kobieca niecierpliwość,
że mimo 1 woli uśmiechnąłem się; na szczęście zaczynało się ściem- i niać. Nic
nie odpowiedziałem.
Pan milczy? ciągnęła dalej może pan chce,j bym ja pierwsza powiedziała,
że pana kocham?
Milczałem...
Chce pan tego? rzekła szybko obróciwszy się i ku mnie... W stanowczości jej
wzroku i głosu było coś J przerażającego...
Po co? odpowiedziałem wzruszywszy ramio>-nami.
Uderzyła szpicrutą swego konia i popędziła co tchu wąską, niebezpieczną drogą;
stało się to tak szybko, że ledwie mogłem ją dopędzić i to dopiero wtedy, gdy
przyłączyła się do reszty towarzystwa. Aż do samego domu mówiła i śmiała się co
chwila. W jej ruchach było coś gorączkowego; na mnie nie spojrzała ani ra-
130
zU. Wszyscy Zauważyli tę niezwykłą wesołość. I księżna cieszyła się w duchu,
patrząc na córeczkę; a córeczka ma po prostu atak nerwowy: spędzi noc bezsennie
i będzie płakać. Ta myśl sprawia mi bezgraniczną rozkosz; są chwile, gdy
rozumiem Wampira31. A przecież uchodzę za zacnego chłopa i ubiegam się o to
miano!
Zsiadłszy z koni panie weszły do księżnej; byłem zdenerwowany i pojechałem w
góry rozwiać kłębiące się w głowie myśli. Rosisty wieczór dyszał upajającą
świeżością. Księżyc wschodził spoza ciemnych szczytów. Każdy krok mego nie
podkutego konia rozlegał się głucho w milczeniu wąwozu; przy wodospadzie
napoiłem konia, chciwie wchłonąłem w siebie ze dwa razy rześkie powietrze
południowej nocy i ruszyłem w powrotną drogę. Jechałem przez osiedle. Światła
zaczynały gasnąć w oknach; wartownicy na wałach twierdzy i Kozacy z okolicznych
pikiet nawoływali się przeciągle...
W jednym z domów osiedla, wybudowanym na skraju ijaru, zauważyłem niezwykłe
oświetlenie, co pewien czas rozlegał się bezładny gwar i krzyki zdradzające
bibkę wojskowych. Zsiadłem z konia i podkradłem się pod okna; nie domknięta
okiennica pozwoliła mi widzieć ucztujących i słyszeć ich słowa. Mówili o mnie.
Kapitan dragonów rozgorączkowany winem uderzył pięścią w stół domagając się
uwagi.
Panowie! rzekł to do niczego niepodobne. Pieczorinowi trzeba dać nauczkę!
Te petersburskie ptaszki zawsze na wszystkich patrzą z góry, póki nie dostaną po
nosie! Pieczorin myśli, że tylko on obracał się w towarzystwie, dlatego że nosi
zawsze czyste rękawiczki i wyczyszczone buty.
I jaki wyniosły uśmiech! A tymczasem jestem przekonany, że to tchórz tak,
tchórz!
Jestem tego samego zdania rzekł Grusznicki. On się lubi wymigiwać.
Pewnego razu nagadałem mu takich rzeczy, że inny zarąbałby mnie na
miejscu,
9*
131
a Pieczorin obrócił wszystko w żart. Rozumie się, nie wyzwałem go, bo to była
jego rzecz, no i nie chciałem się angażować...
Grusznicki jest zły na niego za to, że odbił ??? księżniczkę powiedział
ktoś.
Też wymyślili! To prawda, że trochę zalecałem się do księżniczki, ale zaraz
się odsunąłem, ponieważ nie chcę się żenić, a kompromitowanie dziewczyny
sprzeciwia się moim zasadom.
Tak, zapewniam was, że to tchórz, jakich mało, Pieczorin oczywiście, a nie
Grusznicki. O, Grusznicki to zuch, a przy tym mój prawdziwy przyjaciel! rzekł
znowu kapitan dragonów. Panowie! nikt go tutaj nie broni? Nikt? Tym lepiej!
Chcecie poddać próbie jego odwagę? To nas zabawi.
Chcemy; tylko jak?
Posłuchajcie: Grusznicki jest na niego szczególnie zagniewany; jemu należy
się pierwsza rola! Przyczepi się do jakiegoś głupstwa i wyzwie Pieczorina na
pojedynek... Poczekajcie; w tym właśnie cały fortel... Wyzwie na pojedynek,
dobra! Wszystko: wyzwanie, przygotowania, warunki, będzie jak najbardziej
uroczyste i straszne; już ja się tym zajmę; będę twoim sekundantem, mój biedny
druhu! Dobra! ale, ot na czym będzie polegał dowcip: nie włożymy kul do
pistoletów. Pieczorin stchórzy, gwarantuję wam za to postawię ich o sześć
kroków, do diabła! Zgadzacie się, panowie?
Świetnie obmyślone, zgoda! czemu nie? rozległo się ze wszystkich stron.
A ty, Grusznicki?
Ze drżeniem czekałem na odpowiedź Grusznickiego; zimna wściekłość ogarniała mnie
na myśl, że gdyby nie przypadek, mógłbym się stać pośmiewiskiem tych durniów.
Gdyby Grusznicki się nie zgodził, rzuciłbym mu się na szyję. Ale po dłuższej
chwili milczenia wstał
132
ze swego miejsca, podał rękę kapitanowi i rzekł bardzo poważnie: Dobrze,
zgadzam się.
Trudno opisać zachwyt całej zacnej kompanii.
Wróciłam do domu, targany dwoma odmiennymi uczuciami. Pierwszym był smutek. "Za
co mnie oni wszyscy nienawidzą? myślałem. Za co? Czy kogoś skrzywdziłem? Nie.
Czyż należę do ludzi, których sam widok już wzbudza niechęć?" I czułem, że
jadowita złość stopniowo napełnia mi duszę. "Strzeż się, panie Grusznicki!
mówiłem spacerując tam i z powrotem po pokoju ze mną tak żartować nie można.
Może pan drogo zapłacić za aprobatę pomysłu pańskich głupich kolegów. Nie jestem
dla was zabawką!"
Nie spałem całą noc. Nad ranem byłem żółty jak cytryna.
Rano spotkałem księżniczkę przy źródle.
Pan jest chory? rzekła bacznie spojrzawszy na mnie.
Nie spałem w nocy.
I ja również... oskarżałam pana... może niesłusznie? Ale niech pan się
wytłumaczy, mogę panu przebaczyć wszystko...
Czyż wszystko?...
Wszystko... tylko niech pan mówi prawdę... prędzej... Widzi pan dużo myślałam,
starałam się wytłumaczyć sobie, usprawiedliwić pańskie postępowanie; może pan
boi się przeszkód ze strony moich krewnych... to nic: gdy się dowiedzą... (jej
głos zadrżał) uproszę ich. A może pańskie osobiste warunki... ale niech pan wie,
że mogę poświęcić wszystko dla tego, kogo kocham... O, niech pan odpowie prędzej,
niech się pan zlituje... Pan mną nie gardzi, prawda?
Chwyciła mnie za rękę.
Księżna szła przed nami z mężem Wiery i nic nie widziała, ale mogli nas widzieć
spacerujący kuracjusze, najbardziej ciekawi plotkarze ze wszystkich
ciekaw-
133
skich, więc szybko uwolniłem swoją dłoń z jej namiętnego uścisku.
Powiem pani całą prawdę odpowiedziałem księżniczce ? nie będę się
usprawiedliwiał ani tłumaczył swych postępków. Nie kocham pani.
Jej wargi z lekka pobladły...
Proszę mnie zostawić samą rzekła ledwie dosłyszalnie.
Wzruszyłem ramionami, obróciłem się i odszedłem.
14 czerwca Czasami gardzę sobą... czy nie dlatego właśnie gardzę także innymi?...
Stałem się niezdolny do szlachetnych porywów; boję się wydać śmiesznym samemu
sobie. Inny na moim miejscu zaproponowałby księżniczce son coeur et sa fortunę *;
ale słowo ożenić się ma nade mną jakąś magiczną władzę; żebym nie wiem jak
namiętnie kochał kobietę, jeżeli tylko ona da mi odczuć, że powinienem się z nią
ożenić żegnaj, miłości! moje serce zamienia się w kamień i nic go na nowo nie
rozgrzeje. Gotów jestem do wszystkich ofiar prócz tej; dwadzieścia razy życie
swoje, nawet honor postawię na kartę... lecz wolności swej nie sprzedam.
Dlaczego tak ją cenię? co ona mi daje?... Do czego się gotuję? czego oczekuję od
przyszłości?... Doprawdy, absolutnie niczego. Jest to jakiś wrodzony lęk,
niewytłumaczone przeczucie... Są przecież ludzie, którzy instynktownie boją się
pająków, karaluchów, myszy... Mam się przyznać?... Gdy byłem jeszcze dzieckiem,
pewna stara baba wróżyła o mnie mojej matce: przepowiedziała mi śmierć przez złą
żonę; to mnie wówczas przejęło do głębi: w duszy mojej zrodził się niepokonany
wstręt do ożenku... Tymczasem coś mi mówi, że jej przepowiednia spełni się; będę
się przynajmniej starał, żeby się spełniła jak najpóźniej.
* serce i mienie
134
15 czerwca
Wczoraj przyjechał tutaj kuglarz Apfelbauml. Na drzwiach restauracji pojawił się
długi afisz, zawiadamiający szanowną publiczność, że wyżej wymieniony znakomity
sztukmistrz, akrobata, chemik i optyk będzie miał zaszczyt dać wspaniałe
przedstawienie w dniu dzisiejszym o godzinie ósmej, wieczorem w sali klubu
szlacheckiego (czyli w restauracji); bilety po dwa i pół rubla.
Wszyscy wybierają się iść popatrzeć na zadziwiającego kuglarza; nawet księżna
Ligowska, nie bacząc na to, że córka chora, wzięła dla siebie bilet.
Dziś po obiedzie przechodziłem pod oknami Wiery, siedziała na balkonie sama; do
nóg mi upadła kartka:
"Dzisiaj o godzinie dziesiątej wieczór przyjdź do mnie frontowymi schodami; mój
mąż pojechał do Pia-tigorska i wróci dopiero jutro rano. Służby wraz z
pokojówkami nie będzie w domu: im wszystkim rozdałam bilety, również służbie
księżnej. Czekam na ciebie; przyjdź koniecznie."
"Aha pomyślałem wreszcie jednak na moim stanęło."
O ósmej poszedłem popatrzeć na kuglarza. Publiczność zebrała się koło dziewiątej;
rozpoczęło się przedstawienie. W ostatnich rzędach krzeseł poznałem służących i
pokojówki Wiery i księżnej. Wszyscy co do jednego byli tutaj. Grusznicki
siedział w pierwszym rzędzie z lornetką. Kuglarz zwracał się do niego za każdym
razem, gdy była mu potrzebna chustka do nosa, zegarek, pierścionek itd.
Grusznicki nie kłania mi się już od pewnego czasu, a teraz dwa razy spojrzał na
mnie dość zuchwale. To wszystko będzie mu przypomniane, gdy wypadnie nam się
porachować.
Przed dziesiątą wstałem i wyszedłem.
Na dworze było ciemno, choć oko wykol. Ciężkie,
135
zimne chmury leżały na szczytach okolicznych gór: z rzadka tylko zamierający
wiatr szumiał w wierzchołkach topoli otaczających restaurację; za jej oknami
tłoczyło się pospólstwo. Zeszedłem ze wzgórza i skręciwszy ku bramie
przyśpieszyłem kroku. Nagle wydało mi się, że ktoś za mną idzie. Zatrzymałem się
i rozejrzałem. W ciemnościach nic nie można było rozróżnić; jednakże przez
ostrożność obszedłem, niby to spacerując, dom dookoła. Przechodząc obok okien
księżniczki znowu usłyszałem za sobą kroki i jakiś człowiek, otulony w szynel,
przebiegł koło mnie. To mnie zaniepokoiło; jednak podkradłem się do wejścia i
szybko wbiegłem na ciemne schody. Drzwi się otworzyły; mała rączka pochwyciła
moją rękę...
Nikt cię nie widział? rzekła szeptem Wiera przytuliwszy się do mnie.
Nikt!
Teraz wierzysz, że cię kocham? O, długo się wahałam, długo się męczyłam...
ale ty robisz ze mną wszystko, co zechcesz.
Serce jej mocno biło, ręce były zimne jak lód. Zaczęły się wyrzuty, zazdrości,
skargi; żądała ode mnie, abym się jej przyznał do wszystkiego, mówiąc, że z
pokorą zniesie moją zdradę, ponieważ pragnie jedynie mojego szczęścia.
Niezupełnie temu wierzyłem, ale uspokoiłem ją przysięgami, obietnicami itd.
Więc nie ożenisz się z Mery? nie kochasz jej?... A ona myśli... czy wiesz, że
jest w tobie zakochana do szaleństwa, biedactwo!...
Około drugiej po północy otworzyłem okno i związawszy dwa szale spuściłem się z
balkonu na werandę trzymając się filaru. U księżniczki jeszcze się świeciło. Coś
mnie pchnęło ku temu oknu. Firanka była niezupełnie zasunięta i mogłem
rzucić ciekawe spojrzenie
13?
do wnętrza pokoju. Mery siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi na kolanach rękami;
jej gęste włosy były zebrane pod nocnym czepeczkiem, obszytym koronkami; duża
pąsowa chustka okrywała jej białe, szczupłe ramiona, małe nóżki ukryte były w
barwnych perskich pantofelkach. Siedziała bez ruchu z opuszczoną na piersi głową;
przed nią na stoliku leżała otwarta książka, ale jej oczy nieruchome i pełne
niewysłowio-nego smutku po raz setny chyba przebiegały tę samą stronicę, podczas
gdy myśli jej były daleko.
W owej chwili ktoś poruszył się za krzakiem. Zeskoczyłem z werandy na murawę.
Niewidoczna ręka chwyciła mnie za ramię. ? Aha! rzekł gruby głos wpadłeś!...
będziesz mi tu do księżniczek chodził po nocy!.,.
Trzymaj go mocniej! zawołał drugi wyskoczywszy zza węgła.
Byli to Grusznicki i kapitan dragonów.
Uderzyłem kapitana pięścią w głowę, zwaliłem go z nóg i rzuciłem się w krzaki.
Wszystkie ścieżki ogrodu na stoku przed naszymi domami były mi znane.
? Złodzieje! na pomoc!... wołali; rozległ się strzał karabinowy; dymiąca
przybitka upadła tuż przy moich nogach.
Po chwili byłem już w swoim pokoju, rozebrałem się i położyłem. Zaledwie mój
służący zamknął drzwi na klucz, gdy zaczęli się do mnie dobijać Grusznicki i ka-,
pitan.
Pieczorin! pan śpi? jest pan tu?... krzyczał kapitan.
Śpię odpowiedziałem gniewnie.
Wstawaj pan! złodzieje... Czerkiesi...
Mam katar odpowiedziałem boję się przeziębić.
Poszli. Niepotrzebnie się odezwałem; szukaliby mnie jeszcze z godzinę w
ogrodzie. Tymczasem zrobił się
137
okropny alarm. Z twierdzy przypędził Kozak. Nastąpiło ogólne poruszenie; zaczęto
szukać Czerkiesów po wszystkich krzakach i rozumie się, nic nie znaleziono. Ale
wiele osób zapewne żywiło mocne przekonanie, że gdyby garnizon wykazał więcej
męstwa i pośpiechu, to co najmniej ze dwudziestu napastników padłoby na miejscu.
16 czerwca Dzisiaj rano przy zdroju była mowa tylko o nocnym napadzie Czerkiesów.
Po wypiciu przepisanej liczby szklanek Narzanu, po przejściu się z dziesięć razy
po długiej alei lipowej spotkałem męża Wiery, który dopiero co przyjechał z
Piatigorska. Wziął mnie pod rękę i poszliśmy do restauracji na śniadanie;
strasznie się niepokoił o żonę. Jak ona się przelękła dziś w nocy! mówił
że też musiało się to zdarzyć właśnie wtedy, gdy mnie nie było. Usiedliśmy do
śniadania obok drzwi wiodących do narożnego pokoju, gdzie znajdowało się z
dziesięciu młodych ludzi, pomiędzy którymi był i Grusznicki. Przeznaczenie po
raz drugi nastręczyło mi okazję podsłuchania rozmowy, która miała rozstrzygnąć o
jego losie. Nie widział mnie, a więc nie mogłem podejrzewać premedytacji; ale to
tylko potęgowało jego winę w moich oczach.
Ale czyż to istotnie byli Czerkiesi? rzekł ktoś czy widział ich
ktokolwiek?
Opowiem wam całą historię odparł Grusznicki tylko proszę, nie zdradźcie
mnie; oto jak było: wczoraj pewien człowiek, którego wam nie wymienię,
przychodzi do mnie i opowiada, że widział o dziesiątej wieczorem, jak ktoś
zakradł się do domu Ligowskich. Weźcie pod uwagę, że/księżna była tutaj, a
księżniczka w domu. Otóż we dwóch udaliśmy się pod okna, żeby przydybać
szczęśliwca.
Przyznać muszę, żem się zląkł; choć mój towarzysz
138
bardzo był zajęty śniadaniem, mógł usłyszeć rzeczy dość dla siebie nieprzyjemne,
gdyby przypadkiem Grusznicki odgadł prawdę; ale zaślepiony zazdrością, nawet jej
nie podejrzewał.
Otóż ciągnął dalej Grusznicki poszliśmy wziąwszy ze sobą karabin nabity
ślepym nabojem, tylko tak, żeby nastraszyć. Do godziny drugiej czekaliśmy w
ogrodzie. Nareszcie Bóg wie skąd się zjawił, ale nie wyszedł przez okno,
ponieważ okno się nie otwierało, a widocznie przez oszklone drzwi za filarem;
nareszcie, powiadam, widzimy, ktoś schodzi z werandy... Ładnie się sprawia
księżniczka? co? No, już przyznam się, te moskiewskie panny! Czy można potem
czemukolwiek wierzyć? Chcieliśmy go schwytać, ale się wyrwał i jak zając pomknął
w krzaki; wtedy za nim strzeliłem.
Dokoła Grusznickiego rozległy się głosy niedowierzania.
Nie wierzycie? mówił dalej daję wam szlacheckie słowo honoru, że to
wszystko szczera prawda, i na dowód gotów jestem podać wam nazwisko tego pana.
Powiedz, powiedz, któż to! rozległo się ze wszystkich stron.
Pieczorin odpowiedział Grusznicki.
W tej samej chwili podniósł oczy stałem naprzeciw we drzwiach; strasznie się
zaczerwienił. Podszedłem do niego i powiedziałem wolno i wyraźnie:
Bardzo żałuję, że wszedłem po tym, gdy pan już słowem honoru potwierdził
najohydniejszą potwarz. Moja obecność uchroniłaby pana przed dodatkową podłością.
Grusznicki zerwał się z miejsca i chciał się zaperzyć.
Proszę pana ciągnąłem tym samym tonem proszę, niech pan natychmiast
cofnie swoje słowa; wie pan doskonale, że to jest wymysł. Nie sądzę, aby obo-
139
jętność kobiety wobec pańskich wspaniałych zalet zasługiwała na tak okrutną
zemstę. Proszę się dobrze zastanowić: podtrzymując swoje zdanie traci pan prawo
do miana uczciwego człowieka i naraża pan życie.
Grusznicki stał przede mną ze spuszczonymi oczyma, bardzo zdenerwowany. Ale
walka sumienia z miłością własną była niedługa. Siedzący obok niego kapitan
dragonów trącił go łokciem; Grusznicki drgnął i szybko mi odpowiedział nie
podnosząc oczu:
Szanowny panie, kiedy coś mówię to znaczy, że tak myślę i gotów jestem
powtórzyć... Nie boję się pańskich pogróżek i gotów jestem na wszystko.
Tego pan już dowiódł odpowiedziałem mu chłodno i wziąwszy pod rękę kapitana
dragonów wyszedłem z pokoju.
Czego pan sobie życzy? spytał kapitan.
Jest pan przyjacielem Grusznickiego i zapewne będzie pan jego
sekundantem?
Kapitan skłonił się z wielką powagą.
Odgadł pan odpowiedział uważam nawet za swój obowiązek być jego
sekundantem, ponieważ wyrządzona mu zniewaga dotyczy i mnie: byłem z nim wczoraj
w nocy dodał prostując swoją przygarbioną figurę.
A! więc to pana uderzyłem tak niezręcznie po głowie?
Zżółkł, posiniał; skryta zawziętość odmalowała mu się na twarzy.
Będę miał zaszczyt przysłać do pana dzisiaj mojego sekundanta dodałem z
bardzo grzecznym ukłonem udając, że nie zwracam uwagi na jego wściekłośe.
Na ganku restauracji spotkałem męża Wiery. Zdaje się, że czekał na mnie.
Pochwycił moją rękę z uczuciem podobnym do zachwytu.
Szlachetny młody człowieku! rzekł ze łzami
140
w oczach. Wszystko słyszałem. Co za łajdak! niewdzięcznik... I przyjmuj potem
takich w przyzwoitym domu! Chwała Bogu, nie mam córek! Ale pana wynagrodzi ta,
dla której pan naraża życie. Niech pan będzie pewny mojej dyskrecji do czasu
mówił dalej. Sam byłem młody i służyłem w wojsku; wiem, że do tych spraw nie
należy się mieszać. Do widzenia.
Biedaczysko! cieszy się, że nie ma córek...
Poszedłem wprost do Wernera, zastałem go w domu i opowiedziałem mu wszystko: mój
stosunek do Wiery i do księżniczki oraz podsłuchaną przeze mnie rozmowę, z
której dowiedziałem się o zamiarze tych panów wystrychnięcia mnie na dudka,
zmusiwszy do pojedynkowania się ślepymi nabojami. Ale teraz sprawa przekroczyła
granicę żartu: oni zapewne nie spodziewali się takiego rozwiązania.
Doktor zgodził się być moim sekundantem; dałem mu kilka wskazówek co do warunków
pojedynku; powinien nalegać na to, aby rzecz była załatwiona w największej
tajemnicy, ponieważ choć gotów jestem w każdej chwili narażać się na śmierć,
lecz bynajmniej nie mam ochoty popsuć na zawsze swej przyszłości na tym świecie.
Załatwiwszy to poszedłem do domu. Po godzinie doktor wrócił ze swej wyprawy.
Istotnie, jest przeciw panu spisek powiedział. ? Zastałem u Grusznickiego
kapitana dragonów i jeszcze jednego jegomościa, którego nazwiska nie pamiętam.
Na chwilę zatrzymałem się w przedpokoju, żeby zdjąć kalosze. Tam u nich słychać
było straszny hałas i kłótnię... "Za nic się nie zgodzę! mówił Grusznicki on
mnie obraził publicznie; wówczas było zupełnie co innego..." "A co to ciebie
obchodzi? odpowiedział kapitan wszystko biorę na siebie. Byłem sekundantem w
pięciu pojedynkach i wiem już, jak to urządzić. Wszystko obmyśliłem. Proszę cię,
tylko nie przeszkadzaj mi. Na-
141
straszyć go nie zaszkodzi. A po co się narażać na niebezpieczeństwo, jeżeli
można tego uniknąć?..." W owej chwili wszedłem. Umilkli nagle. Nasze
pertraktacje trwały dość długo; wreszcie rozstrzygnęliśmy rzecz w taki sposób: o
jakieś pięć wiorst stąd jest odludny wąwóz, oni pojadą tam jutro o czwartej rano,
a my wyjedziemy w pół godziny po nich; strzelać będziecie o sześć kroków tego
żądał sam Grusznicki. Zabity pójdzie na rachunek Czerkiesów. Ale mam następujące
podejrzenie: oni, to znaczy sekundanci, widocznie zmienili nieco swój poprzedni
plan i chcą nabić kulą tylko pistolet Grusznickiego. To jest troszkę podobne do
morderstwa, ale w czasie wojennym, zwłaszcza w wojnie azjatyckiej32, podstępy są
dopuszczalne; Grusznicki jednak, zdaje się, jest uczciwszy od swoich kolegów.
Jak pan sądzi, czy powinniśmy im dać do zrozumienia, żeśmy się domyślili?
Za nic w świecie, doktorze! niech pan będzie spokojny, już ja się im nie dam.
Co pan chce zrobić?
To moja tajemnica.
No, niech pan aby nie wpadnie... przecie to na sześć kroków!
Doktorze, czekam na pana jutro o czwartej; konie będą gotowe... Do widzenia.
Do wieczora przesiedziałem w domu, zamknąwszy się w swoim pokoju. Przychodził
lokaj: księżna mnie wzywała; kazałem powiedzieć, że jestem chory.
Druga w nocy... nie chce mi się spać... A należałoby zasnąć, żeby jutro ręka nie
drżała. Zresztą o sześć kroków chybić trudno. Ha! panie Grusznicki! pańska
mistyfikacja panu się nie uda... zamienimy się na role: teraz mnie wypadnie
odnajdywać na pańskiej bladej twarzy oznaki tajonego strachu. Po co pan sam
wyznaczył te fatalne sześć kroków? Sądzi pan, że ja bez
142
sprzeciwu podstawię panu swoje czoło... ale będziemy ciągnęli losy!... i wtedy...
wtedy... co się stanie, jeżeli jego szczęście przeważy? jeżeli moja gwiazda
wreszcie mnie zdradzi?... To byłoby całkiem naturalne: tak długo służyła wiernie
moim zachciankom; w niebiosach nie ma więcej stałości niż na ziemi.
No cóż? umrzeć to umrzeć! strata dla świata niewielka; a i mnie porządnie się
już znudziło. Jestem jak człowiek, który ziewa na balu, lecz nię jedzie spać do
domu tylko dlatego, że nie ma jeszcze jego karety. Ale kareta gotowa...
żegnajcie!...
Przebiegłem w pamięci całą swoją przeszłość i mimo woli zadaję sobie pytania: po
co żyłem? w jakim celu przyszedłem na świat? A jakiś cel istniał na pewno i na
pewno byłem przeznaczony do wyższego celu, bo czuję w mojej duszy bezgraniczne
siły... Ale nie odgadłem tego przeznaczenia, zwabiły mnie przynęty namiętności
czczych i jałowych; z ich płomieni wyszedłem twardy i zimny jak żelazo, lecz
utraciłem na zawsze żar szlachetnych dążeń najlepszy kwiat życia. I od tej
pory ile już razy grałem rolę topora w rękach losu! Spadałem często bez gniewu,
zawsze bez współczucia jako narzędzie kaźni na głowę skazanych ofiar... Moja
miłość nikomu nie przyniosła szczęścia, gdyż nic nigdy nie poświęciłem dla tych,
których kochałem: kochałem dla siebie, dla własnej przyjemności, zaspokajałem
tylko dziwną potrzebę serca, chciwie pochłaniając ich uczucia, ich tkliwość, ich
radości i cierpienia i nigdy nie mogłem się nasycić. Tak człowiek trawiony
głodem zasypia wyczerpany i widzi przed sobą wyborne potrawy i musujące wina, z
zachwytem pochłania urojone dary wyobraźni i to mu sprawia jakby pewną ulgę; ale
ledwie się zbudzi zjawa znika... pozostaje zdwojony głód i rozpacz!
Być może, jutro umrę!... i nie pozostanie na ziemi ani jedna istota, która by
mnie całkowicie zrozumiała. Jedni
143
uważają mnie za gorszego, inni za lepszego, niż jestem w istocie... Jedni
powiedzą: to był dobry chłop, inni łajdak. I jedno, i drugie będzie fałszywe.
Czyż warto potem żyć? a jednak żyje się z ciekawości: oczekuje się czegoś
nowego... Śmieszne i złość bierze!
Oto już półtora miesiąca, jak przebywam w twierdzy N.; Maksym Maksymicz poszedł
na polowanie... jestem sam; siedzę przy oknie; szare chmury zasłoniły góry aż do
podnóża, poprzez mgłę słońce wydaje się żółtą plamą. Zimno; wiatr świszczę i
kołysze okiennicami... Nudno!... Będę pisał swój dziennik, który przerwało tyle
dziwnych zdarzeń.
Odczytuję ostatnią stronicę: śmieszne! Przypuszczałem, że umrę; to było
niemożliwe: jeszcze nie wychyliłem do dna czary cierpień i teraz czuję, że będę
jeszcze długo żył.
Jak wyraźnie i plastycznie odcisnęła się cała przeszłość w mej pamięci! Czas nie
zatarł żadnego rysu, żadnego odcienia.
Pamiętam, że w ciągu nocy poprzedzającej pojedynek nie spałem ani chwili. Długo
nie mogłem pisać: opanował mnie skryty niepokój. Z godzinę chodziłem po pokoju;
potem usiadłem i otworzyłem powieść Walter Scotta, która leżała u mnie na stole:
byli to Szkoccy purytanie; z początku czytałem z wysiłkiem, potem zapamiętałem
się, pochłonięty czarodziejską fikcją... Czyż szkockiemu bardowi nie płacą na
tamtym świecie za każdą chwilę ulgi, którą darzy jego książka?...
Wreszcie nastał świt. Moje nerwy się uspokoiły. Przejrzałem się w lustrze; twarz,
noszącą ślady męczącej bezsenności, pokrywała matowa bladość, ale oczy, choć
obwiedzione brunatnym cieniem, błyszczały dumnie i nieubłaganie. Byłem z siebie
zadowolony.
144
Kazałem siodłać konie, ubrałem się i pobiegłem do łazienek. Zanurzając się w
zimnym pieniącym się Na-rzanie czułem, jak powracają mi fizyczne i duchowe siły.
Wyszedłem z wanny świeży i rześki, jak gdybym się wybierał na bal. I mówi się
potem, że dusza nie zależy od ciała!...
W domu zastałem doktora. Miał na sobie szare rajtuzy, archałuk 33 ? czerkieską
czapkę. Wybuchnąłem śmiechem ujrzawszy tę drobną figurkę pod ogromną kosmatą
czapą: ma on twarz zgoła niewojowniczą, a tym razem była jeszcze dłuższa niż
zwykle.
Dlaczego pan jest taki smutny, doktorze? > powiedziałem mu. Czyż pan nie
był sto razy pełnym najwyższej obojętności świadkiem tego, jak ludzie odchodzą
na tamten świat? Niech pan sobie wyobrazi, że mam żółtaczkę; mogę wyzdrowieć,
mogę i umrzeć; jedno i drugie jest w porządku rzeczy; niech pan się stara
patrzeć na mnie jako na pacjenta dotkniętego chorobą (jeszcze panu nie znaną i
wówczas pańska ciekawość wzmoże się do najwyższego stopnia; może pan dokonać
teraz na mojej osobie kilku ważnych obserwacji fizjologicznych... Czyż
oczekiwanie gwałtownej śmierci nie jest już prawdziwą chorobą?
Ta myśl uderzyła doktora i poweselał.
Dosiedliśmy koni; Werner uczepił się cugli oburącz i ruszyliśmy ostro; w mig
przemknęliśmy koło twierdzy przez osiedle i wjechaliśmy do wąwozu, gdzie wiła
się na wpół zarosła wysoką trawą droga co chwila przecinana szumiącym
strumieniem, przez który trzeba było przeprawiać się w bród ku wielkiej rozpaczy
doktora, ponieważ jego koń za każdym razem zatrzymywał się w wodzie.
Nie pamiętam poranku bardziej błękitnego i świeżego! Słońce zaledwie się
pokazało spoza zielonych szczytów i połączenie pierwszego ciepła jego promieni z
konającym chłodem nocy sprowadzało na wszystkie zmy-
10 Bohater naszych czasów 145
sły jakąś słodką omdlałość; do wąwozu nie docierał jeszcze radosny promień
młodego dnia, złocił tylko wierzchy urwisk wiszących z obu stron nad nami:
krzewy o gęstych liściach, rosnące w ich głębokich rozpadlinach, przy
najmniejszym powiewie wiatru obsypywały nas srebrnym deszczem. Pamiętam
właśnie wtedy bardziej niż kiedykolwiek przedtem kochałem przyrodę. Z jaką
ciekawością wpatrywałem się w każdą kroplę rosy drżącą na szerokim liściu
winorośli i odbijającą w sobie miliony tęczowych promieni! jak chciwie wzrok mój
starał się przeniknąć w zamgloną dal! Tam droga nasza stawała się węższa, skały
ciemniejsze i bardziej groźne, aż wreszcie zdawały się zwierać w nieprzenikniony
mur. Jechaliśmy w milczeniu.
Napisał pan testament? nagle spytał Werner.
Nie.
A jeżeli pana zabiją?
Spadkobiercy sami się znajdą.
Czyż pan nie ma przyjaciół, którym chciałby pan posłać ostatnie pożegnanie?...
Pokręciłem głową.
Czyż nie ma na świecie kobiety, której chciałby pan zostawić coś na
pamiątkę?...
Chce pan, doktorze odpowiedziałem mu żebym otworzył przed panem moją
duszę?... Widzi pan, wyrosłem z tych lat, kiedy się umiera wymawiając imię swej
bogdanki i powierzając przyjacielowi kosmyk napomadowanych lub nie
napomadowanych włosów. Myśląc o bliskiej i możliwej śmierci myślę tylko o sobie:
niektórzy nawet tego nie robią. Przyjaciele, którzy jutro o mnie zapomną lub co
gorsza, zmyślą na mój rachunek niestworzone bajdy; kobiety, które w objęciach
innego będą się ze mnie wyśmiewać, aby nie wzbudzić w nim zazdrości o zmarłego
Bóg z nimi! Z burzy życiowej wyniosłem tylko kilka pojęć i ani jednego uczucia.
Dawno już żyję nie sercem, lecz głową.
146
Ważę i analizuję swoje własne namiętności i-postępki z surową ciekawością, ale
bez przejęcia. Jest we mnie dwóch ludzi: jeden żyje w całym znaczeniu tego słowa,
drugi myśli i sądzi tamtego; pierwszy, być może, za godzinę pożegna się z panem
i ze światem na wieki, a drugi... drugi?... Popatrz, doktorze: czy widzi pan na
skale na prawo trzy czerniejące postacie? To, zdaje się, nasi przeciwnicy?...
Ruszyliśmy kłusem.
U podnóża skały w krzakach były uwiązane trzy konie; uwiązaliśmy swoje w tym
samym miejscu, a sami wąską ścieżką wdrapaliśmy się na placyk, gdzie oczekiwał
nas Grusznicki z kapitanem dragonów i swoim drugim sekundantem, którego nazywano
Iwanem Ignatiewiczem; jego nazwiska nigdy nie słyszałem.
Dawno już czekamy na panów rzekł z ironicznym uśmiechem kapitan dragonów.
Wyjąłem zegarek i pokazałem mu. Przeprosił mówiąc, że jego zegarek się śpieszy.
Kilka chwil trwało kłopotliwe milczenie; wreszcie doktor przerwał je
zwróciwszy się do Grusznickiego:
Zdaje mi się rzekł że skoro obaj przeciwnicy wykazali gotowość walki i
spłacili tym dług wobec wymagań honoru, moglibyście, panowie, porozumieć się i
zakończyć tę sprawę polubownie.
Jestem gotów rzekłem.
Kapitan porozumiał się wzrokiem z Grusznickim i ten sądząc, że tchórzę, przybrał
dumną postawę, choć do tej chwili matowa bladość pokrywała mu policzki. Odkąd
przyjechaliśmy, po raz pierwszy podniósł na mnie oczy; ale w jego spojrzeniu był
jakiś niepokój zdradzający wewnętrzną walkę.
Proszę podać swoje warunki rzekł i wszystko, co mogę dla pana zrobić,
niech pan będzie przekonany...
10 147
Oto moje warunki: pan teraz publicznie cofnie swoje oszczerstwo i będzie mnie
prosił o przebaczenie...
Szanowny panie, dziwię się, jak pan śmie proponować mi takie rzeczy?...
Cóż mogę panu zaproponować prócz tego?... ? Będziemy do siebie strzelać.
Wzruszyłem ramionami.
Dobrze; tylko niech pan pomyśli, że jeden z nas będzie zabity.
Pragnę, żeby to był pan...
A ja jestem głęboko przekonany, że będzie przeciwnie...
Zmieszał się, poczerwieniał, potem roześmiał się z przymusem.
Kapitan wziął go pod rękę i odprowadził na bok: długo ze sobą szeptali.
Przyjechałem w dość pojednawczym nastroju, ale to wszystko zaczynało mnie
wściekać.
Podszedł do mnie doktor.
Proszę pana rzekł z wyraźnym niepokojem pan pewno zapomniał o ich
spisku?... Nie umiem nabić pistoletu, lecz w tym wypadku... Dziwny z pana
człowiek! Niech pan im powie, że zamiary ich są panu wiadome, to się nie
ośmielą... Że też się panu chce! ustrzelą pana jak ptaka...
Proszę się nie niepokoić, doktorze, i poczekać... Wszystko tak urządzę, że
nie będą mieli żadnej przewagi. Niech sobie poszepczą...
Panowie, to staje się nudne! powiedziałem głośno jak się bić, to się bić;
mieliście wczoraj czas na rozmowę...
-? Myśmy gotowi odparł kapitan. Stawajcie, panowie!... Doktorze, zechce pan
odmierzyć sześć kroków...
Na stanowiska, panowie powtórzył Iwan Igna-ticz piskliwym głosem.
148
Za pozwoleniem! rzekłem jeszcze jeden warunek; ponieważ będziemy bić się
na śmierć i życie, jesteśmy obowiązani uczynić wszystko, co można, żeby to
pozostało tajemnicą i żeby nasi sekundanci nie byli pociągnięci do
odpowiedzialności. Zgadzacie się, panowie?...
Zgadzamy się całkowicie.
A więc oto co obmyśliłem. Czy widzą panowie na szczycie tej urwistej skały,
na prawo, wąziutki upłaz? stamtąd do podnóża będzie ze trzydzieści sążni, jeżeli
nie więcej, na dole ostre głazy. Każdy z nas stanie na samym brzegu upłazu; w
ten sposób nawet lekka rana będzie śmiertelna: to winno być zgodne z waszym
życzeniem, ponieważ sami wyznaczyliście sześć kroków. Ten, kto będzie ranny,
zleci nieuchronnie w dół i rozbije się na miazgę; doktor wyjmie kulę i wówczas
będzie można bardzo łatwo wytłumaczyć tę niespodziewaną śmierć nieszczęśliwym
skokiem. Będziemy ciągnęli losy, kto ma pierwszy strzelać. Oświadczam panom na
zakończenie, że inaczej nie będę się bił.
Owszem! rzekł kapitan spojrzawszy wymownie na Grusznickiego, który kiwnął
głową na znak zgody. Twarz zmieniała mu się co chwila. Postawiłem go w trudnej
sytuacji. Pojedynkując się w zwykłych warunkach mógł mierzyć w nogę, lekko mnie
ranić i zaspokoić w ten sposób zemstę nie obarczając nadmiernie swego sumienia;
ale teraz musiał strzelić w powietrze lub stać się mordercą, albo porzucić
wreszcie swój podły zamiar i narazić siebie na jednakowe ze mną
niebezpieczeństwo. W owej chwili nie chciałbym być na jego miejscu. Odprowadził
kapitana na bok i zaczął mu coś mówić z wielkim przejęciem; widziałem, jak jego
posiniałe wargi drżały; ale kapitan odwrócił się od niego z pogardliwym
uśmiechem. Głupi jesteś! powiedział do Grusznickiego dość głośno nic nie
rozumiesz! No ruszajmy, panowie!
149
Wąska ścieżka ^iodła między krzakami na skraj urwiska- odłamki &^al stanowiły
chwiejne stopnie tych naturalnych schodów; czepiając się krzaków zaczęliśmy sie
wspinać. Grus^nicki szedł Płodem, za nim jego se-
, ""-(-oTTi ?? z doktorem, kundanci, a poterri
? , ...
__ podziwiam Pana rzekł doktor mocno mi USC1"
, "__, Niech pan pozwoli, że zbadam puls!..
snąwszy rękę. f *~ . .' , * .
? ka' a na twarzy nic me znać... tylko oczy
0hnu błyszczą nio^^J niż zwykle-
^N^le drobne ł*amienie z grzechotem potoczyły się pod nogi C# to?
Grusznicki potknął się; gałązka, ktSei się uchwyt złamała się i stoczyłby się
w dół na Plecach, gdyby ż sekundanci nie podtrzymali.
" ^f. ,__" uważa! zawołałem i nie pada
_ Niech pan w ?
przedwcześnie; to % omen. Niech pan sobie przypomni Juliusza
Cezara!
wdrapaliśmy sią na szczyt występu skalnego; upłaz b ł pokryty drobny"1 piaskiem,
jakby umyślnie do po-? nku. Dokoła tonąc w złotej mgle poranku tłoczyły 3? ?
' , "A, iak niezliczone stado, na południu Elsie szczyty gor
f b wznosił sW' ???1? masyw zamykając łańcuch po-k vtvch lodem szczytów,
między którymi pełzały już i r ze wschodu wełniste obłoki.
Podszedłem ?Pkrawędzi m*zu Ł spojrzałem w dół, ledwo mi się , .-, ?
głowie: tam w dole wydawało się
nie . .^"?1 iak w grobie; omszałe ostre złomy
ciemno ? zimno j s , j
skał strącone pr?ez burze 1 Czas' ?2???1? na swoją zdo-
yrrpłaz, na którfm mieliśmy się bić, był prawie regu-' i ' votpiri. Od
najbardziej wysuniętego kąta larnym trojką^1 , J
J . ? .? V V
. "_"ić kroków i postanowiono, ze ten, komu
odmierzono szesi- i~
adnie pierwsfemu stawie czoło strzałowi przeciwm-????7?1????? staiWwisko w
samym kącie tyłem do prze-ści" jeżeli $ b^dzie zabity, to przeciwnicy
za-Semą się na ^isca.
Zdecydowałem się pozostawić wszystkie szanse Gru-
150
sznickiemu; chciałem go wypróbować; w jego duszy mogła się zbudzić iskra
szlachetności i wówczas wszystko ułożyłoby się jak najlepiej; ale miłość własna
i słabość charakteru miały zatriumfować... Chciałem zdobyć sobie pełne prawo
nieoszczędzania go, gdyby los był dla mnie łaskawy. Któż nie zawierał takich
układów ze swym sumieniem?
Doktorze, proszę ciągnąć losy! ? rzekł kapitan. Doktor wyjął z
kieszeni srebrną monetę i podniósł
ją w górę.
Reszka! zawołał Grusznicki pośpiesznie jak człowiek, którego nagle zbudził
przyjacielski szturchaniec.
Orzeł! powiedziałem.
Moneta wzleciała i spadła z brzękiem; wszyscy rzucili się ku niej.
? Ma pan szczęście powiedziałem do Grusznic-kiego pan strzela pierwszy!
Lecz niech pan pamięta: jeżeli mnie pan nie zabije, to ja nie spudłuję, daję na
to słowo honoru.
Poczerwieniał: wstyd mu było zabić bezbronnego człowieka; patrzyłem na niego
uporczywie; przez chwilę wydawało mi się, że padnie mi do nóg błagając o
przebaczenie; ale jak się przyznać do tak podłego zamiaru?... Pozostawało mu
jedno wyjście strzelić w powietrze; byłem pewny, że strzeli w powietrze! Jedno
mogło temu przeszkodzić: myśl, iż zażądam powtórnej wymiany strzałów.
Już czas! szepnął mi doktor szarpiąc za rękaw jeżeli pan teraz nie powie,
że znamy ich zamiary, to wszystko przepadło. Niech pan patrzy, on już nabija...
jeżeli pan nic nie powie, to ja sam...
Za nic na świecie doktorze! odparłem przytrzymując go za rękę wszystko
pan popsuje; dał mi pan słowo, że nie' będzie pan przeszkadzał... Có panu do
tego? Może ja chcę, żeby mnie zabił...
151
Wąska ścieżka wiodła między krzakami na skraj ur- \ wiska; odłamki skał
stanowiły chwiejne stopnie tych naturalnych schodów; czepiając się krzaków
zaczęliśmy się wspinać. Grusznicki szedł przodem, za nim jego sekundanci, a
potem my z doktorem.
Podziwiam pana rzekł doktor mocno mi uści-S snąwszy rękę. Niech pan
pozwoli, że zbadam puls!...! Oho! gorączka!... ale na twarzy nic nie znać...
tylko oczy | panu błyszczą mocniej niż zwykle.
Nagle drobne kamienie z grzechotem potoczyły siej( nam pod nogi. Co to?
Grusznicki potknął się; gałązka,! której się uchwycił, złamała się i stoczyłby
się w dół na plecach, gdyby go sekundanci nie podtrzymali.
Niech pan uważa! zawołałem i nie padaj przedwcześnie; to zły omen. Niech
pan sobie przy pomni Juliusza Cezara!
Wdrapaliśmy się na szczyt występu skalnego; upłaz I był pokryty drobnym
piaskiem, jakby umyślnie do pojedynku. Dokoła tonąc w złotej mgle poranku
tłoczyły się szczyty gór jak niezliczone stado, na południu El- J brus
wznosił swój biały masyw zamykając łańcuch ??-? krytych lodem szczytów,
między którymi pełzały już napływające ze wschodu wełniste obłoki.
Podszedłem do krawędzi upłazu i spojrzałem w dół, ledwo mi się nie zakręciło
w głowie: tam w dole wydawało się ciemno i zimno jak w
grobie; omszałe ostre złomy skał, strącone przez burze i czas, czekały na
swoją zdobycz.
Upłaz, na którym mieliśmy się bić, był prawie regularnym trójkątem. Od
najbardziej wysuniętego kąta odmierzono sześć kroków i postanowiono, że ten,
komu wypadnie pierwszemu stawić czoło strzałowi przeciwni- ? ka, zajmie
stanowisko w samym kącie tyłem do przepaści; jeżeli nie będzie zabity, to
przeciwnicy zamienią się na miejsca.
Zdecydowałem się pozostawić wszystkie szanse Gru-
150
sznickiemu; chciałem go wypróbować; w jego duszy mogła się zbudzić iskra
szlachetności i wówczas wszystko ułożyłoby się jak najlepiej; ale miłość własna
i słabość charakteru miały zatriumfować... Chciałem zdobyć sobie pełne prawo
nieoszczędzania go, gdyby los był dla mnie łaskawy. Któż nie zawierał takich
układów ze swym sumieniem?
Doktorze, proszę ciągnąć losy! rzekł kapitan. Doktor wyjął z
kieszeni srebrną monetę i podniósł
ją w górę.
Reszka! zawołał Grusznicki pośpiesznie jak człowiek, którego nagle zbudził
przyjacielski szturchaniec.
Orzeł! powiedziałem.
Moneta wzleciała i spadła z brzękiem; wszyscy rzucili się ku niej.
? Ma pan szczęście powiedziałem do Grusznic-kiego pan strzela pierwszy!
Lecz niech pan pamięta: jeżeli mnie pan nie zabije, to ja nie spudłuję, daję na
to słowo honoru.
Poczerwieniał: wstyd mu było zabić bezbronnego człowieka; patrzyłem na niego
uporczywie; przez chwilę wydawało mi się, że padnie mi do nóg błagając o
przebaczenie; ale jak się przyznać do tak podłego zamiaru?... Pozostawało mu
jedno wyjście strzelić w powietrze; byłem pewny, że strzeli w powietrze! Jedno
mogło temu przeszkodzić: myśl, iż zażądam powtórnej wymiany strzałów.
Już czas! szepnął mi doktor szarpiąc za rękaw jeżeli pan teraz nie powie,
że znamy ich zamiary, to wszystko przepadło. Niech pan patrzy, on już nabija...
jeżeli pan nic nie powie, to ja sam...
Za nic na świecie doktorze! odparłem przytrzymując go za rękę wszystko
pan popsuje; dał mi pan słowo, że nie' będzie pan przeszkadzał... Co panu do
tego? Może ja chcę, żeby mnie zabił...
151
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
A! to co innego!... tylko niech pan na mnie na tamtym świecie nie narzeka...
Tymczasem kapitan nabił swoje pistolety, podał jeden Grusznickiemu szepcząc mu
coś z uśmiechem, drugi mnie.
Stanąłem w kącie upłazu mocno oparłszy się lewą nogą o kamień i nieco nachylony
naprzód, żeby w razie lekkiej rany nie przewrócić się w tył.
Grusznicki stanął naprzeciw mnie i na dany znak zaczął podnosić pistolet. Kolana
mu drżały. Mierzył mi prosto w czoło...
Niepojęta wściekłość zawrzała mi w piersiach.
Raptem opuścił lufę pistoletu i blady jak płótno odwrócił się do swego
sekundanta:
Nie mogę rzekł głucho.
Tchórz! odparł kapitan.
Rozległ się strzał. Kula drasnęła mi kolano. Odruchowo zrobiłem kilka kroków
naprzód, by czym prędzej odsunąć się od krawędzi.
No, bracie Grusznicki, szkoda, żeś chybił!.- rzekł kapitan teraz twoja
kolej, stawaj! Uściskaj mnie przed tym; nie zobaczymy się już! Uściskali się;
kapitan ledwie mógł się powstrzymać od śmiechu: Nie bój się dodał, chytrze
spojrzawszy na Grusznickie-go wszystko na świecie głupstwo!... Raz kozie
śmierć! i
Po tym tragicznym frazesie, powiedzianym z należytą powagą, odszedł na swoje
miejsce; Iwan Ignaticz ze łzami też uściskał Grusznicki ego i oto Grusznicki zo~
stał sam naprzeciw mnie. Dotychczas staram się wyjaśnić sobie, jakiego rodzaju
uczucie wrzało wtedy w mojej piersi: był to i gniew obrażonej miłości własnej, i
pogarda, i złość rodząca się na myśl, że ten człowiek, patrzący teraz na mnie z
taką pewnością siebie, z takim spokojnym zuchwalstwem dwie minuty przedtem,
152
nie narażając się na żadne niebezpieczeństwo, chciał zabić mnie jak psa, gdyż
raniony w nogę trochę mocniej bezwarunkowo spadłbym z urwiska.
Kilka chwil patrzyłem mu badawczo w twarz usiłując dostrzec bodaj lekki ślad
skruchy. Ale wydało mi się, że powstrzymywał uśmiech.
Radzę panu przed śmiercią się pomodlić powiedziałem mu wtedy.
Niech się pan o moją duszę nie troszczy więcej niż o swoją własną. O jedno
pana proszę: niech pan prędzej strzela.
Więc pan nie cofa swego oszczerstwa? nie prosi mnie o przebaczenie?... Niech
pan dobrze się zastanowi: czy sumienie nic panu nie mówi?
Panie Pieczorin! zawołał kapitan dragonów pozwoli pan sobie zwrócić uwagę,
że pan tu jest nie po to, aby spowiadać... Kończmy prędzej: gotów ktoś
przejeżdżać wąwozem i zobaczą nas.
Dobrze. Doktorze, proszę podejść do mnie. Doktor zbliżył się. Biedny
doktor! był bledszy niż
Grusznicki dziesięć minut temu.
Następujące słowa wymówiłem umyślnie z pauzami, głośno i dobitnie, jak się
wypowiada wyrok Śmierci.
Doktorze, ci panowie, prawdopodobnie z pośpiechu, zapomnieli włożyć kuli do
mojego pistoletu: proszę go na nowo nabić, i należycie!
Nie może być krzyczał kapitan nie może być! nabiłem obydwa pistolety;
chyba że z pańskiego kula wypadła... To nie moja wina! A pan nie ma prawa
nabijać ponownie... żadnego prawa... to jest całkiem wbrew prawidłom; nie
pozwolę...
Dobrze! powiedziałem do kapitana jeżeli tak, to będę się z panem strzelał
na tych samych warunkach.
Stropił się.
153
Grusznicki stał z opuszczoną na piersi głową, zmieszany i ponury.
Daj spokój! rzekł wreszcie do kapitana, który chciał wyrwać mój pistolet z
rąk doktora... Przecie sam wiesz, że mają rację.
Na próżno kapitan dawał mu różne znaki, Grusznicki nie chciał nawet patrzeć.
Tymczasem doktor nabił pistolet i podał mi.
Zobaczywszy to kapitan plunął i tupnął nogą: Dureń z ciebie, bratku rzekł
pospolity dureń!.., Skora mi zaufałeś, to trzeba było słuchać we wszystkim...
Dobrze ci tak! zdychaj sobie jak mucha... Odwrócił się i odchodząc wymamrotał:
A jednak to jest całkiem wbrew prawidłom.
Grusznicki! rzekłem jeszcze jest czas; cofnij swoją potwarz, a ja ci
wszystko przebaczę. Nie udało ci się wystrychnąć mnie na dudka i mojej miłości
własnej stało się zadość; przypomnij sobie, byliśmy niegdyś przyjaciółmi.
Twarz mu zapłonęła, oczy rozbłysły.
Strzelaj pan! odparł sobą gardzę, a pana nienawidzę. Jeżeli pan mnie nie
zabije, zamorduję pana w nocy zza węgła. Dla nas dwóch nie ma miejsca na ziemi...
Strzeliłem...
Gdy dym się rozwiał, Grusznickiego nie było na upłazie. Tylko pył lekkim słupem
wił się jeszcze na krawędzi urwiska.
Wszyscy jednocześnie krzyknęli.
Finita la comedia! powiedziałem do doktora. Nie odpowiedział i
odwrócił się ze zgrozą. Wzruszyłem ramionami i ukłoniłem się sekundantom
Grusznickiego.
Gdym schodził ścieżką w dół, ujrzałem między skalnymi rozpadlinami okrwawionego
trupa Grusznickiego. Odruchowo zamknąłem oczy...
154
Odwiązawszy konia ruszyłem stępa do domu. Na sercu leżał mi kamień. Słońce
wydawało mi się przyćmione, jego promienie mnie nie grzały.
Nie dojeżdżając do osiedla skręciłem na prawo wąwozem. Widok ludzi ciążył mi:
chciałem być sam. Rzuciwszy cugle i opuściwszy głowę na piersi jechałem długo,
wreszcie znalazłem się w miejscu zupełnie mi nie znanym; zawróciłem konia i
zacząłem odszukiwać drogę; już słońce zachodziło, gdy podjechałem do Ki-
słowodska, zmęczony, na zmęczonym koniu.
Mój służący podał mi dwa listy i powiedział, że zachodził Werner: jeden list był
od Wernera, drugi... od Wiery.
Otworzyłem pierwszy; był następującej treści:
"Wszystko zostało załatwione jak najpomyślniej: zwłoki przywieziono
zniekształcone, kula z piersi wyjęta. Wszyscy są przeświadczeni, że powodem jego
śmierci był nieszczęśliwy wypadek; tylko komendant, któremu prawdopodobnie znana
jest pańska scysja z Gruszni-ckim, pokręcił głową, ale nic nie powiedział.
Żadnych dowodów przeciwko panu nie ma i może pan spać spokojnie... jeżeli pan
może... Żegnam pana..."
Długo nie mogłem się zdecydować na otworzenie drugiego listu... Co ona mogła do
mnie pisać?... Ciężkie przeczucie ścisnęło mi serce.
Oto ów list, którego każde słowo wyryło się niezatar-cie w mojej pamięci.
"Piszę do ciebie z całą pewnością, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Przed
kilku laty rozstając się z tobą myślałam to samo; ale niebu podobało się
doświadczyć mnie po raz drugi; nie zniosłam tej próby, moje słabe serce uległo
znowu znanemu głosowi... nie będziesz mną za to gardził, prawda? Ten
list będzie zarazem
155
pożegnaniem i spowiedzią: winnam powiedzieć ci wszystko, co nagromadziło się w
moim sercu, odkąd ono cię kocha. Nie będę cię oskarżała postąpiłeś ze mną, jak
postąpiłby każdy inny mężczyzna: kochałeś mnie jak własność, jak źródło radości,
niepokojów i smutków następujących po sobie kolejno, bez których życie jest
nudne i jednostajne. Zrozumiałam to od początku... Ale byłeś nieszczęśliwy i
złożyłam ci siebie w ofierze w nadziei, że kiedyś ocenisz tę moją ofiarę, że
kiedyś pojmiesz moją głęboką tkliwość niezależną od warunków. Upłynęło od tej
pory dużo czasu: przeniknęłam wszystkie tajniki twojej duszy... i przekonałam
się, że to była próżna nadzieja. Bardzo to było dla mnie gorzkie! Ale moja
miłość wrosła mi w duszę: zmierzchła, lecz nie zagasła.
Rozstajemy się na wieki; jednakże możesz być pewny, że nigdy nie będę kochała
innego: dusza moja wyczerpała dla ciebie wszystkie swoje skarby, swoje łzy i
nadzieje. Ta, co cię raz pokochała, nie może patrzeć bez pewnej pogardy na
resztę mężczyzn; nie dlatego żebyś był lepszy od innych o nie! lecz w twojej
naturze jest coś szczególnego tobie tylko właściwego, coś dumnego i tajemniczego;
w twoim głosie, cokolwiek byś mówił, brzmi moc nieodparta; nikt nie umie tak
ustawicznie chcieć być kochanym; w nikim zło nie bywa tak pociągające; niczyj
wzrok nie obiecuje tyle szczęśliwości; nikt nie potrafi lepiej wykorzystać swych
walorów i nikt nie może być tak prawdziwie nieszczęśliwy jak ty, ponieważ nikt w
takim stopniu nie stara się zapewnić siebie, że jest przeciwnie.
Teraz muszę ci wytłumaczyć powód mojego pośpiesznego wyjazdu; wyda ci się małej
wagi, ponieważ tylko mnie dotyczy.
Dzisiaj rano mój mąż wszedł do mego pokoju i opowiedział o twej kłótni z
Grusznickim. Widocznie bardzo zmieniłam się na twarzy, bo długo i badawczo pa-
156
trzył mi w oczy; omal nie zemdlałam na myśl, że ty dzisiaj musisz się bić i że
ja jestem tego powodem; zdawało mi się, że zwariuję... Ale teraz, kiedy mogę już
rozumować, jestem przekonana, że będziesz żył: niemożliwe, abyś umarł beze mnie,
niemożliwe! Mój mąż długo chodził po pokoju; nie wiem, co do mnie mówił, nie
pamiętam, co mu odpowiadałam... pewno powiedziałam mu, że cię kocham... Pamiętam
tylko, że pod koniec naszej rozmowy znieważył mnie okropnym słowem i wyszedł.
Słyszałam, jak kazał zaprzęgać do karety... Już oto trzy godziny, jak siedzę
przy oknie i czekam na twój powrót... Ale ty żyjesz, ty nie możesz umrzeć!...
Kareta prawie gotowa... Żegnaj, żegnaj... Zginęłam ale co to szkodzi?...
Gdybym mogła być pewna, że zawsze będziesz mnie pamiętał już nie mówię kochał
nie, tylko pamiętał... Żegnaj; idą... muszę schować list...
Ty nie kochasz Mery, prawda? nie ożenisz się z nią? Słuchaj, musisz ponieść dla
mnie tę ofiarę: ja dla ciebie i straciłam wszystko na świecie..."
Jak szalony wybiegłem na ganek, wskoczyłem na swojego czerkiesa, którego
oprowadzano po podwórzu, i puściłem się w cwał drogą do Piatigorska. Bezlitośnie
popędzałem zmęczonego konia, który chrapiąc i cały w pianie unosił mnie po
kamienistej drodze.
Słońce już się schowało w czarnej chmurze spoczywającej na grzbiecie zachodnich
gór; w wąwozie zrobiło się ciemno i wilgotno. Podkumek, torując sobie drogę
wśród kamieni, huczał głucho i monotonnie. Pędziłem dławiąc się z
niecierpliwości. Jednostajna jak uderzenie młotem myśl, że już jej nie zastanę w
Piatigorsku, raniła mi serce. Przez chwilę, jeszcze przez jedną chwilę widzieć
ją, pożegnać się, uścisnąć jej rękę... Modliłem się, przeklinałem, płakałem,
śmiałem się... nie, nic nie wyrazi mojej trwogi, rozpaczy!... Wobec
możliwo-
157
ści utracenia jej na wieki Wiera stała mi się droższa nad wszystko na świecie
droższa nad życie, honor, szczęście! Bóg wie, jakie dziwne, jakie szalone
pomysły kłębiły mi się w głowie... Pędziłem wciąż, gnając konia bezlitośnie. I
oto spostrzegłem, że mój koń coraz ciężej dyszy; już ze dwa razy potknął się na
równej drodze... Pozostało pięć wiorst do Esentuk kozackiej stanicy, gdzie
mogłem się przesiąść na innego konia.
. Wszystko byłoby uratowane, gdyby memu koniowi starczyło jeszcze sił przez
dziesięć minut. Ale nagle wspiąwszy się po stoku niewielkiego jaru, przy
wyjeździe z gór, na ostrym zakręcie zwalił się na ziemię. Zręcznie zeskoczyłem,
chcę go podnieść, szarpię za cugle na próżno: ledwie dosłyszalny stek wyrwał
mu się przez zaciśnięte zęby; po kilku minutach zdechł; zostałem w stepie sam,
utraciwszy ostatnią nadzieję; spróbowałem iść pieszo nogi ugięły się pode mną;
wyczerpany ciężkimi przeżyciami dnia i bezsennością, padłem na mokrą trawę i
rozpłakałem się jak dziecko.
Długo leżałem bez ruchu i gorzko płakałem nie usiłując powstrzymać łez i łkania;
myślałem, że mi się pierś rozerwie; cały mój hart, cała moja zimna krew znikły
jak dym; dusza stała się bezsilna, rozsądek zamilkł i gdyby mnie ktoś w owej
chwili zobaczył, odwróciłby się z pogardą.
Gdy rosa nocna i górskie powietrze orzeźwiły płonącą głowę i powrócił normalny
tok myśli, zrozumiałem, że uganiać się za straconym szczęściem jest bezcelowe i
niedorzeczne. Czego jeszcze chcę? widzieć ją? po co? czyż nie skończyło się
wszystko między nami? Jeden gorzki pożegnalny pocałunek nie wzbogaci moich
wspomnień, a po nim będzie nam jeszcze trudniej się rozstać.
Jednakże cieszę się, że mogę płakać! Zresztą, być może, przyczyną tego są
rozstrojone nerwy, noc bez-
158
senna, dwie minuty na wprost lufy pistoletu i pusty żołądek.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! To nowe cierpienie, mówiąc stylem
wojskowym, stało się dla mnie szczęśliwą dywersją. Płakać jest zdrowo, a przy
tym, gdybym się nie był przejechał konno i nie był zmuszony przejść w powrotnej
drodze piętnastu wiorst, to i tej nocy sen nie zamknąłby mi powiek.
Wróciłem do Kisłowodska o piątej rano, rzuciłem się na łóżko i zasnąłem snem
Napoleona po Waterloo.
Kiedy się obudziłem, na dworze było już ciemno. Siadłem przy otwartym oknie,
rozpiąłem archałuk i górskie powietrze orzeźwiło mi pierś, której jeszcze nie
ukoił ciężki sen znużenia. W dali, za rzeką, poprzez wierzchołki ocieniających
ją gęstych lip migotały światła w budynkach twierdzy i osiedla. Na naszym
podwórzu było zupełnie cicho, w domu księżnej było ciemno.
Wszedł doktor: czoło miał zachmurzone; wbrew zwyczajowi nie podał mi ręki.
Pan skąd, doktorze?
? Od księżny Ligowskiej; córka jest chora, osłabienie nerwów... Mniejsza z tym,
ale chodzi o co innego: władze domyślają się i chociaż konkretnie niczego nie
można dowieść, jednak radzę panu zachować ostrożność. Księżna mówiła mi teraz,
że wie, iż pan strzelał się o jej córkę. Opowiedział jej wszystko ten
staruszek... jak mu tam? Był on świadkiem pańskiej scysji z Grusznickim w
restauracji. Przyszedłem pana uprzedzić. Żegnam pana. Nie zobaczymy się już, być
może pana gdzieś wyślą.
Na progu zatrzymał się: miał ochotę uścisnąć mi rękę... i gdybym mu był okazał
najlżejsze pragnienie tego, byłby mi się rzucił na szyję; ale pozostałem zimny
jak kamień, więc wyszedł.
Oto ludzie! wszyscy są tacy sami: wiedzą z góry
159
o wszystkich .złych stronach postępku, pomagają, radzą, nawet go pochwalają,
widząc, że nie ma innego wyjścia, a potem umywają ręce i odwracają się z
oburzeniem od tego, kto miał odwagę wziąć na siebie cały ciężar
odpowiedzialności. Wszyscy są tacy sami, nawet najlepsi, najmądrzejsi...
Nazajutrz rano, otrzymawszy od wyższej władzy rozkaz udania się do twierdzy N.,
zaszedłem do księżnej pożegnać się.
Była zdziwiona, gdy na zapytanie, czy mam jej coś szczególnie ważnego do
powiedzenia, odpowiedziałem, że życzę jej wszelkiej pomyślności itd.
A ja muszę z panem pomówić bardzo poważnie. Usiadłem w milczeniu.
Było widoczne, że nie wiedziała, od czego zacząć; twarz jej mocno poczerwieniała,
pulchne palce stukały po stole; wreszcie zaczęła tak, przerywanym
głosem:
Proszę posłuchać, monsieur Pieczorin, sądzę, że pan jest szlachetnym
człowiekiem.
Skłoniłem się.
Nawet jestem tego pewna mówiła dalej chociaż pańskie zachowanie się budzi
pewne wątpliwości; ale może pan mieć powody, których nie znam, i z nich powinien
mi się pan teraz zwierzyć. Obronił pan moją córkę przed oszczerstwem, strzelał
się pan o nią, a więc narażał pan życie... Niech pan nie odpowiada, wiem, że się
pan do tego nie przyzna, ponieważ Grusz-nicki został zabity (przeżegnała się).
Bóg mu przebaczy i mam nadzieję, panu również!... To mnie nie dotyczy... nie
śmiem pana sądzić, ponieważ moja córka, choć bez winy, była tego powodem.
Powiedziała mi wszystko... sądzę, że wszystko: pan wyznał jej swoją miłość...
ona wyznała panu swoją (tu księżna ciężko westchnęła). Ale jest chora i jestem
przekonana, że to nie zwykła choroba! Gnębi ją ukryte cierpienie; nie przyznaje
się do tego, ale jestem pewna, że pan jest tego przyczyną...
160
Proszę posłuchać: pan, być może, sądzi, że szukam stanowisk, wielkiego bogactwa
jest pan w błędzie: chcę tylko szczęścia córki. Pańska obecna sytuacja nie
jest do pozazdroszczenia, ale może się poprawić: ma pan majątek; kocha pana moja
córka, ona jest tak wychowana, że będzie szczęściem dla męża. Jestem bogata, a
ona jest jedynaczką... Niech pan powie, co pana powstrzymuje?... Widzi pan, nie
powinna bym mówić tego wszystkiego, ale liczę na pańskie serce, na pański honor;
niech pan pamięta, że mam jedyną córkę... jedyną...
Rozpłakała się.
Księżno powiedziałem nie mogę pani odpowiedzieć; niech mi pani pozwoli
pomówić z córką sam na sam.
Nigdy! zawołała wstając z krzesła silnie wzburzona.
Jak pani chce odparłem zabierając się do odejścia.
Zastanowiła się, dała mi znak ręką, bym poczekał, i wyszła.
Minęło z pięć minut; serce mi mocno biło, ale myśli były spokojne, głowa chłodna;
choć usiłowałem znaleźć w mej piersi bodaj iskrę miłości do miłej Mery, wysiłki
moje były daremne.
Drzwi się otworzyły i weszła księżniczka. Boże! jakże się zmieniła, odkąd ją
ostatni raz widziałem a czyż to było tak dawno temu?
Doszedłszy do połowy pokoju zachwiała się; zerwałem się, podałem jej rękę i
doprowadziłem do fotelu.
Stałem naprzeciw niej. Długo milczeliśmy; jej duże oczy, pełne niewysłowionego
smutku, jak gdyby szukały w moich oczach czegoś na kształt nadziei; blade wargi
na próżno usiłowały się uśmiechnąć; delikatne ręce, złożone na kolanach, były
tak chude i przezroczyste, iż żal mi się jej zrobiło.
U Bohater naszych czasów Igi
?> era cm
? ż a * ? ż S. N
?:
&.
(? tu
3
?
fi
? N j? ? 0Q ? ?
52 ??? sr ??
?? ???
i-J ? N
? 3 ^ ^S
w .0?
? :'
1
Księżniczko powiedziałem pani wie, że z pani drwiłem?... Pani musi mną
gardzić.
Na jej policzkach wystąpił chorobliwy rumieniec.
Mówiłem dalej: A więc nie może mnie pani kochać...
Odwróciła się, oparła się łokciami o stół, zasłoniła oczy dłonią i wydało mi się,
że w oczach tych zabłysły łzy.
Boże drogi! wyrzekła ledwie dosłyszalnie.
To stawało się nie do zniesienia: jeszcze chwila, a padłbym jejt do nóg.
Toteż sama pani widzi rzekłem możliwie stanowczym głosem i z wymuszonym
uśmieszkiem sama pani widzi, że nie mogę się z panią ożenić. Gdyby nawet pani
teraz tego chciała, to wkrótce pożałowałaby pani. Moja rozmowa z pani mamą
zmusiła mnie do tak szczerych i brutalnych obecnych wyjaśnień; mam nadzieję, że
matka pani się myli; łatwo jej to pani wyperswaduje. Pani widzi, że gram w pani
oczach jak naj-nędzniejszą, ohydną rolę i nawet się do tego przyznaję: to
wszystko, co mogę dla pani zrobić. Żeby pani miała nie wiem jak złą opinię o
mnie, poddaję się jej... Widzi pani, jak nikczemnie wobec pani postąpiłem.
Jeżeli nawet pani mnie kochała, to od tej chwili pogardza mną pani, nieprawdaż?
Obróciła się ku mnie blada jak marmur, tylko jej oczy cudnie błyszczały.
Nienawidzę pana... powiedziała. Podziękowałem, ukłoniłem się z
szacunkiem i wyszedłem.
W godzinę potem kurierska trójka unosiła mnie z Ki-słowodska. O kilka wiorst od
Esentuk poznałem przy drodze trupa mojego rączego wierzchowca; siodło było
zdjęte prawdopodobnie zabrał je przejeżdżający Kozak a zamiast siodła na
grzbiecie konia zobaczyłem dwa kruki. Westchnąłem i odwróciłem się...
162
I teraz tutaj, w tej nudnej twierdzy, często przebiegając myślą przeszłość,
zadaję sobie pytanie: dlaczego nie chciałem wstąpić na tę otwartą mi przez los
drogę, gdzie oczekiwały mnie ciche radości i spokój ducha?... Nie, nie żyłbym w
zgodzie z taką dolą. Jestem jak żeglarz zrodzony i wyrosły na pokładzie
korsarskiego brygu: jego dusza zżyła się z burzami i bitwami; żeglarz wyrzucony
na brzeg tęskni i nudzi się, żeby nawet najsilniej wabił gG cienisty gaj, żeby
najjaśniej świeciło mu pogodne słońce; chodzi sobie cały dzień po nadbrzeżnym
piasku, wsłuchuje się w jednostajny szum nadbiegających fal i tonie wzrokiem w
zamglonej dali: może zamajaczy hen, na bladej kresie oddzielającej granatowe
odmęty od szarych chmur, upragniony żagiel, co naprzód podobny do skrzydła mewy,
potem odrywa się od piany raf i stopniowo zbliża do bezludnej przystani...
iii FATALISTA
Zdarzyło mi się kiedyś spędzić dwa tygodnie w kozackiej stanicy na lewym
skrzydle frontu; stał tam batalion piechoty; oficerowie zbierali się kolejno
jedni u drugich i wieczorami grali w karty.
Pewnego razu, znudzeni bostonem, rzuciliśmy karty pod stół i zasiedzieliśmy się
bardzo długo u majora S***,; rozmowa, wbrew zwyczajowi, była interesująca.
Rozprawiano o tym, że muzułmańskie wierzenie, jakoby los człowieka był z góry
napisany w niebiosach, znajduje i wśród nas, chrześcijan, wielu zwolenników;
każdy opowiadał różne niezwykłe wypadki świadczące pro lub contra.
Wszystko to, panowie, niczego nie dowodzi rzekł stary major przecie nikt z
was nie był świad-
?*
163
kiem tych dziwnych wypadków, które mają potwierdzać wasze sądy?
Oczywiście, nikt powiedziało wielu ale słyszeliśmy od ludzi
wiarogodnych...
To wszystko bzdura rzekł ktoś gdzie są ci wiarogodni ludzie, co widzieli
listę, na której oznaczona jest godzina naszej śmierci?... A jeżeli rzeczywiście
istnieje przeznaczenie, to po cóż dana nam jest wola, rozsądek? dlaczego musimy
zdawać sprawę z naszych czynów?
Wówczas jeden z oficerów, który siedział w kącie pokoju, wstał i podszedłszy
powoli do stołu ogarnął wszystkich spokojnym i uroczystym spojrzeniem. Był z
pochodzenia Serbem, jak można było wnioskować z jego nazwiska.
Powierzchowność porucznika Wulicza całkowicie zgodna była z jego charakterem.
Wysoki wzrost i śniada cera, czarne włosy, czarne przenikliwe oczy, duży, ale
kształtny nos cecha jego narodowości smutny i chłodny uśmiech wiecznie
błądzący na ustach wszystko składało się na to, by nadać muriwygląd osobliwy,
istoty niezdolnej do dzielenia się myślami i namiętnościami z tymi, których
los dał mu za kolegów.
Był mężny, mówił mało, ale dobitnie; nikomu się nie zwierzał ze swych duchowych
i rodzinnych tajemnic; wina prawie wcale nie pił, do młodych Kozaczek, których
urok trudno ocenić, gdy się ich nie widziało nigdy się nie umizgał. Mówiono
wprawdzie, że jego wyraziste oczy nie były obojętne żonie pułkownika; ale
gniewał się nie na żarty, gdy robiono do tego aluzje.
Istniała tylko jedna namiętność, której nie taił namiętność do gry. Przy
zielonym stoliku zapominał o wszystkim i zazwyczaj przegrywał; ale stałe
niepowodzenia podniecały tylko jego upór. Opowiadano, że pewnego razu, podczas
wyprawy wojennej, w nocy, na poduszce trzymał bank; powodziło mu się szalenie.
164
Nagle rozległy się wystrzały zatrąbiono na alarm, wszyscy się zerwali i rzucili
do broni. "Postaw va banąuel" krzyczał Wulicz, nie wstając, do jednego z
najbardziej zapalonych poniterów. "Na siódemkę" odpowiedział ów wybiegając.
Nie bacząc na ogólne zamieszanie Wulicz dokończył talię; karta wyszła.
Gdy zjawił się w tyralierze, była tam już gorąca strzelanina. Wulicz nie zważał
ani na kule, ani na szable czeczeńskie: szukał swego szczęśliwego ponitera.
Siódemka wyszła! zawołał ujrzawszy go wreszcie w łańcuchu żołnierzy, którzy
zaczęli wypierać nieprzyjaciela z lasu, i podszedłszy bliżej wyjął sakiewkę i
pugilares i oddał je szczęśliwcowi, pomimo zastrzeżeń, że nie była to
odpowiednia chwila na rozliczanie się. Dokonawszy tego nieprzyjemnego obowiązku
rzucił się naprzód, porwał za sobą żołnierzy i do samego końca akcji z całą
zimną krwią wymieniał strzały z Czeczeńcami.
Gdy porucznik Wulicz podszedł do stołu, wszyscy umilkli spodziewając się, że
wyrwie się z czymś nieoczekiwanym.
Panowie! rzekł (głos miał spokojny, chociaż o jeden ton niższy niż zwykle)
panowie, na co te jałowe spory? Chcecie dowodów: proponuję wam wypróbować na
sobie, czy może człowiek rozporządzać według własnej woli swoim życiem, czy też
każdemu z nas wyznaczona jest zawczasu fatalna chwila... Kto ma na to ochotę?
Nie ja, nie ja! rozległo się ze wszystkich stron. Co za dziwak! co mu
przychodzi do głowy!...
Proponuję zakład powiedziałem żartem.
Jaki?
Twierdzę, że nie ma przeznaczenia powiedziałem wysypując na stół
dwadzieścia czerwieńców, wszystko, co miałem w kieszeni.
Trzymam odpowiedział Wulicz głuchym gło-
165
sem. Majorze, pan będzie sędzią; oto piętnaście czer-wieńców; pozostałe pięć
jest mi pan winien i wyświadczy mi pan przysługę dołączając je do tych.
Dobrze rzekł major tylko doprawdy nie rozumiem, o co chodzi i jak
rozstrzygniecie spór?...
Wulicz nic nie mówiąc wyszedł do sypialni majora; Poszliśmy za nim. Podszedł do
ściany, na której wisiała broń różnego kalibru i na chybił trafił zdjął z
gwoździa jeden z pistoletów. Jeszcześmy go nie rozumieli; ale żdy odwiódł kurek
i nasypał na panewkę prochu, wielu 2 mimowolnym okrzykiem chwyciło go za rękę.
Co ty chcesz robić? Słuchaj, to wariactwo! zawołano.
Panowie! powiedział powoli uwalniając ręce kto ma ochotę zapłacić za mnie
dwadzieścia ezerwień-ców?
Wszyscy umilkli i cofnęli się.
Wulicz wyszedł do drugiego pokoju i usiadł przy stole; wszyscy podążyli za nim.
Ruchem ręki poprosił nas, byśmy siedli dokoła. Usłuchaliśmy w milczeniu: w owej
chwili zdobył nad nami jakąś tajemniczą władzę. Spojrzałem mu przenikliwie w
oczy; ale jego spokojny i nieruchomy wzrok wytrzymał moje badawcze spojrzenie i
blade wargi uśmiechnęły się; jednak pomimo chłodnego opanowania wydało mi się,
żem dostrzegł stygmat śmierci na tej bladej twarzy. Zauważyłem kilkakroć, i
wielu starych żołnierzy potwierdzało Woje spostrzeżenie, iż nieraz na twarzy
człowieka, który nia umrzeć za kilka godzin, widać jakieś dziwne piętno
nieuniknionego losu, i wprawnym oczom trudno się omylić.
----Pan dzisiaj umrze powiedziałem mu. Szybko
się ku mnie obrócił, ale odparł wolno i spokojnie:
Być może tak, być może nie...
Potem zwracając się do majora zapytał, czy pistolet Jest nabity. Major w
zamieszaniu dobrze nie pamiętał.
166
Daj spokój, Wulicz! ktoś zawołał pewno, że nabity, skoro wisiał nad samą
głową; że ci się chce żartować!...
Głupi żart! podchwycił drugi.
Stawiam pięćdziesiąt rubli przeciw pięciu, że nie nabity! zawołał trzeci.
Powstał nowy zakład.
Sprzykrzyła mi się ta długa ceremonia. Proszę pana powiedziałem albo niech
się pan zastrzeli, albo powiesi pistolet na dawnym miejscu i idźmy spać.
Rozumie się zawołało wielu idźmy spać.
Panowie, proszę, nie ruszajcie się z miejsc rzekł Wulicz przystawiwszy
sobie lufę pistoletu do czoła. Wszyscy jakby skamienieli.
Panie Pieczorin dodał proszę wziąć kartę i rzucić ją w górę.
Wziąłem ze stołu, jak dziś pamiętam, asa kier i rzuciłem w górę: wszyscy
wstrzymali oddech; wszystkie oczy, wyrażając lęk i jakąś nieokreśloną ciekawość,
biegły od pistoletu do fatalnego asa, który chwiejąc się w powietrzu powoli
opadał: w chwili gdy dotknął stołu, Wulicz pociągnął za cyngiel... pistolet nie
wystrzelił!
Chwała Bogu! ? wykrzyknęło wielu nie nabity...
-. i . ,<" >
Sprawdźmy jednak rzekł Wulicz. Znowu odwiódł kurek, wycelował w czapkę
wiszącą nad oknem, rozległ się wystrzał, dym napełnił pokój; gdy się rozwiał,
zdjęto czapkę, była przebita przez sam środek i kula utkwiła głęboko w ścianie.
Upłynęło jakieś trzy minuty nikt nie mógł wymówić słowa; Wulicz najspokojniej
przesypał moje czerwieńce do swojej sakiewki.
Zaczęły się debaty, dlaczego pistolet za pierwszym razem nie wystrzelił;
niektórzy twierdzili, że prawdopodobnie panewka była zanieczyszczona,
inni mówili
167
szeptem, że przedtem proch był wilgotny, a potem Wu-licz dosypał świeżego; ale
ja twierdziłem, że to przypuszczenie jest niesłuszne, ponieważ przez cały czas
nie spuszczałem oczu z pistoletu.
Ma pan szczęście w grze! rzekłem do Wulicza.
Pierwszy raz w życiu odparł uśmiechając się z zadowoleniem to jest lepsze
od baka i sztosa.
Za to troszkę niebezpieczniejsze.
A co? zaczął pan wierzyć w przeznaczenie?
Wierzę; tylko nie rozumiem teraz, dlaczego mi się wydawało, że pan stanowczo
musi dziś umrzeć...
Ten sam człowiek, który tak niedawno mierzył sobie najspokojniej w czoło, teraz
raptem rozgniewał się i zmieszał.
Dość już tego! rzekł wstając nasz zakład się skończył i obecnie uwagi
pańskie są, zdaje mi się, nie na miejscu... Wziął czapkę i wyszedł. To mi się
wydało dziwne i nie darmo.
Wkrótce wszyscy rozeszli się po domach, rozmaicie tłumacząc sobie dziwactwa
Wulicza i jak przypuszczam, jednogłośnie nazywając mnie egoistą, ponieważ
założyłem się z człowiekiem, który chciał się zastrzelić; jak gdyby beze mnie
nie mógł znaleźć do tego stosownej okazji!
Wracałem do domu pustymi uliczkami stanicy: czerwona pełnia księżyca niby łuna
pożaru zaczynała ukazywać się spoza zębatego horyzontu domów; gwiazdy jaśniały
spokojnie na ciemnoniebieskim stropie i śmiesznym mi się wydało, gdy sobie
przypomniałem, że byli ongiś ludzie głęboko mądrzy, którzy myśleli, iż ciała
niebieskie biorą udział w naszych mizernych sporach o kawałek ziemi lub o jakieś
wymyślone prawa. No i cóż? Te pochodnie zapalone, w ich mniemaniu, tylko po to,
żeby oświetlać ich bitwy i triumfy, płoną z tym samym blaskiem, a ich żądze i
nadzieje dawno zgasły wraz z nimi niczym ogieniek wzniecony na skraju lasu
168
przez beztroskiego wędrowca. Ale za to jaką siłę woli dawała im pewność, że całe
niebo ze swoimi niezliczonymi mieszkańcami patrzy na nich ze współczuciem,
wprawdzie niemym, lecz niezmiennym!... A my, ich nędzni potomkowie, tułający się
po ziemi bez przekonań i dumy, bez rozkoszy i strachu z wyjątkiem tego
mimowolnego lęku ściskającego serce na myśl o nieuchronnym końcu my jesteśmy
już niezdolni do wielkich ofiar ani dla dobra ludzkości, ani nawet dla naszego
własnego szczęścia, bo wiemy, że jest nieosiągalne, i obojętnie wpadamy ze
zwątpienia w zwątpienie, tak jak nasi przodkowie wpadali z jednej pomyłki w
drugą, lecz nie mamy, jak oni, nadziei ani nawet tej nieokreślonej, choć
istotnej rozkoszy, jaką znajduje dusza we wszelkiej walce z ludźmi lub z losem.
Dużo innych podobnych rozmyślań snuło mi się po głowie; nie starałem się
zachować ich w pamięci, gdyż nie lubię zatrzymywać się na jakiejś oderwanej
myśli, bo i do czego to prowadzi?... We wczesnej młodości byłem marzycielem;
lubiłem pieścić na przemian to ponure, to tęczowe obrazy, które malowała mi moja
niespokojna i chciwa wyobraźnia. Ale co mi z tego pozostało? tylko znużenie jak
po nocnej walce ze zmorą i mętne wspomnienia, pełne żalu. W tej bezpłodnej walce
wyczerpałem i żar duszy, i hart woli, niezbędne dla prawdziwego życia;
wkroczyłem w to życie, przeżywszy je już w myśli, i ogarnęła mnie nuda i
obrzydzenie jak tego, kto czyta liche naśladownictwo dawno mu znanej książki.
To, co zaszło tego wieczoru, wywarło na mnie dość głębokie wrażenie i rozstroiło
mi nerwy. Nie wiem na pewno, czy teraz wierzę, czy nie wierzę w przeznaczenie,
ale tego wieczora mocno w nie wierzyłem: dowód bił w oczy i nie bacząc na to, że
żartowałem z naszych przodków oraz z ich usłużnej astrologii, mimo woli po-
169
szedłem w ich ślady; lecz zatrzymałem się w porę na tej niebezpiecznej drodze i
hołdując zasadzie: nic kategorycznie nie odrzucać i niczemu ślepo nie ufać,
odsunąłem na bok metafizykę i zacząłem patrzeć pod nogi. Taka przezorność była
bardzo na miejscu: o mały włos nie upadłem natknąwszy się na coś grubego i
miękkiego, lecz jak się zdawało, nieżywego. Schylam się księżyc już świecił
wprost na drogę i cóż się okazało?... przede mną leżała świnia, rozrąbana
szablą na połowę... Zaledwie zdążyłem się jej przyjrzeć, usłyszałem tupot kroków;
dwóch Kozaków biegło z bocznej uliczki; jeden podszedł do mnie i zapytał, czy
nie widziałem pijanego Kozaka pędzącego za świnią. Oświadczyłem im, że nie
spotkałem Kozaka, i wskazałem nieszczęsną ofiarę jego niezwykłego męstwa.
Co za zbój! rzekł drugi Kozak niech tylko się naprę czychiru34, zaczyna
niszczyć wszystko, co napotka: Chodźmy go szukać, Jeremieicz; trzeba go związać,
bo inaczej...
Odeszli, a ja szedłem dalej, ostrożnie już teraz, i wreszcie dobrnąłem
szczęśliwie do swojej kwatery.
Mieszkałem u pewnego starego uriadnika, którego lubiłem za jego dobry charakter,
a zwłaszcza za to, że miał ładną córeczkę Nastię.
Czekała na mnie, jak zwykle, przy furtce, opatulona w szubkę; księżyc oświetlał
jej miłe usteczka, posiniałe od 'nocnego zimna. Poznawszy mnie uśmiechnęła się,
ale głowę miałem zaprzątniętą czym innym. Dobranoc, Nastia! powiedziałem
mijając ją. Chciała coś odpowiedzieć, ale tylko westchnęła.
Zamknąłem za sobą drzwi swego pokoju, zapaliłem świecę i rzuciłem się na łóżko;
ale sen tym razem kazał na siebie czekać dłużej niż zazwyczaj. Już zaczynało
świtać, gdym zasnął, ale widocznie było mi sądzone, że tej nocy się nie wyśpię.
O czwartej rano dwie pięści załomotały w moje okno. Zerwałem się: co takiego?...
170
Wstawaj, ubieraj się! krzyczało do mnie kilka głosów. Ubrałem się pośpiesznie
i wyszedłem. Wiesz, co się stało? powiedziało mi jednocześnie trzech
oficerów, którzy przyszli po mnie; byli bladzi jak śmierć.
Co?
Wulicz zabity. Osłupiałem.
Tak, zabity! powtórzyli chodźmy prędzej. ?? Ale dokądże?
Po drodze się dowiesz.
Poszliśmy. Opowiedzieli mi wszystko, co się stało, dodając różne uwagi o dziwnym
przeznaczeniu, które ocaliło go od nieuchronnej śmierci na pół godziny przed
śmiercią. Wulicz szedł sam ciemną ulicą; natknął się na niego pijany Kozak,
który zarąbał świnię, i być może, minąłby go nie zauważywszy, gdyby Wulicz nagle
się nie zatrzymał i nie powiedział: Kogo ty, bratku, szukasz? Ciebie!
odparł Kozak i ciął go szablą: rozrąbał go od ramienia prawie aż do serca...
Dwaj Kozacy, którzy mnie spotkali i śledzili zabójcę, nadbiegli, podnieśli
rannego; konał już i powiedział tylko trzy słowa: ,,On miał rację!" Jedynie ja
zrozumiałem niejasny sens tych słów: dotyczyły one mnie; mimo woli
przepowiedziałem biedakowi jego los; mój instynkt mnie nie zawiódł: istotnie
dostrzegłem na jego zmienionej twarzy piętno bliskiej śmierci.
Zabójca zamknął się w pustej chacie na końcu stanicy: tam właśnie szliśmy.
Mnóstwo kobiet biegło z płaczem w tę samą stronę; od czasu do czasu spóźniony
Kozak wypadał na ulicę, pośpiesznie przypasując kin-dżał i wyprzedzał nas kłusem.
Rwetes był straszny.
Wreszcie stanęliśmy na miejscu. Patrzymy: dokoła chaty z zamkniętymi od wewnątrz
drzwiami i okiennicami stoi tłum. Oficerowie i Kozacy rozprawiają z zapałem;
kobiety lamentują dogadując i zawodząc. Wśród nich rzuciła mi się w oczy
wymowna twarz staruchy,
171
wyrażająca bezdenną rozpacz. Siedziała na grubym balu, łokcie miała oparte o
kolana, podtrzymywała głowę rękami: to była matka mordercy. Jej wargi chwilami
poruszały się... szeptały modlitwę czy przekleństwo?
Tymczasem trzeba było na coś się zdecydować i schwytać przestępcę. Nikt jednak
nie miał odwagi rzucić się pierwszy.
Podszedłem do okna, zajrzałem przez szparę w okiennicy: leżał na podłodze
trzymając w prawej ręce pistolet; był blady, a zakrwawiona szabla leżała obok
niego. Jego wyraziste oczy toczyły dokoła strasznym spojrzeniem; chwilami drgał
i łapał się za głowę, jak gdyby mętnie przypominając sobie to, co się stało
wczoraj. Nie dostrzegłem w tym niespokojnym wejrzeniu wielkiej determinacji i
powiedziałem majorowi, że niesłusznie nie daje Kozakom rozkazu wyłamania drzwi i
wtargnięcia tam, bo lepiej to zrobić teraz niż później, gdy całkiem się opamięta.
Tymczasem podszedł do drzwi stary esauł i zawołał go po imieniu; tamten odezwał
się.
Zgrzeszyłeś, bracie Jefimiczu rzekł "'esauł więc już trudna rada, poddaj
się!
Nie poddam się! odparł Kozak.
Bój się Boga! toć nie przeklęty Czeczeniec z ciebie, lecz prawy chrześcijanin.
No, już skoro grzech twój cię opętał, cóż na to poradzić: nie unikniesz swojego
losu.
Nie poddam się! krzyknął Kozak groźnie i słychać było, jak szczęknął
odwiedziony kurek.
Ej, ciotko! rzekł esauł do staruchy pogadaj z synem; a nuż ciebie
posłucha... Przecie tak, to tylko obraza boska. I popatrz, panowie już dwie
godziny wyczekują.
Stara popatrzyła na niego badawczo i pokręciła głową.
Wasiliu Pietrowiczu rzekł esauł podszedłszy do majora on się nie podda,
ja go znam; a jeżeli
172
wyważyć drzwi, to dużo naszych wytłucze. Czy nie każecie raczej zastrzelić go? w
okiennicy jest duża szpara.
W owej chwili przemknęła mi przez głowę dziwna myśl: podobnie jak Wuliczowi
zachciało mi się wypróbować los.
Proszę poczekać powiedziałem majorowi ja go wezmę żywcem.
Kazałem esaułowi wszcząć z nim rozmowę, postawiłem u drzwi trzech Kozaków,
gotowych je wyważyć i na dany znak rzucić mi się na pomoc, po czym okrążyłem
chatę i podszedłem do tego fatalnego okna: serce mii mocno biło:
Ach, ty przeklęty! krzyczał esauł cóż to, kpisz sobie z nas czy co? albo
myślisz, że nie damy sobie z tobą rady?
Zaczął walić w drzwi z całej siły: ja, przyłożywszy oko do szpary, śledziłem
ruchy Kozaka nie oczekującego z tej strony natarcia; nagle oderwałem okiennicę i
rzuciłem się przez okno głową w dół. Wystrzał rozległ się nad samym moim uchem,
kula zerwała mi epolet. Ale dym, który napełnił izbę, nie pozwolił memu
przeciwnikowi znaleźć leżącej obok niego szabli. Chwyciłem go za ręce; Kozacy
wtargnęli i nie minęło nawet trzy minuty, a przestępca był już związany i
wyprowadzony pod konwojem. Ludzie się rozeszli, oficerowie winszowali mi
istotnie, było czego winszować.
Po tym wszystkim jakże, zdawałoby się, nie stać się fatalistą? Ale kto z nas wie
na pewno, czy jest, czy też nie jest o czymś przekonany? I jak często bierzemy
za przekonanie złudzenie uczuć lub błąd rozumowania... Lubię wątpić o wszystkim:
ta skłonność umysłu nie przeszkadza stanowczości charakteru; przeciwnie, jeśli
chodzi o mnie, to zawsze idę śmielej naprzód, gdy nie wiem, co mnie czeka.
Przecie nic gorszego od śmierci się nie zdarzy a śmierci uniknąć nie można.
173
Po powrocie do twierdzy opowiedziałem Maksymowi Maksymiczowi wszystko, co mi się
przytrafiło i czego byłem świadkiem, i ciekaw byłem dowiedzieć się, jakie jest
jego zdanie o przeznaczeniu. Z początku nie rozumiał tego słowa, ale wyjaśniłem
je, jak mogłem, i wówczas powiedział, znacząco kiwając głową:
Tak, oczywiście! To rzecz dosyć zawiła!... Zresztą te azjatyckie kurki często
się zacinają, jeżeli są źle nasmarowane albo nie dość mocno naciśnie się je
palcem. Przyznam się, że nie lubię również czerkieskich karabinów; one jakoś do
nas nie pasują: kolba mała, ani się człowiek obejrzy, jak sobie nos oparzy... Za
to ich szable, po prostu palce lizać.
Potem dodał po chwili namysłu:
Tak, żal biedaka... Diabli nadali w nocy z pijanym rozmawiać... Zresztą, widać
tak już mu było przeznaczone...
Więcej nic z niego nie mogłem wyciągnąć: on w ogóle nie lubi metafizycznych
dysput.
przypisy
1 ? z ? n a r odmiana platanu.
2Duchan na Kaukazie nazwa winiarni, szynku, trafctierni.
3 Jermołow Aleksy generał (17721861), został mianowany w 1817 r.
wielkorządcą Gruzji i dowódcą korpusu kaukaskiego. Kierował podbojem Kaukazu.
4 Linia chodzi tu o linię obronną złożoną z twierdz, redut i wojennych
osiedli Kozaków, zbudowaną na rozkaz generała Jermołowa.
5 S ? ? 1 a chata, dom na Kaukazie.
6 Buza napój sporządzony z prosa, gryki lub jęczmienia.
7 Przyjaźni (w oryginale mirnyje) górskie narody Kaukazu stawiały opór
przeważającej sile carskiej armii. Przyjaznymi {mirnyje) nazywano tych, którzy
na terytoriach zdobytych podporządkowali się wojskom carskim.
1 Baszka głowa; wyraz tatarski, który przeszedł jako gwarowy do języka
rosyjskiego. Jaman będzie twoja baszka kiepsko będzie z twoją głową.
9 Atoreey tak nazywano nieprzyjaznych Czeczeńców, przeprawiających się na
rosyjską stronę Tereku i niepokojących wojska.
"Beszmet wierzchnia pikowana odzież męska, rodzaj kaftana, rozpowszechniona
wśród Tatarów i ludów Kaukazu.
11 Karagacz odmiana wiązu,
12Gurda nazwa szabel i kindżałów z najprzedniejszej stali, bardzo cenionych na
Kaukazie. Lew Tołstoj w przypisie do Kozaków wyjaśnia, że nazwa ta pochodzi od
majstra Gurdy.
13 Kały m wykup, jaki u niektórych wschodnich narodów płacił narzeczony
przyszłym swoim teściom.
14 I r b i s kaukaska odmiana tygrysa czy też pantery.
?? per i w podaniach perskich dobra i piękna wróżka; tu: czarująca, śliczna
kobieta.
175
16Uzdeni szlachta na Kaukazie; tu: bliskie otoczenie księcia.
"Gamba Jacques F^rancois (17631833) podróżnik francuski, a następnie konsul w
Tyflisie, wysłany w 1817 r. przez rząd francuski do Rosji południowej i na
Kaukaz w celu zbadania i wyzyskania ich bogactw naturalnych. W 1824 r. wydał
Gamba książkę o swej podróży.
18 Gra słów: czerta znaczy po rosyjsku linia, czort czart.
19Słowik-zbój ? postać bajeczna, półczłowiek, półptak, występująca w bylinach o
IIji Muromcu.
20 Termolama tkanina jedwabna.
21 Szapsugowie jedno z plemion czerkieskieh.
22 Tak w oryginale: w swojej bieloj kardinalskoj szapkie.
23 Uriadnik tu: podoficer kozacki.
24 Fatera zniekształcone słowo rosyjskie kwartira mieszkanie.
25 Z proroctwa Izajasza, rozdział XXXV, w. 56.
26 Piechota liniowa, w odróżnieniu od formacji uprzywilejowanych gwardii.
27 ? ryże tu: lamowanie, wystający kołnierz koszuli.
? Junkier podchorąży albo podoficer pochodzenia szlacheckiego, kandydat na
oficera. Również wychowanek szkoły wojskowej.
2S Czerewiki rodzaj obuwia z niegarbowanej skóry.
30Czerkieska rodzaj sukmany z rękawami szerokimi u dołu.
31 Wampir jest to prawdopodobnie aluzja do znanej wówczas opery Wampir,
muzyka Henryka Marschnera (17751861), tekst Augusta Wahlbriicka.
32 Wojna azjatycka mowa o tzw. wojnach kaukaskich trwających z przerwami od
Piotra I, a zakończonych dopiero w 1864 r.
33 Archałuk na Kaukazie krótkopoły ubiór męski.
34 Czychir gatunek wina kaukaskiego.
SPIS TREŚCI
Część pierwsza
I. Bela............ 7
II. Maksym Maksymicz . . . . . . . . 48
Dziennik Pieczorina........ 59
I. Tamań............ 60
Część druga (Dokończenie dziennika Pieczorina)
II. Księżniczka Mery......... 74
III. Fałalista .. . . . . . . . . . .
163
Przypisy.............. 175
?
12 Bohater naszych czasów
KSIĄŻKI BIBLIOTEKI POWSZECHNEJ
1 P. GOJAWICZYŃSKA
2 Z. KOSIDOWSKI
3 ?. BOGUSZEWSKA
5 E. ORZESZKOWA
6 J. PARANDOWSKI E. M. REMARQUE L. TOŁSTOJ
10 W. BLASCO IBANEZ
1112 T. MANN
13 P. DE KRUIF
14 L. FEUCHTWANGER
15 D. GRANIN
16 J. REED
7 8 9
1721
2223
2425
26
27
2829
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
M. DĄBROWSKA
R. BRATNY
H. NIKOŁAJEWA
?47 48 49 30 51
P. LA MURĘ A. CZAKOWSKI
P. GOJAWICZYŃSKA
J. ANDRZEJEWSKI
K. BRANDYS
J. BRZECHWA
J. DOWIAT
M. TWAIN
T. HEYERDAHL
G. ZAPOLSKA
E. CURIE
T. KONWICKI
W. MACHEJEK
E. ORZESZKOWA
S. ŻEROMSKI
T. ŻELEŃSKI-BOY
H. KRAHELSKA
M. DĄBROWSKA
T. HOLUJ
A. CZECHOW
J. IWASZKIEWICZ
N. IWANTER
Dziewczęta z Nowolipek
Gdy słońce było bogiem
Żelazna kurtyna
Pamiętnik Wacławy
Niebo w płomieniach
Czas życia i czas śmierci
Anna- Karenina
Czterech Jeźdźców Apokalipsy
Buddenbrookowie
Walka nauki Ze śmiercią
Goya
Po śłubie
Dziesięć dni, które wstrząsnęły
światem Noce i dnie Kolumbowie Bitwa w drodze Słownik wyrazów obcych Burza nad
Alpami Miłość nie jedno ma imię Rok życia Rajska jabłoń Popiół i diament Samson
Gdy owoc dojrzewa Chrzest Po'ski
Nieszczęsny narzeczony Aurelii Dziennik Anny Frank Wyprawa Kon-Tiki Sezonowa
miłość Maria Curie TJziura w niebie Rano przeszedł huragan Bene nati Wierna
rzeka Piekło kobiet Zdrada Heńka Kubisza Wybór opowiadań Koniec naszego świata
Człowiek w futerale Wybór opowiadań Znowu s!erpień
Czyt.
Iskry
Czyt.
Czyt.
Czyt.
PIW
PIW
LSW
Czyt.
Iskry
PIW
Iskry
KiW
Czyt.
PIW
KiW
PIW
Iskry
PIW
Czyt.
Czyt.
PIW
Czyt.
Iskry
W.Pow.
PIW
PIW
Iskry
W.Łódź
PWN
iskry
MON
Czyt.
Czyt.
PIW
Śląsk
Czyt.
W.Lit.
Czyt.
Czyt.
Czyt.
178
52 J. STRYJKOWSKI 53 54 E. HEMINGWAY 55 56 D. MASTERS
57 E. M. REMARQUE 58 60 J. GRABSKI
61 P. JASIENICA
62 Z. KOSIDOWSKI 63 64 P. PLIVIER
65 R. ROLLAND 66 68 B. PRUS
69 M. BUBIENNOW
70 A. SEGHERS ,
71 Z. PIETRASINSKI 72 73 I. WENDT
74 75 M. JASTRUN 76 77 I. NEWERLY
78 M. HARTUNG 79 80 H. HABE 81 82 T. DREISER
83 W. ZUKROWSKI 84 85 K. SIMONÓW
86 H. VOYNICH
87 L. KRUCZKOWSKI
88 Z. NAŁKOWSKA
89 P. GOJAWICZYŃSKA
90 J. PARANDOWSKI
91 S. ZIELIŃSKI 9294 A. TOŁSTOJ
95 96 H. SIENKIEWICZ 97 98 B. PRUS
99 J. ANDRZEJEWSKI
100 T. ALLAN S. GORDON
101 L. RUDNICKI 102103 J. STEINBECK
104 B. APITZ
105 J. I. KRASZEWSKI 106107 J. GERHARD 108109 N. MONSARRAT'"
110
? G. GAMOW
Bieg do FragaJa
Komu bije dzwon
Wypadek
Na zachodzie bez zmian
Saga,o jarlu B,oniSzu
Polska Piastów
Królestwo złotych łez
Stalingrad
Colas Breugnon
Lalka
Zdobywcy stepów
Siódmy krzyż
Mickiewicz
Pamiątka z ??1?02
W czepku urodzeni
Off limits
Siostra Carrie
Skąpani w ogniu
Żywi i martwi
Szerszeń
Kordian i cham
Granica
Krata
Niebo w płomieniach U
Wybór opowiadań
Droga przez mękę
Krzyżacy
Faraon
Popiół i diament ?
Skalpel i miecz
Stare i nowe
Grona gniewu
Nadzy wśród wilków
Stara baśń
Łuny w Bieszczadach Okrutne morze Polska nowela współczesna Mr Tomkins w kraina
czarów
Czyt. Czyt. Czyt. Śląsk PAX Ossol. Iskry MON PIW PIW Iskry Czyt. W.Pow. W.Pow.
PIW Czyt. Iskry W.Lit. W.Pozn. MON MON Iskry Czyt. Czyt. Czyt. Czyt. Czyt. Czyt.
Czyt. PIW PIW KiW PIW PIW KiW LSW MON MON Czyt. PWN
Printed In Poland
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1962 r.
Wydanie drugie
Nakład 20 000+250 egz. Ark. wyd. 8,1. Ark. druk. 11,25
Papier druk. sat. ki. V, 65 g, form. 84X108
z Fabryki Papieru we Włocławku
Oddano do składania 26 września 1962 r.
Podpisano do druku 11 grudnia 1962 r.
Druk ukończono w styczniu 1963 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Piotrkowska 86
Nr zam. 455IA/62. A-ll
Cena zł 10.
^??????^?
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Mesjasz naszych czasówNiepodzielny atom od starozytnosci do naszych czasow R SosnowskiLudwig von Mises NARÓD PAŃSTWO I GOSPODARKA (FRAGMENTY) Uwagi o polityce i historii naszych czasówGorączka naszych czasów kpNarkotyczna osobowosc naszych czasówMaryjne przesłanie do młodych ludzi naszych czasówKregi tajemnica naszych czasowLermontow wiersze, poezja konspektyAngielskie Czasownikibohater wlasnego zyciawięcej podobnych podstron