Bańkowski Konrad Bajka o murarzu co sobie rąk nie brudził


Bańkowski Konrad
Bajka o murarzu, co sobie rąk nie brudził
Z  Fahrenheit
Gdyby mieć skrzydła, jak ptak powiedzmy, albo motyl jaki,
O AUTORZE
czy inna latająca zwierzyna, to można by wzlecieć w górę
ponad lasek, do nieba prawie. Po co? A ot tak... zobaczyć co
Konrad Bańkowski - urodzony w otchłani
za laskiem. A co za tym laskiem? Tak w szczególności to
czasu. Jest niewątpliwie autorem, choć
niewiele, pola, rzeczka i mieścinka taka jakby.
zazwyczaj wykręca się od sprecyzowania,
czego. Śni o wielkości literackiej, choć na razie
realizuje ją jedynie na odcinku przyzwoitego
Zaraz między laskiem a rzeczką, Zawistna się nazywa. Nie
wzrostu. Jest również przekonany, że kobiety
za wielka, nie za mała, znają się tam wszyscy, jedni drugich
za nim szaleją. Niestety, nie potrafi wskazać,
lubią, trzeci czwartych nie bardzo, a piąci szóstych w ogóle
które. Na ogół, uwielbiany przez wszystkich.
w nosie mają. Czyli jak wszędzie, jak i w innych
mieścinkach, po ludzku i po bożemu. I trwała tak sobie ta Zawistna, z roku na rok taka sama niby, aż razu
pewnego wydarzyło się w niej coś dziwnego i niecodziennego.
A co się w niej wydarzyło - opowiem.
Otóż żył sobie w Zawistnej jeden murarz, co się Michał Kwas nazywał. Zacny był to człowiek, porządny,
innym ludziom życzliwy, nie wadził nikomu i nie pił dużo, i robotny był, i od ludzi nie uciekał. Można
powiedzieć: dobry człowiek, po prostu. Poczciwina taki. A co więcej, murarzem był tak znakomitym, że
drugiego próżno po świecie szukać. Już kiedy młody był, kiedy się ledwie do zawodu przyuczał, cegły
nosząc, albo zaprawę rozrabiając, wiedzieli ludzie, że to nie byle kto. On w pracy jakby cuda czynił. Te
cegły, których choćby ręką dotknął, nigdy się nie kruszyły, niechby i z piętra o kamień cisnął, ale
murarskim młotkiem puknięte, pękały równo, niczym nożem krojone. A zaprawa, którą Michał Kwas
rozrobił? Przebóg! Toż to nie zaprawa była, lecz masło, śmietana, nieledwie! Przed położeniem nigdy nie
tężała, choćbyś ją w taczce na dwa dni zostawił, ale na cegłę położona w kilka godzin chwytała i gotowa
była trzymać tak i trzysta pięćdziesiąt lat, a pewnie i jeszcze dłużej... Taki był oto Michał Kwas za młodu.
A pózniej, gdy sam został majstrem i domy począł stawiać? Ach, toż ci dopiero była robota! Że go ludzie
chwalili to mało powiedzieć. Ci, co go znali, dumni byli, że to właśnie w ich miasteczku taki mistrz się
narodził, a ci, co go nie znali, przynajmniej dawali tym pierwszym wiarę. Byli ponoć i tacy, co w sąsiednich
gminach o Michale Kwasie słyszeli, ale ci już czasem kręcili z niedowierzaniem głowami. Bo trzeba
wiedzieć, że chodziły o nim słuchy różne. Takie, co zródła miały w zdarzeniach prawdziwych, ale i trochę
takich, co zwykłym ludzkim bajdurzeniem były. Jak to zwykle bywa, gdy ludzkie słowo nie jest w stanie
wyrazić tego, co oczy widziały. Jednak co prawda to prawda i tego nikt nie zmieni, choćby mu było trudno
uwierzyć. A faktem jest, że Michał Kwas stawiał tak proste ściany, że i od linii prościej by się nie
narysowało. A równe takie były, że jak kto taką ścianę tynkował, to aż oczy ze zdumienia przecierał, bo
zdawało mu się jakoby stół tynkował. I nie dość tego, bo mury ręką Michała Kwasa stawiane takie były, że
w zimie ciepło przyjemne trzymały, a w lecie chłód nie mniej przyjemny. I nigdy, ale to nigdy, powiadam,
żadna paskudna wilgoć nie miała prawa się wdać, ani żaden grzyb się zagniezdzić. A żeby rysa się miała
pojawić? Nie do pomyślenia!
Ale była też jeszcze jedna rzecz, która Michałowi Kwasowi przydawała legendy dalece chyba większej, niż
jego murarka, i sprawiała, że Michał Kwas stawał się postacią tym bardziej niesamowitą. Bo przedstawcie
sobie, że Michał Kwas, mistrz murarski przy robocie nigdy sobie rąk nie brudził! Inni, choćby ze skóry
wyłazili, choćby się wili jak węgorze, zawsze łapy mieli powalane aż po łokcie. Zresztą czemu się dziwić,
rzetelna robota nie od tego jest, żeby była czysta. Każdy przecież wie, jak to jest na budowie. Woda,
wapno, piach, cegły... Jeśli się chce pracować, a nie tylko z założonymi rękoma stać i się obijać, trzeba się
ubrudzić, nie ma na to rady.
A Michał Kwas - nie, on ręce zawsze miał czyste i po skończonej robocie zawsze mógł śmiało każdemu
rękę podać, a choćby i samemu wójtowi. Kto wie, czy go ludzie za to nawet bardziej nie uważali, niż za
samą robotę. Bo choć nikt nigdy nie widział, żeby kto inny mógł wymurować taką ścianę jak Michał Kwas,
to przecież robota to robota i tyle. Natomiast, żeby przy murarce rąk sobie nie powalać, to już musiały być
dziwy. Toteż ludzie dziwili się, jak to ludzie zwykle mają w zwyczaju. A kiedy ludzie czemuś się dziwią, to
lubią też o tym i pogadać. I o Michale Kwasie zaczęli ludzie gadać. Początkowo mówili z takim
zadziwieniem, jakby się uśmiechali nad tym, jaki to ten Michał zdolny. Potem mówili z szacunkiem i z
dumą, że to taki zdolny i na dodatek nasz, zawistniański. A na koniec przyszło i do tego, że mówili
trwożnie i niechętnie o tym, co to się, drogi kumie, wyrabia na tym świecie i kto to w ogóle słyszał! Bo od
niezrozumienia do złości i zawiści w ludzkich sercach droga krótka jak życie motyla.
Aż wreszcie pewnego ranka, w jakiś wtorek wczesną jesienią, na samym środeczku zawistniańskiego rynku
dwie kumy o te dziwaczne ręce Michała Kwasa się pokłóciły i wodzić poczęły za łby. Niewinnie się
zaczęło, jak to zwykle się zaczyna w takich razach. Stryjence szwagra Teofilii od Marcina z kuzni Michał
Kwas taką chałupę wystawił, że i samemu cesarzowi nikt nigdy piękniejszej murarki nie zrobił. To się
i zachwycała babina, Cud! Cud! Kochanieńka - krzyczała, strasząc gołębie na rynku. Nic innego, dar od
Boga taki! Katarzyna od Macieja ze młyna, ta sama, co dwa roki temu nazad grosza pożałowała i do
postawienia chlewika wzięła jakieś dwie lebiegi, co za butelkę bimbru zgodziły się pracować i teraz
w każdą słotę woda się strugami lała na biedną gadzinę, widać Toefilii równych ścian za nic wybaczyć nie
mogła... To i beczała jak zarzynane jagnię, że głupiaście kumo, bo to diabelskie sztuczki są takie, że to musi
sam Lucyper mu pomagać, bo kto to słyszał, żeby na bożym świecie takie rzeczy się wyczyniały i bodajby
go piekło pochłonęło, a wszyscy byśmy na tym lepiej wyszli. Zanim je policmajster Henryk siłą uspokoić
kazał i zanim z plotkarskich łbów zacietrzewienie wywietrzało, zbiegowisko się na rynku zrobiło, a każdy
jednej lub drugiej począł wiarę dawać. I tak, od zwykłej sprzeczki dwóch durnych bab, w kilka dni cała
Zawistna się skłóciła. Jedni, oczy do nieba wznosząc, krzyczeli, że cud, drudzy, przez ramię spluwając, że
diabelskie sztuczki. Doszło i do tego, że w niektórych domach brat z bratem, mąż z żoną rozmawiać nie
chciał, tak się ludzie w złości na siebie powściekali. A widać było, że są przeciw sobie głównie ci, którym
Michał Kwas coś ładnie wystawił (no bo jakżeby i mogło być inaczej!) z tymi, którzy murarskim
łachudrom zaufali i teraz cierpieli od wilgoci, grzyba i tynku lecącego do polewki. Niedobrze poczęło się
dziać w Zawistnej, gdy ci, co się czuli przez los pokrzywdzeni na tych, którzy mieli lepiej, zaczęli brać
odwet za swe krzywdy. A to Kuzma stary i zgrzybiały rodzonej synowej do studni nocą zaśmiardłą rybę
wrzucił, a to Horacy, człek wykształcony i obyty, niczym huncwot najzwyklejszy bratu swemu okno wybił.
I to gruszką z bratowego drzewa! Makary, ze składu kolonialnego ludziom towarów nie chciał sprzedawać,
wagi ujmował, za drzwi wyrzucał. Golarz Hieronim, tych, co się z nim kłócić chcieli, boleśnie ciął za
uszami, pod nosem i na polikach, mało tego! Obficie potem wodą kolońską twarz zlewał, przez co klienci
od barbera z wrzaskiem wybiegali. A wszystko, przez te Michała Kwasa ręce nieszczęsne i tę jego robotę
solidną.
A kiedy ludzie tak zażarcie się kłócą, to słychać ich krzyki daleko, tak daleko, że sami by nie przypuszczali,
że tak strasznie hałasują. Również i te zawistniańskie krzyki rozniosły się daleko i wkrótce dotarły tak do
Nieba, jak i do Piekła. Posłuchał Pan Bóg, posłuchał Lucyper, aż im obu uszy zwiędły i postanowili coś
z tym zrobić. Pan Bóg, bo widział, że tam na dole, w Zawistnej, ludzie nieżyczliwi stali się dla siebie,
a Lucyper... cóż, nawet i on bywa czasem sprawiedliwy i nie lubi, jak mu się cudze zasługi przypisuje.
Wysłał więc Pan Bóg anioła, a Lucyper czarta, aby do pojedynku murarskiego z Michałem Kwasem stanęli
i aby ludzie mogli się w ten sposób przekonać, czy ktoś rzeczywiście murarzowi w pracy dopomaga, czy
też nie.
Dziwaczny i niecodzienny był to widok, kiedy do roboty przystąpili. Z jednej strony anioł świetlisty ze
skrzydłami do nieba, cały w bieli i złocie, z drugiej zaś diabeł czarny, ze ślepiami ogniem piekielnym
płonącymi, siarką na sto kroków zionący i z ogonem wściekle, niczym żmija, na boki bijącym. A pomiędzy
nimi, między tymi odwiecznymi potęgami, na Ziemię tak nieoczekiwanie zstąpiłymi, Michał Kwas. Mały,
w waciaku łatanym, gumofilcach zgrzebnych, nie dogolony, jak to człowiek pracy, ze zgasłym petem
między żółtymi zębami.
Dano sygnał, zgrzytnęły kielnie, stuknęły pierwsze cegły, zaprawa aż się gotowała... Warstwa za warstwą,
warstwa za warstwą... A ludzie tylko stali i napatrzeć się nie mogli, bo jak świat światem nie widziało
jeszcze oko ludzkie takiej murarki i takiego pojedynku. Trzy ściany rosły obok siebie: anielska, diabelska,
a między nimi ludzka. Wreszcie skończyły się cegły, praca ustała, przyszedł czas na ocenę.
Cóż to dopiero były za dziwy! Oto anielska ściana stała gładka jak tafla jeziora w lipcową noc, równa, ale
pochylona. Diabelska, tej samej wysokości stała prosto, niczym najprostsza sosna, ale szorstka była
i kostropata jak dębowa kora. A ściana Michała Kwasa? No, to dopiero była ściana! Równa jak anielska,
prosta jak diabelska, ale wyższa i grubsza niż tamte. Słowem - mur nad mury! Do tego anioł całe skrzydła
powalane miał zaprawą i szatę anielską w ceglanym pyle całą, a i diabeł bez szwanku nie wyszedł, bo grudy
wapna za szponami mu zostały, futro diabelskie na nogach pozlepiało się, a ogon, nieopatrznie w zaprawie
umoczony, zesztywnieć już zdążył cały. A Michał Kwas? Co tu opowiadać, sami wiecie... Ręce
czyściuteńkie, nie pochlapane, nie zakurzone, no po prostu, jakby się w ogóle do pracy nie brał. Zawstydził
się anioł i rozzłościł diabeł, bo obaj pewni byli, że taki prosty pojedynek z nadprzyrodzoną łatwością
wygrają. Ale Michał Kwas od nich obu okazał się lepszy i jeszcze skromnie stał, bez słowa, oczy
spuściwszy w matkę ziemię, peta speszony w zębach mełł.
Tego już ludziom w Zawistnej było jednak za wiele. Nie takiego rozwiązania sporu oczekiwali. Od wielu
dni podzieleni na dwa wrogie obozy, żądni byli zwycięstwa jednej ze stron, jasnego potwierdzenia swych
zarzutów i przekonań. Tymczasem pojedynek murarski całą głupotę sporu ich obnażył, a za nią i głupotę
samych ludzi, bo kto dziury w całym szuka, póty drążyć będzie, aż sam ją wreszcie wywierci. A że zródeł
upokorzenia swego nijak w sobie samych odnalezć nie próbowali, przeto winę całą na zwycięskiego
murarza zrzucili, odwrócili się od niego bez słowa, zapomnieli, znienawidzili.
Nie miał więcej Michał Kwas roboty w Zawistnej. Odejść chciał - gdzie pójdzie? Zostać, by został - żyć za
co? Nie pomógł mu anioł, nie pomógł i diabeł, gdy pijany zawisł pod dachem własnej chałupy.
Zawistna go pochowała za murem cmentarza, gdzie nie ochrzczone dzieci i samobójcy tylko leżą. Legł
Michał Kwas w mogile ponurej bez krzyża, bez pomnika. Zawistniańscy kamieniarze orzekli, że nie ma
wśród nich takiego, który podjąłby się wystawić pomnik takiemu mistrzowi, który od świetlistego anioła
i czarnego diabła lepszy być chciał. Ale czy można im wierzyć? W ogóle tu, w Zawistnej, ludzie nie są już
tacy jak kiedyś. Mają teraz nowych murarzy, którzy piją jak szewcy, lenią się i klną na czym świat stoi,
a do tego ściany stawiają kruche, krzywe i zawilgłe, ale ludzie i tak mówią, że tak jest lepiej.
Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Co dwa to nie jeden
Co mi siÄ™ nie podoba w AA MITYNG 019 09
Rządzimy 4 lata ale co złego to nie my
Intercyza – co zrobić, by nie zostać z niczym
Co było i nie wróci Żydzi
co tuczy a co nie
Hofman młodzież nie daje sobie wmówić, że Kaczyński to potwór

więcej podobnych podstron