Kevin J Anderson Psia wytrwałość


Kevin J. Anderson
Psia wytrwałoś ć
Biegnacy w stronę lasu pies zatrzymuje się poSrodku
szosy. Opadłe na asfalt liś cie pachna wilgocia i ziołami.
Słupki laserowego naprowadzania podczerwienia ś wieca w
dużych odstępach wzdłuż pobocza, jednakże większoś ć pojazdów
to stare gruchoty, warczace rozgrzanymi silnikami i plujace
spalinami.
Para ś wiateł nadjeżdżajacego samochodu lś ni niby
wypolerowane monety. Ich widok dosłownie wrzyna się w
zaadaptowane do ciemnoś ci oczy psa. Pies słyszy, jak war
kot
samochodu zagłusza nocne hałasy owadów i kołyszacych się
gałęzi. Samochód warczy głoSno. Samochód warczy gniewnie.
Z niedbała lekkoś cia pies sunie ku poboczu. Ale samochód
jest szybszy niż najszybszy bieg zwierzęcia. Nadjeżdża,
wizgot hamulców brzmi jak krzyk agonii. Pies słyszy łomot
uderzenia, potem wybucha jasna eksplozja bólu, który po
chwili mija. Zwierzę leci w powietrzu w kierunku rowu.
Czuje w nozdrzach krew.
Pies wie, że musi się ukryć, czołga się przez chaszcze,
pod ogrodzeniem z drutu kolczastego, między gęste krzaki.
Trzaś nięcie drzwi samochodu; tupot stóp; gwałtowne głosy:
- Do diabła! To nie był jeleń, tylko pies! Wielki, czarny
labrador!
- Gdzie on się podział?
- Odczołgał się w cholerę, żeby spokojnie zdechnać.
- Popatrz ile krwi - i co on zrobił z samochodem!
Pies dociera w bezpieczne miejsce. Z napływem czarnej
nieś wiadomoś ci ludzkie głosy staja się niewyraś ne. Teraz musi
poleżeć, odpoczać. Ale wyjdzie z tego.
Wewnatrz psiego ciała miliony za milionami nanomechanizmów
rozpoczynaja naprawę szkód, odbudowujac całego psa, komórka po
komórce. Nocne owady podejmuja na nowo swa leś na muzykę.
Patrice podeszła do okna i patrzyła, jak jej syn odbija
piłkę tenisowa o ś cianę garażu. Każde uderzenie brzmiało jak
wycelowany w nia wystrzał. Zgarbiła się. Judd nie pamiętał
nic z tego, co stało się tak dawno temu. SzesnaScie lat to
magiczny wiek, wtedy troski nastolatka osiagaja wymiar
uniwersalny. Przez te wszystkie lata nigdy nie pozwoliła
Juddowi na kontakt z innymi ludś mi, a już szczególnie z
rówieSnikami.
Patrice rozsunęła drzwi i wyszła na werandę, starajac się
zmazać wyraz smutku z twarzy. Chociaż i tak Judd traktował
jej zatroskanie jako coS normalnego.
Szare oregońskie chmury rozstapiły się na przepisowa
godzinę słońca dziennie. Po nocnym deszczu łaka wygladała
Swieżo. Bębnienie deszczu brzmiało jak skradajace się za oknem
kroki i Pat całe bezsenne godziny spędzała na gapieniu
się w sufit. Teraz smukłe sosny i klony rzucały poranne cienie
przez polna drogę wiodaca od szosy do ich ukrytego domu.
Judd strzelił za mocno i piłka wypadła na podjazd,
uderzyła w kamień i potoczyła się po łace. Z okrzykiem złoSci
chłopak cisnał rakietę w ś lad za piłka. Ta impulsywnoś ć z
-
każdym dniem stawał się coraz bardziej podobny do ojca.
- Judd! - zawołała tłumiac zrzędliwoś ć w głosie.
Podniósł rakietę i poczłapał ku niej. Przez ostatnie dwa dni
był jakiS nieswój. - Co się z toba dzieje?
Odwrócił wzrok, zezujac na rozś wietlone słońcem
sosny. Pat usłyszała z autostrady niski warkot ciężarówki
z dłużyca.
- PtyS - odezwał się w końcu Judd. - Wczoraj nie wrócił,
a dziś rano też go nie widziałem.
Patrice poczuła przypływ ulgi. Przez chwilę obawiała się,
że mógł zobaczyć obcego albo usłyszeć coS na temat ich
dwojga w dzienniku.
- Cierpliwoś ci, twój pies na pewno się zjawi.
- A jeSli teraz zdycha gdzieS w rowie? - dostrzegła łzy w
kacikach oczu syna. Ze wszystkich sił starał się
powstrzymać płacz. - Jeś li wpadł w sidła albo zastrzelił go
mySliwy?
Patrice potrzasnęła głowa.
- Jestem o niego spokojna. Wróci cały i zdrowy. Jak
zwykle.
Przeszły ja ciarki. Tak, jak zwykle.
PiętnaScie lat temu Patrice - wtedy mówiono na nia Trish
- sadziła, że życie jest bajka. Od czterech lat była żona
Jerry'ego. Przez ten czas dochody męża podwoiły się
dzięki patentom i premiom w znakomicie prosperujacym dziale
mikroukładów scalonych w laboratoriach DyMar.
Ich roczny synek siedział w pieluszce poś rodku dębowej
podłogi obracajac się wokoło. Wyłaczył swoich kolegów z
holograficznego komiksu i zaczał się bawić z psem. Chłopiec
umiał już powiedzieć "mama" i "tata" i próbował wymówić
"Ptyś ", lecz brzmiało to raczej jak zduszone "gyyykk"!
Oboje z Jerrym parskali ś miechem patrzac, jak czarny
labrador bawi się z Jodym. Zaczęła na dziecko mówić Judd
dopiero, kiedy uciekli. Ptyś brykał ś lizgajac się
po wypolerowanej podłodze. Jody piszczał z uciechy. PtyS
sapał i skakał wokół dziecka, które starało się nadażyć za
psem.
- Ptyś znowu zachowuje się jak s
zczeniak - powiedziała z
uś miechem Trish. Miała tego psa już dziewięć lat - przez
całe studia i wspólne cztery lata z Jerrym. Ptyś nabrał
charakterystycznego dla psa w Srednim wieku zwyczaju
przesypiania większoś ci dnia poza przerwa na ś linienie si i
ę
machanie ogonem, żeby ich powitać po powrocie z pracy. Ale
ostatnio stał się o wiele bardziej żwawy i skory do zabaw
niż przez ostatnie lata.
- Ciekawe, co mu się stało - powiedziała Trish i
spojrzała na męża.
Dzięki swemu uSmiechowi, krótkim ciemnym włosom i gęstym
brwiom Jerry wygladał wprost zabójczo.
- Może wszystkie drobiazgi, które składaja się na to,
że pies czuje się stary, naprawiły mu się. Bolace stawy,
sztywne mięś nie, problemy z krażeniem. Tak jakby milion
drobnych napraw złożyło się na odrodzenie.
Trish wyprostowała się i cofnęła dłoń.
- ZabrałeS go znowu do laboratorium? - krzyknęła. - Co mu
zrobiłeS?
Urwała. Odwróciła się i zobaczyła, że synek i
pies patrza na nia jakby zwariowała. Dlaczego ona złoSci
się, kiedy chca się bawić?
Jerry uniósł brwi z wyrazem urażonej niewinnoSci.
- Nic nie zrobiłem. Słowo.
Ptyś z sapaniem natarł znowu na Jody'ego. Machał ogonem i
podskakiwał. Postaci z holograficznego komiksu wmaszerowały
z powrotem do pokoju tańczac do tylko dla nich słyszalnej
melodii. Pies podreptał na wskroS obrazów do dziecka.
- Spójrz tylko na niego! Jak ci mogło przyjś ć do głowy,
że coś z nim jest nie w porzadku.
Niestety po czterech latach małżeństwa Trish nauczyła
się czegoś o Jerrym. Kiedy było mu t na rękę, kłamał bez
o
skrupułów. Zawsze poznawała, kiedy to robił. Nienawidziła go
wtedy.
- Mamusiu, wrócił! - krzyknał Judd.
Patrice poczuła, jak ogarnia ja panika, nigdy nie
opuszczała jej myś l o pogoni. Zawsze czujna, czy czymś się
nie zdradzaja. Ale wtedy usłyszała szczekanie psa. Spojrzała
przez okno i zobaczyła czarnego labradora wyskakujacego
spomiędzy drzew. Judd biegł mu na spotkanie tak szaleńczym
pędem, że obawiała się przez chwilę, iż chłopiec upadnie.
Tylko tego brakowało, pomyś lała Patrice, żeby złamał sobie
rękę. To by wszystko zniweczyło. Jak dotad udało jej się
uniknać wszelkich kontaktów z lekarzami i innymi ludxmi,
którzy zapisuja nazwiska.
Ale Judd dotarł bezpiecznie do psa i obaj prześ cigali się
w entuzjazmie. Ptyś szczekał i biegał w kółko, podskakujac do
góry. Judd tulił się do niego, a po chwili obaj tarzali się
już po trawie.
Z papierów wynikało, że Ptyś za parę miesięcy skończy
dwadzieś cia trzy lata. To prawie dwa razy więcej niż
przeciętna długoś ć ż labradora.
ycia
Judd i Ptyś pognali na wyś cigi do domu. Patrice wytarła
ręce w serwetkę i wyszła na werandę, żeby ich przywitać.
- Mówiłam, że nic mu się nie stało - powiedziała.
Ogłupiały radoś cia Judd skinał głowa, a potem pogłaskał
psa.
Patrice schyliła się i przejechała palcami przez czarne
futro. ś lubna obraczka, stale na jej palcu po piętnastu
samotnych latach, zalś niła poś ród ciemnych kosmyków. Ptyś stał
nieruchomo, choć wyraś nie energia go rozpierała, przestępował
z łapy na łapę i wywiesił język.
Poza ś ladami błota i kilkoma rzepami, nie dostrzegła nic
szczególnego. Żadnych ś ladów. Nigdy ich nie było.
Poklepała go po głowie, a pies wzniósł ku niej swe
brazowe oczy.
- Szkoda, że nie umiesz opowiadać - powiedziała.
W laboratorium Jerry'ego pies kręcił się w klatce.
Zaskomlał dwa razy. Wyraś nie ś le znosił zamknięcie i
prawdopodobnie był zdezorientowany, ponieważ Jerry nigdy
dotad nie zamykał go. Ptyś zamachał ogonem jakby w nadziei,
że to się szybko skończy.
Jerry spacerował po pokoju, przeczesujac nerwowo palcami
ciemne włosy. Próbował zwalczyć tremę. Pokaże tym
zasrańcom z zarzadu, na co właś ciwie ida fundusze. Okresowe
raporty pozostawały nie czytane, a przynajmniej
nie zrozumiane. Noty opisujace prace i ich użytecznoSć tonęły
w stosach papierów - tak, tak, chociaż Ethan i O'Hara mieli
doskonale funkcjonujacy system komunikacji elektronicznej,
wciaż żadali od podwładnych w DyMar staromodnych raportów na
papierze.
Spojrzał na zegarek.
- Dlaczego tak długo ich nie ma?
Stojacy obok Frank Peron westchnał.
- To tylko pięć minut, Jerry. Wiesz, jak to jest. Ty
czekasz na nich, ale oni nigdy nie czekaja na ciebie. MieliSmy
szczęś cie, że w ogóle udało się ich tu sprowadzić.
- Biorac pod uwagę, że te odkrycia zmienia znany nam
wszechSwiat - powiedział Jerry - powinni, jak sadzę,
zrezygnować z przerwy na kawę i wpaś ć tutaj.
Jerry nie mógł oderwać oczu od plakatu na Scianie
laboratorium. Widniał na nim Albert Einstein podajacy ś wiecę
komuS, kogo tylko nieliczni byli w stanie rozpoznać - K.
Ericowi Drexlerowi; z kolei Drexler wydawał się wręczać
Swiecę jemu. Dalej, teraz twoja kolej. Drexler był jednym z
prekursorów nanotechnologii. Jego odkrycia liczyły jakieS
trzydzieSci lat.
Zmieni znany nam wszechSwiat, pomyś lał Jerry. Ptyś
spojrzał na niego wyczekujaco, po czym usiadł poSrodku
klatki.
- Dobry piesek - mruknał Jerry.
- To sa tumany z zarzadu - powiedział Frank. - Nie możesz
od nich wymagać, żeby rozumieli, na co daja pieniadze.
W tym momencie pan Ethan i pan O'Hara, dwaj członkowie
najwyższych władz laboratoriów DyMar, wkroczyli do pokoju
przepraszajac za spóś nienie. Jerry z uś miechem zapewnił, że
ani on ani Frank nie zauważyli tego.
- Doktorze McKenzy, pańska nota była, delikatnie mówiac,
hmm, entuzjastyczna - powiedział Ethan.
O'Hara nachmurzył się i wybrał inne słowo.
- Zapalczywa. Pełna obietnic nieś miertelnoś ci, położenia
kresu wszelkim chorobom, wyleczenia upoSledzonych,
powstrzymania starzenia się...
- Tak, uznaliś my, ż trzeba ograniczyć dyskusję tylko do
e
tych tematów - przerwał mu Jerry. Musi zaszokować tę
dwójkę do tego stopnia, aby byli gotowi zakwestionować
wszystkie swoje dotychczasowe przekonania. - W
rzeczywistoś ci przełom nanotechnologiczny otwiera znacz
nie
większe możliwoś ci, na przykład koniec z zanieczyszczeniami
przemysłowymi, uproszczenie wszelkich procesów
przemysłowych, wytworzenie nowych tworzyw mocniejszych niż
stal i twardszych niż diament. WłaSnie dlatego tak wiele
osób pracuje nad tym od tak dawna. Wszyscy ś cigamy się
między soba, bo odkrycie oznacza niebywały przewrót. I
pierwszy, kto w to wskoczy, wstrzaś nie ludzkoś cia w sposób,
którego nie jesteś cie w stanie sobie panowie wyobrazić.
Ethan i O'Hara wygladali, jakby nigdy w życiu nie
słyszeli podobnych bzdur. Znakomicie, pomyś lał Jerry, pora
wytoczyć najcięższa broń. Dosłownie.
- Proszę popatrzyć na to, a potem możemy udać się do sali
konferencyjnej.
Jerry wyjał pistolet z kieszeni swojego laboratoryjnego
fartucha. Kupił go w sklepie sportowym specjalnie na tę okazję.
Do laboratorium oczywiś cie nie wolno było przynosić broni,
ale kontrolowano po łebkach. Czyż nie udało mu się sprowadzić
nawet psa? Spojrzał na Ptysia.
Obaj urzędnicy cofnęli się pomrukujac z oburzeniem. Jerry
nie dał im czasu na gwałtowniejsza reakcję.
Wycelował w zwierzę i dwukrotnie strzelił. Jedna kula trafiła
Ptysia w klatkę piersiowę, druga strzaskała mu kręgosłup.
Futro zbroczyła krew.
Ptyś zaskowyczał i usiadł pod naporem uderzenia. Dyszał
ciężko.
- O Boże! - jęknał Ethan.
- McKenzy, co pan sobie do diabła wyobraża... - krzyknał
O'Hara.
- Z poczatku... - powiedział Jerry, po czym powtórzył to
jeszcze raz prawie krzyczac, żeby przyciagnać ich uwagę. - Z
poczatku nanomechanizmy wyłaczaja oSrodki nerwowe
odpowiedzialne za uczucie bólu.
Obaj członkowie zarzadu patrzyli szeroko otwartymi
oczami. Obaj dygotali.
Ptyś w klatce, z wywieszonym językiem, wygladał na
zdezorientowanego. Zdawał się nie dostrzegać ran. Po chwili
położył się na podłodze klatki. Oczy zaszły mu mgła i
pograżył się w głębokim ś nie, złożywszy łeb na przednich
łapach. Oddychał głęboko i powoli.
- W przypadku obrażeń tak rozległych jak te, nanomechanizmy
wprowadza go w stan uzdrawiajacej ś piaczki. Już teraz badaja
uszkodzone miejsca, szacujac potrzebne naprawy i zaczynaja
go składać do kupy. Potrafia łaczyć się w większe zespoły,
żeby dokonać makronapraw. - Jerry klęknał obok klatki i
wyciagnał rękę, żeby poklepać Ptysia po głowie. - Jego
temperatura teraz roś nie, ponieważ nanomechanizmy wydzielaja
duża iloś ć ciepła. Proszę popatrzeć, krwawienie ustało.
- Ten pies zdechł - powiedział O'Hara. - Ci z ruchu
ochrony zwierzat ukrzyżuja nas.
- Nic podobnego. Do jutra wyzdrowieje i będzie polował na
króliki. - Jerry był najwyraxniej bardzo zadowolony z siebie. -
Przyprowadziłem mojego własnego psa, żebyś my nie musieli się
babrać z tymi wszystkimi procedurami uzyskiwania zgody na
eksperymenty na zwierzętach.
- Jest pan zwolniony, doktorze McKenzy! - oznajmił
Ethan. Jego twarz pokryła się głęboka czerwienia.
- Nie sadzę - odrzekł Jerry z uSmiechem. - Założę się o
paczkę biskwitów dla psów.
Rwiatło zachodzacego słońca padało ukoSnie przez
przecinkę na wzgórzach Oregonu - Slad działania robotów do
wyrębu. Kiedy Patrice i Judd siadali za stołem w salonie
chmury znowu ustapiły. Wkrótce sensory ludzkiej obecnoSci
włacza ś wiatła.
Matka i syn siedzieli nad układanka przedstawiajaca
Ziemię wschodzaca nad księżycowymi skałami, fotografowana z
bazy na Księżycu. Błękitnozielona kula pokrywała większa
częś ć stołu, tylko w paru miejscach widniały jeszcze
strzępiaste luki.
Patrice i Judd niewiele rozmawiali, trwajac w swojskiej
ciszy dwojga ludzi, którzy bardzo długo pozostaja tylko we
własnym towarzystwie. Starczały im urwane zdania,
zaszyfrowane hasła, żarty, które jedynie oni rozumieli.
Judd wiedział, dlaczego nie moga kontaktować się ze
Swiatem zewnętrznym. Patrice nic przed nim nie kryła,
wyjaś niajac ich sytuację w sposób coraz bard złożony, w
ziej
miarę jak chłopiec rósł i więcej rozumiał. Nigdy się nie
skarżył. Innego życia nie znał.
Na zewnatrz zaszczekał Ptyś . Wstał i przemierzał werandę,
z jego gardła dobywało się głuche warczenie.
Patrice poszła opuś cić zasłony. Poczuła suchoś ć w ustach.
To nie było beztroskie poszczekiwanie na wiewiórkę. Miała
tego psa przez ponad połowę swego życia i znała go lepiej
niż wydawało się to możliwe. To było szczekanie ostrzegawcze.
- Co się dzieje, mamusiu? - spytał Judd. Po jego
Sciagniętej twarzy poznała, że boi się nie mniej niż ona.
Wytrenowała go odpowiednio.
Usłyszała warkot silnika. Jakiś pojazd wjeżdżał z
mozołem kręta, żwirowa droga prowadzaca z autostrady do ich
domu.
Demonstranci przed laboratoriami DyMar stanowili dziwna
mieszaninę grupek religijnych, działaczy zwiazkowych,
aktywistów ruchu obrony praw zwierzat i Bóg wie kogo jeszcze.
Niektórzy byli nieszkodliwymi dziwakami, inni wygladali
groxnie.
Spogladajacy przez okno Jerry McKenzie nie wiedział, jak
można sobie poradzić z tym tłumem. W zeszłym tygodniu ochrona
postawiła stalowe barierki.
- Nie mamy tyle swobody ruchu, na ile liczyliSmy.
Przemierzał swój gabinet w laboratorium, z terminalem,
notatkami, zapisami sesji burzy mózgów i dokumentacja.
Prawdziwe badania nanotechnologiczne prowadzono w sterylnych
pomieszczeniach sasiedniego budynku, gdzie Jerry rzadko zagladał.
Lecz z nasilaniem się demonstracji wszystkie eksperymenty
przerwano i szefowie DyMar zastanawiali się, co robić dalej.
DyMar popełniło fatalny bład obwieszczajac ś wiatu przełom w
nanotechnologii. Presja czasu i ś wiadomoś ć, że ich stacja
badawcza może nie być jedyna bliska sukcesu, popchnęły DyMar
do opublikowania przedwczesnych oś wiadczeń. Chcieli
odnieś ć sukces przez zaskocze
nie.
W jednej chwili zewszad podniosły się głosy oburzenia.
Reakcja była agresywna i zorganizowana. CzegoS takiego nikt
się nie spodziewał. Protestujacy połaczyli się i utworzyli
nowa organizację o nazwie Czystoś ć, która rozrastała się z
niewyobrażalna szybkoś cia.
Peron zapisał informację w komputerze i zabębnił palcami po
klawiaturze.
- A ty sadziłeś , że będziemy jedynymi, którzy opanuja
możliwoSci nanotechnologii!
- Miło jest się przekonać, że niektórzy ludzie rozumieja
więcej niż ich o to posadzałeS - odpowiedział Jerry.
Peron uszczypnał się w dolna wargę. Coś niepokoiło go
przez cały ranek.
- Tak, ale nie wydaje ci się, że ci ludzie zbyt szybko
się skrzyknęli? To fachowo zorganizowana akcja. Nie
wyglada na spontaniczny sprzeciw.
- Co chcesz powiedzieć?
Peron wzruszył ramionami, jakby krępowały go własne słowa.
- Cóż, jeszcze w 1985 Drexler przewidział, że opanujemy
nanotechnologię w ciagu dekady - a to było trzydzieSci lat
temu! Pracowało nad tym kilkanaScie grup, ale jakoS zawsze
ostateczne eksperymenty nie wypalały. Kiedy coś pojawiało się
w pismach naukowych, to zawsze obarczone błędami. Tylko
dzięki twojej arogancji, Jerry, ominęliś my normalna procedurę
biurokratyczna. Czy sprawdzałeś jak często najbardziej
obiecujacy badacze porzucali nanotechnologię dla innej
dyscypliny, jak wysoka była ś miertelnoś ć wś ród naukowców tej
właSnie dziedziny?
Jerry zamrugał ze zdziwienia.
- ByłeS ostatnio u psychologa, Frank? Mówisz jak
paranoik.
Peron zaś miał się nienatur
alnie.
- Przykro mi. Nie pracujemy w ś ciś le strzeżonej placówce,
wiesz o tym. Dwukrotnie przemyciłeS tu tego cholernego psa, a
przecież Ptyś to nie ratlerek, którego można ukryć w schowku
na rękawiczki. Płot z siatki i paru ochroniarzy nie daja mi
poczucia bezpieczeństwa.
Jakby w odpowiedzi tłum na zewnatrz zaczał głoSno
Spiewać.
Jerry usiadł, kopnał noga w ołówek leżacy na połodze i
przemówił zrównoważonym głosem:
- Frank, zawsze jacyś ogłupiali fanatycy próbuja
zatrzymać postęp - ale to nigdy nie wychodzi. Nikt nie jest w
stanie zatrzymać postępu.
Przez następny kwadrans Jerry starał się podnieś ć swojego
partnera na duchu. Zamieszki mina, trzeba to spokojnie
przeczekać. Musza wykazać się psia wytrwałoś cia. Jednak
kiedy pakowali się, żeby stawić czoło protestujacym i pójś ć
do domu, Jerry czuł się pewnie.
Ale już nigdy więcej nie zobaczył Franka Perona.
Patrice ujrzała nadjeżdżajacy czerwony pojazd i zezujac w
zachodzacym słońcu rozpoznała w nim mała amerykańska
ciężarówkę wyposażona w czujniki sterowania laserowego,
zabłocona i nieodróżnialna od miliona innych pojazdów w
Oregonie. Nie rozpoznała też sylwetki kierowcy.
Nie było czasu na ucieczkę.
Patrice i Judd mieszkali w tym stanie od dziewięciu lat,
z czego trzy w tym domu. Ona i jej syn uciekli do Oregonu,
ponieważ ten stan cieszył się opinia tolerancyjnego. Z tego
powodu dobrze się tu żyło surwiwalistom, przedstawicielom
różnych grup religijnych, ekstremistom i izolacjonistom - a
wszyscy oni wiedzieli, że jeś li chca w spokoju żyć, musza na
to samo pozwolić innym. Prawodawstwo stanowe gwarantowało
ultraprywatnoś ć, nie płacono tu podatków, nie używano kart
kredytowych i nie prowadzono spisów telefonów.
Jednak podczas ostatniej wizyty w sklepie spożywczym
zauważyła na okładce popularnego tygodnika zdjęcie
pozbawionych płotu, płonacych ruin laboratoriów DyMar.
Nagłówek zapowiadał materiał retrospektywny na 15-lecie
katastrofy oraz wyrażał żal z powodu utraty całej
dokumentacji tak ważnego przełomu technologicznego. Na pewno
w piś mie będzie mowa o tym, że dotad nie odnaleziono Patrice
i jej syna, prawdopodobnie zabitych przez fanatyków z
Czystoś ci. I znajda się jej zdjęcia - jako Trish McKenzy, a
nie Patrice Kennesy - oraz chłopca imieniem Jody, nie Judda.
Odruchowo wrzuciła pismo do koszyka.
Poczuła skrępowanie i przeszła spomiędzy przewodników
telewizyjnych, chrupek o smaku bekonu i batonów do kasy.
Przekonywała sama siebie, że nikt nie mógłby powiazać
wszystkich szczegółów. Jednakże kasjerka patrzyła na nia
dziwnie uważnie...
Teraz Patrycja z zawziętym wyrazem twarzy wyszła na
werandę, na spotkanie tego, co nadchodziło.
Tłum nie rozchodził się nawet póś na noca. Jerry pozostał
w gabinecie do po dziesiatej, wysławszy wideonotę do Trish,
że musi jeszcze skończyć kolejna symulację. Demonstranci
napierali na siatkę, skandowali i Spiewali. Rozpalili
ogniska.
Jerry nie mógł jakoś uwierzyć, żeby ludzie bez
wykształcenia technicznego potrafili zrozumieć znaczenie
przełomu dokonanego przez niego i Franka. To nie były
sprawy, które przeciętny obywatel od razu łapał. Ocena
potencjalnych zmian ś wiata, niebezpieczeństw zwiazanych z
przyszłymi cudami obiecywanymi przez rzecznika prasowego
DyMar była zbyt skomplikowana i wymagajaca wnikliwoś ci. Któż
więc tym wszystkim kręcił?
Jak w przypadku tej afery w Utah z synteza na zimno całe
dziesięciolecia temu, DyMar składała mnóstwo obietnic nie
pokazujac niczego uchwytnego. Przed ujawnieniem jakichkolwiek
szczegółów czekali na zatwierdzenia patentu, ale biurokracja
była przeciwko nim - urzad patentowy zagubił pierwsze dwa zestawy
wniosków, choć rejestr poczty elektronicznej wskazywał, że
zostały one odebrane i zaksięgowane. Wiadomoś ć o
"nieś miertelnym psie" przeciekła w jednym z wywiadów, ale
Jerry nie miał najmniejszego zamiaru strzelać jeszcze raz do
Ptysia przed kamerami po to tylko, żeby czegoś dowieś ć.
Lecz pies nie był jedynym stworzeniem obdarzonym
zdolnoś cia nanotechnologicznej odbudowy komórek. Jerry zadbał
też o siebie. Nikt nie wiedział, że nosił w sobie mechanizmy
naprawy komórkowej dostosowane do ludzkiego DNA.
Na zewnatrz usłyszał brzęk tłuczonego szkła i ryk tłumu.
Wyjrzał przez okno. Chmury zasłoniły prawie wszystkie
gwiazdy, ale lampy rtęciowe oSwietlały jaskrawo prawie
opustoszały parking.
Przy bramie przechadzał się zespół ochroniarzy. Każdy
trzymał karabin w pogotowiu i prawdopodobnie miał duszę na
ramieniu. DyMar wystapiło o wsparcie do policji stanowej,
ale spotkało się z odmowa. Pretekstem był jakiS
przedpotopowy przepis, który nie pozwalał policji
przeszkadzać zakładowej ochronie w przypadku "sporów
wewnętrznych". Jerry nie miał pojęcia, jak można było uważać
tłum demonstrantów za wewnętrzny spór. Wszystko wskazywało
na to, że komuś zależy, by laboratorium nie było chronione.
Usłyszał ostre, trzaskajace odgłosy na zewnatrz i dopiero
po chwili dotarło do niego, że to wystrzały. Zobaczył
padajacego ochroniarza, pozostali rzucili się do ucieczki.
Kiedy grupa ludzi przedarła się przez dziurę w siatce,
usłyszał kolejne strzały.
- To obłęd! - powiedział do siebie i zgasił ś wiatło w
gabinecie. Nie ma co przyciagać uwagi. Ale oni pewnie i tak
dokładnie wiedzieli, gdzie Jerry pracuje. Wszystko to
wydawało mu się niewiarygodne, wiedział jednak, że musi
natychmiast znikać.
Blask z parkingu i blado ś wiecacy napis "Wyjś cie"
wystarczajaco oś wietlały mu drogę. Wymykajac się z pokoju
zawahał się, czy nie powinien zadzwonić na policję lub
choćby do straży pożarnej. KtoS rozwalił drzwi wejSciowe na
parterze. Nie było czasu.
Spladruja budynek i zniszcza cała pracę Jerry'ego.
Zastanawiał się, czy mógłby coś ocalić, jak na tych
wszystkich starych filmach, kiedy szalony naukowiec ratuje
swój notes z płomieni. Ale praca jego i Perona była
rozrzucona po tysiacach plików komputerowych, w delikatnym
mikro-hardwarze, w nieuchwytnych symulacjach sztucznej
inteligencji. Wszystko wielokrotnie zapisane, a kopie
przechowywane w różnych miejscach. Nic im się nie stanie.
Teraz najważniejsze to uciec. Tłum już zabił jednego
strażnika. Jerry nie miał watpliwoś ci, że jego rozerwałby na
strzępy. Pobiegł w głab korytarza, gdy tylko usłyszał tupot
kroków od strony holu, okrzyki komend, kolejny strzał.
Umknał ku tylnej klatce schodowej, pchnał drzwi i ruszył w
dół skaczac po trzy stopnie, rękami łapiac się poręczy. Na
dole ś ciagnał swój fartuch laboratoryjny i zostawił go na
podeś cie. Dopiero potem wkroczył do administracyjnej częś ci
głównego budynku.
Przedtem wystawił głowę za drzwi, żeby się dokładnie
rozejrzeć. Tu jeszcze tłum nie dotarł, zreszta biura zarzadu
nie były jego głównym celem. Jerry usłyszał potężna
eksplozję i przez kilka okien zobaczył przybudówkę
wylatujaca w powietrze poś ród pomarańczowych płomieni.
Niewiarygodne! Coś takiego po prostu nie mogło się zdarzyć.
Ale cóż, ciemni wieSniacy zawsze atakowali z pochodniami
zamek doktora.
Jerry przysunał się do ś ciany i ruszył biegiem wzdłuż
niej. Frontowe i boczne wejś cia nie wchodziły w grę Ale z
.
tyłu znajdowało się wyjś cie awaryjne z powłoka
sygnalizacyjna, której zerwanie właczyłoby alarm i
powiadomiło policję i straż pożarna. Teraz już nie wiedział,
czy byłoby to korzystne czy nie.
W jednym z okien pękła szyba, z rozbitej butelki wypełzła
kałuża ognia. Koktajl Mołotowa. Jeden z frontowych gabinetów
- albo Ethana albo O'Hary'ego - stanał w płomieniach.
Jerry przyłożył ucho do wyjScia awaryjnego.
Usłyszał odgłosy zamieszania, ale jakby z daleka. Wyobraził
sobie kogoS zaczajonego w mroku z karabinem wycelowanym w
drzwi, czekajacego, aż on ruszy do biegu. Ale nie miał innego
wyjScia.
Plecami rzucił się na drzwi, na zewnatrz natychmiast padł
na ziemię. Przetoczył się, oczekujac uderzeń pocisków o drzwi,
o asfalt, rozrywajacych jego pierś . Co czuł Ptyś , kiedy trafiły
go kule? Jerry nie wiedział, jak wiele obrażeń potrafi przyjać
i naprawić jego własne ciało. Nigdy nie testował swoich
możliwoSci.
Ale jedyne odgłosy strzałów dobiegły go z dalekiego końca
budynku. Wstał i ruszył pędem do narożnika. Gdyby tylko był
w stanie dostać się na parking, do swojego samochodu, mógłby
przebić się przez siatkę i odjechać, zabrać Trish i
dzieciaka, a potem ukryć się w jakimś motelu na parę dni, aż
wszystko przycichnie.
Jerry pozwolił sobie na moment satysfakcji. Ten atak
osłabi ruch protestu; kiedy ś wiat zobaczy popełnione przez
tych ludzi morderstwa i zniszczenia, zniknie sympatia dla ich
sprawy. To było jak zbiorowy obłęd. Czy wysadzanie w powietrze
klinik aborcyjnych zwiększyło poparcie dla orędowników życia
poczętego? Czy Armstrong pomógł przeciwnikom wojny w Wietnamie?
Kiedy jednak Jerry zobaczył ludzi atakujacych budynek
DyMar, ich broń i zdyscyplinowany sposób poruszania się,
zdał sobie
na


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Anderson, Kevin J Music Played on the Strings of Time
Who Rules America Khazar Media Grip Kevin Alfred Storm
Evangeline Anderson Mężczyzna w czarnej skórzanej masce (rozdział 1)
Wytrwałośćc0113e

więcej podobnych podstron