Erskine Caldwell
Sługa boży
Tłumaczył
Krzysztof Zarzecki
Książka i Wiedza 1977
Tytuł oryginału
JOURNirrMAH
Ilustracje na okładce i stronie tytułowej
Mieczysław Wasilewski
Redaktor serii
Mirosława Karpińska
Rozdział I
MIS By snadne Caldwell
Zapocony, rozklekotany samochód skręcił
z drogi i utknął martwo pod magnolią. Męż-
czyzna przy kierownicy - wysoki i tak chudy,
jakby nie dojadał, odkąd go matka odstawiła
od piersi - zastygł z posępną miną i wzro-
kiem utkwionym w rzędzie koślawych sztachet
przed maską.
Clay Horey, rozparty w swoim krześle na
werandzie, pochylił się do przodu i zmrużył
oczy rażone blaskiem słońca i bielą piasku.
Wypatrywał, kto to taki, niepewny, czy rze-
czywiście ma przed sobą żywego człowieka.
Przesiadując tak na werandzie tydzień po ty-
godniu, rok po roku, patrząc wciąż na ten sam
suchy, bezbarwny krajobraz, czasami nie do-
wierzał już własnym oczom,
- A to diabelna lura ta kawa - powie-
dział. - Tylko oczy człowiekowi mgłą zaciąga
na taki gorąc. Trzeba będzie pomyśleć o jakim
gąsiorku. Jedna kukurydzówka, co jeszcze wy-
rwie człowieka z tej drętwoty.
Nie podnosząc powiek, starał się rozróżnić
pośród fal upału dzwoniących w uszach jakiś
dźwięk, który by świadczył o obecności kogoś
obcego. Słyszał paplanie sójek, pisk lemiesza
i różne inne dobrze znane odgłosy, jakie za-
wsze niosą się milami nad piaszczystą równiną,
ale żaden obcy dźwięk nie dochodził z podwó-
rza przed domem.
- Nikt ważny to nie może być - powie-
dział w końcu, otwierając szeroko oczy. -
A jak jest, to musiał diablo zmylić drogę.
Pokiwał z niedowierzaniem głową, nie
spuszczając oka z posępnego mężczyzny, wciąż
nieruchomo tkwiącego w odkrytym wozie. Nie
miał najmniejszego pojęcia, kto, u Boga Ojca,
mógł do niego przyjechać z tej strony, i to
o takiej porze dnia. Nie miał pieniędzy na
kupno czegokolwiek, nie miał pieniędzy na
spłacenie choćby cząstki długów - zwykłą
stratą czasu było się zapuszczać tak daleko od
szosy, żeby się z nim zobaczyć. 1
Jeszcze raz wytężył wzrok, ale jak okiem
sięgnąć nie mógł dostrzec najlżejszego poru-
szenia świadczącego, że to nie majaki po
dzbanku zbożowej kawy, którą wypił na śnia-
danie. Ani jedna chmurka nie płynęła po błę-
kicie nieba, najmniejszy powiew nie przebie-
rał listkami magnolii, nie czuło się nic ruchu
nawet w bezkresnych kręgach i poślizgach
myszołowów szybujących w górze, a teraz
przybył jeszcze ten rozklekotany samochód
i mężczyzna szary od kurzu, równie nierucho-
my jak rząd koślawych sztachet wzdłuż dro-
gi.
Clay pragnął się za wszelką cenę utwierdzić
w przekonaniu, że to, co widzi, jest tylko złu-
dzeniem wzroku zmęczonego upałem i bielą
piasku. Miał ochotę ściągnąć kapelusz na oczy
i zdrzemnąć się jeszcze trochę przed kolacją.
Spróbował to uczynić, ale majak nie chciał ja-
koś zniknąć tylko dlatego, że sięgnął ręką do
ronda. Poderwał się z powrotem na krześle,
zły i niespokojny, i jął na nowo wypatrywać.
- Nikt ważny to nie może być - powie-
dział. - Nie zdążył jeszcze zjechać z drogi
i już gasi motor. Jak facet tak się trzęsie nad
każdą kapką benzyny, to jeszcze nie widzia-
łem, żeby to był kto ważny.
Minęło pewnie z pięć minut, gdy nagle mo-
tor zapalił ni z tego, ni z owego. Zakurzony
mężczyzna podskoczył za kierownicą, po czym
znów znieruchomiał sztywny i wyprostowany.
Wyglądało, jakby przez cały czas tego właśnie
oczekiwał, a w końcu został zaskoczony w
chwili nieuwagi.
Tymczasem silnik pracował coraz szybciej
i szybciej. Kiedy w wozie, który szedł w upal-
ny dzień bez wody w chłodnicy i z niedosta-
teczną ilością oleju w karterze, zaczyna po
wyłączeniu zapłonu ni z tego, ni z owego dzia-
łać motor, nie trzeba zbyt długo czekać na na-
stępstwa. Clayowi wydawało się, że wóz się
lada chwila rozpadnie na kawałeczki od wi-
brujących zgrzytów, które nim wstrząsały od
błotnika do błotnika, kiedy raptownie motor
zabrzęczał jak pęknięta sprężyna w budziku,
po czym nastąpił ogłuszający wybuch w roz-
klekotanej rurze wydechowej. Na tym się
skończyło.
Teraz, kiedy było po wszystkim, nieznajomy
rozluźnił napięte mięśnie. Słup gęstego, czar-
nego, mdlącego dymu, który się kłębił nad wo-
zem, zaczynał się powoli przesuwać w stronę,
domu. W oddali zamarło echo wybuchu i za-
raz ponad korony drzew wzbiło się stado spło-
szonych sójek, kołując z takim lamentem, jak-
by odkryły na gałęzi węża.
- Trzeba będzie chyba wstać, dowiedzieć
się, czego on tu właściwie szuka - powiedział
Clay. - Nie ma taki nawet dość oleju w gło-
wie, żeby podejść, schować się przed żarem.
Czarny słup dymu rozpływał się powoli w
rozprażonym powietrzu, ale mdlący fetor wy-
pełnił całą werandę i jął się przedostawać
przez otwarte drzwi i okna do wnętrza domu.
Clay poderwał się na równe nogi, przewra-
cając krzesło.
- Niech to diabli! - powiedział, rozbudzo-
ny w końcu do reszty. Czuł, że zaczyna go
mdlić w dołku. - Podjedzie ci taki pod sam
dom i tylko smrodu narobi! Jak żyję, nie by-
łem taki wściekły!
Nie mógł tego znieść ani chwili dłużej. Prze-
chylił się przez poręcz werandy i ująwszy czu-
bek nosa w dwa palce dmuchnął z całej siły.
Ale zapach pozostał jeszcze bardziej mdlący.
- Niech to wszyscy diabli! Podjedzie ci ta-
ki pod sam dom i nasmrodzi! - wrzasnął
z pasją w stronę wysokiego, ogorzałego męż-
czyzny.
Z wściekłości jął walić w belkę podtrzymu-
jącą dach werandy, aż dom zadrżał w posa-
8
dach. 'Narobił tyle hałasu, że przybiegła Dene.
Zatrzymała się w drzwiach sieni, za jego ple-
cami.
- Kto tu tak nasmrodził, Clay? - spytała
łapiąc dech. - Jak żyję, nie było tu takiego
smrodu.
Clay wskazał mężczyznę, który właśnie wy-
siadał z samochodu pod magnolią. Mruknęła
coś, czego nie zrozumiał, i obciągając spódnicę
uciekła w popłochu z werandy.
Clay zszedł po schodkach na podwórze. Męż-
czyzna wysiadł już i przechadzał się wielkimi
krokami koło samochodu, rozprostowując kola-
na i zatrzymując się co chwila, żeby potrzą-
snąć to jedną, to drugą nogą. Ubranie miał
wymiętoszone i całkiem szare od kurzu, skórę
na twarzy ogorzałą i jakby zbryzganą brązową
farbą.
- Jestem Semon Dye - powiedział mie-
rząc Claya od stóp do głów takim spojrzeniem,
jakby miał przed sobą kołek. - A ty coś za
jeden?
I wyciągnął znienacka rękę, sztywną jak
drąg wetknięty w rękaw starej kapoty. Clay
łypnął na wyciągniętą dłoń i jął się cofać krok
za krokiem w stronę płotu. Ale ręka była
wciąż tuż przed nim.
- Ja ci powiedziałem, kto jestem - rzekł
Semon. - A ty co?
Clay przyparty do płotu, nie spuszczał oka
z łapy o wielkim kciuku, który sterczał mu
tuż przed nosem jak nie wykształcona kolba
kukurydzy.
- Niby ja? - powiedział. - No, Clay
Horey jestem.
Semon złapał go za rękę i jął potrząsać, aż
Clay poczuł, że mu mdleje ramię.
- Bardzo mi przyjemnie - mówił Semon,
wciąż wymachując jego ręką. - Bardzo przy-
jemnie.
Rozluźnił uścisk i dłoń Claya opadła na bio-
dro bezwładnie jak woreczek śrutu. Przez ra-
mię Claya jął teraz taksować dom i stajnię,
wykręcając szyję, żeby lepiej widzieć.
- Pierwsza klasa gospodarka - rzekł wre-
szcie. - Miałem i ja kiedyś niczego sobie
farmę.
Obrócił się i popatrzył wzdłuż drogi. W od-
ległości kilkuset jardów stały przy niej domki,
w których mieszkali Murzyni. Przed nimi roz-
pościerały się pola bawełniane, za nimi widać
było linię drzew obrzeżających rzeczkę. Długo
nie odrywał oczu od murzyńskich bud.
- Twoi ludzie? - zapytał.
Rozwarł szeroko oczy i kiwał wolno głową,
wpatrując się w wargi Claya. Clay pokiwał
głową w takt ruchów Semona, ale w porę się
opamiętał i nie otworzył oczu tak szeroko jak
on.
- Niby Hardy i George? - spytał. - Ano,
sieją mi trochę kukurydzy w tym roku. Robią
teraz gdzieś w polu.
Semon się odwrócił i zamarł znów z oczami
10
utkwionymi w domki przy drodze. Clay po-
szedł za jego wzrokiem, ale nie mógł dostrzec
nic godnego uwagi.
Gdy tak stali i patrzyli, z jednego z domków
wyszła młoda Murzynka i zaczęła się oddalać
drogą.
Clay nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie
Semon zdradzi, czym właściwie się zajmuje,
i wyjaśni, co go tu sprowadza. Nie był przy-
zwyczajony, żeby ni z tego, ni z owego nad-
jeżdżał ktoś nieznajomy i zatrzymywał się
przed domem. Szosa była oddalona o jakieś
osiem, dziewięć mil, a polna droga, przy której
stał dom, prowadziła donikąd - urywała się
nagle pośród trzcin trzy mile w górę rzeczki.
Ale Semon nie przejawiał jakoś chęci tłuma-
czenia, co go przywiodło w te strony.
- Pan nietutejszy? - spytał wreszcie Clay
nie mogąc już dłużej wytrzymać.
- I tak, i nie - odparł Semon. - Nietu-
tejszy i tutejszy.
Dźgnął nagle Claya swoim sztywnym palu-
chem w lewy bok, cmokając równocześnie
wargami - zabrzmiało to, jakby przywoływał
psa.
- Jak Boga kocham, człowieku! - wrza-
snął Clay podskakując wysoko w górę. - Nie
rób nigdy takich kawałów!
- Takiś łachotliwy? - spytał Semon.
Clay zmierzył go uważnie kącikiem oka.
- Żeby łachotliwy, to nie. Ale od szczenia-
11
ka nie znosiłem, jak mnie kto dziabał pod
żebra.
- Tak, niektórzy tego nie znoszą - powie-
dział Semon. - Widać i ty taki jesteś.
- Może i jestem - przyznał Clay spoglą-
dając z ukosa i gładząc się po żebrach. - Ale
co komu do tego?
' Po raz pierwszy Semon się roześmiał. Nie
oglądając się na Claya ruszył w stronę domu.
- To dopiero frajda po takiej podróży wy-
leźć z wozu i rozprostować kości - powie-
dział. - A najważniejsze, że zajechałem dobrze
w czas na kolację.
Byli w pół drogi do werandy. Clay podbiegł
i złapał Semona za połę marynarki.
- Wolnego - powiedział z groźbą, ciągnąc
kurczowo za połę. - Chwileczkę, jeśli łaska.
Semon oswobodził się jednym szarpnięciem.
- Oj, Horey, nie podnoś ręki na sługę bo-
żego - powiedział surowo.
Clay wlepił wzrok w ogorzałą twarz Semo-
na.
- Co? Chyba pan nie jest kaznodzieją?
zapytał z drżeniem, dopiero teraz spostrzega-
jąc zakurzony czarny garnitur, czarny ka-
pelusz i czarną muszkę Semona, wąską jak
tasiemka.
- I owszem, jestem - potwierdził Semon
i zmarszczył brwi tak, że utworzyły jedną pro-
stą krechę. - Zapamiętaj sobie, Horey, nie
podnoś nigdy ręki na sługę bożego. Jestem
Semon Dye.
12
Wyciągnął ramię, żeby dźgnąć Claya swoim
sztywnym paluchem, ale Clay uskoczył w porę.
- No, jak tak, to co innego - powiedział
i ruszył przodem, prowadząc Semona na we-
randę. - To całkiem co innego, jak pan jest
Semon Dye. Tam pod drzewem, jak pan mi
powiedział swoje nazwisko, usłyszałem nawet,
nie powiem, ale jakoś się nie połapałem. Dia-
blo jestem wdzięczny, że mi pan przypomniał.
Bo nie wiem, czemu sobie wbiłem w głowę, że
z pana to musi być kawał drania i że po nic
dobrego pan tu nie przyjechał. Ale tak to cał-
kiem co innego. Przyjmiemy pana z otwarty-
mi ramionami. Diablo jestem kontent, że pan
przyjechał. Dumny jestem, że do mnie. Tak,
jestem kontent, dumny jestem.
Semon spoglądał na niego z wysoka, uśmie-
chał się i kiwał głową na znak, że wcale się
nie czuje urażony.
- Diablo dumny jestem, że pan do mnie
zajechał - powtórzył Clay. - Przyjechał pan
pewnie, żeby tu gdzieś w okolicy wygłosić
kazanko, co?
- A po cóż by innego - odparł Semon.
Zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał w stronę
murzyńskich bud. Dziewczyna zniknęła już za
zakrętem drogi. - Co, bracie, myślę, że mnie
chyba zakwaterujesz na jakiś czas?
- Ano, zrobię, co się da - rzekł Clay. -
Ale żeby tak prawdę powiedzieć, to u mnie
się nie przelewa. Mam to, co pan widzi, i nie-
wiele więcej.
13
- Dobra jest - powiedział Semon kładąc
Clayowi rękę na ramieniu. - Ja tam jestem
przyzwyczajony zadowalać się byle czym. Tyl-
ko jak mam ochotę pofiglować z dziewczynka-
mi, to co innego. Prawdziwy mężczyzna, jak
poczuje wolę bożą i musi sobie trochę potęgo,
nie zadowala się byle czym jak jakiś pierwszy
lepszy.
- Nie wiem, czy powinienem mówić -
rzekł Clay. - Ale żeby tak prawdę...
- Och, nie wyobrażaj sobie, bracie, że już
się biorę do rzeczy - wtrącił Semon klepiąc
go po ramieniu. - Jeszcze się nawet nie zdą-
żyłem porządnie rozejrzeć.
- Właśnie to chciałem powiedzieć - podjął
Clay. -- Może to Wcale nie jest takie miejsce,
za jakim pan się rozgląda. Bo żeby tak prawdę
powiedzieć...
- Już ty sobie o to głowy nie susz, Horey.
Rozpatrzę się do jutra rana. W najgorszym
razie zbieram manatki i jazda dalej. Jestem
prawie całe życie wędrownym kaznodzieją
i potrafię zbierać plony nawet tam, gdzie inni
widzą tylko ugór.
Clay potrząsnął głową, ale przysunął mimo
wszystko krzesło, żeby Semon miał gdzie
usiąść.
- U nas to nie będzie takie łatwe - po-
wiedział pomyślawszy chwilę. - Sam już nie
wiem, ile lat nie było tutaj żadnego dorzecz-
nego kaznodziei. Może osiem albo nawet dzie-
więć. Ostatni, którego pamiętam, mało ze skóry
14
nie wylazł, ale psu na budę się to wszystko
nie zdało. Jak już odjeżdżał, powiedział, że
ludzie tutaj za daleko zabrnęli, żeby im. można
było pomóc w tym życiu.
- Im więksi grzesznicy, tym bardziej lubię
ich nawracać - rzekł Semon zadzierając nogi
za poręcz werandy i rozpierając się w krze-
śle. - Po to tutaj przyjechałem, żeby wyko-
rzenić z was wszystko zło. A jak ja się już raz
do czegoś zabiorę, to nie przerywam w poło-
wie.
- Diablo ciężką będzie pan miał robotę. Nie
wie pan, jacy u nas ludzie w Rocky Comfort.
Ja się tutaj urodziłem i mieszkam całe życie,
to ich znam. Jakby mnie tak kto spytał, to
nie wiem, czy widziałem takich grzeszników,
jak Georgia długa i szeroka. Szczerą prawdę
mówię, jak Boga kocham.
- To wszystko dlatego, że nie było tu jesz-
cze Semona Dye, żeby im przepędzić diabła zza
skóry - powiedział Semon potrząsając gło-
wą. - Jak długo jestem kaznodzieją, nie mia-
łem jeszcze ani jednej reklamacji. Ludzie
wszędzie wiedzą, że Semon Dye umie sobie
radzić z diabłem. I choćbym miał paść trupem,
z Rocky Comfort też go przepędzę.
Clay popatrzył na Semona. Zmierzył wzro-
kiem jego łapska, długie ciało zgięte wpół,
wielkie nogi zadarte na poręcz.
- Ja tam nie potrzebuję kazań tak bardzo
jak niektórzy - poinformował Semona. _
Dumny jestem, że mogę to powiedzieć. Żyję,,
15-
jak Pan Bóg przykazał, już jakie siedem albo
osiem miesięcy. A może i więcej. Nie pamię-
tam, żebym się kiedy prowadził tak porządnie
jak teraz. Takiego coś we mnie wlizie czasami,
sam nie wiem co. Po prostu mi się odechciewa
wszystkich świństw i już. Wolę sobie tak sie-
dzieć na werandzie przez całą wiosnę i lato,
jak się gdzie ciągać i łajdaczyć.
- Wszyscy grzeszą - skonstatował posęp-
nie Semon.
- Wszyscy? - spytał Clay i zawahał się na
moment. - Pan też?
Semon parsknął krótkim śmieszkiem. Obró-
cił się w stronę Claya, jakby go miał zamiar
znowu dźgnąć pod żebra, więc Clay się odsu-
nął z krzesłem jeszcze o kilka cali.
- Ja jestem Semon Dye - powiedział przy-
bierając nagle surowy wyraz. - O mnie Pan
Bóg nie potrzebuje się kłopotać. Może mi
śmiało zostawić wolną rękę.
- Czasami to musi być nawet wygodne -"
zauważył Clay.
- No, bracie! - rzekł Semon mrużąc jedną
z bruzd na swojej ogorzałej twarzy. - Jakbyś
wiedział.
Tuż za najbliższym oknem dał się słyszeć
jakiś szmer. Semon i Clay odwrócili się jedno-
cześnie.
- Zdaje się, że nie mieszkasz tutaj sam, co,
Horey? - spytał Semon.
-' Ano, tak na oko, to można by myśleć,
że sam. Ale tam w. domu jest moja żona. Ani
16
chybi to ją słyszeliśmy przed chwilą. Taka,
bestia, ciekawa, jak się tylko zjawi kto nie-
znajomy. Ale żeby przyszła, porozmawiała, jak
kogo nie zna od dziecka, to nie, jak osła za
ogon trzeba ją ciągnąć. Pobraliśmy się nie
dawniej jak jesienią. Gdzieś w listopadzie oj-
ciec Dene zaczął kwękać i kipnął. Nie minęły
trzy dni, jak umarł, jużeśmy się z Dene po-
brali.
Semon pokiwał głową z aprobatą,
- No, i jest tu jeszcze gdzieś ten mały,
Vearl. To chłopak mojej poprzedniej żony. Ale
jego to wiele w domu nie widać. Na to wy-
chodzi, że woli przesiadywać z Susan i Jej
czarnymi bachorami.
Semon pokiwał znowu głową. Zwilżył wargi
językiem i otarł je wierzchem dłoni.
- To ładnie, Horey. W naszych czasach
mężczyzna powinien mieć żonę. Nigdy nie zo-
staję dłużej niż dzień, jak trafię do domu,
gdzie mężczyzna nie ma żony.
- To prawdziwa przyjemność tak tutaj sie-
dzieć i słuchać, jak pan mówi - powiedział
Clay. - Otworzy pan usta i zaraz wiadomo,
że z pana to naprawdę mądry chłop. Słysza-
łem, ludzie mówili, że drugiego takiego mądre-
go jak Semon Dye to chyba w całym kraju nie
znajdzie. Ale ani mi się śniło, żebym dożył
kiedy takiego dnia, że pan podjedzie i wysią-
dzie przed moim domem. A jak się tak zasta-
nowię, to chyba nigdy nie spotkałem nawet
takiego, co by pana widział na własne oczy.
17
Słyszeć słyszałem, różne różności o panu ga-
dali. A teraz to pewnie i sam będę mógł opo-
wiedzieć to i owo. Jak tylko usłyszę, że gdzieś
zaczynają mówić o Semonie Dye, zaraz się
wtrącę. Zasunę im taką gadkę, że im oczy
zbieleją.
Nastąpiła dłuższa przerwa. Clay musiał na
nowo nabrać tchu, a Semon nasłuchiwał ja-
kichś odgłosów z domu.
- Słuchaj, Horey - zapytał - mówiłeś, że
ile ma lat twoja żona?
- Śmieszne - powiedział Clay. - Ani w
ząb sobie nie przypominam, żebym mówił, ile
Dene ma lat.
- Och - rzekł Semon - mam się tu u cie-
bie zatrzymać na jakiś czas, to chciałem wie-
dzieć, co trzeba.
- No, Dene skończyła jak raz piętnaście -
powiedział Clay. - Tak żeby nie skłamać, to
nie dorosła jeszcze ze wszystkim. Ale mnie
tam bez różnicy. Lubię mieć w domu taką
dziewczynę jak Dene, co się dopiero uczy, jak
dogodzić mężczyźnie. Niektórzy toby powie-
dzieli, że każda się nauczy prędzej albo póź-
niej. I by się poszkapili, bo to nie zawsze to sa-
mo, jak tak wziąć na dłużej. Najprzód to cieszy
serce mężczyzny patrzyć, jak dziewczyna do-
piero się tego uczy, co potrzeba. A późnięj to
wcale nie każda się nauczy, tak naprawdę,
A Dene potrafi uprzedzić każde moje zachce
nie, Czasami, ja sam jeszcze nie wiem, czego
będę od niej chciał za chwilę, a ona już wie.
Zawsze mnie wyprzedzi o ten jeden kroczek..
To jest jak się patrzy żona dla mężczyzny.
- Taka jest ta twoja żona?
- No, taka! - powiedział Clay z dumą
i podrzucił głowę.
- To ty jej pewnie nie dajesz ani chwili
spokoju, co, bracie?
Semon pochylił się w stronę Claya i dźgnął
go swoim sztywnym paluchem w bok. Clay się
zerwał z krzesła z takim wrzaskiem, jakby go
kto postrzelił.
- Jak Boga kocham, człowieku! - wy-
krzyknął. - Nie rób nigdy takich kawałów!
Nie znoszę, żeby mnie kto dziabał paluchem
pod żebra!
Semon się odwrócił jak gdyby nigdy nic.
- Wiem, o czym mówisz, Horey - powie-
dział uroczyście. - Wiem doskonale, o czym
mówisz. Dziewczyna ma wyczucie. To jak
obszył słowo na to, co chcesz powiedzieć. A jak
dziewczyna ma wyczucie i wie, czego mężczy-
zna będzie od niej chciał za chwilę, kiedy bę-
dzie chciał, żeby się przytuliła albo pocałowała,
żeby mu dała jeść albo ogrzała, a kiedy będzie
chciał się z nią po prostu położyć, to jest wła-
śnie dziewczyna, o którą każdy chłop będzie się
bił jak ryś.
- To taka jest moja żona? - zapytał Clay
pochylając się do przodu. - Taka jest Dene?
- No, bracie! - powiedział Semon kiwając
głową i drapiąc się po nodze. - Taka jest two-
ja żona, wypisz, wymaluj.
18
Clay się poderwał i przeszedł do schodków
i z powrotem. Stanął wpatrując się wybału-
szonymi oczami w Semona.
- Jak Boga kocham! - powiedział patrząc
z podziwem na Semona. - Jak Boga kocham,
niech mnie diabli!
- Co z tobą, Horey?
- Ale mądry z ciebie chłop, Semon. Niech
mnie wszyscy diabli, jakeś mi z ust nie wyjął
akuratnie tego, co chciałem powiedzieć.
Rozdział II
Semon pochylił się i jednym ruchem pod-
sunął Clayowi pod nos łapę, wielką i czerwoną
jak szynka prosięcia. Clay spojrzał nie wie-
dząc, co z nią począć, po czym złapał sterczący
kciuk i potrząsnął nim raz i drugi. Dokonaw-
szy tego chciał puścić, ale palce Semona zdą-
żyły tymczasem opleść jego dłoń.
- Widzę, Horey, że jesteśmy podobni do
siebie jak dwie krople wody - powiedział
Semon. - Będziemy trzymać sztamę, co?
Niech ci łapę uścisnę.
I ścisnął tak, że Clayowi nie pozostało w niej
nic czucia.
- Żebym tak dobrze rozumiał, o czym ty
gadasz, to nie powiem - oświadczył i uwol-
niwszy rękę, jął rozcierać palce.
- Że trzeba było dopiero takiej dziewczy-
oy" no, jak jej tam, żebyśmy się dogadali jak
mężczyzna z mężczyzną - rzekł Semon. --
No, ja i ty. Jak tylko mi powiedziałeś, że two-
ja żona jest z tych, co umieją uprzedzić każde
życzenie, to od razu wiedziałem, żeśmy się do-
brali w korcu maku.
- Co, to i ty masz taką żonę jak Dene? -
spytał Clay.
- Ja? Żonę? - powiedział Semon. - Nie,
bracie, nie mam. Ostatnia, którą miałem, puś-
ciła mnie kantem trzy lata temu. Wyniosła się
do Atlanty.
Clay utkwił wzrok w przyszwach swoich
butów. Nie mógłby w tej chwili spojrzeć Se-
monowi w twarz.
- Diablo mi ciebie żal, Semon - powie-
dział w końcu. - Jak Boga kocham, żal mi
ciebie. I sam nie wiem, co ci powiedzieć. Bo
zupełnie na to wychodzi, jakbyś się spodzie-
wał, że ci co poradzę albo jak. Ale widzisz, my
z Dene... A niech to wszystko diabli!
Semon wyciągnął swoje długie ramię
i trzepnął Claya po plecach.
- Przyjechałem, żeby tu wygłosić kazanie,
Horey - powiedział. - Bóg mnie wysłał, że-
bym jeździł po Georgii, głosił jego słowo i od-
wodził ludzi od grzechu. Najgorsi grzesznicy
na całym świecie mieszkają w Georgii, powie-
dział mi. A ja mu na to, że wylizę ze skóry,
ale ich nawrócę.
- A gdzie ty chcesz wygłosić to kazanie?
- No, w kościele - powiedział Semon. -
Przecież, chyba macie tu gdzieś kościół.
21
- Kościół?
- No, kościół. Kościół w Rocky Comfort.
Przecież chyba macie w Rocky Comfort koś-
ciół?
Clay popatrzył na sosny po drugiej stronie
drogi.
- A toś mi zadał bobu - rzekł w końcu. -
Jak w Rocky Comfort jest coś takiego, to, jak
Boga kocham, nie wiem, w którą stronę się
obrócić, żeby do niego trafić.
- No, a gdzie ludzie chodzą słuchać kazań?
- Nikt nie chodzi słuchać kazań. Przynaj-
mniej ja nic o tym nie wiem. Kiedyś to był
kościół w Rocky Comfort, tam gdzie rzeczka
skręca, będzie stąd milę albo trochę więcej
drogą. Ale potem Tom Rhodes przerobił go
na stodołę. Wiosną trzyma tam nawóz, a po-
tem jesienią, jak zbierze bawełnę, to znowuż
trzyma nasienie. Ławki wyrzucił, kazalnicę
też. Porąbał wszystko na opał. Można by z To-
mem o tym pogadać, ale bo to warto?. Tom
i tak nie da pozwoleństwa.
- To chyba będę musiał wygłosić kazanie
w szkole - powiedział Semon pomilczawszy
parę minut. - Jak daleko jest stąd do szkoły?
- Ano, będzie z półtorej mili. Szkoła jest
za farmą Toma.
- Chyba szkoły ten twój Tom nie zarekwi-
rował?
- Nie, szkołę to już zostawił w spokoju.
Jak przyjdzie dobry rok, tam się przez trzy.
cztery miesiące odprawiają lekcje. To i zosta-
wił ją w spokoju.
- Dobra, wygłoszę kazanie w szkole. Mo-
żesz rozgadać po ludziach, że w niedzielę Se-
mon Dye wygłosi kazanie.
- A bo to trzeba rozgadywać? - powie-
dział Clay. - I tak się wszyscy zwiedzą. Jak-
by to w Rocky Comfort mogło się co przyda-
rzyć, żeby się zaraz nie rozniosło po ludziach
jak zaraza.
Semon podniósł palec.
- Ciii! - szepnął. - Kto tam jest?
- Niby gdzie? - spytał Clay. - Nie widzę
nigdzie żywej duszy.
Semon wstał i omijając krzesło Claya zaczął
się skradać w stronę drzwi. Kiedy już miał
wpaść do środka, Clay się zerwał na równe
nogi i podskoczył do niego.
- Wolnego, Semon, wolnego. Co ty takiego
knujesz?
- Ktoś tam jest za tym oknem - powie-
dział Semon. - Chciałem tylko zobaczyć, kto
to taki.
- Diabła tam! - powiedział Clay. - Chy-
ba to jest jeszcze mój dom, co? Jak już ko-
niecznie trzeba zobaczyć, sam to jeszcze po-
trafię zrobić.
- To idź, zobacz, Horey. Tylko przypro-
wadź tego kogoś tutaj - upomniał go Se-
mon. - Ja tu siedzę i czekam.
Clay zerknął do sieni czekając, żeby Semon
wrócił na swoje krzesło. Kiedy tamten wresz-
22
23
cię się usadowił, wszedł na palcach do środ-
ka.
Po paru minutach dobiegły na werandę od-
głosy szamotania. Semon podniósł się i czekał.
Stał w progu, kiedy Clay się pojawił w sieni
wlokąc za sobą Dene.
- Taka, bestia, płochliwa, jak poczuje obce-
go - jął tłumaczyć Semonowi. - Ale ty się,
Semon, nie zrażaj, jakby się zestrachała
i chciała uciekać. Mówiłem, skończyła dopiero
piętnaście lat i nie zwyczajna jeszcze, żeby
kto obcy do nas przyjeżdżał.
Semon chwycił ją pod drugie ramię i po-
mógł Clayowi wyprowadzić na werandę. Kie-
dy już byli na zewnątrz, uśmiechnął się do
Dene i poklepał ją delikatnie po pośladkach.
Clay przełknął ślinę.
- Wolnego, dobrze? - powiedział.
- Tylko ty się, bracie, nie gorączkuj -
rzekł Semon. - Chcę, żeby się trochę oswoiła.
Z dziewczyną tak samo jak ze źrebakiem,
kiedy narowisty: trzeba pogłaskać. Nic nie po-
radzisz, dopóki nie pogłaszczesz, żeby się tro-
chę obłaskawił. Farmer jesteś, to powinieneś
wiedzieć.
Clay zrobił krok i pchnął Semona z całej
siły. Semon ani drgnął.
- Diabła tam! - powiedział Clay. - Wcale
mi się to nie podoba.
Semon uśmiechnął się do Dene i Dene pod-
niosła na niego wzrok. Pogłaskał ją jeszcze
raz.
- No, widzisz, bracie? - powiedział spo-
glądając na Claya. - Nie mówiłem? Wystar-
czy parę razy poklepać, żeby obłaskawić naj-
bardziej narowistego źrebaka i najbardziej
płochliwą dziewczynę. Teraz, jak zobaczyłeś na
własne oczy, chyba mi już wierzysz, co?
Clay popchnął Dene w stronę krzesła. Usiad-
ła prędziutko i popatrzyła najpierw na jedne-
go, potem na drugiego. Clay poczuł ulgę, kiedy
usiadła. Łypnął na Semona.
- Jeszcze nigdy Dene nie pozwoliła się tak
obłaskawić nikomu obcemu - powiedział. -
Ale coś mi się widzi, że tym razem to wcale
nie jej wina.
- No, no, Horey. Usiądź, uspokój się trochę.
Jesteśmy tutaj wszyscy biali, nie ma znowu co
tak bardzo się gorączkować. Po co zaraz ska-
kać sobie do oczu? Ja tam, jeśli co, to mogę
sobie tylko powinszować, że zajechałem do
ciebie. Dumny jestem jak cholera, że zatrzy-
małem się u faceta, który ma taką przystojną
żonę.
Dene się podniosła i chciała umknąć z we-
randy, ale Clay ją złapał.
- Gdzie ty się znowu wybierasz? - za-
pytał.
- Muszę pomyśleć o kolacji - powiedziała.
- Niby racja. Najwyższy czas, żeby po-
myśleć o czymś do zjedzenia. Powiedz Sugar,
żeby kolacja była jak się patrzy. Semon musi
być głodny jak wilk.
Dene wstała znowu i puściła się pędem do
24
25
drzwi. Dawno zniknęła z oczu, a Semon wciąż
za nią patrzył.
- Kto to jest Sugar - zapytał ni z tego,
ni z owego.
- Sugar? - odparł Clay. - No, taka jed-
na... Przychodzi gotować.
- Słuchaj, bracie. Czy ona nie jest przy-
padkiem czarna, ta Sugar?
- Liczy się, że czarna. Ale tak naprawdę
to wcale nie jest czarna. Taka trochę smagła,
- Mulatka, co, Horey? No, no!
Znieruchomiał, z wzrokiem utkwionym w
magnolię przed domem. Wciągnął głęboko
w płuca zapach drzewka.
- Ale żonkę to masz palce lizać, Horey -:
rzekł w końcu, kiwając głową w stronę Cla-
ya. - I w ogóle nieźle się chyba urządziłeś.
- Ano, prawda. Jak mężczyzna ma taką
dziewczynę jak Dene, to co mu jeszcze potrze-
ba. Miałem dotąd trzy, cztery, pięć żon, ale tak
po mojemu, żadna się do niej nie umywa. Ta,
którą miałem, zanim sobie wziąłem Dene, też
niby była niczego. Lorene się nazywała, to jej
chłopak ten Vearl, co lata z bachorami Susan.
Z początku to Lorene była jedną z najlepszych
żon, jakie miałem, ale później takiego coś
w nią wstąpiło, że ani ją już grzało, ani ziębi-
ło, czy mi się co podoba, czy nie. Czasami już
jej nawet było wszystko jedno, czy zostaje
o krok za mną, czy mnie o krok wyprzedza.
Ale na Dene to nie mogę narzekać. Zawsze
mnie wyprzedzi akuratnie o ten jeden mały
kroczek.
- Ma dziewczyna wyczucie, chcesz powie-
dzieć - przypomniał Semon. - To bardzo
rzadki dar. A ona ma wyczucie, sam to teraz
widzę, jak ją poznałem. Miałeś świętą rację.
Wystarczy na nią popatrzeć, żeby zobaczyć, że
wie, czego mężczyzna od niej oczekuje.
Clay wyprostował się na krześle.
- A co ty, u wszystkich diabłów, możesz
wiedzieć o Dene - powiedział ze złością.
- Chciałem ci tylko podsunąć brakujące
słówko - odrzekł Semon.
- Diabła tam! - powiedział Clay. - Dla
mnie bądź sobie kaznodzieja, jak ci się podo-
ba, ale to jeszcze nie powód, żebyś bez prze-
rwy wściubiał nos w nie swoje sprawy.
- Uważaj, co mówisz, Horey - napomniał
go Semon surowo. - Nie zapominaj, że jestem
sługą bożym, rozumiesz?
- Nic mnie nie obchodzi, kto jesteś. Za
dziewuchami jeszcze się oglądasz, nie?
- Chwileczkę, Horey. Nikt ci jeszcze krzyw-
dy nie zrobił, a ty już wrzeszczysz. O co ci
właściwie chodzi?
Clay skoczył na równe nogi, zaciskając pięś-
ci.
- Nie życzę sobie, żeby pierwszy lepszy bu-
bek, kaznodzieja czy nie kaznodzieja, przyjeż-
dżał do mojego domu i poklepywał moją żonę
po tyłku!
- Nie rozumiem, jak ty możesz wygadywać
28
27
takie rzeczy - powiedział Semon. - Chciałem,
ją tylko trochę ośmielić. Zrobiłem przysługę
tak samo tobie, jak i sobie.
- Nie chcę o tym więcej słyszeć - rzekł
Clay i odwróciwszy się na pięcie wszedł cięż-
kim krokiem do domu.
Rozdział III
Po kolacji Clay wyszedł z Semonem przed
dom. Słońce już zaszło, ale zmrok dopiero
zapadał. Do wieczora pozostała jeszcze godzina.
Niebieskawy dym kładł się cienką warstwą na
ziemi. Płomienie odległego pożaru, które za
dnia rozpływały się w blasku słońca, zaczęły
teraz na nowo wystrzelać ostrymi jęzorami
w niebo.
Semon puścił się wielkimi krokami dokoła
podwórza, rozglądając się, nasłuchując i dysząc
ciężko. Clay musiał dobrze wyciągać nogi, żeby
za nim nadążyć, ale Semon nie zwracał na nie-
go najmniejszej uwagi. Biegał tam i z powro-
tem po podwórzu, niespokojny jak lis w klatce.
, - Co cię znowu ugryzło, Semon? - spy-
tał Clay zabiegając mu drogę. - Niech mnie
diabli, jeśli kiedy widziałem, żeby kto się za-
chowywał tak cudacznie jak ty. Co ci zalazło
za skórę?
Semon przekrzywił szyję, popatrzył z wy-
soka na Claya. W półmroku jego twarz wyglą-
dała chropowato jak kora.
- Bo widzisz, Horey - rzekł pochylając
się do Claya - ze mną to jest tak. Żona rzu-
ciła mnie już trzy albo cztery lata temu, a dru-
giej sobie nie wziąłem. Kobieta to lubi siedzieć
na jednym miejscu, mieć swój domek, hodo-
wać kwiatki, wychowywać dzieci. A ja nie mo-
gę się osiedlić. I dlatego jak długo jestem wę-
drownym kaznodzieją, pewnie nie znajdę sobie
żony.
- Faktycznie bieda - powiedział Clay.
Nie patrzył na Semona. Pomyślał, że gdyby
miał trochę energii, powinien by teraz poradzić
Semonowi, żeby spakował manatki i poszukał
sobie innego noclegu, dopóki się nie ściemni na
dobre. Ale nim się zebrał na odwagę, Semon
trzepnął go w plecy i zmrużył porozumiewaw-
czo bruzdę na swojej chropowatej twarzy.
- Aż mnie dzisiaj świerzbi - powiedział
i pokiwał głową. - Chyba nie będziesz taki
i pomożesz mi, żebym sobie trochę ulżył, co?
Dźgnął swoim sztywnym paluchem w stronę
Claya, ale Clay był szybszy. Zatrzymał się
w bezpiecznej odległości i spojrzał w górę,
na chropowatą twarz rysującą się wyraźnie na
tle nieba.
- No. bracie? Rozumiesz chyba, o co mi
chodzi? - powiedział Semon kiwając głową.
Clay spostrzegł, że i on kiwa głową. Gdyby
od tego zależało życie, nie byłby w stanie po-
wstrzymać się od tego ruchu. Sam nie wiedząc
kiedy, minął w ślad za Semonem podwórze
i już biegł obok niego drogą.
- To w którym domu mieszka Sugar? -
zapytał Semon.
Clay wyciągał nogi, jak mógł, ale Semon
wciąż był przed nim.
- Niech mnie diabli! Nie myślisz chyba
o Sugar? - powiedział Clay.
Zrozumiał, że nie zdoła powstrzymać Semo-
na od pójścia do Sugar. Pocieszał się nadzieją,
że Hardy'ego nie będzie w domu. Tuż przed
domkami Murzynów stanął.
- Nie ociągaj się, Horey - powiedział Se-
mon. Złapał Claya za koszulę i powlókł da-
lej. - Zapukasz i wywołasz ją na dwór, ro-
zumiesz?
Minęli pierwszy domek, w którym mieszkała
Susan z George'em i najczęściej bawił się i sy-
piał Vearl, i zatrzymali się przed następnym,
W pokoju od frontu było ciemno, ale z kuch-
ni dobiegały śmiechy.
- No, jazda, Horey - powiedział Semon
i pchnął go.
Clay przelazł chwiejnie przez rów i znalazł
się na podwórku. Powlókł się w stronę tylne-
go wejścia.
Sugar siedziała na krześle przy drzwiach.
Była równie zdumiona ujrzawszy go, jak on
sam, że tutaj przyszedł.
- Pan? Dobry wieczór panu - powiedziała
wstając.
- Wyjdź na chwilę na drogę, Sugar - rzekł
Clay.
Obeszła dom w ślad za nim. Semon stał na
środku drogi, dokładnie w tym samym miej-
scu, gdzie go Clay zostawił.
- No, jest Sugar - powiedział Clay.
Semon ją capnął, nim się mogła zorientować
w półmroku, co się dzieje. Spróbowała się wy-
rwać z uścisku, ale Semon trzymał mocno.
- Ależ, biali panowie! - powiedziała. -
Czego panowie ode mnie chcą?
Semon objął ją ramieniem i począł klepać
delikatnie po pośladkach. Clay przypatrywał
się z otwartymi ustami, jak Sugar przestaje się
mocować i wyrywać. Wyglądało, że się pod-
daje z dobrej woli. Podszedł bliżej i patrzył,
jak dłoń Semona przywodzi ją do uległości.
- Niech mnie diabli, jeśli kiedy widziałem
coś podobnego - powiedział. - Jak żyję, nie
widziałem takiej szatańskiej sztuczki.
Semon przekrzywił szyję i popatrzył na
Claya. Opuścił i podniósł jedną powiekę, aż
Clay zamrugał z podziwu. Nie mógł się gnie-
wać na kogoś, kto potrafi czynić takie dziwy.
- O, bracie, trzeba tylko wiedzieć, jak się-
wziąć do rzeczy - powiedział Semon.
Clay postanowił obejść ich dokoła, żeby so-
bie dobrze wszystko obejrzeć. Kiedy się znalazł
z powrotem na swoim miejscu, Semon wciąż
głaskał Sugar.
- Hardy zadusi mnie na śmierć, jak zobaczy,
że się zadaję z obcymi mężczyznami - powie--
działa.
- To wyjątkowa sytuacja, Sugar - odrzekł
30
Semon. - Nie zadajesz się przecież z mężczyz-
ną swojej rasy. Ja jestem biały.
- I co jeszcze? - zapytała Sugar.
- No, jestem kaznodzieją.
- Aha! Tak i myślałam!
Semon pogłaskał ją znowu.
- Człowieku, nie powinieneś robić takich
rzeczy. Zostaw lepiej czarne dziewuchy i pil-
nuj swoich interesów.
Clay złapał Semona za rękaw i jął ciągnąć.
Semon szepnął Sugar coś, czego Clay nie do-
słyszał, po czym ruszył za nim w stronę domu.
W połowie drogi zapytał, dlaczego Clay go tak
odciągał.
- Zdaje się, słyszałem Hardy'ego - powie-
dział Clay. - Niech cię wszyscy diabli! Ani mi
w głowie dać się wmieszać w twoje ciemne
sprawki.
Przeszli resztę drogi w milczeniu. Znalazłszy
się przed domem Clay ruszył po schodkach na
werandę, ale Semon stanął i jął się znów oglą-
dać w stronę murzyńskich bud. Clay zszedł
z powrotem.
- Chodź, Semon, usiądziemy na werandzie
- powiedział. - Nie będziemy przecież tutaj
stać.
- Czekam na Sugar - rzekł Semon. - Po-
winna zaraz przyjść.
Clay spojrzał w ogorzałą twarz.
- Kazałeś jej tutaj przyjść? Nie wiedzia-
łem. I taki jesteś pewny, że przyjdzie?
- Przyjdzie, przyjdzie - powiedział Se-
mon. - Już ja wiem.
Clay usiadł na najniższym stopniu, nie
spuszczając Semona z oczu. Nie wiedział, co
myśleć o tym człowieku.
Obejrzał się i spostrzegł za sobą Dene. Sta-
ła ze wzrokiem utkwionym w Semonie. Nie za-
uważyła, że Clay na nią patrzy.
- Co ty tu robisz, Dene? - zapytał i złapał
ją, zanim zdążyła uciec.
- Nic, przyglądam się - powiedziała.
- Przyglądasz się? Czemu?
- Jemu - powiedziała wskazując Semo-
na. - Jak żyję, nie widziałam takiego przy-
stojnego faceta.
- Słuchaj, Dene. Jak cię kiedy przyłapię na
robieniu do niego słodkich oczu, to pamiętaj,
tak ci zerżnę tyłek, że przez miesiąc nie bę-
dziesz mogła usiąść. Ani myślę patrzyć przez
palce na żadne takie.
Puścił ją, ale nie rzuciła się do ucieczki. Pa-
trzyła na Semona jeszcze przez chwilę, po czym
usiadła na bujanym fotelu przy drzwiach. Clay
słyszał, jak się buja, ale nie oglądał się wię-
cej. Zbyt był pochłonięty niepewnością, czy
da się uniknąć awantury. Wiedział, że z Se-
monem nie dojdzie do ładu.
Semon wychodził już kilka razy na drogę po
to tylko, by znów powracać na podwórko i roz-
poczynać od nowa swoją niespokojną wędrów-
kę. Nie patrzył w stronę Claya.
Clay usłyszał, że Dene przestaje się bujać.
- Jak żyję, nie widziałam takiego wspania-
łego faceta - powiedziała.
- Jak Boga kocham, niech to wszyscy dia-
bli! - wykrzyknął Clay porywając się na rów-
ne nogi.
Wbiegł po schodkach i jął nią trząść. Właśnie
miał jej nawymyślać za to, co powiedziała, gdy
usłyszał, jak Semon wybiega na drogę. Dojrzał
nadchodzącą Sugar.
Puścił Dene i pędem zbiegł po schodkach.
Ale nim się znalazł przy płocie, Semon i Sugar
wchodzili na podwórko. Skierowali się w stro-
nę domu, a Clay razem z nimi.
- Wolnego, dobrze? - powiedział i zastą-j
pił Semonowi drogę. - Tego już za wiele.
Semon położył mu dłoń na ramieniu i spoj-
rzał z wysoka w twarz.
- Chyba nie będziesz taki i nie odmówisz
bliźniemu tej odrobiny przyjemności, co, bra-j
cię?
- To się jeszcze zobaczy - powiedział
Clay. - Co za dużo, to niezdrowo.
Sugar chciała się wycofać, ale Semon ją zła-j
pał. Ledwo mogła zipnąć w jego uścisku.
- Ależ, biali panowie, ja wcale nie chciałam!
wchodzić nikomu w drogę. Nie chcę, żeby pa-|
nowie mnie źle zrozumieli.
- No, no - powiedział Semon. - Tylko ty,
Sugar, nie zaczynaj tu jakichś historii. Siedź
cicho, już ja wszystko załatwię.
Ale Sugar nie myślała go słuchać.
- Pan jest przecież kaznodzieją, prawda,
proszę pana? - zapytała.
- Owszem, jestem.
- To powinien pan wiedzieć, że to się wca-
le nie godzi tak napastować czarną dziewczy-
nę. Niech mnie pan puści, będę panu bardzo
wdzięczna.
- Już ty mnie nie próbuj brać pod włos,
Sugar.
- Tak sobie myślę - wtrącił się Clay -
że jakbyśmy tylko...
Semon objął Sugar ramieniem i jął znowu
poklepywać. Przeniosła wzrok z Claya na Se-
mona.
Clay przerwał w pół zdania. Nie chciał prze-
gapić nic z tego, co się dzieje. Jak żył, nie wi-
dział nigdy nic podobnego. Dene też wstała
z fotela i podeszła aż na skraj werandy.
- Z pana Semona to najprzewrotniejszy
biały pan, jakiego widziałam - powiedziała
Sugar.
Semon mrugał do Claya zwierając i rozwie-
rając w półmroku bruzdę na swojej chropowa-
tej twarzy. Wciąż poklepywał Sugar po poślad-
kach. Clay gapił się oniemiały i nie zauważył,
kiedy Semon pociągnął Sugar w stronę domu.
Byli przy schodkach, nim ich dogonił.
- Nie tak szybko, dobrze? - zaczął. - Jeś-
li miałbym powiedzieć, co myślę o tym wszyst-
kim, to wcale...
Semon z Sugar wszedł po schodkach i ru
szył w stronę drzwi. Clay poskoczył za nimi,
34
35
Dopadł drzwi, ale nic już nie mógł poradzić.c
Semon i Sugar weszli do sieni, a on pozostał
z Dene na progu.
Odwrócił się i spojrzał na Dene, ale ona nie
zwracała na niego uwagi. Patrzyła wciąż
w głąb sieni. Pchnął ją w tył.
- Jak żyję, nie widziałam takiego cudacz
nego faceta - powiedziała.
Pchnął ją jeszcze raz. Zostawił ją na we
randzie, a sam wszedł do mieszkania zobaczyć
gdzie jest Semon.
Rozdział IV
Jakoś udało mu się znaleźć w ciemnościach
lampę. Zapalił ją spiesznie i pobiegł do pokoju
Semona. Zdążył, nim Semon miał czas zamknąć
drzwi.
- Słuchaj, Semon - zaczął. - Ja tam nie
jestem taki niewyrozumiały jak niektórzy. Ale
jak już kto zaczyna sprowadzać czarne dziewu-
chy do mojego domu...
- Postaw lampę na stoliku, Horey - po-
wiedział Semon.
Poczekał, aż Clay wykona polecenie.
- Jakżeś tutaj dzisiaj przyjechał - rzekł
Clay - przyjąłem cię z otwartymi ramiona-
mi...
Semon wyjął rewolwer i położył go na sto-
liku obok lampy. Ujrzawszy to, Clay zamilkł.
Zbyt był zdumiony odkryciem, że Semon nosi
broń, żeby wykrztusić słowo.
Rewolwer był sześciostrzałowy, ze sprężyno-
wym spustem. Musiał stanowić groźną broń
w ręku takiego człowieka jak Semon Dye. Clay
przyglądał się ukradkiem, jak błyska w świetle
lampy.
- Niepotrzebny mi już jesteś, Horey - po-
wiedział Semon wskazując drzwi. -i Możesz
iść.
- Słuchaj, Semon - rzekł Clay. - Nie
chcę, żebyś sobie pomyślał, że jestem niegościn-
ny jak to niektórzy, ale...
- Przykro mi, bracie, że ci robię zawód -
powiedział Semon. - Ale nie mam zwyczaju
tańczyć, jak mi kto zagra. Będziesz musiał
wyjść i poczekać.
Podszedł do Sugar i zaczął ją głaskać.
Teraz już nic nie pozostało Clayowi do zro-
bienia. Wycofał się tyłem do sieni i stanął.
Przyglądał się, dopóki Semon nie zatrzasnął
mu drzwi przed nosem. Wówczas przemierzył
chwiejnie sień.
W drzwiach werandy stała Dene.
- Jak żyję, nie widziałam takiego parad-
nego faceta - powiedziała.
Clay patrzył na nią przez chwilę. Potem od-
sunął ją od drzwi.
- Nie gadaj tyle, Dene - powiedział. -
Niech to wszyscy diabli!
Usiadł, a Dene podeszła za nim i także usiad-
ła na brzeżku sąsiedniego krzesła.
32
37
- Niech mnie wszyscy diabli, jeśli słysza-
łem w życiu, żeby jaki kaznodzieja się zacho-
wywał tak jak on - powiedział. - Może on
jest i Semon Dye, ale z zachowania to mi nie
bardziej wygląda na kaznodzieję jak, nie przy-
mierzając, ja albo Tom Rhodes.
Umilkł i siedział wpatrzony w czerwoną smu-
gę nad wzgórzami.
- Jak żyję, nie widziałam takiego morowe-
go faceta - powiedziała Dene kołysząc się na
krześle.
- Nie gadaj tyle, Dene. Niech to wszyscy
diabli!
Z podwórza dobiegł jakiś szmer - tak jakby
ktoś szurnął podeszwą po twardo ubitej ziemi.
Clay podskoczył na krześle. Wytężył wzrok,
chcąc przeniknąć ciemności. Dene uczepiła mu
się ramienia, ale nie zwracał na nią uwagi.
Ująwszy poręcz rękami podciągnął się na sam
brzeżek krzesła.
Przez chwilę wydawało mu się, że widzi
błysk czarnej twarzy na ścieżce prowadzącej
od drogi. Zrobiło mu się głupio. Wiedział,
że jedyną osobą, która może się tu kręcić, jest
Hardy.
- Kto tam? - zapytał.
- To ja, proszę pana - odezwał się Hardy
podchodząc bliżej.
- Ty, Hardy? Potrzebujesz czego?
- Szukam Sugar, proszę pana. Nie nacho-
dziłbym pana po nocy, żeby nie Sugar.
38
- Skąd ci przyszło do głowy, że Sugar jest
tutaj? - spytał Clay.
- Oj, proszę pana - rzekł Hardy - niech
pan mnie nie próbuje zwodzić. Pan to nie jest
taki, ja wiem.
- Szukasz Sugar?
- Oj, proszę pana, dobrze pan wie, że szu-
kam Sugar. Niech mnie pan nie próbuje zwo-
dzić, bardzo pana proszę.
Hardy podszedł do schodków. Z miejsca,
gdzie teraz stał, widać było przez otwarte
drzwi sień. W całym domu było ciemno, pali-
ło się tylko w pokoju Semona.
- Sugar ci mówiła, że idzie tutaj? - zapy-
tał Clay.
- Nie, proszę pana.
- To dlaczego sobie wbiłeś w głowę, że mu-
si być jak raz tutaj?
- Oj, proszę pana, niech pan mnie nie pró-
buje zwodzić. Ten biały pan jej kazał przyjść.
- Sugar ci mówiła, że jej kazał?
- Nie, proszę pana.
Clay nasłuchiwał przez chwilę. Raz mu się
wydało, że słyszy głos Semona, ale nie był zu-
pełnie pewien. Tyle myśli kłębiło mu się w gło-
wie, że nie był w stanie skupić rozproszonej
uwagi.
- Co ty właściwie chcesz zrobić, Hardy? -
zapytał.
- Zabrać Sugar do domu - powiedział
Hardy dobitnie.
W jego głosie wyczuł Clay determinację.
39
Hardy był Mulatem i Clay wiedział, że nie doj-
dzie z nim tak łatwo do ładu jak ze zwykłym
czarnuchem.
- Oj, proszę pana - powiedział Hardy -
niech pan mnie już nie próbuje zwodzić. Szko-
da fatygi. Ja do pana wcale nie mam żalu, bo-
dajbym nigdy nie miał. Chcę tylko zabrać Su-
gar do domu. Po to tutaj przyszedłem, nie po
co innego.
Clay czuł, jak niespokojnie Dene kręci się
na brzeżku krzesła. Nie patrząc na nią, wie-
dział, że nie spuszcza oka z Hardy'ego.
- Sam nie wiem, co ci powiedzieć, Hardy -
zaczął niepewnie. - Prawda, przyjechał tutaj
dzisiaj Semon Dye, ten wędrowny kaznodzie-
ja. Nocuje u mnie. I tak pewnie wiedziałeś od
początku,
- Tak, proszę pana, wiedziałem - rzekł
Hardy wchodząc po schodkach. - Ale ja tam
nie jestem taki, żebym miał zaraz robić awan-
tury, pan mnie zna.
Wszedłszy na werandę zatrzymał się.
- To wszystko wina tego białego pana. -
powiedział. - Ja do Sugar wcale nie mam ża-
lu. To ten biały pan jej kazał tutaj przyjść.
Jakby jej nie kazał, to Sugar by sama nie
przyszła. To biali panowie zawsze wpędzają
biednych Murzynów w tarapaty.
- Co ty właściwie chcesz zrobić, Hardy? -
spytał Clay niepewnie.
- Zabrać Sugar do domu. Po to, proszę pa-
na, przyszedłem.
Hardy ruszył do drzwi, ale Clay się pode-
rwał i stanął w progu.
- Niech pan się nie obawia - powiedział
Hardy. - Nie zrobię w pańskim domu żadnej
draki.
- Pójdę sam, powiem Sugar,"że po nią przy-
szedłeś - rzekł Clay.
Puścił drzwi i zniknął w ciemnej sieni, nie
czekając na odpowiedź Hardy'ego. Odnalazł
drzwi Semona, bez trudu przekręcił klamkę
i wszedł do środka. Dopiero w pokoju zdał so-
bie sprawę, że Hardy szedł za nim przez cały
czas i teraz stoi w progu.
Przemierzył pokój i rozjaśnił lampę.
Semon widział tylko Hardy'ego. Złapał re-
wolwer ze stolika przy łóżku i jednym sko-
kiem porwał się na nogi. Stojąc przed nim, od-
wiódł swoim sztywnym paluchem kurek.
- Niech pan ode mnie odwróci tę pukaw-
kę - powiedział Hardy ze złością. - Nie lubię,
jak kto we mnie celuje.
- Zamknij mordę i wynoś się stąd! -
wrzasnął Semon. - Ja się nie cackam z taki-
mi czarnymi bydlakami jak ty. Już, wynoś się,
skurwysynu!
Semon był teraz zupełnie innym człowie-
kiem. Kiedy przyjechał po południu, w swo-
im zakurzonym czarnym garniturze, czarnym
kapeluszu i wąziutkiej czarnej muszce, wyglą-
dał na typowego wędrownego kaznodzieję, któ-
ry wysiada z auta zadowolony, że odpocznie
po długiej męczącej podróży. Teraz, w świetle
lampy naftowej, na tle żółtych sosnowych
ścian, tu i ówdzie poplamionych smołą, spra-
wiał wrażenie dzikiego mieszkańca lasów, tro-
piącego zwierzynę.
- Nie lepiej by to było załatwić sprawę po
dobrej woli? - powiedział Clay miękko, nie
spuszczając oka z rewolweru w ręce Semona.
Nikt nie zareagował na jego słowa. Hardy
ani myślał się wycofywać. Zbliżył się o kilka
kroków. Wzrok miał utkwiony w lampie na
stoliku.
- I gdzie się pchasz? Ze mną nie ma żar-
tów, zastrzelę cię i tyle - zagroził Semon. -
Ma taki bydlak trochę jaśniejszą skórę, to już
myśli, że sobie z nim nie dam rady.
Clay pojął, co teraz nastąpi. Odskoczył w bok
pod ścianę.
Hardy dał nura przed siebie. Chciał dosięg-
nąć albo lampy na stole, albo rewolweru w rę-
ce Semona. Ale nie dosięgnął ani jednego, ani
drugiego. Kiedy był na odległość ramienia, Se-
mon wypalił w jego stronę. Od huku krótkiego,
wielkokalibrowego rewolweru wątły domek za-
trząsł się w posadach. Ze szpar w suficie po-j
sypały się grudki pyłu, ze szczelin w ścianach
poleciały sosnowe drzazgi.
Clay nie wiedział, co robić - odbierać Se-
monowi rewolwer czy pozostać tam, gdzie stoi.
Nie ruszył się z miejsca.
Hardy osunął się na czworaki. Trwał tak
u stóp Semona, tylko głowa opadała mu coraz
niżej. W końcu dotknęła niemal podłogi.
Semon swoim sztywnym paluchem odwodził
z powrotem kurek. Kiedy go odciągnął, szczęk-
nął spust i Semon po raz drugi wymierzył
w Hardy'ego, ale nim zdążył strzelić, Sugar
rzuciła się między nich, zasłaniając Hardy'ego
swoim ciałem.
Semon wahał się przez chwilę.
- Zbierajcie się i wynocha stąd, jedno
z drugim! - powiedział w końcu. - Jeśli bę-
dę musiał strzelić jeszcze raz, to przedziurawię
was oboje za jednym zamachem.
Sugar próbowała podnieść Hardy'ego, ale
zaraz zobaczyła, że nie da rady. Zdołała zaciąg-
nąć go do drzwi. Semon odprowadzał ich wzro-
kiem, dopóki nie zniknęli w ciemnościach sie-
ni. Wydostali się z domu tylnym wyjściem
i wszelkie odgłosy ucichły.
Clay wiedział, że nie zobaczy Hardy'ego, do-
póki jego rana się nie zagoi albo ktoś nie znaj-
dzie jego martwego ciała. Zaszyją się oboje
z Sugar w lesie i nie pokażą aż do tej chwili.
Teraz, kiedy było po wszystkim, Semon
usiadł na krześle. Ręce trzęsły mu się tak, że
nie mógł utrzymać rewolweru. Rzucił go na
łóżko i siedział ze wzrokiem utkwionym
w miejsce, gdzie się niedawno osunął Hardy.
W pokoju wisiał ostry zapach prochu, pomie-
szany z tumanem żółtego pyłu, który się posy-
pał ze ścian i sufitu i nie zdążył jeszcze osiąść
na meblach i podłodze.
- Ja tam jestem nie od tego, Semon, żeby
czasami zobaczyć sztywnego Murzyna - po-
42
wiedział Clay. - Ale nie lubię, żeby mi kto
wykańczał ludzi o tej porze roku. Przecież to
akuratnie czas siewu. Jak Hardy wyciągnie ko-
pyta, będę musiał sam pójść w pole i zabrać
się do roboty. Diabli mnie wezmą, jak mi wy-
ciągnie kopyta akuratnie w sam czas siewu.
Do pokoju zajrzała Dene. Stała już dobrą
chwilę w ciemnościach pod drzwiami. Ani
Clay, ani Semon nie zauważyli, jak się wsunęła
do środka i stanęła przy wejściu, oparta ple-
cami o ścianę.
- Nie ma co, Horey, ładnie dbasz o swoich
gości - powiedział Semon wykręcając głowę
i łypiąc na Claya. - Mógłbyś przynajmniej
uważać, żeby taki czarny bydlak nie napasto-
wał ludzi w twoim własnym domu.
Dene nie mogła się powstrzymać, żeby raz
po raz nie zerkać na Semona. Stanowił nieco-
dzienny widok w świetle lampy naftowej, sku-
lony na niskim krześle, w biieliźnie, która wy-
glądała na nim, jakby się zbiegła o dziesięć
numerów od dnia, kiedy po raz pierwszy miał
ją na sobie.
- Jak żyję, nie widziałam takiego paradne-
go faceta - powiedziała z leciutkim chichotem.
Clay zmierzył ją wzrokiem. Nie miał poję-
cia, że się znajduje w pokoju. Semon ani
drgnął.
- Nie rozumiem, dlaczego niby miałbym
uważać - powiedział Clay. - Nie pytałeś
mnie, zdaje się, o radę.
- Bo najgorzej to z tymi cholernymi Mu-
latami - oświadczył Semon. - Mogłeś mi
przynajmniej powiedzieć, że on jest Mulat.
Z Murzynami to ja sobie zawsze dam radę,
ale z Mulatami niebezpiecznie się wdawać. Jak
taki jeden z drugim ma trochę jaśniejszą skó-
rę, zaraz mu się, sukinsynowi, wydaje, że taki
sam dobry jak biały i że już na wszystko mo-
że sobie pozwolić.
Clay przeszedł przez pokój, pogrążając Dene
w cieniu swojej postaci.
- Taki gość jak ty powinien chyba wiedzieć
bez mówienia, że chłop Sugar będzie Mula-
tem - powiedział. - Rzadko która Mulatka
chce się zadawać z Murzynami. Prawie każda
bierze najjaśniejszego chłopa, jaki jej się trafi.
Rozdział V
Następnego dnia Clay obudził się późno.
Zwykle wstawał o piątej. Nigdy nie miał nic
specjalnego do roboty, musiał jednak dopa-
trzyć, żeby Murzyni wyszli w czas na pole.
Czasami dochodził drogą aż do mostku, nim
zawrócił do domu; ale najpóźniej o siódmej
mógł zasiąść na werandzie i założyć nogi na
poręcz.
Tego dnia słońce świeciło już od dwóch go-
dzin, kiedy otworzył oczy. Leżał chwilę na bo-
' ku, zdumiony, że tak zaspał. Ale zaraz przy-
pomniał sobie wszystko, co się wydarzyło w
sąsiednim pokoju.
'45
Wyskoczył z łóżka, naciągnął spodnie i ko-
szulę i pobiegł do kuchni. Sugar nie było, ale
Dene zdążyła już przygotować śniadanie. Usiadł
i zjadł spiesznie. Skończywszy odezwał się do
Dene po raz pierwszy tego dnia.
- Gdzie Semon? - zapytał odsuwając krze-
sło. - Nie było go tu jeszcze?
Dene zjadła już przedtem i teraz zabrała się
do sprzątania ze stołu. Przeszła do kuchni
i z powrotem, nim odpowiedziała:
- Dotąd się nie pokazał. Pewnie jeszcze
śpi. Jak żyję, nie widziałam takiego paradnego
faceta.
Clay ruszył w stronę sieni. Minął pokój Se-
mona, nie patrząc na zamknięte drzwi, i za-
trzymał się przy wejściu na werandę. Rozkle-
kotany wóz tkwił nadal w zielonym cieniu
magnolii, dokładnie w tym miejscu, gdzie go
Semon wczoraj zostawił. Clay stał niezdecy-
dowany, kiedy raptem drzwi się otwarły i ze
swojego pokoju wyszedł Semon we własnej
osobie, poprawiając na szyi wąziutką czarną
muszkę i otrzepując kurz z czarnej marynarki.
Clay poczekał, aż znajdą się na werandzie.
- Zachodziłem w głowę, gdzie możesz być
- powiedział. - Szukałem cię po całym do-
mu. Uważałem, że chyba nie wstałeś po nocy
i nie uciekłeś jak jaki złodziej.
- Czuję się jak młody bóg - oznajmił Se-
mon zwracając w stronę Claya rozpromienioną
twarz. - Jak żyję, nie czułem się tak dobrze.
Dla prawdziwego mężczyzny nie ma to jak
46
kwietniowy poranek. Mówię ci, czuję się jak
ryba w wodzie.
- To szczęśliwie - przytaknął Clay. - Bo
już byłem w strachu, że cię diabelnie wzięła ta
wczorajsza historia.
- Mnie takie rzeczy nie biorą - wyjaśnił
Semon zacierając ręce. - Dla takiego drobiaz-
gu miałbym się rozklejać? Nie, Horey, ja się
obijam od dwudziestu lat po świecie, to mia-
łem czas przywyknąć, że raz jestem na wozie,
a raz pod wozem. Albo jeszcze gorzej.
- I wcale cię nie bierze, jak postrzelisz Mu-
rzyna?
Semon potrząsnął zdecydowanie głową.
- To dla ciebie nie pierwszyzna wygarnąć
do czarnucha, co?
- I tak, i nie. Pierwszyzna i nie pierwszyz-
na.
- Słuchaj no - rzekł Clay łypiąc w górę,
na twarz tamtego - a jakbym cię tak dziś za-
pytał, coś za jeden, to też byś powiedział, że
Semon Dye?
- Nie wierz, bracie, choćby ci kto przysię-
gał, że Semon to nie ja. Jestem Semon Dye
i radzę ci o tym nie zapominać.
- Coś mi się widzi, że choćbym chciał, to
nie zapomnę - powiedział Clay. - Zawsze
słyszałem, że jest taki Semon Dye, ale ani mi
w głowie postało, że go kiedy zobaczę u nas,
w Rocky Comfort.
Semon pociągnął nosem. Odwrócił się i rzu-
47
cił okiem przez sień w stronę kuchennego gan-
ku.
- Zawsze z rana lubię coś przegryźć - po-
wiedział. - Myślę, że dacie mi coś do zjedze-
nia?
- Niech mnie diabli - rzekł Clay. - Za-
pomniałem na śmierć, że jeszcze nic nie jad-
łeś. Idź do kuchni, Dene coś ci tam da. Ja już
jestem po śniadaniu.
Semon ruszył przez sień. Wątły drewniany
dom drżał cały pod jego ciężkimi krokami Już
miał wyjść na ganek, ale się zatrzymał i za-
pytał donośnym szeptem Claya:
- Co, chyba Sugar nie przyszła dziś goto-
wać?
- Nie - odparł Clay. - Nie pokazała się
jak dotąd. Ani ona, ani Hardy. Dene gotuje
sama. Bóg wie, kiedy Sugar się znowu zjawi.
Semon kiwnął głową. Wyszedł na ganek
i zajrzał do kuchni. Clay widział, jak stoi z gło-
wą wetkniętą w drzwi. Poczekał, aż Semon
wejdzie do kuchni, po czym wziął swoje krze-
sło i rozsiadł się z nogami na poręczy, żeby
spokojnie wypalić fajkę.
Na drodze przed domkami Murzynów zo-
baczył Yearla bawiącego się starą oponą sa-
mochodową z trojgiem czy czworgiem czarnych
dzieci. Próbowali ją turlać jak obręcz, ale opo-
na była tak wielka i ciężka, że dopiero we
dwoje lub troje mogli ją ruszyć z miejsca.
Clay obserwował, jak chłopiec biega w piachu
i kurzu. Ubranie ma już trochę oberwane, za-
48
uważył, dobrze przynajmniej, że czyste; Susan
pierze je codziennie. Troje najmłodszych Mu-
rzyniątek było nagich. Nie nosiły na sobie nic
od kwietnia aż do września. Miały po trzy,
cztery lata i były czarne jak węgielki. Przy
yearlu wyglądały jak wrony skaczące koło ko-^
sza bawełny.
Yearlem opiekowała się Susan. U niej jadł
i spał, po całych dniach bawił się z innymi
dziećmi na podwórku albo na drodze przed jej
domkiem, jego ubranie prało się w czarnym
żelaznym kotle razem z ubraniem innych dzie-
ci. Często ani Clay, ani Dene nie widzieli go
przez cały dzień; a jeśli go widzieli, to prze-
ważnie z daleka, bawiącego się na drodze-
z dziećmi Susan. Czasami Yearl przychodził
do domu z jakimś poleceniem od Susan albo
George'a - raz Susan potrzebowała mydła,,
kiedy indziej George chciał trochę tytoniu. Je-
żeli Clay był akurat w domu, zawsze starał,
się złapać Yearla i pomówić z nim.
Ale minął już prawie rok od czasu, kiedy po,
raz ostatni mu się to udało. Yearl wiedział, że
Dene nie jest jego matką, a nie był zupełnie
pewien, czy Clay jest jego ojcem. Jego matka
miała włosy ciemne i zawsze przepasywała je.
jakąś wstążką. Dene miała włosy całkiem jas-
ne i Yearl nigdy nie widział, żeby jej opadały
na ramiona, jak zwykle czesała się matka.
Clay poprawił nogi na poręczy i obserwował,
dalej Yearla. Nie widział go od ładnych paru
dni nawet z daleka.
49
A to chłopaczysko - powiedział do sie-
bie.
Yearl pozostał pod jego opieką, kiedy Lore-
ne wyjeżdżała do Jacksonville. Powiedziała, że
przez jakiś czas nie będzie w stanie nim się
zajmować. Musiał jej wtedy obiecać, że zawie-
zie go do McGuffin do doktora i będzie leczył
aż do zupełnego wykurowania. Chłopiec zara-
ził się syfilisem, kiedy miał trzy czy cztery
lata. Nikt się nim nie zajął i choroba się rozwi-
jała bez przeszkód przez ostatnie półtora roku.
Clay wciąż miał zamiar zawieźć Yearla
do miasteczka do doktora, ale zwlekał z tym
tak długo, że przeszło to w przyzwyczajenie.
Będąc pewnej soboty w McGuffin kupił z myś-
lą o chłopcu butelkę jakiegoś lekarstwa. Stała
dotąd na półce w kuchni, tam gdzie ją posta-
wił wróciwszy do domu - ani razu nie udało
mu się złapać Vearla i dać mu lekarstwa.
- A to chłopaczysko ten Vearl - powtórzył
przyglądając się, jak mały to się pojawia, to
niknie wśród Murzyniątek.
Chłopiec skończył już sześć lat, szło mu na
siódmy i Susan kilkakrotnie przypominała
Clayowi, że trzeba go zacząć leczyć. Serce jej
się krajało, kiedy widziała Yearla w takim sta-
nie, przy tym się bała, żeby jej własna czwór-
ka nie dostała syfilisu. Prosiła i błagała Claya,
żeby go zawiózł do doktora do McGuffin, aż
w końcu wyruszyła któregoś dnia sama z Year-
lem na piechotę. I byłaby doszła, gdyby Yearl
nie wyrwał jej się siłą, nim przebyli milę, i nie
uciekł na drugą stronę rzeczki. Tam go już nie
mogła dosięgnąć.
Susan nie miała do Claya pretensji o to, że
Yearl jest chory, ale miała o to, że nic w tej
sprawie nie robi. Clay przyznawał w duchu, że
jego obowiązkiem jest zabrać syna Lorene do
doktora. Ale nie mógł się zdobyć na tyle wy-
siłku, żeby' go złapać, a później utrzymać
w aucie przez całą drogę do miasteczka.
Siedząc tak teraz, ze wzrokiem skierowanym
na drogę, Clay uświadomił sobie, że nie do-
trzymał przyrzeczenia danego Lorene. Które-
goś dnia, zdecydował, musi jednak zawieźć
Yearla do McGuffin. Obiecał to sobie solen-
nie.
Po chwili przypomniała mu się butelka w
kuchni na półce. Już wstał, żeby po nią pójść,
ale kiedy pomyślał, ile trudu by wymagało
dopadnięcie Yearla i wmuszenie w niego łyżki
lekarstwa - usiadł z powrotem. Zresztą wie-
dział, że pewno i tak by go nie złapał, choćby
poświęcił na to cały dzień, bo chłopak umie
się wspiąć na każde drzewo jak wiewiórka.
Postanowił poczekać, aż któregoś dnia uda
mu się podkraść do niego i capnąć znienacka.
- A to chłopaczysko ten Yearl - powie-
dział i splunął.
.50
Rozdział Vii
VII
W oddali, za domkami Murzynów, podniosła
się wysoko w górę chmura żółtego pyłu.
Z głośnym warkotem nadjeżdżał piaszczystą
drogą samochód. Clay wiedział, że to Tom
Rhodes, na długo przedtem, nim w tumanie
kurzu rozpoznał jego wóz. Wstał, żeby lepiej
widzieć.
Przez chwilę wydawało mu się, że rozpędzo-
ny samochód przejedzie bez zatrzymania, ale
na dziesięć stóp przed furtką Tom włączył na-
gle hamulce i skręcił w cień magnolii, tuż obok
wozu Semona. Wyskoczył i jął lustrować dziw-
ny wehikuł ze wszystkich stron. Obszedł go
dokoła, kopiąc po kolei opony, żeby się prze-
konać, ile w nich zostało powietrza. Skończyw-
szy obchód, ujął obiema rękami tył wozu
i potrząsnął z całej siły. Teraz wiedział już
wszystko, co chciał. Otworzył furtkę i ruszył
ścieżką w stronę werandy.
- No, co tam, Tom? - zapytał Clay prze-
suwając się na drugie krzesło.
Tom usiadł i rzucił kapelusz na podłogę.
- Nic. U mnie wszystko jak się patrzy.
- Do miasta jedziesz?
- Ano, miałem zamiar zajrzeć do McGuffin.
I tak nic nie kupię, ale pooglądać zawsze moż-
na, za to się nie płaci.
Tom obrócił się na krześle i zajrzał przez
otwarte drzwi do sieni. Potem obrócił się w
drugą stronę i zajrzał przez okno za plecami.
52
- Słyszałeś już? - spytał Clay głosem zni-
żonym do chrapliwego szeptu.
- Obiło mi się coś o uszy - przytaknął
Tom. - Przyleciał jeden czarnuch przed śnia-
daniem i coś tam gadał.
Clay nic nie odrzekł. Bo i cóż mu zostało do
powiedzenia? Murzyni zawsze wiedzieli wszy-
stko, co się wydarzyło. Czasami nawet więcej.
- Słuchaj, Clay, a co to za jeden?. - spytał
Tom.
- Semon?
- Niech mu będzie Semon.
- No, ten wędrowny kaznodzieja, Semon
Dye. Zajechał tutaj wczoraj po południu i po-
wiada, że się zatrzyma na jakiś czas. Chce
w niedzielę wygłosić kazanie w szkole.
- Nasłuchać to się o nim, i owszem, nasłu-
chałem - powiedział Tom. - Teraz muszę go
tylko zobaczyć.
- Je w kuchni śniadanie. Ale tylko go pa-
trzyć. Dawno już powinien być z powrotem.
- A kto tam jest z nim w kuchni? Dene?
- Ano, Dene - potwierdził Clay.
- To mu i niespieszno.
Clay zdjął nogi z poręczy i jął nasłuchiwać.
Ale żaden odgłos nie dochodził z tamtej strony
domu.
- A skąd on przyjechał, ten Semon?
- Powiada, że z Alabamy. To wszystko, co
wiem. Niechętnie o sobie gada. Aha, powie-
dział jeszcze, że żona go puściła kantem i wy-
niosła się do Atlanty,
53
- Nie ona jedna - rzekł Tom. =- Coraz to
któraś się wyniesie. Jak nie do Atlanty, to do
Augusty albo do Jacksonville.
- I to prawda - zgodził się Clay.
Tom obejrzał się znowu, wyciągając szyję,
żeby przez sień dojrzeć tylny ganek. Ale zaraz
się wyprostował i mrugnął do Claya.
- Idzie - oznajmił.
Poczekali, aż Semon wyjdzie na werandę.
Ujrzawszy Toma Rhodesa, mierzył go przez
chwilę ostrym spojrzeniem, jakby chcąc się
upewnić, że go jeszcze nigdy nie spotkał. Po-
tem podszedł do wolnego krzesła przy poręczy.
- Czołem - odezwał się Tom.
Semon pochylił głowę i zajrzał Tomowi w
twarz. Uśmiech rozluźnił jego napięte rysy.
- Mieszkasz tu gdzieś w okolicy? - zapy-
tał.
- Kawałek w górę rzeczki - odparł
Tom. - Nazywają mnie Tom Rhodes.
Semon usadowił się wygodnie na krześle, za-
darł nogi na poręcz werandy.
- Ładną mamy w tym roku wiosnę - po-
wiedział.
- Ano, rzadko, żeby było cieplej w kwiet-
niu - przytaknął Tom. - Ale tak naprawdę
gorąc się robi u nas, w Rocky Comfort, dopiero
gdzieś w czerwcu albo lipcu.
Słońce prażyło dom i podwórze niemiłosier-
nym żarem. Już teraz, choć nie było jeszcze
dziesiątej, temperatura na cienistej werandzie
sięgała osiemdziesięciu pięciu stopni, wczes-
54
nym popołudniem powinna według wszelkiego
prawdopodobieństwa dojść do dziewięćdziesię-
ciu pięciu.
- Clay mówi, że pan jest kaznodzieją -
powiedział Tom. - Chyba wie, co gada?
- Owszem, jestem - potwierdził Semon.
- Diabelna szkoda.
- Dlaczego szkoda? - spytał Semon pod-
rywając się na krześle.
- Ano, jak raz mam w wozie gąsiorek
i chętnie bym się nim podzielił. Ale jak pan
jest kaznodzieją, to pewnie go będę musiał za-
brać i sam wypić. Bo kaznodzieje to, słyszę,
przeważnie nietrunkowi.
Semon cichutko się roześmiał i popatrzył na
Claya.
- Bo wybierałem się dzisiaj do McGuf-
fin - wyjaśnił Tom. - Już byłem gotów do
odjazdu, aż tu patrzyć, wychodzi przed drzwi
moja i powiada: "Tom, zapomniałeś tego gą-
siorka z melasą". Ani słowa, rzeczywiście za-
pomniałem. Ale teraz to już go mam, bida tyl-
ko, że nie będę miał kogo poczęstować.
- Jak żyję, nie słyszałem, żeby kto pił me-
lasę - powiedział Semon.
- To wcale nie melasa, panie kaznodzieja.
Jakoś zawsze uda mi się pokręcić z tymi gą-
siorkami.
* Oczywiście według skali Fahrenheita. To znaczy
według skali Celsjusza odpowiednio około trzydziestu,
trzydziestu pięciu stopni. - Przyp. tłum,
55
- Kukurydzówka? - spytał Semon i obli-
zał wargi
- Najlepszy samogon w całej Georgii-po-
wiedział Tom. - Sam go pędzę.
- A może to wcale nie kukurydzówka, tyl-
ko melasa? Jak ci żona kazała zawieźć do
sklepu melasę, to może ci się pomyliły te gą-
siorki i zamiast kukurydzówki naprawdę wzią-
łeś melasę? Na pewno ci się pomyliły.
- A niech to wszystko diabli! - powiedział
Tom. - Może pan i prawdę mówi, panie kaz-
nodzieja? Muszę chyba zaraz iść i sprawdzić.
Wstał i zbiegł po schodkach. Był przy furtce,,
kiedy Semon w ślad za nim schodził z weran-
dy. Clay w dyrdy pogonił za nimi.
Tom wyciągnął gąsiorek spod tylnego sie-
dzenia i potrząsnął. Uśmiech rozlał mu się po
twarzy.
- A toś mi pan zamącił w głowie, panie
kaznodzieja - powiedział. - Zamącił mi pan,
ani słowa. Tak mnie pan wykołował, że już
sam nie wiedziałem, co myśleć. Ale wychodzi
na to, że dobrze myślałem. Gąsiorek z melasą,
został w domu.
- To jednak kukurydzówka? - upewnił się
Semon i podszedł bliżej, żeby powąchać ko-
rek.
- I to wystała - podkreślił Tom. - Sam
pędzę, to powinienem chyba wiedzieć, kiedy
jest dobra.
- Widzę, że to naprawdę coś do popłukania
gardła dla mężczyzny.
Tom i Clay ruszyli w stronę magnolii, żeby
usiąść w cieniu, i Semon znalazł się sam.
- Ano prawda - powiedział Tom bełtając
alkohol w gąsiorku. - Ale jak pan jest kazno-
dzieja, to chyba nie będzie pan chciał georgij-
skiego samogoniku.
Semon rozepchnął ich i usiadł robiąc sobie
miejsce między ich kolanami.
- Przypiął się wczoraj do Sugar - powie-
dział Clay - to licho wie, może się dzisiaj
przypiąć do gąsiorka.
- Niech mnie diabli! - wykrzyknął Tom
w udanym zdumieniu. - Prawdę mówi, panie
kaznodzieja? Nigdy bym tego nie pomyślał. To
może i ja mógłbym zostać kaznodzieją, jak
tylko tyle do tego potrzeba.
Wyciągnął korek i podsunął go Semonowi;
ale Semon podał go dalej, do Claya, a sam
wetknął swój sztywny paluch w ucho gąsiorka.
Objął go zgiętym ramieniem i przechylił po-
woli, wlewając bezbarwny płyn w otwarte
gardło. Z pół kwarty ubyło z galona, nim go
wreszcie podał Clayowi.
Clay obtarł dłonią szyjkę gąsiorka i łyknął
z siedem, osiem razy. Tom się nie spieszył,
kiedy przyszła kolej na niego. Nie lubił, żeby
go poganiano, kiedy się zabierał do picia. Po-
stawił gąsiorek na ziemi, między kolanami,
i przyglądał mu się przez chwilę.
* Kwarta amerykańska równa się 0,9463 litra, ga-
lon, zawiera 4 kwarty. - Przyp. tłum.
57
- To co, panie kaznodzieja, ma pan zamiar
w niedzielę palnąć w szkole kazanko? - za-
pytał.
- Pewnie, że mam, bracie - odrzekł Se-
mon.
- Niech mnie diabli, jak nie przyjdę pana
posłuchać - przyobiecał Tom. - Za nic
w świecie nie przepuściłbym takiej gratki.
Podniósł gąsiorek do ust i pociągnął więcej
niż Clay i Semon. Skończywszy, wetknął ko-
rek w szyjkę i przybił pięścią.
Kwietniowe słońce prażyło przez liście ma-
gnolii. Niebo było błękitne i bezchmurne,
wszystko zapowiadało jeszcze jeden upalny
dzień. O drugiej po południu żar będzie bu-
chał z nieba.
Tom wyciągnął zegarek. Znieruchomiał wpa-
trzony w cyferblat, jakby podziwiał coś nigdy
dotąd nie widzianego. W końcu potrząsnął gło-
wą i schował zegarek do kieszeni drelichowych
spodni.
- Najwyższy czas na mnie - powiedział
z determinacją. - W żaden żywy sposób nie
obrócę do wieczora, jak się zaraz stąd nie!
ruszę.
- No to napijmy się jeszcze po łyczku, za-
nim pojedziesz - podsunął Semon sięgając
gąsiorek. Odkorkował go i pociągnął zdrowo.
Potem podał gąsiorek Clayowi. - To rozu-
miem, naprawdę coś do popłukania gardła
dla mężczyzny.
- Musiał się pan pewnie obijać tu i ówdzie
swego czasu, co, panie kaznodzieja? - spytał
Tom.
- Swego czasu? Mój czas jeszcze nie
minął i nie minie tak prędko - odparł Se-
mon. - A jak minie, to będę mógł powiedzieć,
że go nie zmarnowałem.
Tom ruszył z gąsiorkiem w stronę swego
wozu. Starannie owinął gąsiorek workiem, że-
by się przypadkiem nie stłukł, i umieścił go
pod tylnym siedzeniem. Potem wsiadł i za-
puścił motor. Nie zważając, że silnik pracuje,
jął wymachiwać do Claya i Semona. Odpo-
wiedzieli mu machaniem.
- Wstąpię do was, jak będę wracał! - za-
wołał. - Napijemy się jeszcze po łyczku.
Już miał ruszać, ale jeszcze raz zwolnił obro-
ty i wychylił się przez drzwiczki.
- Uważaj pan na obciążane kostki, panie
kaznodzieja! - krzyknął. - Niech pan się nie
daje kantować, jak pan będzie grał.
Ruszył. Samochód pomknął drogą i wpadł
w zakręt o ćwierć mili. Dawno już zniknął
z oczu, a nad polami wciąż jeszcze się unosił
tuman kurzu, płynący wolno w stronę lasu.
Wracając na werandę Clay i Semon czuli
się znakomicie. Oczy im błyszczały, nogi same
ich niosły. Dene obserwowała wszystko ukrad-
kiem, ale nie wychylała się przezornie z domu.
Bała się mężczyzn, kiedy pili. Bała się nawet
Claya.
- Trzeba będzie Toma zrobić diakonem -
odezwał się Semon. - Morowy chłop z nie-
58
59
go. Ja, jak zobaczę, że ktoś jest taki morowy
chłop, lubię zawsze coś dla niego zrobić.
- To i diakonów będziesz potrzebował w
niedzielę? Nie wiedziałem.
- Jasne - powiedział Semon. - A kto zro-
bi zbiórkę, jak nie będziemy mieli diakonów?
- Niby prawda - zgodził się Clay i przy-
taknął głową. - Jakoś nie pomyślałem o tym.
- Muszę przecież zebrać trochę pienię-
dzy -' wyjaśnił Semon. - To kosztuje tak
jeździć po kraju i wygłaszać kazania. Ktoś mi
musi za to zapłacić.
- Ano, twoje prawo, że chcesz od ludzi pie-
niędzy. Nie powiem, słusznie ci się należą. Ale
żeby cię to miało dużo kosztować, to nie widzę.
Nocleg, życie masz za darmo, a na benzynę
tak znowu dużo nie wydasz.
- Ale ja lubię mieć zawsze trochę pienię-
dzy. Jak przejeżdżam przez jakieś większe
miasto, przez Augustę, przez Macon, przez
Atlantę, to lubię mieć przy sobie tych parę do-
larów, żebym mógł się zatrzymać, odpocząć
dzień, dwa.
- I na to dużo nie potrzeba.
- Tak, ale widzisz, ja jak się już gdzieś
trzymam, to lubię użyć życia za swoje pie
niądze.
- Wcale niegłupio - przyznał Clay. - Ja
sam byłbym nie od tego. Słuchaj Semon
a może i ja bym mógł zostać kaznodzieją?
Semon dźgnął go pod żebra nagłym pchnię-
ciem swego sztywnego palucha. Clay wrzasnął
podskakując wysoko w górę.
- Jak Boga jedynego kocham! - rozdarł
się. - Nie rób nigdy takich kawałów, Semon!
Nie znoszę, żeby mnie kto dziabał paluchem
pod żebra!
- Nie jesteś chyba łachotliwy, co, Horey?
- Żeby łachotliwy, to nie - powiedział
Clay trzymając się poza zasięgiem palucha
sterczącego jak kolba kukurydzy. - Ale od
szczeniaka nie lubiłem, jak mnie kto dziabał
pod żebra.
Semon zadarł nogi na poręcz werandy i ogar-
nął obojętnym wzrokiem podwórze jak gdy-
by nigdy nic.
- Widzisz, Horey, człowiek musi mieć w
sobie wiarę, żeby być kaznodzieją - wyjaś-
nił. - Trzeba najpierw wiedzieć, o czym się
chce mówić, a dopiero potem można się zabie-
rać do prawienia ludziom kazań.
- Ano, niby racja. Może przyjdzie to na
mnie w niedzielę, jak posłucham twojego ka-
zania.
- Niech mnie diabli, jak żył z siebie nie
wypruję, żeby was nawrócić. Ostatecznie to
mój zawód nawracać ludzi.
- Jedno tylko chciałbym wiedzieć, jakbym
miał zostać kaznodzieją - powiedział Clay
z powątpiewaniem.
- Co takiego?
- Widzisz, bo ja to wolę białe dziewczyny.
Nie powiem, czarne też lubię, ale białe lubię
61
kapkę więcej. I nie wiem, czy bym dał radę
długo się kontentować takimi jak Sugar.
- To zależy - odrzekł Semon. - Faktycz-
nie, jeden lubi takie, drugi owakie. Ale mógł-
byś mieć i białe, jak wolisz białe. To ostatecz-
nie na jedno wychodzi. Z czarną tyle że
obłatwisz szybciej i bez ceregieli. Ale tak poza
tym to nie widzę większej różnicy. No, czarne
jeszcze wiedzą, kiedy się odczepić, a z białą to
czasem zawracanie głowy.
- Może po trochu człowiek by przywykł
i do czarnych - powiedział Clay. - A od cza-
su do czasu, jak mu przyjdzie ochota, mógłby
się przerzucić na białe.
- To się tylko tak wydaje, żeby mógł. Ale
jak przyjdzie co do czego, to nie wychodzi.
Ani rusz nie wychodzi.
- Dlaczego miałoby nie wychodzić? Nie ro-
zumiem. Czy to co szkodzi?
- Bo jak człowiek tak się ciągle przerzuca
od jednych do drugich, to w końcu traci
czucie i zapomina, że biała dziewczyna gotowa
narobić krzyku, jak się połapie, że już po
wszystkim i ty się zaczynasz zbierać do od-
jazdu. Tylko czarne dziewuchy nie robią
hec.
- No, no - powiedział Clay. - Sam by
na to nigdy nie wpadł. Faktycznie bieda.
Rozdział VII
Tom Rhodes nie wracał długo z McGuffin.
Clay i Semon czekali na niego przez całe po-
południe, niespokojni, czy przypadkiem nie
wypił bez nich reszty kukurydzówki. Gdyby
się okazało, że wypił, Clay już teraz postano-
wił, że każe mu pojechać do domu i przywieźć
drugi gąsiorek zamiast tego, który zarówno on,
jak Semon uważali już za swoją prawowitą
własność.
Nie mieli obaj apetytu przy kolacji. Prze-
łknąwszy po trochu kaszy kukurydzanej i po
kilka patatów, czym prędzej wstali od stołu
i pobiegli na werandę wypatrywać Toma.
Przyrzekł, że wstąpi, jak będzie wracał, więc
chcieli go złapać, gdy nadjedzie, i przypomnieć
o obietnicy.
Na pół godziny przed zapadnięciem zmroku
Semon usłyszał warkot auta nadjeżdżającego
z dużą szybkością. Clay wybiegł na drogę, że-
by się przekonać, czy to rzeczywiście wraca
Tom z McGuffin. W szarym przedwieczornym
świetle niełatwo było rozpoznać samochód na
odległość ćwierć mili, więc Clay się ustawił
na środku drogi, żeby w porę dać znak. Po-
stanowił, że uczyni wszystko, co w jego mocy,
byle tylko Tom Rhodes nie minął go bez za-
trzymania.
- Zgadza się, to Tom - zawołał po chwili
do Semona stojącego przy furtce. - Poznaję
wóz po warkocie.
63
Semon wybiegł na drogę i stanął obok
Claya.
Tom jechał wprost na nich, nie zmniejszając
szybkości. Kiedy już się wydawało, że nie ma
zamiaru w ogóle się zatrzymać i że nieuchron-
nie musi ich przejechać, wykręcił nagle kie-
rownicę potężnym rzutem obu rąk i wóz prze-
leciał o włos od nich. Tom zahamował i zgasił
motor.
- Kogo przywiozłeś z sobą, Tom? - za-
wołał Clay i puścił się biegiem w jego stronę.
Tom wyskoczył z auta jak dziesięcioletni
chłopiec.
- Widziałeś ją nie raz i nie dwa, sam po-
winieneś poznać - odpowiedział. - Przyjrzyj
się, zobaczysz, że sam poznasz.
Z auta wysiadła Lorene i obiegła je pędem
dokoła.
- Niech mnie diabli! Pewnie, że poznaję -"
wykrzyknął Clay. - Lorene! Skąd się wzię-
łaś?
Lorene zarzuciła mu ramiona na szyję i po-
całowała go. Nie wypuszczając go z uścisku
zapytała:
- Gdzie mały?
- Mały? A, Yearl? No, jest tu gdzieś. Coś
mi się zdaje, że został na noc u Susan. Na-
brykał się i musiał zasnąć. Najlepiej go teraz
nie ruszać. Niech się chłopak wyśpi, a rano
pójdę i sprowadzę go do domu.
- Czy już zdrów? Wyleczyłeś go, Clay?
Kogo? Yearla? No, chyba zdrów. A jakby
nie, to go zawiozę jutro z samego rana do
McGuffin do doktora. Teraz lepiej zostawić go
w spokoju.
Lorene puściła Claya i ruszyła w stronę mu-
rzyńskich domków. Uszedłszy parę kroków, za-
trzymała się na środku drogi. Clay poszedł
sprowadzić ją z powrotem.
- Do czego to podobne wytrząsać się po
nocy nad dzieciakiem - powiedział. - Nic do-
brego z tego nie wyjdzie. Mały jest zdrów.
Rano, pierwsza rzecz, pójdę go sprowadzić.
Zobaczysz sama.
Ledwo skończył mówić, wydało mu się, że
czuje od Lorene znajomy zapach. Pochylił się
przytykając nozdrza do kołnierzyka jej sukien-
ki. Wyprostował się szybko.
- Coś mi wygląda, żeście się dobierali z To-
mem do gąsiorka - powiedział tonem oskar-
żenia. - Tom obiecał, że wypije resztę ze mną
i z Semonem. Tego się po tobie nie spodzie-
wałem.
Roześmiała się i zarzuciła mu ponownie ra-
miona na szyję. Teraz nie mógł jej już robić
wyrzutów.
- Umierałam z pragnienia - wyjaśniła. -
Tom powiedział, że możemy się napić po łycz-
ku.
-' Umierałaś z pragnienia?
- No.
- Nie wiedziałem, że się nauczyłaś pić ku-
kurydzówkę. Dawniej nie piłaś. Kiedy zaczęłaś
pić?
64
65
- O, będzie już kawałek czasu. Sama nie
wiem, kiedy ją polubiłam.
- Niby nie dziw, że polubiłaś. Rzadko kto,
żeby nie lubił georgijskiej kukurydzóweczki.
Ale nie myślałem, że ty też się wciągniesz. Bo
dawniej to nie piłaś.
- Och, Clay, będzie już z rok albo więcej,
jak zaczęłam pić.
- Gdzie? W Jacksonville?
- W Jacksonville. A bo co?
- Nic. Nie myślałem, że tak daleko i też
mają georgijską kukurydzówkę.
Podszedł Tom, ciągnąc za sobą Semona,
i rozdzielił ich. Clay wycofał się w stronę auta,
żeby rzucić okiem na gąsiorek.
- Lorene, to jest ten kaznodzieja, co ci mó-
wiłem - powiedział Tom. - Widzisz, że nie
łgałem.
- To pan jest kaznodzieja? - zapytała za-
dzierając wysoko głowę, żeby mu spojrzeć
w twarz.
- Owszem, jestem - odparł Semon surowo.
- Wygląda, że naprawdę jest - powiedzia-
ła Lorene zwracając się do Toma. - Chodź-
my do domu, obejrzę go dokumentnie przy
świetle.
Clay zabiegł im drogę do furtki.
- Przecież tam jest Dene - powiedział. -
A niech to wszyscy diabli!
Żadne nie zwróciło na niego uwagi. Ode-
pchnęli go i ruszyli ścieżką w stronę domu.
Rzucił się, żeby ich zatrzymać, ale ilekroć pró-
66
bował im zabiec drogę, Semon albo Tom od-
pychali go na bok.
- Ej, wolnego, zaczekajcie chwilę! - za-
wołał i skoczył na schodki rozpościerając przed
nimi ramiona. - Przecież tam jest Dene.
Chwileczkę, zaczekajcie!
Lorene i Tom wybuchnęli śmiechem. Semon
zachowywał się tak, jakby miał zamiar iść
wszędzie tam, gdzie oni. Nie odstępował boku
Lorene.
- Zaczekajcie chwilę - powiedział Tom. -
Jedną chwileczkę.
Clay myślał w pierwszym momencie, że
Tom przeszedł niespodziewanie na jego stronę,
ale gdy zobaczył, jak wraca biegiem do auta,
nie był już taki pewny, co mu nagle strzeliło
do głowy. Tom wydobył spod tylnego siedze-
nia gąsiorek i puścił się na powrót biegiem
w stronę werandy.
- Zostało dla każdego do przepłukania
gardła - powiedział wyciągając korek.
Podał gąsiorek najpierw Lorene i Lorene po-
ciągnęła łyk. Odjąwszy gąsiorek od ust zrobiła
do niego minę. Tom z kolei wręczył gąsiorek
Semonowi, któremu oderwał go od ust Clay,
przerażony, że Semon wypije wszystko. Kiedy
gąsiorek wrócił wreszcie do Toma, na dnie po-
został jeden jedyny łyk. Tom wysączył resztkę
i cisnął pusty gąsiorek na ziemię.
Pierwsza do mieszkania wbiegła Lorene, ale
mężczyźni nie pozostali za nią daleko w tyle.
Na stoliku w pokoju Dene i Claya paliła się
67
lampa, Dene stała w jej świetle. Usłyszała ha-
łas, gdy tamci tylko nadjechali, i przyglądała
się wszystkiemu przez okno.
- Nie widziałam cię kawał czasu, Dene -
powiedziała Lorene. - No, no, ale wyrosłaś.
- Nie wiedziałam, że masz wrócić -- ode-
zwała się Dene spoglądając na Claya. - My-
ślałam...
- Ona tylko z wizytą, Dene - wtrącił się
Tom. - Wpadła na dzień, dwa, zobaczyć się
ze wszystkimi.
- Yearl śpi u Susan - powiedziała Dene
kierując się w stronę drzwi. - Pójdę, sprowa-
dzę go. Jak żyję, nie widziałam takiego dzi-
kusa.
Clay ją złapał i popchnął z powrotem na śro
dek pokoju.
- Zostaw małego w spokoju, Dene. Niech
sobie śpi - powiedział. - Lorene poczeka.,
jutro będzie miała dosyć czasu, żeby go obej-
rzeć.
- Wolałabym teraz - powiedziała Lore-
ne. - Będzie już rok albo więcej, jak go nie
widziałam. Podrósł przez ten czas, co?
- Ano, podrósł kapkę - powiedział Clay. -
Rano pierwsza rzecz pójdę i go sprowadzę, to
zobaczysz. Teraz siadaj, odsapnij.
Tamci dwaj znaleźli sobie krzesła już przed-
tem. Lorene i Clay usadowili się również, tyl-
ko Dene wciąż stała koło stołu.
- Siadaj, Dene - powiedział Clay wycią-
gając przed siebie nogi i zaplatając dłonie na
68
karku. - Jesteśmy wszyscy biali, to co masz
stać. Siadaj, nogi cię rozbolą od tego stercze-
nia.
- Dziwnie jakoś pachniesz - powiedziała
Dene.
- Wiecie, gdzie ją spotkałem? - spytał Tom
wskazując palcem Lorene. - Zgadnij, Clay.
- No, gdzie? W mieście?
- No. W McGuffin. Jadę sobie ulicą, aż tu
patrzyć koło fryzjera stoi Lorene z chłopaka-
mi. Droczy się z nimi. Jak mnie tylko zoba-
czyła, pyta, czy nie wiem przypadkiem, gdzie
cię szukać. No to jej powiedziałem, że
i owszem, wiem. W domu siedzisz, bo i gdzie
by? A ona na to, żebym ją z sobą zabrał. No
i przyjechała. Co, nic się nie zmieniła, Clay?
Ta sama stara Lorene! Znowu z nami siedzi,
zupełnie jak za dawnych, dobrych lat.
- Cholernie jestem kontent, że cię znowu
widzę, Lorene - powiedział Clay. - Długo
zostaniesz?
- O, nie wiem - roześmiała się strzelając
okiem w stronę Toma. - Chyba nie masz nic
przeciwko temu, żebym została, co, Clay?
- Jak Boga kocham, kontent jestem, żeś
przyjechała, Lorene. Ale kapkę mi głupio tak
na jeden raz mieć dwie żony w domu. Żeby
trafunkiem nie wyszło, że to przeciwko prawu.
Diabli wiedzą, czy prawo nie ma czegoś do ga-
dania w takim przypadku.
- Och, to się jakoś załatwi - zapewnił go
Tom. - Mamy jak raz Semona. On jest kazno-
69
dzieją, powinien to załatwić. Co, załatwi pan,
prawda, panie kaznodzieja?
Clay rzucił niepewne spojrzenie w kąt po-
koju, gdzie siedział Semon. Nie bardzo sobie
wyobrażał, co Semon może tutaj poradzić.
- Co, załatwi pan to jakoś, prawda, panie
kaznodzieja? - nalegał Tom. - Załatwi pan,
no nie?
- Kto? Ja? - ocknął się Semon. Wpatry-
wał się tak uporczywie w Lorene, że zapomniał
o obecności kogokolwiek innego w pokoju. -
Niby ja?
- Tu nie ma nic do załatwiania - odezwa-
ła się Lorene. - Nie po to tutaj przyjechałam,
żeby rozrabiać. Przyjechałam tylko zobaczyć
Yearla, przekonać się, czy jest zdrów.
- Już ty się nic nie martw o Yearla - po-
wiedział Clay. - Kupiłem mu lekarstwo. Nie
mam z nim żadnych kłopotów. Bawi się po
całych dniach na drodze i dobrze.
- Skończył już sześć lat - powiedziała
Lorene.
- Sześć lat? - zdziwił się Clay. - Na
śmierć zapomniałem.
- Diablo przyjemnie, że Lorene jest zno-
wuż z nami - powiedział Tom zacierając
ręce. - Siedzimy sobie wszyscy razem jak za
dawnych dobrych lat.
- Jak tam, Lorene, dobrze ci się żyje w
Jacksonville? - zapytał Clay. - To musi być
życie mieszkać w takim wielgachnym mieście.
- No, niczego sobie. Ale czasami mam już
70
tego dość. Z początku to pracowałam w takim
jednym magazynie, ale będzie już ze trzy mie-
siące, jak musiałam rzucić. Ani rusz nie mo-
,głam sobie dać rady. W nocy człowiek nie śpi,
potem przez cały dzień chodzi jak błędny.
- To takie magazyny trzymają otwarte
przez całą noc? - spytał zdumiony Clay.
- Och, nie rozumiesz, Clay. Przez cały
dzień pracowałam w magazynie, a potem nie
spałam do późnej nocy. W końcu tak się jakoś
zrobiło, że noc w noc nie kładłam się wcześniej
jak o trzeciej albo czwartej. Dlatego musiałam
rzucić pracę, nie dla czego innego.
- To czemu się nie kładłaś wcześniej?
- Och, Clay, ty nic nie rozumiesz. Bo jak
zaczęłam pracować w tym magazynie, dzień
w dzień przychodzili faceci, żeby się z nimi
umawiać na wieczór. To nie mogłam przecież
nie sypiać po nocach, a potem przez cały dzień
tyrać.
Clay potrząsnął głową. Nie mógł pojąć,
o czym Lorene mówi. Powiódł wzrokiem po
innych - wszyscy, nie wyłączając Dene, za-
chowywali się tak, jakby doskonale rozumieli,
o co chodzi. Tom szczerzył zęby w szerokim
uśmiechu.
- Nie bądź dureń, Clay - powiedziała Lo-
rene uśmiechając się do niego. - No, dorabia-
łam sobie na boczku.
- Dorabiałaś na boczku? - powtórzył Clay.
Skinęła głową obserwując jednocześnie De-
ne, która wciąż stała koło stołu.
71
- Niech mnie wszyscy diabli! - powiedział
Clay potrząsając głową. - Ani w ząb nie ro-
zumiem, o czym ona gada.
- No, dawała za pieniążki, Clay - wyjaśnił
Tom i pokiwał głową.
- Niech mnie nagły szlag! - powiedział
Clay i wyprostował się na krześle. Rzucił
okiem w kąt pokoju, żeby zobaczyć, co robi
Semon. - Znaczy się, Lorene, to mi chciałaś
powiedzieć, żeś robiła w Jacksomville?
- Jasne - potwierdził Tom. - Jasne, że to
ci chciała powiedzieć. Wiem, bo z nią gadałem
przez całą drogę z McGuffin.
- No, niech mnie nagły szlag! - powtórzył
Clay. - Jak żyję, nie słyszałem o czymś ta-
kim.
- W całym kraju są takie, co to robią -
powiedział Tom kiwając głową. - W Auguście
to będzie parę tysięcy takich, co dają za pie-
niążki, akuratnie tak jak Lorene w Jackson-
- Skąd ty to wszystko wiesz, Tom, bo ja
pierwsze słyszę? - zapytał Clay, zupełnie oszo-
łomiony. - Jak żyję, nie słyszałem o czymś
takim. Myślałem, że to się wszędzie dostaje po
uważaniu, tak jak u nas, w Rocky Comfort.
I owszem, widziałem, czasami chłopaki dawali
za to jakąś błyskotkę. Ale żeby który płacił
żywą monetą, to, jak żyję, nie widziałem.
- O, wiem to i owo. Kręciłem się trochę po
świecie. Co jakiś czas to i do Augusty sobie
skoczę.
72
Clay nie spuszczał oka z Lorene, jakby ją
widział po raz pierwszy. Nie wiedział, co o tym
wszystkim myśleć.
W ciszy, która zapadła, Clay podniósł wzrok
i spostrzegł, że Semon przenosi się z krzesłem
w drugi kąt pokoju. Ustawił je obok krzesła
Lorene i usiadł pochylony w jej stronę. Zniżył
głos, żeby nikt nie słyszał, co do niej mówi.
- I co ty na to, Dene? - odezwał się
Clay. - Słyszałaś kiedy o czymś takim?
Dene potrząsnęła głową i powiodła wzrokiem,
od Lorene do Claya i z powrotem.
- Zapytaj Semona, co o tym myśli - po-
radził Tom. - Tylko śmiało, nic się nie bój,
pytaj.
- Słuchaj no, Semon. To jest jedna z tych
rzeczy, o których ty mówisz w swoich kaza-
niach? - spytał Clay.
- Ludzkie grzechy to woda na mój młyn,
bracie - powiedział Semon.
Clay popatrzył uważnie w jego stronę. Nie
podobał mu się sposób, w jaki Semon nachyla
się do Lorene.
- Coś mi się zdaje, że kapkę za dużo so-
bie pozwalasz - powiedział ostro. - Innym
to umiesz mówić, czego im nie wolno robić,
a sam robisz to samo.
Semon zbyt był przejęty tym, co mówi do
Lorene, żeby zwrócić uwagę na Claya. Zigno-
rował go, jakby nie słyszał ani słowa.
- Zostaw go w spokoju - powiedział'
Tom. - Niech tam sobie do niej mamrocze,
73,
jak chce. To dopiero będzie zabawa, jak go
uraczy prezencikiem, którego jej już nie będzie
mógł zwrócić.
- Ja bym mu złamanego słowa nie powie-
dział, gdyby on się zachowywał jak kaznodzie-
ja - oświadczył Clay. - Prawda, nie słysza-
łem jeszcze, jakie są te jego kazania, ale ga-
dać to on pewnie potrafi, wierzę mu na piękne
oczy. Ale niech go wszyscy diabli, jak on się
zaczyna do mojej żony dobierać, to mi się już
wcale nie podoba.
- Co ty, zapomniałeś, Clay? Lorene nie jest
już twoją żoną. Przecież się ożeniłeś z Dene.
- Niby racja. Ale nie ze wszystkim. Prawda,
z Dene się ożeniłem, ale nigdy się nie odżeni-
łem z Lorene.
- Nie możesz się przyznawać do obydwu,
Clay. Prawo zabrania, żeby mężczyzna miał
dwie żony na jeden raz.
- Gwiżdżę na prawo, jak Semon sobie wy-
obraża, że się może przystawiać do Lorene.
Nigdy się na to nie zgodzę. Niech sobie będzie,
że łamię prawo i mam dwie żony, ale ani
myślę siedzieć z założonymi rękami i patrzeć,
jak Semon się dobiera do Lorene. A żeby tak
prawdę powiedzieć, to chyba ani jednego prawa
nie, postanowili jeszcze takiego, żeby było czło-
wiekowi po myśli. Bo niektóry chłop to po-
trzebuje mieć dwie żony. Wiem, bo sam jestem
"taki. Nieraz sobie myślę, że zdałoby się mieć
i jedną, i drugą. I co to pomoże postanowić
-74
takie prawo? Czy od tego odechce się człowie-
kowi mieć obydwie?
Tom wziął krzesło i przysunął się do Claya.
Pochylił nisko głowę.
- Ona jest teraz zwykłą kurwą - powie-
dział. - Niech się Semon sparzy.
- Za bardzo ją sobie kiedyś chwaliłem,
żebym mógł siedzieć i patrzeć z założonymi
rękami, jak coś takiego się wyprawia w moim
własnym domu.
- Dene jest teraz twoją żoną, Clay. Rozu-
miem, żebyś się o nią postawił Semonowi. Ale
Lorene to całkiem co innego Sam diabeł nie
zliczy, z iloma facetami się puszczała przez
ten ostatni rok czy ile tam. Co dla niej znaczy
Semon? Jeden więcej, jeden mniej.
- Semonowi powinna wystarczyć Sugar -
powiedział Clay z uporem.
- Ano powinna. Ale widać nie wystarcza.
I ty mu nie stawaj okoniem, Clay. Zobaczysz,
Lorene tak go urządzi, że jej do śmierci nie
zapomni.
- Powinna mu wystarczyć Sugar. Że to
taki nie potrafi się zadowolić tym, co dosta-
nie, tylko wciąż chce jeszcze i jeszcze.
- Ano powinien się zadowolić, niby prawda.
Ale co, jak nie chce? Dlatego też i powiadam,
nie dla czego innego: zostaw go, niech się spa-
rzy.
Podczas gdy Clay z Tomem szeptali z pochy-
lonymi głowami, Semon wstał ze swojego miej-
sca. Przeszedł wielkimi krokami przez całą sze-
75
rokość pokoju, aż do okna, potem zawrócił, ale
wyglądało, że nie ma zamiaru usiąść z powro-
tem. Lorene, pozostawiona samej sobie, cze-
kała, aż ktoś się do niej odezwie.
Kiedy Tom uniósł głowę i zobaczył, że Se-
mon nie rozmawia już z Lorene, złapał go za
rękaw i pociągnął w kąt pokoju. Tłumaczył
mu coś szeptem przez ładne parę minut. Ale
kiedy skończył, Semon wzruszył ramionami
i nie odezwał się słowem. Wrócił do swego
krzesła i usiadł naprzeciw Dene.
- Długo z nami zostaniesz, Lorene? - za-
pytał Clay.
- Bo ja wiem? Może chciałam zostać ze
wszystkim. - Uśmiechnęła się. - Powiadam:
może.
Clay nie wiedział, co na to odrzec. W głębi
duszy pragnął, żeby nie odjeżdżała tak zaraz.
Miał nadzieję, że zajdzie coś, co ją powstrzyma
na zawsze od powrotu na Florydę. Przeżył
z nią bez mała pięć lat i brakowało mu jej
obecności. Ożeniwszy się z Dene, zaczął o niej
zapominać, ale teraz, kiedy wróciła i była tuż
obok, nie wiedział sam, czy starać się ją za-
trzymać, czy też pozwolić jej znów odjechać.
Zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się zatrzy-
mać i Lorene, i Dene - prędzej czy później
jedna z nich oświadczy, że ma dość domu, któ-
ry musi dzielić z drugą. Bez zastanowienia
wiedział, że ta możliwość nie wchodzi w ra-
chubę. Dene prawie się nie odzywała, odkąd
Lorene przyjechała z Tomem, ale widać było
po sposobie, w jaki na nią patrzy, że nie ży-
czy sobie, żeby Lorene została nawet na jedną
noc. Ale na to nie było już rady - Lorene
ma święte prawo przyjeżdżać w odwiedziny
do Yearla, ilekroć jej się żywnie spodoba.
Robiło się coraz później. Zegar na kominku
wskazywał już jedenastą, a chodził wcale nie
tak źle. Tom zaczął się zbierać do domu. Przy-
pomniał sobie, że żona nie wie, co się z nim
stało. Gdyby wiedziała, że przywiózł do Rocky
Comfort Lorene i siedzi teraz w tym samym
pokoju co ona, dawno by już przyszła do Ho-
reyów i zabrała go do domu. Żona Toma wola-
ła nie ryzykować, gdy w grę wchodziła Lore-
ne Horey.
- No, czas wracać do domu - powiedział
Tom. - O tej porze to my z moją kobitą już
dawno leżymy w łóżku.
- A wpadnij niedługo, Tom - powiedział
Clay. - Zawsze kontenci jesteśmy, jak przyje-
dziesz.
- Może wpadnę jakoś jutro. Przywiozę no-
wy gąsiorek, to się napijemy z Semonem i Lo-
rene.
Semon wstał i wyciągnął do niego rękę.
- To było naprawdę coś do przepłukania
gardła dla mężczyzny - powiedział. - Muszę
ci za to podziękować, Tom.
- Jutro podziękuje mi pan jeszcze raz -
odparł Tom mrugając do Claya. - Przywiozę
nowy gąsiorek, wcale nie gorszy od tego, cośmy
wypili. Wszystko z jednego pędzenia.
77
Zniknął w drzwiach do sieni, kierując się
W stronę werandy. Nikt nie poszedł go odpro-
wadzać. Ledwo ucichły jego kroki i rozległ się
warkot zapalonego motoru, Semon się podniósł
i oznajmił, że najwyższy czas iść spać.
- A gdzie my położymy Lorene? - powie-
dział Clay, dopiero teraz pomyślawszy o tym. -
Jak Boga kocham, nie wiem, co my z nią zro-
bimy.
Spojrzał na Dene w nadziei, że może ona coś
zaproponuje, ale rychło pojął, że nie usłyszy
od niej słowa.
- Żeby to człowiek miał jeszcze jedno łóżko
na zbyciu, byłoby po krzyku. A tak to, jak
Boga kocham, nie wiem, co my z nią zrobi-
my. Chyba jakby się Dene zgodziła, mogli-
byśmy się przespać we troje w jednym łóżku.
Spojrzał znów na Dene, jakie wrażenie wy-
warła na niej ta propozycja. Ale dość było je-
dnego rzutu oka, by się zorientować, co Dene
o tym myśli.
- A, niech to diabli - powiedział. Przeszedł
się tam i z powrotem. - Jak kto biedny, to
musi sobie tylko łamać głowę od rana do wie-
czora. Bogatemu zawsze starczy łóżek, żeby
wszystkich przenocować.
Semon zbliżył się o krok.
- Niech Lorene śpi w moim pokoju, Horey,
a ja zrobię sobie posłanie na podłodze w sie-
ni - powiedział.
Uśmiechał się leciutko, z taką miną, jakby
78
naprawdę drobnostką było dla niego spędzenie
nocy na twardej podłodze.
- Ano, chyba że już nic lepszego nie wy-
myślimy - przystał Clay. - Tak widać musi
być, choć to się nie bardzo godzi, żeby kazno-
dzieja spał na podłodze.
- Mnie tam, bracie, bez różnicy - powie-
dział Semon i jeszcze raz się uśmiechnął pa-
trząc z góry na Claya. - Nic sobie z tego nie
rób.
Clay wstał i przeszedł z lampą do sieni. Po-
stawił ją na stoliku przy drzwiach sypialni,
a sam wyszedł za dom. Kiedy wrócił, w sieni
nie było nikogo. Wszedł do sypialni swojej
i Dene i zamknął za sobą drzwi. Dene zdążyła
się już rozebrać do spania. Tamtych dwojga
nie było słychać.
- Jak żyję, nie widziałam takiej zdziry -
powiedziała Dene.
- O kim ty mówisz? O Lorene? - spytał
Clay. - No, jak Boga kocham! Dene, Lorene
była najlepszą ze wszystkich moich żon.
- Jak żyję, nie widziałam takiej zdziry -
powtórzyła Dene.
Rozdział VIII
Lorene wstała o pierwszym świcie, zanim
Clay się obudził. Ubrała się szybko w półmro-
ku i poszła do sąsiedniego pokoju. Dene leżała
z otwartymi oczami. Widząc, że Lorene pod-
chodzi do łóżka, bez słowa schowała się pod
79
kołdrę. Lorene ujęła Claya za ramie i poczęła
nim trząść, póki nie otworzył oczu.
- Wstawaj, Clay - powiedziała. - Idziemy
po Yearla.
- Ki czort cię przyniósł? - zapytał Clay
sennym głosem.
Dene wystawiła głowę spod kołdry i w sza-
rym świetle przyjrzała się czwartej żonie Cla-
ya. Nie wiedziała, po co Lorene przyszła do ich
pokoju.
- No, wstawaj, Clay!
Clay otworzył szerzej oczy i rozejrzał się
po pokoju. Wyciągnął za siebie rękę i nama-
cał Dene. Nie obrócił się, żeby na nią spoj-
rzeć.
- Wstawaj, Clay, idziemy po Yearla. No,
wstawaj, tylko już.
- Po Yearla? Po kiego ci znowu Yearl?
Potrząsnęła nim tak, że przez chwilę nie
widział nic przed sobą.
- No, dobra już, dobra - mruknął.
Lorene ściągnęła z niego kołdrę. Wiedziała,
że to jedyny sposób, żeby go podnieść rano
z łóżka. Clay sięgnął ręką, żeby się przykryć
z powrotem, ale Lorene pociągnęła kołdrę da-
lej w nogi. Dene zsunęła się w ślad za kołdrą,
jak mogła najniżej.
Clay wstał i jął nakładać koszulę i spodnie
pod bacznym wzrokiem Lorene. Rzuciła mu
skarpety i 'buty i czekała przy drzwiach, aż się
skończy ubierać. Potem ruszyła za nim przez
werandę i ścieżką do furtki.
Przez całą drogę do Susan nie mieli sobie
nic do powiedzenia. Lorene szła o krok na-
przód, przynaglając Claya do pośpiechu. Słońce
wynurzyło się właśnie zza widnokręgu i raziło
Claya jaskrawą czerwienią. Mrużył oczy tak,,
że prawie nic nie widział.
Przy drzwiach domku zatrzymali się i Clay
zawołał Susan. Murzynka otworzyła natych-
miast. Przez cały czas ich obserwowała.
- Gdzie Yearl? - zapytał Clay.
- Ano, śpi u mnie - odparła Susan. -
A to jak raz pani wróciła. Dzień dobry pani.
To dopiero radość znowu pandą zobaczyć.
- Dzień dobry, Susan - powiedziała Lo-
rene zbliżając się do drzwi. - Obudź zaraz
Yearla. Nie mogę się doczekać, kiedy go zoba-
czę.
- O, proszę pani, paniny chłopak to musi na
prawdziwego wielkoluda wyrośnie - poinfor-
mowała ją Susan. - Rośnie toto jak na dro-
żdżach, całkiem jak na drożdżach.
Weszli wszyscy do środka. Czwórka Murzy-
niątek, które już wstały, zbiła się w kącie.
Drżąc w chłodzie poranka, otulały kołderkami
nagie ciałka. Yearl spał jak zabity w łóżku
Susan i George'a.
Lorene podbiegła i porwała go w ramiona.
Przycisnęła go do piersi i jęła całować jak sza-
lona. Ledwo wierzyła własnym oczom - Yearl
wyrósł na dużego chłopca przez te półtora
roku.
80
- yearl! Vearl! nie poznajesz matki? Ma-
- musia przyjechała, Vearl!
Mały obudziwszy się uderzył w płacz.
- Zabieram go ze sobą do domu, Susan -
oznajmiła Lorene.
Susan podeszła za nią do drzwi.
- Chce go pani zabrać ze wszystkim?
Lorene nie odpowiedziała.
- Bo, proszę pani, mnie toby chyba serce
pękło, jakby go pani teraz zabrała - powie-
działa Susan nie kryjąc łez, które jej ciekły
po policzkach.
Lorene wybiegła na dwór i ruszyła drogą
w stronę domu, z Yearlem kurczowo uczepio-
nym szyi. Nie słyszała ani słowa z tego, co Su-
san do niej powiedziała.
Uszli z Clayem pół drogi, nim Yearl oprzy-
tomniał do reszty. Popatrzył dziwnie na Lo-
rene, po czym jął się wyrywać.
- Nie poznajesz mnie, Yearl? - spytała Lo-
rene niepewnie. - Nie pamiętasz matki? Je-
stem twoją mamusią, Yearl! Przyjrzyj mi się
dobrze!
- Dziki jak nieboskie stworzenie - powie-
dział Clay. - Jeszcze z miesiąc albo dwa i taki
się zrobi płochliwy jak nie przymierzając kró-
lik. Już teraz jedna Susan co go jeszcze złapie,
nikt więcej.
Lorene trzymała go wciąż w ramionach.
Chłopiec był ciężki, stopy zapadały jej głęboko
w pył drogi, ale ona na to nie zważała - ści-
skała Yearla spazmatycznie, jakby przysięgła
go nie puścić, póki tchu w piersiach.
- Jestem twoją mamusią, Yearl. Matki nie
poznajesz? - powtarzała.
- Nigdy byśmy go nie złapali, jakby nie
to, że jeszcze chłopaczysko spało - powiedział
Clay przyśpieszając kroku, żeby nie zostać
w tyle. - Zdziczało toto jak kot.
- Mamusia się cieszy, że cię-ma znowu przy
sobie, Yearl. Myślałam już, że nigdy nie wrócę,
żeby cię zobaczyć. A ty tęskniłeś za mamusią?
- Gdzie byłaś? - spytał.
- Na Florydzie, Yearl.
- Tam gdzie rosną pomarańcze? Ja widzia-
łem pomarańcze.
- Tak - powiedziała. - Tam, gdzie tylko
spojrzysz, wszędzie rosną całe gaje pomarań-
czy.
- A przywiozłaś mi?
- Pojadę do McGuffin, to ci kupię w skle-
pie, Yearl. Nie mogłam wieźć z sobą. Poma-
rańcze są za ciężkie, żeby je wieźć taki kawał
drogi.
- Danowi i Jimowi to tatuś przywiózł po-
marańczy z Florydy - powiedział Yearl.
Lorene spojrzała na Claya.
- To takie dwa Murzyniaki, mieszkają ka-
wałek stąd przy drodze - wyjaśnił. Wiedział,
że Lorene nie rozróżnia czarnych mieszkających
trochę dalej od domu. - Pete jeździ na cięża-
rówce. Czasami pojedzie aż na Florydę po
82 83
transport pomarańczy i mandarynek dla Ralpha
Stone'a.
Resztę drogi przeszli w milczeniu. Znalazłszy
się przy furtce zobaczyli na werandzie Semo-
na. Dawał im znaki, żeby się pospieszyli.
- Dene czeka ze śniadaniem! - zawołał
i nie oglądając się ruszył przez sień do kuchni.
Dene przysunęła dla Yearla krzesło, ale Lo-
rene się uparła trzymać go na kolanach. Mały
jadł kaszę i pił kawę łapczywie, nie zwracając
uwagi na nikogo. Lorene czekała z jedzeniem,
dopóki nie skończy.
- Daj mi jeszcze kawy - powiedział do
Claya.
Clay podszedł do kuchni i nalał mu z dzban-
ka. Sam skończył już jeść. Nie usiadł z powro-
tem do stołu.
- O, jest to lekarstwo, com je kupił dla
Yearla w McGuffin - powiedział zdejmując
z półki zakurzoną butelkę i stawiając na stole
przed Lorene. - Tak się jakoś zeszło, że ani
łyżki mu jeszcze nie dałem.
Lorene popatrzyła chwilę na butelkę, po
czym odstawiła ją na bok. Yearl wyciągnął
ręce, ale była poza jego zasięgiem.
- Musisz go zawieźć do McGouffin, do dok-
tora - powiedziała.
- Ano, tak sobie i myślałem, że go zawio-
zę - odrzekł Clay.
- To idź, przyszykuj się do jaedy,
- Dzisiaj? Teraz?
- Pewnie, że teraz. Trzeba go zawieźć jak
najprędzej, Już ja wiem, co mówię,
- Jak raz dzisiaj trzeba? - zaoponował
Clay. - Nie wybierałem się dzisiaj do McGuf-
fin. Nie starczyłoby to, jakbym jutro poje-
chał?
- Pojedziesz zaraz - oświadczyła Lorene
z naciskiem. - Trzeba zawieźć Yearla do dok-
tora, zanim będzie za późno.
Clay wyszedł na tylny ganek i zaczerpnął
wody z kubła na taborecie. Popłukał usta i splu-
nął, zanim zaczął pić. Potem zszedł po schod-
kach i skierował się w stronę przybudówki
przy stajni, gdzie stał samochód. Dobrze wie-
dział, że jak już Lorene coś sobie umyśli, nie
warto się z nią wdawać w dyskusje. Nigdy
w życiu nie udało mu się jej przegadać.
Motor zapalił bez trudu, Clay wyjechał ty-
łem i zakręcił na podwórzu. Czekał, żeby Lo-
rene przyprowadziła mu chłopca do auta.
Lorene umyła Yeairlowi na ganku ręce i bu-
zię. Potem go uczesała, zrobiła mu przedzia-
łek i pozapinała ubranko na wszystkie guziki.
- Nie starczyłoby to, jakbym z nim jutro
pojechał? - zapytał Clay. - Jutro jest so-
bota. O całe niebo przyjemniej pojechać do
miasta w sobotę jak w każdy inny dzień.
Lorene nie odpowiedziała. Posadziła Yearla
obok Claya i zatrzasnęła drzwiczki. Kiedy już
mieli ruszać, pochyliła się i pocałowała chłopca
na pożegnanie.
- Masz go zawieźć do doktora i kazać le-
84
85
czyć, rozumiesz, Clay? - upomniała. - Nie
wiem, co ci zrobię, jak skrewisz. Yearl na
gwałt potrzebuje doktora.
Clay kiwnął ponuro głową i odjechał nie
oglądając się za siebie. Lorene wyszła za nim
aż do bramy. Dopiero kiedy auto zniknęło za
zakrętem, wróciła powoli do domu.
Semon czekał na nią na werandzie.
- Ciekawość, co się dzieje z Tomem - po-
wiedział. - Obiecał dzisiaj wpaść.
- A, niech się dzieje, co chce - ucięła Lo-
renę. - Co mnie może obchodzić Tom Rhodest
Usiadła ze wzrokiem zwróconym na drogę
którą odjechał Clay z Yearlem.
Semon milczał przez chwilę - czekał, aż jej
się trochę poprawi humor. Wreszcie podniósł
wzrok na magnolię przy płocie.
- Tom obiecał, że przyjedzie - spróbował
jeszcze raz. - Obiecał, to powinien dotrzy-
mać.
- Pewnie już zapomniał. Nie od dzisiaj
znam Toma Rhodesa. Nie za bardzo możnana
nim polegać.
- Znałaś go, nim się stąd wyniosłaś?
- Trochę.
- A ja myślałem, że go znałaś dobrze. Za-
chowywał się wczoraj tak, jakbyście byli ze
sobą bardzo blisko.
- O, znałam kupę mężczyzn, zanim wyje-
chałam do Jacksonville. Tom był jednym
z wielu. - Milczała chwilę. - Tyle że go mia-
łam pierwszego.
- Przyszło 'mi do głowy, że może byś się
ze mną chciała zabrać - zaproponował Semon
przysuwając się do niej z krzesłem. - Jadę
w poniedziałek rano. Wybierałem się na razie
do południowej Georgii, ale mógłbym pojechać
i na Florydę, jakbyś się ze mną zabrała.
- Nie chcę. Pojadę z tobą i wpakuję się
w jaką kabałę - powiedziała Lorene. - Kto
tam ciebie wie?
- To już moje zmartwienie - obiecał Se-
mon przysuwając się jeszcze bliżej. - Poje-
dziemy do Jacksonville. Ja się już od dawna
zastanawiałem, czy przypadkiem nie powinie-
nem się wybrać na Florydę. Pan Bóg mnie
nieraz napominał, żeby pojechać i tam, ale ja-
koś ciągle odkładałem i odkładam. Aż mi
wstyd za samego siebie. Ale teraz jestem już
zdecydowany: pojedziemy w poniedziałek.
- Dobra - zgodziła się Lorene. - Poje-
dziemy w poniedziałek.
Semon pochylił się do przodu i położył rękę
na oparciu jej krzesła.
- Moglibyśmy się trochę zatrzymać po dro-
dze - zaproponował.
- Po co?
- No tak sobie. Zatrzymać się gdzieś, po-
siedzieć dzień, dwa. Dojechać zawsze zdąży-
my, nie śpieszy nam się.
- To dużo kosztuje, trzeba się zatrzymy-
wać w hotelach.
- Może by nam się to opłaciło. Nie tak
trudno zarobić na wydatki.
86
87
- A to niby jak?
- No, zawsze mógłbym szepnąć o tobie temu
i owemu, zainteresować facetów.
- A - powiedziała i kiwnęła głową. - No
ja nie mam nic przeciw temu. Tylko jeden wa-
runek: dzielimy się po równo. A spróbuj
kiwać, to już ja ci pokażę. Wytnę ci taką hecę,
jak nie dostanę swojej doli, że mnie do śmierci
popamiętasz. Już ja tam nie dam się wysta-
wić do wiatru takiemu facetowi jak ty.
interes, to interes.
Semon zdjął rękę z oparcia i wyprostował
się na krześle kiwając głową na znak zgody.
- Jasna sprawa - powiedział.
- A będziesz się umiał zabrać do rzeczy,
tak, żeby mnie nie wpakować w jakąś kabałę?
Nie mam najmniejszej ochoty odsiadywać dwu-
dziestu dni w jakimś zakazanym georgijs
kryminale.
- O to niech cię głowa nie boli -zapewnił
ją Semon. - Chyba nie najgorzej potrafię so-
bie radzić? Mam w takich sprawach trochę do-
świadczenia.
Lorene przez dłuższą chwilę mierzyła go
wzrokiem.
- Popatrz na mnie - powiedziała poważ-
nym tonem, spoglądając mu prosto w oczy.-
Mówisz, jakbyś był rzeczywiście oblatany.
- No, mam trochę doświadczenia -
rzekł. - Niedużo, ale zawsze trochę.
- Tak i myślałam.
Semon znów się pochylił (kładąc rękę na opar-
88
ciu jej krzesła i przysuwając głowę tuż do jej
ucha.
- Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy
nie czekać do poniedziałku, tylko zacząć zaraz
tutaj. Przyjedzie Tom, powinno się chyba wy-
ciągnąć z niego trochę forsy, - Odczekał chwi-
lę, jakie wrażenie wywrze na niej ta propo-
zycja. - Taki gość jak Tom Rhodes powinien
chyba zapłacić.
- A to sobie wymyśliłeś - roześmiała się
Lorene. - Tom nie zapłaci złamanego centa.
Brał mnie bez płacenia, ile razy mu przyszła
ochota, kiedy tu mieszkałam, to teraz niby
zacznie płacić?
Ale Semon tak łatwo nie rezygnował.
- Jest jeszcze Clay - podsunął. - Można
by spróbować z Clayem.
Lorene roześmiała mu się w nos.
- Paradne. Bo Clay to niby zapłaci? Trzeba
mieć ćwieczka, żeby sobie ubzdurać coś takie-
go. Nie byłam to jego żoną? Dlaczego niby
miałby płacić?
Semon odwrócił się niewzruszony i jął z uwa-
gą obserwować magnolię przed domem. Po
chwili obrócił się z powrotem do Lorene.
- Już ja to z nim załatwię - oświadczył. -
Niech tylko przyjedzie Tom Rhodes z tym
swoim gąsiorkiem, pójdzie wszystko jak po ma-
śle.
Obróciła się nagle i popatrzyła mu prosto
w oczy. Leciutki uśmiech pojawił się na jej
wargach. Znała mężczyzn, którzy snuli podo-
89
bne projekty, ale żaden z nich nie działał w ta-
kim przebraniu jak Semon.
- Kto ty właściwie jesteś? - zapytała. -
Kaznodzieja czy alfons?
Semon zrobił urażoną minę. Wyprostował się
i zmierzył ją gniewnym spojrzeniem.
- Jestem sługa boży - powiedział suro-
wo. - Radzę ci o tym nie zapominać,
- Załatw tylko z Clayem, a już ja swoje
zrobię - zgodziła się w końcu. - Ale coś mi
się zdaje, że Pan Bóg ci rozum odebrał Pró-
bować coś takiego z Clayem! Clay nie zapłaci
złamanego centa,
- Zobaczymy, zobaczymy - powiedział Se-
mon. - Rób tylko, co każę, i zobaczymy.
Podniósł się i stanął koło jej krzesła - pa-,
trzył z góry na Lorene, taksował ją.
- Pójdę, przespaceruję się trochę - oświad-
czył. - Może zajrzę do Toma.
Rozdział IX|
W taki upał zajść piaszczystą drogą do Toma
Rhodesa nie było wcale lekko i Semon zatrzy-
mywał się kilka razy dla odpoczynku. Był sza-,
ry od kurzu i cały zziajany, gdy wreszcie ujrzał
przed sobą zabudowania. W połowie drogi zdjął
marynarkę i wywijał nią, żeby odgonić piekący ,
żar.
Koło domu nie było widać nikogo i dopiero
kierując się do stodoły, spostrzegł w drzwiach
90
komórki Murzyna łuskającego kukurydzę. Za-
wołał go, po czym się schronił w cieniu wierzby
i patrzył, jak Murzyn się wlecze w jego stronę.
Z nieba buchał żar coraz dokuczliwszy, a Se-
mon nie był przyzwyczajony do spacerów przy
takiej spiekocie.
- Gdzie jest pam Tom? - spytał Murzy-
na.
- Ano, kręcił się tu gdzieś koło stodoły. To
naszego pana chce pan zobaczyć?
Semon kiwnął ciężko głową i jął się wachlo-
wać szerokoskrzydłym czarnym kapeluszem.
Murzyn powlókł się z powrotem w kierunku
stodoły, podnosząc tumany kurzu swoimi wiel-
kimi buciorami. Nie było go przez parę minut.
W końcu się pojawił, wyciągniętym palcem
wskazując Semona. Za nim wynurzył się zza
stodoły Tom.
- Bałem się, żebyś nie zapomniał, co nam
obiecałeś - powiedział Semon.
- Obiecałem? Co obiecałem?
- No, że przyjedziesz do Horeya z gąsior-
kiem.
- Niech mnie diabli! - wykrzyknął Tom
chroniąc się w cieniu wierzby. - Obiecywa-
łem, że przyjadę z gąsiorkiem? Ani w ząb nie
pamiętam.
- Tego się i bałem. Dlatego przyszedłem,
nie dla czego innego.
- Takiś pan pazerny na georgijski samogo-
nek, panie kaznodzieja? - roześmiał się Tom.
Twarz poczerwieniała mu z uciechy. - Jak
91
żyję, nie widziałem kaznodziei, który by
tak trząsł do kukurydzóweczki.
- To jest coś do przepłukania gardła dla
mężczyzny, taka kukurydzówka - powied'ziiał
Semon. - A ja jestem jeszcze mężczyzną. Pe-
wnie dlatego tak mi przypadła do gustu. Na
pewno dlatego.
- Poczekaj pan, zaraz poślę Freda - od-
rzekł Tom. - Jedne pięć minut i będzie pan
miał swoją kukurydzóweczkę.
Poszedł zawołać Murzyna, a Semon opadł
ciężko na ziemię. Oparty o pień wierzby, nie
przestawał się wachlować kapeluszem.
Tom wrócił i jął przynaglać Semona, żeby
zaraz wstawał.
- Chodź pan, wsiadamy razdwa do wozu.
Musimy być gotowi. Wróci Fred, zaraz jedzie-
my. Podyrdał tylko do obórki. To pięć kro-
ków przez pastwisko, migiem obróci.
Semon podźwignął się na nogi i poszedł za
Tomem w stronę stodoły, za którą się prażył
w słońcu samochód. Wsiedli i Tom zapuścił
motor.
- Jak tam poszło wczoraj? Obłatwiłeś się
pan raz-dwa z Lorene, co? - zapytał Tom
szturchając Semona. - Jej to długo prosić nie
trzeba. Zawsze taka była, a w szczególności jak
sobie umyśliła, że stąd wyjedzie. Tak bardzo
się chyba nie zmieniła przez ten rok czy dwa.
Po mojemu to ciągle ta sama Lorene.
Teraz Semon był już (pewien, że Lorene wie-
92
działa, co mówi - Toma nie uda się wziąć na
kawał. Odrzucił tę myśl definitywnie.
Czarny Fred przyniósł gąsiorek i umieścił
go z tyłu wozu. Rozlał trochę, przelewając
w pośpiechu z beczułki do gąsiorka, i z tylnego
siedzenia rozszedł się palący zapach alkoholu.
Semon pociągnął łakomie nozdrzami. Teraz
mógł już wracać do Horeyów.
Samochód szybko pokonywał polną drogę.
Tom się nie fatygował, żeby zwolnić nawet na
najbardziej piaszczystych odcinkach. Wciąż do-
dawał gazu. W pewnym miejscu wóz o mało
nie wpadł do rowu, ale i wtedy Tom nie
zmniejszył szybkości. Pędził, nie zawsze nawet
patrząc przed siebie. Semon doznał ulgi, gdy
się wreszcie znaleźli na miejscu.
- To co, panie 'kaznodzieja, palnie nam pan
w niedzielę kazanko? - zapytał Tom, 'kiedy
wysiadali, z wozu.
- A palnę - oświadczył Semon stanowczo.
- I o czym ono będzie, to kazanko?
- O różnych rzeczach - powiedział Se-
mon. - O tym, o tamtym, o owym.
- Pan (to pewnie musi mieć gotową całą
furę takich kazań. Sięga pan tylko do głowy,
wybiera i po krzyku.
- I owszem, mam - powiedział Semon
krótko.
Nie spuszczał oka z gąsiorka na tylnym sie-
dzeniu. Tom podniósł go do góry, .potrząsnął
leciutko.
93
- Ja stawiam - powiedział. - Nie krępuj
się pan, panie kaznodzieja.
Semon wsadził paluch w szklane ucho gą-
siorka i przysunął go do ust.
- No, to piję, co moje - oświadczył. -
Starczy dla wszystkich, 'każdy dostanie niezgor-
szą dolę.
- O, mam tego do licha i trochę w domu.
A już się pędzi nowe. Ja tam nigdy nie po-
zwolę, żeby mi zabrakło kukurydzóweczki o tej
porze roku.
Racząc się tak, spostrzegli, że na werandę,
wybiegła Lorene i wygląda na drogę. Po chwi-
li pędziła ścieżką w ich stronę. Obróciwszy się,
zobaczyli nadjeżdżającego Claya.
- Wraca Clay z McGuffin - powiedział
Semon nie spuszczając wzroku z Lorene.
- Nie powiem, żeby go długo nie było -
stwierdził Tom. - Dzisiaj zwyczajny dzień,
to mu się pewnie znudziło szwendać po próżni-
cy. Żeby to była sobota, siłą by go nie wy-
ciągnął przed północkiem do domu.
Clay skręcił na podwórze i bez słowa pod-
jechał do stajni. Wyglądało, że mu się śpieszy,
żeby jak najszybciej odstawić auto pod daszek.
Lorene popędziła za nim. Dopadła go, nim
odszedł od wozu.
- Gdzie Vearl? - zapytała podniesionym
głosem.
Clay ruszył w stronę domu, jakby jej w ogó-
le nie słyszał. Pobiegła za nim i dogoniwszy
złapała za ramię.
- Gdzie Yearl, Clay?
Byli już koło werandy i z sieni wynurzył
się właśnie Tom niosąc kilka szklaneczek.
- Yearl? - powtórzył Clay z taką miną,
jakby go to pytanie zupełnie zaskoczyło. -
Ano urwał mi się po drodze. Jeszcze mili nie
ujechałem, jak mi się urwał. A gdzie jest teraz,
to nie wiem. Ale pewnie gdzieś nad rzeką.
Zjawi się pod wieczór u Susan. Zawsze na noc
wraca.
Tom napełnił szklaneczki i wsunął jedną
w dłoń Lorene. Semon wziął dwie i jedną po-
dał Clayowi.
- Toś nie zawiózł Yearla do doktora? -
spytała Lorene zagryzając wargi.
Clay wychylił pół szklaneczki i postawił ją
obok siebie na podłodze. Semon usłużnie do-
lał mu do pełna i podał szklaneczkę z powro-
tem
- Yearla? No niby nie. Nie dowiozłem go
do miasta. Ale napatoczyłem się jak raz na
doktora i gadałem z nim trochę. Powiedział,
żeby mu dać tę butelkę lekarstwa i żeby go
przywieźć, jak następnym razem będę jechał
do miasta.
- Trzeba mi go było zawieźć samej - po-
wiedziała Lorene chłodno. Zmierzyła Claya
złym wzrokiem. - Powinnam była wiedzieć, że
go nie zawieziesz.
- Zrobiłem, co się dało, Lorene - powie-
dział Clay potulnie. - Jak Boga kocham,
prawdę mówię, nie kłamię. Przecież bym ci
94
95
nie robił na złe, jakbym mógł co na to pora-
dzić.
- Nawet nie próbowałeś. Wcale go nie
chciałeś wieźć do miasta i nawet go nie próbo-
wałeś utrzymać w wozie. Dałeś mu się urwać,
żeby nie mieć zawracania głowy.
Wypiła jednym haustem szklaneczkę i po-
stawiła ją ciężko na podłodze obok krzesła. Se-
mon sięgnął po szklaneczkę Claya i wetknął
mu ją do ręki. Podniósł swoją do ust, zachę- '<
ca jąc Claya, żeby poszedł w jego ślady. Clay'
wypił, otarł usta. Potem wyciągnął z kieszeni]
harmonijkę. Wytrzepał ją o kolano i przecią-
gnął parę razy po wargach.
- Zagrałbyś coś, Horey - zachęcił Semon.'
Clay- dmuchnął kilka razy i potrząsnął gło-'
wą.
- Nie pora jeszcze na granie -; powiedział
kręcąc głową. - Nijak mi nie wychodzi przed
kolacją.
Semon poczekał, aż schowa harmonijkę, po
czym dał mu się znowu napić.
- A gdzie Dene? - zainteresował się Clay,
stawiając pustą szklaneczkę pod nogami.
- No, kręci się gdzieś - poinformował go
Tom. - Widziałem ją w kuchni, jakem się!
rozglądał za szklaneczkami.
Clay obrócił się do Lorene. Siedziała popi-
jając ze szklaneczki, którą przed chwilą Tom
napełnił po brzegi. Po kilku szklaneczkach ku-
kurydzówki Clay z lubością patrzył na nią.
Przesunął wzrokiem po jej dopasowanej su-
96
kience, po ciemnych włosach - i coś mu się
przekręciło w głowie.
- To rozumiem, żona dla mężczyzny - po-
wiedział celując w nią palcem.
- Kto? - zapytał Tom.
- No, Lorene.
- Nie radziłbym ci za dużo o niej gadać;
Clay. Dene się tu gdzieś kręci, broń Boże
usłyszy.
- Niby racja - przyznał Clay. - Na
śmierć o niej zapomniałem. No, Dene też żona
dla mężczyzny.
- A Sugar? Powiedz, Clay, nie żona dla
mężczyzny?
- odczep się, dobrze? Nie wiesz niby, że
już dawno przestałem latać za Sugar.
Semen rozejrzał się z uśmiechem po wszyst-
kich. Był zadowolony szybkim rozwojem spra-
wy. Zdecydował, że musi pozwolić Clayowi
jeszcze trochę się wygadać. Może potem wmó-
wi w niego jeszcze szklaneczkę kukurydzów-
ki.
- Znaczy się, kontent jesteś z Dene, co,
Horey? - powiedział mrugając do Lorene i za-
chęcająco kiwając głową.
- Z Dene? No myślę. Jeszcze jak! Dene
zawsze wyprzedzi mnie o ten jeden kroczek.
Przy niej nigdy nie potrzebuję łamać sobie
głowy, bo i tak mi zawsze da, czego chcę, zanim
się zdążę sam połapać, że jak raz tego chcia-
łem. Zawsze taka była. Z ojcem jeszcze mie-
szkała, przychodziłem wtedy pod dom, to jak
97
wyszła do mnie, zawsze dała po cichu buzia-
ka, obłapiła, o tak! A tylko to zrobiła, wie-
działem, że jak raz tego chciałem. Ale ani
ociupinki wcześniej. Nie, Dene to nigdy nie
zostanie w tyle, zawsze wyprzedzi mnie o ten
jeden kroczek.
- Ma dziewczyna wyczucie, co? - powie-
dział Semon.
- No! - wykrzyknął Clay. - Jak raz to
chciałem powiedzieć! Tylko że mi zawsze z gło-
wy wyleci to słowo. Ale co tam. Jest Semon,
to przypomni.
- Sam to w niej zauważyłem - przytak-
nął Semon.
- Co w niej zauważyłeś?
- No, że ma wyczucie i rozumie, czego od
niej mężczyzna chce.
- Co? To i z tobą tego próbowała?
- Tego nie powiedziałem. Powiedziałem
tylko, że sam to w niej zauważyłem.
Clay szurnął, jakby chciał się poderwać na
równe nogi. Ale tylko się wyprostował na
krześle i powiódł wzrokiem po otaczających
twarzach.
- To niech lepiej nie próbuje - powie-
dział. - I ty lepiej też z nią nie próbuj. Bo
jak was złapię, że się bawicie w to wyprzedza-
nie o kroczek, to... to...
,- Och, źle mnie zrozumiałeś, bracie - za-
pewnił go Semon spiesznie. - Chciałem ci
tylko przypomnieć, czego zapomniałeś. Ciągle
mówisz, jaka to ona jest i co potrafi, ale trzeba
98
dopiero mnie, żeby ci podpowiedzieć to słówko,
którego ci brakuje.
- Niech ci będzie. Póki mielesz tylko je-
zorem i nic więcej, to ci złego słowa nie po-
wiem.
Semon nalał mu szklaneczkę, kiwając jedno-
cześnie na Lorene. Wstała i natychmiast zni-
knęła za werandą.
- Gdzie ona poszła? - zapytał Clay.
Semon wzruszył ramionami. Poczekał, aż
Clay wypije kilka łyków, po czym usiadł przed
nim na poręczy i pochylił się do przodu.
- Chciałem z tobą chwilę pogadać - po-
wiedział i kiwnął porozumiewawczo w stronę
Toma.
Wstali i przeszli w koniec werandy.
- Co ty znowu knujesz, Semon? - zapytał
Clay zniżając głos, żeby Tom przypadkiem nie
dosłyszał.
- Coś bym ci powiedział, bracie. Tylko nie
wiem, czy mnie będziesz chciał słuchać.
- Może będę, a może i nie będę. No, co
masz na wątrobie, gadaj.
- Czujesz się dobrze, co?
- No, jakby mnie kto na sto koni wsa-
dził - przytaknął Clay.
Semon przygiął karku, tak żeby się znaleźć
twarzą w twarz z Clayem. Potem się obejrzał,
czy nikt nie podsłuchuje. Clay, idąc za jego
wzrokiem, łypnął mu trwożnie przez ramię.
- Powiedz, bracie, nie miałbyś przypad-
kiem ochoty na małe spotkanko?."
99
- Ja? Gdzie? Z kim? - wyszeptał Clay?
bez tchu.
Rozdział X]
Semon przysunął się bliżej, zasłaniając Cla-
yowi Toma w drugim końcu werandy.
- Jest jedna taka, co by się chciała z tobą
zobaczyć. Co, miałbyś się ochotę z nią spot-
kać?
- No jak diabli! Gdzie ona jest?
- Gdzie jest, to jest. Chcę najpierw wie-
dzieć, czy masz się ochotę z nią zobaczyć.
- A to biała, ta dziewczyna?
- Pewnie, że biała. Nie zawracałbym ci gło-
wy, jakby nie była biała.
- No niech mnie diabli! - wykrzyknął
Clay. - To idziemy!
Zeszli z werandy, nie spojrzawszy nawet
w stronę Toma. Kiedy się znaleźli za węgłem,
Semon stanął nagle, łapiąc Claya za ramię.
- Masz chyba trochę forsy, co, Horey?
- Forsy? No, trochę może i mam. A tobie
po kiego to wiedzieć?
- Bo rozumiesz, trzeba by chyba, żebyś jej
coś odpalił za to widzenie. Nie myślisz, że coś
jej się za to należy?
- Należy? A ile?
- No, trzy dolary będzie jak obszył.
Clay się cofnął potrząsając powoli głową.
100
Twarz mu się wydłużyła, rozczarowanie otrze-
źwiło go momentalnie.
- Mam jednego jedynego dolara, ani centa
więcej. Benzyny musiałem kupić w McGuffin,
bobym inaczej nie dojechał do chałupy. W ko-
ści kapkę sobie pograłem przy okazji. Jeden
dolar mi został, ani centa więcej.
Semon zagryzł wargi ze złości.
- Pewien jesteś, Horey? Przeszukaj jeszcze
kieszenie, sprawdź. Musisz mieć chyba więcej
niż dolara. Dolara to ma każdy jeden, ty mu-
sisz mieć przynajmniej dwa albo trzy.
Clay przeszukał starannie wszystkie kiesze-
nie, ale nie znalazł nic prócz jedynego znisz-
czonego i wybrudzonego banknotu dolarowego.
Podsunął go Semonowi do zobaczenia.
- A może od Dene mógłbyś coś pożyczyć? -
zapytał Semon.
- Od Dene? Dene nie ma złamanego centa.
Ona nigdy nie ma centa, chyba że jej sam dam.
Ale już dawno nie dawałem, bo nie było po
co. Dene nie ma złamanego centa, już ja dobrze
wiem.
Semon przeszedł się kilka razy tam i z po-
wrotem. W końcu się obrócił i zmierzył Claya
złym wzrokiem.
- No to daj mi tego dolara. A jak ci coś
kapnie do poniedziałku, to mi dopłacisz resztę.
- Trzy dolary to kupa forsy za to, że czło-
wiek popatrzy na dziewczynę. Jak Boga ko-
cham, coś mi się to widzi kupę za dużo.
- Och, możesz nie tylko patrzyć, jeśli masz
101
ochotę. Rób, co dusza zapragnie, Horey. Za-
płaciłeś, teraz myśl, żeby dostać, co ci się nale
ży za twoje pieniądze.
Clay się przyglądał, jak Semon składa ban-|
knot i chowa go do kieszeni spodni. Był bli-j
ski wycofania się z całej transakcji, gdy ujrzał,
że banknot znika w kieszeni Semona. Uczynił
rozpaczliwą próbę dosięgnięcia go, ale jego dłon
została odtrącona.
- Mówiłeś, że jej mam zapłacić - oświad-
czył. - Żeby tak prawdę powiedzieć, nie bar-
dzo rozumiem, dlaczego to ty schowałeś moje
pieniądze do kieszeni.
- Schowałem dla niej - uciął Semon
krótko.
Wziął Claya pod ramię i pociągnął w kie-
runku stajni. Nie uszli więcej niż kilka kro-
ków, gdy Clay się wyswobodził.
- Chwileczkę, dobrze? Gdzie ty mnie wła-
ściwie wleczesz?
- Do stajni! - powiedział Semon ujmując
go z powrotem pod ramię.
- Niech mnie diabli, jak wiem, co by kto!
miał do roboty w mojej stajni. Mieszkam tu-
taj nie od dziś i nie od wczoraj i, jak Boga!
kocham, nigdy nie widziałem, żeby kto obcy
wchodził do mojej stajni.
- Kupy rzeczy jeszcze nie widziałeś, Ho-
rey. No, chodź wreszcie.
Przebyli podwórko i weszli do stajni. Nie
było w niej żywej duszy. Boksy stały otworem,!
drzwi do komórki z uprzężą też. Semon rozglą-
dał się przez chwilę niepewnie, wreszcie spo-
strzegł drabinę prowadzącą na stryszek.
- Włazimy na górę - oznajmił i popchnął
Claya w stronę drabiny.
- A co tam niby jest na przygórku? -
sprzeciwił się Clay. - Parę wiązek słomy,
resztka grochowin, nic więcej. Chyba wiem, co
jest na moim własnym przygórku? Nie głupim
drapać się po drabinie, żeby zobaczyć kupę
grochowin.
Semon pociągnął go do drabiny, wepchnął
na pierwszy szczebel. Raz zacząwszy wspinali
się szybko na górę. Wyleźli kolejno na stry-
szek, wyprostowali się ostrożnie. Oparta o bel-
kę dachu stała Lorene.
- Jak Boga kocham, niech mnie wszyscy
diabli! - wykrzyknął Clay. - Co ty tu ro-
bisz na przygórku, Lorene?
Dała mu palcem znak, żeby się zbliżył.
Clay obejrzał się na Semona, nie rozumie-
jąc, co to wszystko znaczy. Semon kiwnął po-
rozumiewawczo głową, po czym pchnął go
z rozmachem w stronę Lorene. Clay się zaplą-
tał w wiązki słomy, wzbijając nogami tuman
kurzu.
- Zapłaciłeś, Horey, teraz bierz się do rze-
czy - powiedział Semon.
- Co ty? Toż to Lorene - zaprotestował
Clay. - Gadałeś, że jakaś dziewczyna chce się
ze mną zobaczyć, dałem ci za to całą forsę,
a tutaj Lorene...
- Zapłaciłeś, żeby się zobaczyć z Lorene -
102
103
potwierdził Semon. - No i masz Lorene. Teraz
bierz się do rzeczy, Horey.
Clay zaniemówił ze zdumienia. Popatrzył
najpierw na Lorene, potem na Semona, w koń-
cu utkwił wzrok w słomie pod nogami.
- Niech mnie nagły szlag! - powiedział. -
Anim się zmiarkował, jak oddałem całą forsę,
żeby się zobaczyć z własną żoną. Jak Boga ko-
cham, w głowie mi się to nie mieści. Ale coś
mi się zdaje, żeście mnie wykołowali. Jak żyję,
nie słyszałem, żeby jaki chłop płacił za to, że
się zobaczy z własną żoną. Niby prawda, Lo-
rene nie moja ostatnia. Ale zawsze to moja
czwarta żona.
- Do diabła! - powiedział Semon z groźbą
w głosie. - Zapłaciłeś, teraz bierz, co ci się
należy za twoje pieniądze. Bierz, za co zapła-
ciłeś, rozumiesz? Nie mam najmniejszej ocho-
ty, żebyś potem łaził i opowiadał, że cię wy-
kołowałem. No, bierz się do rzeczy, Horey. Ani
myślę się godzić na żadne takie. U mnie jak
interes, to interes. Chociaż nie najlepszy inte-
res.
Rozejrzał się spiesznie dokoła w poszuki-
waniu jakiejś broni i dostrzegł widły oparte
o więźbę dachu. Złapał je niecierpliwie.
- Patrzcie go, kaznodzieja, a jaki to na-
molny - powiedział Clay. - Nie mógłbyś nas
chociaż zostawić samych z Lorene?
Semon nastawił widły i ruszył w stronę Cla-
ya. Zamachnął się trzy czy cztery razy, tak że
Clay musiał się cofać. W końcu znalazł się koło
Lorene, która usiadła na wiązce słomy. Popa-
trzył w dół i spostrzegł ją tuż koło swoich nóg.
Czekała bez słowa, ze wzrokiem podniesionym
na niego. Nie uśmiechała się, w kącikach warg
miała wyraz zaciętości.
- Nie jesteś mi już kontenta tak jak da-
wniej - powiedział patrząc na nią.
- Och, nie mogę teraz być taka łatwa,
Clay - odrzekła. - Gdybym była taka łatwa
jak dawniej, toby mnie wykwitowali ze wszy-
stkiego, co mi się należy.
- Ale! Ze mną też się nie możesz kapkę
rozkrochmalić? Uśmiechnęłabyś się chociaż, nie
tak tylko wilkiem patrzyła. Jak Boga kocham,
aż mnie ciarki przechodzą, jak tak się na mnie
wytrzeszczycie, ty i Semon na dodatek.
- No, dosyć gadania - wtrącił się Semon
wtykając pomiędzy nich widły. - Jeszcze tro-
chę i przylecicie do mnie obydwoje z pięściami,
żebym wam oddał tego dolara. Niedoczekanie
wasze. Uczciwie zarobiłem swoją dolę. No, za-
bierajcie się do rzeczy, dosyć tego dobrego.
- Ty lepiej oddaj moją dolę, Semon - po-
wiedziała Lorene wyciągając rękę. - Jak in-
teres, to interes. Nie chcę potem żadnych nie-
porozumień. No, dawaj moją dolę, Semon.
- Kiedy nie mam drobnych, Lorene. Dam
ci, jak tylko rozmienię. Jak się nie trafi okazja
wcześniej, to rozmienię w niedzielę ze zbiórki.
- To ty ciągle chcesz wygłosić w niedzielę
to swoje kazanie? - zapytał Clay nie spusz-
czając oka z wideł.
104
105
- Owszem, chcę - odparł Semon. - Po to!
tutaj przyjechałem, nie po co innego. Będę
mówił przez całą niedzielę.
- No, no, toś ty się zapędził na manowce,
Semon. Najpierw gadasz, żeś przyjechał wy- '
głaszać kazanie, a potem wyłudzasz od człowie- i
ka dolara, żeby mu pokazać Lorene. Tak po'
mojemu, to się ani rusz nie godzi jedno z dru- ,
gim. Inny może by powiedział, że się godzi,
ale po mojemu nijak się nie godzi.
- Nie gadaj tyle, Clay. Usiadłbyś lepiej
przy mnie - wtrąciła się Lorene łapiąc go za
rękę. - Z takiego pytlowania nigdy nic do-
brego nie wychodzi.
Pociągnęła go nagle i Clay opadł przy niej
na kolana. Czekał, kiedy Semon sobie pójdzie,
ale Semon rozsiadł się na wiązce słomy i wi-
dać było, że nie ma najmniejszego zamiaru
opuścić stryszku.
- Żeby tu trafunkiem kto nie przylazł na
przygórek - powiedział Clay niepewnie. -
Tom się tam został na werandzie, może mu jak
raz co strzeli do łba i zacznie myszkować.
Lorene zbyła milczeniem jego obawy. Przy-
ciągnęła go bliżej.
Semon obserwował ich chłodnym wzrokiem.
Nie odwrócił się nawet w drugą stronę, w ogó-
le zachowywał się tak. jakby- był zaproszonym
gościem. Ale Clay, gdy tylko poczuł na szyi ra-
miona Lorene, zapomniał, że na, stryszku jest
jeszcze ktoś trzeci. Przywarł wargami do jej
ust.
106
- Co, Lorene? Całkiem jak dawniej? - po-
wiedział chrapliwie.
Lorene trzymała go ciasno za szyję; teraz
ścisnęła jeszcze mocniej, aż Clayowi zabrakło
tchu.
Potem nie musiała go już trzymać. Ujrzaw-
szy pełny kształt jej bioder i jędrną wypukłość
piersi, Clay zapomniał o wszystkim. Spadł na
nią, gniotąc pięściami jej piersi i chciwie szu-
kając warg. Lorene zawsze tak na niego dzia-
łała, ale nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak
bardzo mu jej brak.
Semon poszedł w zapomnienie. Odsunęli go
od siebie i potem Clayowi trudno było sobie
uświadomić jego obecność. Słyszał, że Semon
coś mówi, jego głos dochodził jak z wielkiej
odległości, ale nawet nie próbował zrozumieć
znaczenia słów. Nic go to nie obchodziło.
Lorene się do niego uśmiechała, przebierała
mu palcami we włosach. Zamknął oczy i po-
grążył się w myślach o niej.
Potem przekręcił głowę i poczuł na policzku
ciepło jej twarzy. Oczy miał teraz otwarte, ale
i tak nic nie widział.
- Czy to kiedy było komu tak ze sobą jak
nam? - powiedział tak, żeby go słyszała.
Całym wysiłkiem woli, aż oczy nabiegły jej
łzami, starała się Lorene przedłużyć chwilę naj-
wyższego oddania.
- Dawniej zawsze tak było, prawda, Clay?
Pokiwał głową, wpatrzony w nią.
107
Nad nimi wyrósł Semon. Mierzył ich z wy-i
soka, przynaglając, żeby zeszli ze stryszku.
- Jeszcze kiedyś przyjadę, Clay - obieca-
ła. - Nie zostanę się ze wszystkim w świecie.
Zobaczysz, przyjadę.
Pokiwał znowu na znak, że przyjmuje jej
słowo.
Semon odrzucił na bok widły i czekał nie-
cierpliwie. Przechadzał się tam i z powrotem,
tuż obok nich, usiłując oderwać ich od wspól-
nych myśli.
- Trudno, musisz się póki co kontentować
Dene. Ja ci potrafię lepiej dogodzić, ale nie
mogę się tutaj zostać ze wszystkim. Teraz już
na to za późno. Muszę wracać do Jacksonville,
tam teraz moje miejsce. Ale może kiedyś, jak
mi się sprzykrzy tam dłużej siedzieć i jak
tobie zbrzydnie Dene, może zjadę któregoś dnia
ze wszystkim. Tak, na pewno tutaj zjadę, jak
mi się do cna sprzykrzy w Jacksonville.
Wracając do domu, Lorene i Clay, choć od-
daleni o parę stóp, szli przez cały czas ramię
w ramię. Semon postępował o kilka kroków za
nimi. Nikt nie miał nic do powiedzenia, ale
wszyscy troje szli noga za nogą, jakby im
było zupełnie obojętne, kiedy dojdą na miejsce.
Na werandzie czekała Dene z Tomem Rho-
desem. Tom mrugnął porozumiewawczo, uśmie-
chając się do całej trójki. Domyślił się wszyst-
kiego od razu, gdy poszli w stronę stajni.
- Dene mi wierci dziurę w brzuchu, gdzieś-
108
cię się podziali - poinformował. - Nie mia-
łem pojęcia, co jej odpowiedzieć.
Nikt się nie odezwał, ale wszystkie oczy skie-
rowały się na Dene. Clay wolałby na nią nie
patrzeć, ale nie mógł się powstrzymać.
Kiedy się usadowili, Dene zmierzyła Claya
przenikliwym spojrzeniem.
- Gdzieś się włóczył, Clay?
Clay obserwował las obrzeżający rzeczkę
w oddali za drogą. Potem zlustrował korony
pobliskich drzew, błękit nieba nad głową, rząd
koślawych sztachet wzdłuż drogi.
- No, gdzieś się włóczył tyle czasu? - po-
wtórzyła z uporem.
- Kto? Niby ja?
Popatrzył na nią. Dene skinęła głową.
- Kiedy? Niby teraz?
Spojrzał na nią znowu i Dene znowu po-
kiwała poważnie głową, świdrując go jednocze-
śnie oczami.
- No gdzie by? Tak się kręciłem koło staj-
ni - powiedział.
Potem nie patrzył już na nią.
- Bo Dene wydziwiała w kółko, że nijak
w głowie jej się nie mieści, co wy tam mo-
żecie robić taki szmat czasu - odezwał się
Tom. - To jej powiedziałem, że kto wie, może
kopiecie z Semonem i Lorene glisty na ryby.
Clay miał nadzieję, że indagacja na tym się
zakończy. Kiedy Dene zamilkła, myślał w pier-
wszej chwili, że to już. Ale po zastanowieniu
pojął, że badanie dopiero się żaczęło. Noc w noc
109
Dene nie da mu zasnąć, tylko będzie pytała,
błagała i groziła; i nie spocznie, dopóki Clay
jej nie powie, gdzie był i co robił. Ale i na tym
sprawa się nie skończy: potem będzie go cały-
mi miesiącami zanudzała, żeby jej o tym opo-
wiadał wciąż od nowa. Clay nie miał pojęcia,
jaka jest na to rada. Będzie musiał jej się po
prostu pozwolić wygadać.
- Ciekawość - powiedział Semon nie zwra-
cając się do nikogo w szczególności - w tej
waszej szkole to pewnie nie ma nawet fishar-
monii. Ale nie, obejdzie się. Nie bez tego, żeby
kto nie przyniósł skrzypiec albo banjo. Starczy,
żeby poddać melodię. Ze śpiewaniem to nigdy
nie ma wielkiego kłopotu. Ludziska lubią sobie
pośpiewać, jak się zbiorą w szkole albo w ko-
ściele. Czasami to mi się zdaje, że wolą nawet
śpiewać jak słuchać kazania. To sobie teraz
tak wymierzyłem, że dzielę czas po równo, po-
łowa na śpiewanie, połowa na kazanie. Rzadko
kto, żeby mu to poszło nie po myśli.
Clay wyciągnął organki, wytrzepał je o ko-
lano. Potem przejechał jeszcze palcami, żeby
wytrzeć resztki pyłu tytoniowego. Uznawszy,
że są czyste, zaczął grać.
- To o czym będzie to kazanie, panie ka-
znodzieja? - zapytał Tom. - Tak dokumen-
tnie to pan ani razu nie powiedział, o czym ono
będzie.
- O czym? No, o grzechach, Tom. Ja zawsze
mówię o grzechach. A bo to ludzie będą słu-
chać o czym innym, jak się trochę dłużej gada?
Jak najwięcej grzechów, jak najgorszych
grzechów, jak najbezwstydniejszych, w to im
graj. Ludziom trzeba to gadać, czego lubią słu-
chać. No, to wybadałem, czego lubią słuchać,
i o tym im opowiadam.
- A po czym pan poznaje, czego ludzie lubią
słuchać?
- O, to i w kapeluszu zaraz więcej, jak się
obejdzie salę, i ludzi zaraz się więcej nawróci.
Za długo już jestem kaznodzieją, żebym nie
wiedział, czego ludziska lubią słuchać, a czego
nie.
- To pan, widzę, wie akuratnie wszystko,
co i jak - powiedział Tom.
- Czy wiem? Pewnie, że wiem. - Pocze-
kał, aż Tom doleje mu z gąsiorka, wypróżnił
szklaneczkę do połowy. Potem ciągnął dalej: -
Wiem wszystko, co trzeba. Jeżdżę po całej Ge-
orgii i Alabamie od dwudziestego roku życia,
a tylko patrzyć, jak mi stuknie pięćdziesiątka.
To chyba powinienem wiedzieć, jak gadać do
ludzi. Żebym siedział na jednym miejscu, jak
to przeważnie kaznodzieje, a nie kręcił się
między ludźmi, tobym pewnie nie wiedział
więcej niż ci wszyscy osiadli pastorowie. Ale
ja podróżuję, jestem kaznodzieją wędrownym.
To poznałem każdziuteńki grzech, jaki się ple-
ni w Georgii. A i takie, co się nie plenią, też!
110
Rozdział XI
Po południu, kiedy Lorene i Dene poszły do
domu trochę się zdrzemnąć, Semon podniósł
się i bez słowa zniknął za domem. Tom i Claj
wytrzymali minutkę, po czym ruszyli w ślad
za nim, zobaczyć, co takiego robi.
Semon siedział w kucki koło murowanego
przewodu kominowego i rzucał po twardej zie-
mi parą kostek. Nie podniósł głowy, kiedy się
zbliżyli.
- To coś dla mnie! - zapalił się Tom. -
Skąd panu to przyszło do głowy, panie kazno-
dzieja?
Semon nawet na nich nie spojrzał. Podno-
sił i rzucał kostki, od czasu do czasu strzelając
przy tym z palców. Płynne ruchy dłoni świad-
czyły, że musi mieć w tym nie lada wprawę.
Tom przysiadł na piętach naprzeciwko nie-
go, wpatrzony w małe sześcianiki skaczące po
ubitej żółtej ziemi.
- Nie moglibyśmy to zagrać przyjacielskiej
partyjki? - zaproponował niezdolny dłużej się
powstrzymać. - Mnie tam nigdy czas nie leci
tak szybko jak przy kościach.
Clay był również zahipnotyzowany widokiem
kostek. Zacierał nerwowo ręce, nie mogąc się
doczekać, kiedy ich wreszcie dotknie.
- No, taką przyjacielską partyjkę - nale-
gał Tom. - Do bójki nikomu nie spieszno.
Semon pokiwał przyzwalająco głową. Popa-
trzył na Claya.
- A co ty na to, Horey? Zagrałbyś?
- No, jak diabli! - powiedział Clay prze-
suwając ciężar ciała z jednej pięty na drugą. Zaczerpnął w garść piachu i jął go przesypy-
wać między palcami.
- A forsę macie? - zagadnął Semon od
niechcenia. Rzucił kostki i przyglądał się, aż
ugrzęzną w piasku spulchnionym ich wirowym
ruchem.
- Pewnie, że mamy - powiedział Tom. -a
Mnie tam na pewno nie zabraknie na przyja-
cielską partyjkę.
Zanurzył rękę w kieszeni drelichowych spo-
dni i wyciągnął, ile miał pieniędzy.
- A ty jak stoisz, Horey? - zapytał Se-
mon, ciągle pochłonięty ruchem kostek, które
raz po raz opuszczały jego dłoń.
- Kto?, Niby ja?, -i powiedział Clay. -H
ŻEby tak nie skłamać, to nie mam złamanego
centa. Miałem tego jednego dolara, com ci dał,
nie więcej. Jakbyś mi go pożyczył, może bym
się odegrał, tobym ci zwrócił.
Semon potrząsnął stanowczo głową.
- A to bieda - odezwał się Tom. Aż
mnie świerzbi, żeby zagrać przyjacielską par-
tyjkę.
-' Jak mi nie pożyczysz tego dolara, to, jak
Boga kocham, nie wiem, za co będę grał -a
powiedział Clay nie spuszczając oka z kostek.
- To najprostsza droga do kłótni, Horey -
powiedział Semon tonem wykluczającym dys-
kusję. i-Jeszcze nie widziałem, żeby się to
112 113
dobrze skończyło. Pożyczysz facetowi forsy,
żeby miał z czym wejść do gry, jak amen w pa-
cierzu skończy się awanturą. To już lepiej wca-
le z nami nie graj, jak nie masz za co. Jak-
byś tak był w potrzebie, to i owszem, nie od-
mówiłbym ci tego dolara. Ale na grę w kości
to co innego. Niejednemu łeb potem rozbili
przez taką drobnostkę.
Na twarzy Claya odmalowała się rozpacz.
Miał taką ochotę zagrać, że nie wiedział, jak
się pogodzi z zawodem.
- Faktycznie bieda - powiedział Tom ze
współczuciem. - Nie lubię, jak kto nie może
zagrać partyjki dlatego, że jak raz zabraknie
mu tych głupich paru centów.
Semon potrząsnął stanowczo głową.
- Forsa na stół albo nie ma o czym ga-
dać - oświadczył. - W kości nie gra się na
niby. Niektórym to się zdaje, że mogą sobie
pograć, a jak przyjdzie do płacenia, to się zaw-
sze jakoś wymigają. Ale u mnie, jak kto chce
grać, niech kładzie forsę na stół. Bo potem
zacznie jeden z drugim wrzeszczeć o swoje albo
i nie swoje. W kości nie gra się na gębę.
- To może mógłbym dać co na zastaw?
- A co masz?
- Niby co mam? Nie wiem. No widzisz, co
jest dokoła.
- Farma mnie nie interesuje - uciął Se- -,
mon. - Nie wetknę farmy w kieszeń i nie po-
jadę.
Clay się rozejrzał. Ale nie dostrzegł ani nie
114
przypomniał sobie nic takiego, co by się nada-
wało na zastaw. Na darmo starał się coś wy-
myślić. Semon tymczasem nie przerywał za-
bawy. Rzucał raz po raz, systematycznie, pe-
wnymi ruchami dłoni. Nie śpieszył się, ale nie
pozostawiał kostek ani chwili bezczynnie, pod-
nosząc je, gdy tylko się zatrzymały. Zupełnie
jakby wiedział, ile oczek powinno wypaść,
i uważał, że nie ma co sprawdzać, czy prze-
widywania się spełniły.
- Może masz w domu zegarek albo co zło-
tego? - podsunął w końcu Semon, nie podno-
sząc oczu znad gry.
- No! - wykrzyknął Clay. - Jest gdzieś
w domu zegarek. Na śmierć o nim zapomnia-
łem.
- To za mało zegarek - powiedział Se-
mon. - Musisz mieć coś jeszcze, żebyś mógł
stawiać, nawet jak przegrasz na początek parę
razy z rzędu.
- Tego zegarka to ja nie mogę przegrać -
rzekł Clay.
- Jak to nie możesz przegrać?
- No, bo to Dene ten zegarek. Dene ma go
po ojcu. Dał jej, jak mu już przyszło umierać,
- Nic mnie to nie obchodzi, czyj jest albo
był ten twój zegarek. Dajesz go na zastaw i już.
Mnie tam każdy dolar jednaki i każdy zega-
rek. Byleby był ze złota.
- No! To szczere złoto - zapewnił go spie-
sznie Clay. - Cały jest żółciuśki.
- Może i złoto - zgodził się Semon.
115
- Ani mi w głowie nie postało, że pan
w kości też gra, panie kaznodzieja - powie-
dział Tom. - Pan to się w ogóle akuratnie tak
prowadzi jak każdy jeden w okolicy. Widzia-
łem już różnych kaznodziejów, ale z tamtych
to by żaden kostki trzymetrowym bosakiem nie
tknął.
Semon roześmiał się po raz pierwszy, odkąd
zaczął się bawić kostkami. Ale nawet teraz nie
było w jego śmiechu nic wesołości.
- O, bo ja, jak wygłaszam kazanie, to my-
ślę o kazaniu, a jak jem, to myślę, żeby się
najeść.
-' A jak pan gra w kości, to pan myśli, żeby
wygrać, co, panie kaznodzieja? - Tom sztur-
chnął go łokciem. - Tak właśnie trzeba. Ja
to zawsze powiadam, że jak się człowiek do
czego zabiera, to powinien myśleć o tym, co
chce zrobić.
- Najlepiej chyba będzie, jak zaczniemy od
pięćdziesięciu centów, a potem po troszeczku
będziemy podnosić stawkę - powiedział Se-
mon przysiadając wygodniej na piętach. Spo-
dniami dotykał już prawie ziemi. - Ja to nie
lubię tak od razu forsować, wolę, jak się gra
rozkręca powolutku. Nigdy nic dobrego z tego
nie wychodzi, jak człowiek zaczyna z miejsca
dociskać śruby, zanim się wszyscy rozgrzeją.
- Ani słowa, dobrze pan gada, panie ka-
znodzieja. Zaraz widać, że pan wie, jak grać'
w kości.
Zza węgła wypadł Clay ze złotym zegarkiem
116
w wyciągniętej dłoni. Na twarzy miał szeroki
uśmiech.
- Jest - zawołał podniecony. ~ A nie mó-
wiłem?
-3 Dobra. Teraz musimy go wycenić i po-
dzielić to na stawki - powiedział Semon. -
No, Tom, jak myślisz, ile on może być wart,
ten zegarek?
Tom ujął złotą kopertę, obejrzał ją pod słoń-
ce. Potrząsnął głową.
-* Niech ja skonam, jak wiem, ile on może
być wart.
- Daj, sam obejrzę *- rzekł Semon wycią-
gając rękę.
Nie jest jeszcze taki stary - powiedział
Clay. - Ojciec Dene miał go, no, nie wiem
jak długo, zanim mu się zmarło, ale błyszczy
się całkiem jak nowy.
Semon przytknął go do ucha, nasłuchując.
Ale nic nie usłyszał.
- Co jest?! - wykrzyknął i nie czekając
jął nim gwałtownie potrząsać. Przytknął go
znowu do ucha.
- Przeleżał się pewnie niezgorzej na ja-
kiejś półce, co, Clay? - zapytał Tom.
- Ale! Na półce! - powiedział Clay. -
Dene trzymała go w komódce, na samym dnie
szuflady. Skotłowałem jej calutkie ubranie,
nim się dogrzebałem.
- On wcale nie chodzi, ten twój zegarek -
powiedział Semon i rzucił go do Claya. - Ani
117
nawet nie tyknie. To stary gruchot, nie ze-
garekNajpewniej nie nakręcony nic więcej -
rzekł Clay i zabrał się do nakręcania. Przez
cały czas nasłuchiwał bacznie, czy zegarek nie
zacznie tykać. ".
- No, z półtora dolara to on wart.
powiedział Semon. - Ostatecznie za tyle złota
powinno się z niego wytopić.
Clay zlustrował trzeźwo zegarek,
Semon z uporem potrząsał głową.
- Tak po mojemu, to on musi wartać wię-
cej jak półtora dolara - powiedział Clay.
- A na ile go sobie kalkulujesz? - zapy-
tał Tom.
- Tak po mojemu, to chociaż dwa dolary.
- Ile? - zapytał Semon podnosząc wzrok
znad gry.
- Toż mówię. Dwa dolary.
- No dobra - powiedział Semon. - Może
on jest i wart dwa dolary. Może go trochę za,
nisko oceniłem. Dwa dolary będzie jak obszył.
Ostatecznie to złoto. .
Clay rozpromienił się cały. Usiadł w kucki,,
przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą,
i z powrotem. Ułożywszy zegarek na piasku
przed sobą, jął gorliwie zacierać ręce.
- Znaczy się, Horey, grasz cztery razy
zegarek - powiedział Semon.
- Jak to? - spytał Clay przenosząc wzrok'
z jednego na drugiego.
- Umówiliśmy się z Tomem, że stawka bę-
118
dzie pół dolara na początek. TO wychodzi, że
masz cztery stawki za zegarek.
- Coś mi się to widzi kapkę ostro, Semon.
Ja jestem biedny człowiek. Jak tak sobie prze-
kalkuluję, to i ćwierć dolara byłoby świat.
- Bracie! Po ćwiartce to gra dobra dla
chłopaków - powiedział Semon. _ Dla męż-
czyzny gra się zaczyna od pół dolara.
- Niby prawda - zgodził się Clay. - Tylko
mi nijako, żebym miał wszystkiego cztery
stawki za zegarek, co się Dene został po ojcu.
Jakoś mi się to nie widzi.
- Och tylko patrzeć, jak nam się dobie-
rzesz do skóry, Horey - powiedział Semon
szykując się do rozpoczęcia gry. Wygładza
przed sobą ziemię, wytarł kostki. _ Poczekaj,
sam się przekonasz. Dobierzesz się do skóry
i mnie, i Tomowi. Niech tylko przyjdzie co do
czego.
Wyciągnął z kieszeni garść bilonu i jął wy-
bierać ćwierćdolarówki. Ustawił piramidkę
z ośmiu wybranych monet tuż przy wielkim
palcu swojej prawej nogi.
- No to jazda, chłopcy - powiedział i rzu-
cił do puli dwie z przygotowanych monet
Tom położył obok nich pół dolara. Przez cały
czas nie spuszczał oka z kostek w dłoniach Se-
mona.
- Znaczy się, mam cztery stawki za zega-
rek - powiedział Clay układając go ostrożnie
na piasku.
- Zgadza się, Horey - odrzekł Semon. s-=
119
Masz cztery stawki za zegarek. I nie życzę so-
bie, żeby później były o to jakieś nieporozu-
mienia i popsuły nam całą grę.
Jął potrząsać kostkami, przekładając je z je-
dnej ręki do drugiej.
- Rozgrzej je pan dobrze, panie kaznodzie-
ja - powiedział Tom. - A jak pan nie może,
daj pan mnie, to ja rozgrzeję.
-" Wyłożyłby który za mnie tę pięćdziesią-
tkę = powiedział Clay.
- Ty jesteś tutaj gość, Tom, to rzucaj pier-
wszy =- zdecydował Semon podając mu ko-'
stki.
Tom dołożył drugie pół dolara do banku
! ująwszy kostki w sklepione dłonie, jął nimi
potrząsać wysoko w powietrzu. Zamachnął sie
i ze stęknięciem rzucił kostki na ziemię. Wy-
padła czwórka i dwójka.
=- Nie może wygrać - powiedział Semon.;
* Gra, o którą tutaj chodzi, bardzo popularna w Sta-
nach Zjednoczonych, nosi nazwę craps. Jej zasady
oparte są na założeniu, że przy rzucie dwiema ko-
stkami zachodzi największe prawdopodobieństwo od-
krycia siedmiu oczek. Jeżeli rzucający wyrzuci za
pierwszym razem siódemkę albo jedenastkę - wy-
grywa i ma prawo do następnego rzutu. Jeżeli wy-
rzuci dwójkę, trójkę lub dwunastkę - przegrywa
I oddaje kostki następnemu graczowi. Jeżeli wyrzu-
ci czwórkę, piątkę, szóstkę, ósemkę, dziewiątkę lub
dziesiątkę - rzuca dalej tak długo, dopóki nie wy-
padnie mu ponownie ta sama liczba, co oznacza wy-
graną, względnie siódemka, co w tych okolicznościach
oznacza przegraną. (Przyp. tłum.)
120
Popluł w ręce i jął je zacierać. - Musiałby się
na to drugi raz urodzić.
- Ale. To moja szczęśliwa liczba, szóstka.
Patrzcie tylko dobrze, chłopcy: rzucam i wy-
pada szóstka.
Rzucił -- i wypadło 'dziewięć,
- Nie może wygrać -3 powiedział Semon. =
Do tego trzeba chłopa z ikrą. Zobaczycie, skre-
wi.
Zebrawszy kostki, Tom potrząsnął nimi kil-
ka razy, nim rzucił znowu.
- Uch! - stęknął. Leżała przed nim od-
kryta czwórka i trójka. - Jak Boga kocham!
- Jak mówię, że skrewi, to musi skrewić,
żeby nie wiem co - powiedział Semon.
Clay oglądał nieznajome kości, podrzucając
je leciutko w otwartej dłoni.
-i Szkoda czasu - powiedział do siebie i ci-
snął kostki nagłym wyrzutem dłoni.
- Skuś, baba! - zawołał Semon, gdy ko-
stki wysuwały się z ręki Claya.
Wypadło wzorowe siedem.
-= Diabła tam! Co ty wiesz o grze! - powie-
dział Clay. Nie spodziewał się od nikogo odpo-
wiedzi. - To był numer, co?
Zebrał wygraną, poklepał zegarek.
<-> Stawiam dwa dolary - powiedział kła-
dąc z powrotem monety i zegarek. - Jestem
dzisiaj w formie.
Tamci przyjęli, ale gdy kolejka dobiegła
końca, Clay stwierdził, że cofnął się do punktu
121
wyjścia, a nawet dalej, bo zegarek należy już
do niego tylko w trzech czwartych.
- Coś nieciekawa ta gra - powiedział Se-
mon przenosząc ciężar ciała na lewą nogę
i sięgając po kostki. - Ja to bym był nie od
tego, żeby podnieść stawkę do dolara.
Clay zdążył się już rozgrzać. I on tego chciał, ,
palił się do podniesienia stawki. Pokiwał entu-
zjastycznie głową, przykucnął niżej na pię-
tach.
Semon obracał kostki w złożonych dłoniach,
rozgrzewając je długo przed rzutem. Kiedy był
wreszcie gotów, cisnął je z całej siły o ziemię.
Wypadła dziewiątka. Wykrzywił wargi w
uśmiechu, podniósł kostki.
- Nie dacie rady staremu wyjadaczowi -
powiedział chuchając na kostki i potrząsając
nimi na wysokości głowy. - Nie dacie nigdy
rady takiemu wyjadaczowi jak ja. Ja w kości
gram od szczeniaka.
- Szczęściarz z pana, co? - spytał Tom,
wciąż śledząc kostki.
- Nie szczęściarz. Zwyczajnie oblatany je-
stem jak mało kto. Ledwo od ziemi odrosłem,
jak mi pierwszy raz dali szkołę. Do śmierci nie
zapomnę.
Kostki zawirowały na piasku. Odkryła się ta
sama dziewiątka. Na takie szczęście nie było
sposobu.
- No to ile jeszcze zostało z twojego zegar-
ka? - zapytał Semon Claya, mrugając poro-
zumiewawczo do Toma.
122
- Ano, niby dolar - powiedział Clay. -=
Było półtora, jak przyszła twoja kolejka.
- A nieprawda! - krzyknął Semon ze złoś-
cią i szybkim ruchem położył ręce na zegar-
ku. - Przecież podnieśliśmy stawkę do dolara,
nie pamiętasz? Została ci z niego ostatnia pięć-
dziesiątka, Horey.
Clay był zaskoczony. Nie przypuszczał, że
z zegarka prawie nic już nie zostało; nie mie-
ściło mu się w głowie, w jaki sposób mogło do
tego dojść tak szybko. Ociągając się położył
zegarek w puli.
- Mieliśmy zagrać przyjacielską partyjkę,
bracie - powiedział Semon - więc chyba nie
będziesz miał żalu o te głupie parę dolarów.
Bo ja, jak gram w kości, to lubię, żeby wszyscy
byli zadowoleni, przegrywa kto czy wygrywa.
Taki już jestem.
- No, czas, żeby do mnie los się uśmiech-
nął - powiedział Tom. - Bo dotąd mi nie
szło.
- Przegram jeszcze raz i krewa - powie-
dział Clay w przygnębieniu. - Nie będę miał
już z czego stawiać.
- Nie martw się zawczasu - odparł Semon
licząc wygrane pieniądze.
Rzucił kostki po raz drugi. Wypadła mu
piątka i szóstka.
- Jak Boga kocham! Taka gra to nie gra! -
powiedział Tom.
- Jak Semon Dye bierze kości w rękę, to
nie po to, żeby fuszerować. No, chłopcy, chce-
123
cie się odegrać, stawiajcie, co tam jeszcze^
macie.
- Żeby tak prawdę powiedzieć, tobym
chciał ten zegarek odegrać - rzekł Clay przy-
glądając się, jak Semon chowa go do kiesze-
ni. - Ojciec go Dene zostawił jak mu przyszło
umierać. '
- O, teraz będziesz musiał pokręcić głową,
żeby go dostać z powrotem. Ja też się dobrze
zwijałem, żeby go wygrać. Nic nikomu nie
przychodzi bez wysiłku na tym cholernym
świecie, Horey.
- Jak dawno ma pan te swoje kostki, panie
kaznodzieja? - zapytał Tom.
- Masz, obejrzyj je sobie, jak chcesz - za-
proponował Semon rzucając kostki w stronę
Toma. - Po kiego licha masz sobie wyobrażać,
że ja szachruję w grze?
Tom obejrzał kostki ze wszystkich stron,
sprawdził ich ciężar i wielkość, ale nie znalazł
nic podejrzanego. Zwrócił kostki Semonowi,
pokręcił głową.
-' Wychodzi na to, że z pana diabelny szczę-
ściarz, panie kaznodzieja - przyznał, wciąż
kręcąc głową..
Semon potrząsnął kostkami, zatrzymał je
nad głową, gotowe do rzutu. Popatrzył z góry
na bank i Clay poczuł na sobie jego wzrok.
:- Któryś nie dodał do puli - oświadczył
Semon.
- Ja tam dodałem - powiedział Tom.
To mój ten dolar.
124
Zmierzyli obaj Claya.
- Goły jestem - powiedział. - Nie mam
złamanego centa.
Semon opuścił rękę; jął w zadumie obracać
kostki w otwartej dłoni.
- To co, nie wchodzisz, bracie?,
Clay potrząsnął głową.
- Nie masz nic więcej, żeby postawić?
- Ano nic. Miałem ten zegarek, co się Dene
został po ojcu. Więcej nic.
Semon obrócił się na piętach, popatrzył w
kierunku stajni. Zatrzymał wzrok na tyle sa-
mochodu wystającym z przybudówki. Wskazał
go głową i obejrzał się na Claya. Clay wybału-
szył oczy.
- Mógłbyś postawić wóz, nie, Horey?
- Co to, to nie - powiedział Clay twardo.
- Czemu niby nie?
- A niech to wszyscy diabli. Muszę mieć
czym jeździć, nie?
- Taki dobry gracz i takiego ma pietra!
Mnie to dosyć było zobaczyć, jak trzymasz
kości, żeby wiedzieć, że z ciebie facet kuty na
cztery nogi. Czego ty się właściwie boisz, Ho-
rey?
- Nie wiem, co Dene na to powie.
- Czort z Dene! - wykrzyknął Semon roz-
złoszczony. - Twój wóz czy nie twój? Jakby
on był mój, to ja bym się na pewno nie cofnął
dlatego, żeby jakaś siksa, broń Boże, czegoś
nie powiedziała.
Clay popatrzył na Toma. Tom spojrzał na
125
samochód, potem na powrót utkwił wzrok w
ziemi, pomiędzy stopami. Wolał się nie anga-
żować po żadnej stronie.
- Sam nie wiem - powiedział Clay nie-
zdecydowanie.
- Och, tylko śmiało, Horey. Kto nie ryzy-
kuje, ten nigdy do niczego nie dojdzie.
- A ile ty sobie kalkulujesz, że on jest
wart, ten wóz?
- Tak jak stoi, jakie pięćdziesiąt dolarów.
- Ale, pięćdziesiąt dolarów! - powiedział
Clay kręcąc głową. - Taki wóz musi wartać
więcej. Grubo więcej.
- Dlaczego niby musi?
- Nie ma jeszcze roku, jak go kupiłem
w McGuffin. Dałem za niego okrąglutkie czte-
ry setki.
- Mogli cię wykantować - powiedział Se-
mon i obrócił się, żeby jeszcze raz zlustrować
tył auta.
Clay potrząsnął głową. Oceniał swój samo-
chód znacznie ponad sumę wyznaczoną przez
Semona.
- Taki wóz musi wartać jak nic sto dola-
rów - powiedział. - Nie oddam go za mniej.
Okradłbym samego siebie, jakbym oddał.
- Dobrze, zrobię to dla ciebie, Horey -
przystał Semon. - Zgodzę się na sto dolarów.
A ty, Tom?
Tom skinął głową.
- Jakby nie było, na pewno jest o całe nie-
bo lepszy od mojego =-? podjął Semon. - Bo
mój to wart jak raz tyle, co na złom, A za twój
może i nie będzie za dużo sto dolarów. Zrobię
to dla ciebie, Horey.
Zdjął marynarkę, podwinął rękawy koszuli.
Potem rozluźnił kołnierzyk i przygładził do
tyłu czarne włosy, które spadały mu na czoło
jak przycięta grzywa końska.
- No to jazda - powiedział. - Aż mnie
ponosi, bracie. Bo u mnie, jak gram w kości, to
musi wszystko iść jak z bicza trzasł.
Clay przysiadł wygodniej na piętach.
- Znaczy się, mam dziewięćdziesiąt dzie-
więć dolarów - powiedział. - Zgadza się?
- Zgadza się, zgadza się, Horey. Tylko pil-
nuj sam swoich interesów, dobrze? Nie mam
najmniejszej ochoty przerywać gry za każdą
kolejką i czekać, aż ty sobie wykalkulujesz, ile
ci jeszcze zostało. Weź się w kupę, żebyś nie
zostawał ciągle w tyle.
Rozgrzał kostki w dłoni, potrząsnął nimi tak
szybko, że dźwięk odbijających się sześcianików
przypominał spieszne tykanie zegara. Potem
podrzucił je do góry, złapał błyskawicznym
ruchem i cisnął z całej siły o ziemię. Pochylili
się wszyscy trzej wpatrzeni, dopóki wirujące
sześcianiki nie znieruchomiały na twardej zie-
mi.
- No, łap się, Horey, za jaja! - wykrzyk-
nął. - Może ci to pomoże. Tylko łap się za
swoje, bo za moje to już ja się trzymam.
126
Rozdział
Clay miał włosy i koszulę zupełnie mokre
od potu. Słońce powinno lada chwila zniknąć!
za stajnią, cienie stawały się coraz dłuższe, ale
on nie przestawał się pocić. Naprzeciwko niego,!
oddalony nie więcej niż o metr, siedział Se-
mon Dye, wciąż świeży jak poranna rosa.
Semon nie odzywał się już od dłuższego
czasu. Przysiadł niżej na piętach, tak że za
każdym ruchem szorował siedzeniem po ziemi.-!
Był widać przyzwyczajony do tej pozycji.
Tom siedział oparty o mur przewodu komi-
nowego i bez słowa przyglądał się grze. Prze-
grał już dawno wszystko, zostały mu puste
kieszenie.
- Coś mi się to nie widzi -' powiedział
Clay z rozpaczą w głosie. - Powinien to czło-
wiek tak cięgiem przegrywać? Co rzucę, to
krewa.
Semon z klekotem potrząsał kostkami w za-
mkniętej dłoni. Nie zwracał uwagi na Claya
już od godziny nie słuchał nawet, co Clay
mówi.
Clay przegrał już prawie wszystko, pozostał,
mu jeden jedyny dolar. Semon podwajał kil-
kakrotnie stawkę, ale mimo to Clayowi nie,
mieściło się w głowie, w jaki sposób wymknęło.!
mu się tak szybko z ręki całe sto dolarów. Nie
pozostało po nich śladu, choć była to suma'
większa niż przeciętny całoroczny dochód
z farmy.
Semon wygrał następną kolejkę, tak jak
wszystkie poprzednie. Clay był zupełnie bez-
radny wobec takiej szczęśliwej passy.
- No, Horey, dam ci jeszcze jedną szansę
odegrania wozu - oświadczył Semon chłod-
no. - Nie życzę sobie, żeby potem jakieś su-
kinsyny opowiadały, że Semon Dye, jak wy-
gra, to czym prędzej zwija żagle i nie chce dać
partnerom szansy odbicia przegranej. To się
po mnie nie pokaże.
- Widzi mi się, że lepiej będzie skończyć -
powiedział Clay. - Bo całkiem na to wycho-
dzi, że szczęście się dziś ode mnie ze wszystkim
odwróciło. Jak żyję, nigdy tyle nie przegrałem.
Raz człowiek wygrał trzy, cztery dolary, po-
tem znowuż przegrał cztery, pięć, ale żeby tak
za jeden raz przepuścić wszystko, to mi się,
jak żyję, nie zdarzyło.
- Pewnie, że to przykro, Horey. Ale cóż,
z losem nie będziesz się prawował. Kości tak
rozstrzygnęły, tak widocznie musiało być. Nie
ma ich nawet co kląć, bo jak człowiek siada do
gry, to wie, że idzie na ryzyko i tak samo do-
brze może wygrać jak przegrać.
- Ano, może lepiej mi pójdzie drugim ra-
zem. Bo tak wychodzi, że dziś to się już nie
ma co upierać. Jak nic przegrałbym wszystko,
co mi się jeszcze zostało.
Semon zgarnął kostki.
- Chcę ci dać jeszcze jedną szansę, Ho-
rey - obstawał. - Nie mogę przecież tak bez
128
129
niczego odejść i nie dać partnerowi ostatniej
szansy odbicia swego.
- A ja wcale nie chcę tej twojej szansy.
Najpierw to i nie miałbym już co stawiać,
a jakbym nawet miał, też by się to dziś na psa
zdało. To już taki parszywy dzień, że cię-
giem człowiek tylko przegrywa i przegrywa.
- Chcesz czy nie chcesz, ale przyjmiesz -
oświadczył Semon spoglądając na niego ocza-
mi zwężonymi do rozmiarów dwu szparek w
ogorzałej skórze. - Przyjmiesz tę ostatnią
szansę odegrania się, rozumiesz, Horey?
Clay chciał wstać, ale na ramieniu poczuł
dłoń przygniatającą go na powrót do ziemi.
Popatrzył na Semona i na piasku pod jego
nogami ujrzał znajomy rewolwer. Semon wyjął
go przed chwilą z kieszeni.
- Chyba wiem, kiedy mam dosyć, nie? -:
sprzeciwił się Clay.
- Zagrasz jeszcze ten jeden raz, Horey. Po-
stanowiłem, że dam ci tę ostatnią szansę, i nie
ustąpię.
Clay popatrzył na Toma. Z tej strony nie
mógł oczekiwać pomocy. Tom spuścił wzrok
i obserwował gorliwie krótki, wielkokalibrowy
rewolwer między stopami Semona. Unikał
wzroku Claya. Wolał się nie angażować, jesz-
cze by się naraził Semonowi. Przegrał swoje
cztery dolary, starczy.
- Nie powiem, może bym i przyjął tę two-
ją ostatnią szansę - ustąpił Clay. - Ale że-
bym nie wiem jak chciał, nie znajdę nic
a nic do postawienia. Goły jestem jak palec.
- Farmę możesz postawić. Interes jak się
patrzy, bracie. Ty stawiasz farmę, a ja wóz, te
trzydzieści albo czterdzieści dolarów i zegarek.
Nie jest ta twoja farma wiele więcej warta
jak wszystko razem do kupy. A wygrasz, bę-
dziesz miał z powrotem wszystko, co twoje,
i jeszcze niezgorszą wiązkę papierków na do-
datek. I zegarek też dostaniesz.
- Ten zegarek, to się Dene został po ojcu -
powiedział Clay.
- A co mnie to może obchodzić, po kim on
się został Dene? Wiem, że teraz jest mój i za
chwilę zagramy o niego partyjkę.
- Ale ziemi to ja nie mogę postawić -
oznajmił Clay.
- Dlaczego niby nie możesz?
- No, bo bank w McGuffin siedzi mi na
hipotece.
Semon się zastanowił. Nie wiedział, że na
farmie ciąży dług. Musiał szybko coś wymy-
ślić.
- Jeszcze jedną rzecz możesz postawić, Ho-
rey.
- Niby co?
- Dene - powiedział Semon i zrobił głową
ruch w stronę wypłowiałej ściany domu.
Clay się roześmiał, ale jego śmiech zamarł
szybko.
- Nie - powiedział marszcząc czoło i po-
trząsając stanowczo głową.
- Coś ty powiedział?! - krzyknął Se-
130
131
mon. - Stawiasz Dene, a jak nie, to ci rozwalę
tę przeklętą łepetynę na wieki wieków, amen!
Chwycił rewolwer, odwiódł kurek jednym
ruchem sztywnego palucha.
- Hola, poczekajcie, ludzie! - wmieszał się
Tom. - Wolnego, poczekajcie chwilę!
Semon obrócił rewolwer w stronę Toma.
Tom usiadł z powrotem.
- Co to, to nie, bratku! - powiedział Clay
z uporem. - żeby nie wiem co, nie dotknę się
nawet tych twoich kostek.
Semon wycelował mu rewolwer w głowę.
- Dotkniesz się! A jak nie, to za minutę
zlecą się tu wszystkie okoliczne kuraki dziobać
twój móżdżek,
- Co ty, Semon, żartujesz chyba! - po-
wiedział Clay w popłochu. - Nie myślisz po-
ważnie, że postawię Dene?
- U diaska! Myślę! - powiedział Semon
przysuwając mu rewolwer jeszcze bliżej gło-
wy. - Myślę dokładnie to, co mówię. Ani
mniej, ani więcej.
- Mało ci to mojego wozu i zegarka, co się
Dene został po ojcu? I forsy Toma?
- Chyba słyszysz, Horey? Powiedziałem, że
daję ci jeszcze jedną szansę odbicia swojego.
Gramy ostatnią partyjkę. Albo wygram wszy-
stko, albo nic. A wygrasz ty, to wszyscy bę-
dziemy przegrani do ciebie.
- Ja nie jestem taki, żebym nic, tylko
chciał iść z tobą na udry, Semon. Ale Dene to
nie mogę postawić.
- Nie to nie, Horey. Tylko pamiętaj, ostrze-
gałem cię, co będzie, jak się uprzesz. Spróbuj
tylko wstać, zanim zagrasz ze mną tę ostatnią
partyjkę! Ani się obejrzysz, jak ci podziurawię
bebechy w drobne sito! Może byłbym nawet
nie od tego.
Clay obejrzał się z rozpaczą na Toma. Ale
widoczne było, że z tej strony nie może ocze-
kiwać pomocy. Tom bał się ująć za nim. Se-
mon miał rewolwer, a on nie.
- Lorene to bym jak nic postawił - powie-
dział Clay z nadzieją w głosie.
- Nie możesz stawiać tego, co nie twoje.
Lorene nie jest twoją żoną. Twoja żona to De-
ne, ją musisz postawić.
- Ale! Czemu to niby Lorene ma być gor-
sza?
- Powiedziałem raz. Lorene nie jest twoją
żoną. Dawno już nie należy do ciebie. Teraz
do ciebie należy Dene.
- Ale należała - powiedział Clay. - Na
jedno wychodzi. Lorene to moja czwarta żona.
- W grze liczy się tylko ostatnia. Nie mo-
żesz stawiać czegoś, co już dawno nie jest two-
je. źle mówię, Tom?
Obaj obrócili się skwapliwie do Toma. Tom
zerknął na jednego, potem na drugiego. Chciał
się ująć za Clayem, ale musiał się liczyć z re-
wolwerem w dłoni Semona. Potrząsnął głową.
- Jak Boga kocham, nie wiem - odrzekł. -
Rozsądźcie to chłopcy, między sobą. Ja tam już
dawno wyszedłem z gry.
133
132
- To może źle mówię, co? - powtórzył
Semon kierując lufę w stronę Toma.
- Ano, dobrze pan mówi, panie kaznodzie-
ja - wycedził Tom.
- No to fajno - powiedział Semon obra-
cając się z powrotem do Claya. - Stawiasz
Dene.
- Znaczy się, mam ją sprowadzić?
- Nie, zostaw ją w spokoju. Wystarczy, jak
ją postawisz.
- Niby jak postawię?
- No, powiesz, że stawiasz.
- Nie pozwoliłbyś mi to postawić zamiast
niej Lorene?
- Słyszałeś, co powiedziałem? Ty sukinsy-
nu jeden! Dene masz postawić.
Clay poruszył się niespokojnie na miejscu.
Pocił się coraz obficiej. Kropelki wilgoci spły-
wały mu po przegubach, kapały z czubka
nosa.
- A jak wygrasz, to co ty z nią zrobisz!
- Nie twój zafajdany interes - odpalił Se-
mon. - Moja rzecz, co zrobię.
- Ale z sobą jej nie zabierzesz, co?
- Zrobię, co mi się będzie żywnie podobało.
Jak ją wygram, to będzie moja. A ty, jakbyś
wygrał z powrotem swój wóz, tobyś z nim nie
robił, co ci się żywnie podoba? No to i ja zro-
bię z Dene, co będę chciał. Będzie moja czy
nie?
Gdy się tak sprzeczali, Tom się pochylił
i sięgnął po kostki - chciał je obejrzeć jeszcze
134
raz, dokładniej. Już kładł na nich rękę, kiedy
Semon przypadkiem się obejrzał. Widząc, co
się dzieje, bez wahania nacisnął spust i wypa-
lił w wyciągniętą dłoń. Nie wycelował dobrze
i kula nie dosięgła Toma. Nim miał czas od-
wieść kurek ponownie, Tom odskoczył jednym
susem pod ścianę.
- Jak Boga jedynego kochani, nie chciałem
panu wchodzić w drogę, panie kaznodzieja -
jął zaklinać.
- Spróbuj jeszcze raz wyciągnąć łapę. Od
razu możesz się chwytać za głowę. Rozwalę ci
ją, tylko wyciągniesz łapę.
Tom opadł na swoje miejsce przy przewo-
dzie kominowym. Zapewnił Semona, że ani
myśli sięgać po kostki.
- Chyba one nie są obciążane, te pana
kostki, co, panie kaznodzieja? - zapytał.
Semon zmierzył go złym wzrokiem.
- Pilnuj swego nosa, dobrze? Ja pilnuję
swego.
Podał kostki Clayowi.
- Twój rzut - powiedział. - Ja nie jestem
taki, żebym miał kiwać partnera, jak przyjdzie
jego kolejka. Rozgrzej je, Horey, jak diabli
i wa-laj!
- Znaczy się gramy o wszystko?
- O wszystko - odparł Semon kiwając
głową.
Clay łypnął na kostki w otwartej dłoni. Ich
waga wydawała mu się dziwna, ale nie śmiał
sprawdzać, czy nie są obciążane. Jął je potrzą-
135
sać w prawej dłoni, przysłuchując się dźwięko-
wi, jaki wydawały za każdym zderzeniem.
- No wal, Horey - zakomenderował Se-
mon.
- To Dene jest w puli?
Semon przytaknął niecierpliwie.
- No! Dene to twoja stawka.
- Cała na jeden raz?
- Wszystko na jeden raz. Kto wygra, bie-
rze wszystko, co jest.
Jął zgarniać na jedną kupkę bilon i bankno-
ty porozkładane na ziemi.
- Klnę się na Boga, że wcale tego nie
chcę - powiedział Clay z rozpaczą.
- Pomyśl tylko, Horey, jak się będziesz
czuł, jeżeli wygrasz. Mój Boże, będziesz miał
wszystko z powrotem i jeszcze moje trzydzieś-
ci albo czterdzieści dolarów na dokładkę.
- Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Żebym
to mógł mieć Dene i wóz, wystarczy.
- Niech ci będzie i tak. No to rzucaj, zoba-
czymy, co wypadnie. Któryś z nas dwu musi
wygrać. I któryś musi przegrać - dodał po
chwili. - Tak już jest na tym świecie.
Clay rzucił kostki drżącymi palcami. Kiedy
otworzył oczy, odkryta leżała ósemka.
- No to bierz się do roboty - powiedział
Semon. - Wyrzuciłeś ósemkę, będziesz musiał
się trochę pobiedzić, Horey.
Clay rzucił po raz drugi. Wypadła piątka.
Znowu oblał się cały potem.
- Rozgrzej kostki jak się patrzy! - wy-
krzyknął Semon. Klęczał przed nim na czwo-
rakach, z twarzą parę cali od ziemi.
Następna wypadła szóstka. Clay zbladł na
twarzy, pot spływał mu lodowatymi strużkami
po karku i piersiach. Dygotał cały pomimo
upału.
Podniósł rękę nad głową. Szykował się do
ostatniego rzutu.
- To ile mam wyrzucić? - zapytał Semo-
na.
- Osiem, Horey. Postaraj się, wyrzucisz.
Clay rzucił zamykając oczy, gdy tylko po-
czuł, że kostki wysuwają mu się z palców. Nie
miał odwagi spojrzeć.
Na chwilę zapadła cisza. Nawet Semon się
nie odzywał. Kostki leżały pomiędzy nimi na
twardej żółtej ziemi.
- Ty wygrałeś? - zapytał Clay słabo.
Otworzył oczy po raz pierwszy od chwili
rzutu, spojrzał w dół. Wypadło - siedem.
- Czy wygrałem? - powtórzył Semon. -
Czy wygrałem? Co to, u diaska, znaczy? Jasne,
że wygrałem. Co, u diaska? Wyrzuciłeś może
ósemkę, co? Ósemkę miałeś wyrzucić. Myślę,
że wygrałem.
Clay rzucił się przed nim na czworaki
- Co ty zamiarujesz, Semon?
- Z czym?
- No, z wozem i z... z...
- Pierwsza rzecz, idę do szopy obejrzeć
136
137
swój wóz. Już więcej jak rok potrzebuję no--;
wego auta. Bo ten stary gruchot przed domem
to się tylko na śmietnik nadaje. Zaciągnij go
sobie do rowu, Horey, jeszcze będziesz miał
z niego pociechę. Gruntu ci tyle nie zmyje, jak
przyjdzie jakie oberwanie chmury.
Tom się podniósł i prześliznął pod ścianą.
Znalazłszy się za węgłem, pomaszerował śpiesz-
nie do swego wozu pod magnolią. Zapalił mo-
tor i odjechał w stronę domu, zanim Clay i Se-
mon zdążyli się zorientować.
Semon schował rewolwer do kieszeni spodni.
Kostki włożył do marynarki. Clay stał i pa-
trzył, ze zwieszonymi rękami; czuł ich martwy
ciężar. Otrzepawszy z kurzu ubranie, Semon
ruszył w kierunku przybudówki przy stajni.
Clay poszedł w ślad za nim.
Wygrany wóz ogromnie przypadł Semonowi
do gustu. Miał względnie nowe wszystkie czte-
ry opony i wcale nie gorszą zapasową; lakier,
nie utracił jeszcze nic ze swej pierwotnej bar-
wy i blasku; buda była w doskonałym stanie, i
Semon wsiadł i zapalił motor. Nie słychać by-
ło, żeby w nim cokolwiek stukało. Posłuchaw-
szy chwilę miarowego warkotu, Semon wy-
siadł. Kluczyki schował do kieszeni.
-i Ogromnie ci jestem wdzięczny, bracie -
powiedział wychodząc na podwórze. - Diablo
ci jestem wdzięczny. To całkiem niczego wóz
za te pieniądze.
Ruszył w stronę domu. Clay pobiegł za nim,
szybko przebierając nogami, żeby nadążyć za
długim krokiem Semona.
Nim wyszli zza węgła, Clay złapał Semona
za rękaw. Zatrzymali się twarzą w twarz. Se-
mon się pochylił, żeby zajrzeć Clayowi w oczy.
- Czego znowu, Horey?
- Co ty teraz zamiarujesz, Semon?,
- Nic. Bo co?
- Do domu się wybierasz?
- Może się i wybieram. A może nie. Sam
jeszcze nie wiem.
- Ale do Dene nie pójdziesz, co?
- Spokojnie, Horey. Tylko się nie gorącz-
kuj.
- Bo widzisz, Dene to moja żona i...
:- Co mnie to może obchodzić?
- Dene to moja żona i nie wyobrażaj sobie,
że ci ją tak bez niczego pozwolę zabrać. Niech
mnie wszyscy diabli, jak się na to zgodzę! Nie
żebym ci chciał zaraz skakać do oczu, ale mu-
szę ci powiedzieć, żebyś się opamiętał, póki
czas, jak coś takiego zamiarujesz.
- Przestań mi skomleć nad uchem, Ho-
rey - powiedział Semon ostro, odpychając
Claya jednym ruchem ręki. - Przegrałeś, nie'
A ja wygrałem. I sprawa załatwiona.
- Nie mógłbyś się to zadowolić Lorene, Se-
mon? Bierz sobie Lorene, jak ci potrzeba kobi-
ty. Ja ci złego słowa nie powiem, jak ją za-
bierzesz. Ale z Dene to ci nie pozwolę na żadne
takie.
- Zaskomlisz mi jeszcze raz nad uchem,
138
139
Horey, to ci rozwalę łepetynę na drobne ka-
wałeczki!
- Te twoje kostki nie były przypadkowo
obciążane, co, Semon?
- Kostki są moje i tobie nic do nich. Nikt
cię nie prosił, sam przyszedłeś grać. To teraz
sam odejdź i przestań się mnie czepiać. Dość
mam twojego skomlenia.
Weszli razem po schodkach i przez werandę
do sieni. Semon zajrzał po kolei do wszystkich
drzwi. Zatrzymał się przy drzwiach pokoju,
w którym mieszkał Clay z Dene. Ujrzawszy
obydwie, Dene i Lorene, uśmiechnął się i po-
machał im ręką. Potem wkroczył do środka.
- No, Horey, najlepiej będzie, jak jej sam
powiesz: łatwiej uwierzy - zwrócił się do
Claya. - No, gadaj, tylko śmiało.
Clay opadł na krzesło, ocierając pot z twa-
rzy.
- No, gadaj, bo jak nie, to ja będę musiał
powiedzieć - przynaglił Semon.
- Ano, graliśmy sobie kapkę w kości, De-
ne - zaczął Clay. - We trzech, za domem.
Semon, Tom i ja. Semon obrobił nas do czysta.
Najpierw musiałem postawić wóz, no i prze-
grałem. A potem to Semon kazał...
- No, jedź dalej - powiedział Semon.
- Potem to Semon kazał, żebym postawił
ciebie. I też przegrałem.
Lorene porwała się na nogi.
- Ty sukinsynu jeden, ty! - krzyknęła hi-
sterycznie do Semona. - Ty podły szachraju!
140
Semon roześmiał jej się w twarz.
- To była uczciwa gra w kości - powie-
dział wolno. - Clay miał taką samą szansę
wygrania jak przegrania. Tyle że on przegrał,
a ja, wygrałem. Tak to bywa, jak się gra
w kości.
- Ale jej nie dostaniesz! - wrzasnął Clay
porywając się na nogi. - Spróbuj jej tylko
dotknąć!
Semon wyciągnął rewolwer i wycelował w
Claya. Ale nim zdążył nacisnąć spust, Lorene
szarpnęła mu rękę do dołu. Podniósł ją, żeby
się zmierzyć ponownie do strzału, ale rzuciła
się na niego z zębami i pazurami, gryząc go
w ramię i drapiąc po rękach. Semon krzyknął
z bólu i upuścił rewolwer. Usiłował ją kopnąć,
ale wpiła się tak, że nie mógł się w żaden spo-
sób uwolnić.
Clay miał aż nadto czasu, żeby sięgnąć po
rewolwer leżący u stóp Semona, ale zamiast
tego rzucił się w drugi koniec pokoju, do Dene.
Złapał ją za rękę i ciągnął do drzwi, kiedy
usłyszał głos Semona. Semon nakazywał mu,
żeby się nie ważył zrobić kroku więcej.
Clay się obrócił i ujrzał, jak Semon podnosi
z ziemi rewolwer. Walnął Lorene kolbą w gło-
wę i Lorene osunęła mu się do nóg nieprzy-
tomna.
- Wracaj tutaj, tylko już - powiedział Se-
mon. - Chciałem z wami załatwić po dobroci,
ale wy, sukinsyny jedne, nie potraficie się za-
chować jak biali ludzie. No dalej, tam pod
141
ścianę. A spróbuj zrobić jeszcze kroczek w mo-
ją stronę!
Poczekał, aż Clay wykona jego polecenie, po
czym położył rewolwer na stole i podniósł
z ziemi Lorene. Zaniósł ją na łóżko.
- Zdecydujecie się zachowywać jak na bia-
łych przystało, to mnie łaskawie zawiadomcie:
zostawię was w spokoju. Wcale mi się nie
uśmiecha któreś zastrzelić naprawdę bez naj-
mniejszej potrzeby. Zachowujcie się tylko nor-
malnie, to ja do was nic nie mam,
Nikt się nie kwapił z odpowiedzią, więc Se-
mon podszedł do łóżka i usiadł. Patrzył przez
chwilę na Lorene. Oddychała ciężko, powieki
zadrgały jej raz i drugi. Przyglądał się spokoj-
nie, jak odzyskuje powoli przytomność. W koń-
cu obróciła głowę i otworzyła oczy. Ale jeszcze
przez kilka minut nie wiedziała, gdzie jest,
a gdy już rozpoznała pokój, w żaden sposób
nie mogła sobie przypomnieć, co zaszło.
W przeciwnym kącie pokoju Clay uspokajał
się stopniowo. Pot zasechł mu na twarzy i pier-
siach, głowa nie była już taka rozpalona.
- Nie ubiłbyś to ze mną targu, Semon? -
powiedział wolno, przeciągając każde słowo.
- Jakiego znowu targu? -' zapytał Semon
podnosząc oczy znad Lorene.
- Ano, już bym się nawet i zapożyczył, że-
by ją odkupić. Dene, znaczy się, żeby odkupić.
- Jak ty sobie to wyobrażasz? - spytał Se-
mon zainteresowany propozycją.
142
Clay przemierzył szerokość pokoju, zatrzy-
mał się przed nim.
- No, pojechałbym do miasta i pożyczył
forsy, żeby ją od ciebie odkupić. Tylko musiał-
byś obiecać, że ją zostawisz w spokoju póki
co.
Semon poderwał się na równe nogi, zmierzył
Claya z góry.
- Ile mógłbyś pożyczyć?
- Ano, ze setkę może bym i dostał na przy-
szłoroczny zbiór.
Semon wsunął rewolwer do kieszeni.
- Myślisz, żebyś tyle zebrał?
- Zrobię, co się da - powiedział Clay gor-
liwie.
- Dobra - zgodził się Semon. - Interes
jak się patrzy. Zbierzesz sto dolarów i zapła-
cisz mi do jutra do wieczora, to ci zwrócę
Dene. Interes rzetelny, jakby mnie kto pytał.
Clay ucapił go za ramię.
- A nie łżesz mi to, Semon? Prawdę ga-
dasz?
- Jak Boga jedynego kocham, Horey.
Clay rzucił się do drzwi. Nie zatrzymał się
nawet, żeby spojrzeć na Dene, tak się śpie-
szył.
- Gdzie cię znowu niesie?! - zawołał za
nim Semon wybiegając do sieni.
Clay się nie zatrzymał. Był już na kuchen-
nym ganku, zbiegł po schodkach na podwórko.
- Do McGuffin! Po pieniądze! - krzyknął
odwracając głowę do Semona.
143
Rozdział XIII
Wieczorem, po kolacji, Lorene wzięła z ku-
chennej półki butelkę z lekarstwem i poszła
do Susan. Chciała, żeby Susan dawała Yearlo-
wi lekarstwo parę razy dziennie i żeby po jej
wyjeździe dopilnowała wizyty chłopca u leka-
rza. Wiedziała, że może polegać na Murzyn-
ce - Susan będzie dopóty nukała, dopóki Clay
nie zawiezie Yearla do McGuffin. Ona sama
była zdecydowana jechać z Semonem w ponie-
działek rano do Jacksonville.
Semon i Dene zostali w domu we dwoje.
Z początku Dene bała się na niego spojrzeć,
ale potem, kiedy do niej tak czule przemówił,
nieśmiałość ją opuściła. W obecności Semona
po raz pierwszy w życiu poczuła się kobietą.
- Chciałbym, żebyśmy porozmawiali o two-
jej duszy, Dene - powiedział najpierw. -
Możesz się mną nie krępować, wiesz przecież,
kim jestem. Jestem sługą bożym, Dene.
Dene pochyliła głowę, żeby Semon nie zoba-
czył, że dostała wypieków. Nie wiedziała, co
mu odpowiedzieć. Kiedy skończył mówić, zda-
ła sobie po raz pierwszy sprawę, że ciało jej
przenika dreszcz; napełniło ją to lękiem.
i- Śmiało, Dene - zachęcił ją Semon przy-
suwając się z krzesłem do jej krzesła. - Nic
się nie bój, zrzuć przed sługą bożym ciężar
duszy.
- Kiedy ja zawsze starałam się być do-
144
bra - powiedziała. - Nie chciałam nigdy
grzeszyć.
- Wszyscy jesteśmy grzeszni, Dene. Nie ma
na całym świecie jednego człowieka, mężczyz-
ny ani kobiety, który by był bez grzechu. Ale
ja wiem, że ty nie chcesz grzeszyć. Właśnie
dlatego wyciągam do ciebie rękę. Chcę ci po-
móc, rozumiesz? Możesz mi zaufać, jestem tu-
taj po to, żeby ci pomóc.
- Kiedy nie wiem, czy się godzi mówić
panu takie rzeczy.
- Och, nic się nie bój, Dene. Wszystko, co
mi powiesz, zostanie między nami i Bogiem.
Zaraz ci będzie lżej na duszy, jak mi powiesz,
co cię gnębi.
- Nie gnębiło mnie to ani trochę, póki pan
do nas nie zajechał. A teraz to się czuję, jak-
bym była nie wiem jaka zepsuta.
- To sumienie daje o sobie znać, Dene. Te-
raz już nie będziesz miała spokoju, dopóki się
nie zbierzesz i nie powiesz mi wszystkiego.
- Kiedy ja zawsze starałam się być do-
bra - powiedziała cicho. - Mama mnie na-
uczyła, żebym się starała być dobra i żebym
wierzyła w Boga. Cięgiem mi przykazywała,
żebym się nie dała skusić szatanowi.
- A o jakie pokusy chodziło, Dene?
- Ano, mówiła, że to grzech się kochać
z Clayem, póki się nie pożenimy.
Semon pochylił się do tyłu i zastanawiał
chwilę, ująwszy brodę dłonią.
- To źle, Dene. Bardzo źle.
145
- Ale to jeszcze nie wszystko, panie Se-
mon - dorzuciła szybko. - Jeszcze dużo wię-
cej muszę panu powiedzieć.
- Więcej? - powtórzył. - Jeszcze bardziej
nagrzeszyłaś, Dene?
- Tak, proszę pana.
- Chcesz mi powiedzieć, że popełniłaś jesz-
cze więcej grzechów?
- Tak, proszę pana. Jeszcze jeden grzech.
Szybkim ruchem przysunął krzesło bliżej
i ujął ją za ręce. Pogłaskał ją delikatnie, prze-
suwając swoje ogromne łapska wzdłuż dłoni
i ramion. W pierwszej chwili próbowała się od
niego odsunąć, ale Semon potrząsnął z dezapro-
batą głową.
- Trzeba, żebyś mi powiedziała, co to za
grzech, Dene. Mam prawo wiedzieć, jestem słu-
gą bożym. Przyjechałem po to, żeby ci pomóc.
Musisz mi wszystko powiedzieć o sobie, póki
nie jest za późno. Jakbyś tak jutro umarła, to-
byś poszła do piekła jak amen w pacierzu.
A wyznasz mi wszystko, to będziesz mogła spać
spokojnie.
- Oj, ja to bym chciała wszystko panu po-
wiedzieć, proszę pana. Ale czegoś się boję. Nie-
zwyczajna jestem gadać z mężczyznami, jed-
nego Claya co widuję. Ja wiem, pan jest kaz-
nodzieja, panu to bym mogła wszystko powie-
dzieć. Ale taka już jestem, widać, ze wszyst-
kim zepsuta.
Gładził jej ręce, szorując grubymi paluchami
146
po gładkim ciele, od przegubów po ramiona
i z powrotem.
- No, no, Dene. Wystarczy, żebyś odpowia-
dała prawdę, o cokolwiek się ciebie zapytam.
Tylko szczera prawda się liczy. Spróbowałabyś
mnie okłamać, to Bóg cię skaże na wieczne po-
tępienie. No co, Dene, gotowa jesteś wyznać
całą prawdę? Pamiętaj, że nie żądam tego od
ciebie jako mężczyzna, lecz jako sługa boży.
Słudze bożemu należy się prawda.
- Powiem panu wszystko po prawdzie, pa-
nie Semon. Całą duszą pragnę panu wszystko
powiedzieć. Wiem, do końca życia oka nie
zmrużę, jak panu nie powiem. Muszę panu
wszystko powiedzieć!
- Posłuchaj, Dene. Czy Clay jest jedynym
mężczyzną, z którym się w życiu zadawałaś?
Tylko pamiętaj: nie wolno ci przede mną kła-
mać. Jestem sługą bożym, rozumiesz?
- Niby jak, czy się zadawałam?
- Musimy ze sobą mówić otwarcie, Dene.
Ja się ciebie zapytam bez ogródek, a ty mi bez
ogródek powiesz prawdę. Nic się nie bój, Bóg
czeka, żeby cię wysłuchać.
- Powiem prawdę, panie Semon.
- Dopuszczałaś kiedy jakiego innego męż-
czyznę prócz Claya?
- Do siebie czy dopuszczałam?
- Tak, tak, do siebie. O to mi właśnie cho
dzi.
Odwróciła się od Semona i wbiła wzrok
w przeciwny kąt pokoju. Milczała tak długo,
147
że Semon już zwątpił, czy mu w ogóle odpo-
wie. Ujął ją za ramiona i obrócił z powrotem'
twarzą do siebie. Jeszcze raz, delikatnie, zaczął
ją głaskać po gołych rękach.
- Raz - wyszeptała nie podnosząc wzroku',
znad podłogi.
- Raz? Jak to, Dene? Jeden raz?
- Tak, panie Semon. Więcej mnie już nie
poprosił.
- Patrzcie go, sukinsyna! A dlaczego nie po-
prosił? Stało się co czy jak?
Semon aż się trząsł ze złości.
- Bał się, panie Semon.
- Bał się? Kogo się znowu bał? Czego się
bał?
- No, bał się Claya. I bał się... że ja jestem
biała...
Semon szarpnął ją, aż zabolało.
- To on nie był biały?
- N-nie - powiedziała.
Semon zerwał się na nogi, podnosząc ją ze
sobą. Potknęli się o jedno z krzeseł, więc Se-
mon kopnął je z całej siły, aż poleciało w dru-
gi kąt pokoju. Potem objął Dene ramionami,
przycisnął mocno do siebie i jął głaskać gru-
bymi paluchami po pośladkach.
Po chwili zadarł jej głowę do góry i popa-
trzył w oczy. Sięgała mu do piersi i musiała
podnieść wzrok niemal pionowo, żeby mu spoj-
rzeć w twarz.
- Więc to był czarny, Dene? - zapytał. -
I ty się tak bez niczego rozłożyłaś i dałaś ta-
kiemu czarnuchowi?
- Nie mogłam się nijak oprzeć, panie Se-
mon! Nijak nie mogłam!
- Jak to nie mogłaś? Nie mogłaś uciec, co?
- Kiedy ja wcale nie chciałam uciekać -
powiedziała i ukryła twarz na jego piersi. -
Chciałam, żeby mi to zrobił.
- Zakochałaś się w takim czarnym bydla-
ku! - rzekł Semon patrząc na nią z góry.
- No, podobał mi się - powiedziała. -
Prawda.
Semon trzymał ją wciąż w ciasnym uścisku.
Raz spróbowała się oswobodzić, ale przycisnął
ją jeszcze bezwzględniej.
- Kiepska sprawa, Dene. Bardzo kiepska
sprawa. Nie wiem, co Bóg ci za to zrobi, ale bę-
dę się za ciebie modlił. Ty też się musisz mod-
lić. Kiedyś ci w końcu przebaczy. Bóg zawsze
przebacza, jak kto żałuje za grzechy. Ale spra-
wa wszystko jedno kiepska. Gdzie pojedziesz,
nic tylko białe dziewczyny gżą się z czarnucha-
mi. Najwyższy czas, żeby się to wreszcie skoń-
czyło. Ale nie, coraz tylko gorzej i gorzej.
Wiecznie mam z tym kłopoty. Nie wiem, co
te kobity sobie wyobrażają. Że taki jeden
z drugim czarnuch to lepszy chłop niż biały
czy co? Młode i stare, wszystkie to samo ga-
dają, że jak raz zaczną żyć z czarnuchami, to
już się nie mogą powstrzymać. I owszem, wie-
dzą wszystkie, że to grzech. Ale zerwać nie
mogą albo nie chcą, żeby miały iść do piekła
148
149
na wieki wieków, amen. Sam już nie wiem,
czy jest na to jaka rada. Wydać prawo, pomo-
że tyle co nic. Bo to się kto dzisiaj liczy z pra-
wem? Dziw tylko, że taka biała dziewczyna
nie czuje sama, że się powinna trzymać swo-
jej rasy. Za mało jeszcze widać mamy mie-
szańców, niech się jak kraj długi dzień w dzień
rodzą nowi! Jak tak dalej pójdzie, to nie-
długo wszyscy będą mieli takie same czekola-
dowe gęby.
Dene się rozpłakała. Jeszcze rozpaczliwiej
spróbowała się oswobodzić z uścisku Semona.
Pragnęła uciec, schować się tak, żeby jej już
nigdy nie ujrzał na oczy. Wiedziała, że popeł-
niła grzech. Była przekonana, że jest to naj-
cięższy grzech, jaki mogła popełnić.
=- Musisz mi to wszystko dokładnie opowie-
dzieć, Dene =- oznajmił. - Musisz skończyć,
jak zaczęłaś. Bogu by się to nie podobało, jak-
byś co przemilczała.
Usiadł na krześle i przyciągnął ją do siebie.
Przez jakiś czas stała, unieruchomiona w że-
laznych kleszczach jego nóg. Nie zdawała so-
bie sprawy, że chce ją wziąć na kolana, dopó-
ki nie otwarła oczu i nie spostrzegła, że Semon
ją podnosi i wygodnie sadowi. Jedną ręką obej-
mował ją wpół, drugą trzymał za nogi, żeby się
nie zerwała i nie uciekła.
- To był Hardy - zaszlochała. - Powie-
działam mu, żeby mnie wziął. Nie chciał, ale
ja go nie puściłam. Zamknęłam drzwi na klucz
i nie dałam mu wyjść. Powiedziałam, że mnie
musi wziąć. Bał się, ale mu kazałam zostać.
- Hardy! - powiedział Semon gardłowym
głosem.
- Tak. Hardy Walker. Wziął mnie tu, w po-
koju. Było jak raz po obiedzie i Clay poszedł
w pole. Ale mnie tam było bez różnicy, wróci
czy nie wróci. Musiałam mieć Hardy'ego. Ma-
ło mnie nie zgniótł, jak się do niego przysunę-
łam. Bał się jeszcze, ale już go rozpaliłam. Jak-
by wtedy ustał, tobym jak nic zbzikowała.
Musiałam go mieć, niech się co chce dzieje.
Kochałam niby Claya, dziś go jeszcze kocham,
ale nijak oprzeć się nie mogłam. Musiałam
mieć Hardy'ego. Nie był dla mnie czarny, był
chłopem. Jak żyję, nie miałam takiego drugie-
go. Dlatego za nic nie mogłam pozwolić, żeby
ustał. Potem mi się coś takiego już nigdy nie
zdarzyło.
Skończyła, ale Semon nie mógł jeszcze przez
parę minut wykrztusić słowa. Słyszał spowie-
dzi wielu kobiet, lecz żadna nie przypominała
tej. Dene powiedziała mu to, co inne dziewczy-
ny i kobiety zachowywały dla siebie.
Szlochała teraz głośniej. Spróbowała się
jeszcze raz wyswobodzić z jego ramion, ale
Semon jej nie puścił. Ścisnął jej kibić i nogi
mocniej niż kiedykolwiek dotąd.
- Wydusiłeś ze mnie! Wydusiłeś! - pisnę-
ła mu nagle nad samym uchem.
- Będzie ci teraz lżej na duszy, Dene -
odparł bez namysłu.
151"
Przyciągnął ją bliżej i jął całować - w po-
liczki, w szyję, wreszcie w usta. Kiedy ją puś-
cił, nie ruszyła się z miejsca. Poczekał chwilę,
potem uniósł jej głowę i popatrzył w oczy. Nie
wiedziała, czy się śmiać, czy płakać. Pocałował
ją jeszcze raz, potem sama podała mu wargi.
- Myślę, że ci będę mógł pomóc, Dene -
powiedział chrapliwie.
Zamknęła oczy, położyła mu głowę na ra-
mieniu.
- Pomogę ci do zbawienia. Nie pozwolę,
żebyś została potępiona.
Rozchyliła wargi, jakby chciała odpowie-
dzieć, ale żaden dźwięk nie doszedł jego uszu.
- Wyjeżdżam w poniedziałek rano. Poje-
dziesz ze mną, będziesz pracowała na chwałę
bożą. To jedyna droga do zbawienia, Dene.
- Miłuję Boga - powiedziała z przejęciem.
- Zrobi cię swoim aniołem.
- Miłuję Boga. Miłuję aż do bólu!
- Chwalmy Go! - powiedział całując ją.
Postawił ją na nogi, sam stanął koło niej.
Przywarła do niego. Poprowadził ją w róg po-
koju i położył na łóżku. Nie otworzyła oczu,
kiedy ją objął i zaczął chciwie całować.
- Wyjedziemy w poniedziałek z samego ra-
na - powtórzył. ;- Musisz być wcześnie go-
towa, Dene. Będziesz pracować na chwałę bo-
żą, tylko w ten sposób możesz dostąpić zba-
wienia. Przez cały czas będę się za ciebie
modlił.
- Miłuję Boga!
Semon położył rewolwer na stoliku przy
łóżku i zdmuchnął światło. Potem ukląkł przy
łóżku i odszukał wargami jej usta.
Drżała na całym ciele, kiedy ją wziął w ra-
miona i jął pieścić pełnymi dłońmi.
- Nie bój się nic, Dene - powiedział chrap-
liwym głosem. - Nie zrobię ci krzywdy. Je-
stem sługą bożym, przecież wiesz.
Przycisnął twarz do jej piersi i jął całować
jak szaleniec. Kiedy nie mogła już czekać ani
chwili dłużej, zarzuciła mu ramiona na szyję
z histerycznym krzykiem.
- Miłuję Boga! - zapiszczała w ciemność.
Rozdział XIV
Clay wrócił do domu następnego dnia rano
trochę przed dziewiątą. Przez całą drogę
z McGuffin okładał muła hikorową witką, ale
muł ani myślał iść szybciej niż stępa. Zwierzę
było świeże i nie zmęczone, Clay - zmordo-
wany do ostatka.
Już w odległości ćwierć mili dostrzegł Se-
mona siedzącego na werandzie. Muł, zamiast
przyspieszyć kroku na widok stajni, jeszcze
zwolnił, więc Clay zeskoczył na ziemię i Resztę
drogi przebył biegiem. Muła pozostawił własnej
przemyślności.
Nikt nie wyszedł mu na spotkanie, ale
Clay był zbyt rozgorączkowany, by zwrócić
na to uwagę.
153
- Mam! - krzyknął wymachując wysoko
nad głową garścią pełną zielonych banknotów.
Semon zdążył już zapomnieć, po co Clay
pojechał do miasta, ale ujrzawszy pieniądze,
przypomniał sobie wszystko.
- Mam forsę - powiedział Clay wbiegając
spiesznie po schodkach. - Zgadza się co do cen-
ta. Zapłacę ci wszystko jak się patrzy, Semon.
- Gdzie ty żeś to wytrzasnął? - zapytał
Semon podejrzliwie, sięgając w górę, po dłoń
Claya, i przyciągając ją do siebie.
- Niby gdzie?
- Tak, gdzie? Bo nie mam zamiaru brać
kradzionych dolarów, żeby mnie potem za-
mknęli w jakiejś zakazanej dziurze. Co, nie
obrobiłeś chyba żadnego banku ani sklepu, Ho-
rey?
- Ale! Wymyślił! - powiedział Clay, zbyt
rozgorączkowany, żeby usiąść lub ustać w miej-
scu. - Pożyczkę wziąłem w Centrali Farmer-
skiej pod przyszłoroczny zbiór. Wszystko pod-
pisałem po porządku. Ja tam bym nie ukradł.
Wciąż trzymając Claya za przegub, drugą
ręką spróbował Semon schwycić pieniądze.
Clay spiesznie odsunął rękę, żeby Semon nie
mógł ich dosięgnąć.
- Wolnego, Semon. Chwileczkę - powie-
dział kręcąc głową. - Tak za nic płacić forsę
to nijaki interes. Już ja dobrze wiem. Najsam-
pierw musisz przyrzec, że ci nic więcej nie
będę dłużny i że mi oddasz Dene. Dopiero bę-
dzie wszystko jak się patrzy.
154
- Nie możesz zawierzyć słudze bożemu?
- Chwileczkę, Semon. Jak raz chciałem, że-
byś mi wyłożył, co z ciebie za kaznodzieja.
Rozpytywałem się kapkę w McGuffin i niektó-
rzy to gadają, że niejedno o tobie słyszeli, ale
żeby tak który się na ciebie napatoczył, to nie.
A jak im jeszcze powiedziałem, czegoś ty tu,
w Rocky Comfort, nie wyprawiał, jakeś to się
najsampierw przypiął do Sugar, potem do gą-
siorka, jakeś nas później oporządził w kości,
to mówią, o różnych kaznodziejach słyszeli, ale
o takim to, jak żyją, nie słyszeli. Gadałem im,
że po mojemu jesteś taki sam wędrowny ka-
znodzieja jak każdy jeden, ale żebym ich
przekabacił na swoje, to nie powiem.
- To co, nie wierzysz mi na słowo, bracie?
- Niby ja? Żebym nie wierzył, to nie. Mó-
wię, co ludzie gadali w McGuffin. Ale tak po
prawdzie to bym był nie od tego, żebyś mi wy-
łożył dokumentnie, co z ciebie za kaznodzieja.
- Bóg mnie powołał, żebym nawracał
grzeszników - odrzekł Semon z powagą. -=
Nic więcej nie mam do powiedzenia. A jak mi
biały człowiek nie chce wierzyć na słowo, to
wiem, że go szatan opętał.
Clay przysunął sobie krzesło, wciąż trzyma-
jąc pieniądze w zaciśniętej garści. Przyjrzał
im się z bliska i aż zamrugał oczami, odurzo-
ny widokiem tylu zatłuszczonych zielonych pa-
pierków.
- To ty jeszcze zamiarujesz wygłosić nam
155
w niedzielę kazanie? - zapytał zwracając się
do Semona. ,
- Owszem, owszem - powiedział Semon
uroczystym tonem. - Po to Bóg mnie przy-
słał do Georgii, nie po co innego. Nie siedział-
bym tu teraz, gdyby mi Pan nie kazał rzucić
wszystkiego i przyjeżdżać do was.
- Niech mnie wszyscy diabli, jeśli ty się
swego nie trzymasz jak pijany płotu. Ani wy-
miarkować, czego ty właściwie chcesz. Tak mi
chłopaki i mówili w McGuffin. Jak żyję, nie
widziałem, żeby kto się tak upierał i upierał
jak muł.
- Do czego ty pijesz, Horey?
- No, bo masz już mój wóz, tak jak nowy, *
zegarek, co się Dene został po ojcu, teraz do-
staniesz na dodatek sto dolarów, to ani rusz
nie mogę wymiarkować, dlaczego ty się jesz-
cze nie zabierasz i nie jedziesz dalej.
- Kazanie mam jutro wygłosić w szkole -
powtórzył Semon z uporem. - I żeby pioruny
biły, żeby przyszło oberwanie chmury, nic mnie
od tego nie odwiedzie. Przyjechałem, żeby na-
wracać grzeszników, to ich nawrócę, żebym
miał wyleźć ze skóry.
- No, to bierz - rzekł Clay podając mu
z ociąganiem banknoty. - Chyba teraz nie bę-
dziesz już miał nic do Dene?
- Ja? - powiedział Semon. Złapał pienią-
dze i zabrał się natychmiast do liczenia.
- Ano ty - odparł Clay z goryczą. - Bo
żeby tak prawdę powiedzieć, to mi się diablo
znudziło mieć cię ciągle na karku. Jak sobie
pomyślę, że to ty masz mnie nawracać, to mi
jest całkiem bez różnicy, czy będę potępiony,
czy nie.
- Jak ty możesz takie rzeczy wygadywać,
Horey? - powiedział Semon przerywając li-
czenie, żeby spojrzeć na Claya. Palce zostawił
między banknotami, w miejscu gdzie się za-
trzymał. - Mówisz zupełnie, jakbym ci zrobił
jakieś świństwo.
- Żeby świństwo, to może i nie. Tylko ni-
jak mi się nie widzi, żebyś ty był kaznodzieja.
- Bóg cię słucha, Horey.
- Ale! Słucha!
- Słucha, słucha. Uważaj, co mówisz.
Clay zastanawiał się przez parę minut. Pa-
trzył daleko za drogę, na drzewa, za którymi
się kryła rzeczka.
- Ale pastorem to ty nie jesteś? - zapytał.
- Nie - powiedział Semon. - Nie jestem.
Zostawiam to takim, co się palą, żeby ich lu-
dzie nazywali wielebnymi.
- To co ty jesteś za kaznodzieja?
- Świecki.
- Świecki?
- Tak, świecki kaznodzieja.
- To inny jest taki świecki kaznodzieja od
prawdziwego?
- Jakiego znowu prawdziwego?
- No takiego wielebnego?
- Och, ci wszyscy wielebni nie są z Bogiem
ani trochę bliżej jak ja. Tyle że ja zarabiam
156
157
na życie, gdzie się zdarzy, a taki pastor siedzi
przez cały czas na jednym miejscu. Taka mię-
dzy nami różnica. A przed Bogiem to nie ma
żadnej różnicy. Wszyscy jesteśmy tacy sami
kaznodzieje w Jego oczach. Ja tam się nie po-
wstydzę żadnego kaznodziei, świeckiego ani
wielebnego.
- To chcesz się pewno dzisiaj wywczaso-
wać jak się patrzy, żeby nam jutro pokazać,
jak wygląda rzetelne kazanie - powiedział
Clay. - Żeby mi nie wiem co dawali, nie prze-
puszczę takiej gratki. Już dawno sobie umyśli-
łem, że muszę jeszcze kiedyś zobaczyć takiego
kaznodzieję, co potrafi na cztery wiatry prze-
gonić diabła. Co, pokażesz nam jutro, Semon,
jak się przegania diabła?
- Zawsze mu daję niezgorsze cięgi, dam
i jutro - powiedział Semon. - Za każdym
razem, jak mam kazanie, tak na niego wsiadam,
że tylko kwiczy i patrzy, jakby tu prędzej
czmychnąć do piekła. Zobaczysz, jak jutro bę- ;
dzie kwiczał.
- Faktycznie, może ty i przegonisz diabła
z Rocky Comfort. Ja bym tam był nie od tego,
żebyś go przegnał na cztery wiatry. Bo tutaj,
u nas, każdy jeden ma diabła za skórą. Całkiem
na to wychodzi, że ludzie tylko cięgiem kombi-
nują, co by tu jeszcze mogli nabroić. Nielicho
im będziesz musiał jutro nagadać, żeby ich
przerobić na swoje kopyto.
- Och, ludzie tutaj dokładnie tacy sami jak
gdzie indziej. Jak Georgia długa i szeroka,
diabeł wszędzie wlizie. Gdzie tylko człowiek
przyjedzie, patrzeć, już się skądsiś wysuwa
świecące główsko.
- To diabeł ma świecącą głowę? - spytał
Clay.
- No! Taka łysa pała, cała jakby smalcem
wysmarowana.
- Nie gadaj!
- A do tego jeszcze czerwona.
- No, niech mnie szlag! Jak żyję, czegoś
takiego nie słyszałem. Czemuś zawsze mi się
zdawało, że diabeł to musi wyglądać, nie przy-
mierzając, jak... No, żeby tak prawdę powie-
dzieć, to, jak Boga kocham, do dziś dnia ani
w ząb nie wiedziałem, jak wygląda diabeł.
Semon skończył już liczenie, ale ciągle jesz-
cze trzymał pieniądze w ręku. Oglądał je, po-
trząsał, macał paluchami. Wreszcie schował
z ociąganiem do kieszeni.
- Nie wartałoby to się dzisiaj przejechać do
szkoły, kapkę się rozejrzeć? - zaproponował
Clay. - Obejrzałbyś sobie wszystko dokument-
nie, tobyś jutro wiedział, co i jak.
- I to prawda. Dobrze byłoby się rozejrzeć.
Jak tu jestem u ciebie od środy, od popołudnia,
ani razu nie byłem jeszcze dalej jak u Toma
Rhodesa.
- Autem pojedziemy, nie? - zapytał Clay
kierując się przodem w stronę stajni.
- Jasne - powiedział Semon. - Od tego
mam auto.
Wsiadł, odnalazł w kieszeni kluczyki, zapalił
158
159
motor. Clay usiadł koło niego na przednim sie-
dzeniu. Drzwiczki zostawił lekko uchylone, jed-
ną nogę trzymał na stopniu.
Semon radził sobie z wozem bez najmniej-
szego trudu. Wyjechał tyłem z przybudówki,
zakręcił, wyprowadził auto na drogę - jakby
je miał od lat. Ani on, ani Clay się nie odzy-
wali.
Na sto jardów przed farmą Toma Rhodesa
Semon zwolnił. Zlustrował kolejno dom, sto-
dołę, pomniejsze zabudowania gospodarskie
rozrzucone dokoła bez ładu i składu.
- Co ty tam znowu kombinujesz? - zapy-
tał Clay idąc za jego wzrokiem, gdy tylko po-
czuł, że wóz zwalnia.
- Tak mi przyszło do głowy, że może warto
by zajrzeć, pogadać z Tomem - powiedział. -
Nie widziałem go od wczoraj.
Nie czekając odpowiedzi skręcił z drogi
i podjechał pod stodołę. Zatrzymał wóz, scho-
wał kluczyki do kieszeni i wysiadł.
- Żeby to człowiek wiedział, gdzie on może
być, ten Tom - odezwał się Clay zaglądając
do stodoły. - Nieraz pojedzie w sobotę do
McGuffin, a nieraz to i nie.
- Wóz stoi w szopie, to musi gdzieś tu być.
Murzyn, który się zawsze krzątał koło domu,
wynurzył się z jakiejś przybudówki.
- Gdzie jest pan Tom? - zapytał Clay.
- Ano na pastwisku - odpowiedział Fred,
wskazując palcem łąkę za ogrodem warzyw-
nym i sadem. -3 Ani chybi tam go państwo,
znajdzie.
Przeleźli przez płot tuż przy zamkniętej
furtce i ruszyli przez ogródek. Jarzyny wze-s
szły już i wyrosły nad podziw. Semon się za-
trzymał, żeby wyrwać marchew. Otarłszy, pal-
cami ziemię, zabrał się do Jedzenia, odgryza-
jąc jeden po drugim wielkie kawały i z głoś-
nym chrupaniem miażdżąc w zębach.
Na pastwisku Toma nie było, ale nad rzecz-
ką stała obórka. Skierowali się w jej stronę,
stąpając ostrożnie wyboistą dróżką, wydeptaną
przez bydło.
Przy drzwiach Clay się zatrzymał i zajrzał
do środka. Tom siedział przycupnięty na stołku
wyglądając na dwór przez szparę w ścianie
obórki. Nie widział ich.
- Na co ty się, u diabła, gapisz przez tę
dziurę, Tom? - zapytał Clay wchodząc do
środka. Stanął przypatrując się bacznie To-
mowi.
Tom poderwał się na równe nogi, cały czer-
wony na twarzy. Nie wiedział, jak ukryć zakło-
po tanie.
- Ja tylko tak - powiedział i spróbował się
roześmiać.
Semon przemierzył szerokość obórki i po-
chylił się nad szparą. Wyglądał przez dobre
kilka minut, zamknąwszy jedno oko i przymru-
żywszy drugie.
- Nic a nic nie widzę - powiedział prostu-
160
Jąc się i spoglądając na Toma. - Parę drzew
i tyle.
Nie przestawał zachodzić w głowę, co ta-
kiego można zobaczyć przez szparę. Ale Tom
się nie kwapił z wyjaśnieniami.
- Co tam się, u diabła, takiego, wypra-
wia? - zapytał Clay.
Pochylił się i wyjrzał przez szparę w ścia-
nie. Zamknął jedno oko, zmrużył drugie, ale,
nie dostrzegł nic prócz kilkunastu sosen.
- Kręci się tam kto, Tom? - zapytał Se-
mon.
Tom potrząsnął głową, unikając wzroku jed-
nego i drugiego.
- Tak sobie tu czasem przyjdę posiedzieć -
powiedział jąkając się i zacinając. - Nie ma co
do roboty, to tak sobie tu czasem siedzę i pa-
trze. Dawniej to zawsze znalazłem coś do ro-
boty, a teraz taki się jakiś dziwny zrobiłem,
że tylko bym tu siedział i patrzył.
- I patrzysz tak na nic? - zapytał Semon
ze zdumieniem.
- Ano nic tam takiego nie ma. Drzewa i tyle. A może nie tylko drzewa. Sam już nie
wiem.
-- Niech mnie wszyscy diabli! - wykrzyk-
nął Clay. - Nie wiedziałem, że ty coś takiego!
robisz, Tom. Ale żeby w tym było dużo po-
myślunku, to nie powiem.
- Ano, bo go i najpewniej nie ma - przy-
znał Tom. - Ale co mi tam...
Semon usiadł na jednym ze stołków, Dopie-
ro teraz spostrzegł gąsiorek, który stał przez
cały czas pod ścianą.
- Podzielisz się po sąsiedzku kukurydzó-
weczką, co, Tom? - zapytał.
- Ano, po to jest, żeby ją wypić, nie po
co innego. Nie krępuj się pan, panie kaznodzie-
ja.
Semon pociągnął zdrowo. Postawił gąsiorek
niezbyt delikatnie na ziemi - szczęśliwie
w obórce nie było podłogi, tylko gołe klepisko,
więc gąsiorek się nie stłukł. Potem przesunął
wierzchem dłoni po ustach, oblizał się z mlaś-
nięciem.
- Napij się i ty, Clay - powiedział Tom. -
Po to ją pędziłem, żeby wypić. Wartałoby to
w ogóle pędzić, jakby nie było komu pociąg-
nąć?
Korzystając, że Clay i Tom sięgają kolejno
do gąsiorka, Semon przeniósł się na stołek pod
ścianą i pochylił twarz do szpary. Zamarł
z przymrużonym okiem. Kiedy po paru mi-
nutach obrócił głowę do tamtych, minę miał
niezbyt pewną.
- Widzisz co? - spytał Clay.
- Nic takiego.
- To się posuń. Ja sobie teraz kapkę popa-
trzę.
Usiadł i przytknął oko do szpary. Rzeczywiś-
cie nie było widać nic prócz kępy drzew na
drugim końcu pastwiska. Pastwisko ogrodzone
było z tamtej strony drutem kolczastym rozpię-
tym na przepołowionych sosnowych balach.
162
163
Wszystko to ogarnął Clay jednym spojrzeniem,
ale mimo że nie było nic innego do oglądania,
nie odrywał oka od szpary, jakby zobaczył coś,
czego nigdy nie widział.
- Gdzie wy się, chłopcy wybieracie? - za-
pytał Tom Semona.
- No, do szkoły. Chcieliśmy jechać do szko-
ły. Ale nie wiem, czy tam jest co ciekawego,
Ciekawego?- powiedział Tom porusza-
jąc się niespokojnie na stołku. - Nie, ciekawe-
go to tam dużo nie zobaczy. Ja tam przynaj-
mniej nigdy nic ciekawego nie widziałem,
Obejrzał się, czy Clay wciąż wygląda przez
Szparę. Odczekał, póki mógł wytrzymać, po
czym wstał i podszedł do niego.
- Co znowu? - spytał Clay.
- Ano, widzi mi się, że już moja kolej.
Zepchnął Claya ze stołka i usadowiwszy się
przycisnął twarz do ściany. Przesunął głowę
leciutko w lewo, potem zniżył ją o ułamek ca-
la i tak zamarł.
- Widzisz co, bracie? -' spytał Semon,
Tom nie odpowiedział.
- a, pociągnę sobie jeszcze łyczek - po-
wiedział Semon. - Trzeba korzystać, póki czas,
Wziął gąsiorek z ziemi, napił się zdrowo.
Skończywszy podał Clayowi.
- Nie ma najmniejszego sensu wlec się te-
raz do szkoły - powiedział kiwając głową
w jego stronę, es Po co my tam będziemy je-
chali?,
- Ano, pewno się nic nie zmieniło, odkąd
tam byłem ostatnim razem - przytaknął Tom.
Semon obszedł obórkę nerwowym krokiem.
Zatrzymał się koło Toma.
- Nie bądź świntuch, Tom - powiedział
spychając go ze stołka. - Daj innym też po-
patrzyć. Bo to ja nie jestem taki sam biały
człowiek jak ty?
Tom wstał i rozejrzał się za gąsiorkiem.
- Ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, że-
by mi się kiedy tak dobrze na co patrzyło jak
dzisiaj - powiedział Semon przypasowując oko
do szpary.
Clay oparł się o ścianę i wyciągnął z kiesze-
ni organki. Wytrzepawszy paprochy i tytoń,
przesunął je prędziutko po wargach. Wydały
taki dźwięk jak powietrze uchodzące z prze-
dziurawionej opony samochodowej.
Zagrał Dziewczynę miałem jedną.
Semon, z okiem przyklejonym do szpary,
jął wystukiwać nogami takt na klepisku.
- Drugiej takiej diabelnej dziury to nie
ma pewnie na świecie - powiedział Tom. -
Przyjdzie człowiek, usiądzie na stołku i mógłby
tak patrzyć choćby przez pół dnia. Niby nic
tam takiego nie ma do zobaczenia, parę głu-
pich drzewek, jakieś koły w płocie, a człowiek
patrzy i patrzy, i nie może oczu oderwać, że-
by pioruny biły. Jak żyję, takiego diabelstwa
nie widziałem.
Semon usadowił się wygodniej na stołku.
- Tak spojrzeć raz, to nic nie ma - ciąg-
164
165
nął Tom. =- Ale popatrzy człowiek dłużej, wi-
dzi, cały świat stoi przed nim otworem. Żeby
nie wiem jak myśleć, takiego drugiego nic nie
wymyśli jak ta dziura. Usiądzie człowiek niby
to na chwilę i, patrzyć, już nie może się ode-
rwać. Każdego jednego to weźmie jak nic na
świecie. Potem siedzi tak człowiek, wybałusza
ślepia na te drzewa czy co tam i nawet czasem
przyjdzie mu do głowy, że nielichego durnia
z siebie robi. Ale już go to ani ziębi, ani grzeje.
Myśli tylko, żeby tak siedzieć, patrzyć i póki
się da, nie wstawać.
Semon tupał wciąż obiema stopami do wtó-
ru organkom. Stopy nie wydawały żadnego
odgłosu na gołym klepisku, on jednak nie
ustawał.
Sukienkę miała żółtą,
sukienkę miała kusą...
Clay grał, jakby chciał z siebie duszę wy-
pruć, a Tom coraz to zaśpiewał wiersz albo
dwa. Kiedy przestawał śpiewać, nucił sobie
pod nosem.
Semon wyciągnął rękę po gąsiorek. Przesu-
nął ją tam i z powrotem, ale gąsiorek był po-
za zasięgiem ramienia. Szkoda mu było ode-
rwać oczu od szpary, żeby sprawdzić, gdzie
stoi.
- Nijak nie da rady, panie kaznodzieja -=
powiedział Tom. - Będzie pan musiał wstać
i wziąć. Teraz ja sobie popatrzę.
...i w oczy bym zaglądał,
wciąż w oczy jej zaglądał...
Tom zaśpiewał kawałek i przerwał.
- Dałbyś pan innym kapkę popatrzyć, pa-
nie kaznodzieja - powiedział. - Nie tylko
sam i sam.
Semon wstał ze stołka, nie odrywając gło-
wy od szpary. Stał tak pochylony, mimo że
Tom jął go odpychać.
Nadeszła nocna pora,
spotkania zwykła pora...
- Odsuniesz się pan wreszcie, panie kazno-
dzieja? - powiedział Tom i pchnął z całej siły.
Semon usiadł na wolnym stołku i jął rozcie-
rać zmęczone lewe oko. Zamrugał kilka razy,
po czym zabrał się na nowo do wystukiwania
taktu.
- Jak żyję, nie widziałem takiej diabelnej
dziury - powiedział. Pociągnął długi haust
i postawił gąsiorek koło Claya. - Mógłby czło-
wiek patrzyć jak dzień długi i nawet by się nie
zmęczył. A jakby przyszedł następnego dnia,
głowę daję, żeby patrzył z taką samą frajdą.
Jest w tej szparze coś, czego nie zastąpi nic
na świecie.
Piosenka już dawno dobiegła końca, ale Clay
tak się rozpalił, że nie mógł przerwać gry. Ani
rusz nie mógł skończyć, więc powtarzał raz po
raz refren. Wreszcie jednak musiał przerwać,
bo organki były pełne śliny. Aż serce mu się
ścisnęło, że już jest po wszystkim.
166
167
Tom nucił jeszcze chwilę, po czym zakoń-
czył kawałkiem refrenu.
- Pograłbyś jeszcze, bracie - powiedział
Semon. - Zagraj nam jeszcze raz to samo.
Nie wiem, czy kiedy słyszałem ładniejszą pio-
senkę na organkach.
- Przez dziurę chcę kapkę popatrzyć. Teraz
moja kolej.
- Och, pociągnij sobie lepiej łyczek. Damy
ci potem z Tomem patrzyć dwa razy dłużej,
jak nam teraz zagrasz tę piosenkę. Aż mi się
płakać chciało, takie to było ładne. Jeszcze te-
raz na płacz mi się zbiera.
Clay wypił i przeciągnął organki po wargach.
Tym razem wydały taki dźwięk jak powietrze
pompowane przez ciasny wentyl do opony.
Z twarzą szczelnie przylepioną do szpary
Tom jął nucić do wtóru Clayowi. Nogą wytu-
pywał takt na klepisku.
- Jedna tylko była taka dziewczyna jak
świat długi i szeroki - powiedział Semon. Łzy
napływały mu do oczu i kapały na splecione
dłonie. - Jakbym tak spojrzał przez tą dziurę'
i zobaczył ją jeden jedyny raz, tobym mógł
już umrzeć. Jak żyję, nie patrzyłem przez taką
diabelną dziurę. Siedzę sobie tak i patrzę, ]
i przez calutki czas nic, tylko myślę o tej
dziewczynie. I ciągle mi się zdaje, że jeszcze
raz zmrużę oko i może ją zobaczę, i tak mi się
robi na sercu, jakbym zaglądał prościutko do
nieba.
Podszedł do ściany i odepchnął Toma. Przy-
cisnął oko do szpary, żeby nie stracić ani se-
kundy, i dopiero potem usiadł wolno na stołku
. taka cudna jesteś,
i taka słodka jesteś...
Tom urwał i schylił się po gąsiorek. Napiw-
szy się postawił go przed Clayem. Ale Clay był
zbyt zajęty grą, żeby mieć czas na picie. Za
nic w świecie nie mógłby teraz przerwać.
...a kiedy kocham ciebie
szepcę ci, że kocham...
Semon podniósł dłoń do twarzy i otarł łzy
z policzków.
- Jak Boga kocham, nie wiem, co bym zro-
bił bez tej dziury - powiedział Tom. - Sechł-
bym pewnie z żalu i sechł, ażbym ze wszyst-
kim wyciągnął kopyta. Taki bym był niepocie-
szony! Bo to się człowiek i wzwyczaił, że tak
sobie tu co dzień przyjdzie, usiądzie i patrzy.
Nie widzi niby nic takiego, czego by lepiej nie
zobaczył ze dworu, ale mnie tam bez różnicy.
Bo nie to człowieka bierze, że co zobaczy albo
i nie zobaczy przez tę dziurę, ale że tak sobie
może jak dzień długi siedzieć i patrzyć na drze-
wa, na płot. Nie wiem sam, co w tym jest ta-
kiego, może i nic nie ma, jak tak wziąć na ro-
zum. Ale co tam, wie człowiek albo nie wie,
bez różnicy. Usiądzie, przystawi oko do tej
dziury i już mu się wydaje, że niebo nie jest
wcale tak diabelnie daleko.
168
Rozdział XV
W niedzielę o drugiej prawie wszyscy miesz-
kańcy Rocky Comfort zebrali się pod szkołą.
Niektóre rodziny, zamieszkałe za rzeczką, wy-
ruszyły wczesnym rankiem wózkami zaprzężo-
nymi w powolne muły. Przebyli rzeczką
w bród jakie sto jardów za szkołą i zajeżdżali
porozsiadani na zwykłych domowych krzesłach,
ustawionych na wózkach. Niektórzy przyjeż-
dżali autami, ale wielu przybyło na piechotę
albo na oklep na mułach.
Clay Horey i Dene przyjechali wraz z Semo-
nem i Lorene o pierwszej, gdy nikogo jeszcze
nie było. Obaj mężczyźni poszli zaraz otworzyć
szkołę i przygotować wszystko do kazania.
Szkoła miała dwie klasy. W większej mieściło
się około czterdziestu ławek oraz stół z dwoma
krzesłami na podwyższeniu w końcu izby,
gdzie siedziała zwykle nauczycielka.
Podczas gdy Semon z Clayem byli w szkole,
Dene i Lorene poszły się napić wody z pobli-
skiego źródła. Nie było ich blisko pół godziny.
Przed szkołą gromadziły się tymczasem za-
przęgi i muły wierzchowe, które przywiązy-
wano do drzew. Samochody parkowano dalej,
na piaszczystej polance pomiędzy szkołą a la-
skiem. Zebrało się trzydzieści do czterdziestu
osób, nie licząc młodszych dzieci i niemowląt.
Semon wyszedł z Clayem przed szkołę, rozej-
rzał się po zgromadzonych.
- No, widzę, że w tym waszym Rocky Com-
170
fort ludziska złaknieni są dobrego kazania -
powiedział przebiegając wzrokiem od jednej
grupy do drugiej. - Pan Bóg wiedział, co ro-
bi, kiedy mi kazał tutaj przyjechać. Wygląda,
że każdy z was tylko patrzy, jak by się wyrwać
ze szponów szatana. Powinno wszystko pójść
jak z płatka.
- Ale! - powiedział Clay i roześmiał się
krótko. - Zjechali się i tyle. Tutaj palcem
kiwniesz, to się całe Rocky Comfort zleci w po-
łudnie i o północku. Im tam bez różnicy: we-
sele albo stypa, albo zwyczajna tańcówka. Jak
to na wsi: żeby się tylko kręciło.
- Tańcówka? - spytał Semon.
- No.
- Trzeba będzie coś powiedzieć o tańcach -
oświadczył Semon notując sobie szybko w pa-
mięci. - To nigdy nie zaszkodzi wtrącić na
wsi coś o tańcach.
Wmieszał się między ludzi przedstawiając
się i ściskając dłonie. Mężczyźni podawali mu
rękę bez ociągania, niemal skwapliwie, ale ko-
biety i dziewczęta obrzucały go szybkim spoj-
rzeniem i wcale się nie śpieszyły z przyjmowa-
niem wyciągniętej dłoni. Semon umiał jednak
zachować swobodę w otoczeniu kobiet, więcej,
wiedział, jak zjednać sobie ich zainteresowanie.
Toteż wkrótce otaczały go zwartym kołem
i śmiały się na całe gardło.
- U ciebie się zatrzymał, co, Clay? - zapy-
tał Ralph Stone.
- No, już od środy siedzi - poinformował
171
go Clay w poczuciu własnej ważności. Męż-
czyźni skupili się ciaśniej, nasłuchując, co bę-
dzie mówił o Semonie. - Aż mnie duma roz-
piera, jak sobie pomyślę, Kaznodzieja całą gę-
bą i mieszka u mnie taki szmat czasu.
- Znałeś go przedtem? - zapytał Ralph.
- Na oczy go nie widziałem. Aż tu patrzyć,
zajeżdża w środę jakby nigdy nic i wysiada.
Jeszcze jeden mężczyzna przepchnął się
przez krąg otaczający Claya i Ralpha.
- Co, Clay? Ten to wie, jak gadać z baba-
mi? Popatrz tylko, jak się między nimi uwija.
A dziewuchy to chichoczą, jakby je szczypał
po tyłkach.
Wszyscy się obejrzeli na Semona. Śmiał się
i żartował z kobietami i dziewczętami, od czasu
do czasu przerywając, żeby się pochylić nad
jakimś berbeciem i ująć go pod bródkę.
- Każda baba poleci na takiego, co udaje,
że przepada za nią i za szczeniakami - powie-
dział Ralph. - Żeby nie wiem co, nie wybijesz
jej faceta z głowy. Na łbie możesz stawać. Nic,
tylko spokojnie trzeba odczekać, aż jej samo
bokiem wylizie.
Semon kierował się tymczasem w stronę
szkoły. Kiedy był już przy schodkach, zatrzy-
mał się i zamachał rękami nad głową, wołając,
żeby wchodzili. Mężczyźni ani drgnęli; kobiety
odczekały, aż Semon zniknie za drzwiami, po
czym jęły się tłoczyć jedna przez drugą jak
owce, kiedy chcą wszystkie naraz wyskoczyć
przez dziurę w płocie.
172
- Nie wiem, co on takiego znajdzie do ga-
dania, żeby każde dziecko z Rocky Comfort nie
znało tego na pamięć - powiedział Ralph. -
Pewnie będzie gadał akuratnie tak samo jak
każdy jeden kaznodzieja, co tędy przejeżdżał,
odkąd się nauczyłem chodzić.
Tom Rhodes ukazał się na ścieżce prowadzą-
cej od źródełka, zmierzając do swojego auta
Czekał nad rzeczką, dopóki jego żona nie wej-
dzie do szkoły.
Mężczyźni i starsi chłopcy usunęli się głębiej
w lasek i rozsiedli szerokim kręgiem, jedni
oparci o pnie drzew, inni przycupnięci na pię-
tach niby kury na grzędzie. Patrzyli jeden na
drugiego i kiwali porozumiewawczo głowami.
- Pozwól no, Clay, na sekundkę - powie-
dział szeptem Tom wynurzając się za jego
plecami, t-s Nie przeszedłbyś się kapkę ze mną?,
Kiwnąwszy głową Clay wysunął się z kręgu
siedzących. Poszedł za Tomem do auta i po-
mógł mu wydobyć gąsiorek, owinięty starym
workiem i starannie ukryty w tyle wozu. Ode-
szli niedbałym! krokiem kawałek w las i, nie-
widoczni za drzewami, jęli się raczyć kuku-
rydzówką. Kiedy sobie podpili, zakorkowali
szczelnie gąsiorek i przysypali sosnowym igli-
wiem, zostawiając resztę na później.
Wracając przez polanę, usłyszeli ze szkoły
jakby chóralne nucenie. Kobiety starały się,
jak mogły, śpiewać bez akompaniamentu choć-
by skrzypiec. Semon wyciągnął wprawdzie
swój kamerton i uderzywszy weń kilka razy,
173
poddał im melodię, ale jakoś nie mógł natra-
fić na odpowiednią tonację. Przy tym dziew-
częta i kobiety, wciąż onieśmielone, śpiewały
półgłosem, tak że mężczyźni na polanie ledwo
Je słyszeli.
Na ścieżce prowadzącej do źródełka tarzali
się w piachu dwaj chłopcy, okładając się na-
wzajem pięściami. Ich koledzy, podzieleni na
dwa obozy, podjudzali zapaśników do dalszej
walki. Mężczyźni słyszeli w lasku, co się dzie-
je, ale nie zwracali na to uwagi. Strugając
i żując przysłuchiwali się sporowi Ralpha Sto-
ne'a z Jackiem Rainwaterem, w której połowie
miesiąca lepiej siać kukurydzę.
Od czasu do czasu ze szkoły wychodziła któ-
raś z dziewcząt czy kobiet niosąc na rękach be-
czące dziecko, które nie dało się uciszyć i prze-
szkadzało Semonowi w kazaniu. Pozwalała się
malcowi pobawić trochę w lasku, po czym za-
bierała go z powrotem do szkoły.
- Ciekawość, co on gada, ten Semon - po-
wiedział Tom. Wcisnąwszy się w krąg siedzą-
cych, przykucnął na piętach. - Nijak nie wiem,
co on może takiego wymyślić, czego bym jesz-
cze nie słyszał, ale mnie wszystko jedno korci,
żeby go pójść posłuchać.
Wszyscy umilkli, nie chcąc uronić słowa.
- A bo to ci kto broni iść, nastawić trochę
ucha? - powiedział ktoś.
- Bronić, nie broni. Ale nijako iść tak za
widoku. Nie ma co, trzeba będzie poczekać,
i się zrobi noc, wejść za wszystkimi.
174
- Iii, on się i tak nie rozkręci wcześniej
jak o jakiej ósmej - powiedział Ralph. -
Czasu tylko szkoda sterczeć tam i słuchać, do-
póki się facet dobrze nie rozgrzeje. Bo to jed-
nego słyszałem takiego wędrownego kaznodzie-
ję? I żaden się nie rozkręcił wcześniej jak
w pół godziny po zachodzie. Musi być ciemno,
żeby się taki rozpalił i zaczął gadać jak się pa-
trzy.
Ktoś wyciągnął parę poobijanych kostek i jął
je rzucać z roztargnieniem. Ale czynił to bez
większego entuzjazmu, nie zadawszy sobie na-
wet trudu, żeby uprzątnąć z ziemi igliwie. Nie
było nic szczególnie emocjonującego w rzu-
caniu kostek tylko po to, żeby się przekonać,
ile wypadnie. Co innego, gdyby ktoś postawił
jedną czy drugą dziesięciocentówkę. Ale na
prawdziwą grę było jeszcze za wcześnie.
Głos Semona zawibrował nagle głośniej
w nieruchomym powietrzu, docierając aż do
ich uszu. Nikt nie zrozumiał na taką odległość,
co Semon mówi, ale brzmiało to tak, jakby
krzyczał na kogoś, kto go rozzłościł. Wszyscy,
się odwrócili nasłuchując.
Kobiety i dziewczęta zebrane w klasie sie-
działy bez ruchu w ławkach i słuchały słów.
Semona, dudniących w ciszy jak grzmoty. Se-
mon wywijał rękami i wygrażał pięściami UTA-
jonemu szatanowi, a na zakończenie każdego
akapitu walił w stolik nauczycielki dla pod-
kreślenia wagi swego posłannictwa.-
= Powinnyścię z tym wreszcie skończyć! Na
175
myśl o tym, co robicie, nie powinnyście oka
zmrużyć jak noc długa. Powinnyście paść na
kolana i błagać Boga, żeby wam przebaczył.
A jeśli sumienie nic wam nie wyrzuca, to mu-
sicie je obudzić dokładnym rachunkiem. Lepsze
to niż nie mieć w ogóle sumienia. Każdy po-
winien mieć sumienie, żeby mu mówiło, kiedy
czyni coś zdrożnego. Ja mam sumienie, dumny
jestem z niego. I ducha gotów jestem wypruć
z każdego, człowieka czy szatana, kto by mi
je próbował zabrać. Tak, bo to szatan każe nam
się wstydzić, że mamy sumienie.
Kobiety słuchały w napięciu. Semon nie
sprecyzował jeszcze, o co mu właściwie chodzi,
ale nie miały wątpliwości, że jest to coś doty-
czącego wszystkich. Z zapartym tchem czekały
na słowo, które je upewni w tym mniemaniu.
- Są ludzie, którzy mówią, że tylko głupcy
wierzą w Boga. Ja jestem takim głupcem zadu-
fanym w Bogu. A wy w kim jesteście zadufa-
ne?
Semon mówił już od godziny albo dłużej, ale
wciąż nie było widać, żeby się zbliżał do koń-
ca. Im dłużej mówił, tym bardziej podnosił
głos i tym mocniej bębnił w koślawy stół; a im
mocniej bębnił w stół, tym bardziej się wzma-
gała ciekawość kobiet. Nawet te, które nie mo-
gły uciszyć beczących dzieci, ociągały się
z wyjściem w nadziei, że lada chwila Semon
powie słowo, które wszystko wyjaśni.
Semon przerwał i odetchnął głęboko,
176
- Chwalmy Pana! - zawołał ochrypłym
głosem.
Kobiety doznały chwilowej ulgi. Wymieniły
porozumiewawcze spojrzenia.
Semon zdjął marynarkę i powiesił ją na
oparciu krzesła. W klasie doskwierało gorąco.
Na dworze nagrzane powietrze falowało w słoń-
cu aż po czubki drzew, a w cieniu było nie-
wiele znośniej. Kobiety wachlowały się liśćmi
palmowymi i chusteczkami. Nad głowami jed-
nostajnie krążyły muchy, by od czasu do czasu
opaść leniwym ruchem na któreś z dzieci.
Muchy i chrabąszcze wpadały i wyfruwały
swobodnie przez otwarte drzwi i okna. W czte-
rech kątach klasy wisiały złowróżbne szare
gniazda szerszeni. Ściany i sufit upstrzone były
żółtymi naroślami gliny, wokół których uwi-
jały się osy. W niemal równych odstępach cza-
su któraś z kobiet uderzała się raptem
w udo i zadzierała wysoko sukienkę, żeby
strzepnąć czerwoną mrówkę, która ją ucięła.
Drapała piekące miejsce, aż się zaczerwieniło,
po czym śliniła palec i nacierała opuchliznę.
- I to mnie właśnie boli! - wykrzyknął
Semon. - Tak, boli. Boli jak otwarta rana. Nie
mogę się w żaden sposób uspokoić, kiedy sobie
o tym pomyślę. Patrzę w ten piękny świątecz-
ny dzień na wasze piękne twarze, jakie śliczne
macie włosy, oczy, wszystko... i serce mi się
ściska. Bo wiem, że pod tą całą urodą kryją
się grzeszne dusze. Wiem, co sobie myślicie.
Wiem, jak często zbaczacie z prostej drogi.
177
Wiem, jakie pokusy kołyszecie w swoich pięk-
nych ramionach. Wszystko to wiem. I to mnie
właśnie boli. I jak boli! Pomyśleć tylko, że
pod wszystkimi tymi ślicznymi sukienkami,
którym tyle poświęcacie troski, które pierzecie,
krochmalicie, prasujecie, które plisujecie i o-
zdabiacie falbankami, pomyśleć, że pod tym
wszystkim kryje się brudna, grzeszna dusza,
sycząca w swej niegodziwości jak najjadowit-
szy wąż. Tak, to mnie właśnie boli. Sama myśl
o tym mnie zabija. I dlatego tutaj dzisiaj je-
stem. Dlatego przyjechałem do was, do Georgii:
żeby ratować dusze wasze, nim będzie za póź-
no. Pan Bóg powiedział mi, jakimi grzesznica-
mi jesteście wszystkie w Rocky Comfort, i ka-
zał mi uczynić, co w mojej mocy, żeby ratować
dusze wasze przed ogniem piekielnym. Chcemy
was mieć w niebie. Tam was potrzebujemy.
Tam chcemy widzieć wszystkie piękne dziew-
czyny i wszystkie piękne kobiety z calutkiej
Georgii. Tam, w górze, staniecie się jeszcze
piękniejsze niż tu, na ziemi. Tam twarze wa-
sze będą promieniały pięknością czystych
dusz. I dlatego tak mnie przeraża myśl, że
mogłybyście zamiast tego pójść do piekła. Bo
do piekła pójdziecie, jeśli nie naprostujecie wa-
szych dróg. Tak, to mnie właśnie boli. I jak
boli!
Semon przerwał i otarł twarz chusteczką.
Usłyszał osę brzęczącą gdzieś koło ucha, więc
przerwał, żeby się przekonać, czy jest blisko.
Osa krążyła dookoła jego głowy. Przesunął się
178
w drugi koniec podwyższenia, modląc się w du-
chu, żeby sobie poleciała i żeby go nie ukąsiła.
Kobiety przed nim ani drgnęły. Bały się po-
ruszyć w obawie, że nie dosłyszą najważniej-
szego słowa. Semon wciąż jeszcze nie powie-
dział, do jakiej cnoty nakłania i przed jakim
grzechem ostrzega. Wszystkie z lękiem oczeki-
wały tego jednego słówka. Nawet kiedy sięgały
ręką pod sukienkę, żeby podrapać miejsca po-
kłute przez mrówki, nie spuszczały wzroku
z Semona. Najlżejszą aluzją nie dał wprawdzie
do zrozumienia, o czym mówi, ale one wiedzia-
ły, że ma na myśli jeden określony grzech. Tyl-
ko że niełatwo było wybrać wśród tylu możli-
wych grzechów, zdecydować, że jest to właśnie
ten, a nie inny. A Semon wciąż trzymał je
w niepewności. Obawiał się, że inaczej mogą
stać się nieuważne, nim dojdzie do punktu kul-
minacyjnego i wyjaśni wszystko, co chcą wie-
dzieć.
Liście palmowe wachlowały niestrudzenie
piętnaście czy szesnaście twarzy. Chrzęściły
przy tym sucho, jak zarośla trzcinowe poru-
szane wiatrem. Prócz tego chrzęstu i od czasu
do czasu szumu wykrochmalonej sukienki, za-
dzieranej niecierpliwie na ukłutym udzie, nic
nie zakłócało ciszy. Z dworu dochodziły różne
odgłosy, ale na nie żadna z kobiet nie zważała.
Wszystkie nasłuchiwały słów Semona.
Semon odpoczął na tyle, że mógł podjąć ka-
zanie od miejsca, w którym przerwał przed pa-
roma minutami. Nie słyszał już brzęczenia osy
179
nad głową i czuł się znacznie swobodniej. Pod-
jął przerwany wątek, mówiąc teraz cichym, pra-
wie niezrozumiałym głosem. Kobiety i dziew-
częta przestały się nawet wachlować w oba-
wie, że mogą czegoś nie dosłyszeć.
Na dworze mężczyźni siedzieli kręgiem pod
drzewami, gapiąc się na siebie. Potem zaczy-
nali mówić wszyscy naraz i w lasku robiło się
nagle gwarno od chrapliwych głosów. Słońce
zniknęło już za drzewami i było nieco chłod-
niej niż wczesnym popołudniem, kiedy więk-
szość tu przyjechała. Nie musieli już ocierać
co chwila potu.
Ktoś się obrócił i spojrzał w stronę szkoły.
Po chwili sąsiad szturchnął Claya łokciem.
- Popatrz, Clay. To nie kaznodzieja stoi
tam w drzwiach?
Clay się podniósł, żeby lepiej zobaczyć,
- Wygląda, że on.
Semon szedł w stronę lasku, wołając Claya.
- Pozwól na chwilę, Horey - krzyknął
ostro. - Chcę z tobą porozmawiać.
Jął wymachiwać ręką, przynaglając Claya
do pośpiechu. Sam się zatrzymał i czekał. Nim
Clay przeszedł dziesięć kroków, zawołał zno-
wu:
- Iz Tomem Rhodesem chcę porozmawiać.
- I ciebie woła, Tom - powiedział Clay. -
Chodź, zobaczymy, co mu się tam znowu uro-
dziło.
Tom wstał i wysunął się z kręgu siedzących".
- Tom, nie daj mu się tylko nabrać na ja-
180
kieś diabelstwo, temu kaznodziei - odezwał
się Ralph Stone.
Mężczyźni wybuchnęli chóralnym śmiechem.
- Oj, święta prawda. Nikt takiego łajdactwa
nie wymyśli jak taki wędrowny kaznodzieja -i
powiedział ktoś. - Znałem takiego jednego:
toż to był wcielony diabeł. I coś mi się widzi,
że wszyscy oni jednacy.
Clay i Tom podeszli do Semona, który się
przechadzał tam i z powrotem przed szkołą,
z rękami splecionymi z tyłu, jakby pogrążony
w głębokim namyśle. Nie zwracał na nich uwa-
gi, dopóki się nie zatrzymali tuż przed nim.
- No, co tam takiego, panie kaznodzieja? -
zapytał Tom.
- Mianuję was obydwu, ciebie i Horeya,
diakonami - powiedział Semon surowo. -'
To dowód wielkiego zaufania, którego wam
nie wolno zawieść.
- Diakonami? I niby co mamy robić? -
poinformował się Tom. - Niezwyczajny je-
stem czegoś takiego.
- Diakoni robią składkę i są odpowiedzialni
za to, żeby pieniądze trafiły do mnie.
- Niby składkę chce pan robić, panie ka-
znodzieja?
- Owszem, chcę - odrzekł Semon twar-
do. - Każdy dobry chrześcijanin płaci swemu
kaznodziei.
- Zaraz widać, że pan nie zna ludzi w Rocky
Comfort - powiedział Tom. - Ten kaznodzie-
ja, co tu był przed panem, na nic tak nie po-
mstował jak na to. Tu dużo nie znajdzie ta-
kich, żeby mieli centa na stracenie.
- Dadzą, dadzą, bądź spokojny - zapew-
nił go Semon. - Ludzie nigdy nie żałują
kaznodziei. Już ja o to dbam.
- A niby jak my mamy zbierać z Tomem
te pieniądze? - zapytał Clay.
- No, weźmiecie kapelusze i przejdziecie
między ławkami.
- Aha - powiedział Clay. - Teraz to ro-
zumiem, czego od nas chcesz. Bo takem sobie
kalkulował, że nam każesz namawiać, żeby
ludziska dawali. Ale jak z kapeluszem, to
i owszem, mogę przejść. Nie raz już chodziłem
i nie dwa.
- No to pięknie - powiedział Semon. -
Wejdziecie obaj z Tomem zaraz za mną i bę-
dziecie szli pomiędzy ławkami, każdy z kape-
luszem w ręku.
Odwrócił się i wbiegł po schodkach. Nie obej-
rzał się nawet, czy za nim idą.
Znalazłszy się w klasie, Clay i Tom nie wie-
dzieli, co z sobą począć. Zatrzymali się przy
drzwiach i stali, dopóki Semon nie wszedł na
podwyższenie i nie dał im znaku, żeby się zbli-
żyli.
- Teraz będzie składka - obwieścił. -
Diakoni obejdą zgromadzenie.
Usiadł przy stole i czekał, kiedy Clay i Tom
rozpoczną zbiórkę. Ale oni ani drgnęli. Semon
wyciągnął rękę i w milczeniu wskazał każde-
182
mu pierwsze kobiety po obu stronach klasy -
od nich mieli zacząć.
Clay podszedł w róg i wyciągnął kapelusz
w stronę wskazanej kobiety.
- Daj pani co - powiedział.
Kobieta potrząsnęła głową.
- Daj pani co, mówię - powtórzył ostrzej.
Kobieta poczerwieniała na twarzy, ale po-
nownie potrząsnęła głową.
Clay obrócił się na pięcie i spojrzał pytająco
na Semona, Semon otaksował kobietę wzro-
kiem, po czym dał Clayowi znak, żeby prze-
szedł do następnej. Clay spostrzegł, że po dru-
giej stronie klasy Tom ma dokładnie takie same
trudności jak on. Przeszedł dalej, oglądając się
wciąż jeszcze na panią Jones, aż zawstydzona
spuściła głowę.
Podstawił kapelusz następnej kobiecie, wszy-
stko jak należy, ale i ta się nie kwapiła z dat-
kiem. Clay podsunął jej kapelusz bliżej pod
piersi, przynaglając, żeby jednak coś dała. Po-
trząsnęła głową i odwróciła wzrok w przeciwną
stronę.
- Dajże pani co! - krzyknął na nią Clay,
rozzłoszczony. - Nie godzi się to zapłacić za
kazanie?
Kobieta poczerwieniała na twarzy i obróciła
się plecami do gniewnego wzroku Claya.
- Coś mi się widzi, że nic z tego nie bę-
. dzie - powiedział Clay oglądając się na Se-
mona. - Ani złamanego centa nie dały.
Semon kręcił się niespokojnie, nie mogąc
183
dłużej usiedzieć na krześle. Teraz wstał i pod-
szedłszy na skraj podwyższenia, zajrzał do
czarnego pilśniowego kapelusza Claya. Nie by-
ło w nim ani jednej monety.
- Całkiem na to wychodzi, że mi złamane-
go centa nie dadzą - powiedział Clay.
Po drugiej stronie klasy Tom znajdował
życzliwszy oddźwięk. Miał już w kapeluszu
dwie monety, którymi pobrzękiwał za każdym
razem, gdy przechodził do następnej ławki.
Gdy siedziała tam dobra znajoma, zatrzymy-
wał się dłużej i coś jej klarował.
Clay uważał, że nie ma co zawracać sobie
głowy dalszą zbiórką. Jemu nikt nie dał ani
centa. Popatrzył jeszcze raz na Semona. Ale
Semon kiwał głową, żeby przeszedł do następ-
nej kobiety.
Clay podsunął jej kapelusz pod nos. Kobieta
odwróciła się udając, że nie dostrzega jego
obecności. To go rozzłościło. Trzepnął ją trzy-
krotnie szybko w piersi, jakby chciał zabić
szerszenia.
Kobieta wydała okrzyk trwogi i po raz
pierwszy spojrzała na Claya. Potem splotła
ręce ciasno na piersiach, poderwała się i uciek-
ła z klasy.
Kiedy wszystkie kobiety, dziewczęta i dzieci
w klasie dostąpiły pełnej możliwości złożenia
się na Semona, Tom i Clay spotkali się przy
drzwiach i zajrzeli sobie nawzajem do kapelu-
szy. W kapeluszu Claya nie było absolutnie
nic, Tom natomiast wyjął kilka monet. Pokazał
184
je Clayowi, po czym obejrzał się na Semona,
niepewny, co ma z nimi zrobić.
Nie musiał długo czekać. Semon wezwał ze-
branych do powstania i odprawił w paru sło-
wach. Błogosławieństwo wymamrotał spiesz-
nie i bez ładu. Nie więcej niż połowa kobiet
zdążyła się podnieść na nogi, gdy było już po
wszystkim i Semon biegł między ławkami do
drzwi, gdzie czekali na niego Clay i Tom. Wy-
pchnął jednego za drugim na dwór.
- Ile macie? - zapytał sięgając po kape-
lusze obiema rękami.
- Dwadzieścia centów -. powiedział Tom.
- Wszystkiego dwadzieścia centów. Tyle, co
ja zebrałem, bo Clay to złamanego centa nie
przyniósł.
- Ano, prawda - przyznał Clay pokor-
nie. - Nijak nie mogłem się nic doprosić.
Semon wytrząsnął w garść cztery pięciocen-
tówki, popatrzył na nie. Z namysłem obracał
je w palcach, nim wreszcie wrzucił ze złością
do kieszeni spodni.
- Zdaje się, wieczorem będę z nimi musiał
inaczej pogadać - oświadczył. - Bo to popo-
łudniowe gadanie wcale mi się nie opłaciło.
Ale już ja im sprawię łaźnię. Widocznie jeszcze
byłem za pobłażliwy.
- To wszystko dlatego, że nie było męż-
czyzn - powiedział Tom. - Baby nigdy nie
mają centa, chłop zawsze nosi tę trochę, co
tam jest. Ale wieczorem zlecą się wszyscy, to
będzie okazja, żeby z nich co nieco wydusić.
185
- Tak i mnie się zdaje - powiedział Se-
mon i kiwnął głową. - Już ja im nie popusz-
czę. Z torbami bym poszedł, jakbym tak chciał
wygłaszać kazania za jedne dwadzieścia cen-
tów.
Rozdział XVI
O siódmej wieczór ani jedna osoba nie pozo-
stała przed szkołą. Niektóre rodziny jeździły
na kolację do domu, ale większość przywiozła
jedzenie ze sobą i pożywiła się o zachodzie
słońca w lasku. Semona zaprosili do siebie
Stone'owie, Clay natomiast zjadł z Dene i Lo-
rene.
Na zebraniu wieczornym nie brakowało już
akompaniamentu. Homer Johnson przyszedł
ze swoim banjo, a Clay wtórował mu na or-
gankach. Ale gdy raz zaintonowali hymn, nie
na wiele już zdał się akompaniament, bo wszel-
kie ich wysiłki zagłuszała rychło rosnąca fala
śpiewu. Głos Semona, głośniejszy niż po po-
łudniu, wybijał się ponad inne.
Tak odśpiewali siedem czy osiem hymnów
i pieśni nabożnych, zanim rozpoczęło się ka-
zanie. Semon nie podał tematu kazania, zaczął
po prostu mówić.
Mężczyźni siedzieli na podłodze, gdyż ławki
szkolne były dla nich za małe. Tylko kobiety
mogły się w nich jako tako pomieścić. Męż-
czyźni porozsiadali się na gołych deskach, ławki
wykorzystując jedynie jako oparcie.
186
- Chcę, żeby żadne z was, mężczyzna ani
kobieta, chłopiec ani dziewczyna, nie opuściło
dzisiaj tej klasy, dopóki się nie oczyści z grze-
chów, z którymi tutaj przyszło - zapowiedział
im Semon na początek. - Przyjechałem tutaj,
do Georgii, żeby wam przywieźć oczyszczenie,
i nie spocznę, dopóki nie spełnię swego zada-
nia. Nie mam najmniejszego zamiaru wypuścić
stąd choćby jednego nie oczyszczonego grzesz-
nika: wszyscy musicie być zbawieni. Prawda,
nie jest wcale tak łatwo dostąpić zbawienia;
znacznie trudniej niż pójść 'do piekła. Ale osta-
tecznie nie jest to takie strasznie trudne.
Kilka głów kiwnęło potakująco. W Rocky
Comfort było parę osób, które już uważały się
za zbawione i pragnęły, żeby również sąsiedzi
musieli się wyrzec uciech, od których one same
się odżegnały.
- Szatan depcze po piętach każdemu z nas.
Od rana do nocy chodzi za człowiekiem jak
pies i tylko węszy, od czasu do czasu ujada-
jąc, żebyście nie zapomnieli, że was nie odstę-
puje na krok. Aż wreszcie, korzystając z chwi-
li nieuwagi, podkrada się do was i cap! Takie
są szatańskie sposoby chodzenia koło swojego
interesu. Musicie mieć się przed nim na
baczności, bo nigdy was nie zostawi w spokoju,
dopóki go nie powalicie i nie zdepczecie włas-
nymi nogami na śmierć... Niech ci z was, któ-
rzy najdłużej tkwią w grzechu, przyjdą dzisiaj
pierwsi na wezwanie Boga. Starsi powinni dać
przykład młodszym. Kiedy wystąpi ojciec albo
187
matka i wyciągnie do mnie rękę, nie trzeba
będzie czekać długo, żeby w ich ślady poszli
synowie i córki. Dlatego wzywam wszystkich
starszych, wszystkie matki i ojców, wszystkich
starych grzeszników, ażeby pokazali drogę...
Grzech jest złą rzeczą, ludzie. Wysysa z was
najżywotniejsze soki. Wiem, bo sam kiedyś by-
łem grzesznikiem jak wy wszyscy. Więc wiem,
czym jest grzech. Zaglądałem mu kiedyś pro-
sto w ślepia. Dlatego stoję tutaj dzisiaj przed
wami i walczę o wasze zbawienie, bracia moi
i siostry. Widziałem już tylu ludzi, którzy za-
przepaścili dusze i poszli do piekła, że nie mo-
gę siedzieć i czekać spokojnie, aż wy tam pój-
dziecie za nimi. Chcę chociaż was ocalić. Chcę
zgnieść szatana, ażeby was już nie napastował...
Każdy z was wie doskonale, dlaczego musi
pójść do piekła, jeżeli nie przejdzie na stronę
bożą, nim będzie za późno. A jutro może być
za późno. Możecie umrzeć, zanim nastanie świt.
Nikt z nas nie wie, kiedy to nastąpi. Nie mu-
szę wam mówić, za co pójdziecie do piekła, bo
sami to dobrze wiecie. I wy, kobiety, też wiecie,
za co. Wszyscy będziecie się smażyć w piekle,
jeżeli się nie opamiętacie. A nie tak wiele trze-
ba, ażeby się od tego ustrzec. Wystarczy przejść
na stronę bożą. Nie jest jeszcze za późno. Ale
jest najwyższa pora, bo jutro może być za póź-
no. Niektórzy z was umrą niedługo; a jeśli
umrą w grzechu, będą się smażyć w piekle do
końca świata. A koniec świata może nie na-
stąpić nigdy... Więc wszyscy, cudzołożnicy
188
i mordercy, kanciarze i blagierzy, wszyscy mu-
sicie oczyścić dusze z grzechów, zanim będzie
za późno. Nie wystarczy wyrzec się grzechu
na przyszłość, nie, samo to w żadnym wypadku
nie wystarczy. Najpierw musicie odkupić daw-
ne grzechy; musicie podejść i w obliczu Boga
wyciągnąć do mnie dłoń. Dopiero wtedy bę-
dziecie zbawieni. Wy, mężczyźni, nie chcecie
mnie słuchać. Zrozumiecie po śmierci, kiedy
się będziecie smażyć w piekle. Ale wtedy już
będzie za późno. Tak jest! Wtedy będzie za póź-
no! Pora jest dziś. Dla wielu z was może to
być ostatnia okazja. Jutro możecie nie żyć,
a wtedy nic się nie da już zrobić. Dziś jest
ostatnia okazja!
Semon przerwał, żeby chwilę odpocząć. Ocie-
rając pot z czoła, rozejrzał się po twarzach, jak
sprawa postępuje naprzód. Z zadowoleniem
spostrzegł, że część słuchaczy kręci się już nie-
spokojnie w ławkach i na podłodze.
- Pozwólcie mi teraz opowiedzieć prawdzi-
wą historię, ludzie. Daleko stąd, w pewnym
wielkim mieście, mieszkała młoda dziewczyna.
Była piękna jak słońce. Tak, to była co się zo-
wie piękna dziewczyna. Nigdy nie widziałem
drugiego takiego pięknego stworzenia. Ale nie
o to chodzi. Chodzi o to, że ta piękna dziew-
czyna w owym wielkim mieście daleko stąd
uważała, że jej nie obowiązują przykazania
boże. Uważała, że może się nie troszczyć o zba-
wienie duszy. I pewnego wieczoru wybrała się
na przejażdżkę z jednym panem, który ją przy-
189
szedł odwiedzić. Pojechała jego luksusowym
autem ze srebrnymi okuciami na drzwiczkach.
Ledwo kawałek ujechali, ten pan zaczął ją na-
mawiać, żeby się czegoś napiła. I ona się napi-
ła. Napiła się tego obrzydlistwa. Potem poje-
chali dalej. A ta dziewczyna uważała, że jej
niepotrzebne błogosławieństwo boże. I tak
z tym panem jechała po ciemku coraz dalej.
Potem zatrzymali się i znowu się napili tego
obrzydlistwa. Wiecie, jak to jest. Raz czło-
wiek zacznie pić, to już pije, pije i nie może
skończyć. I wtedy ten pan objął ramieniem jej
czyste, młode ciało. A ona na to pozwoliła. Co
ją tam obchodziło zbawienie duszy! Kto jak
kto, ale ona mogła się o to nie troszczyć. Więc
pozwoliła mu się trochę popieścić. Wiecie, jak
to jest: raz się zacznie, to już nie można skoń-
czyć. Więc ten pan ją pieścił i pieścił. A potem
napili się jeszcze trochę tego obrzydlistwa.
A jak się napili, to wysiedli z auta i poszli
się trochę przejść do lasu. Taka czysta, młoda
dziewczyna i nie słuchała głosu bożego. Tak,
nie słuchała. Uważała, że po ciemku, w lesie
nikt ich nie zobaczy. Ale Bóg ich widział. Tak
jest! Bóg ich widział! Nie wyobrażajcie sobie,
że przed Bogiem można się ukryć. Ale nie tyl-
ko Bóg ich widział. Szatan też ich widział.
Tak, szatan! Nadleciał w te pędy. Był gdzieś
daleko, kiedy ich zauważył, ale w te pędy
przyleciał. Szatan nigdy nie zasypia gruszek
w popiele. Przyleciał w samą porę. W samą po-
rę, żeby podszepnąć temu panu: "Weź w ra-
miona tę czystą, młodą dziewczynę". I ten pan
ułożył ją w tym ciemnym lesie, na miękkim
igliwiu. A szatan przez cały czas stał nad nim.
I szeptał mu do ucha: "Śmiało, naprzód". Tak
mu szeptał. A potem pochylił się nad tą mło-
dą dziewczyną i szepnął jej to samo. "Śmiało,
nie bój się" - szepnął jej. A ona na to:
"Dobrze". Tak jest, to właśnie szepnęła. "Do-
brze" - szepnęła. I wtedy ten pan położył się
obok niej na ziemi. Tak, tak! Położył się obok
niej w tym ciemnym lesie...
i- Amen! - powiedział ktoś.
Semon przerwał raptownie. Zlustrował wpa-
trzone w siebie twarze. Rad był, że może za-
czerpnąć tchu. Zresztą w ogóle lubił, kiedy
przerywało mu kazanie takie "amen" - nie-
zawodny znak, że jego słowa wywierają wra-
żenie.
Otarł twarz i ciągnął dalej:
- I tak leżeli we dwoje w tym ciemnym
lesie, na ziemi, a szatan stał nad nimi i szeptał,
żeby się nie krępowali. Chciał, żeby popełnili
najgorszy grzech, do jakiego się dadzą skusić.
To właśnie jego zadanie. To zadanie szatana
kusić ludzi do grzechu. Więc stał nad nimi
i namawiał ich do grzechu. A ona, ta czysta,
młoda dziewczyna, uważała, że nie potrzebu-
je słuchać Boga. Uważała, że może żyć bez bło-
gosławieństwa bożego. A taka była czysta! Ale
uważała, że może robić, na co tylko ma ochotę,
że nie potrzebuje słuchać Boga. Więc pozwoliła
się temu panu położyć koło siebie. A wtedy
190
191
szatan szepnął jej znowu coś do ucha. Tak, tak,
szepnął jej to! Żeby się nic nie bała i pozwoli-
ła na wszystko. A ona go usłuchała. Pozwoliła
się zbrukać temu mężczyźnie. Jeszcze mu sama
pomagała, gdy ją brukał w tym ciemnym le-"
się. Usłuchała szatana, który jej szeptał, żeby
zrobiła to paskudztwo. Uważała, że i tak bę-
dzie zbawiona, że nie potrzebuje się troszczyć
o zachowanie w czystości swojego nieskala-
nego, młodego ciała. Ale się myliła. Kiedy
wstała z ziemi, z piętnem mężczyzny na sobie,
była zgubiona. Szatan miał ją już w swojej
władzy. Tak jest! Szatan miał ją w swojej wła-'
dzy, jak tego chciała. Była jeszcze trochę pija-J
na po tym obrzydlistwie, które razem pili,
a na ciele wyryte miała piętno mężczyzny.
Szkoda, że was tam nie było, zobaczylibyście,
jak ona wyglądała, kiedy wyszła z tego lasu.,
Nie była już...
- Amen!
- Nie była już tą samą czystą, młodą dziew-
czyną, która wysiadła z auta. Tak! Od razu
było widać, że jest już nie ta sama. Śmiała się.
i w ogóle świetnie się bawiła. Taka była szczęś-
liwa! A na ciele nosiła piętno mężczyzny! Obej-
mowała tego pana ramieniem i podskakiwała
sobie co parę kroków, taka była szczęśliwa.
Przez całą drogę tak podskakiwała, dopóki nie
wsiedli z powrotem do auta. A na ciele miała
piętno mężczyzny. Szatanowi udało się tego
wieczora, udało się wszystko pięknie-ładnie.
Tak jest! Piętno mężczyzny było wyryte na
192
ciele tej młodej dziewczyny! Szatan miał ją
w swojej...
- Amen! - wykrzyknął znowu jakiś głos.
Semon urwał w pół zdania. Ściągnął mary-
narkę, bo w klasie było już bardzo gorąco. Po-
wietrze wisiało gęste i nieruchome, uciskając
swoim ciężarem czaszki i piersi, a z każdą
chwilą robiło się jeszcze gorętsze i duszniejsze.
- A teraz, kto z was wystąpi pierwszy i od-
da duszę swoją Panu?
Ludzie powyciągali szyje, obracając się na
wszystkie strony. Każdy był ciekaw, kto pierw-
szy wystąpi i poda rękę Semonowi.
- Czekam, żeby uścisnąć dłoń każdego, kto
pragnie zbawienia. Po to tutaj jestem, nie po
co innego. Przyjechałem, żeby ratować dusze
was wszystkich, mężczyzn i kobiet. Więc jeśli
pragniecie zbawienia, podejdźcie do mnie i wy-
ciągnijcie dłoń. A może siedzi w was diabeł
i radzi wam, żebyście się nie ruszali z miejsc,
szepcze wam do ucha, żebyście dalej oszuki-
wali ludzi? Jeśli tak, to wstańcie i weźcie się
z nim za bary. Powalcie go i wyprujcie z niego
bebechy. Wy tam, mężczyźni, wy, którzy się
wymykacie wieczorami z domu, żeby zdybać
za stodołą jakąś czarną dziewuchę, zbierzcie się
teraz w sobie i dajcie szkołę szatanowi. I wy
też, kobiety i dziewczęta, wy, które się wy-
kradacie na spotkania z chłopami, wy, cudzo-
łożnice, które nosicie na swoim ciele piętno
mężczyzny, i wy zbierzcie się w sobie i wy-
drapcie mu ślepia. Zobaczycie, umknie jak nie-
193
pyszny! Szatan zawsze umyka, kiedy mu po-
kazać pięść. Nie stać go na to, żeby dotrzymać
pola i walczyć. Taki z niego mężczyzna. Więc
zbierzcie się w sobie i dajcie mu szkołę, grzesz-
ni ludzie! Wszyscy, mężczyźni i kobiety! Chcę
was wszystkich zobaczyć, ludzie, kiedy dosta-
nę się do nieba. Byłbym niepocieszony, gdy-
bym was tam nie zastał wszystkich. Byłbym
niepocieszony. Tak jest! Niepocieszony!
Nikt się nie poruszył. Semon poczekał chwi-
lę, otarł twarz.
- Zaśpiewamy sobie teraz trochę, a wy
tymczasem będziecie podchodzić - powie-
dział. - Horey, zaczynajcie tam obaj z Home-
rem.
Rozległ się hymn i zaraz kilku mężczyzn
podniosło się z ziemi, prostując plecy i ramio-
na. Po chwili wszyscy śpiewali chórem.
- A teraz podchodźcie - zawołał Semon
przekrzykując śpiew. - Nie bójcie się, Pan
wam pomoże. Podejdźcie, stańcie przy mnie
i przy Bogu. Podejdźcie, pokonajcie szatana!
Wy, kobiety i dziewczęta, które tam siedzicie
z piętnem mężczyzny na ciele, wszyscy, ludzie,
chodźcie tu do mnie, -a będziecie zbawieni!
Semon zszedł z podwyższenia i skierował się
do najbliższej ławki. Pochylił się nad siedzącą
kobietą i szepnął jej coś do ucha. Na twarzy
kobiety odmalowało się zakłopotanie.
Rozdział XVII
- Tak, tak, pragniesz zbawienia, kobieto -
powiedział Semon na głos. - I Bóg pragnie,
żebyś była zbawiona. Potrzebuje w niebie ta-
kich przystojnych kobietek jak ty. Więc nie
siedź tu; ucieszysz tylko szatana, jak pójdziesz
do piekła po śmierci. Pomóż raczej Bogu, niech
zbierze w niebie wszystkie najpiękniejsze ko-
bietki z całej Georgii. Nie pozwól się wykiero-
wać do piekła.
Kobieta nie mogła się wciąż zdecydować, ale
kiedy Semon wziął ją za rękę i pociągnął, po-
zwoliła się bez oporu zaprowadzić na ławkę
u stóp podwyższenia.
Semon z kolei podszedł do mężczyzny.
- No, bracie, nie dasz się chyba zawsty-
dzić kobiecie? Mężczyzna powinien być odważ-
niejszy od kobiety. No, chodź, przejdziesz na
stronę bożą.
- Nic z tego panie kaznodzieja - powie-
dział mężczyzna. - Nie mogę, nijak nie mogę.
- Możesz, możesz. Tylko ci się zdaje, że nie
możesz. Możesz i chcesz. Tylko uważasz, że to
mało ważne. Ale poczekaj do Sądu Ostateczne-
go, kiedy już będzie za późno! Dopiero będziesz
ryczał, jak cię przyjdzie zabrać szatan, dopiero
się będziesz rzucał i pluł sobie w brodę, że
mnie nie słuchałeś.
- Ja nic takiego złego nie robiłem, panie
kaznodzieja - bronił się mężczyzna.
- Oho! Robiłeś, robiłeś, bracie. Dopuszcza-
195
łeś się podłości, których i sam diabeł by się nie
powstydził. Teraz nie pamiętasz, ale na Sądzie
Ostatecznym wszystko ci przypomną.
- A to nic nie będzie kosztowało, jak tam
przejdę, na tę ławkę?
- Jeden uścisk dłoni - powiedział Semon.
Pociągnął go do ławki i usadowił obok ko-
biety. Potem wrócił po następną kobietę.
Tymczasem hymn śpiewano już po raz trze-
ci. Clay i Homer przygrywali z całych sił.
W środku klasy rozległ się nagle przeraźliwy
pisk. Semon rzucił kobietę, do której przema-
wiał, i pobiegł zobaczyć, co się dzieje. Sprawa
postępowała szybciej, niż się spodziewał. Teraz )
wiedział już, że może dać sobie spokój z ławą
pokutników i przystępować z miejsca do egzor-
cyzmów.
Osobą, która wydała pisk, była Lucy Nixon.
Ją pierwszą wzięło.
- Niech będzie Pan pochwalony! - powie-
dział Semon zacierając ręce.
Lucy trzęsła się cała, dreszcz przenikał na
wskroś jej ciało. Semon ujął ją za rękę i za-
prowadził pomiędzy ławkami na podwyższę- ''
nie.
- Szatan z niej wychodzi! - krzyknął do
ludzi.
Włosy opadły Lucy na oczy, twarz wykrzy-
wiał jej grymas. Za każdym kolejnym piskiem
podskakiwała coraz wyżej.
- Niech będzie Pan pochwalony! - wy-
krzykiwał Semon. - Szatan z niej wychodził
196
Mężczyźni skupieni w tyle klasy jęli się
przepychać do przodu. Każdy chciał zobaczyć,
jak szatan trzęsie dziewczyną Nixonów.
Semon zostawił ją na chwilę samą i wmie-
szał się pomiędzy ludzi. Chciał wykorzystać
rozgardiasz i sprowadzić jeszcze kilka osób na
ławkę u stóp podwyższenia. Piski dziewczyny
rozdzierały powietrze w regularnych odstępach
czasu. Kiedy nie miała już siły podskakiwać,
jęła się okładać po całym ciele pięściami. Wa-
liła się, aż dudniło, pozostawiając czerwone
znaki na ramionach i twarzy.
- Chwała Panu! - ryknął jakiś mężczyzna.
Skoczył wysoko w górę, szarpiąc się za wło-
sy i wydając nieartykułowane dźwięki. Lucy
Nixon wstrząsnęła się bardziej konwulsyj-
nie.
- Szatan z niej wychodzi! - wrzasnął Se-
mon biegnąc z powrotem w stronę podwyższe-
nia. Stanął w pobliżu, gotów ją podtrzymać,
gdyby się nagle zwaliła.
- Jiiii-juu! - zawył ktoś w drugim końcu
klasy.
- Chwalmy Pana! - powiedział Semon
i obrócił się, żeby zobaczyć wyjącego mężczyz-
nę. - Szatan opuszcza drugiego grzesznika!
- Amen!
Lucy zaczęła drzeć na sobie ubranie. Jednym
szarpnięciem oderwała rękawy, po czym jęła
tarmosić sukienkę i rozrzucać podarte kawałki
materiału na wszystkie strony. Ludzie stłoczyli
się bliżej, przepychając się jedni przez drugich.
197
W całej klasie rozlegały się piski i krzyki. Parę
kobiet zwaliło się już na podłogę i wiło w ku-
rzu pod ławkami. Nikt nie zwracał na nie uwa-
gi. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak z Lucy Nixon
wyjdzie szatan.
- Chwalmy Pana! - krzyknął Semon.
- Amen! - ryknął któryś z mężczyzn.
- Jiiii-juu! - zawył inny.
- Amen! - ni to zawołała, ni zapiszczała
jakaś kobieta. Zwaliła się zaraz na podłogę,
kopiąc i jęcząc. I na nią nikt nie zwrócił
uwagi.
Lucy piszczała, jakby ją zarzynano. Jej
pisk wypełniał całą klasę, rozdzierając bębenki
w uszach stłoczonych ludzi, zlanych potem.
Włosy rozsypały jej się na wszystkie strony,
więc podrzuciła głowę, żeby nie zasłaniały
oczu. Ale wstrząsnął nią na nowo konwulsyjny
dreszcz i włosy opadły z powrotem. Wciąż
trzymała się na nogach. Inni, którym się udzie-
liło podniecenie, walili się zaraz na podłogę,
ale nad nią czuwał Semon. Chciał, żeby się
utrzymała jak najdłużej i żeby wszyscy ją wi-
dzieli. Lucy podarła już na strzępy całą odzież,
jaką miała na sobie. Mężczyźni zbili się ciasno
u stóp podwyższenia i patrzyli szeroko otwar-
tymi oczami, przestępując z nogi na nogę. Nie-
którym nie udzieliła się jeszcze przemożna żą-
dza wyzwolenia.
Semon krążył jak sęp nad dziewczyną, go-
tów ją złapać, gdyby się tylko zachwiała. Lucy
wciąż toczyła bolesne zmagania. Wiła się w
198
nadludzkim wysiłku. Inni, gdy ich chwytały
konwulsje, popadali od razu w stan półświado-
mości; zwalali się bezwładnie na ziemię i tam
wili w pyle między ławkami. Ale z Lucy było
inaczej. Ani rusz nie mogła dostąpić wyzwole-
nia. Biła się, orała paznokciami po skórze, za
każdym oddechem wydawała wciąż ten sam
przenikliwy pisk, jej ciało drżało nieprzerwa-
nie, wstrząsane spazmatycznymi skurczami
mięśni.
Jedna z kobiet siedzących na ławce u stóp
podwyższenia podskoczyła nagle na pół metra
w górę, rwąc na sobie sukienkę i piszcząc ile
sił w płucach. Zwaliła się Semonowi pod nogi
i leżała zdzierając z ciała ubranie i kopiąc dol-
nymi kończynami jak szlachtowany wieprzek.
Kiedy znalazła się na ziemi, nikt już na nią
nie zwracał uwagi.
Lucy Nixson wiła się już na podwyższeniu
piętnaście albo dwadzieścia minut, a ciągle nie
mogła dostąpić wyzwolenia. Dygotała na ca-
łym ciele. Potem zastygała na chwilę w bez-
ruchu, ale zaraz dreszcz na powrót obejmował
jej ramiona i wzmagał się stopniowo, tak że
po chwili trzęsła się znowu cała. Potem ponow-
nie nieruchomiała, znowu nie na długo. Tym
razem dygot rozpoczynał się od brzucha. Sta-
ła sztywno wyprostowana, z rękami zaciśnięty-
mi tak mocno nad głową, że napęczniałe żyły
na ramionach wyglądały jak czarne atramen-
towe krechy, i tylko brzuch falował rytmicznie.
w tył i w przód, w górę i w dół.
199
Jeden z mężczyzn dopchał się aż na podwyż-
szenie i rzucił z rozmachem na ścianę. Jął się
o nią czochrać kolistym ruchem. Jego postęki-
wanie i drgawki stawały się z każdą minutą
spazmatyczniejsze.
- Chwalcie Pana! - zawołał Semon. - Po-
móżcie tej dziewczynie!
- Amen! - ryknął ktoś na cały głos.
- Jiiii-juu!
Wycie wstrząsnęło ścianami wątłego budy-
neczku.
- Chwalmy Pana!
Ciało Lucy było rozpalone od wysiłku. Zle-
wał ją gorący pot, krew ciekła strużkami z po-
gryzionych warg. Ciągle nie mogła dostąpić
wyzwolenia. Dreszcz wstrząsał nią jeszcze, ale
już nie całym ciałem jednocześnie - najpierw
ramionami, potem piersiami, potem brzuchem,
na koniec udami. Potem wykonywała dla od-
miany gwałtowne poruszenia biodrami i po-
śladkami. Uda unosiły się i opadały, wyginały
się w prawo i w lewo, we wszystkich kierun-
kach. Jej ruchy wyrywały ze zdławionych gar-,
deł piski i krzyki przenikające przez drewniane
ściany. Mężczyźni podrygiwali jak niesforne
ogiery, kobiety wstrząsały się w takt poruszeń
Lucy. Jakiś mężczyzna, który nie spuszczał
z niej wzroku od kilku minut, chwycił
nagle garścią za rozporek i rzucił z wyciem
w ciżbę guziki rozprysnęły się we wszystkie
strony jak odłamki. Semon przysunął się do
200
Lucy tak, że niemal jej dotykał, i pochylony
śledził jej zmagania.
- Chwalmy Pana!
- Amen! Amen!
- Jiiii-juu!
Tom Rhodes leżał na podłodze. Był uwalany
od stóp do głów, ubranie kleiło mu się do spo-
conej skóry. Wciśnięty w kąt, walił całym
ciałem o ścianę z regularnością zegarka. Dene
leżała tuż obok. Dopiero co ją wzięło i daleka
była jeszcze od wyzwolenia. Ale nie ustawała
w wysiłkach.
Uniesienie Lucy Nixon malało. Była już tak
słaba, że nie mogła dłużej wytrzymać napięcia.
Wciąż nie dostąpiła wyzwolenia i była równie
zrozpaczona jak ci nieliczni, którym się dotąd
w ogóle nie udzieliło podniecenie. Pobladła, ra-
miona zwisały jej bezwładnie wzdłuż ciała, ale
nadal nie ustawała w wysiłkach. Semon spo-
dziewał się, że upadnie lada chwila. Czekał, go-
tów ją chwycić, żeby sobie nie zrobiła krzyw-
dy.
Muzyka już dawno umilkła. Clay nie pod-
niósł się dotąd z krzesła, na którym siedział,
ale na jego twarzy malował się już wyraz
świadczący niezbicie, że za chwilę i jego ogar-
nie żądza wyzwolenia. Obok niego Homer
wciąż brzdąkał na banjo, ale nie była to żadna
melodia. Akordy wracały do niego odbite
o twardą ścianę wrzawy.
Ogłuszający hałas przycichł na chwilę, gdy
Semon, bacznie obserwujący Lucy, uczynił
201
krok w przód i złapał ją w ramiona. Była wy-
czerpana do ostatka, nie mogła się utrzymać
na nogach. Nawet powieki miała nieruchome.
Semon ściskał w ramionach jej bezwładne cia-
ło nie spuszczając z niej oka; biodrami odpy-
chał cisnących się mężczyzn. Wreszcie udało
mu się kopnąć kilku tak dotkliwie, że się od-
sunęli na przyzwoitą odległość, i mógł ją uło-
żyć na stole. Wyrwał komuś liść palmowy i za-
brał się do cucenia. Za wszelką cenę musiał
ją ocucić, żeby podjęła przerwane zmagania
i dostąpiła wreszcie wyzwolenia.
Rozdział XVIII
Nie więcej niż cztery czy pięć osób stało
jeszcze albo siedziało. Wszyscy pozostali tarzali
się w kurzu i pyle na podłodze, wijąc się pod
ławkami, okładając pięściami po ciele.
Semon pozostawił Lucy samą i poszedł po-
móc tym, którym się jeszcze nie udzieliło pod-
niecenie. Zbliżył się najpierw do Claya.
- Chwalmy Pana! - powiedział.
- Świerzbieć, już mnie świerzbi w koś-
ciach - jął się tłumaczyć Clay. - Ale żeby
mnie tak ze wszystkim wzięło, to nie.
- Klękaj, Horey, poproś Boga, żeby ci po-
mógł! - zakomenderował Semon. - Klękaj
i weź się solidnie w garść.
- Pomoże to co?
- Klękaj, bracie, i rób, co ci mówię. Jutro
może być za późno. Dziś jest najwyższa pora,
202
żeby się nawrócić. Dziś albo nigdy. Więc klę-
kaj i módl się, bracie!
Clay ukląkł koło krzesła i ukrył głowę w ra-
mionach. Nie wiedział, co ma dalej robić.
- Muszę się nawrócić - wykrzyknął -
muszę! Z Dene wychodzi szatan, z każdego
wychodzi szatan. Nie nawrócę się, to będę je-
den jedyny grzesznik w Rocky Comfort.
Teraz dopiero Semon przypomniał sobie
o Lorene. Nie widział jej nigdzie od samego
początku. Odwrócił się i poszukał jej wzro-
kiem. Siedziała w ławce, prawie w samym
środku, i przyglądała się ludziom. Nie widać
było po niej żadnego podniecenia. Po wyrazie
twarzy Semon poznał, że nie próbuje się nawet
skoncentrować.
Rzucił się do niej, przeskakując leżące po-
stacie.
- Co z tobą, Lorene? - zapytał.
- Nic - odpowiedziała.
- Nie bierze cię wcale?
- A co ma mnie brać?
- No, żądza nawrócenia!
- Ani myślę się nawracać - oświadczyła.
- Chwalmy Pana! - wykrzyknął Semon.
Krew uderzyła mu do twarzy, oczy rozgorzały,
mięśnie napięły się z podniecenia.
Lorene patrzyła na niego obojętnie.
- Chwalmy Pana! - powtórzył jeszcze gło-
śniej.
Był zbyt zdenerwowany, żeby coś więcej po-
wiedzieć. Nie mieściło mu się w głowie, jak
203
podniecenie, które owładnęło wszystkich w
klasie, mogło się tak zupełnie nie udzielić Lo-
rene.
Padł na kolana i ująwszy ją za rękę, jął się
głośno modlić. Po kilku zdaniach uniósł nieco
wzrok, żeby się przekonać, czy jego wysiłki
wywierają na niej wrażenie. Mierzyła go przez
chwilę podejrzliwym spojrzeniem.
- Czego ty właściwie ode mnie chcesz? -
zapytała. - Nie mam pojęcia, co robić.
- Chwal Pana! - krzyknął porywając się
na równe nogi. - Nawróć się, Lorene! Chwal
Pana! Musisz się nawrócić!
- Niby jak się mam nawrócić?
- No, oddać się Bogu, Lorene. Oddać się po
prostu Bogu! Chwal Pana!
Zaczął podskakiwać przed nią jak szalony.
Łapał ją za ramiona, gdzieś z głębi gardła wy-
dobywały mu się nieartykułowane dźwięki.
- Ngha-ngha! Chwalmy Pana!
Clay ganiał tam i z powrotem po klasie, wy-
konując dziwne skoki i przesadzając ciała wi-
jących się na podłodze. Podarł na sobie koszu-
lę, spodnie trzymały mu się na jednej szelce.
- Nareszcie! - wrzeszczał. - Nareszcie!
Semon puścił dłoń Lorene i pobiegł za nim.
- Co nareszcie? Horey! Horey!
- Chłopie, wzięło mnie!
- Wzięło cię? Porządnie?
- Szatan ze mnie wychodzi!
- Chwalmy Pana! - ryknął Semon.
Clay wciąż biegał dookoła klasy, przeskaku-
204
jąc przez leżące postacie. Kilku osobom o mało
nie stratował głów. Biegał tam i z powrotem,
wymachując w powietrzu ramionami.
- Nareszcie! Nareszcie!
- Co cię ugryzło, Clay? - krzyknął ktoś
łapiąc go za rękę, gdy przebiegał obok.
Clay się wyrwał i pobiegł dalej, nie obej-
rzawszy się nawet, kto to taki.
- Nareszcie!
- Chwalmy Pana! - ryczał Semon biegnąc
za nim.
- Szatan ze mnie wychodzi!
W kącie klasy wiła się samotnie Dene w
pierwszych konwulsjach nadchodzącego wy-
zwolenia. Nie zajmowała tyle miejsca co nie-
którzy inni i nie wchodziła w drogę sąsiadom.
Trzymała się na osobności, skręcając to w jed-
ną, to w drugą stronę i od czasu do czasu wa-
ląc głową w ścianę.
Clay rwał wciąż dookoła klasy, jakby go go-
niła puma.
- Nareszcie! - krzyknął znowu, przeska-
kując leżących i przesadzając ławki.
- Co nareszcie? Horey! - powiedział Se-
mon i złapał go za rękę. Za wszelką cenę sta-
rał się go zatrzymać.
- Wzięło mnie! Nareszcie!
Clay runął na głowę. Leżał na podłodze ry-
cząc i kopiąc.
Semon się odwrócił, gotów przejść do na-
stępnej osoby, która będzie potrzebowała jego
pomocy. Od razu spostrzegł, że Lorene siedzi
205
wciąż sztywno w ławce, tak jak ją zostawił.
Pobiegł do niej w te pędy.
Kiedy się rzucił koło niej na kolana, spojrza-
ła na niego takim wzrokiem, jakby uważała go
za beznadziejnie pomylonego.
- Lorene, nawróć się! - jął błagać. - Na-
wróć się, zrób to dla mnie. Już prawie wszy-
scy się rozprawili z szatanem. Tylko ty jedna!
Nie chcę, żeby został tu dzisiaj choćby jeden
nie nawrócony grzesznik. Może to ostatnia
okazja dla Rocky Comfort.
Lorene patrzyła na niego bez słowa.
- Chwalmy Pana! - powiedział.
Złapał ją za rękę i z głębi jego gardzieli po-
częły się na nowo wydobywać nieartykułowane
dźwięki. Pot bił mu na czoło, spływał strużka-
mi po policzkach, kapał na koszulę. Dłonie za-
cisnął spazmatycznie na jej rękach, twarz wy-
krzywiały mu kurcze i grymasy.
- Chwalmy Pana! - powtórzył.
Lorene patrzyła, jak klęczy obok ławki, i na
moment zrobiło jej się go żal. Ale zaraz ogar-
nął ją niepohamowany śmiech. Jego ciało sła-
niało się z boku na bok, z zaciśniętych warg
wydobywały się raz po raz jęki i postękiwania.;
Robił, co mógł, żeby ją nawrócić, ale ona pozo-
stawała niewzruszona.
Twarz Semona była purpurowa i mokra.
- Ngha-ngha! - usłyszała Lorene.
Jakaś kobieta potoczyła się w stronę Semo-
na i wiła tuż u jego boku. Nie zwracał na nią
najmniejszej uwagi. Starał się rozpalić Lorene
206
wciąż wydając z głębi gardła dźwięki, których
nie rozumiała.
- Ngha-ngha!
Lorene się zastanawiała, czy nie powinna mu
powiedzieć, że traci czas na darmo. Ale nie
chciała mu przerywać, bo na jego twarzy za-
czynało się malować uszczęśliwienie. Wyraz
cierpienia powoli ustępował, aż rysy się roz-
luźniły w błogim uśmiechu. Jeszcze chwila
i Semon leżał jak długi, wijąc się i rzucając,
szarpiąc za włosy i ubranie. Leżał w pyle
i kurzu u stóp Lorene i wierzgał nogami, jak
gdyby każdy jego ruch miał być ostatnim na
tym padole.
Dookoła Semona stłoczyła się grupka ludzi,
Lorene nie ruszała się wciąż z miejsca, pod-
ciągnęła tylko nogi i usiadła na nich, żeby ich
kto nie podeptał. Pod nią, na podłodze, wili się
mężczyźni i kobiety wydając bełkotliwe dźwię-
ki, jak z koszmarnego snu.
Po pewnym czasie Semon znieruchomiał.
Jakaś kobieta uniosła jego głowę i ułożyła so-
bie na kolanach. Jęła go wachlować strzępem
liścia palmowego, dopóki nie otworzył oczu.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była Lorene
siedząca nad nim z drwiącym uśmiechem na
twarzy.
W oka mgnieniu zerwał się na nogi. Stał pa-
trząc z góry na Lorene. Pot wystąpił mu zno-
wu na czoło, jął spływać strużkami po policz-
kach. Przez dłuższą chwilę nie był w stanie
wykrztusić słowa. Pojął, że nie udało mu się
207
nawrócić Lorene. Po raz pierwszy w jego ży-
ciu wszystkie wysiłki okazały się bezskuteczne.
To go najbardziej bolało.
- Chwalmy Pana! - powiedział w końcu
słabo.
Tak usilnie starał się rozpalić w Lorene żą-
dzę wyzwolenia, że sam popadł w ekstazę.
Lorene, ta Lorene, którą uważał od początku
za najgorszą grzesznicę, ośmieszyła go zupeł-
nie. Szydzi teraz z niego. Zawiódł z kretesem.
Ale chociaż zdawał sobie sprawę z niepowo-
dzenia, wiedział, że nie wolno mu się teraz za-
łamać. Za wszelką cenę musi doprowadzić ze-
branie do pomyślnego końca.
Puścił się biegiem w kierunku podwyższenia,
gdzie na stole leżała nieprzytomna Lucy Ni-
xon.
- Chwalmy Pana!
- Amen! - odpowiedział ktoś.
Prawie wszyscy w klasie doznali już wyzwo-
lenia i ci, którzy mieli dość sił, by się podnieść,
zaczęli się teraz gromadzić koło Semona. Se-
mon spostrzegł, że wije się jeszcze na ziemi
Tom Rhodes. Trącił go czubkiem buta.
- Jiiii-juu! - zawył Tom. Jego głos chry-
piącej ropuchy można było rozpoznać w naj-
liczniejszym tłumie.
Semon ujął Lucy za przegub i wymacał puls.
Mrucząc coś niezrozumiale do siebie, zaczął ją
na nowo wachlować liściem palmowym.
- Chwalmy Pana!
Spojrzał z podwyższenia w dół i zobaczył
208
grupę splątanych ciał męskich i kobiecych,
odzianych w brudne strzępy. Wili się na pod-
łodze, stękając i wierzgając nogami, a od czasu
do czasu ktoś wybijał się w górę nadludzkim
wyrzutem całego ciała; zdawało się, że wszy-
stkie członki muszą mu od tego wyskoczyć ze
stawów.
Lucy zaczynała oddychać coraz głębiej, więc
Semon nie przerywał wachlowania. O ile się
mógł zorientować, była jedyną osobą w klasie,
nie licząc oczywiście Lorene, która jeszcze nie
dostąpiła wyzwolenia.
- Chwalmy Pana! - powiedział przygląda-
jąc jej się uważniej.
Lucy otworzyła oczy.
Pełne dwie trzecie mężczyzn i kobiet uspo-
koiło się już i ucichło, choć większość leżała
jeszcze na podłodze. Wszyscy byli czarni od
brudu i zlani potem, ale na twarzach mieli
uśmiech radości i ukojenia.
- Chwal Pana! - krzyknął Semon do
Lucy.
Wyciągnęła rękę i spróbowała wstać. Gdy
Semon podniósł ją do pozycji siedzącej, nagle
wstąpiło w nią z powrotem życie. Zupełnie
jakby wszystkie siły koncentrowały się w ocze-
kiwaniu na tę chwilę. Zeskoczyła ze stołu na
podwyższenie i puściła się w podskokach od
jednej ściany do drugiej. Semon biegał za nią
tam i z powrotem, wciąż o krok w tyle. Chciał
jej pomóc, żeby tym razem dostąpiła wreszcie
wyzwolenia.
209'
Mogło się wydawać, że piski Lucy wyrwały
z głębokiego snu całą klasę. Wszyscy, którzy
leżeli bez ruchu bądź podrygiwali ostatkami
sił, zaczęli się na dźwięk jej głosu wić i roić
na nowo jak żmije w gnieździe.
Lucy zatrzymała się tymczasem. Moment
trwała w bezruchu, z głową odrzuconą do tyłu
i dłońmi zaciśniętymi na brzuchu. Nagle ciało
jej przeszedł dreszcz, szybki i konwulsyjny,
i zaczęła się trząść na nowo.
- Chwalmy Najwyższego! - wrzasnął Se-
mon.
- Jiiii-juu! - zawył pod ławką jakiś męż-
czyzna. Wyglądało to na Toma Rhodesa.
Lucy piszczała teraz za każdym wydechem.
Jej głos był tak przejmujący, że dreszcz prze-
niknął wszystkich do szpiku kości, choć byli
zmordowani i osłabieni do ostateczności, mało
wrażliwi na podniety. Gwałtowne ruchy, jakie
wykonywała biodrami na wszystkie strony,
skracały jej oddech, tak że przerwy między
jednym piskiem a drugim stawały się coraz,
krótsze. Piszczała za to głośniej niż kiedykol-
wiek dotąd.
Jednym okiem dostrzegł Semon, że ciała ko-
biet u stóp podwyższenia kłębią się ze wzno-
wioną energią. Większość miała nogi oplecione
dokoła ławek; mężczyźni natomiast leżeli na
płask na brzuchach, kołysząc się i skręcając.
Z zapartym tchem obserwował Lucy owład-
niętą szaleńczą żądzą wyzwolenia.
Wszyscy dookoła starali jej się pomóc. Oto-
czyli ją ciasno, piszcząc i pokrzykując wraz
z nią, i ocierając się jedni o drugich. Parę
osób pozostało na uboczu i jęło naśladować jej
poruszenia, próbując dopomóc jej w ten spo-
sób.
Kiedy już się wydawało, że za chwilę po-
pękają jej wszystkie żyły, grymas na twarzy
Lucy zelżał, a ruchy stały się jeszcze in-
tensywniejsze. Na ustach pojawił się lekki
uśmiech, mięśnie nóg i rąk stężały w twarde
gruzły. Zaczęły się kurcze ekstazy, powoli,
stopniowo przynosząc ciału odprężenie.
- Chwalmy Pana! - zawołał ktoś.
Na twarzy Lucy malował się zachwyt rosną-
cy z każdą sekundą. Aż w końcu, w ostatnim
skurczu, dostąpiła wyzwolenia - każdy mógł
się o tym naocznie przekonać. Wszyscy patrzy-
li szeroko otwartymi oczami, dopóki ktoś nie
okrył jej ud marynarką. Ale nim do tego do-
szło, wszyscy mieli czas zobaczyć, co się stało.
Podczas gdy mężczyźni cisnęli się do przodu,
żeby lepiej widzieć, ruchy Lucy 'stawały się
coraz to wolniejsze. Po chwili leżała doskonale
nieruchoma. Nawet powieka jej nie drgnęła.
Teraz, kiedy było po wszystkim Semon osu-
nął się wyczerpany na ziemię. Po prostu po-
czuł, że nogi się pod nin? uginają. W żaden
sposób nie mógł się powstrzymać. Zdawał so-
bie sprawę, że leży na podłodze, ale nie uczy-
nił najmniejszego wysiłku, żeby się podnieść.
Ludzie, którzy go otaczali, myśląc, że popada
po raz drugi w ekstazę, odwrócili się, żeby mu
211
nie przeszkadzać. Znużenie paraliżowało go do
szpiku kości.
W klasie uspokoiło się zupełnie. Słychać było
tylko odgłos kroków, bo nawet jeśli ktoś się
odzywał, mówił przyciszonym szeptem.
Krewni Lucy weszli na podwyższenie i wy-
nieśli ją z klasy. Ułożyli ją na wozie i okryli
jako tako strzępami ubrania, które udało się
znaleźć. Lucy leżała na wznak, patrząc w nie-
bo przez chwiejne gałęzie sosen. Jej matka,
ojciec i bracia szykowali się tymczasem do
odjazdu.
Ludzie opuszczali klasę w milczeniu. Roz-
chodzili się do wozów i samochodów, stąpając
bezszelestnie po grubym kobiercu igliwia.
Clay wsiadł do auta sam. Niedługo zjawiła
się Dene i usiadła koło niego, potem nadeszła
Lorene. W milczeniu czekali na Semona.
Pozostawszy sam w klasie, Semon podniósł
się i zrobił parę krków. Ale był zbyt wyczer-
pany, żeby iść dalej. Przysiadł w ławce, głowę
podparł rękami. Czuł się chory i zniechęcony.
Nawrócił blisko czterdzieści osób, ale grzesz-
nicy najgorszej ze wszystkich nie potrafił po-
móc. Lorene siedziała do końca obojętna i po-
została ostatecznie nie nawrócona.
Semon wstał i zabrał się do zdmuchiwania
filujących lamp. Kierował się już do wyjścia,
gdy sobie uświadomił, że zapomniał o zbiórce.
Wyszedł z ciemnego budyneczku, ciężko po-
włócząc nogami.
W drodze powrotnej minęli kilka wozów peł-
212
nych ludzi, dwóch czy trzech pieszych oraz
paru mężczyzn na mułach. Klaksonu nie uży-
wali, jedynym dźwiękiem, który zakłócał ciszę,
był warkot motoru i brzęk uprzęży. Wyprze-
dzili wszystkich i pozostawili ich w ciemności.
Rozdział XIX
Clay był nie przyzwyczajony kłaść się tak
późno wieczorem i słońce stało już od dwóch
godzin na niebie, kiedy otworzył oczy. Przez
chwilę leżał na boku, mrugając w zdumieniu
powiekami. Nie pojmował, jakim cudem tak
zaspał. Porwał się na nogi, dopiero teraz przy-
pominając sobie, że było już dobrze po pół-
nocy, gdy powrócili ze szkoły.
Nie słychać było, żeby ktoś w domu już
wstał. Dene spała smacznie na swojej połowie
łóżka, z wyrazem takiej błogości na twarzy, że
Clay nie miał serca jej budzić. Naciągnął ko-
szulę i spodnie, zawiązał sznurowadła i po-
szedł na tylny ganek napić się wody.
Gdy tylko podszedł do poręczy, żeby za-
czerpnąć wody z kubła, zauważył, że coś jest
nie w porządku. Ale w pierwszej chwili nie
mógł się zorientować, na czym polega zmiana.
Jednym rzutem oka ogarnął widoczną część
podwórza, po czym zbiegł po schodkach i po-
pędził w stronę stajni. Musiał się przekonać,
co jest nie w porządku.
213
' - A, niech mnie diabli! - powiedział pa-
trząc w osłupieniu.
W przybudówce, gdzie zawsze stał samo-
chód, było pusto. Pamiętał doskonale, że wie-
czorem wstawił wóz. A teraz go nie było.
Obrócił się na pięcie i puścił biegiem naoko-
ło domu. Nie potrzebował się nawet zatrzymy-
wać i specjalnie przyglądać, żeby dostrzec
świeże ślady opon na piasku. Gdzieś między
północą a świtem musiała spaść ulewa, ślady
opon były równie wyraźne jak odciski stóp
na świeżym asfalcie. Wyszedłszy przed dom,
zatrzymał się.
- Niech mnie wszyscy diabli! - wymamro-
tał i popatrzył wzdłuż drogi w kierunku Mc-
Guffin.
Zawrócił i powlókł się w stronę werandy.
Skulony we dwoje, osunął się na drugi stopień
schodków. Siedział tak ze zgarbionymi ramio-
nami i rękami wystającymi przed ostre kola-
na, zwieszonymi bezwładnie.
W oddali kuchennymi drzwiami wyszedł ze
swojego domku Hardy z prawą ręką na tem-
blaku. Podszedł do stosu drzewa i schylony
jął zbierać drzazgi do kubła z urwaną rączką.
Na drodze pod magnolią stał stary wóz Se-
mona. Nikt go nie przesunął nawet o cal od
dnia przyjazdu Semona. Ze swojego miejsca
na schodkach Clay dostrzegł, że trzy koła są
już bez powietrza, a czwarte wygląda, jakby
też miało niedługo usiąść.
Za jego plecami rozległ się w, domu przy-
214
tłumiony szmer. Clay pomyślał, że to pewnie
wstała Dene, żeby przygotować śniadanie. Ale
nie uczynił najmniejszego wysiłku, żeby ją po-
wstrzymać. Sugar wróciła i mogłaby śmiało
przyjść, ale Clay siedział apatycznie bez słowa.
Dopiero słysząc w sieni kroki, odwrócił się,
żeby powiedzieć Dene, że Sugar i Hardy wró-
cili. Ale kiedy podniósł wzrok, zamiast Dene
ujrzał w drzwiach Lorene. Ubrana była tak
samo jak przed paru dniami, kiedy przyjecha-
ła, do kapelusza włącznie. Również torebkę
miała z sobą.
- Co ty? Nie wyjeżdżasz chyba, Lorene? -
powiedział.
- Gdzie on polazł? - zapytała wybiegając
na werandę.
- Niby kto?
- Semon.
Clay obrócił się cały, żeby ją lepiej widzieć.
- Niech mnie wszyscy diabli - powie-
dział. - To po toś się tak wysztafirowała, żeby
z nim jechać?
Kiwnęła głową i podbiegła do schodków. Za-
częła się rozglądać na wszystkie strony.
- No jak tak, to się równie dobrze możesz
wrócić, zjeść spokojnie śniadanie - powie-
dział. - Bo Semon to jest teraz ze dwadzieścia
mil za McGuffin. Zawinął się i pojechał.
Lorene opuściła torebkę na ziemię.
- A, łobuz, sukinsyn jeden! - powiedziała
przez zaciśnięte wargi. - Obiecał, że mnie
weźmie do Jacksonville.
215
- Nie gadaj! A, niech mnie wszyscy diabli!
Lorene opadła na krzesło. Łypnęła złym
wzrokiem na drogę, którą gdzieś w nocy od-
jechał Semon. Potem zdjęła kapelusz i cisnęła
go na podłogę. Mamrotała coś niedosłyszalnie
przez zęby.
- Tak po prawdzie, i ja miałbym mu to
i owo do wygarnięcia - poinformował ją
Clay. - Żebym tylko wiedział, jak mu to wy-
garnąć. Bo to było diabelne świństwo, tak się
zabrać cichcem i wszystkich nas wystawić do
wiatru.
Zapadli obydwoje w milczenie, wpatrzeni
w drogę do McGuffin. Clay żałował utracone-
go wozu, ale nie byłby taki nieswój, gdyby
Semon nie odjechał tak, jak to uczynił. Liczył,
że przynajmniej zobaczy, jak Semon wyjeżdża
z podwórka i niknie w oddali. Teraz czuł się
oszukany.
Siedzieli tak w milczeniu, kiedy na werandę
wypadła Dene. Dobiegła prawie do schodków,
zanim spostrzegła Claya i Lorene. Ujrzawszy
ich, zamarła w bezruchu.
- Co się...
Nie dokończywszy pytania, jęła się cofać do
tyłu.
- Coś taka spłoszona, Dene? - zapytał
Clay mierząc ją badawczym wzrokiem. - Jak
tak na ciebie popatrzyć, toby człowiek my-
ślał, że się pali albo co.
Dene nie była ubrana jak do podróży, ale
216
miała na sobie najlepsze pantofle i nową su-
kienkę.
- Niech mnie diabli! - powiedział. - Wy-
glądasz, jakbyś ani w ząb nie wiedziała, co ze
sobą zrobić.
Spostrzegł, jak obrzuca szybkim spojrzeniem
Lorene, potem kapelusz na ziemi.
- Lorene miała się zabrać z Semonem do
Jacksonville - wyjaśnił. - Ale Semon dał
drapaka, a ona się została.
- To Semon pojechał? - zapytała Dene ze
wzburzeniem. - Nie łżecie nic?
Lorene wzruszyła ramionami i zaklęła pod
nosem. Nie odpowiedziała na pytanie Dene.
- Ani w ząb nie rozumiem, czemu wy się
tak gorączkujecie, dziewczyny, że Semon wziął
nogi za pas - oświadczył Clay. - Bo to wam
co zabrał czy jak? Coś mi się widzi, że to ja
go powinienem kląć na czym świat stoi. Moim
wozem pojechał czy nie moim? Nie powiem,
prawo może miał, ale czy to się tak godziło od-
jeżdżać cichcem po nocy? Nie mógłby się to
zachować jak biały człowiek? Zatrzymać i tak
bym go nie zatrzymał. Ale chciałem zobaczyć,
jak będzie odjeżdżał.
Dene przycupnęła na brzeżku krzesła, ze
wzrokiem skierowanym w stronę McGuffin.
Po paru minutach jeszcze raz zlustrowała Lo-
rene ukradkowym spojrzeniem. Ale Lorene nie
patrzyła na nikogo; siedziała ze wzrokiem wbi-
tym ponuro w ziemię.
Po twarzy Claya przebiegł uśmiech..
217
- Co, Dene, chyba tobie Semon nie obiecy- j
wał, że cię z sobą zabierze?
Po chwili się odwrócił i utkwił gniewne
spojrzenie w żółtym piasku podwórza.
- Jak Boga jedynego kocham! - powie-
dział do siebie. - Nigdy by mi to nie przyszło
do głowy!
W domku, gdzie mieszkała Sugar z Har-
dym, otwarła się okiennica. W oknie stała Su-
gar i patrzyła w ich stronę.
- Nie ma co - rzekł Clay. - Trzeba bę-
dzie pójść, powiedzieć Sugar, żeby się zabiera-
ła do śniadania. Słońce zaszło już diablo wy-
soko, głodny jestem jak wilk.
Ale nie uczynił najmniejszego ruchu, żeby
się podnieść ze stopni.
Wydawało mu się, że z tyłu dochodzi go
przytłumione łkanie. Ale się nie odwrócił, żeby
zobaczyć, kto płacze. Wiedział jednak, że to nie
Lorene; Lorene jeśli już, to klęła pod nosem.
- Żeby tak prawdę powiedzieć, to mi kap-
kę nijako, że Semon już sobie pojechał i tak
nas tutaj samych zostawił. Ani słowa, wy-
strychnął nas na dudków. Coś mi się widzi, że
będzie nam się bez niego diablo ckniło, dopóki
nie odwykniemy. Jakoś smutno się robi czło-
wiekowi na sercu, że już go więcej nie usłyszy,
że już nigdy nie zobaczy, jak tak sobie siedzi
na werandzie i czeka na niedzielę.
Zamilkł na chwilę.
- Ano, niedziela przyszła i poszła.
Za nim zaskrzypiało krzesło i ktoś wbiegł
218
z łkaniem do domu. Clay się nie odwrócił, że-
by zobaczyć kto.
- Niby prawda, z Semona był nielichy ka-
wał drania. Nie wiem, czyby to człowiek jesz-
cze długo ścierpiał w domu takiego łobuza.
Pewnie bym wcześniej albo później złapał du-
beltówki i wygarnął mu w łeb. Ale jak tak
wziąć wszystko do kupy, miał jednakowoż
drań coś takiego, że się człowiekowi nijako ro-
bi, jak sobie pomyśli, że go już tutaj nie ma.
Jakoś mi tak nieswojo, jak nie przymierzając,
żółwiowi, kiedy go kto na grzbiet przewróci.
Nie zdziwił się zbytnio, gdy ciszę poranka
zakłócił warkot nadjeżdżającego samochodu.
Wóz pędził drogą od strony szkoły. Zwolnił
trochę, dojechawszy do domków murzyńskich,
przed którymi bawił się z czarnymi dziećmi
Vearl.
Kiedy wóz, zataczając się od rowu do rowu,
podjechał dostatecznie blisko, Clay poznał za
kierownicą Toma Rhodesa. Ale się nie pod-
niósł, żeby mu, wyjść naprzeciw.
- Wcześnie wstałeś, Tom! - zawołał. -
Stało się co u was?
Tom biegł dróżką w stronę domu, ściskając
w ramionach gąsiorek kukurydzówki.
- Kaznodzieja gdzie? - zapytał. - Nie
wstał jeszcze?
- Wstać to wstał, dawno - powiedział
Clay.
- Mam coś dla niego do przepłukania gar-
dła. Obudziłem się dziś rano i tak sobie myślę,
219
że trzeba by mu coś zawieźć za to, że wczoraj
mnie wyrwał z łap szatana. A potem, myślę,
to może byście chcieli poskoczyć do mnie z Se-
monem. Poszlibyśmy sobie do obórki, popa-
trzyli trochę przez dziurę.
Tom odkorkował gąsiorek i podsunął Cla-
yowi. Clay łyknął kilka razy. Zwróciwszy gą-
siorek, otarł usta wierzchem dłoni. Potem ją
oblizał.
- Co, Tom, nie weźmiesz sobie chyba za
bardzo do serca, jak ci powiem, że mam dla
ciebie niedobrą nowinę?
- O czym ty gadasz? - zapytał Tom po-
ciągając z gąsiorka.
- No, bo widzisz, Semon Dye zabrał się
i pojechał. Zawinął się i już go nie było, kie-
dyśmy się wszyscy pobudzili. Jak nic jest już
kawał za McGuffin, pruje dalej na południe.
I tak żeby prawdę powiedzieć, to go pewnie już
nigdy nie zobaczymy, aż dopiero w niebie... al-
bo w piekle, bo to bardziej do niego podobne.
- Pojechał? - zapytał Tom potrząsając
głową. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że
Semon stąd wyjechał? To go już tutaj nie
ma?
- Ano, nie ma. Zabrał się i pojechał.
Tom postawił gąsiorek ciężko na podłodze,
popatrzył na niego. Potem rzucił okiem na Lo-
rene siedzącą pod oknem.
- A toś mnie diablo zmartwił - powiedział
siadając obok Claya. Sięgnął po gąsiorek, objął
220
go ramionami. - Tak mnie zmartwiłeś, że nie
wiem, co robić.
- No, moglibyśmy wziąć gąsiorek i poje-
chać do ciebie, posiedzieć sobie kapkę w obór-
ce - zaproponował Clay. - Ja tam byłbym
nie od tego, żeby sobie tak znów usiąść, po-
patrzeć trochę przez tę dziurę. To jedyna po-
ciecha, co człowiekowi jeszcze została.
Tom odkorkował gąsiorek i podał Clayowi.
Kiedy gąsiorek wrócił do jego rąk, popatrzył
przez szyjkę na bezbarwny płyn, po czym.
dmuchnął do środka. Rozległ się dźwięk, jaki
wydaje wiatr nocą na wydrążonej tykwie
przywiązanej do płotu.
Clay wyciągnął rękę i zebrał z ziemi garść
kamyków. Potrząsał je chwilę w dłoni, prze-
siewając piasek między palcami. Kiedy były
już czyste, wybrał jeden i rzucił przez całą
szerokość podwórka jak do celu. Tom przyglą-
dał się podnosząc głowę za każdym razem, gdy
małe okrągłe kamyki jeden za drugim leciały
wzdłuż dróżki.
Żaden z nich się nie odwrócił, kiedy Lorene
wstała z krzesła i ciężkim krokiem przeszła
przez werandę do sieni.
- Niech Bóg ma w swojej opiece ludzi, do
których Semon zajedzie wygłaszać następne
kazanie - powiedział Clay. Rzucił resztę ka-
myków na ziemię. - Ale coś mi się widzi, że
będą tacy sami kontenci, jak nie przymierza-
jąc ja.
Wstał i ruszył wolno przez podwórze. Kiedy
221
doszedł do bramy, zatrzymał się na chwilę,
żeby rzucić okiem na sfatygowany samochód
w cieniu magnolii. Potem powlókł się dalej
drogą, zapadając w gorącym żółtym piasku.
Musiał powiedzieć Sugar, żeby przyszła zrobić
śniadanie.
Koniec
Redaktor techniczny: S. Suchocka
Korektorzy: H. Leś-Cichal i I. Kulczycka
Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
"Prasa-Książka-Ruch"
Wydawnictwo "Książka i Wiedza7*, kwiecień 1977 r.
Wyd. H. NakJad 170 000+350 egz.
Ob], ark. wyd. 7,7. ObJ. ark. druk. 14 (9,4)
Papier druk. m. gł. kl. v, 70 g, 92X114 cm
Oddano do składu 4 X 1976 r.
Podpisano do druku 17 II1977 r.
Druk ukończono w czerwcu 1977 r.
Łódzkie Zakłady Graficzne, Zakład nr l,
Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Zam. nr 2293/11/76. Cena ał 12,-
Dziewięć tysięcy zetae dwunasta
publikacja "KłW"
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
10 pozyskujacy uczniow sluga bozy18 pozyskujacy uczniow sluga bozy08 pozyskujacy uczniow sluga bozy06 pozyskujacy uczniow sluga bozy12 pozyskujacy uczniow sluga bozy23 pozyskujacy uczniow sluga bozy24 pozyskujacy uczniow sluga bozy14 pozyskujacy uczniow sluga bozy04 pozyskujacy uczniow sluga bozy21 pozyskujacy uczniow sluga bozy15 pozyskujacy uczniow sluga bozy11 pozyskujacy uczniow sluga bozy28 pozyskujacy uczniow sluga bozy17 pozyskujacy uczniow sluga bozy02 pozyskujacy uczniow sluga bozy07 pozyskujacy uczniow sluga bozy05 pozyskujacy uczniow sluga bozy09 pozyskujacy uczniow sluga bozysługa bożywięcej podobnych podstron