Edward Georg Bulwer Lytton
Ostatnie dni Pompejów
Tom
Całość w tomach
Polski Związek NIewidomych
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Warszawa 1991
Przekład i opracowanie
Leo Belmont
Tłoczono w nakładzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. KOnwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_$bą1
Całość nakładu 100 egz.
Przedruk z Instytutu Prasy
i Wydawnictw "NOvum",
Warszawa 1988
Pisał R. Duń
korekty dokonali
St. Makowski
i K. Mariewicz
PRZEDMOWA DO WYDANIA W WERSJI ELEKTRONICZNEJ
MARMUROWA, FILMOWA I GŁOSEM PISANA
Każde spotkanie jest niespodzianką. Ludzie pojawiający się na naszej drodze to zagadki. Odsłaniając sekrety kuszą wciąż nowymi tajemnicami. Taka była niewidoma, którą spotykałem w wielu miejscach.
W PSZCZYNIE
Tutejszy zamek to rezydencja z metryką. Pamięta Średniowiecze. W jego komnatach ulokowano zbiory Muzeum Wnętrz Zabytkowych. Był bohaterem wielu ekranizacji. Najbardziej znane to "Magnat" i "Biała wizytówka".
Nad zamkowym podestem schodów paradnych prowadzących do sali balowej wznoszą się dziewiętnastowieczne posągi dłuta włoskich mistrzów. Wyobrażają kobiety. Po jednej stronie Amnezis unoszącą w kobiałce małego Mojżesza a po drugiej Nidię niosącą koszyk z kwiatami.
Przyjechałem z Joanną. Była moim przewodnikiem. Nie widzę, więc opowiadała chętnie o wszystkim co nas otaczało. Znaleźliśmy się tu po raz pierwszy. Zatrzymała się i utkwiła spojrzenie w rzeźbie u szczytu schodów.
- To jest statua niewidomej dziewczyny. - mówiła - Jest bardzo kobieca. Emanuje ciepłem. Łagodność postaci współbrzmi z płynnością jej kształtów. Skręcone naturalnie włosy związała z tyłu. Rozsypały się na plecy. Biodra oplotła przepaską. Nie zdążyła jeszcze poprawić tuniki, która przed chwilą odsłoniła szczyt ramienia.
Stoi obok krzaku kwitnącej róży. Nieśmiało wysuniętą stopą przeczuwa jego obecność. Ostrożnie unosi dłoń ku kwiatom. Jeszcze ich nie dotyka ale już czuje ich bliskość. Pochyla nad nimi twarz z półprzymkniętymi oczyma.
Za chwilę na jej ustach pojawi się uśmiech. Zmrużenie powieki i nienaturalne wzniesienie źrenicy wyrażają cierpliwe poszukiwanie niewidzących oczu. Nidia podnosi je ku górze, choć pochyla się nad różą. Obecność krzewu wyczuwa przez zwiewną materię powłóczystej szaty.
W drugiej ręce trzyma koszyk z bukietem hiacyntów i powojów. Jej urodziwe dłonie przypominają renesansowe madonny, po mistrzowsku odmalowane przez włoskich portrecistów.
W powściągliwym geście i w pochyleniu postaci jest coś opiekuńczego, a w twarzy jakby zwróconej ku słońcu, jakby wystawionej na wiatr panuje łagodny spokój.
Nidia jest podobna do Anioła Stróża, prowadzącego dzieci nad przepaścią. Przypominam sobie takiego świetlistego i białoskrzydłego ducha. Znad mego dziecinnego łóżeczka obiecywał bezpieczeństwo i opiekę.
Słuchałem. Rodziła się we mnie sympatia i ciekawość tajemniczej niewidomej.
Figury powabnych dziewcząt zostały umieszczone obok klasycystycznych kolumn na galerii drugiej kondygnacji. Trafiły tu w czasach gdy mieszkanką pszczyńskiego pałacu była księżna Daisy, uchodząca za jedną z najpiękniejszych kobiet ówczesnej Europy. Zostały zakupione przez jej małżonka ks. Jana Henryka XV (1861-1938). Tego samego, który w roku 1916 kandydował na króla Polski, czego księżna nie omieszkała odnotować w swoich memuarach.
- Dzięki obrotowym postumentom - mówi miejscowy cicerone - marmurowe posągi zwracały się w różne strony. Przed rozpoczęciem balu witały gości zwrócone twarzą ku wchodzącym. Gdy zamknięto bramy za ostatnim z nich obracały się ku sali balowej.
Nidia jest obiektem przykuwającym uwagę poszukiwaczy atrakcji estetycznych. W charakterystycznych blindyzmach: niepewnym, badającym geście, w stopie ostrożnie szukającej oparcia i w ledwie zauważalnym pochyleniu postaci, można rozpoznać cechy osoby pozbawionej wzroku. W to co na ogół bywa odbierane jako kalekie i niezgrabne, artysta tchnął tajemnicze piękno. Jego dłuto jak zaklęcie, wydobyło z kompozycji wdzięk - niepokojący i ulotny.
Kalectwo, w tym także ślepota, są odmianą niedoskonałości, to też zawsze będą występowały w opozycji do tego co doskonałe i piękne. Aby przełamać taką sprzeczność trzeba niezwykłego talentu i odkrywczej przenikliwości. Wtedy w dyskretny, taktowny ale i urzekający sposób można wyrazić doskonałość w tym i po przez to co niedoskonałe. Tego artystycznego cudu dokonał włoski rzeźbiarz pokazując niewidomą dziewczynę w nadzwyczaj prawdziwej i ekspresyjnej postaci.
W LEGENDZIE
Niewidoma z marmuru budziła ciekawość i nie dawała spokoju. Intrygowała. Chciałem wiedzieć kim była i skąd się tu wzięła? Postanowiłem poznać ją bliżej. Odszukałem kustosza pszczyńskich pamiątek.
- Wśród mieszkańców Kampanii - powiedział - krążyły opowieści o Nidii, bohaterskiej dziewczynie pozbawionej wzroku. Pielęgnowała kwiaty i patrycjuszowskie ogrody. Uratowała życie dzieciom podczas pożaru. Wrażliwsza na zapachy, wcześniej niż inni wyczuła swąd i płomienie. Słysząc kwilenie niemowlęcia wbiegła do palącego się domu. Osmalona ogniem z dziećmi na ręku stanęła w bezpiecznym miejscu. Wtedy nadbiegli rodzice, nagle oderwani od pracy w polu.
Opowiastka była ciekawa ale zbyt skąpa. Zacząłem wertować obcojęzyczne encyklopedie i słowniki. Poznałem twórców pszczyńskich posągów.
Amnezis biblijną córkę Faraona wyrzeźbił mediolańczyk - Francesco Barzaghi. Żył w latach 1839-1892. Pracował głównie dla Mediolanu. Współpracował z Giovanni Strazza. Jest autorem m. in. Herkulesa, Mojżesza i "Ecce homo". Jego rzeźby można oglądać w amsterdamskim Muzeum Sztuk Pięknych. W Polsce nie znany.
Autorem Nidii, skromnej ogrodniczki z Pompejów, zasypanych przez Wezuwiusz, jest Giacomo Ginotti. Miał pracownię w Rzymie. Urodził się w Cravaglione, w 1837 r. a zmarł w Turynie, w 1897. Jego prace można oglądać w rzymskim Muzeum Sztuki Współczesnej.
W Polsce prawie nieznany. Uchodzi za jednego z tych, którego alegoryczne wyobrażenia wiary, były reakcją na dziewiętnastowieczny sceptycyzm.
O niezwykłości Nidii z pszczyńskiego zamku zadecydował kunszt Giacomo Ginottiego ale znaczącą rolę w wykreowaniu tej postaci odegrał pisarz angielski Edward George Bulwer lord Lytton, który w 1834 r. napisał powieść pt. "Ostatnie dni Pompejów" wydaną w Polsce po raz pierwszy dopiero w 1988 r.
Powieść w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku była zapewne natchnieniem artystycznym dla Giacomo Ginottiego a w latach osiemdziesiątych naszego wieku dla scenarzystki Carmen Culver i reżysera Petera Hunta, który w 1984 r. nakręcił serial telewizyjny zatytułowany "Ostatnie dni Pompejów". Polska telewizja emitowała go w czerwcu 1987 r.
W filmie odbiegającym fabułą od wersji powieściowej Nidia jest niewidomą niewolnicą. Pielęgnuje ogrody pięknego i mądrego Glaukosa. Wytworny Grek to arbiter elegantiarum ówczesnych Pompejów.
Nidia darzy go co raz żywszym uczuciem, nie zwracając uwagi na zabiegającego o jej względy gladiatora Lidona. Wikłające się losy i sentymenty uzmysławiają jej siłę tego afektu. Tymczasem Glaukos zaczyna kochać się w innej kobiecie.
Mimo, że jest już istotą wolną, wyzwoloną z niewolnictwa przez swego chlebodawcę i przedmiot uwielbienia w jednej osobie - wybiera niewolnika. Tej czwórce bohaterów, wbrew wszelkim przeciwnościom pozostającej wciąż w przyjaźni, udaje się odpłynąć z Pompejów przed nadejściem historycznego kataklizmu.
Zawdzięczają to Nidii. Wiedziona instynktem człowieka przywykłego do ciemności wyprowadza wszystkich z krytycznej sytuacji.
Oto kulturalny rodowód niewidomej Nidii z Pszczyny i garść informacji o jej kreatorach, których próżno szukalibyśmy w muzealnym przewodniku. W ich wyobraźni odradzała się wciąż taka sama choć zawsze w innych kształtach. Dla wszystkich była symbolem nobilitującej ofiarności i poświęcenia.
Taka pozostanie w przekazie współczesnych. Należała do tych, którzy nawet wtedy, gdy los przysięga się przeciw nim, gotowi są złożyć ofiarę z siebie po to aby pomóc drugiemu bardziej potrzebującemu człowiekowi. Nidia to piękny wzór osobowy. Jej legenda wcielona w dzieła sztuki może być zachętą do życiowej odwagi i "dobrą nowiną" ludzi pozbawionych wzroku.
W POMPEJACH
Szukając Nidii znalazłem się u stóp Wezuwiusza. Spotkałem ją na kartach powieści Lyttona.
Panował tu spokój ale w przeczuciach Pompejan czaiło się coś niesamowitego. Tak zwykle bywa przed burzą. Przed nawałnicą ognia i popiołu, również ludzkie namiętności osiągają temperaturę wrzenia.
Pomiędzy żywioły dobra i zła, surowy los rzucił niewidomą dziewczynkę. Przebiegły handlarz niewolników, sprzedał dziecko nie podejrzewającej oszustwa Stratonice. Gdy odkryła kalectwo, było za późno aby na tłumnym targowisku odnaleźć cwanego sprzedawcę.
Stratonika prowadzi szynk i dom schadzek w peryferyjnym osiedlu pompejańskich nędzarzy. Nie wiadomo jaki byłby los dziecka gdyby nie jego słowiczy głos i ujmujący sposób bycia.
Nidia, tak bowiem nazywała się dziewczynka, była Greczynką. Urodziła się w Tesalii. Nad jej kolebką królowała dumna góra olimpijskich bogów. Tamtejsze dziewczęta uchodzą za uległe, łagodne i dowcipne. Tesalia w opinii Rzymian i Pompejan, była także krainą uroków, czarów i talizmanów. To wokół Nidii stwarzało atmosferę tajemniczości.
Będąc służebnicą szynkarki zarabiała na życie śpiewem, grą na lutni i lirze oraz sprzedażą kwiatów. Miała obowiązek występować w domach możnych a często rozpustnych Pompejan. Stratonika posłała ją na jedną z takich hulanek. Niewidoma miała naturę czystej Westalki. Przeżyła wstrząs. Odmówiła dalszych występów.
Za nieposłuszeństwo stręczycielka biczuje ją do krwi. Przypadkowym świadkiem zajścia jest wrażliwy i wykształcony Glaukus. Wykupuje ją. Od tej chwili Nidia jest wolna. Wybiera opiekę nad wirydarzem swego wybawcy. Jego dom jest pełen kwiatów i pięknych posągów.
Wtedy, już nie w dziewczęcym ale w panieńskim serduszku, rodzi się mocna i prawdziwa miłość do Glaukusa. On z tego nie zdaje sobie sprawy. Traktuje ją jak kochające i kochane dziecko.
Czystą, męską miłością Glaukus darzy Jonę. Szczęście Nidii polegające na bliskości ukochanego trwa krótko. Po trzech dniach spełnia jego życzenie. Przenosi się do Jony aby dotrzymywać jej towarzystwa.
Służy jej wiernie i lojalnie. Jest przecież wybranką Glaukusa a Nidia pragnie jego szczęścia.
W urodziwym Greku podkochuje się także Julia. Jego względy chce zdobyć podstępem. Gdy nadarza się okazja, aby wymarzonemu mężczyźnie dolać miłosnego napoju. Wykorzystuje naiwność niewidomej dziewczyny. Nidia ulega intrygantce. Staje się sprawczynią katastrofy.
Nie wiedząc o zbrodniczych knowaniach nie świadomie podaje truciznę. Dawka nie jest śmiertelna, ale tragicznie komplikuje losy Jony, Glaukusa i Nidii.
Zrozpaczona dziewczyna natychmiast pojmuje swój błąd i w zapamiętaniu szuka ratunku dla ofiary swej lekkomyślności. Idzie ulicami Pompejów długim kijem badając przestrzeń. Z kobiecą determinacją szuka ratunku dla Glaukusa. Raczej odda swe życie, niż dopuści do śmierci ukochanego.
Brak wzroku czyni piętrzące się przeszkody, barierą nie do pokonania. W drobne ciało Nidii wstępują potęga i geniusz, jakie niosą z sobą, prawdziwa miłość i głębokie cierpienie. Wykorzystując inteligencję, fortele i pamięć sytuacyjną, w jaką szczodrze natura uzbroiła niewidomych, Nidia wyrywa Glaukusa z rąk oprawców i śmierci.
Jeszcze raz ratuje życie Glaukusowi i jego ukochanej Jonie. Kierując się intuicją niewidzącego człowieka, wyprowadza tych dwoje z mroków pompejańskiej nocy. W strumieniach ognia i tumanach popiołów rozszalałego Wezuwiusza, docierają bezpiecznie na brzeg morza i odpływają okrętem.
Dopiero tej nocy, Glaukus zrozumiał, jak wielkim i pięknym uczuciem obdarzyła go młodziutka ogrodniczka. Wczoraj jeszcze dziecko, a dziś już kobieta. Tej nocy również Nidia pojęła, że spełniła swoją misję i że teraz, ujawnione już uczucia będą dręczyły jej wybawcę.
Rano nie znaleziono niewidomej na okręcie. Któryś z majtków wspomniał, że w nocy słyszał ostrożne stąpanie, cichy szelest i plusk wody.
W liście Glaukusa napisanym po wielu latach czytamy:
"Dla nieodżałowanej Nidii wzniosłem godny pomnik, widzialny z okien mojej pracowni. Jona zbiera dla jej cienia co dnia, świeże kwiaty, a moja ręka splata z nich girlandy i wieńczy jej popiersie".
Być może te dwa zdania, napisane przez Edwarda Bulwera w 1834 r. stały się natchnieniem dla Giacomo Ginottiego, gdy w roku 1873, w swojej rzymskiej pracowni wydobywał z białego marmuru, fascynującą postać ociemniałej kwiaciarki. Tej samej, która od ponad stu lat zdobi schody paradne pałacu w Pszczynie.
W trochę staromodnej powieści sylwetka niewidomej została ukazana prawdziwie i naturalnie. Świadczy to o dużej wrażliwości pisarza i dobrej znajomości ludzi pozbawionych wzroku. Nidia jest portretem człowieka, który przezwyciężył swoją ułomność i wykształcił umiejętności, umożliwiające udział w życiu każdej grupy społecznej, w której humanitaryzm jest mniej lub więcej uświadamianą i obowiązującą normą.
Zarówno przeżycia jak i zachowanie Nidii są tyflologicznie prawdziwe. Jej inteligencja pozwala skutecznie rekompensować brak wzroku i wychodzić obronną ręką z sytuacji trudnych, a nawet zagrażających życiu.
W WARSZAWIE
Po raz pierwszy spotkałem Nidię w Pszczynie. Spoglądała na mnie z wysokości schodów paradnych tamtejszego pałacu. Olśniewała bielą. Była tak piękna jak wtedy gdy Giacomo Ginotti odkrył jej kształty w marmurowym monolicie. Potem wyszła mi na przeciw z kart powieści George'a Bulwera Lyttona i poprowadziła w tragiczne zdarzenia "ostatnich dni pompejańskiej katastrofy". Po raz trzeci spotkałem ją w warszawskiej kawiarni "Poziomka". Tutaj, ta bliska mi już ale wciąż niema piękność przemówiła własnym głosem.
Był ciepły i aksamitny a ona - pogodna i roześmiana - taka jak wtedy gdy w dubbingu do "Ostatnich dni Pompejów" zastępowała angielską koleżankę Lindę Purl. Miłośnicy szklanego ekranu pamiętają ją z serialu emitowanego przez TVP.
- Tak. Przypominam sobie Nidię. - mówi Dorota Kawęcka - Pamiętam ją niezbyt dokładnie, bo od tamtej pory minęło kilka lat. W tym czasie grałam wiele postaci w filmie i teatrze. Czytałam powieść Lyttona. Zafascynowały go antyczne wykopaliska: ludzkie szkielety, sprzęty, których tam używano, dawne ulice i budowle. Mocą wyobraźni ożywił ludzi a wśród nich Nidię. Do tej pory jawi mi się taka jak ją wykreowała Linda Purl, którą zastępowałam słowem mówionym. Skusił mnie pan. Muszę wpaść do Pszczyny i zobaczyć jak wyobrażał sobie Nidię włoski rzeźbiarz przed ponad stu laty.
- Czy najpierw poznała pani literacką wersję "Ostatnich dni"?
- Nie najpierw filmową, a właściwie to na początku były tylko sekwencje z Nidią i lista dialogowa. Praca współczesnego aktora toczy się wartko. Na ogół brakuje czasu na głębsze studiowanie całego scenariusza i literatury, szczególnie podczas pracy w dubbingu. Nidię w serialu telewizyjnym grała Angielka. Patrząc na jej grę uważałam aby nie zepsuć tej roli. Starałam się dubbingować z pokorą. To co ona robiła na ekranie było najważniejsze. Mój głos był dodatkiem. Jeśli spojrzeć od kuchni, to takie czynności nie wyglądają imponująco. Ot, po prostu kilka godzin czytania ze słuchawkami na uszach, maszynopisem i ekranem przed nosem. Dlatego byłam mile zaskoczona pańską ciekawością.
- To zupełnie co innego niż gra na scenie teatru "Popularnego" w Warszawie. Cieszę się, że tam Panią odnalazłem i namówiłem na rozmowę. Zafascynowała mnie perspektywa "udźwiękowienia" marmurowej postaci. Niedawno milczała na muzealnym postumencie. Teraz mogłem jej posłuchać. Inaczej niż telewidzowie. Znając Nidię z ekranu, zechcą zapewne popatrzeć na jej marmurowe wcielenie z pszczyńskiej galerii. W ich pamięci Nidia zapisała się głosem Doroty Kawęckiej.
- Być może tak. Ale chyba u nielicznych, bo częściej ludzie koncentrują uwagę na obrazie niż na dźwięku. Wśród tych nielicznych są przypuszczalnie niewidomi.
- Wróćmy więc do obrazu. Jak pani zapamiętała Nidię?
- Obserwowałam bacznie grę Lindy Purl. Jej gesty, ruch, usta, mimikę i twarz. To było szczególne dubbingowanie. Dopełniałam rolę osoby niewidomej. Zabrakło ważnego środka wyrazu, jakim w przypadku każdej postaci filmowej, są oczy. Jej były nieruchome i pozbawione wyrazu. Ponadto aktorka grała prawie z martwą twarzą. Wszystkie przeżycia wewnętrzne wyrażała gestem, słowem, pochyleniem głowy lub postawą. Była to szczuplutka, ciemna blondynka o prostych włosach, związanych z tyłu. Dość surowa i ascetyczna. Jeden z wizerunków nieskazitelnej szlachetności. Nosiła w sobie coś delikatnego - jak z mgiełki.
- Jak pracuje się nad rolą człowieka niewidomego?
- Wcześniej grałam na scenie osobę pozbawioną wzroku. Była to Laura w "Szklanej menażerii", w reżyserii Zofii Mrożewskiej. Laura z ledwością rozróżnia kontury postaci a ponadto kuleje. Z największym trudem przychodziło mi unieruchomienie spojrzenia. W wielu konwencjach teatralnych zamarłe lub przymknięte oczy symbolizują niewidomego. Są rekwizytem jego kalectwa. Człowiekowi posługującemu się sprawnymi źrenicami trudno jest stworzyć taką postać ale Linda Purl zrobiła to znakomicie. Brak wszystko mówiących oczu i wyrazistej mimiki twarzy był jednak utrudnieniem dla dubbingu.
- Czy ma pani znajomych wśród inwalidów wzroku?
- Niestety. Nie. Znam ich raczej jako przechodniów. Czasem pomogę przejść przez ulicę albo poinformuję o numerze nadjeżdżającego tramwaju. Będąc dziewczynką bawiłam się w aktorstwo. Przypominam sobie, że wtedy naśladowałam człowieka z białą laską. Chodziłam po pokoju. Dotykałam mebli zamykając oczy. Wczuwałam się w sytuację osoby która nie widząc usiłuje rozpoznać kształty i kolory. Znam niewidome dzieci z podwarszawskich Lasek. Zapraszają mnie i panią Annę Seniuk. Chętnie słuchają wierszyków Brzechwy i Tuwima. Są przeuroczą i nadzwyczaj wdzięczną publicznością. Lubią wiersze, słuchowiska radiowe a także książki nagrane na kasetach.
- Zakład Nagrań i Wydawnictw Polskiego Związku Niewidomych będzie wkrótce utrwalał na taśmach magnetofonowych powieść Lyttona. Czy zechce pani ją przeczytać i dedykować miłośnikom książek głosem pisanych?
- Chętnie. Z przyjemnością jeszcze raz prześledzę losy sympatycznej Pompejanki.
- Dziękuję za rozmowę. Spotkamy się podczas lektury.
p. s.
"Ostatnie dni Pompejów" w interpretacji Doroty Kawęckiej zostały zapisane jej głosem na kasety magnetofonowe w warszawskim Zakładzie Nagrań i Wydawnictw Polskiego Związku Niewidomych. Wkrótce potem książkę, pierwotnie wydaną przez Instytut Prasy i Wydawnictw "Novum", edytowano w piśmie punktowym a następnie w wersji elektronicznej.
Henryk Szczepański
Rozdział I
Młody patrycjusz, odziany w
tunikę, spadającą z ramion
doskonale ułożonymi fałdami,
zatrzymał na ulicy człowieka
średniego wieku:
- Dokąd tak spieszysz,
Diomedesie?
- Do kwestora, z ważnym
interesem, Klaudiuszu.
- Czy zobaczymy się dziś na
wieczerzy u Glaukusa?
- Nie! Nie zaprosił mnie.
Żałuję, bo nikt w Pompejach nie
wydaje tak dobrych uczt, jak on.
- Zapewne! Szkoda tylko, że
nie jest Grekiem w dawnym stylu.
W obawie zawrotów głowy
oszczędza wina.
Diomedes uśmiechnął się
złośliwie:
- Sądzę, że nie tyle mu chodzi
o głowę, co o samo wino. Mimo
rozrzutności, nie zdaje się być
bogatym, jak pysznie się mieni.
- Ba! KIedy mu zabraknie
sestercji, postaramy się o
innego Glaukusa - odparł
Klaudiusz wesoło.
- Zgrywa się także w kości...
- To nic! Dopóki ma za co nas
ugaszczać, kochamy go.
- Świetnieś to rzekł
Klaudiuszu. Mam nadzieję, że i
mnie pokochasz, kiedy zobaczysz
moją piwnicę. Pozwolisz, że cię
kiedyś do niej zaproszę.
- Owszem. A nie poszedłbyś ze
mną do kąpieli teraz?
- Nie mogę. Śpieszę. Żegnaj.
Vale!
Spoglądając za odchodzącym,
Klaudiusz mruknął do siebie:
- Jakże źle wychowany jest ten
człowiek, udający wiecznie
zajętego. MNiema, że jego wina
pozwolą nam zapomnieć o tym, że
jest synem wyzwoleńca. Jedyną
zaletą tych bogatych plebejuszów
jest, że poczytują sobie za
zaszczyt, gdy są ogrywani przez
nas, patrycjuszów.
Skierował się na Via
Domitiana. Natłoczona wozami i
pieszymi ulica wrzała życiem i
gwarem. Dzwonki u mijających się
szybko wozów brzęczały wesoło.
Klaudiusz skinieniem głowy lub
uśmiechem witał ich właścicieli
- miał w Pompejach rozległe
znajomości.
- Klaudiuszu! - zawołał nań
ktoś z wysokości wytwornego
wozu, ozdobionego wspaniałymi
płaskorzeźbami z brązu,
wyobrażającymi olimpijskie
igrzyska. Woźnica, siedzący z
tyłu, wstrzymał lekkim ruchem
dwa rasowe rumaki czystej
partyjskiej krwi. Pan wozu
wyskoczył ruchem pełnym gracji.
Jego kształtna, młodzieńcza
postać stanowiła wzór piękna,
poszukiwany jeszcze przez
ówczesnych rzeźbiarzy ateńskich.
Doskonała regularność rysów
świadczyła o pochodzeniu
greckim. Nie nosił togi, którą
modnisie epoki już poczytywali
za śmieszność. Jaśniał całym
blaskiem tuniki z tyryjskiej
purpury, spiętej szmaragdami. Z
szyi spływał mu złoty łańcuch w
kształcie węża, zakończony na
piersi głową misternej roboty.
Za haftowanym w arabeski pasem
tkwiły worek, styl i tabliczki.
- Jak spałeś po wczorajszej
zabawie? - pytał wesoło.
- Nieźle, kochany Glauku! -
odparł Klaudiusz. - Ale ty
wyglądasz promiennie, jak bóg
Apollo. Patrząc na nas, każdy
musiałby sądzić, że to ja byłem
ograny, ty - szczęśliwym
graczem.
- Alboż strata podłego kruszcu
może odebrać humor? Na Jowisza!
dopóki młoda krew w żyłach,
dopóki kwiaty wieńczą nam
skronie, dopóki słuch nie
stępiał na dźwięku lutni, a
uśmiech LIdii lub Chloe
przyśpiesza bicie serca -
winniśmy zniewalać czas, aby
dostarczał nam rozkoszy. A
pamiętasz o dzisiejszej
wieczerzy?
- Któż mógłby zapomnieć o
zaproszeniu Glaukusa.
- Tak... tak! Wiesz co! Odeślę
wóz i przejdziemy się razem...
Gawędząc o różnych
przedmiotach, szli lekkim
krokiem przez ulice ludnego
miasta. Zbliżyli się wreszcie do
najbogatszej dzielnicy, w której
wnętrza sklepów uderzały
świetnością i harmonią barw
malowideł al fresco. Wodotryski
na skrzyżowaniach ulic
odświeżały atmosferę letniego
dnia. Przed najparadniejszymi
sklepami tłoczyli się ludzie,
ubrani przeważnie w purpurę.
Przez tłum przeciskali się
niewolnicy, niosący na głowach
wytwornie rzeźbione naczynia z
brązu. Wiejskie dziewczęta
nawoływały przechodniów do kupna
owoców i kwiatów. Zamiłowani w
próżniactwie bogacze cisnęli się
przy marmurowych tablicach
wewnątrz winiarni, spijając
ochoczo trunek. Strudzeni
przechodnie obsiedli ławki pod
zabezpieczającymi od skwaru
zasłonami z purpury. Ateńska
dusza Glaukusa poddała się łatwo
zachwyceniu wobec świetności i
gwaru tego życia, które ich tu
otoczyło.
- Nie wspominaj mi o Rzymie! -
mówił do Klaudiusza. Jego
uciechy są zbyt ciężkie. Złocony
dom NErona przytłacza duszę.
Wspaniały pałac Tytusa utrudza
wzrok, męczy umysł. Przekładam
Pompeje. Ich wytworność nie ma w
sobie przesady przepychu,
upokarzającego naszą mierność!
- Dziwi mnie, żeś na letni
pobyt nie obrał raczej uroczej
Bai.
- Ależ tam mieszkają uczeni
pedanci i nudni poeci!
- Lecz tam brzmi również miła
ci mowa Ajschylosa i HOmera.
- Och, proszę, nie mów mi o
twoich Rzymianach, którzy uparli
się naśladować moich przodków
ateńskich. Czynią to okrutnie
niezręcznie! Idąc na polowanie,
każą niewolnikom nosić za sobą
dzieła Platona! Zgubiwszy ślad
dzika, studiują papirusy.
Śledząc ruchy czarujących
tancerek perskich, równocześnie
słuchają monotonnych recytacji
Cycerona przez wyzwoleńców.
Mieszając rozkosz i naukę,
dowodzą, że nie znają ceny
obojga. Jakże dalecy są od
zrozumienia wdzięku Peryklesa,
ponęt Aspazji! Odwiedziłem
niedawno waszego filozofa
Pliniusza. Pisał swoją historię
naturalną, podczas gdy
nieszczęsny niewolnik przygrywał
mu na flecie! A synowiec jego
wybijał takt, czytając
równocześnie... opis zarazy w
"Wojnie" Tucydydesa! Jakżem się
uśmiał w duchu z tego starego
szarlatana i młodego sofisty.
Ten młodzian pozujący na
ateńczyka, usłyszawszy o śmierci
swojego ulubionego wyzwoleńca,
kazał przynieść sobie dla
pocieszenia ody Horacego! Czy
wierzysz w to, Klaudiuszu, że
podobni ludzie mają serca. Wasi
Rzymianie są to najwyżej...
dowcipnie skonstruowane maszyny.
Mimo tak gorzkich uwag pod
adresem jego rodaków, Klaudiusz
przytakiwał Glaukusowi,
posłuszny tej modzie, która
nakazując rzymskiej młodzieży
naśladowanie Greków, wyszydzała
niezręcznych naśladowców. U
zbiegu trzech ulic zatrzymali
się wobec natłoku ludzi,
otaczających niewidomą
dziewczynę, która w cieniu
portyku świątyni nawoływała
przechodniów miłym śpiewem do
kupna kwiatów, akompaniując
sobie łagodną grą na
instrumencie o trzech strunach.
Niejedna sestercja spadła z
litościwej dłoni do kosza
śpiewaczki.
- Jest to uboga Tesalianka! -
ozwał się Glaukus. - Posłuchajmy
jej. Ma głos przedziwnie
powabny.
Śpiewaczka nuciła:
KUpujcie, kupujcie kwiaty!@
Ich woń jest słodka - cudne
szaty.@ Przynosi wam je z
daleka@ ciemna kaleka!...@ Póki
dla was dłoń miłości@ z krzewu
życia rozkosz zrywa -@ wierni
czciciele piękności,@ kupujcie,
kupujcie kwiaty!...@
Glaukus przecisnął się przez
tłum i rzucił do koszyka garść
miedzianych monet.
- Biorę ten pęczek fiołków -
rzekł. - Głos twój dźwięczy dziś
milej, niż kiedykolwiek.
Twarzyczka niewidomej spłonęła
rumieńcem, który sięgnął aż na
obnażoną szyję.
- Ach wróciłeś? - zawołała
radośnie, zwracając niewidzące
oczy w jego stronę.
- Tak jest, dziecię. Od kilku
dni jestem w Pompejach. Mój
ogród czeka znów twojej pieczy.
Niczyja ręka prócz ręki Nidii
nie będzie splatała moich
kwiatów w girlandy. Czekam cię
jutro. Uśmiechnęła się, milcząc.
On wycofał się z tłumu, kryjąc
fiołki za tuniką.
- Opiekujesz się tym
dzieckiem? - spytał Klaudiusz.
- Tak, bo pochodzi z kraju
góry bogów. Olimp pochylał się
nad kolebką tej niewolnicy.
- Ależ Tesalia jest krajem
czarownic.
- Tak mówią! Lecz czyż wszyst-
kie piękne kobiety nie są...
czarownicami? Na Wenerę!
powietrze waszych Pompejów jest
przesycone napojem miłości.
- Spójrz, nadchodzi właśnie
jedna z największych
czarodziejek Pompejów - córka
starego bogacza Diomedesa,
Julia.
- Witaj, piękna Julio! -
zwrócił się do młodej kobiety,
która uniosła kokieteryjnie
zasłonę ukazując piękny profil
rzymski, wielkie czarne oczy i
smagłą cerę, zabarwioną nieco
różem.
- O, Glaukus już powrócił? -
spojrzała znacząco na ateńczyka.
- Sądziłam, że już zapomniał
zeszłorocznych przyjaciół.
- Prześliczna Julio! - odparł
Grek. - Jowisz czasami użycza nam
zapomnienia. Nieubłagana Wenus
nigdy.
- A Glaukus... nie myśli,
kiedy chce powiedzieć
grzeczność.
- Głupieje wobec piękności! -
odrzekł.
- Mam nadzieję, że ujrzymy was
obu wkrótce w wiejskiej willi
mego ojca? - rzekła, zwracając
się tylko do Klaudiusza.
- Ten dzień naznaczymy białym
kamieniem! - skłonił się gracz.
Spuściła z wolna zasłonę.
Odchodząc, zatrzymała spojrzenie
przez moment na Glauku. Wyrażało
ono zarazem czułość i wyrzut.
Młodzi ludzie poszli dalej.
- Jest prawdziwie piękna! -
rzekł Glaukus po chwili.
- W zeszłym roku mówiłeś to z
większym zapałem.
- Bo wówczas mamiłem się, że
kamień sztuczny jest naturalny,
nie zaś udatnym
naśladownictwem... Zresztą
wszystkie kobiety są do siebie
podobne! - dodał z
westchnieniem.
Weszli w ulicę mniej ludną, na
końcu której jaśniało łagodnie
marszczące się morze. Grek
zaproponował towarzyszowi
przejście się nad zatoką.
- Z całego serca! - rzekł
Klaudiusz. - Przypatrzmy się, jak
promienie zachodzącego słońca
biegną po falach.
Pompeje były miastem_cackiem,
które swymi pałacami, łaźniami,
swym forum, cyrkiem i teatrem
odbijało w miniaturze potęgę i
bogactwo zepsucia olbrzymiej
monarchii rzymskiej. Na
zwierciadlanych wodach zatoki
znajdowało się u brzegu mnóstwo
statków handlowych i złoconych
galer dla przejażdżek bogaczy,
ówdzie krzyżowały się łodzie
rybackie, a w dali widniały
wyniosłe maszty floty Pliniusza.
Dalej na skale gromadka
wieśniaków stłoczyła się wokół
rybaka, opowiadającego o
delfinach, które ratowały
tonących - powieść, którą dziś
jeszcze słyszy się z ust
Neapolitańczyków. Dwaj
przyjaciele minęli tę grupę i po
błyszczącym piasku szli na
dalekie wybrzeże, gdzie cisza i
samotność usposobiały do marzeń.
Wiatr z morza niósł Glaukusowi
tchnienie dalekiej, ukochanej
przezeń Grecji.
- Czy kochałeś kiedyś,
Klaudiuszu? - zapytał nagle.
- O, często!
- Toś nigdy nie kochał. Eros
jest jedyny.
- A ty, czyś zakochany w
istocie?
- Jeszcze nie, ale mógłbym się
rozkochać...
- Zapewne w pięknej i bogatej
Julii, która przecież ciebie
uwielbia.
- Nie! Nie zamierzam się
sprzedać nikomu, a tym bardziej
tej źle wychowanej wnuczce...
wyzwoleńca.
- Któż więc jest twoją
szczęśliwą wybranką?
- Posłuchaj, Klaudiuszu,
dziwnej historii. Przed paru
miesiącami zwiedzałem Neapolis,
którego piękne pomniki
przechowują pamięć kolonizacji
greckiej. Zaszedłem pewnego dnia
do świątyni Minerwy Pallady.
Była pusta. Do mej pamięci
cisnęły się wspomnienia Aten i
wśród pobożnych rozmyślań mimo
woli się rozpłakałem. Jednak
czyjeś głośne westchnienie
zniewoliło mnie do odwrócenia
głowy. I moje oczy spotkały się
z parą oczu kobiecych - gwiazd
czarnych, których jasny promień
wniknął mi w serce. Nigdy,
Klaudiuszu, nie widziałem
doskonalszej symetrii rysów.
Rzekłbyś, że to melancholijna
Psyche. Boska jej twarz zroszona
była łzami. Wzruszony spytałem,
czy nie jest przypadkiem atenką.
Spłoniła się i odparła: "Popioły
mych przodków spoczęły na
brzegach Illiosu. Urodziłam się
w Neapolis. Lecz w moim łonie
dziedzictwem krwi bije serce
ateńskie".
- Czyńmy więc razem ofiary! -
rzekłem. W tej chwili wszedł
kapłan. Podczas gdy się modlił,
razem dotknęliśmy kolan posągu
bogini, razem złożyliśmy na
ołtarzu girlandy z liśCi
oliwnych. Nieznani sobie,
czuliśmy się zbratani wobec
bóstwa naszej ziemi rodzinnej,
zbliżeni cudem jednakich modłów
i obrzędów. Wyszliśmy ze
świątyni w milczeniu. Chciałem
zapytać, kim jest, kiedy naraz
jej rękę ujął młodzian podobny
do niej, zapewne brat.
Rozdzieliła nas ciżba i więcej
jej już nie widziałem. Daremnie
po powrocie z Aten, gdzie
wygrałem proces spadkowy,
powróciłem znów do Neapolis i
przebiegałem ulice, poszukując
pięknej rodaczki. Urocze widmo
zniknęło. Przybyłem do Pompejów
w nadziei, że zapomnę o nim. Nie
kocham - lecz... pamiętam i
czuję żal. Oto wszystko!
Klaudiusz miał odpowiedzieć,
gdy miarowy odgłos kroków
skłonił ich do odwrócenia się.
Zbliżał się ku nim człowiek lat
czterdziestu, muskularny, z
twarzą ciemnej barwy,
zdradzającą wschodnie
pochodzenie, z orlim nosem, i
czarnymi oczyma, których
melancholijny wyraz ustępował
chwilami złośliwym przebłyskom.
Szlachetności postawy i powadze
rysów odpowiadała długa
cudzoziemska suknia o posępnych
kolorach. Dwaj młodzi ludzie
poznali Arbacesa z Egiptu i
skrycie uczynili znak palcami,
odżegnujący uroki złego oka.
- Oho, świetny Klaudiusz i
uwielbiany Glaukus, przesycili
się, widzę, gwarem miasta, skoro
szukają samotności na pięknym
łonie natury! - OZwał się nowo
przybyły głosem, w którym
brzmiała nuta ironii.
- Szukamy zmiany - odparł żywo
Grek - ale nie jest to dowodem
przesytu, gdyż nie doznałem
jeszcze ani na chwilę uczucia
sytości.
Arbaces uśmiechnął się
chłodno. Po chwili milczenia
odparł, kładąc tym razem w słowa
ton melancholijnie łagodny:
- Ba! masz słuszność, Glauku,
że korzystasz z życia, póki ono
ci się tak uśmiecha. Wdychaj
zapach, nim róża zwiędnie,
Glauku. Nam cudzoziemcom,
żyjącym z dala od miejsc, gdzie
spoczywają prochy ojców naszych,
cóż pozostaje prócz rozkoszy i
żałości? Tamta - dla ciebie...
ta - może dla mnie!
Owinął się w swoją szatę i
oddalił wolnym krokiem.
- To nadzwyczajny człowiek! -
rzekł Glaukus. Wydaje się
umarłym dla rozkoszy świata, ale
wieść publiczna niesie, że jego
serce i dom są w sprzeczności z
jego mową.
- Gdybyż ten szkielet ludzki
udało się nam wyciągnąć na nasze
uczty wzorem Egipcjan
ucztujących w obliczu umarłych!
Jest podobno bogaty. Można by
dać mu poznać powaby
najwspanialszej rozkoszy - gry,
tej cudownie okropnej gorączki
obawy i nadziei, niewyczerpanej
krynicy namiętności!
- Jesteś natchniony, jak
wyrocznia! - zażartował Grek,
spoglądając na rozpłomienione
oblicze Rzymianina_gracza.
Rozdział II
Urodzonego w Atenach,
podwładnych Rzymowi, Glaukusa
bogowie obdarzyli szczodrze,
dając mu piękność, zdrowie,
talent, pochodzenie szlachetne,
serce ogniste, duszę poetyczną i
na domiar majątek, pozwalający mu
szukać wrażeń w umiłowanych
podróżach i pić obficie z czary
uciech życia. Dom jego w
Pompejach był miejscem schadzek
hulaszczej młodzieży, lecz
zarazem i miłośników sztuki i
utalentowanych artystów.
Snycerze i malarze Grecji
poczytywali sobie za zaszczyt
zdobienie portyków i wnętrz domu
szlachetnego ateńczyka.
Jakkolwiek dom ten dzisiaj
znajduje się w ruinach i
malowidła jego poblakły, to
kiedy po raz pierwszy ruiny te
wyjrzały spod popiołów na świat,
jeszcze szczątki mozaik, ozdób,
obrazów wywołały zachwyt
badaczy, a znalezione tu posągi
Ajschylosa i HOmera sprawiły, że
nosi on miano domu poety
dramatycznego.
Rozkładem wewnętrznym zbliżony
jest on do typu domów
pompejańskich, wznoszonych w
Pompejach na ogół według planów
architekta Witruwiusza, w
których dziwactwo kaprysu łączy
się z ogromnym smakiem. Do tych
domów wchodzi się przez małe
wejście, vestibul, połączone z
większą salą, często ozdobioną
kolumnami, mającą pośRodku basen
dla spadającej przez otwór w
dachu wody deszczowej i
mieszczącą święte popiersia
domowych bożków - lares. Drzwi
boczne prowadzą do pokoików
odźwiernego i służby domowej. W
kącie kufer drewniany, okuty
spiżem, przytwierdzony ćwiekami
do ściany, stanowi imitację
dawnych skarbców domowych,
służącą ku ozdobie. Ta sala,
atrium, służyła do przyjmowania
klientów i gości
pośledniejszych. Naprzeciw
wejścia w drugim końcu sali
wchodziło się do właściwego domu
mieszkalnego (tablinum) po
posadzce, krytej zwykle bogatą
mozaiką; ściany tego przejścia
były zdobione w pyszne
malowidła, do salonu,
stanowiącego skład archiwów
rodzinnych.
Stąd prowadziły drzwi z jednej
strony do sali jadalnej
(triclinium), z drugiej do
gabinetu, pełnego nieraz
cennych i rzadkich przedmiotów,
nad którymi czuwali będący w
pobliżu niewolnicy. Wszystkie te
pokoje wychodziły na podłużną
czworoboczną kolumnadę, zwaną
perystylem, mieszczącą pośRodku
bądź wielki, bądź choćby
najszczuplejszy ogród z
wazonami kwiatów. Dalej były
jeszcze sale sypialne - cubicula,
w domach bogatszych drugie
triclinium - salon jadalny, bądź
na inną porę roku, bądź na dni
uroczystych uczt. Miłośnicy
literatury posiadali jeszcze
gabinecik biblioteczny, będący
składem zwijanych papirusowych
rękopisów.
W końcu perystylu mieściła się
kuchnia. W wielkich domach
środek perystylu zajmowała
fontanna lub sadzawka dla ryb,
często połączona z ogrodem
pełnym żywych kwiatów i posągów
(viridarium); z jednej strony
kolumnady znajdowała się galeria
obrazów - pinakoteka. To był
parter. Pierwsze i drugie
piętro, wznoszące się tylko nad
częścią budynku mieściło
zazwyczaj izby dla niewolników.
Dom Glaukusa, jeden z
mniejszych, wyróżniał się
wykwintem i kosztowniejszym
wykończeniem. Nie było tu tej
pstrokacizny jaskrawych barw w
malowidłach al fresco, miłej dla
niewybrednego smaku przeciętnych
mieszkańców Pompejów.
Przeniesione stąd do muzeum
neapolitańskiego obrazy dziś
jeszcze budzą podziw znawców i
co do wyrazu przyniosłyby
zaszczyt nawet pędzlowi Rafaela.
W salonie jadalnym, z którego
otwierał się widok na dalsze
apartamenty, zebrało się na
wieczerzy dziesięć osób - dbało
się bowiem u starożytnych nie
tyle o liczbę, co o dobór gości.
Wysoki urzędnik porządku
publicznego, edyl Pansa, zwrócił
się do gospodarza:
- Przyznać należy, Glauku, że
dom twój, chociaż nie jest
większy od igielnika, stanowi
klejnot w swoim rodzaju. Co za
poezja, jaki wyraz w tych
głowach! - dodał wpatrując się w
obraz, przedstawiający
pożegnanie Achillesa z Bryzejdą.
- Pochwała Pansy jest tym
bardziej cenną, że on sam
posiada obrazy godne pędzla
Zeukisa! - rzekł Klaudiusz
mrugnąwszy w stronę Greka. Obaj
wiedzieli dobrze o złym smaku
edyla, który w umiłowaniu
talentów rodzinnego miasta
powoływał pacykarzy do
upstrzenia wszystkich ścian
swego domu.
- A tak, tak! - nadął się
dumnie. - MUsicie zobaczyć w
kuchni mojej obraz z natury:
kucharza smażącego murenę. To
podnieca natchnienie mojego
kucharza do przygotowywania mi
smakołyków.
W tej chwili niewolnicy
wnieśli pierwsze dania: sałaty,
sardele, jaja. Rozlano w małe
srebrne czary wino z domieszką
rozpuszczonej odrobiny miodu i
rozdano gośCiom serwety, obszyte
frędzlami z purpury. Ale edyl
wyjął zza tuniki własną serwetę,
obszytą frędzlą podwójną,
pragnąc ściągnąć na to "nowomodne
otocze w stylu rzymskim" podziw
współbiesiadników.
"Bądź nam przychylny, o
Bachusie!" - zawołał Glaukus,
zginając z poszanowaniem kolano
przed umieszczonym pośrodku
stołu posągiem bożka. Goście
powtórzyli modlitwy, a po
ceremonii rozlania wina na stół
- zwanej libacją, zajęLi kołem
leżnice i biesiada się
rozpoczęła.
Jedząc i pijąc, rozprawiano
nieustannie, Sallustiusz sławił
w poetycznych wyrazach znakomite
wino Cyathus. Glaukus rozkazał
niewolnikowi przynieść jeszcze
doskonalsze wino z Chios, o
którym napis na amforze
świadczył, że liczyło 150 lat.
Klaudiusz rozpytywał edyla o
szczegóły wyznaczonej na drugą
połowę sierpnia, po
uroczystościach Wulkana, walkę
dzikich zwierząt. Okazało się,
że nie ma w więZieniu wielkiego
zbrodniarza, który służył
zwykle za pastwę dla nowo
sprowadzonego z LIbii młodego
lwa. Czy nie należało starym
zwyczajem poświęcić niewinnego
dla rozrywki tłumów? Pansa żalił
się z powagą:
- Sromotne prawo wzbroniło nam
dzisiaj dawać na pożarcie
naszych własnych niewolników!
- Przeszkadza się szlachetnej
zabawie ludu! - zawtórował mu
KLaudiusz.
Przy dźwięku fletni
niewolników wniesiono pieczone
ambracyjskie koźlę, co wywołało
ogólny zapał. Glaukus zauważył
smętnie, że drugą imponującą
potrawą nie uraczy dziś
biesiadników.
- Nieprzyjazne wiatry
przeszkodziły wbrew mojej
nadziei przywozowi ostryg z
Brytanii, przechodzących stokroć
smakiem bryndyzyjskie!
- Ci biedni Brytanie mają ten
jedyny produkt, którym
poszczycić się mogą! - zauważył
ktoś z gości.
- Chciałbym, aby nam
dostarczyli gladiatora na
potrzeby cyrku - rzekł edyl.
Glaukus, któremu skronie
wieńczył niewolnik świeżą
girlandą, zaprotestował:
- Rozumiem widowisko walki
dzikich zwierząt. Ale to
obojętne rzucanie człowieka pod
kły silniejszego zwierza jest
ohydne. Wrzeszczące radośnie na
ten widok pospólstwo wydaje mi
się zbiorowiskiem furii. Rad
byłbym śpieszyć nieszczęsnemu na
pomoc.
Edyl wzruszył ramionami.
Obecni spoglądali na gospodarza
ze zdziwieniem. Rozległy się
okrzyki. "Na Herkulesa, co on
mówi!"
- Alboż wy mieszkańcy Italii,
możecie rozumieć nasze dawne
igrzyska olimpijskie, na których
człowiek szlachetnie mierzył się
z człowiekiem, a triumfator
łączył radość ze
wspaniałomyślnym żalem nad
pokonanym, który godnie stawał
do walki z równym sobie! O,
cienie Pindara, przyświadczcie
mi, że Grecy mieli serca
litościwsze od rzymskich!
Rozmowa przeskoczyła na temat
zręczności kucharza, krającego
koźlę, którego ktoś z gości
chciał zaraz wziąć w zamian za
tancerkę Filidę, lecz gospodarz
chłodno oświadczył, że nigdy
kobiet nie kupuje. Przy
krajaniu koźlęcia, muzycy,
umieszczeni w portyku,
zaintonowali odę HOracego:
"Persicon Odi!" Obecna młodzież,
mimo uznania dla dawnego piewcy
wyraziła jednak zdanie, że
przewyższyli go nowi
"nieśmiertelni twórcy poematów
bohaterskich: Fulwiusz, Gajusz,
Mucjusz i Sparaena". Zwłaszcza
wywoływał zachwyty ten ostatni,
który stworzył pieśń na cześć
bogini egipskiej IZydy. Młody
Lepidus gwałtownie dowodził, że
świątynia Jowisza domaga się
reformy w myśl natchnień
Sparaeny.
- Arbaces z Egiptu, pochodzący
z pokolenia Ramzesa, udzielał mu
wskazówek z wielkich tajemnic
swego kultu! - opowiadał
Salustiusz.
- Ale on ma dar złego oka! -
zauważył Klaudiusz.
- Gdyby obowiązkiem edyla nie
było protegowanie ludzi
bogatych, wypędziłbym tego
cudzoziemca, jak to uczynił z
innymi mój poprzednik Agryppa! -
mruknął Pansa.
- A co myślicie o nowej
sekcie, która zdobyła podobno w
Pompejach kilku wyznawców dla
hebrajskiego boga, Chrystusa? -
rzucił ktoś z gości pytanie.
Przez chwilę panowało
milczenie.
- Ależ to są nędzarze, ludzie
ciemni i mierni, którymi nie
warto się zajmować! - machnął
wzgardliwie ręką Klaudiusz.
- A ja sądzę - huknął
gwałtownie Pansa - że należałoby
ich krzyżować za bluźnierstwo.
Nie wierzą w Jowisza i Wenerę,
Nazarejczyk to jedno, co ateusz!
Niech no tylko dostaną się kiedy
w moje ręce!...
Nastąpiły nowe dania.
Biesiadnicy, wciśnięci w
poduszki przy stole z
cytrynowego drzewa, jedli teraz
w milczeniu, przysłuchując się
łagodnym śpiewom południowym i
dźwiękom arkadyjskiej trzciny; a
potem wychwalano desery -
wyborne owoce, wymyślne
konfitury, nowe gatunki
lesbijskiego wina.
Klaudiusz zwrócił uwagę gości
na wspaniałą robotę kryształowej
czary, oplecionej wężami.
Gospodarz natychmiast oddał mu
ją w darze, przydając zdjęty z
palca kosztowny pierścień.
- Glauku! - zawołał obdarowany
- przyjaźń twoja podwaja cenność
daru.
- PIję za zdrowie Greków! -
krzyknął Pansa, wychylając
trzykroć czarę. Inni poszli za
jego przykaładem, Glaukus
powstał:
- Mili goście, raczcie teraz
wysłuchać bachicznego hymnu,
który ułożyłem ostatniej nocy.
Śród ciszy, która
nastąpiła, ozwały się tony
muzyki jońskiej, którym chór
towarzyszył słowami greckiej
pieśni. Dostojnym rytmem płynęły
natchnione strofy, opiewające
rozkosz bytu pod niebem i pieczą
bogów Grecji. Ostatnia strofa
brzmiała:
...Szczęśliw, kto z dala@
rozkoszą krótkiego życia napoić
godziny...@ Śpieszcie się!...
NOc już woła@ i mrokiem kryje
różane krzewiny...@ Lecz zanim
nocne spadną rosy@ i w mrocznej
matni@ ukryje się Feb
złotowłosy,@ spełnijmy ten
kielich ostatni!@
Posypały się huczne oklaski
pod adresem Amfitriona.
- Przyznajmy, że energii
jęZyka greckiego łacina nie
potrafi naśladować! - zawołał
Lepidus. - A jaki czar tkwi w
tej melodii jońskiej!...
- Ten wyraz przypomina mi
jedno imię - rzekł Klaudiusz,
podnosząc się na swoim łożu. -
Przyjaciele, pijmy zdrowie
pięknej Jony!
- Jony? To imię greckie.
Spełniam chętnie to zdrowie! -
rzekł Glaukus. - Ale któż to
jest ta Jona?
- Zasługiwałbyś na wygnanie za
nieświadomość, gdyby nie to, żeś
dopiero przybył do Pompejów! -
krzyknął Lepidus.
- Najrzadsza piękność! -
westchnął Pansa.
- A co za głos! - rzekł
Salustiusz.
- Ona karmi się chyba językami
słowików! - wtórował zachwytem
Klaudiusz.
- ZLitujcie się! Nie dręczcie
mojej ciekawości - błagał
żarliwie Glaukus.
- Dowiedz się więc, drogi
Glauku, rzekł Klaudiusz, że Jona
jest cudzoziemką, niedawno
przybyłą do Pompejów. Śpiewa,
jak Safo, swoje własne pieśni.
Gra na flecie, cytrze i lirze
doskonalej od muz. Jest bosko
piękna. Prowadzi dom
nieporównany. Jest bogata i
wspaniałomyślna nad wszelki
opis.
- Trwoni pewnie majątki
kochanków.
- OMyliłeś się! Ma właściwie
tę jedną wadę, że nie ma
kochanków. Jest wcieleniem
cnoty. Pompeje całe leżą u jej
stóp, a ona... gardzi miłością.
Nie chce nawet iść za mąż. Ciało
Wenery z duszą Westy!
- Ależ to cud prawdziwy!
- Przedstawię ci ją dziś
jeszcze, ale... naprzód zagramy!
- potrząsnął kośćmi.
- ZGoda!
- KTo gra ze szczęsnym
Klaudiuszem, rychło poniesie
torby! - rzekł cicho Lepidus do
Salustiusza.
- Biedny Glaukus jest ślepy,
jak Fortuna! - odparł podobnież
tamten.
Po wyrzuceniu kilkakrotnym
punktów, Glaukus powstał:
- Przegrałem zwykłą stawkę do
ciebie - trzydzieści sestercji.
Nie chcę grać więcej. Teraz ty
dopełnij swej obietnicy. Idźmy
odwiedzić waszą piękność... A
kto woli zostać, niechaj mu wina
moje służą dalej.
Edyl i kilku gości zostało
przy stole. Glaukus i kilku
innych, uczyniwszy ostatnie
libacje, wyszli z domu. Po
przejściu paru ulic znaleźli
się przed drzwiami mieszkania
Jony. W oświeconym długimi
rzędami lamp vestibulu Glaukus
zatrzymał Klaudiusza.
- Wszakże ona jest atenką? -
zapytał cicho.
- Nie! Pochodzi z Neapolis.
- Z Neapolis?!...
W tej chwili weszli do
napełnionego wonią kwiatów
viridarium. Ciżba wielbicieli,
otaczających siedzącą pod
portykiem panią domu, rozstąpiła
się i Glaukus poznał tę, którą
próżno poszukiwał od wielu
miesięcy, tę piękną kobietę, co
żyła w jego pamięci utrzymując w
niej żar cichej tęsknoty.
Rozdział III
ZOstawiliśmy Arbacesa nad
morzem. Samotny skrzyżował ręce
na piersiach i mówił do fal,
które lizały mu stopy,
nadbiegając z szumem, głuszącym
jego słowa. Gorzki uśmiech
wykwitł na jego wargach, kiedy
wołał wiedząc, iż nikt go nie
słyszy:
- Głupcy niedołężni! Ślepe
narzędzia losu! Czy zajmujecie
się handlem lub religią, czy
biegacie za rozkoszą, zawsze
jesteście igraszką namięTności.
Jakżebym gardził wami, gdybym
mniej nienawidził was, Grecy i
Rzymianie! To z ogniska naszych
umiejętności, ukrytego w
Egipcie, ukradliście ogień, co
żywi wam dusze - wasze kunszta,
poezję, naukę. Ale jak to
wszystko zeszpetniało w waszych
barbarzyńskich rękach! Wy,
Grecy, okradliście nas, jak
niewolnik, kradnący szczątki
pańskiej biesiady. A teraz wy,
Rzymianie, naśladowcy
naśladowców, potomkowie zgrai
zbójów, władacie nad nami.
Piramidy nie widzą już plemienia
Ramzesów. Orzeł panuje nad węŻem
Nilu.
Ale nie! Wy nie jesteście
moimi panami. Dopóki chytrość
przemaga siłę, a wyrocznie
zdołają mamić ludzkość, moja
dusza, wyższa mądrością nad was,
wiąże was niewidzialnie. Arbaces
z waszych występków czerpie
rozkosze bogatsze, niż te,
którym hołduje wasza zmysłowość.
Wasza praca, niewolnicy dumy,
skąpstwa, tytułów i błyskotek
władzy, budzi we mnie tylko
śmiech i politowanie. Mogły
upaść Teby i Egipt z imienia,
lecz świat przesądnej wiary
dostarczy zawsze poddanych
władzy Arbacesa!
Pogrążony w tych dumaniach
zawrócił ku miastu, przeszedł
przez ludne forum i zbliżył się
do pełnej wdzięku, małej
świątyni Izydy, nowej budowli,
która zastąpiła zburzoną przed
laty szesnastu przez trzęsienie
ziemi wielką świątynię, ale już
zyskała u Pompejan wziętość
zręcznością wyroczni swoich
kapłanów, z którymi rzymscy nie
potrafili konkurować. Pod
parkanem, otaczający poświęCony
teren, tłoczyli się z
poszanowaniem ludzie z różnych
klas, przeważnie jednak kupcy. W
poświęconym miejscu znajdował
się posąg IZydy i tajemniczego
bożka milczenia HOrusa, w
otoczeniu całego dworu
marmurowych bożyszcz - Anubisa z
psią głową, byka Apisa oraz
innych dziwacznych bałwanów
egipskich o imionach nieznanych.
Po obu stronach poświęconej
przestrzeni stały tłumy
ofiarników w białych szatach; a
w głęBi dwaj kapłani - jeden z
gałązką palmową, drugi ze
snopkiem zboża, przyciągali
uwagę pobożnej ciżby,
wyczekującej w progu.
- Co was zgromadza w tej
chwili przy ołtarzu czcigodnej
IZydy! - zapytał Arbaces w
przejśCiu znanego już nam ze
wstępu powieści Diomedesa.
- Jesteśmy kupcami. Wysyłamy
jutro flotę handlową do
Aleksandrii. Chcemy dowiedzieć
się, jaki czeka ją los.
Egipcjanin odparł z powagą:
- Jakkolwiek Izys jest boginią
rolnictwa, sprzyja jednak
handlowi.
W tej chwili zjawili się dwaj
nowi kapłani obnażeni do pasa, z
wieńcami na głowach, niosąc
wnętrzności zwierząt ofiarnych.
Któryś z kapłanów zanucił pieśń
na instrumencie dętym. Z
wierzchołka muru przyglądał się
ceremonii ptak poświęcony
boginii, Ibis, stąpający
majestatycznie. Pachniały
kadzidła, skrzyły się pochodnie.
Arbaces przyjrzał się
wnętrznościom, zdawało się, że
śledzi je z troską i niepokojem.
Potem twarz jego rozjaśniła się.
Wpółnagi kapłan jął tańczyć
dziwacznie i zaklinać
boginię, aby udzieliła
odpowiedzi. Wreszcie we wnętrzu
olbrzymiego posągu rozległ się
lekki szmer. Bóstwo poruszyło
głową, rozwarło marmurowe usta i
grobowy głos tajemniczo orzekł:
- Pienią się wściekle
gniewnego morza bałwany. Burza
twarde skał szczyty zasiewa
trupami. Zewsząd śmierci
zniszczenie, widok opłakany.
Lecz spoczynek u portu, bo niebo
za wami.
KUpcy przyjęLi to za pomyślną
wróżbę dla swoich okręTów i
odeszli rozradowani.
Po rozejściu się tłumu
Egipcjanin zwrócił się do
stojącego na uboczu Afrykanina z
głową wygoloną, z twarzą
odrażającą, z olbrzymimi
wypukłościami na czaszce,
uchodzącymi u starożytnych za
organ nabycia wiedzy i patrząc w
jego żółtoczarne oczy,
rozświetlające pergaminową cerę,
rzekł uprzejmie:
- Kalenie, udoskonaliłeś głos
posągu i twoje rymowane
przepowiednie są wyborne.
- Hm!, jeżeli burza pożre ich
przeklęte okręty, to czy nie
uprzedziliśmy ich, że spoczynek
był właściwy w porcie?
- Tak czy owak, spryt twój
zawsze święci triumf. Ale
chciałbym z tobą pogadać w
jakiejś izbie mniej świętej.
Kalenus wprowadził Arbacesa
do sąsiadującej z nawą izdebki,
gdzie w ukryciu mogli rozmówić
się przy stole, zastawionym
mięsiwem, jajami i winem.
Szeptali jednak, aby ich kto
zewnątrz nie podsłuchał.
- Wiesz, Kalenie, żem lubił
zawsze przywiązywać do siebie
młodzieńców i przerabiać ich
dusze. Czynię z nich swoich
służalców. Co do kobiet...
- Z tych czynisz kochanki! -
zaśmiał się Kalenus ohydnie.
- Tak. Jak wy tuczycie swoje
ofiary, tak samo ja
przysposabiam kobiety do
wydawania słodkiego owocu
rozkoszy. Otóż wiadomo ci, że
zostawszy opiekunem sierot mego
przyjaciela ateńczyka, Jony i
Apaecidesa, zdołałem pociągnąć
tego ostatniego, odkrywając mu
szczytne alegorie tajemniczej
religii Izydy. UMieściłem go
wpośród was. Dziś jest naszym.
- Wiem o tym. Ale entuzjazm
jego minął. Dziś boleje
okropnie, straciwszy piękne
iluzje, przeraziły go nasze
pobożne podstępy, nasze mówiące
posągi z ukrytymi wewnątrz
niewolnikami. Począł widywać się
obecnie z podejrzanymi ludźmi z
nowej bezbożnej sekty, która
zaprzecza naszym bogom i
wyroczniom.
- Tego się bałem. Teraz wiem,
czemu mnie unika. Muszę go
widzieć i wyjaśnić mu, że
istnieją dwa stopnie mądrości:
jeden dla gminu, drugi dla
mędrca.
- Alboż ty w coś wierzysz,
Arbacesie?
- Tak, w coś świętego w
przyrodzeniu, co urąga mądrości
ludzkiej... Ale mniejsza o to.
Teraz musimy zająć się
przedmiotem bardziej ziemskim.
Chodzi mi o Jonę, którą
postanowiłem uczynić moją
królową, małżonką, Izydą mego
serca. Zanim ujrzałem tę nową
piękną Helenę, nie domyślałem
się, że dusza moja może być
zdolną w tym stopniu do miłości.
Tu mlasnął językiem, jak
smakosz, i ciągnął dalej:
- Posiada przy tym geniusz,
niezwykły w kobiecie. Jej mowa
jest mimowolnym objawianiem się
poezji. Łączy harmonijnie
wyobraźnię i rozum,
niepodległość myśli z
łagodnością serca. Całe życie
szukałem takiej kobiety -
wcielenia piękna ciała i duszy
zarazem.
- Czyż nie jest jeszcze twoją?
- Nie! Kocha mnie, jak
przyjaciela. Wierzy w cnotę
czystości we mnie, którą
pogardzam.. Ale posłuchaj... Gdy
brat opuścił ją, aby wejść do
naszej świątyni, Jona przybyła
tutaj, pragnąc być w jego
pobliżu. Jej talenty towarzyskie
wkrótce przyciągnęły do niej
ciżbę wielbicieli. Uchodzi za
drugą Erynnę.
- Albo za Safonę.
- Safo bez miłości - tu tkwi
błąd. - Ja sam rozwijałem w niej
popęd do otaczania się
wielbicielami płochymi i
światowymi, licząc na to, że
obudzę w samotnych przerwach, w
jej sercu potrzebę kochania,
która przechyli się ku istotnej
wartości. Nie jest nią sama
miłość. Czyż życie moje nie było
dotąd stałym triumfem w
opanowywaniu wyobraźni kobiecej?
- A nie lękasz się Arbacesie,
współzalotników?
- Czyż jej dumna dusza grecka
może znaleźć urok w
barbarzyńcach rzymskich?
- Ale tyś sam nie Grek, tylko
Egipcjanin.
- Egipt jest ojcem Aten.
Założyciel ich Cekropes był
wychodźcem z egipskiej Saidy.
Jona wie o tym i czci we mnie -
w krwi Ramzesów - najdawniejszą
dynastię ziemską. Od pewnego
czasu stała się milcząca, szuka
pociechy w smętnej muzyce. Jest
to wskazówką rodzącej się
potrzeby miłośCi. A więc...
- W czymże mogę ci pomóc?
- Chcę ją wkrótce zaprosić na
uroczystość do siebie. MUsisz ty
i inni kapłani Izydy użyć
naszych sztuk, z pomocą których
Egipt sposobił nowicjuszów pod
zasłoną religijnych ceremonii do
poznania tajemnic miłości.
- Będzie to zatem jedna z tych
biesiad, w których prawo
rozkoszy przełamuje surowość
naszych ślubów! - roześmiał się
Kalenus. - To nam nie pierwszyzna.
- MUsimy rozpocząć od
ułudzenia jej brata. Słuchaj, co
ci polecę...
I Arbaces, nachyliwszy się do
uszu Kalenusa, jął mu coś szeptać
kusicielsko...
Rozdział IV
Wesołe promienie słońca,
świeże powiewy od morza i
słodkie zapachy sąsiedniej
oranżerii wdzierały się przez
okna u góry i drzwi otwarte do
tej części mieszkania Glaukusa,
która zwie się pokojem Ledy, a
mieści jeszcze szereg innych
malowideł niezrównanej
piękności: Kupidyna na kolanach
Wenery i uśpioną nad strumieniem
Ariadnę. Glaukus zatopił się w
tej chwili w rozmyślaniach o
wdziękach Jony, którą poznał, a
raczej odnalazł wczoraj
wieczorem.
W progu ukazała się nagle
kwiaciarka Nidia. Stąpała z tą
bojaźliwością, która zdradzała
jej ułomność - wadę wzroku od
urodzenia.
- Jak się masz, Nidio! -
zawołał Glaukus radośnie. - Nie
podziękowałem ci jeszcze za to,
że podczas mej nieobecności tak
serdecznie opiekowałaś się mymi
kwiatami. Ani domyślałem się, że
będziesz o nich tak pamiętać.
Ale dlaczegoś to nie
przychodziła teraz tak długo,
słodka dziewczyno?
- Byłam chora przez dziewięć
dni. A teraz boję się, że słońce
zbyt przepaliło twoje kwiaty! -
odparła zarumieniwszy się wobec
jego serdecznego powitania.
- Chora?! Ależ kolory twojej
twarzy są świeższe niż w roku
poprzednim, i doprawdy godziłoby
się pomyśleć o kochanku dla
ciebie.
Jej twarzyczka, zazwyczaj
blada, zapłonęła jeszcze żywiej.
Pośpiesznie postawiła
przyniesione kwiaty na stole,
który znalazła omackiem i
skierowała się skwapliwie ku
virydarium.
- Biedna Nidio! - rzekł
Glaukus, goniąc wzrokiem za nią
- przeznaczenie twoje jest zbyt
okrutne. Nie widzieć ziemi,
słońca, morza, gwiazd... a nade
wszystko Jony!
Nie odpowiedziawszy, zajęła się
skrapianiem kwiatów. On zaś
ponownie pogrążył się w
rozmyślaniach o dziwnej
kobiecie, która w ciągu jednego
wieczora stała się bóstwem jego
duszy. Ocenił od razu z
podziwem, że Jona potrafiła
zniewolić do szacunku i
uszlachetnić otaczających ją
młodzieńCów, bądź znanych dotąd
z rozwiązłości, bądź
wyzięBionych na pozór do dna
duszy. Jak Kyrke czarami
zmieniała ludzi w zwierzęta, tak
ona odmiennym urokiem zwierzęta
czyniła ludźmi. I Glaukus marzył
o tym, aby podnieść się do niej
i stać się jej godnym.
Rozmyślania jego przerwał
Klaudiusz. Wszedłszy, od razu
skierował rozmowę na Jonę. Ale
Glaukus doznał niesmaku, słysząc
z jego cynicznych ust pochwały
dla swojej niebianki, i zbył go
oschle. Rzymianin, jakkolwiek
rad był z suchej odpowiedzi
Glaukusa, mniemając, że zachwyt
jego dla Jony ostygł i łatwiej
potrafi go wyswatać z bogatą
Julią, uczuł, że gospodarz jest
nie w humorze i szybko go
pożegnał. Glaukus postanowił
udać się do Jony. Nidia
usłyszała jego kroki:
- Wychodzisz tak wcześnie?
- Tak, Nidio! Niebo Kampanii
ma żal do tych, którzy
zaniedbują je przez lenistwo.
- Czemuż ja go nie mogę
widzieć? - szepnęła cicho z
żałością.
Wyszła, ukończywszy swoją
robotę. Wspierając się na długim
kiju, skierowała się w tę
nędzniejszą dzielnicę miasta,
której przyzwoite osoby
niezwykły były odwiedzać; ale
jej ślepe oczy nie wiedziały o
otaczającym ją brudzie zepsucia.
Zastukała do tylnych drzwi
szynkowni, w której jakiś cierpki
głos zażądał od niej rachunku z
uzbieranych tego dnia sestercji.
Inny, mniej surowy, głos kobiecy
ozwał się:
- Nie troszcz się o jej mały
dochód, Burbo. Wkrótce nasz
możny przyjaciel znów zażąda dla
swej uczty jej słowiczego głosu.
- Ach! wolę zbierać jałmużnę
od wschodu do zachodu słońca,
niż iść znowu do tego domu.
- Cóż to, niewolnica Burby
śmie mieć kaprysy! - zakrzyknął
szorstki głos.
- Ależ tam dzieją się rzeczy
brzydkie! - rzekła - słyszałam
tam słowa obmierzłe i krzyki...
Burbo roześmiał się.
Tesalianka, zakrywszy twarz,
jęła cicho płakać...
Tymczasem Glaukus przebywał u
pięknej Neapolitanki. Wobec
piękności, której słowa nie
zdołałyby opisać, pochlebstwa
skonały na jego ustach. HOłd był
w wyrazie jego oczu. Mówili o
Grecji. RAczej on mówił - ona
słuchała, opisywał jej wymownie
srebrne gaje na brzegach Illisu,
miasto wspaniałego Peryklesa,
dziś smętne, ale jeszcze
wielkie, nawet w upadku niewoli.
Kraj jej marzeń przemówił do
niej przez jego usta. Kochała w
nim Ateny i bogów swego
plemienia. Byłoż to grzechem?
Od tej chwili widywali się co
dnia bądź w portykach i salonach
Jony, bądź na brzegach cichego
morza podczas przechadzek we
dwoje. Miłość powstawała mimo
woli, jako konieczność pociągu
między dwiema istotami młodymi,
pełnymi poezji, nadto ciążącymi
ku sobie wspomnieniem
wspaniałości rodu - jednej
ojczyzny przodków. Ołtarz ich
miłości zdawał się im
bezpiecznym schronieniem przeciw
troskom życia, zdobili go
kwieciem uczuć, nie domyślając
się, jakie podkopują się podeń
węże.
Pewnego wieczora, w piątym
dniu znajomośCi w towarzystwie
garstki wybranych przyjaciół
powracali z morskiej
przejażdżki. Na końcu długiej
łodzi przerzynającej lekko ciche
wody, siedział u stóp Jony
Glaukus zapatrzony w jej
oblicze. Ona wzrokiem śledziła
grę fal i obłoków.
Nagle westchnęła:
- Jakże mój brat byłby
szczęśliwy, gdyby mógł być z
nami. Niestety, jako kapłan
Izydy, ma inne obowiązki.
- Dziwię się, że będąc tak
młodym, zgodził się przyjąć
śluby tak surowego zakonu?
- Nasz opiekun, Arbaces,
natchnął go miłością do
tajemniczej bogini Egiptu; a
teraz mój brat zdaje się żałować
swego pośpiechu w przyjęciu
ślubów zakonnych.
- Czemuż to Arbaces namawia
go?
- Zastępuje nam ojca. Sądził,
że kieruje brata mego na drogę
szczęścia.
- Nie bierz mi tego za złe,
Jono, ale ten twój opiekun
sprawia na mnie wrażenie
kreteńskiego Epimenidesa, który,
spędziwszy lat 40 w jaskini,
odzwyczaił się od światła
dziennego. Jest lodowaty i
ponury. Instynktownie nie znoszę
go.
- A jednak - odparła z
wyrozumiałym uśmiechem - jest on
dobry, mądry i ludzki. Jego
cisza i oziębłość może są
owocami cierpień, podobnie jak
ten wulkan przed nami jest teraz
spokojny i posępny; a kiedyś
krył w sobie ognie, które...
zgasły na wieki.
Oczy Glaukusa mimo woli poszły
śladem oczu Jony ku Wezuwiuszowi
na widnokręgu. Dokoła niebo
gorzało różanymi barwami
zachodu. Lecz nad szarym
wierzchołkiem, który wznosił się
nad lasy i winnice okrywające pół
góry, wisiał w tej chwili
złowieszczy ciemny obłok.
Serca drgnęły im niepojęcie
smętnym uczuciem, zbliżyli ręce
ku sobie i spojrzeli sobie
głęboko w oczy, jak gdyby
szukali w miłości swojej ratunku
przed jakimś niewiadomym
nieszczęściem.
Rozdział V
Arbaces rzadko bywał teraz u
Jony; nie spotkał u niej nigdy
Glaukusa i miłość dwojga młodych
pozostawała dlań tajemnicą. Na
razie zajął się myślą o ponownym
usidleniu Apaecidesa, gdyż dumę
jego drażniła zmiana w umyśle
młodzieńca, obawiał się stracić
powolnego ucznia i kornego
kapłana Izydy. Pewnego dnia
zdybał go wreszcie w gaju,
położonym w środku miasta,
pomiędzy świątynią Izydy a domem
Jony.
- Apaecidesie - rzekł, kładąc
mu dłoń na ramieniu - dlaczeego
unikasz mnie?
Młodzieniec drgnął. W pierw-
szym momencie zamierzał uciec,
ale nie znalazł siły. Oczy jego
były wlepione w ziemię, blade
usta trzęsły się, pierś
podnosiła się wzruszeniem.
- Twoja dusza jest uciśniona,
a jednak nie przychodzisz
zwierzyć się przede mną.
Dlaczego mi nie ufasz? - pytał
Egipcjanin.
- Bo jesteś moim
nieprzyjacielem.
- Zastanówmy się nad tym
poważnie - rzekł Arbaces ująwszy
go za rękę, poprowadził ku ławce,
na której obaj usiedli w cieniu
gęstych drzew. Przez kilka chwil
przypatrywał się pobladłej
twarzy młodzieńca, na której
wystąpiły przy skroniach
delikatne niebieskie żyłki.
Widział z ukosa, że oczy
Apaecidesa dawniej żywe, jak u
siostry, teraz przygasły; bądź
tlał w nich chorobliwy ogień,
jakoby znamię poczynającego się
obłędu.
- Jesteś niesprawiedliwy,
młodzieńcze - jął mówić wreszcie
powoli i z powagą - mniemając,
żem cię oszukał. Czysta twoja
dusza wzdrygnęła się na podstępy
kapłanów, wśród których
umieśCiłem ciebie. Nie wiesz
bowiem, mój uczniu i
przyjacielu, że to był tylko
okres próby dla twojej cnoty,
bolesny nowicjat, który dał
mi pożądaną miarę, że stoisz
wyżej ponad kuglarzy, zdolnych
ledwo strzec drzwi bogini. Żeś
godzien wejść do wnętrza
świętego przybytku. Odtąd ja sam
będę twoim przewodnikiem, a jak
przeklinasz mnie dziś, tak jutro
będziesz błogosławił.
Młodzian podniósł na mówiącego
zdziwiony wzrok.
- Słuchaj mnie dalej - mówił
Arbaces uroczyście - z Egiptu
wypłynęła cała umiejętność
świata, wyszła stamtąd, nim
hordy Romulusa zdobyły doliny
Italii i Rzymianie cofnęLi
cywilizację znów do
barbarzyństwa, nie pojąwszy
myśli religii, z której wzięLi
tylko czcze obrzędy i pomnożyli
swymi przesądami. A czy ty
wiesz, jak Egipt, ojciec narodu
bez liczby, osiągnął szczyty
mądrości. Uczynił to przez
głęboką i świętą politykę swoich
kapłanów dawnych, natchnionych
sług Boga, którym objawiła się
najwyższa mądrość, niedostępna
dla przeciętnego pojęcia szarych
mas.
Z obrotów gwiazd, z
niezmiennego koła przeznaczeń
ludzkich, wyczytali ją, a
musieli przyodziać ją w znaki
alegorii i symbolów dla umysłów
ciemnego gminu. Izys jest
bajką... niech cię to nie
oburza, lecz obrazem swoim kryje
rzeczywistość nieśmiertelną.
IZis jest niczym, ale wyobraża
przyrodzenie, matkę
wszechrzeczy, tajemniczą,
odwiczną, odgadywaną tylko przez
małą liczbę szczęśliwych. Izis,
którą czcisz, powiada:
śmiertelnik nie zdarł mej
zasłony! Ale dla mędrców ona
spadła. Kapłani są dobroczyńcami
rodu ludzkiego, utrzymując swymi
wyroczniami i ceremoniami ład i
szczęście wśród tej olbrzymiej
masy, która prawdy nigdy nie
jest w stanie ogarnąć i
wytrzymać...
- Milczysz, Apaecidesie? A
przecież obudziłem w tobie
święte pożądanie, wierząc w to,
że masz mądrą i szlachetną
duszę, która sama zmierzy sobie
kuglarstwa kapłanów i zapragnie
głębszych boskich tajemnic...
Milczysz?
- Bo drżę przed tobą,
przerażający człowieku, że
prowadzisz mnie do nowych
złudzeń i fałszów.
- Nie! Z przepaści
niedowiarstwa poprowadzę cię na
szczyt wiedzy. Widziałeś
kłamliwe obrazy, teraz ujrzysz
rzeczywistość. Nie ma cienia bez
ciała. Przyjdź do mnie tej nocy.
Daj mi rękę.
Była taka moc w głosie
Arbacesa, że nieszczęśliwy,
pożądający gwałtem oparcia,
udręczony surowością ślubów,
które przyjął, a których celu
obecnie nie widział - pochwycił
wyciągniętą dłoń i po dawnemu
gorąco uśCisnął.
Rozeszli się.
Arbaces skierował się ku
domowi Jony. W progu usłyszał
obcy głos, dochodzący z
perystylu. Chociaż głos ten miał
ciepłe brzmienie uderzył go
niemile. Egipcjanin po raz
pierwszy uczuł w sercu kolec
zazdrości.
Glaukus siedział przy Jonie,
trzymając lirę, na której grał
przed chwilą melodię,
towarzysząc jej pieśnią. WśRód
kwiatów, posągów i kolumn z
marmuru wdzięcznie pousiadały
ubrane w biel towarzyszki Jony.
Cały ten obraz, na który padały
niesione wiatrem krople z
wodotrysku, mieniące się w
słońcu barwami tęczy, tworzył
nastrój czystej poezji.
Kiedy w progu ukazała się
mrożąca sielankę satyryczna
twarz Egipcjanina, oboje mimo
woli drgnęli.
- Przychodzisz niespodzianie!
- rzekł Glaukus z wymuszonym
uśmiechem.
- Jak ci, co zawsze są pewni
dobrego przyjęcia - odparł
Arbaces.
- Rada jestem, że widzę was
obu przy sobie, bo godni
jesteście wzajemnej przyjaźni.
- Miałbym się za szczęśliwego,
gdybym mógł zyskać przyjaźń
Glaukusa, ale wypadałoby mi
cofnąć się o lat piętnaście, aby
rozprawiać z nim o koniach,
biesiadach, rzutach kośćmi... Te
rozkosze są właściwe jego
młodemu wiekowi, a mój nie
potrafi już podążyć za nim! -
rzekł z udaną żałością
Egipcjanin.
- Ale jeszcze potrafi
natrząsać się z zabaw młodości!
- rzekł z lekkim wyzwaniem w
głosie Glaukus.
Arbaces wzruszył ramionami i
puszczając mimo uszu nieuprzejmą
uwagę, zwrócił się do pani domu:
- Piękna Jono, nie zastałem
cię parokrotnie. Nie hołdujesz,
widać, wskazaniom Eurypidesa,
radzącym, by kobiety winny
zatrudniać się rozmową w domu.
- Poeta ten był cynikiem i
nienawidził kobiet - wtrącił
Glaukus.
- Był jednak Grekiem,
szanującym wasze zwyczaje -
zauważył Arbaces.
- Gdyby przodkowie moi znali
Jonę, postanowiliby odmiennie! -
wykrzyknął z zapałem Glaukus.
Arbaces zmarszczył brwi. Jona
zapłoniła się. Jęła mówić na
temat praw współczesnej
Greczynki i odpowiedniejszych
dla czasów do naśladowania, a
swobodniejszych obyczajów
rzymskich. Bo czyż kobieta -
pytała - nie może niezależności
w życiu pogodzić z cnotą i musi
być wiecznie zamknięta w
gineceum z uszczerbkiem dla
rozwoju swej duszy?...
Arbaces milczał. Glaukus
przytakiwał milcząco Jonie. Obaj
patrzyli na siebie z ukosa
nieżyczliwie. Rozmowa rwała się.
Glaukus pożegnał panią domu i
odszedł. Wówczas Arbaces
rozpoczął chytrze rozmowę,
ukrywając swoje prawdziwe
zamiary.
- Wiesz, żem nigdy nie
krępował twojej swobody, moja
wychowanico. RAd jestem, że
roztaczasz rozmową uroki
Aspazji, błyszcząc zarazem
cnotą. Ale... bacz, aby
złośliwość nie zaszkodziła
twojej sławie. Zaklinam cię,
Jono!
- Co chcesz rzec przez to? -
spytała z trwogą.
- Wolno mi być po
przyjacielsku szczerym?
- Proszę o to!
- Jak zawarłaś znajomość z
tym... Glaukiem? - wlepił w nią
oczy.
- Przedstawiony mi został,
jako rodak mego ojca. Znam go
dopiero od ośmiu dni. Co znaczą
te pytania?
- Nikczemny potwarca!
Przerażona żądała wyjaśnień.
Po udanym drożeniu się wybuchnął
oburzeniem:
- A zatem wiedz, że ten
rozpustnik, który otacza się
rozpustnikami, chełpił się w
publicznych kąpielach znajomością
z tobą i twierdził, że korzystał
z twej miłości.
- To niepodobieństwo! Któż to
mówił?
- Nie będę zdradzał imion.
Niech ci wystarcza, że doznałem
oburzenia, słysząc twe imię,
podawane z ust do ust jak imię
tancerki. Dlatego przyszedłem
tu, aby cię ostrzec przed tym
niegodziwcem. Rozumiesz teraz,
żem musiał być względem niego
niegrzeczny.
Była blada jak płótno.
- Ale mam nadzieję, że obelga
pochodząca z ust człowieka
pogardzanego za rozpustne życie
i nie cieszącego się ufnością
ludzi uczciwych, nie może cię
dotknąć. Co innego gdy obelga
pochodzi od ukochanej osoby!
Zaśmiała się sztucznie.
Pewny tego, że zatruta strzała
dosięgła celu, kierowana w słabą
stronę Jony - dumę, ARbaces
zmienił temat rozmowy i wkrótce
ją pożegnał.
Zaledwie wyszedł, opuściła ją
moc kobieca - sztuka udawania.
Jona zalała się łzami.
Rozdział VI
Wyszedłszy od Jony, Glaukus
nucił wesołą pieśń. W jej
oczach dostrzegł dziś błysk
wzajemnej miłości - był to dla
niego promień nadziei. To dodało
mu skrzydeł. RAczej biegł, niż
szedł, wchodząc w ulicę Fortuny,
na końcu której wznosił się łuk
triumfalny, konny posąg
Kaliguli, ozdobiony trofeami ze
spiżu, i piękna świątynia bogini
szczęścia, wzniesiona przez
potomka rodu Cycerona. Na placu
przed świątynią snuły się
ożywione tłumy. Kompania Greków
rozwodziła się nad zaletami i
wadami ostatniej sztuki
teatralnej. Starsi dyskutanci,
obsiadłszy ławki, rozprawiali o
sprawach handlowych z szybką
gestykulacją i wymową ludzi
wschodu. Glaukus znalazł się
rychło wśród gromady przyjaciół,
którzy pociągnęLi go do kąpieli.
Łaźnie publiczne Pompejów
odznaczały się wykwintnymi
urządzeniami. Silono się
naśladować w ich stylu i
zdobieniu przepych - zresztą
niedościgły - łaźni rzymskich. Tu
schodziła się bogata próżniacza
młodzież i spędzała długie
godziny na rozmowach o wypadkach
dnia, rozprawianiu o
spotkaniach, igrzyskach,
wystawach, o których głosiły
malowane i pisane na murach
portyku afisze.
W apoditerium - wspaniałej
sali, pod malowanym w
karmazynowe i białe pasy
sklepieniem, poeta Fulwiusz,
"nowa nieśmiertelność czasu",
odczytywał z rozwiniętego
papirusu nową odę, sławiącą w
nadętych wyrazach łaskawość
cesarza Tytusa i wspaniałość
jego uczt. Dwudziestu ludzi,
których rozbierali tymczasem
niewolnicy, słuchało, darząc
twórcę oklaskami. Rozeszli się
następnie po różnych oddziałach
kąpieli, już wypełnionych
amatorami wszelkich uciech
łaźni. Jedni udawali się do
tepidarium, dającego rozkosznie
łagodne ciepło spod ogrzanej
posadzki, inni do sudatorium,
gdzie otulała ich gęsta para,
wywołując obfite poty, inni
jeszcze pluskali się w basenach
calidarium, chłodzili deszczem
wonnej wody w frigidarium,
odpoczywali w lekkich szatach na
miękkim posłaniu, albo
przesadzali w niedorzecznościach
kąpielowych, poddając się
nacieraniu przez niewolników
mnóstwem najrzadszych pomad,
przywożonych z krańców świata w
naczyniach złotych,
alabastrowych, kryształowych,
wysadzanych kosztownymi
kamieniami.
Towarzysz Glaukusa Lepidus
zwykł był przechodzić przez
wszystkie etapy i rozkosze tych
kąpieli. Salustiusz starał się
dotrzymywać placu tym, którzy
godzinami całymi aż do utraty
tchu przebywali w obłokach pary,
ale rychło uciekał. Glaukus
wykonywał ruchy gimnastyczne i
pławił się w chłodnej wodzie
obszernego basenu. Kiedy zeszli
się w odpoczywalni, gdzie
wylegało się na poduszkach już
wielu innych, zastali tam
Diomedesa. Stękał po obfitej
transpiracji, ledwo dyszał przy
nacieraniu, gromił niewolnika za
"ciężkie ręce", a spostrzegłszy
Glaukusa, zwrócił doń twarz
zaognioną, zapytując, czy
"rzymskie łaźnie w istocie tak
bardzo przechodzą przepychem
nasze pompejańskie?"
Ledwo wstrzymując śmiech,
Glaukus odmalował, wśród
ogólnego zasłuchania, obraz
łaźni w Rzymie: rodzaj miasta z
ogrodami, teatrami, portykami,
szkołami, bibliotekami.
- Toć są w stolicy ludzie,
którzy całe życie trawią w
kąpielach. Wchodzą tam o świcie
przy otwarciu, wychodzą przy
zamknięciu. Resztą Rzymu gardzą.
- Szczęśliwcy! - westchnął
jakiś młody epikurejczyk.
- Szczęśliwcy! - zawtórował mu
stary epikurejczyk i skokiem
skierował rozmowę na biesiady
rzymskie, zwłaszcza te
dawniejsze, na których podawano
"ryby mureny, karmione ciałem
niewolników i przeto mające smak
przedziwny". Te nasze dzisiejsze
- żalił się - nie mają należytej
kruchości, bo edykt zabronił
rzucania im na żer niewolników,
a nasi dzisiejsi nie mają w
sobie tyle szlachetności, aby
dobrowolnie poświęcić się dla
dobra panów...
* * *
Wieczorem tegoż dnia Apaecides
zmierzał do mieszkania
Egipcjanina. Pogrążony w zadumie
obrał drogę przez ulicę mniej
ludną i nieoświetloną. Niebawem
dogonił go jakiś człowiek i
dotknął lekko jego ramienia.
- Apaecidesie! - rzekł,
czyniąc szybko znak krzyża.
- Czego chcesz ode mnie,
nazarejczyku? - cofnął się,
blednąc, zatrzymany.
- Chciałbym przedłużyć naszą
pamiętną rozmowę, która przecież
nie była ci przykrą.
- Nie mam dziś ochoty do niej.
Jestem smutny i rozdrażniony,
Olincie.
- Tym więcej powodów, abyś
szukał ukojenia w rozmowie ze
mną. O nieba! Ten człowiek tego
nie rozumie.
- O ziemio! - zaśmiał się
gorzko Apaecides - ten człowiek
chce mi wmówić, że pociechą jest
uwierzyć, iż żaden z bogów,
których przez tyle lat czcili
moi przodkowie, nie ma bytu ani
świętego imienia. Jakaż w tym
radość, aby ze świętokradcami
odbiegać od dawnych ołtarzy?
Przyśpieszył kroku, jakby
chcąc uciec. Ale tamten szedł
tuż przy nim i mówił namiętnie:
- Wiem, że nie wierzysz już w
tych dawnych bożków. Błądzisz po
rozległym i mrocznym oceanie
zwątpienia. Bądź cierpliwy! -
pozwól, aby przyszedł do ciebie
Bóg prawdziwy, jak przyszedł
przez morze samaryjskie, i
rozproszył ciemności twej duszy
i uśmierzył twoje wzburzenie.
Wiara nasza jest szczodra.
Godzinę posłuchu nagradza
nieśmiertelnością.
- Podobnie złudne obietnice
dawał mi ARbaces, pociągając
mnie przed ołtarz Izydy.
- Ależ ty sam zapytaj rozumu,
czy mogą być prawdą religie,
które obrażają moralność! -
wykrzyknął nazarejczyk - czy też
wasz Jowisz nie jest ojcobójcą i
cudzołożnikiem, a inni bożkowie
naśladowcami jego zbrodni. Więc
jakże to mogą ci nakazać śluby
czystości, wzbronić zabójstwa,
czy cudzołóstwa, skoro w modłach
zwracacie się do bogów, którzy
sami praktykują te grzechy? Nie
jestli to natrząsanie się
nieludzkie z wiary i natury
człowieka? A mój Bóg, do którego
cię prowadzę, jest samą
tkliwością. I gdyby był
człowiekiem, godzien byłby zająć
tron Boga. Wielbicie wzorem
Platona piękne cnoty Sokratesa,
a czcicie bogi, które im
przeczą, zamiast tego, który
jest idealnym wzorem i
praźródłem tych cnót. Wysłuchaj
słów Boga, który strudzonemu
przyrzeka odpoczynek.
- Nie teraz! nie teraz! -
zawołał Apaecides.
Jakby sam lękał się, że
ulegnie wzruszeniu, wydarł się z
rąk Olinta i uciekł. Pociągała
go jeszcze moc tajemniczej
obietnicy Arbacesa.
Zdyszany biegiem znalazł się
wreszcie na końcu miasta przed
ustronnym domem Egipcjanina. Nie
było tu w pobliżu innych domów.
Na horyzoncie widniały zarysy
gór i oświetlony melancholijnym
blaskiem księżyca wierzchołek
Wezuwiusza.
Przeszedłszy winne zarośla,
zbliżył się do rozległego
portyku, którego strzegły dwa
kamienne sfinksy. Zdjął go
niepokój wobec tych wcieleń
wiecznehj zagadki. Szybko
wbiegł po marmurowych schodach
między rzędami aloesów,
roztaczających gęsty cień i
zapukał do drzwi, na których
widniał napis w nieznanym mu
egipskim języku. Otworzył mu
milczący niewolnik i w zgiętej
postawie szedł przed nim,
prowadząc go przez rozległą
salę, oświetloną rżniętymi ze
spiżu kandelabrami o ścianach
malowanych posępnymi kolorami,
niepokojących tajemnicą rysunków
i hieroglifów - do małego
pokoiku, gdzie znajdował się
Arbaces.
Naczelny kapłan Izydy siedział
przy stole, zarzuconym
papirusami, zapisanymi
hieroglifami i wpatrywał się w
globus nieba trzymając w dłoni
jakieś miernicze narzędzie. W
kącie dymiły się niebieskawo
kadzidła na trójnogu. Z drugiej
strony pokoju wisiała zasłona.
Przez podłużne okno w dachu
spływały promienie księżyca,
mieszając się z posępnym
światłem jedynej lampy.
- Usiądź Apaecidesie! -
wskazał miejsce gościowi
gospodarz. - Jestem rad, żeś
przyszedł.
- Przyszedłem, abyś powiedział
mi, czy istnieje coś, w co
człowiek wierzyć może. Dotrzymaj
obietnicy! - ozwał się
młodzieniec ponuro.
Nastało milczenie. Wreszcie
Arbaces powstał i jął mówić
uroczyście, chodząc dużymi
krokami, od czasu do czasu
przystając, kładąc dłoń na
ramieniu młodziana i głęboko
wpatrując się w smętne oczy
zasłuchanego.
- Przerażony nicością dogmatów
i obrzędów, do których ongi
przywiązywałeś wiarę, dzisiaj,
jako rozbitek na morzu
niepewności, wołasz o ratunek,
cierpisz... Twój stan bolesny
powinien ci być dowodem, że nie
należy odbierać gminowi słodkich
mamideł jego wiary. Ceremonie
religii są podporą ładu świata,
który czerpie z nich moc życia i
szczęście złudy. Ale dla nas -
dla jednostek, wyższym
obdarzonych umysłem, ta podpora
jest zbyt słaba.
- Jakąż znajdziemy, gdy bez
wiary żyć niepodobna?!
- W tej mądrości, która śledzi
z trudem i mozołem regularność
obrotu ciał niebieskich i w
docieczonej przez rozum
harmonii ruchów czerpie wiarę w
Istność Najwyższą, DAwcę Praw
Wiekuistych, w Nieodmienny
Porządek Natury. Gminowi, który
pożąda cudów kaprysu, zostawmy
jego egoistyczne modły o zmiany
pomyślne; my uwielbiamy
konieczność w związku przyczyn i
skutków. Mędrcowi wystarcza,
gdy przenikliwość myśli połączy
z bierną obserwacją zmysłów i
odkryje tajemnicę księżyca,
rządzącego równomiernym
przypływem i opadaniem fal
morza, gdy przewiduje, że
gwiazdy wracać muszą swoimi
szlakami i że na pozór błędne
planety co pewien czas wracają
na wyznaczone im miejsca. To
jest wiara mędrców...
- A ich moralność?
- Jest w tym, że utrzymują ład
wśród ludzi, dając mu tyle
mądrości, ile znieść może. Nie
dla gminu są zawiłe rachunki,
tajemnice nieba i ziemi.
Rozwijamy go powoli, ochraniając
przez ład wzrost cywilizacji
powszechnej i spokój dla badacza
natury. Ale niosąc pożytek masom
wiadomościami naszymi posiadamy
prawo wyłączać z niego siebie,
stanowiąc dla siebie prawo
specjalne.
- Jak to? NiE szkodzimy tym
życiu?
- NiE! Wiem aż nadto dobrze,
że czyny indywidualne nic nie
stanowią na wielkiej szali
dobrego i złego, na której ważą
się losy mas. Za mądrość, która
kieruje światem ludzkim,
wybrańcy żądać mogą dla siebie
pobłażania. Nasza mądrość jest
wieczną, ale życie jest krótkie.
Oddani badaniom tajemnic
przyrody, trudowi nauk
czarnoksięskich, śledzeniu praw,
rządzących ciałami niebieskimi,
i rządowi dusz dla pomyślności
prostaczków - mamy prawo do
pięknego odpoczynku, do sycenia
się wszystkimi rozkoszami,
których czara jest tak krucha, a
kwiat tak prędko więdnie. Nauczę
cię tajników natury i obowiązków
względem ludzkości, drogi mój
uczniu, a zarazem nauczę cię
rozkoszy, nieznanych gminowi. Po
każdym dniu, spędzonym dla dobra
ludzkości, nastąpi noc, którą
poświęcisz sobie...
Gdy Arbaces przestał mówić,
nagle rozległa się ze wszystkich
stron najsłodsza muzyka, jaką
stworzyła kiedykolwiek Nidia, a
wykształciła Jona. Potok
melodii - niby śpiew
niewidzialnych duchów nad gajem
Paphosu - odurzył zmysły
młodzieńca i wszelkie zarzuty
przeciw sofizmatom mistrza
skonały na jego ustach. Nagle
rozsunęła się zasłona i młody
kapłan ujrzał obraz, który
zaledwie wymarzyć by mogła
wyobraźnia najwymyślniejszego
sybaryty. Jego oczom ukazała się
rozległa sala, zalana
niezliczonymi światłami.
Zapachniały kadzidła, jaśminy,
mirra, fiołki, najrzadsze
aromaty. W rogach sali wytrysły
fontanny, a snopy kryształowej
wody rozsypywały się w tęczach
światła w diamenty, szafiry,
topazy, rubiny.
Spod posadzki podniósł się z
wolna stół, zastawiony
potrawami, które wynalazł
najsubtelniejszy zbytek czasu,
prześcigającego smak LUkullusa.
Otaczały go łoża, kryte
niebieską, haftowaną złotem,
materią. Ze sklepienia padał
kroplami deszcz wonności, a
niewidzialna muzyka grała
nieustannie. Potem rozsunęły się
białe draperie i przed oczyma
młodzieńca stanęła gromada
pięknych dziewic. Te, które
trzymały przepaski z róż,
otoczyły Apaecidesa, ukwieciły
jego skronie, poniosły ku
zastawionej uczcie. Oczarowany,
sądząc, że jest to senną złudą
doznawał bicia pulsów,
rozognienia, którego zmysły jego
nie doświadczyły nigdy do tej
chwili - wsłuchiwał się w
kuszące tony anakreontyku,
śpiewanego przez chór kobiet.
Sączmy z rozkoszy kielicha@
szczęśliwość życia tajemną!@ Nie
powie światu noc cicha,@ żeś
spędził ją, luby, ze mną.@ Hej!
nalejmy kielichy...@ Niech wre w
nich boski sok!@
GDy śpiew się skończył, trzy
młode dziewczyny, piękniejsze od
gracji, zatańczyły tan joński,
ten sam, którego ponoć Cytera
wyuczyła nimfy na weselu swego
syna Erosa z Psyche. Odurzony
Apaecides wychylił upajającą
czarę - krew zawrzała mu w
żyłach. Jak przez mgłę
dostrzegał naprzeciw siebie
zachęcającego go do rozkoszy
uśmiechem twarz Arbacesa - w tej
chwili jakże odmiennie
wyglądającego! - okryty był już
nie zwykłą ciemną szatą, lecz
suknią jaśniejącą złotem i
drogocennymi kamieniami. W
wieńcu białych róż, uśmiechnięty
chytrze, zdawał się Ulissesem,
obdarzonym powtórną młodością.
Wskazał Apaecidesowi niszę, w
której ten, idąc za wskazaniem
jego palca, dostrzegł
przerażonymi oczyma pomiędzy
posągami Bachusa i Idalii...
szkielet.
- Nie przerażaj się! - rzekł
Egipcjanin. - Ten nasz grzeczny
gość przypomina nam bezustannie
o krótkości życia i mądrze
poucza spoza grobu: korzystajcie
z życia!
I w tym momencie rozległ się
żywym rytmem, śpiewany chórem
cudowny hymn bachiczny z
powracającym refrenem:
Jeżeli umrzeć koniecznie
trzeba,@ umrzyjmy... lecz z
rozkoszy!@
Rozdział VII
W tej części miasta, gdzie
schodzili się gladiatorzy,
zakładowi zapaśnicy, wszelacy
złoczyńcy, nędznicy, zwolennicy
ordynarnej rozpusty, posiadał
Burbo renomowaną winiarnię,
przyciągającą ustawionymi na
zewnątrz naczyniami z winem i
oliwą, oraz szyldem,
przedstawiającym jarmarcznie
malowane postaci pijących
gladiatorów.
W obszernej sali znajdowała
się właśnie grupa ludzi, których
pełne i wydatne muskuły,
herkulesowe karki, i zuchwałe
oblicza dawały poznać
zawodowych szermierzy
amfiteatru. Byli tu słynni
LIdon, Sporus, Niger, Tetraides.
Całą noc przegadali,
przypominając swoje walki i
triumfy, kłócąc się zawzięcie o
przewagę swych metod
szermierskich i nad ranem byli
dobrze pijani, a jeszcze nie
syci rozmów i wina.
LIdon doszedł do gospodarza i
trzepnął go poufale w olbrzymi
brzuch, mówiąc:
- Wino, którym nas poisz,
Sylenie, mogłoby rozwodnić
najgęstszą krew.
Ani żart, ani poufałość nie
podobały się Burbowi.
- Nauczę cię, zuchwalcze -
ryknął - co to znaczy grać ze
mną rolę Macedończyka. Nie
jestem ci Persem, synku.
Dwadzieścia lat zbierałem laury
w cyrku. Sam edytor dał mi znak
zwycięstwa - rózgę. A tu malec
taki będzie mi prawił nauki.
To mówiąc, tak mocno ściskał
palce LIdona, że aż krew z nich
trysnęła. Ten wytrzymał, ale
zaledwie Burbo puścił jego rękę,
skoczył, jak tygrys, na
olbrzyma. Za chwilę obaj zwarli
się w bojowym uśCisku. Otoczyli
ich kręgiem zawodowi zapaśnicy i
gracze, którzy porzucili kości,
aby przypatrzeć się zapasom. KU
uciesze widzów, zamiłowanych w
każdym widoku okrutnym, z
walczących lała się krew. Tłukli
się i przewracali po podłodze.
Rychło jednak ciężki Burbo
znalazł się w trudnym położeniu
przyciśnięty piersią młodego
przeciwnika. Groziła mu
podniesiona nad nim żelazna
prawica ciosem, powodującym
omdlenie, gdy - niespodziewana
pomoc zapobiegła takiemu kresowi
walki. Stratonika, miła połowica
winiarza, której jako
zapaśniczce, sam mąż nieraz
ulegał, rzuciła się na LIdona.
Teraz Lidon znalazł się w
opałach. Wypadło mu walczyć z
dwiema osobami, póki widzowie
nie zniewolili gospodarza do
ustąpienia z pola walki gwoli
równośCi sił bojowych. Ale
LIdonowi wcale nie było łatwo
wydrzeć się ze szponów żeńskiego
rycerza, który na domiar puścił
w ruch zęby. Rozdrażniony
śmiechem otaczających go,
przyklaskujących hazardowi
Stratoniki, w pewnej chwili
wyciągnął nóż.
- Co za zbrodniarz! -
krzyknęła z pogardą kobieta. -
NOsi nóż! Jestże to godnym
gladiatora?
I wypuściwszy z pięści pęk
włosów, za które go szarpała,
odstąpiła i pośpieszyła
opatrzyć rany męża. Ten ostatni
już się udobruchał, zwyczajem
gladiatorów, rycersko uznających
triumf przeciwnika, wyciągnął
rękę do LIdona i rzekł:
- Na Kastora! Silniejszyś,
niżem mniemał, młody bohaterze!
Inni gladiatorzy otoczyli
Stratonikę i wyrażali podziw dla
jej zręcznośCi i siły.
- Słuchajcie no! - rzekła do
nich. - Przychodzę powiedzieć wam
dobrą nowinę. Przyjdzie tu zaraz
kilku młodych panów, naszych
patronów, aby obejrzeć swobodnie
wasze muskuły przed umówieniem
się o zakłady przed wielką bitwą
w amfiteatrze. Spodziewam się,
że całe grono odwiedzające naszą
winiarnię, zaangażowane będzie w
walki. To nam przynosi honor.
Zapanowała huczna radość wśród
zapaśników. Tymczasem Stratonika
odciągnęła męża na stronę i
rzekła mu cicho:
- Burbo! Przyszedł tu Kalenus
w przebraniu. Zakradł się
tylnymi drzwiami. Jest w
sąsiedniej izbie. Idź tam. Chce
mówić z tobą. Mam nadzieję, że
przyniósł sestercje!
Burbo natychmiast wyszedł.
- Stratoniko! Nie powiedziałaś
nam, kim są ci nasi przyszli
patroni - zawołał Niger.
- MUsicie ich znać: zacny
Lepidus, szanowny Klaudiusz. Z
nimi przybędzie młody Grek,
Glaukus.
- Ręczę, że Klaudiusz o mnie
się założy!
- Nie, o mnie!... O mnie! - na
wyścigi wołali inni.
- Stratoniko! Gdzie jest twoja
niewolnica Nidia! - zapytał
LIdon.
- Poszła śpiewać i grać.
MUsimy przecież mieć z niej
pewien zysk, skoro jakiś oszust
na targu podsunął nam niewidomą,
nie uprzedzając o tym, i umknął,
nim zdążyłam sprowadzić straże z
trybunału. Co prawda, nie wziął
za nią drogo. Mała spodobała mi
się. Miała spuszczone oczy.
Wniosłam stąd, że jest uległą -
pochodzi z Tesalii, która wydaje
dziewczęta łagodne i
dowcipne. Nie jest mi pomocną w
gospodarstwie, ale potrafi dobrze
sprzedawać kwiaty.
- Rozgadałaś się nasza
Amazonko - przerwał jeden z
atletów - a godziłoby się
przynieść nam raczej kilka
porcji mięsa, jeżeli mamy godnie
zaprezentować nasze muskuły.
- Biegnę zaraz do kuchni.
- I wina! - krzyknięto za nią.
Za chwilę kawały mięsiwa
znikały między potężnymi
szczękami tych ludzi, niby w
paszczach zgłodniałych wilków, a
zalewał je obficie trunek z
winnych gron.
* * *
W sąsiedniej izbie siedzieli
nachyleni ku sobie głowami,
zmawiający się szeptem, Burbo i
Kalenus. Ten ostatni, mimo że
syn obywatela, lecz z
najciemniejszego pochodzący rodu
- roztrwoniwszy dziedzictwo, dla
uniknięcia nędzy poświęcił się
kapłaństwu. W tym czasie
dopuszczane już było
obsługiwanie bóstw, zwłaszcza
nienarodowych, nawet przez
plebejów. Wzorem innych kapłanów
IZydy, tylko na pozór wiodących
surowy tryb życia, Kalenus już
nieraz przekradał się skrytym
wejściem do winiarni osławionego
z kuplerstwa i występków
eks_gladiatora, Burbo, z którym
prócz haniebnych interesów
wiązały go węzły jakowegoś
pokrewieństwa. Wyrzucił właśnie z
worka na stół stos monet, które
Burbo chciwie liczył.
- Widzisz, że pan mój płaci
hojnie! - mówił. - Winieneś mu
wdzięczność za nastręczenie tak
dobrego interesu. Ale i twoja
Nidia, na Izydę - warta jest tej
opłaty. Śpiewa i gra, jak Muza.
- BA! Mała jest dla mnie
ogrodem hesperyjskim. A twój pan
jest bogiem. Lecz powiedz mi, co
wy tam wyrabiacie przy niej.
Nidia jest przerażona, ale nie
chce nic mi wyjawić, związana
przysięgą.
- I mnie wiąże przysięga.
- Nie żartuj! - zaśmiał się
Burbo. - Czym jest przysięga dla
takich kapłanów, jak ty. Łamiesz
ją zwyczajnie.
- Ta jest całkiem inna! -
wzdrygnął się Kalenus. - Mój pan
jest wielkim czarnoksiężnikiem;
wiedziałby zaraz, żem się
wygadał, a on potrafi mścić się
i karać.
W tej chwili za drzwiami dał
się słyszeć szelest. Ktoś po
omacku szukał klamki. Kapłan
zakrył głowę kapturem.
- To nic - rzekł Burbo - to
niewidoma.
Weszła Nidia. Burbo powitał ją
przyjaźnie.
- Nie wyspałaś się tej nocy,
dziecko. Jesteś blada.
Znużona przysiadła, nie
odpowiadając. Niecierpliwie biła
nóżką w podłogę. Wreszcie
wybuchnęła:
- Panie, możesz mnie bić...
grozić mi śmiercią, a więcej nie
pójdę w to miejsce bezecne.
- Głupia! To cię zaniosą,
czysta westalko! - zaśmiał się
szorstko Burbo.
- Wzburzę miasto krzykiem.
- Zawiążę ci usta.
- Odwołam się do władz! -
powstała.
- Pamiętaj o przysiędze wobec
bogów! - rozległ się grobowy
głos Kalenusa.
Na ten głos niewidoma
zadrżała.
- O, ja nieszczęsna! -
zawołała, zalawszy się łzami.
Weszła Stratonika.
- Coś uczynił, łotrze, mej
niewolnicy? - zwróciła się do
męża.
- Spytaj raczej twej
niewolnicy, stara czarownico,
czemu chce psuć nam interes?
- Przełam jej upór, a
usłyszysz tę muzykę! - rzekł
kapłan, pobrzękując w worku
pieniędzmi.
Nidia upadła Stratonice do
nóg:
- Służyłam wam wiernie, matko.
Ale za co strącacie mnie w
przepaść tej hańby? Gotowam
żebrać dla was, być posłuszną we
wszystkim. Ale nie zmuszajcie
mnie, nieubłagani, do obecności
na tych ohydnych biesiadach.
Inaczej, klnę się na bogów
nieśmiertelnych, poskarżę się
pretorowi.
Oczy starej zapłonęły
wściekłością. Porwała jedną ręką
dziewczynę za włosy, pociągnęła,
drugą zerwała z haka zawieszony
na nim powróz, nieraz już do
podobnego służący użytku i... w
domu rozległ się przeszywający
krzyk niewidomej pod gradem
ciosów!
* * *
W szynkowej izbie, tuż obok,
prezentowali się właśnie
gladiatorzy trzem elegantom,
słynącym, jako wyrocznie
amfiteatru w gronie najbogatszej
pompejańskiej młodzieży.
- Jakie piękne zwierzęta! -
wołał Klaudiusz.
LEpidus białą i subtelną ręką
uderzał po spiżowych piersiach
gladiatorów, pełny podziwu dla
tej mocy męskiej, którą
rozpieszczeniem w sobie zagubił.
Obaj zapisywali na tabliczkach
stawki, czyniąc już między sobą
zakłady za wybranymi.
Glaukus zachwycony był postawą
i mięśniami LIdona:
- Co to za bohater? Nie znam
go jeszcze.
- To obiecujący młodzian,
który ważył się wyzwać
Tetraidesa na rękawice
szermierskie - objaśnił Niger.
- A jeżeli przeżyjemy, to na
miecze - rzekł Tetraides,
błyskając zębami zawzięcie.
- Stawiam na niego dziesięć
wielkich sesterców - rzekł
Glaukus.
- Przyjmujemy - zapisał
Klaudiusz.
- Jaką nagrodę otrzyma
zwycięzca? - spytał cicho LIdon,
odprowadziwszy Glaukusa na
stronę.
- Siedem wielkich sesterców.
Ale czy nie wstyd ci,
Rzymianinie, mówić o pieniądzach
miast o honorze?
Ciemne czoło gladiatora
pokryło się czerwienią.
- Nie ubliżaj mi, szlachetny
panie. Cenię honor, lecz...
zostałem gladiatorem, aby nie
umrzeć z nędzy. Trzeba żyć z
czegoś dopóki nie padnę na
arenie.
W tej chwili ostry krzyk
przeszył powietrze.
- Na Palladę! To głos Nidii!
- zawołał Glaukus.
Skokiem był przy drzwiach,
pchnął je i od progu ujrzał
kwiaciarkę, szarpiącą się w
rękach zagniewanej megiery,
która wznosiła nad biedną ofiarą
już zakrwawiony powróz.
- Furio, jak śmiesz obchodzić
się tak z tym dzieckiem! -
wyrwał jej z rąk Nidię, która
chwyciła się szat swego obrońcy.
Klęcząca i rozpromieniona tuliła
się do niego. Łzy jej
natychmiast obeschły.
- Zuchwalcze! widać, że nie
jesteś Rzymianinem - groźnie
ozwała się Stratonika - skoro
mieszasz się do sprawy mojej z
niewolnicą.
I wymierzyła pięść przeciw
niemu. Na tę chwilę powrócił
Burbo, który wyprowadził
kapłana, pragnącego ulotnić się
wobec grożącego skandalu.
- Daj pokój, stara! - rzekł -
daj pokój temu młodemu panu.
Dała się odciągnąć,
pomrukując: "Rozprawię się z nią
kiedy indziej".
- Nie opuszczaj mnie, Glauku!
- błagała Nidia. Grek posadził
ją na kolanach, litościwie
obcierał krew z jej ran i twarz
zwilgoconą nowymi łzami i
szeptał jej do uszu słowa,
kojące ból i przestrach. Nawet
Stratonika wzruszona była
zaszczytem, który okazywano jej
niewolnicy.
- Mój zacny człowieku! -
zwrócił się naraz Grek do Burba.
- Sprzedaj mi Nidię.
Burbo zawahał się:
- Cenię tę dziewczynę na wagę
złota.
- Ba, jestem dość bogaty, by
ją kupić.
Klaudiusz pochylił się nad
Burbem:
- Nie droż się! Glaukus może
wyrobić ci miejsce designatora w
amfiteatrze. Ma wielkie
znaczenie u Pansy.
- NO, stara namyśl się! -
zwrócił się do Stratoniki.
- Dałam za nią sześć
sestercji. Teraz warta 12 -
rzekła stara.
- Dam ci 20, ale musisz zaraz
udać się do urzędnika stwierdzić
umowę. Tam otrzymasz pieniądze.
- Dabitur! - rzekł Burbo,
dokumentując uroczystą formułą
dopełnioną sprzedaż.
- Pójdę więc z tobą, Glauku! -
klasnęło dziewczę radośnie w
ręce.
- Tak jest. Będziesz odtąd
tylko śpiewała hymny greckie
najpiękniejszej damie w
Pompejach, której ciebie
ofiaruję.
Twarz dziewczęcia nagle
straciła kolory. Westchnęła
głęboko.
- Ale tymczasem udasz się do
mnie... Nie traćMy czasu.
Rozdział VIII
Można było nie pokochać Jony.
Zdawała się zbyt wzniosłą, aby
budzić miłość w sercach
pospolitych. Lecz kto ją raz
pokochał, dochodził w miłości aż
do ubóstwienia. Naokół niej
roztaczała się niby czarowna
muzyka, która ujarzmiała
rozkochanego, nie pozwalając
zapomnieć o jej urokach. Uległ
jej tedy nawet tajemniczy
Egipcjanin, w którego sercu
wrzały najokropniejsze
namiętnośCi, niepogodzone z
odmową rozkoszy. Uległ jej także
ognisty temperament Greka,
którego wyobraźnia nieraz bywała
obłąkana, ale serce pozostawało
nieskażone śród płochej i
rozpustnej młodzieży, którą
darzył swoim bogactwem, ale
którą w gruncie rzeczy
pogardzał. Jona wydobyła z dna
jego duszy wszystkie skarby
marzeń, które były w niej
zagrzebane i ukryte.
Mówiliśmy wyżej, że i ona
pokochała młodego ateńczyka, w
którym znalazła współdźwięczącą
ze swoim sercem strunę poezji.
Ale teraz jej duma była zraniona
głęBoko inwektywą Arbacesa.
Uwierzyła, że Glaukus wyraził
się o niej lekko i poczytywała
to za karę słabości swojej,
ponieważ dała mu poznać
poczynającą się skłonność.
Sądziła, że za to doznała
wzgardy i cierpiała okrutnie.
Zamknęła się w najustronniejszej
izbie swego domu. Nie wpuszczała
do siebie nawet kobiet. Zamknęła
drzwi domu oblegającym gościom.
Nie wpuszczony między innymi
Glaukus był zdumiony. Rozumiał
bowiem, że Jona wyższa jest nad
zwykłą kapryśność kobiecą.
Dom ukochanej w Italii jest
świątynią KUpidyna. Zawieszał na
jej drzwiach girlandy
najpiękniejszych kwiatów i
wygrywał pod jej oknem
najpiękniejsze melodie. Lecz
okno nie otworzyło się. Jego
śpiewny głos czarował ją,
dochodząc przez szyby, ale w
miłosnym natręctwie wyczytywała
nową obelgę.
Uczyniła jeden tylko wyjątek,
wpuszczając Arbacesa. Omamił ją
wzrokiem węża i przewagą rozumu.
Rozciągnął nad nią władzę,
przemożną, spod której nie mogła
się wyłamać. Nie przenikała
przecież jego zamiarów. Był dla
niej wzorem mądrości, święTości
niemal istotą nieziemską, którą
musiała szanować. W gruncie
rzeczy lękała się jego zimnej
twarzy i lodowatej mądrości.
Obecność jego była dla niej
przykra. Ale nie śmiała mu
wzbronić wstępu.
Arbaces podwoił obecnie
podstępy, dążące do zawładnięcia
pożądanym skarbem. Pokonawszy
mocą pokus rozkoszy Apaecidesa,
którego młode zmysły nie oparły
się potędze uciech, widział w
tym wróżbę pomyślną -
przezwyciężenia cnotliwego oporu
siostry. Tłumiąc w sobie
nienawiść, powstałą na gruncie
zazdrości, starał się poniżać
współzalotnika tonem obojętnym,
aby nie nadać mu zbyt wielkiej
ceny. Wymieniał go zwykle w
jednym rzędzie z Klaudiuszem i
Lepidusem, wszystkich trzech
pomawiając o jakieś modne
zdrożności i nowo odkryte
sposoby rozpusty. Jona kryła
ból, słuchając tych okrutnych
oskarżeń, czynionych tak
obojętnie, że niepodobna było
wyczuć w nich fałsz i celowość.
Razu pewnego zapytał ją:
- Czemu nosisz zasłonę w domu?
Nie jest to grzecznie wobec
przyjaciół.
Nie powiedziała mu, że ukrywa
zaczerwienione od łez powieki.
Rzekła:
- Arbacesowi, który zważa
tylko na duszę widok twarzy jest
niepotrzebny.
- Właśnie dlatego, że z piękna
twarzy odczytuję piękno duszy,
pragnąłbym twarz twoją widzieć
co dzień... co godzinę! - odparł
z mimowolnym żarem.
- Powietrze Pompejów i ciebie
uczyniło pochlebcą - rzekła z
wymuszonym weselem.
- MNiemasz Jono, iż dopiero w
Pompejach dostrzegłem twoją
niezwykłą piękność.
Głos mu drżał. Tłumiona długo
namiętność zrywała tamy. Mówił
dalej:
- Jest pewna miłość, piękna
Greczynko, niepojęta dla
lekkomyślnej młodzieży,
niezrozumiała dla gminu. Marzył
o niej współziomek twych
przodków, wychowany w jaskini -
Plato. Miłość duszy dla duszy!
Nie odstręczą jej zmarszczki.
Nie odrzuci szpetność. Szuka
tylko młodości wzruszeń. Jest
udziałem tylko umysłów
wyższych. Dać ją może czasem
serce na pozór surowe i zimne.
Taką miłość, Jono, składam na
twoim ołtarzu. Możesz ją przyjąć
bez zapłonienia.
- Mówisz o przyjaźni! - rzekła
w niewinnośCi duszy.
- Precz z tym brzydkim słowem!
- zawołał. - Określa ono związki
szalonych i rozpustników,
Glauków i Klaudiuszów. To, co
Arbaces czuje dla Jony, nie jest
ani miłością, ani przyjaźnią. To
nie ma imienia na ziemi.
Czuła się dziwnie zmieszana
tymi wyznaniami czułośCi w
ustach mędrca, jakkolwiek nie
domyślała się drzemiącego na
dnie brudu namiętności.
Skierowała rozmowę na inny
temat. Rozpytywała o brata.
Doznała żywej uciechy, że
przyniósł jej dobre o nim
wiadomości. Apaecides ukoił się
w swoich smutkach, poweselał,
ożył. On, Arbaces, otworzył mu
tajemnice mądrości, ukazał cały
majestat bogini Izydy.
Młodzieniec nie zawiódł się na
przyjaźni swego opiekuna...
Jona, zapominając przykrości,
dziękowała Arbacesowi gorąco.
Skorzystał w mig z jej dobrego
usposobienia. Prosił ją
serdecznie, aby raz jeden
zechciała odwiedzić jego
mieszkanie - pozna wprawdzie w
miniaturze zarys egipskiej
architektury, coś z domowego
szyku Teb i Memfisu, kawałek
nieznanego a ciekawego świata,
coś kształtującego serce i
wyobraźnię.
- Niechże smutki mego domu
rozjaśni obecność Jony, którą
cały świat podziwia!
Dała się uwieść jego zręcznym
słówkom, dowcipowi i wymowie,
którymi starał się ją olśnić,
przeprowadzając rozmowę na
dalekie tematy o kulturze Egiptu
- usuwał przykre wrażenie
wybuchu, który o mało nie porwał
go za daleko poza granice
koniecznej maski jego zamysłów -
i przyrzekła odwiedzić go
następnego wieczora. Egipcjanin
odszedł z twarzą, na której
promieniała świętokradzka
radość.
Rozdział IX
KIedy odgrzebano spod
stwardniałych potoków lawy
piękne mieszkanie ateńczyka,
znaleziono w ogrodzie wśRód
zamarłych trawników skorupę
żółwia. Kto wie, jak dawno żył w
tym ogrodzie. Na pewno już
przeżył poprzednie trzęsienie
ziemi, które obróciło dawny dom
w gruzy. Na ruinach powstał nowy
dom Glaukusa. Trzeba było nowych
wstrząsów i aż wybuchu wulkanu,
aby zagasić słabą iskrę tego
długotrwałego istnienia.
Glaukus polubił dziwnie to
niesamowite stworzenie, które
powolnym czołganiem się odbywało
długie podróże w małym obrębie
viridarium. Leżał teraz na
trawie pod chroniącą go od
skwaru zasłoną i mówił,
zwracając się do powolnie
ruszającego się zwierzęcia:
- Orzeł upuszcza kamień ze
szponów, chcąc daremnie roztłuc
skorupę, a kruszy głowę poecie.
Oto alegoria przeznaczeń losu!
Jakże zazdroszczę ci, mój
filozofie w skorupie. Obojętny
jesteś na wszystko! Nie uczuwasz
bólu oddalenia Jony. Nie
zadajesz sobie pytania, dlaczego
zamyka drzwi przed tym, który ją
ubóstwia.
Miłosne marzenia Glaukusa
przerwało wejście Nidii. Szła,
odziana w nowe lekkie szaty,
skrapiając po drodze wodą z
naczynia kwiecie, rozpoznawane
przez nią po woni, lub przez
dotknięcie łodyg, subtelnymi
palcami. Nie deptała traw,
utrzymując się tak na ścieżkach,
jakby była doskonale widzącą.
- Nidio, dziecko moje - ozwał
się Glaukus, już trzeci dzień
żyjesz pod opieką moich bóstw
domowych. Czy jesteś szczęśliwa?
- O tak, panie! - przybiegła
doń radosna, jak motyl.
- Chcę cię prosić o jedną
przysługę.
- Uczynię wszystko, panie, co
rozkażesz.
- Bądź mi powiernicą w
nieszczęściu!
- Czyliż Glaukus może być
nieszczęśliwym?
- Jest nim, bo kocha bez
wzajemności.
- Ach, panie! - złożyła dłoń
na swoim sercu. - Rozumiem ból
twój. Ale nie rozumiem tej,
która odmawia ci szczęścia.
- Słyszałaś o Jonie z
NEapolis.
- Tak. Wiem, że jest piękna i
mądra.
- To bóstwo, Nidio. Pragnę cię
posłać do niej.
Zalała się łzami.
- Nie płacz, dziecko. Jona
jest łagodna, jak zefir. Będzie
ci u niej dobrze. Co?... Jeszcze
płaczesz! NO, no, dziecko, nie
będę cię przymuszał.
- Ależ już nie płaczę. Zrobię,
co każesz.
- Jesteś dobrą dziewczyną! -
rzekł, całując jej dłoń.
Pójdziesz do niej. Ale możesz
powrócić tu w każdej chwili,
jeżeli sobie tego będziesz
życzyła. Mój dom będzie ci
zawsze chętnym schronieniem.
Wreszcie... może kiedyś będzie
domem Jony. Zamieszkasz przy nas
na zawsze.
LEkkie drżenie przebiegło
przez delikatne ciało
niewolnicy. Nie odgadł tego.
Mówił dalej.
- Pójdziesz do niej.
Zaniesiesz jej w wazonie
najpiękniejsze moje kwiaty.
Weźmiesz lutnię, którą ci
podarowałem. Wydobędziesz z niej
dla jej ucha najsłodsze dźwięki.
Wsłuchasz się, co mówi.
Przenikniesz, czemu nagle
zamknęła przede mną obojętnie
drzwi. Będziesz jej malowała
moją miłość. Lecz czyń to tak
delikatnie, aby jej nie urazić.
Niech się raczej domyśla, jak ją
kocham. Bacz, czy westchnie przy
dźwięku mego imienia. Broń mojej
sprawy. Czy to potrafisz i
zechcesz mi służyć?
- Potrafię i zechcę. Wszakże
jestem twoją niewolnicą.
- Nie mów tego. Obdarzam cię
wolnością. Jesteś wolną, Nidio.
Przebacz, żem liczył na twoją
usługę.
- Ach, obraziłeś się! -
wykrzyknęła boleśnie. - Zbawco
mój, obrońco, przebacz biednej
niewidomej. I daj dowód, żeś mi
przebaczył, nie cofając swoich
rozkazów, którym będę całym
sercem powolna.
- Masz wdzięczne serduszko,
Nidio! - rzekł wzruszony i
pocałował jej czoło, nie
odgadując, jaki płomień w niej
zapala.
Udała wesołą.
- A więc wszystko dobrze.
Przebaczyłeś. I nie będziesz już
mówił o wolności! - prawda? Toć
szczęściem dla mnie jest - być
twoją niewolnicą. Ale...
przyrzekłeś także, że mnie nie
ustąpisz nikomu.
- Przyrzekłem!
Pobiegła zebrać kwiaty dla
Jony. Ale odchodząc, szepnęła do
siebie: Zaznałam tu trzy dni
niewysłowionego szczęścia. To
dosyć. Gdy uczynię dla twego
szczęścia, to, co trzeba -
chętnie umrę!
Rozdział X
Wysłanniczka Glaukusa? Czego
ona tu chce?
Jona zmarszczyła gniewnie
brwi.
- Jest niewidoma, pani.
Ten wzgląd przeważył. Odpędzić
kalekę - to nie godziło się z
litościwym sercem Jony. Kazała
niewolnicy wprowadzić Nidię. Ta
wniosła wazon kwiatów.
Przyklękła hołdowniczo.
- Piękne dziecię, nie zadawaj
sobie trudu przechodzenia tej
śliskiej posadzki - rzekła Jona.
Możesz oddać te kwiaty
niewolnicy.
Ślepa szła naprzód, kierując
się głosem.
- Boska Jono! Mam zlecenie
złożenia twej ofiary tylko w
twoje dostojne ręce.
Jona wzięła kwiaty i rzekłła
sucho:
- Podziękuj swemu panu...
Możesz odejść.
- Nie mogę jeszcze, bo nie
dopełniłam zlecenia.
Wyjęła list spoza tuniki i
doręczyła Jonie. Nidia czuła, że
ręce Jony drżały, gdy go brała.
Czuły głos posłanki, jeżeli nie
sam nakaz serca, przemógł
chwilowe wahanie, dyktowane
przez obrażoną dumę. Odesłała
znakiem ręki niewolnice. Czytała
cicho.
"Glaukus śle Jonie wyrazy,
których usta nie śmiałyby
wyrzec. Czy Jona jest słabą?
Nie! Tak upewnia mnie jej służba
i to mnie pociesza. Ale nie
będąc słabą, wygnała mnie sprzed
oczu swoich od pięciu dni - i to
mnie wprawia w rozpacz. Czy
Glaukus obraził Jonę? Nie ma
pytania dziwniejszego nad to. Od
pięciu dni musiało pięciokroć
wejść słońce. Ja o tym nie wiem.
Niebo nie miało dla mnie
uśmiechu. Jak wyrażę na wosku
potęgę twego uroku i boleść mego
wygnania? Nie zataisz chyba
przed sobą, że pieśni, którą
śpiewałem ci podczas ostatniego
widzenia naszego, towarzyszyło
bicie twego współczującego
serca. Więc skąd ta niełaska?
Czyliż mnie kto spotwarzył?
Uwierzyć w winę Glaukusa wobec
Jony nie jestże niemożliwością?
W każdym razie, czyliż Minerwa
potępić potrafi bez wysłuchania
nawet najsroższego winowajcę?
Boska Jono. Młodość moja i
płomienność krwi ateńskiej
rzucały mną po morzu obłędnych
szałów. Lecz uniknąłem rozbicia,
znalazłszy ciebie. Ślę kwiaty
zbawczyni mojej przez dziewczę,
którego nie odepchniesz, bo jest
nieszczęśliwe, nie widząc nieba
i ciebie, oraz cudzoziemką, jako
my; a prochy jej ojców, jako i
naszych, spoczywają pod niebem
Grecji. Jest łagodną i uległą,
muzą w śpiewie i grze, Chlorydą
w uprawie kwiatów. Pozwól jej
przebyć nieco przy tobie i
służyć ci, a pokochasz ją. Jeśli
cię zawiedzie, odeślij ją.
Jeszcze słówko, może zuchwałe,
ale przebacz je dobroci
instynktu. Wygnałaś zgraję
pochlebców - to słuszne. Ale
czemu pozwalasz, aby twoim
powietrzem oddychał człowiek o
złym oku? Dlaczego ponurość, pod
którą drzemie nieraz złość, ma
przewagę nad weselem, które nie
mogło ukryć miłości? Czy nie
zawinił tu podszept
niesprawiedliwy - Arbacesa,
skoro on jest szczęśliwszym ode
mnie. BYwaj zdrowa, bogini moja!
Może wyznałem za wiele!"
Przy czytaniu tego listu jakby
mgła spadła z oczu Jony. Zalana
łzami ucałowała go i ukryła na
łonie.
- Jak się zwiesz? Skąd jesteś
- spytała posłankę.
- Nidia. Z ziemi Olimpu, z
Tesalii.
- Współziomko, będziesz
przyjaciółką moją... Usiądź.
Napiszę odpowiedź.
LIst Jony brzmiał:
"Jona życzy Glaukusowi
zdrowia. Przez parę dni czułam
się nie mniej wygnanką, niż
wygnany przez nią. Jeszcze
cierpi, ale już przeto, że
zgaduje swoją niesprawiedliwość.
Prosi, abyś przybył do niej
rankiem jutro, a odtąd nie bał
się Egipcjanina, nie bał się
nikogo. Powiadasz, żeś wyznał za
wiele, pisząc długo. Lękam się,
że w tych krótkich, naprędce
skreślonych słowach, ja
uczyniłam to samo".
- Nidio! - spytała Jona - czy
pragniesz sama zanieść odpowiedź
swemu panu?
- Tak, jeżeli ma go ucieszyć.
Nie, jeżeli mieści w sobie
choćby jedno słowo ozięBłe; bo
nie zniosłabym, gdyby cierpiał.
- Czyż tak lubisz swego pana?
- Któż mógłby być dla Glaukusa
nieczułym? Dał mi tę przyjaźń,
której odmówiły mi losy i
bogowie.
- Jakże wdzięczną umiesz być,
Nidio. Idź więc zaraz, a wracaj
rychło. Nie mam siostry.
Znajdziesz obok mego pokój,
przeznaczony dla siostry.
- Nim odejdę, proszę jeszcze o
jedną łaskę.
- Nie odmówię ci żadnej.
- Nie widzę, ale powaby świata
poznaję dotknięciem. Pozwól mi
przeprowadzić ręką po swojej
twarzy.
Uczyniła to, nie oczekując
nowego przyzwolenia.
- Wiem teraz, że jesteś
piękna, jak bóstwo. Bowiem masz
te same rysy, jakie wyczułam
dotykając w Neapolis marmuru
paryjskiego, wyobrażającego
twarz Psyche. JUż cię nie
zapomnę.
Wskazała trafnym porównaniem
posąg, którego szczątki
przekazane nam przez wieki i
zachowane w Muzeum Bertoniego
stanowią najcudowniejszy zabytek
starożytnego snycerstwa,
pozostawiając daleko za sobą
nawet piękność Wenery
florenckiej, niby w zestawieniu
z nią ziemską i lichą.
Po odejściu Nidii Jona
pogrążyła się w marzeniach.
Wzdrygnęła się, że mogła
zawierzyć oskarżeniom Arbacesa.
Zwiódł ją, czy sam się omylił?
To było dla niej tajemnicą.
Pragnęła ją przeniknąć.
Zamierzała to uczynić, podczas
przyrzeczonych na dziś
odwiedzin, gdyż słowa swego nie
zwykła była łamać. Nie widziała
jeszcze powodu do potępienia
opiekuna, który dotąd był dla
niej szanowanym, teraz tylko
zagadkowym. Tym bardziej drażnił
ciekawość. Wyszła i skierowała
się ku ponuremu mieszkaniu
Arbacesa.
Rozdział XI
- O posłanniczko, świetniejsza
od bogini tęczy po sto razy. Ale
jak zdołam przeżyć do jutra?
Kazał jej wielokroć opowiadać
szczegóły wrażenia bytności u
Jony, zapominając o tym, że
niewidoma pobrała je skąpo -
radując się jej opowieścią i
nie wiedząc, jak rani jej serce
swoją miłością dla innej. Przed
wieczorem odesłał ją z nowym
listem i wiązanką przepysznych
róż do Jony, a sam - ulegając
wesołemu nastrojowi - zgodził
się na propozycję przechadzki w
cieniu świętych gajów i portyków
z Klaudiuszem i Lepidusem,
którzy przyszli wyrwać z
samotności zdziwaczałego
ostatnio przyjaciela. Śmiejąc
się pobiegli przez ludne i
oświetlone ulice.
Tymczasem Nidia, nie
zastawszy Jony, z przerażeniem
dowiedziała się od służby, iż
pani poszła do Egipcjanina.
- Poszła tam pierwszy raz -
zapewniała ją niewolnica.
Biedna! Nie wie nic o słuchach,
które chodzą na temat biesiad
Arbacesa. Rozmowy westybulu nie
dochodzą do perystylu!
Nidia postanowiła ją ratować,
ponieważ kochała Glaukusa
więcej, niż siebie. Powróciła
doń, a nie zastawszy go w domu,
z jękiem padła na krzesło.
Trzeba było działać śpiesznie,
aby wyrwać Jonę z
niebezpieczeństwa, którego nie
podejrzewała. Przywołała
niewolnika.
- Czy Jona nie ma jakiego
krewnego w Pompejach?
- Owszem, brata Apaecidesa,
kapłana Izydy. Słyszała już to
imię i doznała zgrozy tym
większej. Była teraz pewna, że
Arbaces w bracie i siostrze
upatrzył jednako swoje ofiary.
- Brat pojmie. Idę do niego! -
rzekła do siebie. Wzięła kij,
który stanowił jej podporę w
wędrówkach po ulicach, których
każdy zakręt dokładnie znała
pamięcią niewidomej, i
pośpieszyła do świątyni Izydy.
Miała tym razem nadto
przewodnika w niewolniku,
któremu Glaukus nakazał stałą
opiekę nad nią poza domem.
Grubas, któremu o tej porze spać
się chciało, poszedł za nią
niechętnie.
- Ależ tu nikogo o tak późnej
godzinie nie ma! - rzekł
rozglądając się w świątyni.
- Wołaj! Dniem i nocą jeden z
kapłanów czuwa u ołtarzy Izydy.
- W istocie! Jest ktoś w
białej odzieży za posągiem.
- Kto mnie woła? - zapytał
słaby głos na okrzyk niewolnika.
- Osoba, która przyszła objawić
wyrocznie jednemu z waszego
zgromadzenia, Apaecidesowi -
rzekła Nidia.
- Jestem nim! - zbliżył się do
niej.
- Chociaż poznaję twój głos,
przysięgnij, że jesteś
Apaecides.
- Przysięgam na bogów, na tę
wzniesioną prawicę i na księżyc.
Ale skąd znasz mnie, ja ciebie
nigdy nie widziałem?
- Słyszałeś głos mój,
śpiewający na biesiadach śmierci
u Arbacesa. Wszak znasz je?
- O, znam!... Z czym przyszłaś
do mnie?
- Zapytać, czy zezwoliłbyś,
aby siostra twoja była
biesiadniczką Arbacesa?
- Jak śmiesz stawiać mi tak
niegodne pytanie!
- Bowiem jest nią w tej
chwili.
Skoczył ku niej blady i
drżący:
- Byłżeby tak zuchwały?!
Dziewczyno, jeżeli skłamałaś,
rozerwę cię na sztuki.
- Rzekłam prawdę. Jest tam po
raz pierwszy. Dopełniłam swojej
powinności. Teraz ty pełnij
swoją.
- O, Nemezis! Kara twoja jest
zasłużona! - porwał się za
głowę.
Ochłonął... Narzucił wielki
płaszcz, który okrył jego świętą
odzież. Idąc przez osamotnione
ulice w towarzystwie milczącej
swojej towarzyszki, zgrzytał
zębami i mruczał:
- Jeżeli bogów nie ma, to
zawszeć jest jedna bogini:
Zemsta!
Rozdział XII
Cofnijmy się o kilka godzin
wstecz. O świcie tego dnia,
który Glaukus oznaczył białym
kamieniem Egipcjanin po
bezsennej nocy siedział samotny
na szczycie wieży swego domu,
mającej kształt piramidy.
Gwiazdy gasły. Wiszący nad
szczytem Wezuwiusza gęsty obłok,
czerniał ponuro, chociaż na
całym horyzoncie ustępowały
cienie nocy. Egipcjanin upuścił
zwinięty rękopis, w którym
zawarł tajemnicze znaki swoich
obrachowań.
- Gwiazdy ostrzegają mnie o
jakimś wielkim
niebezpieczeństwie - mówił do
siebie. Wróżą mi los Pyrrusa,
zbierającego z wygranych wojen
bezużyteczne laury, zabitego w
końcu, wzorem psa, przez
dachówkę rzuconą rękoma starej
kobiety. Gwiazdy powiedziały mi:
Strzeż się zgonu Epiroty. Kamień
rzucony z góry, przyniesie ci
klątwę śmierci. Jednak godziny
losu jeszcze wyrachować nie
mogłem. MNiejsza o to! Ponieważ
piasek klepsydry mojej ma się
wyczerpać, niechaj ostatnie
ziarnko jaśnieje mi rozkoszą.
Zresztą gwiazdy rzekły mi
jeszcze, że jeżeli w godzinie
okrutnego niebezpieczeństwa
ominie mnie cień ponurego
Orkusa, przyszłość moja będzie
niewypowiedzianie świetna. Nie
drżę... Jest to rękojmia
wybawienia...
Wzrok Egipcjanina, poprzez
kryjące go krzewy, ścigał
rozłożony u stóp wieży
krajobraz, maszty galer w
przycichłym porcie, latarnie u
kolumn świątyń i portyków
opustoszałego forum, ulice
śpiącego miasta, wyglądającego w
tej chwili, jak "miasto
umarłych", a mającego niebawem
stać się nim istotnie równie,
jak położone na wybrzeżu dalej
Herkulanum - dwie "ukochane córy
oceanu". Odwrócił oczy od miasta
i morza i skierował je na
winnice i na bogate łąki
Kampanii, na wille i wsie
żyznych zboczy Wezuwiusza, na
którym mieszkańcy osiedlali się
chętnie, w upartej wierze w
zamarcie wulkanu na zawsze...
Tylko z jednej strony
spuszczając się ku dolinie
pochyłość nieżyzna - droga
dawnych potoków lawy - posępna,
pełna skał, utworzonych z
popiołu, jaskiń, wysłanych
mchem, tłumaczyła, czemu poeci
rzymscy wiązali z tą górą
przyniesione z Grecji, posępne
mity o bramie piekieł, o
ukrytych tu pod ziemią
przeklętych strumieniach Styksu
i Acherontu. Sokole oko Arbacesa
ujrzało poruszającą się w tej
stronie na bagnisku postać
kobiecą, zginającą się przy
zbieraniu dzikich płodów.
- A, ta stara czarownica czuwa
po nocach, jak ja. Jeżeli wróży
mi dzisiaj śmierć, niechże
powiem sobie przed zgonem, Jona
jest moja!
Charakter Arbacesa stanowił
dziwną mieszaninę żywiołów.
Uczony i rozpustnik,
nietowarzyski w rozkoszach, jak
i w nauce, dopuszczał do swoich
uciech tylko niewolnice i ofiary
swej chuci - posiadał liczny
harem. Ale namiętność jego
zmieniła się w zimny nałóg i
nasycenie nie dawało mu
zmysłowego szczęścia. Przesyt
zmysłów jawił się wśród wymysłów
rozkoszy. Nie zadowoliła go i
mądrość nauki. Wyobraźnia
lubowała się w fantastycznych i
ciemnych badaniach. Odrzucił ze
wzgardą przesądy gminu: ale
tworzył sobie własne. Rozum
trafnie mu powiadał, że
odkrywca praw natury może
zaprząc je do służenia sobie;
ale pycha rozumu - co było
zresztą cechą epoki,
przekraczała granice tej
możliwości. Wierzył w to, że
mędrzec czytać może tajemnicę
przeznaczeń w gwiazdach i
przełamywać zaklęciami nawet
prawa przyrody, zdobywszy jej
sekrety. Tak od astronomii i
chemii przeszedł na manowce
astrologii i alchemii. Na duszę
filozofa powiał dech wschodnich
zabobonów Zaroastra. Stał się
magiem i czarnoksiężnikiem.
Zresztą cześć Izydy wiązała się
zawsze z magią teurgiczną i
nekromancją. Straszny i głęboki
Arbaces celował w
czarnoksięskiej umiejętności i
pozostawił o sobie pamięć wiekom
pod mianem "Hermesa, Pana o
płomienistym pasie". Jego dziwna
wytrwałość i cierpliwość w
dobijaniu się zwycięstwa nad
Joną, którą starannie kształcił
i oświecał, czerpała źródło
właśnie w przesycie zmysłów. Na
schyłku dni, odkrywszy, że
lubieżność nie daje pełni
szczęścia, chciał pokochać -
chciał nadto być kochanym i
gonił za miłością, która
uciekała przed nim przez całe
życie, trawione w uciechach
zmysłowych i mękach myśli. Nagle
spostrzegł, że młodość goni za
młodością, jak heliotrop za
słońcem - że Jona lgnie do
Glaukusa - doznał ukłucia kolca
zazdrości. Zawiść zażegła iskrę
namiętności, która już nie
potrafiła roztropnie ważyć i
czekać. Jeszcze myślał o duszy i
sercu Jony, ale już postanowił
zdobyć przede wszystkim ciało -
stworzyć rzecz niecofnioną.
Gwiazdy groziły mu
śmiercią.Śpieszył tedy wypełnić
stałe marzenie - przed zgonem
nazwać się małżonkiem Jony.
* * *
Wysoki etiopski niewolnik
uśmiechnął się, otwierając Jonie
i dając znak, aby poszła dalej.
Szła trwożna, podobnie, jak
brat, zaniepokojona
złowieszczymi twarzami
tebańskich potworów u wejścia. W
środku sali spotkał ją Arbaces w
ceremonialnej szacie, okryty
drogimi kamieniami, na którą
rzucały łagodne matowe światło
lampy, umieszczone u sufitu z
kości słoniowej.
- Piękna Jono! to twój oddech
napełnił tę salę wonnością - rzekł.
- Nauczyłeś mnie gardzić
pochlebstwami - odparła. - Czy
chcesz zepsuć swoją naukę?
Zmieszał się. Zmienił temat
rozmowy. Oprowadził ją po
wszystkich komnatach swego domu.
Jakkolwiek przywykła do
wytworności miast Kampanii,
Jona była uderzona tym
nagromadzeniem skarbów i
arcydzieł sztuki. Były tu
posągi, przewiezione z Grecji.
Kosztowne drzewo lśniło od
złotych ozdób. Przechodzili
między rzędami niewolników,
którzy przyklękając ofiarowywali
jej naramienniki, klejnoty,
łańcuchy. Odrzucała je z
uprzejmym uśmiechem:
- Miejsce tych bogactw jest
wśród tego bogactwa, które
przechodzi wszelki podziw!
- A jednak z wszystkich
chciałbym uczynić koronę dla
twego jasnego czoła.
Przebiegły chciał ją podbić
tak skarbami, jak i wymową.
Nagle klasnął w ręce, a spod
posadzki, niby dziełem czarów,
wyrosła biesiada. Jona zasiadła
na tronie. Do stołu usługiwały
dzieci ze skrzydłami KUpidynów.
Arbaces siedział u jej stóp. Za
draperiami dźwięczała słodka
muzyka. Po uczcie gospodarz
przemówił:
- Uczennico moja! czy żyjąc w
tym niepewnym świecie wydarzeń,
nie zapragnęłaś nigdy rozedrzeć
tajemniczej zasłony czasu i
przeczytać swój los przyszły?
- Jestże to w mocy człowieka.
A jeśli jest - rzekła cicho -
szczęścia można cierpliwie
doczekać, wiedza o nieszczęściu
zatruje szczęśliwą
teraźniejszość.
- A gdybym cię mógł przekonać,
że dostąpiłem tej umiejętności.
Gdybym nadto upewnił cię, że
wyczytałem już losy twoje w
gwiazdach i wiem, że są słodkie
i piękne nad wyraz, że Parki
splatają twą przyszłość w
girlandy róż, czyż nie
pragnęłabyś cieszyć serca
zawczasu widokiem przyszłego
szczęścia?
W jej sercu drgnął dźwięk -
jedno imię: Glaukus. Chciała
zyskać pewność, że los jej
będzie zgodny z pragnieniem
serca.
- Tak, pragnę!
- A więc ukażę ci cienie,
grające twoją przyszłość.
Poprowadził ją wśród kolumn i
wonnych wodotrysków. Szerokimi
schodami z marmuru zeszli do
ogrodu. Księżyc pieścił
promieniami już uśpione kwiaty i
milczące posągi. W końcu jednej
z alei wznosiła się mała kaplica
Izydy.
- Dokąd mnie wiedziesz? -
spytała.
- Wejdź!
Znaleźli się w wąskiej sali,
przedzielonej czarną zasłoną.
Arbaces podniósł ją, a gdy
przeszli na drugą stronę,
ogarnęła ich ciemność.
- Nie lękaj się. Zaraz ukaże
się światło.
Jeszcze mówił, a już łagodny
blask napełniać jął przestrzeń.
Z mroku wyłaniały się stopniowo
obrazy, które olśniewały oczy
Jony. Zmieniały się szybko na
podium, jakby czarami, czy mocą
niepojętej maszynerii.
Jona widziała izbę ze ścianami
z barwnych draperii - w środku
ołtarz, trójnóg z kadzidłem -
wysoką kolumnę granitową - głowę
z czarnego marmuru, w której
poznała rysy wielkiej egipskiej
bogini. Zasłona środkowa za
ołtarzem rozchyliła się, w głębi
ukazał się uroczy ogród, którego
miniaturowe drzewa, klomby
kwiatów, strumienie migotały
wszystkimi kolorami tęczy. Przez
wiejski ogród przesunął się
cień kobiety. Jona miała
wrażenie, że widzi własną postać
- tak strój, postawa i rysy
przemykającego cienia łudziły
podobieństwem.
Krajobraz zamglił się, znikł -
natomiast uniosła się boczna
zasłona - pojawiła się przed
oczami pałacowa sala, pośrodku
tron, otoczony strażą
niewolników. Cień Jony siedział
na tronie. U podnóża klęczał
cień mężczyzny i podawał jej
koronę.
Serce neapolitanki biło
gwałtownie.
- Czy chcesz, aby cień dał się
poznać? - zapytał Arbaces.
- Ach, tak!
Cień mężczyzny odrzucił
płaszcz. Jona wydała krzyk
zdumienia i zgrozy. Widmo miało
twarz Arbacesa.
Czarna zasłona skryła
fantasmagorię. A u stóp Jony
klęczał prawdziwy Arbaces:
- Jono! - wołał głosem
namiętnym - oto poznałaś własną
i moją tajemnicę. Ubóstwiam cię
od lat wielu. Wychowałem ciebie
dla tej miłości. Bądź pokorna
losowi, który wyznaczył mi
ciebie na małżonkę. Będziesz
moją królową. Przepych, potęga,
zbytek, będą twymi niewolnikami,
krańce ziemi dostarczą ci na mój
rozkaz wszelkich rozkoszy, o
których zamarzysz.
Widział, że pobladła, że cofa
się wzruszona i gniewna - pełzał
u jej stóp, błagając:
- Jono! Jono! nie odrzucaj
mojej miłości! to jest los twój!
Ledwie zdobyła się w
oszołomieniu na tyle mocy, aby
ze wzburzonej piersi wyrzucić
okrzyk:
- Ależ ja nie chcę tego losu.
Kocham innego.
Jakby smagnięty tą
odpowiedzią, porwał się z
posadzki i gwałtownie szarpnął
jej tunikę. Wypadły tabliczki -
list Glaukusa. Przebiegł go
szybko płomiennymi oczyma.
- Tym innym jest Glaukus...
tak?
- Tak! - odparła mocno,
odzyskując zwykłą dumę. - I
dlatego odchodzę.
Stanął przed nią.
- Szanowałam cię dotąd, jako
opiekuna. Nie każ mi gardzić
tobą, gdy co najwyżej mogłabym
cię żałować. PUść mnie, i
zapomnijmy o sobie nawzajem.
- Idziesz rzucić się jemu w
objęcia?
- Choćby tak... to rzecz moja!
- A zatem wiedz - ryknął - że
wolę cię ujrzeć w grobie, niż w
jego uścisku. MNiemasz, że
Arbaces pozwoli, aby nędzny Grek
triumfował nad nim. Czyż
wypielęgnowałem owoc, aby oddać
innemu? Nierozsądna, należysz do
mnie! Korzystam z praw moich do
ciebie!
Runął na nią, objął ją
gwałtownie. Wydarła mu się
ogromnym wysiłkiem i znużona
upadła u podnóża kolumny, na
której wspierała się głowa
Izydy. Już ponownie rzucał się
na swoją zdobycz, gdy nagle
uczuł straszliwą rękę na swoim
ramieniu. Odwrócił się - ujrzał
krwią nabiegłe oczy Glaukusa i
tuż obok bladą a groźną twarz
Apaecidesa. Ten ostatni
pośpieszył przede wszystkim z
pomocą omdlałej siostrze.
A Glaukus wstąpił już w
zaciekły bój z Arbacesem, który
powitał go straszliwą klątwą:
"Jaka furia przywiodła cię
tutaj? Giń!"
- IDź do piekła, bezbożniku! -
odkrzyknął Glaukus.
Szamotali się teraz - obaj
obdarzeni niezwyczajną siłą,
obaj miotani wściekłością. Ręce
ich wzajem szukały gardła
przeciwnika. Oczy rzucały
płomienie, prężyły się mięśnie,
przez ściśnięte zęby biegły
mściwe pomruki. Tarzali się po
ziemi w uścisku. To jeden, to
drugi był górą. Przez chwilę
obaj utracili dech w walce.
Rozwarła się więź z ramion i
pięści. Glaukus odskoczył.
Arbaces stanął pod kolumną.
TAmten gotował się do nowego
skoku. Arbaces, osłabły już w
walce, zdawało się, że ulegnie
naporowi młodszego zapaśnika.
Umknął i naraz, ściskając
kolumnę, zawołał.
- Bogini moja! uderz bronią
swoją świętokradcę, który
znieważa sługę twego i kapłana!
I w uścisku Arbacesa kamienne
oczy czarnej marmurowej głowy
Izydy zdały się ożywać,
zamieniały się w ogniste kule i
przenikliwie spojrzały na
Glaukusa. Grek, nie wyzwolony z
zabobonności dziedzicznej,
pobladł i padł na kolana.
Arbaces triumfował, powalił
klęczącego, przycisnął kolanem,
wzniósł pięść nad bezsilnym.
- Umieraj nędzniku! Bogini
żąda ofiary!
Byłby go zmiażdżył zręcznym
ciosem, wymierzonym w skroń. Ale
Apaecides - świadomy tajemnicy
rzekomego cudu maszynerii
posągu, nie podzielający przeto
trwogi przesądnej towarzysza -
doskoczył w porę, oderwał
wielkiego kapłana od ofiary i
wyciągnął miecz, którym zmuszony
był się posłużyć w
niebezpiecznej walce z
silniejszym przeciwnikiem. Nie
władał jednak dobrze bronią.
Pośliznął się na marmurowej
posadzce. Z jego słabej ręki
Arbaces z łatwością wydarł
miecz. Podniósł go z okrzykiem
triumfu. Kopnięciem nogi
odtrącił Apaecidesa. Stanął nad
leżącym jeszcze w niemocy
Glaukusem, niby nad pokonanym
gladiatorem. TEn bez
wzdrygnięcia oczekiwał swego
losu. Chwila jeszcze, a miecz
wrazi się w serce ateńczyka
ciosem śmiertelnym. Jona
krzyknęła. Oczy jej zaszły mgłą.
Miecz opadł zimno mierząc w swój
cel.
Nagle...
ZIemia zatrzęsła się z
potężnym hukiem. Obudził się
duch straszliwszy od zajadłośCi
ludzkiej. Pogrążył w nicości
zamiary chytre i pyszne
człowieka, ufnego w swoją moc
czarnoksięską. Runął posąg
bogini, ołtarz, trójnóg,
marmurowa kolumna. Ta ostatnia
przytłoczyła Arbacesa, któremu w
zgrozie, czy w upadku, miecz
wyślizgnął się z ręki. Huki
podziemne i trzęsienie gruntu
powtórzyły się kilka razy. Potem
wszystko umilkło. Na posadzce
leżał broczący krwią Egipcjanin,
nie dając znaku życia.
Glaukus pomógł powstać
Apaecidesowi, wzruszony ścisnął
dłoń Jony i rzekł:
- Uczcijmy to wstrząśnienie
jako przedziwną opatrzność
bogów!
Jona słaniała się na nogach.
Glaukus wziął ją na ręce. I we
troje opuścili bezecne miejsce,
w którym groziło im
nieszczęście, odwrócone grozą
innego nieszczęścia, jeszcze
niewypowiedzianego w pełni,
jeszcze niezrozumiałego dla
nich. Wychodzili radośni -
ocaleni cudem - zajęci sobą po
doznanych wzruszeniach.
A dokoła nich w ogrodzie i na
ulicach tłoczyli się mieszkańcy
wybiegli z domów. Co się
stało?!... Po szesnastu latach
zdradliwa ta ziemia odzywa się
groźnym głosem ponownie...
Szczęściem, huk przeminął;
ziemia trwała znowu w swoich
posadach.
Na trawniku w cieniu aloesów
znaleźli młodą niewidomą, zalaną
gorzkimi łzami.
- Opłakałam już was i całe
miasto - rzekła naiwnie.
Rozdział XIII
Nazajutrz już o wczesnej
godzinie tłumy pracujących i
próżniaków zapełniły forum.
Pompejanie, jak mieszkańcy
dzisiejszego Paryża, lubili
spędzać życie na ulicy, i gmachy
publiczne stanowiły ich
prawdziwe mieszkanie. Ale dziś
panowało ożywienie większe, niż
zwykle, gdyż udzielano sobie
uwag na temat wczorajszego
trzęsienia ziemi i opowiadano
przeżyte wrażenia. Wekslarze,
kupcy i żeglarze gromadzili się
przy sklepach. Urzędnicy sądowi,
adwokaci, patroni i klienci, w
długich togach zbiegali się,
cisnęLi pod doryckimi
kolumnadami gmachu
sprawiedliwośCi. U portyków
świątyni Jowisza rozstępowały
się tłumy, przepuszczając
senatorów. Odstępowano posągi
Kaliguli i Cycerona i
wodotryski, spacerowano pod
łukiem triumfalnym, tłoczono się
przed Panteonem. Ówdzie
pracowały młoty rzemieślników
przy budowli, która nie
doczekała się wykończenia. Gdzie
indziej rozlegały się okrzyki
przekupniów lub piski
żebrzących.
Jakiś człowiek lat
pięćdziesięciu z łysą głową, w
kapturze opuszczonym na kark i w
brunatnej odzieży z kałamarzem,
stylem i tabliczkami, wiszącymi
u pasa, stał na stopniach
świątyni Jowisza. Ręce
skrzyżował na piersiach. W jego
ustach i oku można było wyczytać
wyraz gorzki, chmurny, niemal
wzgardliwy.
- Co to za cynik? - spytał
ktoś baczny.
- To Olint, ponoć nazarejczyk
- odparł sąsiad.
- Straszna to sekta - wmieszał
się trzeci. Słychać, że
zwolennicy jej gromadzą się na
nocne obrzędy, poczynane zwykle
od mordowania noworodków.
- Nędznicy! wyznają także
wspólność majątków - zatrząsł
się z gniewem jubiler.
- Złorzeczą ozdobom,
wyobrażającym węża, ulubionym w
naszych Pompejach - rzekł
rzemieślnik.
- Srożą się przeciw posągom
naszych bóstw i gotowi byliby je
skruszyć! To ateiści! - zauważył
rzeźbiarz.
- Jestem pewny, że ten
człowiek natrząsa się teraz z
nas i miota złorzeczenia - ozwał
się pierwszy z grupy,
handlarz_fizjonomista. Nie darmo
ziemia trzęsła się tej nocy.
Chce ona zrzucić ze swego łona
tego ateusza.
- Podobno oni spalili za
Nerona Rzym! - rzucił ktoś
gniewnie.
OLint zauważył wreszcie, że
jest przedmiotem uwagi
szepczącej grupy rzucającej nań
nieżyczliwe spojrzenia.
- Ślepi bałwochwalcy! - rzekł
głośno. - Czyż wstrząśnienie nie
ostrzegło was o bliskim dniu
Sądu Ostatecznego? Jakże mi żal
waszych dusz!
Owinął się w płaszcz i
odszedł. Ścigały go niechętne
oczy, jako nieprzyjaciela rodu
ludzkiego. "Co on mówił o jakimś
Sądzie Ostatecznym?" - wzruszano
ramionami.
Olint spotkał nie opodal
Apaecidesa. ze szlachetnej
twarzy młodzieńca, na której
wyrył się głęboki smutek, czytał
jego tragedię. Nie wierzył, aby
mógł on iść w ślady rozpustnego
Arbacesa. Zbliżył się doń i
rzekł łagodnie.
- Niech ci pokój towarzyszy!
- Pokój! Gdzie go szukać?
- W przymierzu Boga Prawdy z
czystym sumieniem człowieka.
- Słuchaj! - nagle zdecydował
się Apaecides. Chcę pomówić z
tobą. Ale... nie tu. Zbyt wiele
oczu tu nas śledzi. Zbyt wiele
uszu zaciekawia się rozmową
kapłana Izydy z nazarejczykiem.
Przyjdź za godzinę na ścieżkę nad
rzeką, tam, gdzie już raz
rozmawialiśmy ze sobą...
- Przyjdę.
Rozeszli się. Apaecides
zauważył jak życzliwie
przeprowadzali oczyma ludzie
ubogiego stanu oddalającego się
w zadumaniu nazarejczyka.
Rozdział XIV
Łódź, wioząca Jonę, Glaukusa i
Nidię, pruła fale zatoki.
Używali porannego spaceru.
Glaukus sprężystymi ramionami
mocno odrzucał wiosła. Spoglądał
rozkochanym i wesołym wzrokiem
na Jonę. Wszystkie chmury
nieporozumień między nimi
pierzchły bez śladu. Jona
czule obejmowała Nidię.
Zawdzięczała jej swoje ocalenie.
Toć niewidoma w drodze do
Arbacesa rozpoznała Glaukusa i
wprowadziła go w porę wraz z
Apaecidesem przez tajne drzwi.
Jej pamięć zachowała przedziwnie
kierunek zawiłych dróg,
wiodących przez ogród do kaplicy
Izydy, gdzie odbywały się
bezecne biesiady.
- Jakże uniknęłaś sama
niebezpieczeństwa? - spytała po
cichu Jona.
Nidia zapłonęła rumieńcem.
- Jestem dzieckiem i
niewolnicą. Wzgardzeni są
bezpieczni. Grałam i śpiewałam u
Arbacesa. "Widziałam" tam brata
pani. Ale on nie pamiętał drogi.
Był tam tylko raz... I
oszołomiony.
Na wspomnienie brata Jona
posmutniała. Wczoraj pożegnał ją
tak raptownie. Czuła, że gryzie
go tajona zgryzota.
- Patrz, jak spokojnie wiszą
te obłoki na niebie - ozwał się
Glaukus, pragnąc rozpędzić
chmurkę na czole Jony. Jaka
pogoda panuje w naturze. Trudno
uwierzyć, że ziemia trzęsła się
nocy dzisiejszej pod naszymi
nogami.
- Dziw! Ja tego nie czułam
wcale. Byłam po prostu
nieprzytomna! - rzekła Jona.
- A jednak wstrząs był
silniejszy, niż przed szesnastu
laty. Tak mówią starzy rybacy,
zamieszkujący w dolinie
Wezuwiusza. Zdaje się, że w
królestwie Plutona odbywają się
jakieś przemiany. Srożą się
ogniste duchy podziemne. A ty,
Nidio, czy odczułaś trzęsienie
ziemi w tym miejscu, gdzieśmy
cię znaleźli?
- Tak. ZIemia gwałtownie
zafalowała. Sądziłam, że to
Arbaces w złości na was czarami
wstrząsnął całe miasto. Jest
wielkim nekromantą - mógł dać
rozkaz umarłym.
- Jesteś przesądna, Nidio.
Wierzysz w czary. Zadrżałaś
nawet w tej chwili.
Zaniepokoiłaś Jonę. Weź lirę i
zaśpiewaj nam coś wesołego.
Nidia uderzyła w struny i
zanuciła, lecz pieśń jej była
melancholijna. Niewidoma
odczuwała, że Glaukus śledzi
najlżejszą chmurkę na twarzy
ukochanej i serce jej mimo woli
ściskało się zazdrością.
- Śpiew twój jest dziś smutny
- rzekł Glaukus.
- Śpiewam to, czego mnie
nauczono.
- Twój nauczyciel widać był
nieszczęśliwy w miłości. Daj
lirę. Jono weź wiosła. Ja wam
zaśpiewam pieśń o radości Erosa.
Popłynęły z morskim wiatrem
tony triumfalnej pieśni,
potężnie wyrywając się z
młodzieńczej piersi.
Jona była oczarowana. Nidia
tłumiła łzy. Naraz pieśń się
urwała.
- Jono! - rzekł Glaukus -
spójrz no tam. Od kilku dni nad
Wezuwiuszem stoi ten nieruchomy
obłok. Czy nieprawda, że ma
kształt olbrzyma TYtana
wyciągającego groźnie rękę ku
miastu. Jakie złowrogie kolory
przyjmuje ta ręka.
Jona drgnęła:
- Czyżby ta góra miała jaką
styczność z trzęsieniem ziemi
tej nocy? Powiadają, że w epoce,
o której ledwo pomną odległe
podania, ta góra wyrzucała
ogień, jak teraz Etna. Czyżby w
łonie jej kryły się jeszcze
niewygasłe płomienie?
- Może! - odrzekł Glaukus w
zamyśleniu.
- Nie wierzysz w czary, a ja
słyszałam, że na tej górze
mieszka czarownica - cicho
wtrąciła Nidia. - Może ten
obłok, którego nie widzę, jest
czartem, spiskującym z nią na
naszą zgubę...
I wszyscy troje zamilkli,
opanowani złym przeczuciem i
lękiem.
Rozdział XV
Nazarejczyk Olint i młody
kapłan Izydy spotkali się w
umówionym miejscu na ścieżce
ponad Sarnem, gdzie w porze
wieczornej odbywali spacer
pompejanie i bawiły się
wrzaskliwie dzieci; lecz o
skwarnej godzinie południa, w
danej chwili z rzadka pojawiały
się pary filozofujących poetów,
lub miłośników samotności.
Siedli na ławie.
- Apaecidesie! - rzekł Olint -
czyż nie przewidziałem, że
bogini Izyda nie da ci
szukanego ukojenia?
- Ach, masz słuszność - odparł
tamten. - Widzisz przed sobą
człowieka, którego duszę
przegryzł czerw niewiary.
Znalazłem się na krańcu
rozpaczy. Od dzieciństwa
marzyłem o świętości, o cnocie.
Uwiedzony przez człowieka, w
którego wielką mądrość i
czystość wierzyłem, przybrałem
białe kapłańskie szaty. I oto,
ubiegając się za prawdą,
zostałem sługą fałszu. Zasłona
zdarta - ujrzałem twarz oszusta,
krzywoprzysięstwo miast cnoty,
zbrodniarza na miejscu półboga!
Niedawno jeszcze nie chciałem
cię słuchać. Teraz proszę -
objaw mi swoją wiarę i zatrzymaj
nad przepaścią... jeżeli masz
władzę po temu!
Wówczas nazarejczyk cichym
głosem, jął opowiadać
zgnębionemu i rozczarowanemu
tajemnice wiary
chrześcijańskiej. Tłumaczył mu
wymownie, że do dni nowej ery
tron bóstwa zajmowali bogowie
źli, groźni, okrutni, silni,
pociągający ludzi dreszczem
przestrachu, ale oto stał się
cud - nastała prawdziwie nowa
era - gdy na tron Boski miłość
dźwignęła Dobroć, Łagodność,
Cierpienie, samą Miłość,
pociągającą ku sobie ludzi
miłością! Czyliż nie było to
cudem, że ukrzyżowany mógł stać
się Bogiem, że Bóg pozwolił się
ukrzyżować, że poświęcenie za
ludzkość stało się berłem
boskości, że odtąd wszystkie
berła bogów strachu upadły, a
miejsce tych złudnych wizji
chorej wyobraźni, korzącej się
tylko przed siłą, zajął jedyny
Bóg Prawdziwy - Ideał Miłości. A
ten Bóg, zmartwychwstający po
mękach krzyża, zniósł również
najokrutniejszą trwogę, jaka
ciąży nad człowiekiem - trwogę
śmierci zapowiedzią wiecznego
życia i szczęśliwości w niebie.
A ci, co weń uwierzyli głęboko,
zbrzydzili sobie płaskość dóbr
żywota i zwierzęcy egoizm,
tkwiący w przywiązaniu do złud
ziemi, przełożywszy doskonalenie
ducha, dla przyjęcia udziału w
nieśmiertelności niebieskiej
swego Boga - Zbawiciela! Jest on
łaskaw i dla grzeszników, bo
skruszonych szczerze darzy
nadzieją i przebaczeniem,
wylawszy krew swoją za nich...
Apaecides słuchał, jak
oczarowany. Rozwarły się przed
jego oczyma nowe widoki. Łzy
ciche rosiły jego twarz, gdy
nazarejczyk opowiadał mu o
mękach Pana na Golgocie. Potem
przed zachwyconym rozwiązała się
zagadka grobu - ustąpił mrok
śmierci - zaświeciło niebo
nadziei - jakoby rozwarło się
przed oczyma duszy: ujrzał i
usłyszał chóry aniołów...
Gdy wreszcie OLint
zaproponował mu, aby udał się z
nim na tajną schadzkę wiernych,
ściskając mu dłoń serdecznie ze
słowami: "Ty nie wiesz, jaki
jest triumf u nas, jaka radość,
gdy do owczarni wraca zbłąkana
owieczka!" - Apaecides porwał
się z miejsca, owinął się
płaszczem i rzekł:
- Idziemy!
Wsiedli do łodzi, którą
okrywał namiot z płótna. Przez
jego szpary ujrzał Apaecides
drugą łódź, która mijała ich, a
na niej szczęśliwe twarze -
swojej siostry i Glaukusa. Grek
śpiewał pieśń miłosną. Apaecides
westchnął. Towarzysz ścisnął mu
dłoń i rzekł:
- Oni znają miłość, która
przekwita, my tę, która się nie
kończy nawet ze śmiercią. Oni
żeglują ku burzom namiętności, my
niebawem będziemy w przystani
wiecznego pokoju.
* * *
Wylądowali gdzieś na
przedmieściu. Przeszli labirynt
wąskich uliczek, gdzie
znajdowały się pospolite domki
ubóstwa. Przewodnik Apaecidesa
zapukał trzykroć do drzwi
jednego ze schludnych domków.
Wpuścił ich milczący starzec.
Znaleźli się w pustym atrium,
Olint zapukał znów po trzykroć w
drzwi boczne i rzekł:
- Pokój z wami!
- Z kim - spytał głos.
- Z wiernymi! - odparł Olint.
Było to oczywiście hasło.
Zostali wpuszczeni do obszernej
izby, gdzie za stołem siedziało
kilkanaście osób. Ich usta
poruszały się modlitewnie. Olint
przystąpił do stołu, ucałował
krucyfiks i rzekł:
- Bracia! Nie dziwcie się, że
mieędzy nami jest kapłan Izydy.
Przebywał wpośRód ślepych. Ale
wstąpił weń duch, iż zapragnął
widzieć, słyszeć i rozumieć.
- Niech to uczyni! - rzekł
siwobrody człowiek, jak można
było sądzić, starszy
zgromadzenia.
- Niech to uczyni! - powtórzył
człowiek w sile wieku, o ciemnej
cerze i rysach Syryjczyka, za
młodu zbrodniarz, dziś pełen
smętnej powagi w głosie i
schylonej postaci.
- Niech to uczyni! - powtórzył
blady młodzieniec, a z kolei
sąsiad jego, starzec, w którym
Apaecides ze zdumieniem poznał
niewolnika bogacza Diomedesa.
Przywtórzyli mu inni, należący
widocznie do warstw niższych,
prócz dwóch, których znał
również - oficera straży i kupca
z Aleksandrii.
Potem powstał starzec,
przewodniczący zgromadzenia, i
wskazując Apaecidesowi miejsce
przy stole rzekł doń uroczyście.
- Nie nakazujemy ci tajemnicy.
Nie wymagamy przysięgi, że nas
nie zdradzisz. Poznasz nas i
osądzisz, czy masz wydać tym,
którzy łakną krwi naszej, mimo
że nie ma przeciw nam wyraźnego
prawa. Zresztą poznawszy nas,
uczyń co zechcesz: zdradź,
oskarż, poniżaj, spotwarzaj,
wydaj na tortury i śmierć. Co
dla innych jest męką i zgonem,
dla chrześcijanina jest rozkoszą
i wiecznością.
Rozległ się szmer pochwalny.
Starzec mówił dalej:
- Przybywasz, jako obserwator.
Obyś opuścił nas, jako
współwyznawca, powrócił, jako
brat. Medonie! - zwrócił się do
niewolnika - rozwiń rękopis i
wykładaj Ewangelię.
Niepodobna opisać wrażeń
Apaecidesa - zdziwienia i
podziwu z powodu wszystkich
rzeczy, które usłyszał i
zobaczył w tym zgromadzeniu,
łączącym harmonijnie różne
żywioły. Był zwłaszcza wzruszony
do łez, kiedy do izby weszło
dwoje dzieci - syn i córka
Syryjczyka - i przytuliwszy
główki do piersi ojca_pokutnika,
zasłuchało się w czytanej
opowieści o Zbawicielu,
powołującym dziatki, aby
zbliżyły się doń. Zdawało mu
się, że w tej izdebce wszystkie
wieki i stany spoglądały na
siebie z promiennym uśmiecem
miłości. Rozrzewniała go
prostota i szczerość zbratania
wszystkich tu obecnych.
Mimo woli zgięły się jego
kolana przed starcem.
- Błogosławię ciebie! - rzekł
ten, kładąc dłoń na jego głowie.
Otoczyli go wszyscy kołem,
radośnie mówiąc doń: bracie!
Dzieci przypadły doń, aby go
ucałować. Łzy szczęścia zalały
jego twarz.
Rozdział XVI
Dreszcz trwożnego przeczucia
był momentem. Oboje młodych nie
miało wyobrażenia o troskach,
zmianach losowych, o możliwości
śmierci. Miłość rozsłoneczniła
im życie, obiecywała raj
wieczny. Upłynął sierpień. Za
miesiąc miał odbyć się ślub.
Jona słała niewolnice, by próg
Glaukusa zdobiły girlandami
kwiecia. On co noc rozlewał
przed jej drzwiami obfite
libacje na cześć KUpidyna i
WEnery. Spędzali ranki w domu na
muzyce, wieczory na spacerach.
Wystarczając sobie we dwoje,
odsunęLi się od znajomych. O
Arbacesie wiedzieli tylko, że
wylizał się z ran i żył. Czy
knuje zemstę - nie zaprzątali
sobie tym głowy. ZIemia się nie
trzęsła. Trwali na stałym
gruncie wiary w miłość wzajemną
i swoje szczęście.
Nidia bywała jedyną
towarzyszką przy spotkaniach
zakochanych. Pomni jej usług,
przywiązali się do niej
serdecznie, pobłażali nawet
wybuchom jej porywczości, jako
dziwactwom charakteru,
tłumaczonym ułomnośCią
zasługującej na litość
niewidomej. Nie odgadywali,
jakie ją skrycie pożerały
płomienie, gdy słuchała ich
rozmów miłosnych, jak cierpiała,
odgadując chwile długich
pocałunków.
Chociaż nie przyjęła daru
wolności, była zupełnie wolna.
Aby zagłuszyć ból zazdrosnego
serca, przebiegała o kiju gwarne
ulice Pompejów. Odrzuciła pomoc
niewolnika, orientując się
doskonale w labiryncie miasta.
PIelęgnowała zawsze ogródek
Glaukusa. Czasem próbowała
zawiązać z nim rozmowę, lecz
doznawała stąd męki, gdyż imię
uwielbianej Jony bezustannie
powracało na jego usta. Ratując
dla niego w zapędzie szlachetnym
Jonę, nie odgadywała, że ta
stanie się dla niej źródłem
takiej tortury.
Czasami nawiedzały ją myśli
mściwe, jakkolwiek do pięknej i
dobrej Jony w gruncie rzeczy
była przywiązana. Dziwactwa i
sprzecznośCi jej charakteru były
wynikiem naturalnym kalectwa,
niedoli dzieciństwa,
wychowawczych wpływów jej
otoczenia. Samotne dzieciństwo
dało hart duszy pięknej z
urodzenia. Brud domu Burba nie
tknął jej. Uczty Egipcjanina
przeraziły ją. Zasiały ziarno
zepsucia, budząc przedwcześnie
wyobraźnię i niszcząc wiarę w
wartość ludzi.
Głos Glaukusa, który
zaopiekował się nią, rozwinął w
jej sercu na razie wrodzoną
słodycz. Pieścił ją i całował,
jak dziecko - nie zauważył, że
dziecko wyrosło w jego
uściskach, poza jego wiedzą,
doznawało mimo woli objawień
pierwszej niewinnej miłości,
uczuć dojrzewającej kobiety.
Spotykając go rzadko i
przelotnie, żyła marzeniem.
Teraz, w atmosferze wygód i
zbytku, wytrącona z równowagi
nagłą zmianą losu, będąc wciąż
przy nim, a zawsze z daleka, i
odczuwając stale przy nim cień
lub obecność szczęśliwej Jony -
poznała dręczące żądło
zazdrości. To drżała, żeby
Glaukus nie odkrył tajemnicy jej
serca, to oburzała się jego
niedomyślnością jako dowodem
pogardy. Miłowała Jonę, ponieważ
on ją kochał, i nienawidziła
zarazem z tego samego powodu.
Glaukus zawsze traktował ją
jako dziecko. I niepodobna było
brać inaczej szybkich
rozdrażnień i szybszych jeszcze
przeproszeń tej milutkiej
istoty. Oto wybierając u
jubilera klejnoty dla
narzeczonej, darowywał naszyjnik
z pereł również niewidomej, ale
zarazem mówił: "Szkoda, że nie
możesz zobaczyć, jak te
zausznice ozdobią Jonę!" - i
Nidia odrzucała dar. Śmiał się,
potem myślał, że może uraził ją
przypomnieniem jej kalectwa, ale
ona już przybiegała doń,
przepraszała ze łzami w oczach,
że obraziła go po raz pierwszy i
błagała, aby pozwolił jej
splatać na swoje czoło girlandy.
Mimo ślepoty, pełniła tę
robotę sprawnie i ze smakiem, a
on gładził pracującą przy nim po
główce i mówił:
- Masz piękne złote włosy.
Matka musiała je pieścić z
rozkoszą.
Westchnęła. Urodziła się z
pewnośCią nie w niewoli, ale
unikała mówienia o rodzinie.
Nikt nie dowiedział się nigdy o
pochodzeniu tego dziecka boleści
tajemnicy.
- Gdybym mogła - rzekła,
zdobiąc go girlandą - wydrzeć z
rąk Parki pasmo twego życia,
przetkałabym je samymi różami.
- Poetycznie mówisz, śliczne
dziecię. Aby i tobie los usłał
drogę różami.
Rozpłakała się i uciekła.
Glaukus dziwił się, że
drażliwość jej rosła właśnie
teraz, gdy oderwał ją od bruku
nędzy i niewoli i dał jej
swobodę i dobrobyt. Ale nie
zastanawiał się nad tym długo -
zajęty Joną.
* * *
"Szczęśliwa Jona"! - mówiła do
siebie niewidoma, idąc do
mieszkania swojej przyszłej
pani, dokąd ją Glaukus wysłał z
kwiatami i zapowiedzią prędkiego
przybycia.
- Ciemna kwiaciarko, jakże
dawno nie widziałam ciebie! -
ozwał się za nią głos znajomy.
- A, pani Julia! - poznała z
radością dawną swoją klientkę,
córkę bogacza Diomedesa. - Nie
sprzedaję już kwiatów. Te niosę
dla mojej pani.
- Wiem, wiem. Ale mogłabyś
przyjść do mnie bez kwiatów.
- Jestem niewolnicą.
- O, czyżby szlachetna Jona
pogniewała się na ciebie, że
odwiedzisz starą przyjaciółkę?
- Nie! - odparła zapłoniona.
- A więc przyrzeknij mi, że
jutro przyjdziesz do mnie. Chcę
dawno pomówić z tobą o pewnej
ważnej rzeczy - dodała
tajemniczo. Nidia zdziwiła się:
czego może chcieć od niej ta
wielka dama? - ale przyrzekła...
* * *
U Jony zastała niezwykłego
gościa. Był nim jej brat. Oddany
surowym obowiązkom kapłaństwa
Apaecides zaniedbał utrzymywania
stosunków z kimkolwiek, nawet z
siostrą. Potem znajdując się w
duchowej rozterce,
rozgoryczony, nie miał odwagi
pokazywać siostrze swojej
bladej, zoranej troską twarzy.
Jona bolała nad pozorną
oziębłością brata i myślała
nieraz z goryczą o tym, że służba
bogów rzuca czarny cień na tych,
którzy się jej poświęcają. Była
rada, widząc na ten raz
niezwykłą pogodę w jego rysach i
jakiś promień wesela w oczach od
kilku lat zapadłych. Ucałowała
go, mówiąc:
- Niechaj błogosławią ci
bogowie, bracie, za to, żeś
przyszedł.
- Bogowie? To za wiele -
odparł z uśmiechem. - Wystarczy
jeden Bóg!
- Bracie! Czy nie bluźnisz?...
- Jeżeli prawdziwą jest wiara
nazarejczyków, to jedno dobre
Bóstwo starczy, aby pokryć
ziemię ołtarzami wiernych i
obronić ludzkość przed mocą
wszystkich złych duchów.
- Jakże to dziwne zdania
głosisz bracie! Czyliż to
olbrzymie bogactwo przyrody,
które jest taką piękną igraszką
i walką tylu możnych i równych
sobie sił, da się wytłumaczyć
jedną wolą? Czyż nie mówi ono o
wielu bogach? Jakże pogodzisz
słabego Boga nazarejczyków z
potęgą tylu złych mocy, które
jako demony, nie mogą być
sługami Dobroci, a gdyby ten ich
Bóg był jedyny, nie działałby
tak widomie i swobodnie? Czyż
unicestwisz rozkosz Wenery dla
czystości ukrzyżowanego
niewolnika, dziecinnego mitu
żydowskiej wyobraźni? A ponoć
dają mu oni za ojca
złośliwszego, niż nasz
Zeus_Jowisz, Demiurga -
dawniejszy okrutny wytwór chorej
fantazji tego wyklętego ludu,
którego niesforność i pychę
pokonał Rzym. ZLituj się,
Apaecidesie, czyż chcesz razem z
nazarejczykami ogołocić góry,
doliny, gaje, lasy, rzeki, od
pięknych faunów i nimf, od
lekkich bogów, przyjaciół
człowieka, uczynić ziemię kupą
kurzu i błota? Nie, bracie!
Nawet gdyby to było czczym
urojeniem, to poetyczną wiarę
naszych przodków, naszą świętą
tradycję, naszą uszczęśliwiającą
łatwowierność zaludniającą każdy
kąt świata bożkami i płodzącą
arcydzieła sztuki - powinniśmy
pielęgnować wbrew ponurym
przesądom nazarejczyków!
Apaecides doznawał męki w
skrytości ducha. Nie był
jeszcze na tyle utwierdzony w
wierze, aby potrafić
dogmatycznie zaprzeczyć
rozumowaniu siostry. Ale już tak
pragnął wiary, że uporczywy
poganizm siostry drażnił go
mimowolnie. Zarazem przerażał
się myślą, że ta piękna i mądra,
tak poetycznie mówiąca poganka
skazana być może na męki piekła,
jeżeli nie pozna łaski.
- Czyżby to czułe serce
przeznaczone było na wieczne
męczarnie? - zapytał w głos.
Zaśmiała się nienaturalnie.
Zdjął ją lęk, że brat jej popadł
w moc obłędu. Uczyniła znak
pogański, odżegnywujący złe
uroki. Rozdrażniła go tym
bardziej jeszcze. Zerwał się do
odejścia. Lecz ona tak
serdecznie spojrzała mu w oczy z
siostrzanym wyrzutem: Już
odchodzisz? Dopieroś przyszedł!
- że ucałował ją czule ze łzami.
Wszakże zostać dłużej nie chciał
- nie mógł.
- Żegnam cię siostro! - rzekł
na progu. - Gdy zobaczymy się
znowu może już niczym będziesz
dla mnie. Wybacz mi z góry. Weź
to pocałowanie, jako wspomnienie
dzieciństwa teraz, gdy... węzeł
połączenia ma się między nami
rozerwać na wieki.
Odszedł smutny. Bolał zwykłym
okrutnym udręczeniem pierwotnych
chrześcijan - tym, że nawrócenie
rozłączyło ich z najbliższymi
osobami. Ale zysk był w tym, że
w swoim oderwaniu od reszty
świata tym mocniej spajali się
członkowie gminy czczącej Słowo
Boże.
Nidia milczała. Zasłyszała
ledwo koniec rozmowy, która była
zbyt mądra dla jej dziecinnego
pojęcia. Natomiast Jona była
wstrząśnięta i przerażona.
Glaukus zastał ją we łzach.
- Powiedz mi, coś słyszał o
tej nowej sekcie nazarejczyków,
o której brat mi opowiadał.
Lękam się, że ci ludzie chcą go
usidłać dla jakichś złych celów.
A on tak łatwo ulega
oszustwom... potem cierpi.
Glaukus zamyślił się, potarł
czoło, jakby wspominał rzeczy
odległe. Potem jął mówić:
- Słyszałem o nich. Ale nie
znam ich dogmatów. Wiem, że są
smutne i mroczne. Żyją oni
odłączeni od świata. Ich oczy
obraża nasze wesele. Gniewają
ich nawet nasze girlandy na czołach
podczas uczt. Odwracają się od
naszych posągów z obrzydzeniem.
Grożą bezustannie bliskim końcem
świata. Mowa ich jest obłąkana.
Ale posiadali także ludzi
genialnych, nawet między
areopagitami ateńskimi... Mój
ojciec opowiadał mi o dziwnym
mężu z ich sekty. Jeśli nie
mylę się, nazywał się Paweł.
Przemawiał na jednej z naszych
gór nieśmiertelnych. Ojciec mój
znalazł się pośród niezliczonych
tłumów, które przyszły słuchać
tajemniczego mędrca ze Wschodu.
Nie było szmeru, ni zgiełku,
jakimi przyjmuje się zwykle
naszych mówców. Cudzoziemiec
przejął wszystkich czcią, od
pierwszej chwili - ledwo się
ukazał. Ojciec mówił mi, że nie
widział ani przedtem, ani potem,
podobnej powagi i wspaniałości w
obliczu i postawie - a ubrany
był skromnie, w szaty barwy
ciemnej. Lecz twarz mu
rozjaśniała się dziwnie, kiedy
mówił. A rysy jej świadczyły, że
cierpiał wiele od umartwień
życia i zmienności klimatów.
- Cóż mówił? - spytała Jona
niecierpliwie, porwana
opowiadaniem.
- Pozwól... Przypomnę... Ze
słów ojca zapamiętałem ledwo
zdań parę. "Ateńczycy! -
rozpoczął - widzę u was ołtarz z
napisem: Bogu nieznanemu. Tedy w
nieświadomości waszej służycie
nie innemu Bogu, niżeli ja. Alem
ja tu przyszedł objawić wam, kim
jest ów Nieznany. Bom go poznał.
Bo wiem, że nie mieszka w drzewie, w
kamieniu, w ciasnych murach
świątyń, wzniesionych ręką
bałwochwalczą, ani w cegle,
posągu i obrazie. Niepotrzebne
są wasze ofiary - wasze złoto i
krew bydląt waszych - Temu, co
stworzył Niebo i ziemię"...
- Tyle pamiętam. LUd słuchał
go wzruszony i drżący. Ale gdy
mówił potem o potrzebie postów
dla odpuszczenia grzechów, o
zmartwychwstaniu kości, o mękach
piekła, filozofowie, stojący na
uboczu czynili złośliwe uwagi,
cynicy śmieli się szyderczo,
epikurejczycy oburzali się.
Szemrali mocno złotnicy i
snycerze, wyrabiający święte
posążki. Ale lud słuchał z uwagą
- taki był majestat tego
dziwnego człowieka...
Umilkł.
- To wszystko jest takie
dziwne - rzekła w zamyśleniu
Jona. - Może jest lepiej nie
słyszeć o tym. To... pociąga, a
przecież jest... fałszem
wyraźnym! Przecież ta religia
pragnie zburzyć piękne posągi
naszych bogów!
Rozdział XVII
Drogą, wijącą się między
winnicami ku cmentarzowi, na
którym palono umarłych, i dalej
do Herkulanum, szła młoda
dziewczyna. Przy bramie
pompejańskiej przystanęła chcąc
pogadać z nieruchomo stojącym
żołnierzem w lśniącym od słońca
hełmie, ale ten, przejęty
obowiązkami warty, wskazał jej
włócznią, aby poszła sobie
precz. Obruszyła się:
- Fuj! ponury jesteś, jak
dzisiaj ten Wezuwiusz.
Odwróciła niechętnie oczy i
szła dalej, zmierzając do
gospody. Po drodze zatrzymała
się przed drzwiami domu
Diomedesa. Na progu stał
odźwierny Diomedesa, niewolnik
Medon. Miała potrzebę wygadać
się z pewną nowiną, którą
pochwyciła przed innymi.
- Dowiedz się, stary
niedołęgo, że kiedyś spał
jeszcze, widziałam dziś rano
wjeżdżającego do miasta
wspaniałego gościa... tygrysa,
przeznaczonego na igrzyska w
amfiteatrze. O, jakiż ma cudowny
ryk!
- Czy szwendasz się cały dzień
po drogach, dziewczyno, aby
roznosić głupie plotki? - rzekł
obojętnie.
- A właśnie, że nie plotki,
stary mruku! Jest już lew, jest
i tygrys. Brak tylko zbrodniarza
dla nich. I trzeba będzie,
niestety, patrzeć, jak jedno
szlachetne zwierzę pożre drugie.
Słuchaj, twój syn LIdon jest
pysznym chłopcem. Namów go, aby
stanął do walki z tygrysem.
Zrobisz tym przysługę mnie i
całemu miastu.
- Odejdź! - krzyknął gniewnie.
- Mało ci było ostrzegającego
głosu trzęsącej się ziemi,
wołającego: "gotujcie się na
śmierć za grzechy wasze! Koniec
wszechrzeczy zbliża się!"
- Bzdurzysz, stary kruku -
roześmiała się, szczerząc zęby.
- Na pewnoś zaraził się od
nazarejczyków.
I odeszła, podnosząc wysoko
tunikę i śpiewając cyniczną
piosenkę. Stary wzniósł oczy do
nieba i szepnął:
- Wiaro Chrystusa! jakże
uwielbiam ciebie za to, że
potępiasz te bezmyślne i krwawe
zbrodnie. Mój syn ma paść dla
tych niecnych rozkoszy
gapiów!...
Ktoś dotknął z szacunkiem jego
kolan.
- LIdonie drogi, to ty?
Myślałem o tobie.
- I ja myślałem o tobie,
ojcze. Pewien ateńczyk drwił ze
mnie niedawno, że dla pieniędzy
pragnę wystąpić na arenie. Nie
wie on o tym, że chcę wykupić
ciebie, drogi ojcze, z niewoli.
I wygram - i wykupię. Wiesz, że
cena zwycięstwa wynosi podwójny
okup. Nabędę sklepik, będę
sprzedawał wino i oliwę... a ty,
ojcze, będziesz sobie odpoczywał
po trudach na słońcu.
- Kochany mój chłopcze,
jakkolwiek szlachetne są twoje
pobudki, nie chcę tego. Gotujesz
się do występnego czynu. Czyż
mogę się zgodzić na to, abym
zyskał wolność za cenę życia
innego człowieka? Przekładam
niewolę.
- Dziwaczysz, ojcze! Toć ci
ludzie, z którymi walczę, to są
zwierzęta, łaknące krwi. I
jeżeli wszedłem w ich kompanię,
to z musu, aby zyskawszy wolność
dla siebie, wybawić ciebie z
kolei! Jeżeli twoje bóstwo jest
naprawdę dobre, to winno czyn
mój pochwalać. Ale nie jest ono
tak dobre, biedny ojcze, skoro
splątało tak twoje myśli, że już
nie chcesz wolności, acz
wyznajesz, że cierpisz w
niewoli. Zmuszony przez pana
kłaść placki przed domowymi
bożkami. Twoja wiara uczyniła ci
tylko bardziej gorzkim twój
trud, który dawniej pełniłeś
cierpliwie, a dziś poddajesz mu
się z ciągłą trwogą, że grozi ci
jakieś piekło, gorsze stokroć od
naszego TArtaru...
- O gdybyś mógł słyszeć
Olinta!... Jego mowa pouczyłaby
cię, jak błądzisz - westchnął
stary.
- Nie chcę nikogo słuchać,
prócz tego głosu, który
krzyczy w mojej piersi, że
wolność jest dobrem najwyższym i
każe mi ciebie wyzwolić.
Pobłogosław mi, ojcze, na walkę,
bo już muszę odejść.
Rozczulony starzec, jakkolwiek
nie podzielał poglądów syna,
wyciągnął nad jego głową drżącą
rękę.
- Niechaj niebo widzi twoją
zacność i wybaczy ci twoją
pomyłkę.
Gladiator odszedł.
Za chwilę do progu zbliżyła
się trzecia osoba.
- Którędy wejść mam do pani
Julii?
- Tędy - wskazał ręką.
- Ależ ja nie widzę.
Podniósł zdziwione oczy i
poznał ślepą kwiaciarkę.
- A! Tak?... Zawołam
niewolnicę, to zaprowadzi
ciebie.
* * *
Nidia znalazła Julię w pokoju
jednocześnie służącym czasowo za
sypialnie (stało tu przenośne
łóżko) - czyli w cubiculum,
maleńkim gabinecie, nieomal
ciemnym, bowiem światło
przedostawało się tutaj tylko
przez szklane drzwi. Ówcześni,
mogąc znaleźć dość słońca w
ogrodach i portykach, miłowali
ten półmrok i chłód w swoich
izdebkach. Wszelako ściany tych
pokoików dla ich oczu,
przyzwyczajonych do cienia,
jaśniały całą żywością malowideł
al fresco.
Przed zwierciadełkiem z
polerowanej stali w otoczeniu
ułożonych w ścisłym porządku
kosmetyków, szkatułek z
wonnościami, pięknidłami,
klejnotów, grzebieni, wstążek,
złotych szpilek, modna piękność
sprzed 19 wieków, robiła właśnie
toaletę. Raczej siedziała
niedbale, dając niecierpliwie, z
gniewnym tupaniem pantofelków,
wskazówki starej, doświadczonej
niewolnicy - fryzjerce
(ornatrix), która układała pukle
jej włosów, obsypywała twarz
ciemnym pudrem, przyklejała
muszki, różowała usta,
podrysowaniem nadawała oczom
mdlejący wyraz. Tuż kręciło się
koło pani kilka młodych
niewolnic, strojąc ją modnymi
szatami, spinając złote
przepaski, zdobiąc klejnotami.
Przy tych manipulacjach jedna z
niewolnic obowiązana była czytać
głosem tęsknym miłosne wiersze
Tybulla dla uciechy swej pani.
Nidia musiała poczekać, aż
pani będzie gotowa. Usiadła na
przystawionym jej stołku, po
czym na znak pani niewolnice
oddaliły się. Julia po chwili
wahania rzuciła pytanie:
- Służysz u neapolitanki,
Jony?
- Jestem przy niej często.
- Czy ona... jest bardzo
piękna?
- Nie wiem.
- Ale masz uszy. Co mówią
niewolnice?
- Sławią jej piękność.
Nidia zniewolona była opisać
Jonę szczegółowo według sądów
niewolnic, choć zdziwiona była
ciekawością Julii.
- A Glaukusowi... podoba się
Jona?
- Tak sądzę, ponieważ chce się
z nią ożenić.
Niewidoma nie wiedziała, jak
zamigotały gniewnie oczy Julii i
zafalowała pierś. Była w tym
jakby obrażona duma.
- Jesteś z Tesalii, krainy
uroków, czarów i talizmanów -
ozwała się po chwili. Czy nie
znasz jakiego napoju miłości?
Dałabym ci tyle złota, że
okupiłabyś nim wolność.
Nidia wstała. Rzekła drżącym
głosem:
- Młoda, bogata i piękna Julia
szydzi ze swojej sługi. Czyż nie
posiada w sobie samej
wystarczających czarów?
- Dla wszystkich, prócz...
jednego.
- A tym jest...?
- Nie Glaukus! - odpowiedziała
Julia z takim mistrzowskim
udaniem, że zwiedziona Nidia
odetchnęła lżej. Wezwałam cię,
bo zdawało mi się, że... Jona
nie jest tak piękna, jak mówią,
i że... opętała Glaukusa z
pomocą lubczyku. Szkoda, że nie
znasz żadnego czarownika z
Tesalii, który zna talizmany
miłości.
- Jest w Pompejach
czarnoksiężnik, potężniejszy od
moich ziomków. Arbaces z Egiptu.
Myślę, że on wszystko może...,
że zna czary miłości. Ale jest
teraz chory i dom jego jest
niebezpieczny.
Ciekawość Julii została
podrażniona.
- Niebezpieczny? To jeden
powód więcej, żebym zaraz dziś
poszła do niego. Julia, córka
Diomedesa, jest wyższą nad
wszystkie strachy. Przyjm ten
naramiennik za dobrą radę.
- Daru nie mogę przyjąć. Ale
proszę pozwól mi pani przyjść tu
jutro i dowiedzieć się, czy
Arbaces dał ci pożyteczną
wskazówkę. Jakkolwiek jestem
młoda, potrafię podzielać udrękę
cudzej miłości... zwłaszcza
bezwzajemnej!
- Ach, mówisz, jak wolna
kobieta... i będziesz nią. Bądź
zdrowa i przyjdź jutro!.nv
Rozdział XVIII
- Kobieta wysokiego znaczenia,
jak widać z jej ubioru, i młoda,
jak widać z postaci, bo twarz ma
zakrytą zasłoną, pragnie widzieć
się z Arbacesem - zameldował
niewolnik.
Serce Egipcjanina zabiło
gwałtownie. Czyżby Jona?
Nie. To nie była Jona.
Wchodząca, jakkolwiek wykwintna,
nie miała tej godności i
nieporównanego wdzięku w
ruchach.
- Przebacz, że nie podniosłem
się naprzeciw tobie, piękna
pani. Zaledwo wstaję po chorobie
- przywitał ją.
- Nie trudź się, szlachetny
Egipcjaninie, i przebacz
nieszczęśliwej, że szuka pomocy
u twojej mądrości, której sława
napełnia świat cały.
- Mogą uszom piękności
przynieść pożytek moje zimne
tajemnice?
- Czy boleść nie znajdzie ulgi
u mądrości, a kochająca bez
wzajemności nie jest ofiarą
boleści?
- RAcz podnieść zasłonę, abym
przekonał się, czy twarz
odpowiada doskonałości kibici, i
mógł dać Ci trafną odpowiedź.
Ośmielona pochlebstwem,
odrzuciła zasłonę. Rzekł:
- Dam ci radę najlepszą. Ukaż
twarz niewdzięcznikowi.
- Rada nieskuteczna wobec
zaślepionego miłością dla innej.
- Dowiedz się, piękna
nieznajoma, że miłosne napoje
nie znajdą się w liczbie owoców
mej pracy i wiedzy.
- W takim razie przyjmij moje
pożegnanie! - cofała się ku
drzwiom.
- Wstrzymaj się - zawołał,
ulegając jej powabowi - może
potrafię ci pomóc, jeżeli
będziesz szczera. Czy jesteś
niezamężna, jak wskazuje twój
ubiór?
- Tak jest.
- Chcesz uwieść bogatego
kochanka?
- Jestem bogatsza od tego,
który mną wzgardził.
- I możesz kochać tego, który
odrzucił... ciebie?
- Nie wiem, czy go kocham, czy
nienawidzę. Chcę go widzieć u
swoich stóp.
- Duma godna kobiety. Zawierz
mi jego imię.
- Nie zdradź mnie. Jest to
pewien szlachetny ateńczyk,
zamieszkały w Pompejach i
cieszący się sławą piękności u
kobiet.
- Glaukus! - wykrzyknął.
- Tak, zgadłeś jego imię,
czarnoksiężniku.
Zapadł w milczenie. Coś ważył
w myślach.
- Młoda kobieto - ozwał się do
oczekującej z natężeniem -
prośba twoja wzruszyła mnie i
chcę ci pomóc. Sam nie trudnię
się tymi fraszkami, lecz znam
kogoś... U stóp Wezuwiusza,
mniej niż o milę od miasta,
mieszka czarownica, która zbiera
na nowiu pod złowieszczą rosą
zioła, mogące sokiem więzić
miłość na zawsze. Udaj się do
niej i rzeknij, że przysyła cię
Arbaces.
- Jest to droga zbyt odległa i
niebezpieczna dla młodej
dziewczyny samej. A dobrej
swojej sławy nie chcę powierzyć
nieznajomym przewodnikom.
- Poczekaj kilka dni, aż
powrócę do zdrowia. Sam ci będę
towarzyszył.
Powstał, jakby dla sprawdzenia
swoich sił; przeszedł małą
przestrzeń, chwiejąc się na
nogach.
- Ale Glaukus rychło żeni się
ze swoją neapolitanką.
- Żeni się?! Wiesz to na
pewno.
- W pierwszych dniach
przyszłego miesiąca. Wiem to od
jego niewolnicy.
- To nie nastąpi - odparł
żywo. - Glaukus będzie twoim
małżonkiem. Ale jak zdołasz mu
sama podać miłosny napój?
- Mój ojciec zaprosił go z
narzeczoną na wieczerzę do nas
pojutrze. Znajdę sposobność.
- JUtro wieczorem przybądź tu
w lektyce. Powiedz w domu, że
udajesz się do gospody, o dwie
mile za miastem, odwiedzanej
przez pompejan dla kąpieli
źródlanych. Żywy czy umarły
towarzyszyć ci będę. Zaczekasz
aż konstelacje Kóz i Pasterza
pokryją się wraz z wieczorną
gwiazdą, ażeby mrok osłonił
nasze kroki. Teraz wróć do
siebie spokojna. Arbaces -
Egipcjanin przysięga na Hades,
że Jona nigdy nie poślubi
Glaukusa!
- I Glaukus będzie moim?
- Tak!
Kiedy został sam, wyprostował
się z radosną dumą, wzniósł ręce
i jakby wzrokiem przebijał mury,
rzekł:
- Świetne gwiazdy, których
żaden fałsz nigdy nie
splamił!... przepowiedziałyście
mi, że czeka mnie triumf w walce
z wrogami i zwycięstwo w
miłości, jeżeli przeżyję wielką
katastrofę. Przeżyłem, ale przed
godziną błądziłem w pomroce
chory i bezradny. A oto wy
zsyłacie mi pomoc. Ta kobieta
będzie tajną sprężyną mojej
zemsty. - Strasznego dzieła, w
którym ręka wielkiego kapłana
Izydy musi być niewidzialna!
Rozdział XIX
O dziesięć mil od miasta
znajdowały się ruiny świątyni
architektury greckiej. Glaukus i
Jona, wielbiciele wszystkiego,
co miało związek z ich narodową
przeszłośCią, postanowili
zwiedzić razem ten zabytek
starożytności. Udali się tam w
powozie carruca, podobnym do
nowożytnych koczów. Po drodze
wyrażali co chwila okrzykami
swój zachwyt na widok czarownych
łąk, na których pasły się kozy,
zwoływane fujarką pasterza,
gajów, ocienionych liśćmi brzóz
i dębów, fantastycznych skał,
bluszczu i czerwonych latorośli
winnych, osłaniających zbocza
zgasłego wulkanu. Jona
wyglądała na oczekującą na
zjawienie się za chwilę wśRód
zielonośCi śmiejącej się twarzy
fauna. Glaukus wzdychał z żalem,
że nimfy przestały ziemię
nawiedzać.
Z pietyzmem oglądali smutne
ruiny. A kiedy Hesperus
zjawieniem się na różanym niebie
oznajmił schyłek dnia,
przyspieszyli powrót, tym
bardziej, że słychać było w
oddali huk grzmotów
zwiastujący nagłe zrywanie się
w tym klimacie burzy. Niewolnik
poganiał muły po kamienistej
drodze. Wkrótce powiał gwałtowny
wicher, widłowate zygzaki
przecinały niebo i deszcz lunął
potopem. Grzmoty odzywały się
coraz groźniejszym rykiem.
- Czy lękasz się? - spytał
Glaukus.
- Przy tobie niczego!
Jednak przytuliła się doń
trwożliwie. Na domiar złego
powóz przechylił się, trafiwszy
kołem w jamę. Sprężyna,
utrzymująca liche pudło, złamała
się... Jona nieomal wypadła z
powozu. Deszcz wdzierający się
przez szczeliny szarpanego
wichurą nakrycia, przemoczył
oboje. Niewolnik utyskiwał, że
naprawa kocza zajmie sporo
czasu. A piorun, który w pobliżu
rozpłatał na dwoje pień drzewa,
ostrzegał ich, że winni poszukać
bezpiecznego schronienia.
- Jesteśmy w połowie wysokości
Wezuwiusza. Musi tu być jakieś
schronienie, opuszczone przez
nimfy, jakaś grota w skałach -
mówił Glaukus, rozglądając się z
troską dokoła.
UJrzeli z dala przebijające
przez ciemność drganie
czerwonawego światła. "Trzeba
się udać tam" - zadecydował
Glaukus. Raczej niosąc Jonę, niż
prowadząc, skierował się ku
światłu. Wypadło iść po stromej
pochyłości, utworzonej z
zastygłej lawy i stopionego
żelaza, zarosłej tu i ówdzie
karłowatymi drzewami.
Nie było tu nigdzie
mieszkalnego domu.
Przebłyskujące czerwone
światełko, jak się okazało,
wychodziło z jakiejś jaskini,
utworzonej z grubych brył
kamieni. Weszli do środka. I
mimo woli cofnęLi się przejęci
przesądną trwogą i zdziwieniem.
W głębi jaskini siedziała
odrażająca starucha, pochylona
nad kotłem, stojącym na ogniu.
Blask prymitywnej lampy,
stojącej na żelaznej kolumience,
oświetlał mdłą czerwienią
gliniany posąg o trzech
dziwacznych głowach - boginię
Hekate, przed którą stał na
środku jaskini trójnóg z
kadzidłem. Głowy były czaszkami
psa, konia i dzika. Rysy kobiety
były nie tyle szpetne
nieregularnością, co zimną
martwotą zżółkłej cery,
zapadłych policzków, wklęsłych
ust, nieruchomych ślepiów,
przesłoniętych kosmykami włosów
siwych i potarganych.
- To widmo, albo mara -
szepnął Glaukus.
- Ach, odejdźmy stąd! -
krzyknęła drżąca Jona.
Na ten krzyk od stóp staruchy
porwał się lis, najeżył sierść,
roziskrzył oczy, wyszczerzył
zęby i mruknął groźnie.
- Leż! - wrzasnęła stara.
Mrożącym spojrzeniem obejrzała
bacznie przychodniów i grobowym
głosem, jakby idącym z wybrzeży
Styksu, chrapliwym, spytała:
- Czego tu chcecie?
- Zbłąkani wśród burzy prosimy
o schronienie.
- Nie goszczę nikogo prócz
sowy, lisa, ropuchy i żmii, ale
skoro weszliście, zasiądźcie
przy ognisku.
Usiedli, nie śmiąc przemówić.
Czarownica pierwsza przerwała
długie milczenie, rzucając
pytanie:
- Brat i siostra?
- Nie! - odparła Jona.
- Małżonkowie?
- Nie! - zaprzeczył Glaukus.
- A więc kochankowie, ha! ha!
ha!
Jej chichot napełnił złowrogo
jaskinię. Rzuciła garść zielsk
do dymiącego kotła.
- To obłąkana! - rzekł cicho
Glaukus do Jony.
Starucha dosłyszała.
- Łżesz! Mój śmiech jest
mądry. Śmieję się, bo kiedy
widzę młodych, pięknych i
zakochanych, bawię się,
oglądając ich twarze przyszłe,
zbrzydłe, pomarszczone
starością, zwrócone ku sobie
nienawiścią. Tak, będziecie
nienawidzić się... ha! ha!
- Bogowie, odwróćcie omen!
- zawołała Jona, chwytając
zawieszony na szyi talizman,
strzegący od złych uroków - dar
Tesalianki.
- Czy sądzicie, że ja nie
byłam nigdy młodą i nie miałam
kochającego serca, że byłam
zawsze czarownicą góry?
- Dawno zajmujesz to smutne
mieszkanie? - spytał Glaukus.
- O, dawno... dawno! Masz
słuszność, jest ono smutne. Znam
jego tajemnicę. Tam w głębi wre
piekło - wskazała kośCistym
palcem ziemię. Ciemne istoty
podziemne grożą wam, młodym i
lekkomyślnie ufnym w szczęście.
- Czemu dokuczasz szczęśliwym?
- Bo moim powołaniem jest
obdarzać nieszczęśliwych
kochanków miłosnymi napojami,
skąpców - wróżbą skarbów,
mściwych - doborem trucizn, a
szczęśliwych - klątwą, która i
mnie spotkała. Nie nudź mnie
więcej!
W tej chwili z jamy w kącie
wypełzł gad i paszczą zwrócił
się z sykiem ku Glaukusowi. Jona
krzyknęła. Grek rzekł:
- Czarownico! Odwołaj węża, bo
mu łeb strzaskam!
- Nie uczyni ci nic złego. Nie
jest jadowity.
Gad przysuwał się, sycząc
złowrogo. Glaukus odskoczył,
zręcznie pochwycił głownię z
ogniska i cisnął na głowę płaza,
który padł u stóp starej.
Porwała się w okrutnej pasji.
Trzęsła wzniesionymi pięściami,
wyjąc:
- Niegodziwy, za gościnny
przytułek zapłaciłeś mi,
mordując jedyną istotę, która
mnie kochała. Przeklinam cię
imieniem Orkusa! Bodaj zwiędła
rychło twoja twarz, serce twe
wyschło, imię zhańbiło się,
zgasła miłość. W ostatniej
godzinie wspomnij głos proroczy
czarownicy Wezuwiusza. A ty... -
zwróciła się do Jony.
- Zamilcz! Jedno słowo przeciw
niej, a ubiję ciebie -
podskoczył ku starej Grek.
- Glauku nie zabijaj jej!
Dobra pani, przebacz mu, cofnij
klątwę! - błagała Jona, kładąc
na kolanach starej worek z
pieniędzmi.
- Skończyłam - wybuchnęła
śmiechem czarownica. Tylko Parki
odwołać mogą wyrzeczone
zaklęcie... oddalcie się stąd.
Burza ustała.
Wyszli. Jona drżała. Glaukus
objął ją:
- Ukochana, czy możesz
wierzyć, że bogowie niebios lub
piekieł posłuszni będą wezwaniu
obłąkanej starości?
Ale nie dawała się ukoić. Była
smutna, przestraszona, wzdrygała
się ciągle, drżała, milczała,
idąc przy nim. Odnaleźli przy
naprawionym powozie woźnicę,
który wzywał Herkulesa, aby
zawiadomił go, czy pioruny nie
obróciły jego państwa w żużle.
Kiedy przejeżdżali koło bramy
miejskiej, ujrzeli lektykę,
niesioną przez niewolników.
- KTo wychodzi o tej porze za
miasto? - spytał żołnierz,
stojący na warcie.
Z lektyki ozwał się głos.
- Arbaces Egipcjanin. Powrócę
rychło.
Glaukus zdziwił się.
- Dokąd ten chory człowiek
wędruje o tej porze?
Serce Jony na dźwięk imienia
nikczemnego kapłana i
niespodzianego z nim spotkania
jeszcze mocniej ścisnęło się
złym przeczuciem. Szepnęła:
- Bogowie! zachowajcie mi
mojego Glaukusa!
Rozdział XX
Arbaces, doczekawszy się końca
burzy, pod osłoną cienia nocy
udawał się do czarownicy.
Niewolnicy szli śpiesznym
krokiem, niosąc jego lektykę, po
znajomej kapłanowi, ukrytej w
zaroślach, ścieżynie,
prowadzącej wprost do pieczary
służki Hekate. W pewnym miejscu
nie znającym celu jego podróży
niewolnikom polecił się
zatrzymać i sam pieszo udał się
przez wąwóz do groty czarownicy.
Namiętność wywlokła go z łoża
boleści i dodała mu sił.
- GDy miłość i zemsta zbliżają
się do celu, mogą Tartar
przemienić w Elizejskie ogrody!
- rzekł sam do siebie.
Czerwone światło wskazało mu
kierunek. Lis pomrukiem dał znać
swojej pani o zjawieniu się w
grocie nowego gościa. Starucha
zajęta była opatrywaniem ran
gada, leżącego na kupie
zeschłych ziół. Zwróciła ku
gościowi złe oczy.
- Przełożony w twej sztuce
wita ciebie! Powstań, aby go
przyjąć, sługo NOcy i Erebu! -
rzekł z godnością.
- Któż mieni się bieglejszym
od Sagi, ostatniej z plemienia
Etrusków?
- Słynny od wschodu do
zachodu, od Gangesu do Nilu, od
dolin Tesalii do brzegów złotego
Tybru, mag Arbaces z Egiptu,
który niegdyś panował twoim
przodkom Etruskom, zanim
przyszli do Italii, Sago!
- Jeśli mówisz prawdę, to
winieneś wiedzieć, że dla
wtajemniczonych posiada on inne
jeszcze imię - Hermesa o
płomienistym pasie.
- Patrz! - uchylił sukni i
ukazał jej pas barwy ognistej z
klamrą, na której wyryty był
tajemniczy znak.
Padła mu natychmiast do kolan.
- Powstań; siądź i posłuchaj.
Jesteś mi potrzebna! - mówił do
niej, mieszając ton poufny z
rozkazującym głosem. - Aczkolwiek
znam wyższe od twoich tajemnice
daktylomancji i nekromancji - i
wzniosłe tajemnice odmian LUny,
muszę czasem chwytać się
ludzkich sposobów dla ludzkich
celów. A w danym wypadku zwracam
się do twojej wyłącznej
biegłości w badaniu traw, które
palą wnętrzności i
zniewalają duszę, aby opuściła
cielesne więZienie. Czy nie
przeceniłem twojej umiejętności,
odpowiedz szczerze?
- Przemożny Hermesie! Moje
trupie lica świadczą, że
odbiegła je barwa przy warzeniu w
tym kotle ziół jadowitych.
- Dobrze! Zauważ więc sobie.
JUtro, gdy gwiazdy zajaśnieją na
niebie, przyprowadzę ci tu młodą
i próżną dziewicę, która poprosi
cię o napój miłosny, mogący
odwrócić oczy kochanka od jej
współzalotnicy. Dasz jej miast
tego napoju inny, który sprawi,
że kochanek przejdzie do kraju
cieniów - rozumiesz mnie?
Czarownica zatrzęsła się:
- O, nie każ mi tego czynić,
straszliwy panie! Surowe prawa
tego miasta skażą mnie na
śmierć, wyśledziwszy mord z
mojej ręki, gdy zawiedziona w
żalu po kochanku oskarży siebie
i mnie o skutki miłosnego
napoju. Zresztą to nie jest
zadanie, które wynika z mojej
miłości.
Spojrzał na jej twarz ohydną,
nie rozumiejąc, skąd wyraz
"miłość" zabrzmiał w jej ustach.
- Był czas - rzekła smętnym
głosem, odmiennym od zwykłego
brzmienia - że byłam młodą,
piękną i zakochaną. Kochanek
zdradził mnie. Matka, która
posiadała tajemnicę ziół,
dzieląc mój żal i gniew,
wręczyła mi jad dla
współzalotniczki i lubczyk dla
kochanka. Pomyliłam się przy
podaniu napojów i... zabiłam
ukochanego. Odtąd poświęciłam
się warzeniu ziół miłosnych, bo
przy tej robocie sycę się
wspomnieniem zamordowanego
przeze mnie Aulusa i przeżywam
rozkosz nienawiści dla mej
współzalotniczki.
Arbaces przyglądał się z
ciekawością i wzgardą istocie,
która w poniżeniu i starości
doznawała jeszcze żaru, który
tlił się także w popiołach jego
serca.
- Mam odejść z niczym? -
wykrzyknął naraz wściekle - gdy
twoja sztuka jest mi potrzebną,
bowiem przysiągłem sobie na
Orkusa i Nemezis, że ta grecka
lalka, ten robak, który mnie
znieważył, ten Glaukus umrze!
- Glaukus? - spytała.
- Słyszałam to imię niedawno. Tak
nazwała piękna dziewczyna
młodzieńca, który zranił mojego
węża.
I zadygotała całym ciałem.
- Hermesie! A jeżeli zamiast
trucizny użyję napoju, który nie
zabijając, wysusza myśl,
przyprawia o szał, upośledza
istotę ludzką - czy twoja zemsta
nasyconą będzie?
- To mi wystarczy, bo od
poniżonego odtrąci miłość.
- A dla nas obojga - zaśmiała
się z triumfem - będzie
bezpieczna. Powodów szaleństwa
pompejanie nie wyczytują w
tajemnicy ziół. Przypisują je
wyrokom swoich bogów.
- Usługa, którą wyświadczysz
Arbacesowi, przyniesie ci
więcej niż służby, które czynisz
wieśniakom i mieszczuchom.
Przedłużę twój kontrakt z
piekłem o 20 lat, a tymczasem...
weź to!
Rzucił jej na kolana sakiewkę
pełną złota.
Pochyliła mu się do nóg, gdy
powstał, aby odejść.
Odprowadziła go za próg swojej
jaskini. Potem zdjąwszy lampkę
udała się z ciężkim woreczkiem
monet do najciemniejszego kąta
swego mieszkania, gdzie
znajdowało się skryte spadziste
zejście między ostrymi ścianami
skał. I szła jakiś czas mroczną
drogą, jakby wiodącą do wnętrza
ziemi. Przystanęła. Podniosła
kamień, w blasku lampy zaświeciła
w wydrążeniu kupka pieniążków
różnej wartości - ofiara
łatwowierności i wdzięczności
odwiedzających czarownicę
klientów. Do tego skarbca
złożyła złoto i syciła długo
wzrok jego blaskiem.
- Jeszcze dwadzieścia lat będę
mnożyła zbiory moje! - zawołała
w zachwycie. - Dzięki ci, wielki
Hermesie!
Naraz usłyszała w pobliskiej
rozpadlinie głuchy huk - potem
podniósł się z niej czarny i
gęsty dym, który kłęby roztoczył
aż do jaskini.
Zakasłała. Nachyliła nad
rozpadliną swoją siwą głowę.
- Duchy są dziś burzliwsze,
niż zazwyczaj! - mruknęła do
siebie. - Ale to rzecz dziwna!...
Czemu w tej szczelinie od dwóch
dni ukazuje się to posępne
światełko?
W istocie przez szparę z
głębin ziemi wyglądała jaskrawa
bruzda czerwonego światła.
Wyrzekła słowa, odczyniające
według jej zabobonnej wyobraźni
złe uroki, którymi duch
Wezuwiusza zagroził jaskini,
mieszczącej jej skarby.
Rozdział XXI
Chociaż lekkomyślna Julia nie
lękała się odwiedzin u
czarownicy, ani towarzystwa -
jej zdaniem - "ujmująco
grzecznego Arbacesa", przyjęła
jednak chętnie nazajutrz
propozycję Nidii, która
zaofiarowała się wziąć udział w
jej wycieczce, w charakterze
opiekuńczym, mimo swego
kalectwa. Właściwie Nidia pałała
skrycie chęcią wywiedzenia się
jak najwcześniej o tym, czy
czarownica Wezuwiusza posiada w
istocie sztukę wynajdywania i
warzenia ziół, zniewalających
oporne serca do miłości względem
tych, którzy je podają
upatrzonym ofiarom swej żądzy.
Ponieważ powrót z wycieczki miał
nastąpić bardzo późno, Nidia
uprosiła Jonę, u której
pozostawała w służbie na
życzenie Glaukusa, o pozwolenie
spędzenia nocy u córki Diomedesa.
Glaukus, napotkawszy kwiaciarkę,
zatrzymał konie, a dowiedziawszy
się, że idzie do JUlii, zawołał:
"Zanieś jej pozdrowienie, a
słuchając jej głosu, oceń, o ile
słodszym jest głos Jony!" Obie
kobiety udały się razem w
przestronnej lektyce do
umówionej gospody, w której
miały spotkać się z Arbacesem.
Ponieważ JUlia szybko przemknęła
obok zabudowań kąpielowych do
ogrodu, gdzie z błogosławieństwa
właścicielki gospody Fulwii,
schodziły się w tajemniczych
zakątkach pary miłosne - dwaj
młodzi ludzie, niezauważeni
przez nią, wracający z kąpieli,
Klaudiusz i Salustiusz,
zamienili złośliwe uwagi na
temat celu jej przybycia.
- Czyżby wyleczyła się ze
swojej miłośCi do Glaukusa i ma
już schadzkę z kimś innym? -
zdziwił się Klaudiusz.
- Ty powinieneś być tym innym,
Klaudiuszu. Skoro jest już
wolna, mógłbyś ją skusić do
małżeństwa, a sestercje jej ojca
bardzo by ci się przydały, odkąd
Glaukus, zajęty Joną, zaniechał
tak korzystnej dla ciebie gry w
kośCi z tobą.
Julia znalazła w ogrodzie
Arbacesa. Ten zachmurzył się na
widok kwiaciarki: "Trzecia osoba
jest tu zupełnie zbyteczna".
"Ależ ona jest niewidoma!" -
tłumaczyła JUlia. Przypatrzył
się jej bacznie: "Zdaje mi się,
żem ją widział u siebie! Nie
przeszkadza, wszelako jest
zbyteczna". Głos Arbacesa
brzmiał tak surowo, że nie
mogło być mowy o słówku
protestu. Nidia pozostała. W
samotności oddała się
rozpamiętywaniu swoich gorzkich
losów od dzieciństwa i obecnej
nieszczęśliwej miłości.
JUlia powróciła po upływie
godziny. Dopiero gdy znalazła
się w lektyce, ochłonąwszy z
nadmiaru silnych wrażeń,
przemówiła.
- Ach, Nidio! Co za okropna
jaskinia! Jakie straszliwe
zaklęcia. Jaką potworną twarz ma
stara. Ale dzięki bogom
nieśmiertelnym mam miłosny
napój. Glaukus będzie moim.
- Glaukus - krzyknęła Nidia.
- Tak, moje dziecko. Zaufam
ci. Kocham pięknego ateńczyka.
Nidia musiała użyć całej mocy
panowania nad sobą, aby skryć
swoje wzburzenie i myśli, które
nią zawładnęły po tym wyznaniu
JUlii.
* * *
Spały w jednej komnacie. Przed
snem Julia bezustannie mówiła o
Glauku. Z dziecinną radością
podnosiła flakon z miłosnym
napojem, wołając:
- Taka odrobina płynu zawiera
szczęście miłości Glaukusa.
- Pozwól mi dotknąć tej
kosztownej flaszeczki. Chcę ją
obejrzeć rękoma - rzekła
niewidoma.
- Dotknij! Ale bądź ostrożna.
Nie stłucz. Schowam ją pod
poduszkę i będę śniła całą noc o
Glauku. Nidio, jestem tak
szczęśliwa, że możesz wyprosić
ode mnie jakikolwiek dar.
Niczego ci nie odmówię.
- Daj mi tylko jakiś flakonik
z wonnościami. To mi wystarczy.
- Skromna jesteś Nidio. Weź
ten flakonik ze rżniętego
kryształu. O, jak ci płoną ręce.
- Mam trochę gorączki. Podaj
mi wody trochę. Dziękuję...
teraz chaiałabym zasnąć. MUszę
jutro świtem wracać do mej pani.
* * *
NOcą przysłuchiwała się Nidia
oddechowi Julii. Był równy i
głośny. Więc spała. Niewidoma
wyskoczyła z łóżka. Zbliżyła się
do łóżka Julii. Namacała pod jej
poduszką znajomy flakon. Wylała
ze swego flakonu wonności,
przelała doń tamten płyn.
Napełniła flaszkę czarownicy
wodą i złożyła pod poduszkę.
Julia spała jeszcze, kiedy Nidia
z bijącym sercem opuszczała dom
Diomedesa.
- Fruwasz, mała! - zawołał za
nią przyjaźnie odźwierny Medon.
Biegła. Coś w jej sercu
śpiewało:
- Glauku, uśmiechu mojej
nadziei jesteś w moich rękach!
Rozdział XXII
Apaecides, po ostatniej
rozmowie z Joną, zdecydował się
na zerwanie z dotychczasowym
życiem; tej samej nocy został
ochrzczony. Wszedł do
zbiorowiska tych ludzi, którzy
żywili głębokie przekonanie, że
cnota i niebo są udziałem tylko
małej liczby wybranych, a masy
otaczających ich pogan skazane
są na wieczne męki w piekle,
jako hołdujących bogom, którzy
istnieli wprawdzie, ale -
zdaniem wyznawców nowej religii
- byli złymi duchami, diabłami.
Stąd pochodziła gorliwość
prozelicka tych ludzi. Nawracali
bliźnich, aby ich ocalić od
płonięcia w ogniu wiecznym.
Prym wśRód tych charakterów
płomiennych i przedsiębiorczych
trzymał Olint. Przekonał on
Apaecidesa, że przyjęcie
sakramentu chrztu nakazuje mu
odrzucić urząd i szaty kapłana
IZydy. Ale szedł dalej jeszcze:
nastawał na to, aby Apaecides
pozostał jeszcze na tym
stanowisku przez krótki czas,
póki nie odsłoni przed zwodzonym
ludem tajemnic wyroczni Izydy i
oszustwa jej kapłanów. W młodym
entuzjaście upatrywał narzędzie
do zbawienia całego miasta.
Zeszli się obaj w gaju Cybeli
dla omówienia przyszłej
kampanii.
- Wystąp, rycerzu Chrystusa -
mówił ognisty nazarejczyk.
- Wezwij lud, aby wszedł do
świątyni Izydy. Pokaż mu grube
mechanizmy i podstępy. Zdemaskuj
głośno kapłanów. Nie lękaj się.
Pan Nieba osłoni ciebie, jak
Daniela w jaskini lwa. My,
chrześcijanie, będziemy wśród
ludu. Ja pierwszy zatknę na
ołtarzu kłamliwej bogini gałąź
palmową, godło Ewangelii.
Apaecides przytakiwał. Wielka
uroczystość ku czci Izydy
przypaść miała na trzeci dzień.
Była dogodna sposobność do
urzeczywistnienia ich planu.
Postanowili spotkać się
nazajutrz wieczorem w pobliżu
małej kaplicy (Sacellum), aby
ostatecznie omówić szczegóły
zamierzonego dzieła. Olint
odszedł. W tej chwili spoza
drzewa wychylił się człowiek o
szpetnej twarzy i położył rękę
na ramieniu Apaecidesa:
- Towarzyszu! - rzekł - Ozyrys
naostrzył mój słuch o tyle, że
wiem, iż gotujesz się uczynić
rzeczy, których mógłbyś potem
gorzko żałować. Radzę ci, namyśl
się, nim zadrzesz z nami i
Arbacesem. Strzeż się!...
Nim Apaecides zdołał otworzyć
usta, Kalenus zniknął w
gęstwinie drzew.
* * *
Zbliżył się dzień, oznaczony
przez Diomedesa na ucztę, w
której wziąć mieli udział wśRód
osiemnastu wybranych, czyli
zdwojonej zwykłej liczby gości
na przyjęciach powszednich,
powabny Glaukus, piękna Jona,
poważny Pansa, świetny
KLaudiusz, modny Lepidus,
nieśmiertelny Fulwiusz i smakosz
Salustiusz. Oczekiwano nadto
przybyłego z Rzymu senatora i
wojownika z Herkulanum,
wzbogaconego na walkach z
Jerozolimą.
OD rana wielki mistrz kuchni
Kongrio komenderował całą zgrają
stałych i najęTych kuchcików,
oprawiających kuropatwy z Frygii
i żurawie z Melas, piekących
ciasta w różnokształtnych
formach i pracujących w kuchni z
pomocą mnóstwa rusztów, rondli,
noży i wymyślnych narzędzi,
które wygrzebane z popiołów po
wiekach zaświadczyły o geniuszu
kucharskim pompejan. Pan domu
Diomedes, ciągle zaglądał
najniespodzianiej do kuchni, aby
krzykiem napędzić leniwych,
podnieść wymysłami zapał
naczelnego kucharza, spojrzeć na
ręce podejrzanym o kradzież
jadła i pańskich naczyń.
- Przejdź samego siebie,
Kongrio! Nie podaj na stół ptaka
twardego, jak kamień Etny,
niestrawiony przez ognie
Flegetonu. Jesteś obrzydliwie
rozrzutny! Wydałeś na języki
słowicze olbrzymią kwotę! Coś
niecoś zapewne przykleiło ci się
do łap! Ale mniejsza o to!
Spraw, aby rzymski senator nie
gardził ubogim pompejaninem...
* * *
O tym samym czasie - była
wczesna godzina poranna -
Apaecides, powstawszy z łoża po
nieprzespanej nocy, po raz
ostatni wdział pontyfikalne
szaty i z izdebki swojej wszedł
do pięknej białej sali świątyni.
Stanął w zamyśleniu wśród dymów
kadzideł przed posągiem Izydy.
Miał tego dnia przekroczyć
Rubikon i zerwać z towarzyszami
służby bogini.
Kalenus, będący tej ncoy na
warcie u ołtarzy, zastąpił mu
drogę:
- Czyś zastanowił się nad tym,
że mądrość wymaga, abyśmy
kapłani żyli w zgodzie ze sobą,
skoro ta zgoda dopomaga nam
utrzymywać przed łatwowiernymi
oczyma tłumów zasłonę tajemnic
Izydy?
- A jeżeli ta zasłona kiedyś
spadnie?
- To niepodobieństwo!
Utrzymuje ją wiara mas. Śmiałek,
który zdarłby zasłonę, niech
lęka się zemsty potężnej Izydy.
- A ty lękaj się godziny, gdy
jej niemoc i wasz kłam wyjdą na
jaw w obliczu ludu!
Rzuciwszy to wyzwanie
niegodnemu kapłanowi, Apaecides
szybko wyszedł. Przechodząc obok
wewnętrznych schodów spojrzał na
dolną salę, gdzie zgromadzeni
wokół długiego stołu jego
towarzysze spożywali śniadanie -
miał smutek w oczach; obrazu
tego nie miał już nigdy oglądać,
a przecież spędził tu lata
młodej wiary i młodych zawodów.
Zapragnął raz jeszcze - bodaj
ostatni przed
niebezpieczeństwem, na które
miał się wystawić - ujrzeć
najczulszą swoją przyjaciółkę z
lat dziecinnych, jedyną krewną,
siostrę.
Przyjęła go pełna radości i
usadowiła na marmurowej ławce w
ogrodzie przy fontannie.
- Jono! Połóż mi rękę na
czole. Niech czuję jej gładkość
i ciepło. Mów do mnie, bo głos
twój słodki jest muzyką... Ale
strzeż się błogosławić mnie!
Niech nie słyszę z ust twoich,
żadnego ze słów, które w
dzieciństwie uważaliśmy za
święte.
- Ależ, bracie! - odrzekła,
załamując ręce - wówczas mowa
nasza stanie się pospolita i
zimna, ogołocona z tchnienia
przyjaznych ludziom bogów!
- Bogów?! Już nie dotrzymujesz
słowa.
- Nie dałam ci go, bracie. Nie
mogę.
- A więc pomilczmy razem,
siostro. LUb... wiesz co?
Zaśpiewaj mi pieśń, którą
śpiewałaś mi w dzieciństwie. Ona
mnie nie rozdrażni.
Zaśpiewała przy
akompaniamencie strun,
potrącanych wprawną ręką Nidii.
Słuchał rozrzewniony. Nagle
przerwał jej śpiew.
- Jono, gdyby ci o mnie mówili
coś złego, nie uwierzysz?
- Twoja szlachetność, bracie,
jest dla mnie pewnikiem, wyższym
nad wszelkie oskarżenia.
- To dobrze. A powiedz mi.
Wychodzisz za Glaukusa. Czy
mogłabyś dla niego poświęcić
wszystko?
- Wszystko... nawet życie.
- A jeżeli to można uczynić z
miłośCi dla człowieka, to czy
wolno wahać się oddać życie z
miłośCi dla Boga?! - zawołał.
Objęła go.
- Co to ma znaczyć? - pytała
zdumiona.
Wyrwał się z jej objęć i
pozostawił ją w niepewnośCi i
trosce. Czuła, że ciąży nad nim
coś fatalnego. Tym bardziej w
tym nastroju ociągała się z
pójściem na ucztę. Ale
przyrzekła Diomedesowi, a
zwłaszcza Glaukusowi, że tam
będzie. Musiała dotrzymać
obietnicy.
Rozdział XXIII
Glaukus szedł na ucztę do
Diomedesa w towarzystwie
Salustiusza.
- Czyż to nie jest koszmarne,
że obowiązek towarzyski każe
przyjmować zaprosiny takiego
oszusta! - skarżył się Glaukus.
- I jego córy, w której sercu
Klaudiusz chciałby być twoim
następcą, pomimo jej wątpliwych
cnót.
- Wiesz, Salustiuszu, że z
wszystkich naszych przygodnych
przyjaciół ciebie jednego cenię
i kocham naprawdę. Masz dowcipny
umysł i dobre serce. Wydaje mi
się, że ja i ty zrodzeni
jesteśmy do świątyni, a nie do
szopy Epikura, któremu
hołdujesz, przekręciwszy zresztą
jego zasady i uganiając się za
rozkoszami wcale nieidealnymi.
- Cóż począć, mój drogi.
Przędza życia jest wątła. Za
grobem czeka nas nuda cieniów
lub nic nie czeka. Prawdziwa
mądrość życia woła ustami
Horacego: Używajcie!... Ale otóż
i dom Diomedesa.
* * *
Spotkał ich Diomedes i z pychą
dorobkiewicza jął oprowadzać po
domu i pokazywać swoje malowidła
i zbiory, w których przypadkowy
dobry smak skupywacza zabytków
greckich łączył się z
barbarzyństwem hołdownika
miejscowych bazgraczy.
- Sądzę, że mój dom nie
ustępuje pałacom Aten i Rzymu! -
ozwał się tonem samozadowolenia
gospodarz. Przy stole wbrew
obyczajom greckim, wykluczającym
z uczt kobiety uczciwe na rzecz
heter, oraz w zgodzie z
obyczajem rzymskim, znajdowała
się ukwiecona leżnica dla córki
pana domu, Julii. Na Jonę
czekano jeszcze. Zgodnie z
wymogami grzeczności przybyli
nie siedli do stołu przed
zjawieniem się wszystkich gości.
Julia zbliżyła się do
Glaukusa, przypatrującego się
okiem znawcy, posągowi Bachusa
zdobiącemu wspaniały taras.
- Powiedz mi, piękny ateńczyku
- rzekła - jest to cnotą ateńską
unikać przyjaciół, których
poszukiwało się kiedyś?
- Wolno to czynić, gdy chodzi
o przyjaciółki, których nie
czujemy się dosyć godni, bo są
raczej stworzone dla Cezara.
- Pochlebiasz po dawnemu, ale
oczy twoje zadają kłam twoim
słowom, bo zwracają się ku
drzwiom, oczekując pięknej Jony.
Spójrz, oto i ona.
Nie mógł zaprzeczyć. Tak
wyraźne było wzruszenie na widok
wchodzącej.
- Nie gniewaj się, Julio -
rzekł szczerze. - Wiesz, że
wkrótce żenię się z Joną.
Niechaj to nie będzie powodem
nieprzyjaźni między nami.
- Na dowód, że nie zamierzam
pozbawić cię swojej przyjaźni,
proszę cię, Glauku, abyś po
uczcie zwiedził moje pokoje i
wybrał jakiś piękny dar dla
twojej narzeczonej.
- Dziękuję ci z całego serca.
Jesteś lepsza, JUlio, niż
sądziłem w zaślepieniu.
Pozwoliła mu odejść do Jony. A
sama poszła na spotkanie
wchodzących wdowy Fulwii i żony
Pansy. Poprosiły ją o
pośrednictwo w sprawie sporu o
gustowność nowej rzymskiej
fryzury: niskiego trefienia
włosów.
- Nie hołduję tej modzie -
rzekła JUlia, nosząca włosy na
kształt wieży lub hełmu. - Sądzę,
że się nie utrzyma.
Obie panie z przekąsem
wyraziły się o "śmieszności
uczesania greckiego Jony",
napadając na upór cudzoziemki w
starych tradycjach. Potem
przeskoczyły na cały szereg
tematów dnia: spodziewane
igrzyska z tygrysem, dla
którego, niestety wciąż
brakowało do potyczki szermierza
- zbrodniarza skazanego na
śmierć, a mogącego kupić sobie
wolność zwycięstwem, najnowsza
oda Fulwiusza do Wenery,
ploteczki o sprośnych rzeźbach i
malowidłach, które sprowadził
sobie poeta, a które panie
oglądać miały tylko w dyskrecji.
Potem wszystkie trzy damy
otoczyły wchodzących z
opóźnieniem, bohatera ostatniej
wojny Wespiusza i modnego
pieśniarza Fulwiusza. Obaj,
należący do samochwałów,
uskarżali się z pozornym żalem,
że nie mogli się przecisnąć
przez tłumy zaczepiających ich
natrętnie wielbicieli,
jakkolwiek spieszyli ujrzeć
najpiękniejsze z pompejanek,
znajdujące się zawsze w domu
Diomedesa.
- W każdym domu mówią to samo
- zauważył Salustiusz zwracając
się do Jony i Glaukusa,
rozmawiających na uboczu więcej
oczyma, niż słowami.
Na znak gospodarza wszyscy
zajęLi miejsca. Julia, jako
gospodyni, siadła przy ojcu.
Honorowy środek stołu zajęli
edyl i senator, który zjawił się
ostatni, powitany został szmerem
podziwu i zasiadł pierwszy, jako
dostojny gość z Rzymu.
Uczta rozpoczęła się od
libacji na cześć bogów. Potem
wybrano króla uczty. Poważny
senator wymówił się od tego
zaszczytu, przekazując go
młodości - kwitnącemu zdrowiem i
weselem Salustiuszowi.
- Jako arbiter bibendi,
namiestnik Bachusa - zawołał
młodzian - będę nieubłagany, jak
Minos, dla niepokornych, którzy
słabnąć będą w piciu, ociągać
się będą w jedzeniu i odważą się
mieć chmurę na czole podczas
uczty.
Niewolnicy obnosili miednice z
pachnącą wodą i goście, umywszy
ręce, przystąpili do spożywania
smacznych potraw z kosztownych
naczyń, pod których ciężarem
stół się uginał.
Julia doznawała skrytych mąk
zazdrości, widząc naprzeciw
siebie Glaukusa, zajętego
jedynie Joną. Ale kobiecą sztuką
panowała nad sobą, udając, że z
zachwytem słucha komplementów
nadskakującego jej Klaudiusza,
planującego zdobycie serca, a
właściwie posagu bogatej
jedynaczki.
Salustiusz pilnował, aby czary
z winem zmieniały się szybko i
bezlitośnie naganiał do picia
starego senatora, który próżno
prosił o zlitowanie, powołując
się na swoją podagrę.
Nad głowami ucztujących
zręczny akrobata wykonywał
sztuki pod wiszącym baldachimem,
budząc oklaski i zachwyty, gdyż
ufano, że nie spadnie na stół i
na gości. Wonna rosa rzeźwiła
powietrze i chłodziła rozpalone
winem twarze. Ucztującym
przygrywali na lirach niewolnicy
z towarzyszeniem melodyjnego
śpiewu niewolnic, słodkiego i
półgłośnego jakby dochodzącego z
oddali. W końcu uczty hojny
gospodarz urządził starym
zwyczajem dworu Augusta loterię,
w której na losy padały
kosztowne zabawki, ale także
śmieszne drobiazgi. Przypadki
wygranej śmieszyły gości. Rycerz
wygrał motek jedwabiu, Klaudiusz
- kości szulerskie, Fulwiusz -
własny poemat. Najcenniejszy
dar, posążek Fortuny - dostał
się w ręce Glaukusa. Grek
przypadkiem go upuścił - posążek
rozprysnął się, mimo że Glaukus
śmiał się ze swojej
niezgrabności, to twarz Jony
pobladła - skłonna do zabobonów
upatrywała w tym zły znak.
Pośpieszyła do domu pierwsza,
pociągając za sobą innych gości.
Julia zatrzymała Glaukusa.
UProwadziła go do siebie,
przypominając, że przyrzekł
wziąć od niej przedślubny dar
dla swojej przyszłej żony.
Ofiarowała dla Jony cenny
naszyjnik z pereł.
- A teraz na pożegnanie wypij
ze mną kilka kropel z tej czary
za wasze szczęście.
Sama ledwie tknęła ustami
brzegu "zatrutego" naczynia.
Glaukus wychylił puchar do dna.
Pożegnał ją spokojnie. Zdziwiona
była, że rzekomy napój miłosny -
nie wiedziała bowiem o zamianie,
dokonanej przez Nidię - nic nie
podziałał. Podała mu w winie
zwykłą źródlaną wodę, nie
wiedząc o tym.
- To nic - rzekła do siebie po
jego odejściu - czarownica
mówiła mi, że napój skutkuje
czasem dopiero nazajutrz. JUtro
biada Jonie!
Jakże myliła się. Jutro miało
uderzyć gromem w Glaukusa!
Rozdział XXIV
Apaecides błąkał się nad
brzegiem Sarnu w miejscu, gdzie
umówił się z Olintem. Słońce
zaszło. O zmroku nachodziło go
znowu wahanie. Czy jego nowa
wiara jest prawdą zupełną? Czy
nie uległ znów wyobraźni,
poszukującej wiary z jej zwykłym
końcem - rozczarowaniem? Czy ma
prawo burzyć spokój innych
ludzi, szczęśliwych złudą swojej
tradycyjnej wiary?
Nagle usłyszał warczenie, a
wnet potem czyjś głos łagodny:
- Nie bój się, piesku. Krok
człowieka nie grozi twemu panu
żadnym niebezpieczeństwem.
Zbliżył się... Poznał
patriarchalnego starca, który
taką czcią go przejął na
zgromadzeniu nazarejczyków.
Zdziwił się, że starzec siedzi
na skale z kijem i torbą
podróżną, w towarzystwie psa,
jak widać, wiernego towarzysza
pielgrzymki.
- Opuszczasz nas, ojcze? -
zapytał.
- Tak. Idę do Rzymu nawracać
pogan.
- Nie boisz się puszczać w
drogę tak daleką i
niebezpieczną?
- KTo oglądał oblicze
Chrystusa, nie boi się niczego.
- Jakże to było, starcze?
- Siądź! Opowiem...
I opowiedział mu, że żył w
dalekiej judzkiej ziemi, w
mieście Dawida. A pewnego dnia
umarł, słysząc szlochanie matki,
której był jedyną podporą.
Ostatnia kropla oliwy wyschła w
naczyniu nieszczęśliwej. I
niesiono go, aby pogrześć wśród
przodków. I nagle usłyszał nad
sobą głos, wołający: "Wstań,
młodzieńcze!" I rozwarł oczy - i
szedł. A matka przyjęła go w
objęcia. Usłyszał dokoła radosne
wołanie: "Oto jest ci Syn Boży,
który wskrzesza umarłe!".
Dreszcz przejął Apaecidesa.
Mówił z człowiekiem, który znał
tajemnice śmierci.
Potem starzec jął opowiadać mu o
owym dniu okrutnym, kiedy był
świadkiem męczeństwa na
Golgocie, słyszał dokoła
bluźnierstwa ludu i szydzenie
rzymskich żołnierzy: "Otóż ci
Król Żydowski. Umarł. Niechajże
teraz żywy zejdzie z krzyża!"
Później starzec odmalował
straszliwą noc, kiedy ziemia się
zatrzęsła, bogobójcy uciekli
przerażeni - a oto o poranku
grób Chrystusa ukazał się pusty.
- I ujrzałem Pana naszego, jak
wchodzi na niebo. - A teraz -
ciągnął po chwili - obiegam
krańce ziemi. I jak wiatr,
oczyszczam ziemię z chwastów. I
zasiewam po drogach moich ziarna
wiary, nadziei i miłości. I
niosę wątpiącym radosną wieść
Zmartwychwstania jako żywy
świadek cudu.
Powstał:
- Oby godzina, którą spędziłeś
ze mną została na zawsze w
pamięci twojej.
Za chwilę znikł. Rozwiał się,
jak cień. Zaś Apaecides, którego
heroiczny fanatyzm Olinta
jeszcze chwilami raził, poczuł
się teraz pokrzepiony w wierze
słodką mową starca. Miał teraz
pewność przekonany o świętości
nauki Ewangelii i misji Syna
Bożego.
* * *
Glaukus wróciwszy do domu,
znalazł Nidię w ogrodzie.
Oczekiwała go tutaj, w zamiarze
podania mu napoju miłości.
Wierzyła, że płyn czarownicy da
jej długo oczekiwane szczęście i
pragnąc ziszczenia swoich
marzeń, zarazem doznawała trwogi
na myśl o ogromie tego
szczęścia, którego nadzieja
rozsadzała jej piersi.
- Przyszłam podlać twoje
kwiaty - rzekła, poznawszy jego
kroki.
- Ach, jakże mi gorąco! -
rzucił się na ławkę. - Kochane
dziecko, każ podać mi
chłodzącego napoju.
- Pozwól, że sama przygotuję
ci ulubiony twój napój - miód z
lekkim winem i lodem.
Nadarzała się sposobność
prędzej, niż oczekiwała. KIedy
Glaukus wychylił podany puchar,
doznała tak gwałtownego wrażenia
w oczekiwaniu bliskiego
szczęścia, że pobladła i
zachwiała się na nogach.
- Nidio, ty cierpisz! -
podskoczył ku niej.
Ale w tej chwili sam doznał
szarpiącego bólu w sercu i
okrutnego zawrotu głowy. Wydało
mu się, że ziemia uciekła mu
spod stóp. Oczy zaszły mgłą.
Krew zahuczała w żyłach. Potem
przed oczyma przeleciał mu obłok
tańczących postaci. W uszach
zabrzmiała pieśń godowa. Ból
przeminął. Ogarnęła go natomiast
dzika wesołość. I jął śmiać się
długo, długo. Pląsał i klaskał w
dłonie.
Nidia nie mogła widzieć
konwulsyjnych ruchów
pozbawionego zmysłów. Ale jego
niesamowity śmiech uderzył w nią
gromem przerażenia. Odgadła
instynktem, że stała się
sprawczynią jakiejś wielkiej
krzywdy dla ukochanego. Rzuuciła
mu się do nóg, objęła jego
kolana, wołając:
- Glauku! Przebacz mi,
przebacz...
Nie rozumiał jej. JUż jej nie
poznawał.
- Glauku! Mów coś, mów do
mnie...
Przerażenie jej rosło w miarę,
jak Glaukus wykrzykiwał zdania
coraz to mniej wiążące się ze
sobą świadczące, iż umysł jego
podlegał dziwacznym wizjom.
- Do mnie, do mnie, nimfy
Afrodyty! Przybywaj na białym
koźle, bożku pustoty! Twoje wino
jest zbyt mocne dla
śmiertelnych. Dokąd pędzisz,
blada Diano? Strzeż się,
utoniesz w jeziorze! Ha! ha! ha!
Akteon cię podpatruje w
kąpieli!...
- Glauku! Przestań się tak
śmiać! - błagała Nidia.
Nowa zmiana zaszła w jego
widzeniach.
- Na Jowisza i Plutona!
Dźwigam świat cały na ramionach,
jak ongi mój ziomek Herkules.
Zrzucę go w przepaść za jeden
uśmiech Jony!... Kto jesteś,
podła maszkaro! - krzyknął nagle
przerażony. - To ty, Arbacesie?
Znam twoje prawdziwe imię. Ty
jesteś Orkus! Precz ode mnie,
straszydło, walczące potwarzą!
Odebrałeś mi miłość Jony! Alem
odgadł ciebie i zgniotę cię,
czarnoksiężniku!
"Glauku, Glauku!" - wołała
Nidia zamierającym głosem i
padła bez zmysłów u nóg swego
pana.
- Kto mnie woła? Jona!...
Spieszę ci na ratunek. Gdzie
moje żelazo? A, mam je! Biegnę,
biegnę, Jono! Jono miłości
moja...
Wybiegł z domu - roztrącał
przechodniów na oświetlonych
blaskami gwiazd i księżyca
ulicach. Przeważnie ustępowano
mu z drogi, przypuszczając, że
był pijany. Podobnych opilców
spotykano nieraz na mieście o
nocnej porze. Lecz byli tacy, co
odgadywali, że nieszczęsny
oszalał. Chcieli go zatrzymać.
Wydzierał się im z mocą. A w
mniemaniu, że śpieszy Jonie na
ratunek, biegł na ślepo. I
znalazł się wkrótce w ustronnym
miejscu, gdzie Olint miał się
zejść z Apaecidesem.
Rozdział XXV
W gaju Cybeli Arbaces, udający
się do JUlii, aby dowiedzieć
się, czy spełniła ona swój
zamiar podania trunku czarownicy
Glaukusowi - przypadkiem
napotkał Apaecidesa, idącego na
schadzkę z Olintem. Przystąpił
do niego.
- Uczniu mój! - wyrzekł doń
uroczyście. - Wiem od Kalenusa, że
żywisz względem mnie złe
zamiary. Ale bacz, jak serce
moje jest miękkie. Pojednajmy
się. Przebacz mi, żem obraził
twoją siostrę. Chcę błąd
naprawić. Pomóż mi zyskać rękę
Jony, a obsypię cię
niezliczonymi bogactwami i
wyniosę na szczyty mądrości i
chwały.
- Kuglarzu! - odparł
młodzieniec. - Nie schwytasz mnie
więcej w swoje ohydne sidła.
Drżyj, nadchodzi godzina
porachunku. Zerwę zasłonę,
okrywającą wszeteczność twego
życia. Upadnie w proch bałwan
Izydy. Imię Arbacesa stanie się
przedmiotem wzgardy, obrzydzenia
i pośmiewiska. Tak niech pomoże
mi Bóg prawdziwy, Chrystus Pan z
Nazaretu!
Odwrócił się i szedł. Arbaces
zrozumiał, że, jeżeli pozwoli mu
odejść, jest zgubiony. Aleja
gaju była pusta. Wielki kapłan
Izydy nosił zawsze przy sobie
ostry styl do rycia pisma na
tabliczkach z wosku, w potrzebie
pełniący doskonale rolę
sztyletu. Zresztą takim samym
stylem Kasjusz przebił w senacie
serce Pompejusza.
Arbaces skoczył, jak tygrys,
na kark młodego kapłana i,
przechyliwszy mu głowę, po
dwakroć utopił w jego sercu
zdradzieckie żelazo.
Tej samej chwili nieszczęśliwy
Glaukus nadbiegł do gaju. Jeden
rzut wytrawnego oka dał poznać
chytremu Egipcjaninowi stan
obłąkania, w którym Grek się
znajdował, jako wynik działania
trucizny czarownicy. Szatańska
myśl błysnęła mu w głowie:
"Od razu skończę z obu mymi
wrogami". Myśl na domiar
zbawcza, bo już chwytał uchem
kroki zbliżających się ludzi.
Grek zatrzymał się przy
trupie, wytrzeszczywszy oczy.
Był odurzony napojem, zmęczony
biegiem, przerażony widokiem
krwawych zwłok, które legły jak
tama, na drodze szaleńca.
Egipcjanin gwałtownym ciosem w
klatkę piersiową powalił go;
wyrywającego się wściekle
przytłoczył kolanem; sztylet,
który tamten miał również za
pasem, zbroczył krwią - i jął
krzyczeć z całych sił:
- HOla, obywatele! Mord! Mord!
Bywajcie tu! Zbiegli się ludzie,
niektórzy nieśli pochodnie,
miotające czerwony połysk na
liście gaju.
- Podnieście ciało czcigodnego
kapłana Izydy i strzeżcie pilnie
mordercy! - ozwał się Arbaces.
Rozległy się okrzyki zgrozy:
- Świetny Glaukus mordercą! To
nie do wiary.
Zjawił się centurion.
- Kto oskarża tego człowieka o
mord?
- Ja, Arbaces. Sądzę, że ten
człowiek popełnił zbrodnię w
przystępie szału. Utwierdzam się
w tym przekonaniu, ponieważ nie
stawił mi niemal oporu, dał się
powalić. Spójrzcie! Teraz leży
omdlały, nieprzytomny.
Grek otworzył oczy. Patrzył ze
zgrozą na trupa, słuchał, co
mówiono dokoła i jął bełkotać.
- Tak... ja zabiłem!... Bo
Hekate rzuciła mi węża na głowę
i śmiechem pobudziła do mordu.
- Aha! Przyznaje się - zawołał
ktoś. - Nie jest więc szalony.
- Widziałem go przed godziną
wracającego z uczty u Diomedesa.
Był zdrów zupełnie - zauważył
ktoś inny.
- Zabójstwo kapłana w
pontyfikalnych szatach jest
świętokradztwem. Żal mi tego
młodzieńca, że popełnił zbrodnię
tak ohydną.
- Do więZienia ze
świętokradcą! - ozwały się
liczne głosy.
Naraz głos radosny przemógł
wrzawę:
- To doprawdy szczęśliwie się
zdarzyło. Lew na igrzyskach
będzie miał swego gladiatora - i
to ślicznego!
Był to głos młodej kobiety.
- Prawea! Prawda! -
przywtórzyło jej kilka głosów.
Znikła w sercach litość;
budził się okrutny instynkt
miłośników zapasów cyrkowych:
zwierzęcia z człowiekiem.
- Przynieście nosze. Ręce
gminu nie powinny dotykać ciała
kapłana Izydy! - rozporządzał
Arbaces.
Wtem z ciżby ludzkiej wysunął
się człowiek, który przez
dłuższy czas obserwował
Egipcjanina i wyczuł
instynktownie fałsz w jego
tonie, gestach i oczach, darmo
silących się ukryć niepokój.
- Zamordowany jesteś,
przyjacielu, gdyż odkryli twój
zamiar i uprzedzili twoją
śmiercią swoją sromotę - zwrócił
się do trupa. - Lecz gdzież
morderca! Tyś jest nim, klnę się
imieniem Boga żywegto,
Egipcjaninie!
Arbaces drgnął. Ale wnet
opanował pomieszanie.
- Znam tego człowieka! To
nazarejczyk, który w złości swej
pragnie pohańbić wielkiego
kapłana IZydy!
Mnóstwo głosów zaraz zawyło w
tłumie:
- Tak, to pies, ateusz,
Olint_chrześcijanin. Znamy go!
- Uciszcie się, dobrzy ludzie!
- wzywał Olint. - Oddajcie mi te
zwłoki, gdyż umarły był wyznawcą
Wielkiego Stwórcy, a za to, że
chciał odsłonić kuglarstwa i
podstępy Arbacesa, padł z ręki
tego sługi czarta!
Szmer zgrozy rozchodził się w
tłumie, który otaczał martwe
ciało Apaecidesa, omdlałego
Glaukusa, Arbacesa, dumnie
krzyżującego ręce na piersi i
Olinta, wskazującego mordercę
palcem w poświacie księżyca.
- Człowieku! - rzekł centurion
- czy zdajesz sobie sprawę z
wagi swego oskarżenia,
zwróconego przeciw tak dostojnej
osobie! Bacz, jaka kara grozi ci
za oszczerstwo!
- Każcie mu przysiąc, że
zmarły był wyznawcą nowej wiary!
- podyktował złośliwie Arbaces.
- Tak! tak, niech przysięgnie
na ten posąg Cybeli,
najstarożytniejszą święTość
Pompejów - ozwały się mnogie
głosy. I kilkanaście rąk porwało
go i parło ku posągowi,
stojącemu przed kapliczką Cybeli
o parę kroków stąd w świętym
gaju.
- Puśćcie mnie, bałwochwalcy!
- wyrywał się im - Jak to
chcecie, abym przysięgał na
przedmiot niemy, stworzony ręką
człowieka! Bóstwo wasze jest
nicością, która nawet pomścić
się nie może. Patrzcie, jak pada
niemocne w proch!
I naporem ramion wywrócił z
podstawy posąg Cybeli ze
spróchniałego już drzewa.
Ten czyn świętokradzki oburzył
nawet najumiarkowańsze umysły.
- Rozedrzeć bluźniercę! -
wrzeszczano, odpychając
centuriona, który bluźniercę
chciał uprowadzić do więzienia
trybunału.
Spełniono by tę groźbę
niechybnie, gdyby naraz nie
wydarł się nad wrzawę świeży
głos kobiecy:
- Nie czyńcie mu krzywdy!
Dlaczego chcecie pozbawić
tygrysa jego żeru? Taki silny
złoczyńca będzie prawdziwą
rozkoszą oczu w walce na arenie.
Momentalnie zmienił się nastrój
tłumu.
- Jeden dla lwa, drugi dla
tygrysa! - wołał motłoch,
klaszcząc w ręce. Szli śladem
centuriona, niosąc omdlałego
Glaukusa i popychając pięściami
Olinta.
Inna grupa pod przewodem
Arbacesa poniosła zwłoki
Apaecidesa. Gdy ruszyła, zza
węgła kaplicy wysunął się
Kalenus i rzekł cicho do
Arbacesa:
- Izyda nam sprzyjała.
W jego oczach był tak złośliwy
błysk, że Arbaces niespokojnie
pomyślał:
- Czyżby był świadkiem tego,
co zaszło?
Rozdział XXVI
Diomedes, który po uczcie
wyjechał w interesach do
Neapolis, z zaciekawieniem
informował się po powrocie u
napotkanego na forum KLaudiusza
o zaszłych ostatnio wypadkach.
- Oto jak zmienną koleją toczy
się koło fortuny! - mówił
Klaudiusz. - Nasz przyjaciel
Glaukus ma być stawiony przed
Senatem, wobec wagi jego
zbrodni - zabójstwa kapłana.
Przeznaczą go niewątpliwie na
igrzyska.
- Czyż może być, aby taki
młody i... bogaty skazany został
na pożarcie przez dzikie
zwierzęta!? - westchnął kupiec.
- Ba, gdyby był Rzymianinem,
szkoda byłaby istotna. Ale ci
cudzoziemcy są w gruncie rzeczy
niewolnikami, których znosić
można, dopóki wydają uczty.
- A tamten bluźnierca -
chrześcijanin, o którym
wspominałeś, co to spotwarzył
Arbacesa! Czy też pójdzie na
arenę?
- A, ten pies! Jeżeli zgodzi
się złożyć ofiarę Cybeli lub
Izydzie, uzyska przebaczenie przy
zamknięciu w więZieniu. Ale jak
się ma Julia!
- Dobrze!... Spójrz!
Egipcjanin wchodzi do domu
pretora. Na Bachusa! To nie
żarty.
- Zapewnie w sprawie mordu
Glaukusa. Jest jedynym
świadkiem naocznym. Zeznaje
jednak, że Glaukus zabił
Apaecidesa w podnieceniu, gdyż
ten odmawiał mu zezwolenia na
związek z jego siostrą.
- Czy Glaukus ma dobrego
adwokata?
- Najlepszego. Jest nim
wymowny Kajusz Pollion. Nadto
obiega on całe Pompeje, aby
nakłonić wszystkich obywateli do
świadczenia na korzyść Greka.
Nie przyda się to na nic, bo lud
czci Izydę i burzy się przeciw
mordercy jej kapłana.
- I ja muszę wesprzeć Izys.
Mam towary w Aleksandrii.
Rozeszli się. Gracz odszedł,
rozmyślając o zwiększonych
swoich szansach do ręki Julii,
która nie mogła już chyba kochać
zabójcy, zagrożonego hańbą
wyroku. Ustalenie swojej pozycji
przez to małżeństwo uznawał za
tym konieczniejsze, iż
Salustiusz wygrażał się
zdemaskować jego szulerską grę
podrobionymi kostkami, jeżeli
nie zaniecha tej swojej
specjalności.
Na zakręcie ulicy wpadła
Klaudiuszowi w oczy ponura twarz
Egipcjanina.
- Racz mi wskazać, szlachetny
Klaudiuszu, drogę do mieszkania
Salustiusza.
- Nie ma go o tej porze w
domu.
- Ale ja chcę widzieć się z
mordercą Glaukiem, który ponoć u
niego przebywa.
- Tak. Naiwne serce
epikurejczyka wierzy w
niewinność Greka. Dał za niego
rękojmię, że dostawi go do
trybunału, i ulżył jego losowi,
wybawiając go od więZienia w
lichej dziurze przy forum, przez
zamianę na wytworne w swoim
domu. Ale po co chcesz widzieć
Glaukusa, jeżeli spytać woln?
- Słyszałem, że odzyskał
rozum. Chcę skłonić go do
wyznania pobudek zbrodni w
nadziei, że to ulży jego karze.
- Jesteś prawdziwie
dobroczynny, Arbacesie.
- Spełniam tylko mój ludzki
obowiązek.
- Pozwolisz, że sam cię
odprowadzę do domu Salustiusza.
Jest tu, o kilka kroków. Czy nie
będę zbyt ciekawy - zapytał,
idąc obok Egipcjanina - pragnąc
dowiedzieć się od ciebie co mówi
o domniemanym wyniku tej sprawy
pretor?
- Nie mówiłem z nim o tym.
Byłem tam w innym celu. Jako
prawny opiekun nieszczęśliwej
Jony, która jest na pół obłąkana
po śmierci jej brata i
uwięZieniu narzeczonego,
wystarałem się o rozkaz
przyprowadzenia jej do mnie po
pogrzebie Apaecidesa. Wymaga
czułego nadzoru, aby nie
popełniła jakiegoś szaleństwa.
- Otóż i dom Salustiusza. Nim
rozstaniemy się racz mi
powiedzieć, Arbacesie, czemu
jesteś zawsze tak posępny i
unikasz towarzystwa naszej złotej
młodzieży. Jakkolwiek jesteś
mędrcem, mógłbym cię nauczyć
wiele... w sztuce rozkoszy.
- Czym nie za stary?
- O, miałem już uczniów
siedemdziesięcioletnich.
- Może ci kiedyś przypomnę
twoją uprzejmą propozycję. Na
teraz żegnaj mi - vale!
W przedsionku Arbaces natknął
się na kłębek ciała,
wstrząsanego łkaniem i
zawiniętego z twarzą w szaty.
Była to Nidia, która natrętnie
domagała się widzenia z
Glaukusem i po stokroć odpędzana
przez straże domowe, powracała
łkając, w progach.
- Powstań! - rzekł, dotykając
ją nogą. - Tamujesz przejście.
Nidia poznała jego głos.
Przypadła do jego stóp.
Pamiętała teraz jedno, że jest
możnym czarnoksiężnikiem.
- Ocal go, wielki kapłanie!
Jest umierający w tym domu.
Jedyną winowajczynią jestem ja.
To ja podałam mu napój
czarownicy... ja... ja... Ten
napój, który Julia dostała z
twoją pomocą.
Sądził, że bredzi. Ale
zważył, że jej krzykliwe
rewelacje mogą wprowadzić sprawę
na niepożądane tory. Rzekł więc
głosem możliwie słodkim do
rozpaczającej:
- Przyjdź dziś do mnie.
Wysłucham ciebie. Może mi uda
się coś z twoją pomocą zrobić
dla Glaukusa. Żal mi tego
mądrego i pięknego młodzieńca.
Przez życzliwość właśnie
przychodzę go odwiedzić.
Odstąpiła. Zapukał mocno do
drzwi. Opadły żelazne zapory.
Odźwierny wychylił głowę.
- Jestem Arbaces. Przychodzę
do więźnia.
- Bez zezwolenia pana nie mogę
nikogo doń wpuszczać. Ale pan
właśnie powraca...
Istotnie w portyku ukazał się
gospodarz domu.
- Zacny Salustiuszu! - rzekł
uroczyście kapłan. - Przychodzę
pomówić z więźniem z pozwolenia
pretora. Słowo Arbacesa
wystarczy bez pisma. Wiesz, że
jutro jest sprawa. Pragnę z
wyjaśnień Glaukusa wydobyć coś
na jego korzyść.
- O, jeżeli potrafisz coś
zrozumieć z jego wyrazów bez
związku, będziesz godzien swojej
sławy wschodniej. Biedny
Glaukus, dawniej miał tak dobry
apetyt, a teraz nic jeść nie
chce.
Na rozkaz Salustiusza
niewolnicy, stojący na warcie
przy małych drzwiach, odstąpili.
Egipcjanin wszedł sam do
Glaukusa.
Przy bladym świetle misternego
świecznika postrzegł, jak
pobladła świetność cery, i
zapadły policzki ateńczyka po
straszliwej walce między życiem
a śmiercią, w której młodość
przemogła. Siadłszy przy łożu
Glaukusa, rzekł:
- Byliśmy nieprzyjaciółmi
dotąd. Ale wielkie twoje
nieszczęście budzi litość w
sercu kapłana Arbacesa.
Przychodzę do ciebie, jako
przyjaciel.
Jak rumak wzdryga się,
poczuwszy ślady tygrysa, tak
wzdrygnął się Glaukus. Zerwał
się, przysiadł na łożu,
przerażone oczy wlepił w gościa,
ręką przesuwał długo po czole.
- Czy śnię jeszcze?
- Nie, Glauku. Nie śnisz. Masz
przed sobą człowieka, który
może cię ocalić - przysięgam na
tę prawicę, jeżeli posłuchasz
jego wskazówek. Ja jeden byłem
świadkiem twego świętokradzkiego
morderstwa i gotów jestem wyznać
na twoją korzyść, żeś działał
oszalały w gniewie, jeżeli
podpiszesz to pismo. Ono
przypomina ci szczegóły twojej
zwady z bratem Jony, których już
nie pamiętasz. Wiem, że uniosłeś
się, gdy w surowości swojej
zarzucił ci lekkość twego życia
i odmówił zgody na związek twój
z siostrą. Przyznaj to, a
skruszonemu pomogę ujść śmierci.
- Barbarzyńco! Podaj mi to
pismo kłamliwe, abym je podarł.
Jako żywo, przejrzałem pamięcią
wszystkie wypadki tej okrutnej
nocy, i wiem, żem nie strącił,
strącić nie mógł, nawet włosa z
drogiej mi głowy brata Jony! Ja
miałbym toczyć zwadę z tym
słodkim człowiekiem? Nie!
Pamiętam jedno - natknąłem się
już na krwią broczące zwłoki.
- Opamiętaj się. Dwie drogi
tylko są przed tobą: wyznanie i
podpis, albo... amfiteatr i
paszcza lwa.
- Dyktujesz mi hańbę wobec
świata i Jony w tym dobrowolnym
wyznaniu dla ocalenia życia,
skazanego potem na niesławę.
Podły barbarzyńco ze wschodu! Ty
nie rozumiesz duszy człowieka,
urodzonego na ziemi Harmodiusza
i Sokratesa!
- Zastanów się, młodzieńcze!
Czy nie słyszysz wrzasku
radosnego pospólstwa, gdy
szarpać cię będą lwie pazury?
Nie unikniesz wszakże hańby,
ginąc, jako skazany niewolnik na
arenie!
- Umrę dumny czystością
sumienia, które nie chciało
ocalić się fałszem!
Nienawidziłem cię zawsze - teraz
pogardzam tobą. Idź precz,
kusicielu!
- Odchodzę. Ale zobaczymy się
jeszcze dwakroć: raz przed
trybunałem, drugi raz... przed
śmiercią twoją.
Wyszedł. Do oczekującego
Salustiusza rzekł:
- Jest jeszcze w obłędzie.
Upiera się przy zaprzeczeniu
jawnej prawdzie. Nie ma dla
niego nadziei.
- Nie mów tego, Egipcjaninie!
Trzeba wszystkie sprężyny
poruszyć, aby ocalić człowieka,
który wychylał czary z
najwykwintniejszym winem w
gronie przyjaciół. Jest to sprawa
pomiędzy Bachusem i Izydą.
Na ulicy Arbaces napotkał
Nidię. Czatowała na jego
wyjście.
- Czy będzie ocalony? -
wykrzyknęła.
- ZObaczymy. Pójdź za mną.
Rozdział XXVII
Ciało Apaecidesa spoczęło w
domu Jony. Czuwała przy zwłokach
dniem i nocą, obmywała łzami
łoże umarłego brata, odświeżała
żałobne cyprysy u wejścia
przybytku śmierci. Oddana
surowym obowiązkom klasycznej
żałoby, nie śmiała ubolewać nad
tragedią Glaukusa, którego głos
publiczny oskarżał o
zamordowanie jej brata, a
roztropniejsi powód upatrywali w
nagłym szaleństwie. Była
wpółprzytomna wobec zawiłych
splotów niezrozumiałej tragedii,
w której ukochany był mordercą,
brat ofiarą. Nie wiedziała, czy
ma uwierzyć, czy powątpiewać.
Zresztą nie myślała o sobie
samej. Jedyną sprawą myśli
winien był być na razie pogrzeb.
Pięknym zwyczajem starożytnych
ceremonia odbyła się o
świtaniu. Młoda jutrzenka -
według ich wyobrażeń porywała
zmarłego młodzieńca, jak
zarumieniona jego miłośnica. U
wrót domu Jony zebrał się wielki
orszak żałobny gości z długimi
pochodniami w rękach. Chór
płaczek zaintonował hymn
żałobny. Podążano na plac za
miastem, niosąc śmiertelne
szczątki Apaecidesa na łożu,
okrytym purpurą, z którym miały
być spalone. Na przodzie szła
muzyka. Stłumione jej tony
przerywał chrapliwy dźwięk trąby
pogrzebowej. Najęci płaczkowie
zawodzili żałosne pieśni. Szły
chóry kobiet i pacholąt. W
szatach śnieżnej białości
stąpali kapłani Izydy z
kłosami zboża w rękach.
Niewolnicy nieśli obrazy
ateńskich przodków zmarłego.
Wśród przyjaciółek i niewolnic z
rozpuszczonymi w nieładzie
włosami - znak żałoby - szła
Jona blada, jak marmur. Jej
głęboki ból był niemym.
Dopiero, gdy przed spaleniem,
pokazano jej rysy zmarłego,
krzyknęła jękliwie: "bracie,
ocknij się! Powstań i otrzyj
moje łzy".
Rozpaczliwy jej okrzyk
pokrywały słowa wspaniałego
hymnu, towarzyszącego trzaskowi
drew płonących na wysokim
stosie:
Świętym płomieniem złóż
dzięki, o duszo, żeś wolna na
wieki!@ Łódź twoją niosą
łagodnie kojące Letejskie
strumienie,@ Styks do Elizium
cię niesie... do gajów
cienistych słodyczy...@ KIedyż
wraz z tobą, kochany, i my
zakosztujemy spoczynku?@
* * *
Zgaszono ostatnie iskry i
zebrano starannie popioły.
Skropione najlepszym winem i
kosztownymi wonnościami spoczęły
w srebrnej urnie w grobie obok
pełnej łzawnicy i tradycyjnej
monety na przewóz przez rzekę
zapomnienia i śmierci. Grób
obsypano wieńcami kwiatów, lamp
i kadzideł. Nazajutrz kapłan -
ofiarnik zauważył, że do
symbolów pogańskich nieznana
ręka dołączyła godło
chrześcijaństwa - gałązkę
palmową.
Nie ruszył jej.
Mogiłę skropiła oczyszczającą
wodą gałąź lauru i zabrzmiało
nad nią ostatnie słowo ceremonii
pogrzebowej:
Ilicet (skończyło się!).
* * *
Kiedy Jona, która w biesiadzie
pogrzebowej nie chciała wziąć
udziału, powracała w otoczeniu
kobiet do siebie, ku jej
najwyższemu zdumieniu jakby spod
ziemi wyrósł przed nią Arbaces i
rzekł:
- Piękna Jono, pretor, litując
się nad twoim sieroctwem oddał
cię pod moją pieczę, jako
dawnemu twemu opiekunowi. Oto
jest pismo z nakazem, abyś udała
się do mego domu.
- Idź precz, Egipcjaninie!
Ty... ty... jesteś sprawcą
śmierci brata i szaleństwa
Glaukusa, skoro przez moje
nieszczęścia sięgasz po mnie!
krzyknęła.
- Boleść obłąkała jej rozum!
Zbliżcie się niewolnicy i
umieśćcie ją w lektyce.
- Arbacesie! - zaprotestowała
jedna z kobiet, osłaniając
osłupiałą Jonę - pisane prawo
zabrania przez dni dziewięć
przeszkadzać samotności tych,
którzy opłakują umarłych
krewnych.
- Usuń się, głupia kobieto! -
zagrzmiał Arbaces - rozkaz
pretora uchyla to prawo dla
dobra Jony.
Dziki śmiech wyrwał się z
piersi Jony. Padła bez zmysłów
wobec sięgających po nią rąk
czarnych niewolników. Za chwilę
uniesiono ją sprzed oczu
zapłakanych kobiet.
* * *
A w domu Arbacesa znajdowała
się już jedna uwięZiona.
- Moja córko! - rzekł
wysłuchawszy jej spowiedzi
Arbaces, kiedy przyszła za nim -
obrażasz przyzwoitość, tarzając
się u progów domu, w którym
Glaukus przebywa z rozkazu
władzy. Żałuję cię, żeś
popełniła występek i uczynię
sam, co będę mógł, aby zaradzić
jego złym skutkom. A dla ciebie
będzie lepiej, jeżeli zostaniesz
tutaj przez pewien czas. Nie
będziesz wygadywała szkodliwych
głupstw. Bądź cierpliwa, a za
dni parę ujrzysz Glaukusa.
I wyszedłszy, zamknął drzwi na
żelazną zasuwę, polecając dozór
nad uwięZioną niewolnikowi.
NastęPnie udał się po Jonę i
umieścił ją u siebie.
Skrępowawszy tym sposobem
wolność dwóch kobiet, z których
jedna wiedziała o jego
pośrednictwie przy wydostaniu
trującego napoju, druga głośno
oskarżyła go instynktem serca o
mord, odetchnął spokojniej.
Jednak rozumiał, że powietrze
Kampanii staje się dlań ciężkie,
mimo liczenia na pewną zgubę
Glaukusa, przeciw któremu
podżegał przez kapłanów gniew
pospólstwa, zwykle zagradzający
senatowi drogę do ułaskawienia.
Chodząc dużymi krokami po
mozaikowej posadzce swojej
zacisznej komnaty, w której
oddawał się czytaniu wyroków
gwiazd, rozmyślał o
przeniesieniu wiary swoich
przodków za krańce Oceanu. "Tam
wskrzeszę popioły starożytnej
tebańskiej monarchii - marzył.
- Tam w ukojonym przez czas sercu
Jony ozwie się miłość i
uwielbienie dla własnej duszy
króla - proroka!"
* * *
Znalazłszy się w klatce, Nidia
jęła krzyczeć i tupać nogami.
Strażnik, młody niewolnik Sozja,
przyniósł strawę i starał się ją
uspokoić.
- Czego chce twój możny pan od
biednej ślepej dziewczyny? -
żaliła się ze łzami, bijąc
pięściami w mur.
- Nie wiem. Może chce, abyś
służyła tutaj swojej pani, którą
także dziś sprowadzono.
- Jona tu? Zaprowadź mnie do
niej.
- Akurat! Wścieka się tak, jak
ty. Ładnie by to wyglądało,
gdybyście się zeszły! Zresztą
pan zapowiedział mi, abym nie
miał oczu, ani uszu, ani myśli
własnej, tylko posłuszeństwo. To
znaczy, że mam stać tu na straży
i nic więcej.
- A gdzie jest twój pan?
- Wyszedł. Zapewne poszedł
świadczyć w sprawie tego
ateńczyka, którego pewnie rzucą
lwom na pożarcie.
- Nie żartuj tak okropnie! -
krzyknęła.
Rozpłakała się znowu. Sozja
poczuł litość dla niewidomej.
Rozpytywał ją, kim jest. A
dowiedziawszy się, że pochodzi z
Tesalii, której kobiety słynęły
ze znajomości czarów, nabrał dla
niej szacunku.
- Wywróż mi - prosił ją - czy
zaoszczędzę kiedyś tyle
pieniędzy, żebym sobie mógł
wolność kupić, lub czy
Egipcjanin obdarzy mnie nią za
pokorną służbę.
TA prośba zwróciła jej myśli
na inny tor. Łzy jej w mig
obeschły. Rozumiała, że
oskarżyciel Glaukusa
najwidoczniej lęka się
pozostawienia jej na wolności i
że może mu zaszkodzić. A zarazem
pojmowała, że tylko chytrością,
właściwą jej płci, potrafi
wyzwolić się spod straży
pokornego swemu panu strażnika.
- Wyroki przeznaczenia i duchy
objawiają tylko nocą - rzekła -
zwłaszcza w wypadkach, kiedy nie
można stosować ani litomancji,
ani gastronomancji, bo nie mamy
kosztownego kamienia i
wnętrzności zwierząt.
Słuchał z wytrzeszczonymi
podziwem oczyma i z dreszczem
przestrachu tajemniczych słów.
- Będę ci mogła oznajmić
przyszłość za pomocą cichego
szemrania wód i powiewów
powietrza. Ale kiedy wzejdzie
gwiazda wieczorna, musisz
uchylić drzwi ogrodu dla
przypuszczenia ducha ciemności,
przynieść mi w trzy godziny po
zmierzchu najczystszą i
najzimniejszą wodę i przy
drzwiach ogrodowych umieścić
owoce i wino. Rozumiesz?
- Rozumiem! Posiłek dla duchów.
- Tak.
Odchodził. Zatrzymała go
jeszcze.
- A kiedy sprawa Greka się
skończy?
- Mówią, że jutro.
- A gdzie mieszka Jona?
- Na wyższym piętrze. Ale
dosyć tej próżnej rozmowy z
tobą. Bądź zdrowa!
Wyszedł. Rygle szczęknęły.
Rozdział XXVIII
Przez uchyloną furtkę ogrodu
wszedł nie żaden duch, tylko
Kalenus. Uśmiechnął się na widok
skromnej daniny z owoców,
przygotowanej przez Sozję dla
bożka ogrodowego, a w myśl
Nidii maskującej przed
przesądnym niewolnikiem plany
jej ucieczki, i drzwi zatrzasnął:
- Ci niewolnicy sprowadzają
zamiast bogów złodziei! -
zauważył ironicznie do siebie.
- Nie tak jak my, wielcy kapłani -
mimo woli roześmiał się na głos.
W cieniu ogrodu ozwał się głos
spacerującego Arbacesa.
- Och! Jakiż to duch przyjazny
mędrcowi Arbacesowi z powodu
triumfu jego zemsty. Jutrzejsze
słońce będzie świadkiem śmierci
skazanego dziś przez senat twego
rywala.
- Dziękuję ci, Kalenusie, ale
zbytnia miękkość serca nie
pozwala mi cieszyć się z powodu
okrutnego zgonu, który czeka
nieszczęśliwego zabójcę.
Głos mu nie drgnął. Wyćwiczona
przez całe życie kłamstwem twarz
jaśniała spokojem w księżycowym
świetle. Kalenus był oszołomiony
taką potęGą sztuki fałszu.
Trzeba było zadać cios, który
prowadził go do celu jego
odwiedzin.
- Zabójcy?!... Tak nie sądzi
ten, kto w noc mordu widział zza
węgła kaplicy w cieniu świętego
gaju prawdziwą rękę, uzbrojoną
stylem!
- A! Byłeś tam?
Na chwilę nawet Arbaces doznał
zmieszania.
- Czy nie był tam nikt więcej?
- spytał, opanowawszy się
szybko.
- Nikt.
- Czyś nikomu nic nie mówił o
tym?
- Tajemnica zagrzebana jest w
łonie sługi twego.
- Po cóż przyszedłeś mi dziś o
tym powiedzieć, żeś mnie
szpiegował i znasz mój czyn?
- Szpiegowałem nie ciebie, ale
Apaecidesa, który zmawiał się z
nazarejczykiem na zgubę
kapłanów Izydy. I przyszedłem
wyrazić ci wdzięczność w imieniu
naszej bogini, żeś nie dopuścił
do pohańbienia jej ołtarzy kładąc
trupem zdrajcę! - uśmiechnął
się.
- A to znaczy - rzekł Arbaces,
świdrując go oczyma - że
przychodzisz po zapłatę za
sekret. Dobrze! Otrzymasz ją,
kiedy Grek zginie. Zasłużyłeś na
nią. Bywaj mi zdrów, miły
Kalenusie! - powstał chłodno.
- Wierzę w doskonałość twej
pamięci, szlachetny Arbacesie.
Ale kiedy Grek zginie, przestanę
ci być potrzebny, nie mogąc
pomieszać szyków w załatwionej
sprawie, i pamięć też mogłaby ci
nie dopisać. Chciałbym otrzymać
jakiś skromny zadatek.
- Na przykład jaki?
- O! Arbaces, który posiada
niezliczone skarby, ukryte pod
ziemią, jak głosi fama, nie
może być skąpym w chwili, gdy
paszcza lwa otwierająca się dziś
dla Glaukusa, jutro może
otworzyć się na arenie dla
Arbacesa!
- Podoba mi się twoja
szczerość. A nade wszystko cenię
twój spryt. Dla mądrych
przyjaciół lubię być
wspaniałomyślnym. Pójdź,
zaprowadzę cię do mego tajnego
skarbca na dowód zaufania do
ciebie. WeźMiesz sobie tyle
złota, ile podźwigniesz.
Oczy Kalenusa lśniły chciwą
radością, kiedy szedł za
Arbacesem do skrytych w
najgęstszych krzakach ogrodu
żelaznych drzwi podziemnego
skarbca otwieranych mechanizmem,
znanym tylko właścicielowi.
Cofnijmy się o parę chwil
wstecz i wejdźMy do celi Nidii,
w której Sozja wyczekiwał z
dreszczem wróżb Tesalianki.
- Przygotowałem wszystko.
Drzwi ogrodu otwarte. Stół dla
ducha zastawiony. Woda w misce
stoi.
- Podaj mi lampę.
- Masz ją. Ale nie zgaś. Boję
się ujrzeć ciemności czarta.
- Gdybyś go ujrzał, zginąłbyś.
DAj chustę, przewiążę ci oczy.
Nie waż się zdjąć jej, póki nie
usłyszysz szmeru wody. Jej głos
wyśpiewa ci wieszczbę. Gdy
umilknie, zdejmiesz chustę. Ale
czy drzwi celi są otwarte?
- Tak.
Przewiązała mu oczy, mrucząc
po grecku zaklęcia.
- Teraz milczmy oboje.
Nasłuchuj szmeru wody. Nastała
cisza. Niewolnik czuł, że włosy
jeżą mu się na głowie. Żaden
głos się nie odzywał.
Zaniepokoił się, gdyż zdawało mu
się, że usłyszał szczęk zasuwy.
Poruszył się. Szukał Nidii po
omacku. Namacał drzwi. Były
zamknięte. Zerwał chustę.
Ciemność - nikogo! Zrozumiał
podstęp. Nidia odeszła,
zgasiwszy lampę. Nie ważył się
krzyczeć. Przyjął z musu
wyznaczoną rolę zamiany osoby
uwięZionej, rozmyślając o karze,
która oczekiwać go będzie
nazajutrz po wykryciu jego
błędu.
Tymczasem niewidoma znaną jej
drogą dobiegła do furtki ogrodu.
Niestety, znalazła ją zamkniętą.
Drzwi zatrzasnął Kalenus.
Przypomniała sobie, że jest inne
wyjście z ogrodu; może tamto
jest otwarte. Ale zbłądziła po
jakiejś ścieżce, wiodącej w dół.
Ogarnął ją wilgotny powiew.
Namacała zimne mury z obu stron
i niskie sklepienie nad sobą.
Była więc w jakimś korytarzu
podziemnym. Nagle usłyszała
jakieś głosy. Wtuliła się w
głuchy kąt i czekała.
- Dokąd prowadzi ta ponura
galeria? - spytał jeden głos.
- Do najrozkoszniejszego
miejsca, w którym olśnią cię
widoki moich skarbów! - odparł
głos drugi, w którym Nidia
poznała Arbacesa.
- Jaka tu wilgoć i mrok! -
westchnął tamten.
- Bądź pewny, Kalenusie, że
Glaukus znajdzie się jutro w
wilgotniejszym i mroczniejszym
więZieniu, w podziemiach
amfiteatru. Ach! Jakże to
dziwne, że mógłbyś jednym słowem
wybawić z tej przepaści
Glaukusa, a wtrącić w nią
Arbacesa!
- Słowo to nigdy nie będzie
wyrzeczone, Arbacesie! - mocno
podkreślił Kalenus.
- Wiem, przyjacielu. A oto
drzwi.
Nidia usłyszała dźwięk kluczy,
które zdjął z pasa, ukrytego od
szatą, Arbaces, mówiąc:
- Wejdź. Jest tu sztuczna
lampa. Zaświecę ją dotknięciem
guzika, a ujrzysz skarby.
Chciwe serce Kalenusa drżało.
Stąpnął naprzód. Nagle krzyknął.
Potężnym pchnięciem strącił go
Arbaces do lochu. Rozległ się
śmiech szatański.
- Słowo to nigdy nie będzie
wyrzeczone Kalenusie! Rzekłeś
słusznie. Nasyć się teraz złotem
Arbacesa!
- O litości, miłosierdzia! -
błagał rozpaczliwy głos z
wnętrza. Nie, nie chcę! Wypuść
mnie tylko!
- Za całe złoto Dalmacji nie
dostaniesz teraz kęsa chleba.
UMrzesz na nim, nędzniku. Żadne
echo nie powtórzy jęków twego
zgonu. W ostatniej godzinie
pamiętać będziesz, co znaczy
zuchwale grozić Arbacesowi.
Bywaj zdrów!
Zgrzytnęły klucze w podwójnym
zamku. Arbaces odszedł. BYł
wyczerpany. Udał się do sypialni
w górnym pałacu i rozkazał
niewolnikowi, aby mu przyniósł
czarę najlepszego falerna,
zaprawionego korzeniami wschodu.
A z lochu dobywał się głuchy
jęk, który ginął pod ziemią bez
echa...
Rozdział XXIX
Jęk Kalenusa znalazł jednak
odzew. Jakże ścisnęło się trwogą
i nadzieją serce Nidii, gdy
stała się przypadkiem
uczestniczką tajemnicy..
Przeczekawszy, aż oddaliły się
kroki Arbacesa, omackiem
znalazła drzwi, ale jej
trzykrotne zawołanie nie
przedarło grubej zasłony muru.
Namacała wreszcie otwór od
klucza i krzyknęła:
- Kalenusie!
- KTo mówi? - spytał głos
drżący z wewnątrz. - Jestem tu w
grobie.
- Mówi ktoś, co może wyrwie
cię z tego grobu, jeżeli sam
zdoła się wymknąć z uwięZi tych
murów. Ale zbliż usta do zamka i
odpowiedz mi najpierw, czy to
prawda, że możesz oczyścić
Glaukusa z zarzutu, grożącego
śmiercią.
- Jest to taką samą prawdą,
jak to, że widziałem własnymi
oczyma sztylet Arbacesa,
pogrążający się w piersi
Apaecidesa.
- Ach! Tak!... A jeżeli cię
uwolnię, czy przysięgasz mi, że
złożysz to zeznanie przed
pretorem.
- Moja zemsta jest dostateczną
rękojmią, trwalszą od wszelkich
przysiąg! Pośpieszaj, abym tu
nie zgnił wraz z moją zemstą.
Prześlizgnęła się cichym
krokiem po korytarzu. Znalazła
wreszcie wyjście z labiryntu
dróg podziemnych. Owionął ją
znów świeży powiew powietrza.
Położyła się w trawie i
nasłuchiwała czujnie ustania w
domu wszelkiego zgiełku. Czekała
aż dom pogrąży się we śnie.
MUsiała być ostrożna. Życie
Glaukusa zależało od
przezorności jej działań.
* * *
Wino rozweseliło Arbacesa.
Powodzenie czyniło go dumnym i
spokojnym. Glaukus i OLint zginą
jutro na arenie. Usta Kalenusa
zamkną się rychło głodem na
wieki. Kto zwróci uwagę na
spóźnione paplanie ślepej
dziewczyny, gdy on będzie już
daleko. Jona!... Jej upór należy
przełamać. Ułożył powabnie fałdy
tuniki, skropionej wonnościami,
udał się do wychowanicy,
przebywającej w zamknięciu pod
strażą niewolnicy. Odesłał ją i
od progu długo wpatrywał się w
pobladłą, ale piękną twarz Jony.
Po próżnych wybuchach gniewu
popadła w stan apatii. Nie
poruszyła się nawet, gdy siadł
kornie naprzeciw niej, w pewnej
odległości.
- Jono! KIedy milczysz, wydaje
mi się, że świat zatrzymał się w
biegu. Czyż nigdy i niczym nie
przełamię twej nienawiści?
- Oddaj mi brata i małżonka! -
odparła przez łzy.
- Ach, Jono! Wierzaj mi, że
tak mocno potrafię kochać
ciebie, iż w tej chwili
podzielam boleść twoją z powodu
wyroku, oczekującego... tego
szaleńca, który z
niezrozumiałych dla mnie powodów
zgładził twego brata. Gdybym
mógł ocalić, uczyniłbym to. Ale
surowość praw Rzymu jest
niezachwiana.
- Czy niewinnego skazano? -
krzyknęła rozpaczliwie.
- Nie... Jeszcze nie! -
skłamał, przerażony jej
wybuchem. - Lecz jutro wyrok
śmierci prawdopodobnie
zapadnie. Jono - dodał próbując
- gdybym jednak zdołał ocalić
ateńczyka, czy... zostaniesz
moją małżonką?
- Ach, ocal go, Arbacesie! -
łkała - a przysięgam ci, że
nigdy go nie zobaczę... zrzeknę
się go na zawsze... nie zaznasz
nigdy z jego powodu żądła
zazdrości.
- I zostaniesz moją małżonką!
- zawołał radośnie.
Potrząsnęła przecząco głową.
- Nie! Tego nigdy nie uczynię,
bo nie zdołałabym przemóc
wstrętu do ciebie. Posłuchaj mnie
uważnie, Arbacesie. Jeżeli nie
wyrwiesz śmierci Glaukusa, nic z
tego mieć nie będziesz. Zgubisz
mnie, którąś wychował w
zastępstwie ojca, którą... jak
twierdzisz... kochasz! Na
wszystkich bogów Nieba, Oceanu i
ZIemi, ślubuję, że poświęcę się
dobrowolnie śmierci, skoro
Glaukus zginie. Nie dopilnuje
mnie niczyja czujność!...
- O, jakże piękną jesteś Jono,
kiedy to mówisz! - zawołał
zachwycony uroczystym wyrazem
jej twarzy i gestu. Nie uwierzę
w to, abyś na przekór woli bogów
zabiła wzniosłą duszę, której
sojusz z inną stworzy królestwo
i szczęście za oceanem.
Przepłyniemy morza i w dalekiej
ziemi założymy mocarstwo,
którego poddani przez długie
wieki podlegać będą władzy
potomków Arbacesa i Jony.
- Obłąkały cię marzenia! Nie
widzisz, że Orkus przyjął moją
przysięgę, a Pluton zapisał ją
w księdze przeznaczeń.
- Jono! Uczynię wszystko dla
ocalenia Glaukusa, ale nie wiń
mnie, jeżeli los nie będzie
przyjazny moim wysiłkom. NOc
nadchodzi. Zostawiam ciebie i
będę modlił się do bogów, aby
zesłali na ciebie sny
przychylniejsze dla miłości
Arbacesa.
Wyszedł. Nie zamierzał ocalić
Glaukusa. Zresztą po wyroku nie
mógł już tego uczynić. LIczył na
to, że bogobojność Jony zniewoli
ją do posłuszeństwa woli
przeznaczeń i że z czasem ból jej
po stracie Glaukusa się ukoi, a
wśród wrażeń zdobędzie ją swoją
miłością.
Gdy go do snu rozbierali
niewolnicy, przypomniał sobie
Nidię. Uznał za rzecz ważną, aby
nie zobaczyła się ona
przypadkiem, dzięki usłużności
niewolnic z Joną i nie
powiadomiła jej o zmąceniu
umysłu Glaukusa płynem
czarownicy, co
usprawiedliwiałoby czyn,
zaprzeczany przez nią
instynktem, ale w który - jak
sądził - będzie musiała uwierzyć
wobec skazującego wyroku
senatu. Opowieść niewidomej o
jego udziale przy zaopatrzeniu
Julii w jadowity trunek dla
Glaukusa zdradziłaby jego rękę w
zaszłym nieszczęściu.
- Kaliaszu! - rzekł do
wyzwoleńca - idź i powiedz
Sozji, aby nie wypuszczał
uwięZionej na krok z celi i nie
dopuszczał do niej nikogo.
Odpowiada mi za to głową!
Kaliasz zdziwiony nie znalazł
Sozji na posterunku. Zawołał:
usłyszał z celi krzyk
wartownika: "Otwórz" - odsunął
zasuwkę.
- Co się stało?
- Ach, Kaliaszu! Tesalianka
zbiegła.
- W takim razie powieś się.
Pan przysyła mnie z rozkazem,
ażebyś jej strzegł czujnie. Ale
jak uciec mogła?
- Oszukała mnie przebiegła
dziewka. Zostawiłem furtkę dla
niej otworem.
- Mylisz się. Przechodziłem
tamtędy kilkakroć. Była
zamknięta.
- Ach, Kaliaszu! Ocalasz mnie!
W takim razie ślepa musi być
gdzieś w ogrodzie.
- Nie traćMy chwili! Odszukamy
ją!
Obaj krążyli długo po
ogrodzie. Przebiegali nisze
perystylu, zwiedzali wszystkie
kryjówki. Nie było śladu
zbiegłej. JUż utracili nadzieję,
gdy nagle z trawy podniósł się
jakiś cień. Niewidoma wśród
panującej ciszy uznała, że
przyszła pora wyjść z ukrycia.
Tłumiąc oddech szli za nią,
pewni, że ją zatrzymają, i
złośliwie dając jej możność
czynienia niefortunnych prób.
Była to mała zemsta.
Ręka niewidomej obmacywała mur
ogrodu, wskazujący jej kierunek.
Westchnęła, natrafiwszy na drugą
furtkę - zamkniętą, jak
poprzednia. Ale jeszcze nie
traciła nadziei wyjścia.
Potknęła się o kamień pod murem.
Była tu kupka podobnych.
Gorączkowo dźwigała je i
układała w stos. Zaczajeni,
niewidzialni dla niej, pozwalali
jej na tę pracę, mimo woli
przepełnieni podziwem dla
mądrości i energii ślepej.
Weszła na tę podporę i sięgnęła
szczytu muru. Serce zabiło jej
radośnie. Zwinna, jak kot,
zamierzała się do skoku.
W tej chwili uczuła czworo
rąk, które szarpnęły ją
gwałtownie, objęły jak obręcz
żelazna. Krzyknęła. Ostatnia
nadzieja ocalenia Glaukusa
prysnęła. Śmierć zwyciężyła
życie.
- Zawiąż jej usta, Sozjo, bo
krzykiem poruszy dom cały.
- O, już jest niema!
Zrozpaczoną zanieśli do jej
celi.
Rozdział XXX
Trzeci i ostatni dzień procesu
przyniósł Glaukusowi wyrok
śmierci. Ze zdaniem senatu
wypadało się pogodzić. Tak
sądziła światowa młodzież,
złożona z przyjaciół Glaukusa,
zgromadzona na uczcie u
Lepidusa.
- Oczywiście jest winien, choć
najpewniej popełnił zabójstwo,
będąc w stanie upojenia winem.
Miał słabą głowę! - rozumował
głośno Klaudiusz. - Dziwię się
tylko, że tak był zatwardziały w
zaprzeczeniu zbrodni, co do
której po zeznaniu Arbacesa nie
mogło być wątpliwości. Gdyby
przyznał się, senat miałby
względy na okoliczności
łagodzące i nie wymierzyłby tak
surowej kary. Sam zgotował sobie
los okrutny!
Lepidus wyjaśnił:
- Senat był w trudnym
położeniu wobec nastawania
pospólstwa, rozjątrzonego przez
kapłanów Izydy. Nie mógł odmówić
pozbawienia oskarżonego praw
obywatelstwa i wydania na
śmierć, chociaż ustaliła winę
świadomą tylko większość trzech
głosów. Hola, podać tu wino z
Chios!
- Łaskawość senatu jest
nadzwyczajna - wtrącił ktoś z
gości. - Udziela Glaukusowi środka
ratunku - pozwala walczyć z lwem
tym samym stylem, którym
popełnił mord.
- Nasze prawa są w ogóle
ludzkie! - zauważył ktoś inny.
- Przyrzeczono przebaczenie
Olintowi, jeżeli zgodzi się
rzucić garstkę kadzidła na
ołtarz Cybeli. Wątpię, aby
nazarejczycy mogli być tak
łaskawi, gdybyśmy wywracali ich
ołtarze. Ale ten pies,
zatwardziały w grzechu
bluźnierstwa, odmówił i będzie
musiał walczyć z tygrysem bez
broni.
- Szkoda, że o podobne walki
zakładać się nie można! -
zauważył Klaudiusz. - A może ktoś
ma ochotę założyć się. Stawiam
na lwa i tygrysa.
Zgromadzeni przyjęLi dowcip
śmiechem.
- Wynik obu procesów przejął lud
radością - rzekł z powagą edyl
Pansa. Nieba zesłały nam
niespodzianie aż dwóch wielkich
zbrodniarzy na czas igrzysk.
Słusznie, aby zabawili się nieco
ludzie, którzy zawsze pracują.
- Klaudiuszu, czy możemy się
spodziewać, że ujrzymy cię na
igrzyskach w towarzystwie
narzeczonej, pięknej JUlii?
- Przyjaciele, jeszcze dzień
zapalenia pochodni hymenu nie
został oznaczony - odparł
dyskretnie. - Ale jeżeli stary
Diomedes nie pożałuje sesterców,
nie zamknę Julii w atrium... i
zapraszam was z góry na szereg
uczt!
- Wychylamy czary za szczęście
Julii i Klaudiusza! -
zaproponował gospodarz.
* * *
O tej samej porze, kiedy
dźwięczały kielichy w triclinium
Lepidusa, upajając przyjaciół
ateńczyka, on sam, jako
skazaniec, przyprowadzony został
z domu Salustiusza do małych
drzwi obok świątyni Jowisza,
gdzie było więZienie z podziemną
drogą na arenę cyrku. Okręcające
się na zawiasach drzwi tego
ciemnego i mrocznego więZienia -
widocznego do dzisiaj -
otwierające skazańcowi tylko raz
jeden pół progu, miały wąski
otwór, przez który wsuwano kęs
chleba i dzban wody dla
podtrzymania sił więźnia przed
oczekującą go walką.
Glaukus powrócił do
przytomności. Ślepa Nidia - na
szczęście - rozlała część płynu,
mieszając go z winem i to
osłabiło skutek jadowitego
napoju. Na szczęście - ale czyż
można było mówić o szczęśCiu
odzyskania zmysłów wobec
okropnej rzeczywistości, której
zajrzał w oczy oprzytomniały. Co
za zmiany losu dla wychowanego w
zbytkach młodzieńca, mającego
pewność swojej niewinnośCi! Był
skazany za ohydną zbrodnię,
której nie dokonał, wymierzoną
przeciw bratu istoty
najukochańszej, oderwany od
niej, może potępiony przez nią -
gdyż nie dała mu znaku życia od
chwili, gdy go uwięZiono -
przeznaczony na pastwę kłów i
pazurów dzikiego zwierza;
znajdował się sam jeden ze swoją
rozpaczą w pomroce i wilgoci
podziemnej klatki.
Zgrzytnął zębami - zajęczał.
Z głębi ciemności
niespodziewanie odpowiedział na
ten jęk pytaniem głos.
- Kto w godzinie przedzgonnej
jest mym towarzyszem niedoli? Ty
żeś to, Glauku ateńczyku?
- Tak zwano mnie w dniach
szczęścia. A twoje imię?
- OLint.
- Ateusz?! - wzdrygnął się
mimo woli Glaukus.
Ale teraz, dodał z goryczą:
"Ach rozumiem, żeś zwątpił w
bogów wobec niesprawiedliwości
ludzi!"
- Nie! Tym mocniej uwierzyłem
w Boga Prawdy. Jak można zwątpić
o tym, który jest, cokolwiek
złego ludzie uczynią? Zwątpić
mogą tylko czciciele bogów
fałszywych.
- I gdzież jest ten twój Bóg
pPrawdziwy i cóż ci dać może,
skoro jesteś tu w mroku, skąd
wyjście jest tylko na arenę
śmierci? - roześmiał się gorzko
Glaukus.
- Jest tu ze mną i krzepi mnie
uśmiechem, przedzierającym się
przez mrok. I otworzy mi niebo
łaski swojej u wrót skończonej
męki.
- UMrzesz jdnak zhańbiony jak
ja, potępiony przez wszystkich,
jak ja. Jesteś bluźniercą dla
oczu ludzkich, jak ja dla
wszystkich mordercą.
- Nie dla wszystkich. Bóg
udziela czystym sercom mocy
widzenia prawdy. Wiem, że jesteś
niewinny. Mordercą Apaecidesa
jest Arbaces, wróg
nazarejczyków.
Serce Glaukusa zabiło mocno.
Te słowa były dla niego, jak
balsam. Był więC człowiek, który
wierzył w czystość jego rąk,
który nadto odkrywał mu zagadkę
zbrodni, a mówił z pewnośCią
jasnowidza.
- Czy twoje niebo przyrzeka
nieśmiertelność i spotkanie z
istotą ukochaną w innym świecie?
- Tak jest, przyrzeka z mocą
niezawodną. Ja sam idę na śmierć
spokojnie, bo za jej wrotami
ujrzę w szczęśliwości
niebieskiej zmarłą małżonkę,
ukochaną moją Cyllanę. A dlatego
nie lękam się śmierci...
- I ja się jej nie lękam. Ale
jakże różna jest nasza odwaga! O
ile szczęśliwszą jest twoja...
pozwala umrzeć z uśmiechem
nadziei, nie z klątwą na ustach.
Naucz mnie wiary twojej, skoro
ona słodzi męczarnie życia,
rozdziera ciemności rozpaczy i
podnosi z dna ziemi do nieba
marzeń!
* * *
Olint jął opowiadać Glaukusowi
dzieje żywota i pouczeń i
śmierci na krzyżu i
zmartwychwstania Jezusa Pana. A
w mroku więZienia lśnił tym dwóm
nieszczęśliwym jasny promyk.
Było to światło obietnic
Ewangelii.
Rozdział XXXI
Nidia nie poddała się
rozpaczy. Jej uparta główka
wśród bezsennej nocy nie
przestawała snuć plany
wydostania się z więzów.
Niewolnik Sozja nie pojawił się.
Należało go zwabić. Nad ranem
jęła głośno lamentować. Wszedł z
gniewem:
- Obudzisz cały dom wrzaskiem.
Zawiążemy ci usta!
- Poczciwy Sozjo, daruj mi.
Boję się być sama.
ULitował się nad nią i siadł
na stołku przy niej.
- Pogadajmy! Chociaż mam złość
do ciebie, mała. Gdyby nie
kazano mi strzec ciebie,
wydostałbym bilet na jutrzejsze
widowisko w amfiteatrze i
pozwolono by mi zobaczyć walkę
Glaukusa ze lwem. Skazali go
wczoraj!
Powstrzymała okrzyk. Zresztą
spodziewała się tego.
- Sozjo! - zapytała - ile
brakuje ci do wykupu wolności?
- Dwa tysiące sestercji.
- Widzisz moje naramienniki i
łańcuch. Są to dary od moich
państwa. Warte są cztery
tysiące. Dam ci je, Sozjo,
jeżeli mnie wypuścisz stąd.
- A mój srogi pan odszuka mnie
wszędzie i ciało moje stanie się
żerem ryb SArnu.
- Dam ci je za kilka godzin
wolności, wyjdę o północy, a
wrócę o świcie. Możesz mi nawet
towarzyszyć.
- Mój pan przewącha, żeś
wyszła, i ukarze mnie śmiercią.
- Prawo nie pozwala dzisiaj
zabijać niewolników.
- Mój pan potrafi stanąć nad
prawem.
Załamała ręce. Nie było więc
iskry nadziei?
- Słuchaj! - rzekła -
dostaniesz te klejnoty za
drobnostkę. Zaniesiesz list.
(Nidia, mimo ślepoty, posiadała
sztukę pisania).
- To mogę... Posiedzisz pod
kluczem, a ja pobiegnę żywo. Ale
do kogo?
- Do pretora.
- Oj, nie! tam badają
niewolników na torturach.
- Żartowałam! List będzie do
przyjaciela mego pana, do
Salustiusza.
- Na to zgoda. Przyniosę ci
papirus. Napiszesz.
Ze względów ostrożności
napisała list po grecku. Język
ten był dostępny całej
wykształconej klasie w Imperium.
- Nie mogę tego przeczytać -
pokręcił głową niewolnik.
- Cóż cię obchodzą sekrety
serca Nidii? Ale... nim
odejdziesz podaj mi prawą rękę.
Tak... powtarzaj za mną: "Jeżeli
nie oddam tego listu do rąk
Salustiusza i tylko do jego rąk,
niechaj Orkus ześle na mnie
wszystkie niszczące żywioły i
niechaj głowa moja poświęcona
będzie zemście Erynii
piekielnych!"
- Jesteś nadzwyczajna
dziewczyna! - rzekł, odchodząc.
Skrępowałaś mnie śmiertelnie.
Nie jestem wolny od małych
grzechów - okradałem nieraz
moich panów. Ale od
krzywoprzysięstwa wobec bogów
jestem daleki.
* * *
Odźwierny długo opierał się
żądaniom Sozji, pragnącego list
osobiście doręczyć
Salustiuszowi. Zapewniał go, że
pan, zbolały z powodu skazania
jego przyjaciela na śmierć, pije
na zabój w towarzystwie filozofa
- wyzwoleńca i nikogo przed
oblicze swoje nie dopuszcza. Ale
stary Cerber wobec datku - kilku
sestercji, zmiękł. Sozja stanął
w kornej postawie przed
Salustiuszem.
Młodzieniec skrapiał łzami
koźlę, które jadł w tej chwili i
coraz to dolewał sobie wina.
Dręczyła go czkawka. Całą noc pił
bezustannie.
- O, przyjacielu! - wzdychał,
zwracając się do wyzwoleńca. Co
znaczy marny styl w rękach tego
biedaka Glaukusa! Jakże okrutną
jest paszcza lwa!... Jakże
twarde jest to koźlę!...
- Wychyl jeszcze czarę wina.
- Pamiętaj, żeby jutro wszyst-
kie drzwi były zamknięte. Nie
pozwalam wyjść żadnemu
niewolnikowi na te przeklęte
igrzyska.
- Boleść obłąkała twój rozum.
W tej chwili niepocieszony
pijanica dostrzegł kłaniającego
się Sozję.
- Kto jesteś! - spytał.
- Przynoszę list boskiemu
Salustiuszowi od pewnej młodej
damy. Na odpowiedź nie kazano mi
czekać.
Złożył list na stole przed
panem, okrywając twarz
płaszczem, aby nie być poznany.
- Na bogi! - porwał się od
stołu Salustiusz - to proksenta!
Przychodzi tu z wezwaniem na
schadzkę miłosną, kiedy ja...
szaleję z bólu. Precz stąd,
nędzniku!
Sozja nie dał sobie dwa razy
powtórzyć rozkazu.
- Czy zechcesz przeczytać ten
list! - spytał wyzwoleniec.
- Ależ nie... dwoi mi się w
oczach.
- Mam ci go sam przeczytać?
- Nie! nie!... Na nic mi
teraz te przeklęte kobiety. Mogę
myśleć o rozkoszach, gdy
Glaukus... ma być pożarty?
Zanieś mnie na łóżko... Oj,
głowa moja!... Spać chcę!
* * *
"Proksenta" - było to
przezwisko ubliżające. OZnaczało
ułatwiaczy miłosnych schadzek.
Sozja czuł się obrażony nie na
żarty. "Wolałbym, aby mnie
nazwał ojcobójcą". Zresztą
pocieszył się rychło, nie tylko
nadzieją pozyskania bogatej
nagrody za sumiennie wypełnione
zlecenie, ale przyjemnymi
widokami powrotnej drogi.
Albowiem, nie mając możności
udania się nazajutrz na
igrzyska, skorzystał z czasu,
aby zajrzeć przynajmniej do
vivarium, gdzie ciżba mężczyzn,
kobiet i dzieci za biletami,
dzięki zezwoleniu szlachetnego
Pansy, oglądać mogła przez kraty
żelaznych klatek wspaniałe okazy
świata zwierzęcego - bohaterów
jutrzejszego widowiska. Umyślnie
głodzone przed wystąpieniem na
arenie gniewnym rykiem i
wściekłym błyskiem ślepiów
przyjmowały natręctwo widzów.
Lew odwrócił się od ciekawskich
i bił zaciekle ogonem w podłogę
klatki. Tygrys to poziewał z
pogardą, to obiegał niecierpliwie
swoje więZienie i wysuwał
groźnie pazury, rozjątrzony
przeciw drażniącym go ostrożnie
gapiom.
Miał jeszcze inną rozkosz.
Otarł się w vivarium blisko o
znakomitych gladiatorów,
mających wystąpić jutro, którzy
przyszli także obejrzeć
zwierzęta i otoczeni zostali
natychmiast nie mniejszym
uwielbieniem widzów niż
zwierzęta pustyni. LIdon nawet
przez pomyłkę uśCisnął mu rękę,
sądząc, że towarzyszy mu nadal
Niger, którego tłum z nim
rozdzielił.
- Ktoś ty?! Wlazłeś na mnie,
kiedym chciał uścisnąć dłoń
towarzysza przed jutrzejszą
śmiertelną walką.
- Wybacz, gladiatorze! Szedłem
za tobą, zachwycony pięknem i
siłą twojej postaci. Nie wątpię,
że jutro umrzesz odważnie!
- Bodajby słowa twe padły na
twą głowę! - krzyknął młody
gladiator w takim rozdrażnieniu,
że niewolnik cofnął się do
ucieczki.
Obejrzał się wystraszony i
dziwił się. Zdawało mu się, że
LIdon także ucieka. W samej
rzeczy jutrzejszy zapaśnik
starał się uniknąć spotkania z
idącym mu naprzeciw schylonym
starcem, podpierającym się na
kiju. Był to Medon, pożerany
troską o syna, mającego wbrew
jego woli jutro stanąć w
szrankach do niebezpiecznego
boju.
Stary niewolnik szedł na
zgromadzenie nazarejczyków w
tajemnym miejscu, w piwnicach
zburzonej ongi przez trzęsienie
ziemi świątyni pogańskiej. Z
wielu stron kierowały się tam
ostrożnie przemykające się
ludzkie cienie. Przystawały one
w drodze przed portykiem
wytwornego domu, z którego
oświetlonych okien wyrywały się
wesołe okrzyki, huczny śmiech i
pijane głosy, powtarzające
chórem końcową zwrotkę modnej
epikurejskiej piosenki:
Strachów tłumu noc ponura@ nam
gwiazd życia nie zaciemnia.@ Dla
wyznawców Epikura@ bóstwem -
rozkosz, niebem - ziemia!@
Cienie żegnały się znakiem
krzyża i ze zgrozą szeptały:
"Wyrzekł nierozumny w sercu
swoim: Nie ma Boga!"
KIedy zeszły się w podziemiu,
wybuchnęły żalem z powodu
skazania na śmierć OLinta.
Padały pytania: KIedy Bóg
wystąpi w obronie swoich
świętych i kres położy mękom
sług swoich? KIedy grom z Synaju
padnie na tych, którzy drwią z
mocy Nieba bezbożnymi pieśniami
ziemi?!"...
Wszystkich tych ludzi na myśl
o swej krzywdzie ogarnął ten
nastrój, który wiązał ich
pokrewieństwem historycznych
tradycji z groźnym duchem
Starego Zakonu - Mściwego Pana
Zabaoth, miażdżącego deszczem
siarki niewiernych. Ten nastrój
naszeptywał im słowa
hiperbolicznych klątw proroków
Izraela, Ezechielów,
Jeremiaszów, Izajaszów i gniewne
wezwania psalmisty do Jehowy.
Zwykle nastrój ten łagodził
pielgrzym, mocniej przejęTy
nauką miłości Zbawiciela. Ale
teraz nie było go pomiędzy nimi.
I oto intonowali posępny hymn,
wzywający miecza Archanioła na
grzeszne miasto:
Biada wam mędrce zuchwałe,@
coście praw Boga nie znali!@
Biada rozpustnym, fałszywym!@
Biada bezbożnym, złośliwym!@
LOs chciał, że to była...
ostatnia noc Pompejów...
Rozdział XXXII
Zajaśniał pogodny poranek.
Nikt w mieście nie myślał, że
jest to ostatni dzień Pompejów.
Ukazujący się od kilku dni nad
Wezuwiuszem obłok znikł nagle i
dumne czoło wspaniałej góry
rysowało się jasno, panując nad
kwiecistymi dolinami Kampanii.
Powietrze było spokojne i
parne. Rybaków, którzy o świcie
wyjechali na morze, zdziwił
jednak pomruk niezwykle
wzburzonych fal Sarnu, którego
śladów dziś próżno szukałby
podróżny.
Wcześnie otworzono bramy
miasta, ponieważ tłumnie
zjeżdżali się i schodzili goście
z okolic na dzisiejsze igrzyska
w amfiteatrze, ustępującym
rozmiarami olbrzymiemu
rzymskiemu Koloseum, ale mogącym
pomieścić przeszło 18 tysięcy
widzów, czyli całą ludność
Pompejów.
Czytający w gwiazdach
przeznaczenia Arbaces nie
odgadywał również katastrofy.
TEj nocy upajały go sny
rozkoszne o królowaniu nad
światem i miłości Jony. Ale
nagle zmieniła się scena jego
widzeń. Był na piaskach pustyni.
Olbrzymi sfinks zaglądał mu w
oczy...
- Co mnie czeka? - spytał. - Czy
znajdę szczęśliwość.
- Zbierzesz, coś posiał! -
odparł głuchy głos.
Naraz ziemia zapadła się pod
nim. Znalazł się wśRód mnóstwa
kości ludzkich. UJrzał czaszkę,
z której wypełzał wąż. I w
czaszce tej poznał swoje rysy.
Krzyknął przez sen. Obudził
się. Uśmiechnął na widok
wesołych promieni słońca,
spływających przez wysokie okno.
Ale odwróciwszy głowę,
spostrzegł nad sobą bladą twarz,
zgasłe oczy i zsiniałe usta...
czarownicy Wezuwiusza.
- Czy to jeszcze mara? -
pytał, przecierając oczy.
- Nie, wielki Hermesie!
Przyszłam jako niewolnica i
przyjaciółka twoja, aby cię
ostrzec. Zajrzałam dziś rankiem
w głąb jaskini mojej, gdzie od
kilku dni widzę czerwone
światełko, i zobaczyłam, że
urosło. Ognie Flagetonu, o
których mówią podania, są
jeszcze żywe. W godzinę potem
czerwony potok stał się szerszy
i bystrzejszy, niósł odłamy skał
czarnych i śmiertelne wyziewy.
Lis mój zadusił się. Zabrałam
złoto - idę do Herkulanum. Ale
wdzięczna tobie, żeś mi
przyrzekł jeszcze dwadzieścia
lat życia, przyszłam powiedzieć
ci tajemną wróżbę etruską:
"Kiedy otworzy się góra i
uwieńczą ją dymy, zamkną się
oczy dzieci morza".
Porwał się z posłania:
- Odejdź, złowieszczy kruku.
Ta wróżba nie dotyczy syna
nieba, którym jestem. Dzisiejszy
dzień jest dniem igrzysk i
mojego triumfu!...
* * *
Jednak, gdy ubierał go Kaliusz
w najkosztowniejszą szatę, w
jakiej miał się ukazać w loży
amfiteatru, rzekł na pozór
niedbale:
- Znudziły mi się Pompeje. Za
trzy dni wyjedziemy stąd.
Będziesz mi towarzyszył...
Przygotuj do podróży Jonę.
A kiedy wyszedł na miasto i
znalazł się wśRód gwaru tłumów,
śpieszących na igrzyska, i
chwytających radośnie z dali ryk
lwa i tygrysa, rzucił okiem na
górę Wezuwiusza. Czoło jej
jaśniało w bieli nieruchomych
obłoków. Zadowolony mruknął do
siebie:
- Jeżeli węch nie omylił
starej czarownicy, to moja nauka
wróży mi trzy spokojne dni. Mam
czas!
Rozdział XXXIII
Nidia z przerażeniem usłyszała
przez okno swojej celi, wesołą
trąbkę, oznajmiającą, że Arbaces
wyruszył otoczony orszakiem
niewolników na igrzyska.
Dlaczego Salustiusz nie
pośpieszył uwolnić jej i
Kalenusa, skoro Sozja spełnił
zlecenie? Czemu się spóźnia?
Tonęła w trwodze i łzach...
Arbaces, odesławszy
niewolników na górne miejsca,
wszedł do amfiteatru przez
wejście, przeznaczone dla osób
znakomitych, przybywających w
lektykach i powozach. Ogarnął
wzrokiem olbrzymi teatr, zalany
powodzią głów. Ławy najwyższe,
przeznaczone dla kobiet,
sprawiały barwnością szat
wrażenie kwietnika i ściągały
spojrzenia mężczyzn.
Senatorowie, urzędnicy, rycerze
zajmowali niższe siedzenia,
bezpośrednio otaczające szranki.
Palisada chroniła publiczność od
napadu dzikich zwierząt. Z
ukrytych kanałów tryskała wonna
woda, rzeźwiąca widzów znużonych
upałem. Nad amfiteatrem
rozciągnięte były ozdobione
karmazynowymi szlakami olbrzymie
opony, velaria. Dziś ich końce
mimo braku wiatru, nie były
dociągnięte szczelnie przez
niezręcznych posługaczy, których
przełożonemu edyl z tego powodu
zagroził surową karą.
Trąby zapowiedziały
poprzedzającą walki paradę
gladiatorów. I zaraz gwar rozmów
na temat ich zalet, sporów o
przewadze piękności i siły tych
lub owych, okrzyków zachwytu
kobiecego i propozycji zakładów
męskich napełnił trybuny. Urwała
się muzyka wojskowa i rozpoczęły
się pierwsze zapasy straszliwych
igrzysk, których końcem miała
być najkrwawsza apoteoza,
najmocniej pobudzająca nerwy -
walka Glaukusa z lwem i OLinta z
tygrysem.
Wstępne potyczki z okresem
bezkrwawym, trwające godzinę,
zajęły tylko miłośników sztuki
szermierstwa, podziwiających
równość sił i zręczność w walce
nie rozstrzygniętej w oznaczonym
czasie. Walkę na ostrza,
zagrzewającą tłumy, rozpoczęLi
dwaj gladiatorzy z Galii.
Nabilior, natarłszy z konia na
drugiego jeźdźca, Berbiksa,
zwalił go włócznią. Zapasy te
podobne były do turniejów
naszego średniowiecza.
- Habet! - zawołał zimno
Pansa, co było znakiem dobicia
zwyciężonego. Ale publiczność,
jeszcze nie podniecona zapachem
krwi, skorzystała ze swego
przywileju, podając znak
miłosierdzia. LItość była
niewczesna. Oczy GAlla zagasły.
Wywleczono hakiem trupa i
zasypano czarną krew świeżym
piaskiem.
Entuzjazm obudziła druga walka
"na rękawice", opatrzone
rzemieniami i blachami
zwiększającymi siłę pięści -
rodzaj starożytnego boksu.
Powabny LIdon, powaliwszy
ciężkiego atletę, Tetraidesa,
uchodzącego dotąd za
niezwyciężonego, pozyskał serca
widzów. Wściekali się tylko ci,
co przegrali wielkie sumy
zakładu, a wśród nich
najbardziej klął Klaudiusz.
Pobity został wyniesiony dla
ocucenia, ale niebawem powrócili
posługacze z oznajmieniem, iż
nie daje znaku życia.
Triumfator LIdon winien był
jeszcze raz wystąpić do walki -
tym razem na miecze - z jednym
ze zwycięzców w następnych
walkach, do których stawało po
kilka par naraz. Walczący siecią
i włócznią Niger pokonał
olbrzyma Sporusa, zbrojnego w
miecz i puklerz, budząc wściekłe
oklaski tłumu. Zwyciężony,
zaplątany w sieć, daremnie
wyglądał znaku miłosierdzia z
ław widzów. LUd nie lubił
Sporusa. Do klęczącego
gladiatora przystąpił wykonawca
wyroków cyrku w spuszczonej
przyłbicy z krótkim mieczem.
Klęczący gladiator bez
szemrania, przyjął cios ostatni.
Trupa wyniesiono do spolarium.
Ale Niger uległ niebawem w walce
ze znakomitością, przybyłym z
Rzymu Eumolpusem. Kontuzjowany
zyskał miłosierdzie ludu,
którego był ulubieńcem.
Lidonowi los przeznaczył na
przeciwnika Eumolpusa. Wobec
uderzającej różnicy sił, edytor
według praw amfiteatru ogłosił,
że LIdon ma prawo zrzec się
walki. Wśród tłumu widzów biło
naprzód, na widok zwycięstwa
LIdona, rytmem radosnym, teraz
trwogą okrutną, jedno serce -
Medona. Błagało z ław
niewolników syna spojrzeniem,
znaczącym: "Ustąp"! Ale LIdon
nie zarobił tamtą walką tyle,
ile trzeba było na wykup ojca, a
za walkę z Eumolpusem wyznaczona
była podwójna nagroda. Przy tym
wstyd było mu cofać się.
- Walczę! - rzekł.
- Eumolpus z politowaniem
spojrzał na pięknego młodzieńca:
był silny, ale wobec niego był
dzieckiem! Zmierzyli się.
Podczas walki LIdon, ugodzony w
głowę, przypadł na jedno kolano.
- Habet! - zawołał głos młodej
kobiety, która okazywała taką
dbałość o to, aby zwierzętom nie
zbywało na zbrodniarzach.
- Milcz! - rzekła dumnie żona
Pansy. - Nawet nie jest raniony.
LIdon porwał się i potęŻnie
natarł na Eumolpusa, który jął
się cofać ku zdziwieniu widzów.
- Stawiam za LIdonem 10
wielkich sesterców! - zawołał
Lepidus.
- Czy nie widzisz, że mi żal
ciebie! - szepnął Eumolpus do
LIdona? - Pozwól, że cię lekko
ranię. LUd da znak miłosierdzia
i będziesz ocalony.
- Nie chcę. Walcz ze mną na
serio!
Ale Eumolpus, pewny swojej
przewagi, ciągle tylko się
bronił. Aż pewnej chwili znużony
młodzieniec, któremu oczy
zachodziły już mgłą, sam
naskoczył na ostrze przeciwnika
i przebił się na wylot. Rozległy
się oklaski i okrzyki pochwalne
pod adresem obu zapaśników. LUd
dał znak miłosierdzia. Ale
przebity zatoczył gasnącymi
oczyma po widzach, odnalazł tam
w górze jedną parę oczu,
wzniesionych w niebo, jedne
usta, drżące szeptem modlitwy,
jęknął - i zamilkł na wieki.
Krzyk boleści wzbił się z ławy
niewolników - brzmiał: "Synu
mój!"
Edyl rzekł głośno:
- LIdon wypełnił swoją
powinność. Mieć o nim staranie!
To znaczyło: wywleczcie trupa.
Kiedy arenę posypywano
piaskiem dla zatarcia krwi, ktoś
podał edylowi list.
- Przeczytaj panie. Dobijam
się dawno, aby oddać go. Ale
służba zmusiła mnie czekać aż do
przerwy. Lękam się, że pan mój
Salustiusz przypisze mi winę
opóźnienia.
Edyl rzucił okiem na
tabliczki.
- Oszalał! Chyba pijany był.
Czy podobna teraz przerwać
igrzyska?!
I rozkazał wypuścić lwa i
wyprowadzić na arenę Glaukusa.
Rozdział XXXIV
Salustiusz obudził się po
ciężkim, pijanym śnie. Grały
trąby. Rozumiał, że ludzie idą
na igrzyska. Zatykał uszy, aby
odpędzić od siebie okrutne
przypomnienie.
- Co to za list na stole?
- Przyniesiono go wczoraj. Mam
przeczytać?
- Przeczytaj sam i powiedz mi.
Może to nada inny bieg moim
myślom. Biedny Glaukus.
- Pismo greckie. Widać jakaś
uczona kobieta! -
rzekł wyzwoleniec, odwiązawszy
wstążkę.
Nagle podskoczył.
- Wielcy bogowie! Co za błąd,
Salustiuszu, żeś wczoraj
zlekceważył ten list! Posłuchaj
co zawiera:
"Nidia, niewolnica, błaga
przyjaciela Glaukusa,
Salustiusza, aby pośpieszył do
pretora i postarał się o
uwolnienie jej i uwięzionego w
murach domu Arbacesa jeszcze
jednego więźnia, który
zaświadczyć może, iż mordercą
Apaecidesa był kapłan Arbaces.
Przyprowadźcie zbrojnych ludzi i
biegłych ślusarzy i nie traćcie
czasu, aby wyrwać niewinnego
Glaukusa z lwich szponów.
Zaklinam was na popioły mego
ojca".
- Bogowie! - chwycił się za
głowę Salustiusz. - On może
umiera w tej chwili. Co począć?
Co począć?
- Pretor jest na igrzyskach.
Jest hołdownikiem pospólstwa i
nie zajmie się sprawą, która
odbiera mu nadzieje krwawego
widowiska! - zauważył
wyzwoleniec. - Ale napisz do
edyla o odłożenie egzekucji,
zapewniając go, że za godzinę
dowiedziesz niewinności
Glaukusa. Na szczęście
niewolnicy twoi są w domu.
- Masz słuszność! Sami
wydrzemy ofiary domowi
zbrodniarza, choćby stawiano nam
nie wiem jaki opór. Bogowie!
Sprzyjajcie naszym zamiarom, a
wyznam, że przeczący waszej
Opatrzności Epikur był kłamcą
bezczelnym?
* * *
A w celi blisko areny szeptali
więźniowie.
- Słyszysz? Oklaskują przelew
krwi! - mówił OLint.
- Truchleję, ale bogowie
utrzymują rytm mego serca -
odpowiedział Glaukus.
- Niebaczny! W ostatniej
godzinie uznaj jedynego Boga.
- Przyjacielu, gdybym żył
dłużej, nawróciłaby mnie twoja
gorliwość i przekonała opowieść
o Jezusie, której słuchałem z
poszanowaniem. Ale podłością
byłoby przez strach ostatniej
godziny czynić to, co winno być
owocem długiego zastanowienia.
Nie, OLincie! nie zdradzę wiary
przodków moich, a jeżeli błądzę,
to twój miłosierny Ojciec w
Niebie uczciwy błąd mój
przebaczy... Nie mówmy już o
tym. Będziemy wkrótce, jak te
ciała, ciągnione po ziemi,
których szelest słychać przez
mury.
- O, Jezu! Już cię oglądam!
Otwierają się drzwi mego
ziemskiego więZienia! - wołał
Olint, wznosząc ręce.
Drzwi skrzypnęły głucho. Na
progu w świetle pochodni błysnął
rząd włóczni. Głos mocny
zabrzmiał:
- Glauku, ateńczyku lew czeka
na ciebie!
- Bracie, daj mi ostatnie
pocałowanie - zwrócił się
Glaukus do Olinta.
- O, czemuż nie mogę rzec ci,
niewierny: dziś jeszcze razem
wieczerzać będziemy w raju? -
westchnął OLint.
- Któż zna tajemnice
zaziemskie? - rzekł Glaukus
wydzierając się z objęć
OLinta... Jestem gotów! -
zwrócił się do naczelnika
straży.
* * *
Kiedy znalazł się niebawem na
arenie, doznał zawrotu głowy od
powiewu świeżego powietrza i
oślepienia od jaskrawości
światła. Był nagi, namaszczony,
jedynie z pasem na biodrach.
Centurion, który go przywiódł na
śRodek areny, wcisnąwszy mu
sztylet w ręce, szepnął
współczująco:
- Jesteś młody i zręczny.
Mierz w oko lwa - żelazo
przeniknie do mózgu. Ocalejesz.
Wchodzącego na arenę
"zbrodniarza" powitał szmer
nienawiści i oburzenia, ale
ustąpił rychło szerzącemu się
szeptowi podziwu i litości na
widok dumnych rysów twarzy i
wspaniałych kształtów Greka,
wyglądającego jak obraz męstwa i
piękna swojej ojczyzny -
reminiscencję półbogów
zamierzchłej przeszłości. Lecz
już uwaga zwróciła się na
ogromną klatkę, której zasuwę
otwierał posługacz, a
wypuściwszy lwa, zręcznie
uskoczył w bok i skrył się.
- Jak gorąco! - rzekła żona
edyla, wachlując się i pokrywając
wzruszenie, którego wstydziła
się, udając obojętność wobec
rozlewu krwi na arenie,
zapowiedzianego rykiem lwa.
Ale w istocie powietrze
stawało się coraz duszniejsze.
Glaukus już się opanował.
Czekał śmiało natarcia dzikiego
zwierza. Dech zamarł w sercach
widzów. Milczenie i ryk głuchy
króla pustyni...
Wtem szmer zdziwienia
przebiegł po amfiteatrze. Lew
zatrzymał się na wprost Glaukusa
- nie szedł ku niemu - nie
skoczył na żer - instynkt
drapieżności podniecony umyślnie
głodem nie przemówił wbrew
oczekiwaniu. Zwierzę podniosło
łeb - poruszało nozdrzami,
chwytając powietrze - rzekłbyś,
doznało niepojętego przestrachu
- i nagle jęło się cofać ku
klatce. Przed chwilą ryknęło
radośnie, zwolnione z klatki.
Teraz wróciło dobrowolnie do
swego więzienia, ziewnęło
szeroko i legło, bijąc
niespokojnie ogonem.
Lud niecierpliwił się. Twarz
edyla pokryła się bladośCią,
jakby to on był winien
kompromitacji. Drżącymi ustami
krzyknął na stróża, kryjącego
się za areną:
- Weź szpikulec i zmuś go, aby
wyszedł... A potem zamknij
klatkę.
Nim stróż wypełnił rozkaz,
zaszła nowa niespodzianka w
teatrze. Wokół pretora stłoczyła
się gromadka ludzi. Słychać było
zwadę wielu głosów. Ktoś
przedzierał się przez tłum -
ktoś groził mącicielowi
porządku. Wreszcie na ławie
senatorów ukazał się zadyszany
biegiem, wycieńCzony znużeniem, z
włosami w nieładzie, z kroplami
potu na czole Salustiusz. Jego
oczy miotały iskry - palcem
wskazywał kogoś wśród
znakomitych widzów - gestem
drugiej, wzniesionej ręki,
skutym powagą chwili widzom
nakazał milczenie. I rzucił
wreszcie gromowym głosem
teatrowi oświadczenie:
- Przytrzymajcie Arbacesa z
Egiptu! On to zamordował
Apaecidesa! Oddalcie Glaukusa z
areny. Jest niewinny!
Na to pretor powstał i
krzyknął strażnikom:
- Ten człowiek oszalał.
Usuńcie go!
- Oddal ateńczyka! - wołał
Salustiusz. - Albo krew niewinnego
spadnie na twoją głowę. Przed
cesarzem odpowiesz za jego
głowę, Arbacesie, za wcześnie
śmiejesz się! Przyprowadzam
naocznego świadka twej zbrodni.
LUdu Pompejów rozstąp się...
zrób miejsce!... Oto Kalenus.
Wydarty cudem głodowi i
śmierci, wychudły, niby
kościotrup, ukazał się przy nim
kapłan Izydy - osłabły, ale
podniecony nadzieją zemsty.
- To człowiek umarły! -
szeptano dokoła.
- Co masz powiedzieć, kapłanie
Kalenusie? - zwrócił się pretor
doń uroczyście.
- Moje oczy widziały, jak
Arbaces z Egiptu zadał morderczy
cios Apaecidesowi. Bogowie,
wydarli mnie z głębi lochu, do
którego na śmierć głodową mnie
wtrącił, abym dał świadectwo
prawdzie, którą on chciał
zadusić. Ręce ateńczyka nie są
zbrukane krwią - przysięgam!
I zaraz podniosła się wrzawa
głosów:
- Dlatego lew go nie ruszył.
Cud!... cud!
I śladem tych głosów rozległ
się z ław chóralny okrzyk:
- Arbaces dla lwa! Arbaces dla
lwa!
A był tak potężny ten krzyk,
że biegł aż poza amfiteatr na
doliny, góry i bliskie wybrzeża
i głuszył szum morza.
- Oddalić Glaukusa z areny! -
rozkazał pretor.
Czyjś krzyk radosny wzbił się
w powietrze.
- LUdu, to głos niewidomej
Nidii, która cudem dobyła
Kalenusa z grobu i ocaliła Greka
z lwich szponów!
Wzruszony tłum radośnie
zaklaskał. Pretor kończył:
- Greka nie wypuszczać, aż do
wyjaśnienia sprawy, Arbacesie
słyszałeś oskarżenie - czy
chcesz na nie teraz odpowiedzieć
w obliczu ludu Pompejów?
- Tak, chcę!... LUd Pompejów
jest mądry i zrozumie, że można
kupić świadectwo człowieka
chciwego bogactw, jakim jest
Kalenus. Pretorze, jestem
niewinny.
- Egipcjaninie! - rzekł
pretor, marszcząc brwi -
wszelako nie tłumaczysz, czemuś
uwięZił współtowarzysza, kapłana
Izydy?
- Ponieważ przyszedł do mnie i
chciał wymusić połowę majątku,
grożąc fałszywym oskarżeniem! -
odparł lekko zmieszany Arbaces.
- Zląkłem się potwarzy...
- Jest to jednak nieco dziwne.
Lęk przed fałszem nie tłumaczy
samowoli.
- Poddam się wyrokom
trybunału, który oceni, czy
można wierzyć świadkowi, który
milczał, kiedy oskarżałem
Glaukusa. Takich spraw nie
rozstrzyga się w obliczu
pospólstwa, w amfiteatrze.
Wiesz o tym sam, dostojny
pretorze!
- Masz słuszność! Salustiuszu,
czynię cię odpowiedzialnym za
oskarżenie. Arbacesie,
pozostaniesz do sprawy w
areszcie domowym. Kalenusa
niechaj straż uwięZi. Przerywam
igrzyska.
- LUdu! - zerwał się Kalenus,
wymachując pięśCiami. - Pozwolisz
tak deptać sprawiedliwość w
rzeczach jawnych, jak słońce? -
odkładać karę, gdy krew
Apaecidesa woła o pomstę?! -
pozbawiać lwa należnego mu łupu?
Upadł - usta jego pokryły się
pianą...
- On ma słuszność! - podniosły
się głosy. - Cud wskazał
niewinność Glaukusa. Więc
Arbaces jest mordercą.
I znowu huk tysięcy głosów
napełnił amfiteatr:
- Arbaces dla lwa! Arbaces dla
lwa!
Gmin przerwał zapory straży.
Zagłuszył rozkazy pretora i
edyla. Dorwał się do ław
senatorskich. Zajadłe ręce
wyciągały się - chwytały
pobladłego, zrozpaczonego
Egipcjanina - za chwilę
rozwścieczona tłuszcza wykona
groźbę, rzuci go na arenę pod
kły lwa.
Ale naraz zaszło coś, zjawisko
niespodziewane i straszne - z
którego skorzystał jego
przebiegły i władny umysł. Twarz
Arbacesa nabrała niewysłowionej
godności, podczas gdy wzniesiona
dłoń wskazywała poprzez wielki
otwór velarium dziwy na niebie.
Głos jego górował nad wyciem
pospólstwa i pomrukiem lwa na
arenie i rykiem tygrysa,
dochodzącym z głębin amfiteatru.
- LUdu spójrz - ognie boga
mściciela powstały na świadectwo
mojej niewinności.
Zwrócone za kierunkiem jego
ręki oczy tysięcy spostrzegły na
szczycie Wezuwiusza fantastyczny
obłok - niby czarny pień
gigantycznej sosny o
rozstrzelonych setnych gałęziach
z płomieni, których rażącego
blasku wzrok nie mógł długo
wytrzymać.
Chwila niemego podziwu - potem
wrzask kobiet - głuche klątwy
mężczyzn - wreszcie jeden krzyk
przerażonej masy ludzkiej.
Bowiem ziemia zadrżała, i
zachwiały się mury amfiteatru i
do uszu widzów doszedł łoskot
walących się domów. Wzruszył się
ów obłok nad górą i -
ciemnoczerwoną chmurą toczył się
ku widzom - z łona jego buchnął
deszcz popiołów i sprawił nocną
ciemność - a z niej spadały na
głowy rozpalone odłamy skał.
Tłum zapomniał o wszystkim -
oszalały wydarł się z amfiteatru
- tłoczono się, rozpychano,
zadeptywano, wśród jęków,
przekleństw, modłów. Ówdzie
spotykano inną ciżbę, gnaną
panicznym przestrachem - widziano
ludzi pojedynczych, biegnących
jeszcze ocalić kosztowne skarby,
unieść je z miasta przed nowym
wstrząsem ziemi. ULice
pustoszały, smagane deszczem
gorącego popiołu i kamieni,
który w mig zniszczył kwitnące
winne zarośla i z sykiem spadał
w nurty wzburzonego morza.
Biegnący szukali przytułku pod
dachami najbliższych domów, w
przedsionkach świątyń -
wszędzie, gdzie była osłona
przed grozą otwartego powietrza.
A coraz gęstszy obłok spowijał
niebo - stawał się
nieprzenikniony. Całą okolicę
opanowała ciemność, gorsza od
nocy!...
Rozdział XXXV
Byli ludzie, co i w takiej
chwili, gdy rozpętaniu ulega
egoistyczna natura człowieka,
potrafią myśleć o innych, wyżsi
nad instynkt samozachowawczy.
Salustiusz zaprowadził Nidię do
Glaukusa, otulił go swoim
płaszczem, rzekłszy zaraz:
- A teraz uciekajmy, gdzie kto
może! Zaczyna być źle...
Nidia całowała nogi swego
pana, przejęta radością jego
ocalenia, nieświadoma ogromu
żywiołowej katastrofy, grożącej
zgubą ocalałemu, jej i wszyst-
kim. Glaukus nie myślał o sobie.
Przede wszystkim pamiętał o
Olincie - rozbił żelazem wrota
jego więZiennej celi - nikt mu
nie bronił; straże uciekły - i
wyprowadził modlącego się:
- Ręka natury wyprowadza cię,
bracie!
- Nie, ręka Boga! - odparł
tamten.
Nie biegł, jak inni. Szedł
wolno, wołając: "Niech będzie
pochwalony Jezus Chrystus!"
W ciemnym spoliarium wśród
trupów natknął się na człowieka,
który gorzkim głosem zapytał:
- Kto w tym miejscu wzywa
imienia Boga?
- Medonie, to ja... OLint.
Pójdź ze mną! ZIemia wstrząsa
się i powraca umarła.
- Odejdź! Ja tu pozostanę z
umarłym synem. - W istocie,
położył głowę trupa na kolanach
swoich i pieścił ją.
- Pójdź! śmierć nie jest tak
okrutna, aby rozłączyła ojca z
synem.
- Masz słuszność! Nie
rozłączy.
I pochylił się na wznak. Serce
jego bić przestało.
A Glaukus, porywając za sobą
Nidię, mknął, jak wicher, do
domu Arbacesa, aby uwolnić Jonę.
Niewolnicy rozbiegli się,
zapomniawszy o uwięzionej. Grek
usłyszał z zamknięcia krzyk
ukochanej. W mgnieniu oka
wywalił drzwi, wyniósł
wpółomdlałą, ocucił ją z pomocą
Nidii i trzymając się za ręce,
jęli uciekać.
Szczęśliwie zdążył na ratunek
Jony; czas był najwyższy.
Albowiem, kiedy wychodzili z
pałacu, Glaukus usłyszał liczne
głosy i poznał głos Arbacesa.
Egipcjanin na czele orszaku
powracał, aby zabrać swoje
skarby i Jonę i uciec na zawsze
z Pompejów. Dwaj nieprzyjaciele
otarli się o siebie, lecz
Arbaces nie rozpoznał Greka, a
ten odgadł go tylko po migającej
w ciemności bieli szat,
znikającej na krańcu pałacowego
korytarza, w którego okna
zajrzała błyskawica.
* * *
W mroku grasowały ludzkie
hieny.
Burbo spotkał swego krewniaka
Kalenusa.
- Świątynia twoja - rzekł doń
- jest pełna złota i
kosztowności. Zagarnąć je i
uciec za morze - nie jest to
najodpowiedniejsze w takiej
chwili? Kto nas za to sądzić
będzie?!
- Masz słuszność! IdźMy.
Podzielimy się.
Ołtarz bogini otaczały
tarzające się na ziemi i we
łzach modlące się postaci kilku
kapłanów. Minęli je, skradając
się do skarbu. Kalenus przypadł
po drodze do ofiarnego stołu i
począł pożerać ostatki strawy.
- Jak możesz jeść teraz? -
fuknął Burbo.
- Ma się apetyt po wygłodzeniu
się przez dwie doby - odparł
tamten.
- Pośpiesz się! Na Jowisza.
Góra wyrzuca już wrzącą wodę i
gorące błoto...
W istocie czarny, żarzący się
potok tryskał przez okna i
otwory dachów świątyni, zalał,
zagrzebał klęczące postaci
kapłanów, którzy na próżno
chwilę przedtem silili się
zapalić bogom kadzidła.
Dwaj nędznicy zajrzeli do
sali, kiedy już wracali ze
skarbca, obarczeni łupami.
"Pomarli wszyscy!" - szepnęli ze
zgrozą. Szli, depcząc po
trupach, parząc stopy o
rozpaloną posadzkę, skowycząc z
bólu. Kalenus wyskoczył za próg
świątyni. Przed Burbem zaś
spadła taka straszliwa masa
popiołu, że musiał się cofnąć.
Szukał schronienia w jakiejś
izdebce, do której nie
przeniknęły jeszcze duszące
wyziewy. Usiadł i szczękał
zębami. Wokół niego rosła noc.
Zjadliwa para wnikała przez
szczeliny. Próbował wyjść. Nie
mógł. Drzwi zatarasowała góra
popiołu. Z obłąkaniem w oczach
chwycił topór ofiarny,
pozostawiony tu przez któregoś z
kapłanów, i jął rozwalać mur...
aż tchu mu nie stało. Padł. Oczy
wyszły mu z orbit.
* * *
Na ulicy ktoś krzyczał
żałośnie:
- Na pomoc! Zgasła mi
pochodnia. Odbiegli mnie
niewolnicy. Jestem Diomedes -
bogaty Diomedes. Dwa tysiące
sesterców temu, kto mi poda
rękę.
Nikt się nie zatrzymał.
Krzyczący uczepił się czyjejś
nogi.
- Puść mnie! - wołał tamten w
przerażeniu.
- Klaudiuszu, podaj mi rękę! A
dam ci schronienie w mojej
piwnicy. Mam bogate zapasy
żywności i oliwy do lamp i wina.
Przetrzymamy ten potop popiołu,
choćby noc trwała tygodnie.
- Masz rękę... idziemy.
- Weźcie i mnie. Mam dziecko
na ręku. UKrywałam się z tym.
Lecz teraz wyniosłam z potopu -
błagał głos młodej kobiety.
- Precz, niegodna! - krzyknął
Klaudiusz.
- Nie, niech pójdzie z nami.
Będzie dość miejsca. Może mi
Venus to policzy.
Kazawszy zanieść obfite zapasy
jadła i napoju, Diomedes zamknął
się w piwnicach z Julią,
Klaudiuszem, młodą matką, wielką
liczbą niewolników i kilku
sąsiadami z pobliskich domów.
Rozdział XXXVI
TEn świat konający - jak mówią
notatki obserwatora z okrętu
Pliniusza, który zginął,
podsunąwszy się zbyt blisko do
trujących wyziewów wulkanu -
sprawiał wrażenie czarnej,
zewsząd zamkniętej izby. Ale
kolumny dymu przerzynały świetlne
zygzaki błyskawic i opasywały
chwilami najwidniejsze tęcze.
Szły od ognistej góry przez
okręgi nieba, niby węże o
łuskach jasnozielonych, lub
jaskrawopurpurowych, a kiedy
chwilami gasły, powlekała
widnokrąg śmiertelna bladość i
miasto było jakby widmem
własnego istnienia. Z rykiem
wzruszonych wnętrz, z hukiem
rozkołysanych fal oceanu mieszał
się świst gazu przedzierającego
się z rozpadlin okrutnej góry,
niby szyderstwo demonów. Wrący
deszcz żużli i kamieni zasypywał
powozy i pieszych. Uginała się
ziemia pod stopami uciekających.
Ginęli ukryci pod gruzami
walących się gmachów.
Spotykające się odłamy skał
krzesały iskry. Wichura gasiła
pochodnie, zatykane przez
pobożnych u bram świątyń. Tylko
pożary winnic i domów oświetlały
zbiegom drogę.
Znikły elementarne uczucia i
obyczaje kultury. LUdzie
rozbiegli się, pędząc na oślep,
w dzikim przestrachu, z jedyną
myślą, ocalenia siebie, a nie
znajdując nigdzie ratunku.
Mężowie rozłączali się z żonami,
rodzice z dziećMi, a pogubieni
przestawali się szukać.
- Nie możesz iść, starcze.
Muszę cię opuścić. Inaczej
zginiemy obaj - wołał młody
głos.
- Idź, ratuj się synu -
odpowiedział głos drżący.
- Ale oddaj ten wór ze złotem.
- Nędzniku! Chcesz ograbić
ojca?
- Umieraj stary skąpcze.
A gdzieś przy kolumnie leżał
bezradny olbrzym Niger z głową
rozbitą kamieniem, i bezmyślnie
wpatrywał się w lwa, który
wystraszony legł u jego stóp i
łasił się, liżąc mu ręce.
Przez mroki przedzierała się
gromada nazarejczyków,
osłaniając rękoma gasnące
łuczywa smolne i miotając
ostrzeżenia i groźby pobożne:
- Biada, biada! Pan przyszedł
sądzić możnych świata, okrytych
purpurą, napawających się
widokiem zgonu sług Bożych!
Biada bałwochwalcom i bogaczom
złym i nielitościwym! Pan
spuścił z wysokości ogień
niebieski! Nadszedł kres
splugawionej ziemi!
* * *
A w bramach miejskich stało w
szyszakach i pancerzach kilku
żołnierzy, którzy nie śmieli
opuścić warty, trwali nad gradem
kamieni i zginęli na posterunku.
O ich wierności obowiązkowi
zaświadczyły odnalezione po
wiekach w tym miejscu
kościotrupy - w zbroi.
Rozdział XXXVII
Nidia prowadziła Glaukusa i
Jonę wśórd tej nocy okrutnej.
Przywykła do wiecznej ciemności,
ona jedna nie potrzebowała
światła. Nieomylną drogą wiodła
ich ku morzu. Naraz tłum ich
rozdzielił. Na próżno Grek
wzywał ją po imieniu. Postradali
najpewniejszą przyjaciółkę.
- Niestety, iść nie mogę
dalej! - jęknęła Jona. - NOgi
moje grzęzną w gorących
popiołach. Ratuj się sam,
najmilszy; pozostaw mnie swemu
losowi.
- Nie mów tak, droga małżonko!
Śmierć przy tobie jest
szczęściem. Życie bez ciebie
niedolą!
Niósł ją na rękach. Ale nie
wiedział, dokąd się zwrócić.
Miał wrażenie, że krążyli
godzinę i wrócili na to samo
miejsce. Deszcz kamieni lunął
ponownie. Niepodobna było
zostawać na ulicy. Błyskawica
rozświetliła portyk świątyni
Fortuny.
- Błoga posłanniczko!
wskazujesz przytułek - zawołał i
poniósł Jonę pod dachy zbawczego
portyku.
Ilekroć błyskawice rozjaśniały
plac, widzieli drgające ciała na
ziemi, okrytej białą kurzawą i
zgniecione trupy wśród stosów
kamieni. Umierający czołgali się
z jękiem po schodach świątyni,
drgali w konwulsjach i cichli
snem śmierci. Dusił ich
rozpalony kurz.
- O, Glauku! Daj mi ostatnie
pocałowanie. Dłużej nie
wytrzymam.
- Jono! Jono! Nie umieraj!
Patrz - gromada ludzi wychodzi z
pochodniami z wnętrza świątyni.
Połączmy się z nimi!
- Idźmy śmiało, moi ludzie! -
krzyczał głos człowieka, idącego
na czele orszaku, z obnażonym
mieczem. - Wolnością i bogactwem
obdarzę każdego, kto dzień
dzisiejszy przeżyje. Morze
blisko. Bogowie przyrzekli mi
ocalenie! Idźmy śmiało.
Gromada niewolników, niosąc
kufry, ciężko naładowane, szła
za tym człowiekiem, jakby za
gwiazdą przewodnią. Glaukus
poznał po głosie - Arbacesa!
Błysnęło - Arbaces zobaczył
Glaukusa i Jonę.
- Na popioły ojców! - zawołał
z szatańskim śmiechem - Fortuna
nie łamie danych obietnic. Nawet
wśród zniszczenia toruje mi
drogę do miłości. Ustąp Greku! -
ta kobieta należy do mnie.
- Zdrajco! Nemezis tu cię
przywiodła, abym nasycił moją
zemstę. Dotknij Jony, a skruszę
broń twą i ciebie.
W tej samej chwili cała
przestrzeń zajaśniała kolorem
krwi. Z wierzchołka góry, która
zdawała się rozpłataną na dwoje,
błysnęły trzy ognie - strumienie
lawy i potoczyły się
ciemnoczerwonymi bałwanami ku
potępionemu miastu. Niewolnicy z
krzykiem zakryli połami szat
przerażone twarze. Egipcjanin
groźnie szedł z wzniesionym
mieczem ku Glaukusowi, który
zasłonił Jonę, oczekując
napastnika ze sztyletem w ręku.
- Ateńczyku! - zawołał kapłan
- cóż pomoże twoja nędzna broń
przeciw memu mieczowi i wyrokom
gwiazd, które wywróżyły mi
zwycięstwo?
Postąpił krok naprzód... Ale
to był ostatni jego krok. ZIemia
wstrząsnęła się gwałtownie.
Kolumna, na której stał spiżowy
posąg Augusta, runęła, rozprysła
się na tysiące kawałków marmuru,
które pogrzebały hardego
nikczemnika. Spełniło się
proroctwo gwiazd. Glaukus
widział wśRód gruzów
przekrzywione konwulsyjnym
uśmiechem rozpaczy i zaszłe
bielmem oczy konającego. Jona
odwróciła się od tej ohydnej
twarzy i padła bez zmysłów.
Tak zginął wielki mag_Hermes o
płomienistym pasie - ostatnia
odrośl królów Egiptu!
* * *
Jeszcze jeden z dwóch szczytów
gorejącej góry oderwał się od
ciemnej podstawy, zawahał w
powietrzu i runął z
niewypowiedzianym łoskotem.
Jeszcze lunął kilkakroć mroczący
wszystko deszcz popiołu. Jeszcze
olbrzymie kłęby dymu zasłały
miasto. Glaukus, cisnący Jonę do
serca, zrezygnowany, gotowy na
wspólną śmierć - wśród ciszy,
która nagle nastała, w przerwie
gradu kamieni i śnieżycy
popiołu, usłyszał wołający go
głos:
- Glauku, gdzie jesteś?
Zagłuszyły go na chwilę
posępne śpiewy chrześcijan,
głoszących pod wodzą OLinta:
"Nadeszła godzina! Nadeszła
godzina!" i odległy ryk tygrysa,
który wyrwał się nareszcie z
klatki i biegł poprzez tłumy na
oślep. Ale wezwanie powtarzało
się wielokrotnie i było coraz
bliższe. Nidia z przedziwną
przezornością kryła się pod
arkadami gmachów, prześlizgiwała
wśród kolumn pod sklepieniami
świątyń, a z uporem miłującego
serca i nadziei poszukiwała
dwojga zgubionych towarzyszy.
- Nidio! Czy to ty wołasz mnie
z krainy cieniów? Żyjesz?
Bogowie błogosławili tobie!
- Pójdźcie za mną! I wy żyć
będziecie!
I tym samym cudownym kierowana
instynktem, znanymi sobie dawno
ścieżkami, doprowadziła ich do
brzegu morza. Wsiedli na statek,
który przytulił garstkę
szczęśliwych zbiegów, i
odpłynęli szybko od brzegu.
Wyczerpana z sił Jona usnęła w
ramionach Glaukusa, a Nidia
usiadła u jego stóp.
W miarę, jak oddalali się,
bezustannie spadający w morze
deszcz popiołu, który pokrywał
pokład rodzajem śniegu, stawał
się coraz rzadszy. Wiatry
poniosły go do najodleglejszych
krain - zadziwił czarnego
Afrykanina i obsypał starożytne
ziemie Syrii i Egiptu.
* * *
Nazajutrz rozciągała się nad
ocalonymi różowa mgła pogodnego
ranka, pod nimi - mądrość
igrających łagodnie fal morza.
Światło odzyskiwało władzę.
Odsuwała się martwa i ponura
okolica, niegdyś witająca i
żegnająca oczy podróżnych
białymi murami
i kolumnami świątyń. Herkulanum
i Pompeje - ukochane córy morza
- wydarte z jego objęć stały się
grobami. Majtkowie na okrętach,
które uniosły szczątki życia ze
zburzonych miast, nie wydawali
na ten raz okrzyków radości na
cześć Jutrzenki, rozmyślając o
tylu istnieniach, które nie
podzieliły z nimi szczęścia
ocalenia.
Tej nocy Nidia nie spała.
Myślała o tym, że raz jeden o
mało nie zgubiła Glaukusa i
Jony, że potem ocaliła ich
dwukrotnie, że spełniła swoje
zadanie do końca - i że przy
szczęśliwych, Glaukusie i Jonie,
dla jej udręczonego serca
miejsca nie ma. A gdy ci
obudzili się, pierwszą ich myślą
była Nidia. Ale nie było jej
nigdzie na okręcie. Tajemnicza
od początku do końca, niewidoma
Tesalianka znikła na zawsze.
Tylko majtek, śpiący na
pokładzie, opowiadał, że słyszał
nocą lekki szelest, jakby jakieś
ciało osunęło się do wody...
Rozdział ostatni
Glaukus miłemu Salustiuszowi
śle pozdrowienie.
Prosisz mnie, abym odwiedził
cię w Rzymie. Przybądź ty raczej
do Aten. Rozstałem się na zawsze
z próżnym zgiełkiem i czczymi
rozkoszami stolicy cezarów.
Resztę życia spędzić pragnę w
mojej ojczyźnie. Cień zgasłej
wielkości, urok wspomnień,
wiejący z ruin, głos poezji w
oliwnych gajach Illisu - jest mi
droższy nad przepych i
wspaniałość waszego Rzymu.
Zmieniłem się. Choć odzyskałem
zdrowie i siły - o ile wiek
starszy pozwolił - mój umysł nie
otrząsnął się i nie otrząśnie
się nigdy z wrażeń dnia
ostatniego Pompejów.
Dla nieodżałowanej Nidii
wzniosłem godny pomnik,
widzialny z okien mej pracowni.
Jona zbiera dla jej cienia co
dnia świeże kwiaty, a moja ręka
splata z nich girlandy i wieńczy
jej popiersie.
Dziwisz się, że tajna sekta
chrześcijan stale rozkrzewia się
w Rzymie. Zaufam ci tajemnicę.
Zastanawiałem się długo nad tą
dziwną wiarą i... nawróciłem
się. Dziwić się mogą temu tylko
ci, którym odmówione jest
szczęście jej rozumienia.
Po zburzeniu Pompejów raz
tylko widziałem OLinta. Ocalał,
aby paść męczeńską ofiarą swojej
gorliwości. Jego zgon męczeński
nawrócił mnie bardziej może, niż
jego nauki. Jona także przyjęła
nową wiarę. Na jego radosnym
wśród męki zgonu obliczu
ujrzeliśmy uśmiech boskiej
nadziei - zapowiedź dla nas
nieśmiertelnych ślubów miłości,
szczęścia za grobem. Możesz
przywieźć ze sobą dzieła
Epikura, PItagorasa i Diogenesa
i dyskutować ze mną w gajach
Akademu. Nie zachwiejesz mnie.
Raczej sam przygotuj się do
przegranej.
Jona jest przy mnie, gdy to
piszę, kładzie mi dłoń na
ramieniu, wzywa mnie na
przechadzkę przez ulice, na
których znać rękę Fidiasza i
geniusz Peryklesa, w góry
Hymetu, gdzie pod jasnym niebem,
wśRód srebrnych potoków, brzęczą
roje złotych pszczół. Nie sądź,
że gardzę pięknem naszych mitów.
Wiem, że ja i Jona wcielamy
uroczą bajkę o miłości Erosa i
Psyche. Ale miłość naszą
prześwietlił duchem blask
religii Jezusa.
Nie sądź jednak, Salustiuszu,
że podzielam fanatyczny żar
moich nowych współwyznawców,
którzy mają inaczej myślących,
niż oni, za potępionych na
wieki. Jest to przesąd gminu. Ja
nie przeklinam niczyjej szczerej
wiary, błagam tylko niebo, aby
nawróciło swoją łaską innych.
Moja pozorna obojętność gorszy
moich braci w Chrystusie, ale
znoszę to z wyrozumiałym
uśmiechem. Umiarkowanie moje
jest owocem mądrości i
łagodności greckiej. I jeśli
przybędziesz do nas, wesoły
uczniu Epikura, przyjmiemy cię
oboje całym sercem i - jeżeli
zechcesz - nie będziemy cię
nawracali gwałtem! Bywaj zdrów,
druhu!...
Epilog
UPłynęło siedemnaście wieków
od roku zniszczenia, roku 79
naszej ery, kiedy Pompeje w
świetności pierwotnych kolorów
życia powstawać jęły ze swego
milczącego grobu, wygrzebywane
spod skamieniałej lawy od roku
1750. Na jej odbiciach
promieniała świeżość dnia
wczorajszego, jej mozaikowe
bruki nie nosiły ani jednej
skazy czasu i zużycia. Na forum
stały niedokończone ręką
pracownika kolumny. W ogrodach -
ofiarne trójnogi, w salonach
sprzęty, lampy, kufry, w
teatrach - bilety wejścia, w
jadalniach, szczątki ostatniej
biesiady, w sypialniach -
wonności i pięknidła niewieście.
Ale wśród tego wszystkiego kości
i kościotrupy tych, co byli
sprężynami życia tego
miniaturowego teatru cywilizacji
rzymskiej...
Opowieść nasza próbowała
wskrzesić wyobraźnią dusze i
losy ludzi znalezionych w tej
pozycji, jaką podały nasze
końcowe obrazy. W sklepionych
podziemiach domu Diomedesa
znaleziono dwadzieścia
skupionych u drzwi szkieletów -
wśród nich dziecko u piersi -
okrytych drobnym pyłem;
widocznie przenikał on z wolna
przez szczeliny, póki nie
ogarnął całej przestrzeni, i
pogrzebał nadzieje przedłużenia
życia, położone w nagromadzonych
tu zapasach. Wśród klejnotów,
pieniędzy, świeczników,
znaleziono stwardniałe w
amforach wino. W skamieniałym do
wilgoci piasku, jakby w formie
odcisnęło się popiersie młodej i
hożej kobiety, której nadaliśmy
imię Julii. Snycerska ręka
natury zostawiła zarys ciała,
rozwianego w prochy. Nikt nie
wyszedł przez zawalone odłamkami
skał drzwi z zapełniającego się
siarczystą parą więzienia. LUb
może wcześniej wymknął się jakiś
ryzykant, ufający, że oszczędzi
go grad kamienny i zginął od
ciosu nieba - bo w ogrodzie
leżał kościotrup z rozbitym
czerepem.
W świątyni Izydy znaleziono
ukryte mechanizmy, które
zdradziły sekrety kapłanów,
udzielających wyroczni, a w
jednej z izb ogromny szkielet,
przy nim topór. Dwie ściany
przebite - dalej nie przedarła
się ofiara śmierci, której
nadaliśmy imię Burba. Znaleziony
za świątynią na ulicy
kościotrup, obarczony mnóstwem
monet i tajemniczych ozdób
egipskiej bogini podyktował nam
losy chciwego Kalenusa.
A wygrzebany kiedyś pośród
złomów marmurowej kolumny
szkielet człowieka, przecięty na
dwoje, z czaszką tak dziwnej
budowy, że znawcy frenologii nie
mogli się dość nacieszyć
widokiem tylu wyniosłości
kostnych - zdaniem ich -
świadczących o genialnych
przymiotach mózgu, który miał tu
siedlisko, natchnął nas wizją
rozumującej i marzącej duszy
zbrodniczego maga, ARbacesa z
Egiptu. Po osiemnastu wiekach
oglądana przez podróżnych w
muzeum ta czaszka przemawia
smętnie o zawodnej pysze i
znikomości człowieka!
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Lytton Ostatnie dni PompejówJózef Mackiewicz Ostatnie dni wielkiego Księstwa (1960)Ostatnie dni Pompei (Gli ultimi giorni di Pompeii)ćwiczenia ostatnie zadaniadni tygodniawięcej podobnych podstron