regan historyczne bledy










Historyczne błędy








Geoffrey Regan
Historyczne błędy



2005


 

(...)

 


W dwóch słowach


Hasło podboju Afryki w imię olejów jadalnych można dziś uznać za
cokolwiek dziwaczne, ale w roku 1946 - w epoce rozkwitu systemu kartkowego -
wiadomość, że armia dzielnych młodych Brytyjczyków płci obojga, żołnierzy
"fistaszkowej armii", toczy bohaterski bój z najbardziej ciemnymi siłami, jakie
może rzucić przeciwko nim Czarny Kontynent, budziła radość w sercach milionów
brytyjskich gospodyń domowych. Niestety, okoliczności bardziej przypominały
spotkanie Stana Laurela z Oliverem Hardym niż Stanleya z
Livingstonem.
Mimo to pomysł uprawy orzeszków ziemnych w Afryce wydawał się zupełnie
rozsądny; zrodził się zresztą w środowisku doświadczonych ludzi interesu z
firmy Unilever, która w owym czasie obracała milionami ton tłuszczów spożywczych
rocznie i była producentem renomowanych gatunków margaryn stołowych, między
innymi Stork i Blue Band. Ci twardogłowi biznesmeni wiedzieli, że w warunkach
racjonowania produktów spożywczych brytyjskie gospodynie domowe cierpią na
niedostatek tłuszczów kulinarnych. Zamierzali rozwinąć ten problem, tworząc
nowe rejony ich produkcji w najbardziej zacofanej części Afryki; wszyscy więc
powinni na tym skorzystać. Toteż gdy Frank Samuel, prezes filialnej spółki
Unilever - United Africa, zaczął rozglądać się za najdogodniejszym miejscem
pod uprawę orzeszków ziemnych, zainteresowała go koncepcja zagospodarowania
20 tysięcy akrów buszu w Tanganice. Postanowił się więc tam wybrać - wedle
statystyk ONZ, grunty rolne zajmowały zaledwie 3 procent powierzchni tego kraju. Samuel był przekonany, że znalazł
odpowiedź na modlitwy brytyjskich gospodyń domowych: obszar gotowy pod uprawę
orzeszków ziemnych, zwanych także "małpimi orzechami" lub, częściej,
flstaszkami. Dla Samuela orzeszki ziemne były naturalnym rozwiązaniem problemu
braku tłuszczów - po zmiażdżeniu dawały 40 procent doskonałego oleju
jadalnego; reszta mogła być przeznaczona na paszę dla bydła, stanowiąc tym
samym źródło masła. Wydawało się to zbyt piękne, żeby mogło być
prawdziwe.
W kwietniu 1946 roku rząd brytyjski wysłał do Tanganiki specjalną misję,
na której czele stanął John Wakefield. Wakefield był wizjonerem, który w
projekcie orzeszkowym widział szansę przyniesienia do tej pogrążonej w
ciemnocie części Afryki dobrodziejstw pomyślności gospodarczej i
cywilizacji. Dla socjalistycznego rządu tego rodzaju wizja była przekonująca.
Nowy minister zaopatrzenia - były marksista, wytwór Eton i Oksfordu - John Strachey
- przychylnie przyjął sprawozdanie z odkryć Wakefielda w
Tanganice. Kosztem 25 milionów funtów szterlingów podda się uprawie trzy i
ćwierć miliona akrów tanganikańskich chaszczy. Flotylla buldożerów i
traktorów zmierzy się z mocami ciemności i wyniesie z Afryki żywność dla głodnego
świata.
Problem w tym, że raport Wakefielda był dokumentem wysoce niedoskonałym. Z
imponującym rozmachem wzywał 100 tysięcy ochotników do służby w
"fistaszkowej armii", ale poczucia realizmu pozbawiony był niemal zupełnie.
Wspominał o problemach agrotechnicznych, o tym jak uprawiać orzeszki, ale
kompletnie pomijał największe wyzwanie, w którego obliczu stawał cały
projekt: jak wykarczować tysiące akrów afrykańskiego buszu. Wydawał się
przyjmować za pewnik, że użyte zostaną środki mechaniczne, ale nie podsuwał
żadnej sugestii, skąd je wziąć i jak przetransportować do Tanganiki
pozbawionej odpowiednich dróg i transportu kolejowego. Jedyny port tego kraju,
Dar-es-Salam, wyposażony był w urządzenia nadające się bardziej do rozładunku
statków niewolniczych niż nowoczesnych frachtowców. Odpowiedzialność za
jaskrawe niedostatki raportu nie spada wyłącznie na barki Wakefielda. Nikt nie
uznał za właściwe włączyć do jego misji inżyniera. Gdyby to zrobiono,
zadane zostałyby właściwe pytania - przede wszystkim o serwisowanie i naprawę
traktorów w sercu afrykańskiego buszu. W gruncie rzeczy Wakefield domagał się
dokonania w Afryce natychmiastowej rewolucji przemysłowej. Żądał, by to, co
zajęło Wielkiej Brytanii i Europie stulecia, Tanganika osiągnęła z dnia na dzień. Bez pomocy
wykwalifikowanej brytyjskiej siły roboczej krajowcy mieli się nauczyć budować
warsztaty, posługiwać się narzędziami, obsługiwać i naprawiać
skomplikowane maszyny rolnicze. Krytycy zarzucali raportowi, że niewiele
odbiega od planów sowieckich "pięciolatek". Niemniej, rząd brytyjski
porwany został wizją Wakefielda i postanowił ruszyć naprzód plan
fistaszkowy. Zaczęła się rekrutacja ludzi, którzy mieli go dopracować i
wykonywać, a przysłowiowa brytyjska prowizorka stała się hasłem dnia.
Na wezwanie do karczunku pierwszej połaci ziemi pod przyszłe uprawy -
miejsca nazwanego złowieszczo Kongwa, co w miejscowym narzeczu oznacza "być
zwiedzionym" - odpowiedziały dziesiątki byłych żołnierzy. Ludzie ci
budowali drogi i lądowiska we wszystkich strefach frontowych w Europie, Afryce
i na Dalekim Wschodzie, niestraszne było im więc prowadzić traktory pod ciężkim
ogniem nieprzyjaciela. Dobrze pamiętali słowa Churchilla: "Dajcie nam narzędzia,
a skończymy tę robotę". Ale gdzie te narzędzia? A zwłaszcza gdzie są
ciężkie traktory. Tymczasem sytuacja przedstawiała się następująco: w roku
1946 Wielka Brytania nie miała ciężkich traktorów. Karczunek ziem
brytyjskich zakończył się już dawno i od niepamiętnych czasów nie rzucały
już one rolnikom takiego wyzwania. Oczy wszystkich zwróciły się zatem - z
przyzwyczajenia - na drugą stronę Atlantyku, w nadziei, że - jak zwykle
- Nowy Świat rozwiąże problemy Starego. Ale nie tym razem. Lend-Lease się
skończył, a producenci amerykańscy mieli pełne portfele zamówień. I nagle - nie jeden, ale dwa łuty szczęścia. Trochę ciężkich traktorów
zaoferowała Kanada, a jednocześnie odkryto, że Amerykanie zostawili na
Filipinach setki starych buldożerów i można je nabyć po przystępnych
cenach.
Następnym problemem było, jak dostarczyć całe to ciężkie wyposażenie
rolnicze do orzeszkowej krainy. Po raz pierwszy dostrzeżono kwestię
transportu, czy raczej jego braku. Zauważono teraz, że w środkowej prowincji
Tanganiki - gdzie położona była Kongwa - pod nazwą transportu kryła się
samotna, jednotorowa linia kolejowa obsługiwana przez opalany drewnem parowóz.
Gorzej jeszcze, że urządzenia portowe w Dar-es-Salam nie nadawały się do
przyjęcia takiej masy towarów. Ale nieustraszeni Brytyjczycy
"improwizowali". Wobec braku kanałów portowych wystarczająco głębokich,
by mogły tam zacumować frachtowce, ciężki sprzęt przenoszono z ładowni
statków na barki, dowożono nimi na nabrzeże i dopiero rozładowywano. Piętrzyły się tam całymi stosami, tygodniami czekając na
transport w głąb lądu. W rezultacie port zawalony został hałdami wszelkiego
rodzaju towarów, nierozpakowanych i zrzuconych jak popadnie. Powstał
nieopisany chaos. Do Dar-es-Salam płynął strumień dostaw z wszystkich zakątków
anglojęzycznego świata. Było tam wszystko, "od żarówek elektrycznych po
zdezelowane tokarki i od używanych spodni wojskowych po najlepszej jakości
generatory". Biura demobilu miały swoje święto. Zaopatrzeniowcy
"fistaszkowej armii" wpadli w szał wydawania pieniędzy, polując na
wiele doskonałych - i sporo niedoskonałych - kontraktów na sprzęt
wojenny z Egiptu.
Tymczasem Afryka dała do zrozumienia, że nie ma zamiaru poddać się
"fistaszkowej armii" bez walki. Niespodziewany wylew rzeki Kinyasungwe
zmył z powierzchni ziemi linię kolejową do Kongwa. A kiedy straż przednia
armii wyruszyła w końcu z wybrzeża, natknęła się na kolejną przeszkodę - jej afrykańscy robotnicy natychmiast zastrajkowali, domagając się podwyżki
płac i uciekli; w związku z czym w drodze do Kongwa towarzyszył jej tylko
jeden afrykański kucharz. Mimo to, chociaż "zagryzieni niemal na śmierć
przez komary", nieustraszeni pionierzy przybyli do Sagary, gdzie
postanowili założyć obóz - o 20 kilometrów od przyszłej plantacji
orzeszków w Kongwa. Oczekiwał tam ich George Nestle - wielki biały łowca w
całej swej okazałości - w pasie ze skóry pytona i z gigantycznym
brzuszyskiem wylewającym się z pary bardzo krótkich szortów. Gościnność
Nesltego była równie wielka jak jego brzuch i przyjęta została jak długo
oczekiwany ratunek w potrzebie przez ludzi przybyłych z wciąż jeszcze podległej
racjonowaniu żywności Wielkiej Brytanii. 40 jaj na szynce znikło błyskawicznie,
spłukane obficie sherry. Kiedy pionierzy z wilczym apetytem pożerali ucztę,
przedstawiano ich miejscowym, afrykańskim naczelnikom plemiennym, wraz z żonami
i dziećmi. Zaspokoiwszy głód, dwóch członków wyprawy wspięło się na
pobliskie wzgórze, by dokładnie obejrzeć "Ziemię Obiecaną", ale wypędziła
ich stamtąd gromada wrzeszczących pawianów.
Z chwilą, gdy pionierzy osiedli w Sagarze, postanowiono zrobić coś - o
czym niektórzy mogliby sądzić, że powinno zostać zrobione wcześniej -
dokonać analizy gleby i sprawdzić, czy w ogóle nadaje się pod uprawę
orzeszków. Po użyciu filtra do herbaty - jako godnego Heatha Robinsona
elementu zestawu do analizy gruntu - zdecydowano, że tak. Na całe nieszczęście
pionierzy pominęli pewien drobiazg, który miał stać się przekleństwem całego przedsięwzięcia. Gleba w Kongwa była zbyt gliniasta, co
uniemożliwiało w zasadzę zbiór orzeszków. Wtedy też popełniono drugi błąd.
Postanowiono przenieść obóz w nowe miejsce - pozbawione wody i nadal odległe
o 10 kilometrów od plantacji.
Tymczasem zaczął się eksodus sprzętu z wybrzeża. Ponieważ linia
kolejowa padła ofiarą powodzi, nieustraszeni pionierzy musieli przedzierać się
wzdłuż jednej, bardzo niedoskonałej drogi. Rojące się od krokodyli wody
rzeki Ruwu można było przebyć jedynie promem, a ten - zupełnie jakby brał
udział w ogólnokontynentalnym spisku zmierzającym do zniechęcenia intruzów
- zatonął na sam widok ciężkich traktorów i spychaczy, które miał
przewozić. Zostawiwszy w końcu za sobą krokodyle, pionierzy przekonali się
teraz, że słonie polują na ich jeepy, lwy wskakują na platformy ciężarówek,
a hordy wrzaskliwych pawianów walczą o każdy cal drogi. Z ponurą determinacją
dotarli jednak do Kongwa. Biali mieszkańcy Tanganiki przywitali ich z bardzo
mieszanymi uczuciami; wśród oddalonych od ojczyzny plantatorów brytyjskich
przeważał pogląd, że cały ten plan to spisek socjalistów, mający na celu
"zabałaganienie tego cichego zakątka i wyśrubowanie cen dżinu".
Po przybyciu do Kongwa pionierzy zabrali się za karczunek chaszczy. Łatwiej
jednak było to powiedzieć, niż zrobić, ponieważ do tego zadania byli zupełnie
nieprzygotowani. Raport Wakefielda zakładał wykarczowanie 150 tysięcy akrów
gruntu w dwanaście miesięcy. Ale czy ktokolwiek w Londynie zatroszczył się,
by przeczytać jak naprawdę wygląda tanganikański busz? W opinii jednego z
ekspertów przedrzeć się przez te zarośla umie tylko nosorożec lub wąż.
Pracy takiej mogą podołać jedynie najcięższe spychacze. Ale żadnego nie można
było dowieźć do Kongwa, nawet odbudowaną pospiesznie linią kolejową,
ponieważ ich lemiesze były zbyt szerokie i nie mieściły się w przecince, którą
biegły tory. W rezultacie, pociąg mógł poruszać się w tempie, w jakim
murzyńscy robotnicy poszerzali przesiekę. Tymczasem drogą zdążały do
Kongwa traktory. W raporcie Wakefielda mowa była o tym, że do lutego 1947 roku
należy dostarczyć ich 200. W przewidzianym terminie nie pojawił się żaden.
Zima w Wielkiej Brytanii była tak mroźna, że lód unieruchomił statki w
portach. Dopiero w kwietniu w Kongwa pojawiło się 16 pierwszych maszyn. Wkrótce
oblazła z nich świeża farba i okazało się, że większość amerykańskich
traktorów pochodzi z bardzo "drugiej ręki".
Wiele kłopotów sprawiały potężne "drzewa rosnące do góry
nogami" - baobaby, których pnie miewały do siedmiu metrów średnicy.
Problemem jednak była nie tyle ich wielkość, co fakt, że w wypróchniałych,
pustych od środka pniach Murzyni mieli zwyczaj chować zmarłych. Wykorzeniając
jedno z takich drzew, traktor spowodował, że z napowietrznych korzeni baobabu
wypadła ukryta tam czaszka, co wywołało gniew tubylców - "fistaszkowa
armia" obraziła duchy plemiennych przodków. Miejscowy nadzorca robót uśmierzył
niezadowolenie krajowców, przenosząc czaszkę na honorowe miejsce w kwaterze głównej,
"by mogła szeptać mądrości do naszych uszu".
Rozsierdzeni tubylcy nie byli jednak problemem najgorszym. Nikt nie miał wątpliwości,
że największe zagrożenie stwarzały miejscowe dzikie pszczoły, które w roku
1914 zepchnęły do morza brytyjskie siły inwazyjne w Tanga. Teraz potomkowie
tych pszczół byli gotowi na przyjęcie nowej armii brytyjskiej. Pszczoły
zbudowały wiele gniazd w pustych pniach baobabów, a traktorzyści nie byli w
stanie przecież badać każdego karczowanego drzewa w poszukiwaniu jego
skrzydlatych mieszkańców. W rezultacie doszło do wielu wysoce
niesympatycznych starć; w ciągu dwóch tygodni na liście strat znalazło się
kilku opuchniętych szoferów i jeden zwiadowca. Znacznie mniej kłopotów
sprawiały traktorom czworonogi, chociaż przy pewnej okazji grupa pojazdów
dopiero po pół godzinie odparła atak czterech nosorożców i zmusiła je do
ucieczki.
Już po rozpoczęciu karczunku podjęto decyzję o zatrudnieniu robotników
afrykańskich - jako szoferów i w warsztatach naprawczych. Ta godna skądinąd
pochwały inicjatywa pociągnęła za sobą wiele dalszych komplikacji. Zapał,
jaki wykazywali murzyńscy operatorzy traktorów, doprowadził do zniszczenia
wielu maszyn, a jeśli chodzi o pracowników warsztatowych, to brytyjskie
Ministerstwo do spraw Kolonii postanowiło, że Afrykańczycy mają zorganizować
się w związki zawodowe. Zgodnie ze zwyczajami panującymi w 1947 roku w
brytyjskim rządzie socjalistycznym, związki zawodowe - tam gdzie istniały -
winny działać prawidłowo i w myśl słusznych wytycznych, toteż do Kongwa
wysłano dwóch brytyjskich działaczy związkowych, którzy mieli tego
dopilnować. Ludzie ci odnieśli błyskawiczny sukces o nieobliczalnych
konsekwencjach. W kilka dni po ich przybyciu afrykańscy robotnicy zatrudnieni w
Kongwa ogłosili strajk solidarnościowy ze strajkującymi dokerami z
Dar-es-Salam, a ponadto zaczęli domagać się podwyżki płac i lepszego wyżywienia. Następnie
podpalili część obozu i założyli blokadę dróg, żeby uniemożliwić
Europejczykom powrót na wybrzeże. Nie przypuszczali, że plany ich pokrzyżuje
jeden z najdzielniejszych i najbardziej wymownych robotników szkockich, który
natknąwszy się na tarasujących drogę uczestników strajku, wyskoczył z
jeepa i obrzucił ich stekiem wyzwisk po gaelicku. Krajowcy, wstrząśnięci tym
niezrozumiałym dla nich, barbarzyńskim atakiem słownym, rzucili broń i
natychmiast uciekli.
Znacznie trudniej było rozwiązać inne problemy, wynikające z obecności
Europejczyków w Tanganice. Wzrost płac zatrudnionych w Kongwa tubylców wywołał
w tej części kraju inflację; wieśniacy przekonali się wkrótce, że nie
sposób dostać nigdzie jajek i mleka. Szerzyło się niedożywienie, w następstwie
czego umarło wiele niemowląt. "Fistaszkowa armia" mimowolnie uruchomiła
proces rozpadu struktur plemiennych. Naruszony został autorytet wodzów, bowiem krajowcy zaczęli
zwracać się ze swymi problemami do białych, a nie do nich; w dodatku wiele
miejscowych Murzynek zaczęło się parać prostytucją, konkurując na tym polu
z doświadczonymi przedstawicielkami tej profesji, które masowo napływały z
wybrzeża i wkrótce szczelnym pierścieniem otoczyły cały obóz.
Latem 1947 roku stało się oczywiste, że obóz nie podoła naczelnemu
zadaniu, dla którego go założono. W pogoni za nakreśloną przez Wakefielda
wizją postępu zapomniano zupełnie o nieuniknionych trudnościach, jakie pociąga
za sobą pomysł uprawy ziemi w Afryce. "Fistaszkowa armia" miała
jednak pełną świadomość, że od jej sukcesu zależy, czy "w rozsądnej
przyszłości umęczone brytyjskie gospodynie domowe będą miały margarynę,
fryturę i mydło". A tu blisko dwie trzecie ściągniętych do Kongwa
traktorów nie nadawało się już do użytku - unieruchomiło je
nieprzystosowanie do pracy w takich warunkach i nadgorliwość murzyńskich
traktorzystów. Wtedy ktoś pomyślał o czołgach; czy zalegających magazyny
demobilu maszyn z drugiej wojny światowej nie można by użyć do karczunku?
Pomijając wszystko, zaledwie trzy lata wcześniej zrównały z ziemią lasy
Normandii. I tak narodził się "shervick" - skrzyżowanie czołgu "shermann"
z traktorem "vickers". Radość była jednak przedwczesna. Shervicki
wystartowały bardzo obiecująco, ale wkrótce zaczęły się psuć i jeden po
drugim powędrowały na złom.
W dodatku coraz bardziej zaczął się mścić popełniony wcześniej błąd,
jakim było przeniesienie szybko rozrastającego się obozu z obfitującej w wodę
Sagry, do bezwodnego Kongwa. Wodę pitną - 5 tysięcy galonów dziennie -
dowożono tam cysternami i magazynowano w betonowych, otwartych zbiornikach,
przy czym trudno było przekonać wszystkich, że ma ona służyć wyłącznie
do picia. Tubylców nagminnie trzeba było wyciągać z tego, co uznali za
pierwszy w Kongwa basen kąpielowy. Woda z miejscowych źródeł głębinowych
smakowała jak sól epsońska i miała równie silne właściwości
przeczyszczające.
Jesienią 1947 roku Kongwa - z szeregowymi domami, zbudowanymi z miejscowej
cegły, brytyjskimi żonami urzędników i ich sekretarkami - sprawiała wrażenie
przeniesionego do Afryki angielskiego miasteczka. Pod kilkoma innymi względami
warunki nie musiały koniecznie przypadać damom do gustu. Z nadejściem pory
deszczowej pojawiła się plaga skorpionów, długich niekiedy na dziesięć centymetrów. Nowym przybyszom
trzeba było przypominać, by rano nie wkładali butów, uprzednio ich dokładnie
nie opróżniwszy.
Kiedy lunęły rzęsiste deszcze pojawił się jeszcze jeden problem -
okazało się, że magazyny i warsztaty zbudowano na dnie wyschniętego jeziora.
Ulewy zmyły je więc ze szczętem.
W lutym 1948 roku realizację całego przedsięwzięcia powierzono powołanej
właśnie do życia Overseas Food Corporation, z której ramienia rządy w
Kongwa objął generał-major Desmond Harrison, CB (Kawaler Orderu Łaźni), DSO
(medalu za zasługi bojowe "Distinguished Service Order) i MICE. Był to człek
wszakże schorowany i zupełnie nienadający się do tego, by przekształcić w
sukces coś, co nieodwołalnie już i od dawna skazane zostało na porażkę. Co
gorsza, uważał, że jedyną metodą wyjścia z sytuacji jest zaprowadzenie
drylu i dyscypliny wojskowej, co nie bardzo przypadło do gustu młodym
idealistom, którzy odpowiedzieli na apel Wakefielda. Harrison zawiesił przed
swoim namiotem masywną tablicę z polerowanego drewna z wygrawerowanym napisem
"Rezydent", a interesantów przyjmował nie prędzej, niż odczekali
swoje w specjalnie w tym celu urządzonym przedpokoju. Różniło się to
diametralnie od niewymuszonej swobody, jaka przed rokiem panowała w obozowisku
George'a Nestle. Pozostaje zapytać, czy próba zaprowadzenia nowych porządków
przyniosła jakiś rezultat. Odpowiedź brzmi: niestety, nie. Murzyni w ogóle
odmówili podporządkowania się generalskiemu reżimowi i nie chcieli nawet słyszeć
o dyscyplinie wojskowej. Ambitny plan zebrania 150 tysięcy ton orzeszków
systematycznie i ostro korygowano w dół - najpierw do 70, a następnie do
zaledwie 50 tysięcy ton. Zredukowano przewidziane przez Wakefielda wskaźniki
wydajności z akra. Do bojowników "fistaszkowej armii" powoli zaczynała
docierać świadomość, że przegrali nie tylko wstępny bój, ale całą wojnę.
Mimo to, nieustannie do Kongwa szerokim strumieniem napływali robotnicy
europejscy z rodzinami. W ślad za tym rosły płace ich tubylczych kolegów i
inflacja, a to pociągało za sobą bardzo poważne skutki społeczne, niemające
skądinąd nic wspólnego z przyświecającą pionierom wizją "zielonej,
przyjaznej Afryki". Gwałtownie nasiliła się przestępczość, czemu
towarzyszył równie burzliwy rozkwit pijaństwa i prostytucji. Tradycyjny model
życia tubylców zmieniał się w szalonym tempie. Do Kongwa sprowadzono wykwalifikowanych pracowników murzyńskich z Nigerii, a ci
jednoznacznie odmówili wszelkich kontaktów z krajowcami. Pewien czarny
Nigeryjczyk z dyplomem uniwersyteckim, którego mianowano naczelnikiem lotniska
w Kongwa - wyszedł kiedyś na spotkanie bardzo ważnej osobistości z sąsiedniego
kraju afrykańskiego, a gdy VIP powitał go suahilijskim pozdrowieniem "Dżambo",
odparł w najczystszej angielszczyźnie: "Nie mówię tym językiem ani go
nie rozumiem, sir. Niemniej jeśli Pan pozwoli, sir, chciałbym skorzystać z
okazji i wyrazić najserdeczniejsze słowa powitania". W oczach Afrykanów
Kongwa jawiła się jako oszałamiające miasto prosperity gospodarczej - coś
w rodzaju ubiegłowieczne-go Johannesburga, ale kiedy otwarto tam nowy,
luksusowy sklep z towarami europejskimi, okazało się, że Murzyni nie mają do
niego prawa wstępu. Do wszystkich klątw, jakie wisiały nad całym przedsięwzięciem,
dołączył na koniec jeszcze rasizm, który pogrążył je ostatecznie w oczach
opinii publicznej. Ku radości osiadłych tu od dawna osadników brytyjskich, których
nadzieje, że wszystko diabli wezmą i w tym miłym, spokojnym zakątku Afryki
znów wszystko będzie po staremu, zdawały się coraz bliższe
urzeczywistnienia.
Bez względu na to, czy generał Harrison zdawał sobie z tego wszystkiego
sprawę, wszelkie jego wysiłki tak czy inaczej skazane były na niepowodzenie.
A to z tej prostej przyczyny, że ziemie w okolicach Kongwa w ogóle nie nadawały
się pod uprawę orzeszków ziemnych. Kiedy minęła pora deszczowa, rozmokła
ziemia stwardniała w palących promieniach słońca na kamień. W tej postaci
mogła służyć jako doskonały materiał budowlany, ale nie dawało się z
niej wykopać ani jednego fistaszka - a wszelkie próby zebrania upragnionych
plonów kończyły się zniszczeniem wszelkich teoretycznie najtrwalszych nawet
narzędzi rolniczych, z łopatami, kopaczkami i kultywatorami na czele. Zapadła
więc decyzja, by roboty żniwne prowadzić wyłącznie tuż przed nadejściem
pory deszczowej i w jej trakcie. To oznaczało dalszy, drastyczny spadek
produktywności. W obliczu narastających lawinowo problemów Harrison zamknął
się w sobie i całkowicie poświęcił pracy papierkowej. Miał jej zresztą po
uszy - w ciągu dwóch tygodni Londyn wysłał do niego 104 listy. Ostatecznie
człowiek, którego niedawno jeszcze nazywano "Bonapartem", popadł w ciężką
depresję i pod koniec 1948 roku wyjechał do Anglii na urlop zdrowotny. W tym
momencie nikt już nie miał wątpliwości, że plan uprawy orzeszków ziemnych w Kongwa należy to kategorii
zdarzeń mitycznych i z rzeczywistością niewiele ma wspólnego. W Wigilię Bożego
Narodzenia w obozie hodowców fistaszków wystawiono szopkę - jeden z aktorów,
trzymając w dłoni orzeszek ziemny, odśpiewał złośliwy kuplet, z którego
wynikało, że tyle właśnie udało mu się uzyskać przez osiemnaście miesięcy
ciężkiej pracy. Było to bardziej zbliżone do prawdy niż treść wszystkich
wysyłanych do Londynu raportów. Plan Wakefielda załamał się na całej linii
- pod ciężarem biurokracji, braku wyobraźni, trudności obiektywnych i popełnianych
od samego początku przerażających błędów.
W roku 1949 Afryka - jakby chcąc przypieczętować swe ostateczne zwycięstwo
- zafundowała Kongwa straszliwą suszę. Z twardej jak betonowa skorupa ziemi
nie wydobyto praktycznie ani jednego orzeszka. W okolicy zaczął szerzyć się
głód - osada hodowców fistaszków pochłaniała coraz większe ilości
prowiantu, sama nie wytwarzając ani grama substancji jadalnych. W dodatku do
prac przy realizacji projektu ściągnięto większość okolicznych mieszkańców,
w czego rezultacie nie było komu zajmować się uprawą tradycyjnych zasiewów.
Mimo to, londyńscy przedstawiciele Overseas Food Corporation nie chcieli
pogodzić się z rzeczywistością i nadal wydawali niejasne komunikaty, w których
mowa była o "ogromnych, idących w miliony akrów, obszarach upraw".
Politycy i urzędnicy państwowi w równej mierze oszukiwali siebie, jak innych.
Mówili to, co sami chcieliby usłyszeć, a co grosza, zaczęli wierzyć w to,
co mówią. Klapa była zbyt wielka, by przypisać ją winie jednego człowieka.
Losy projektu były przesądzone już w chwili, gdy zaniechano porządnej
analizy gleby - reszta to tylko łańcuch nieuniknionych konsekwencji.
Brytyjski "geniusz improwizacji" zawiódł tym razem z kretesem. Kosztem
25 milionów funtów szterlingów udało się zebrać 2 tysiące ton fistaszków,
co oczywiście nie mogło złagodzić niedoboru tłuszczów spożywczych na
rynku brytyjskim. Nie udało się też dokonać pożądanej transformacji
gospodarki wschodnioafrykańskiej ani poprawić poziomu życia czarnej ludności
Tanganiki. Intencje przyświecające tej inicjatywie były ze wszech miar
szlachetne, ale - jak powiada stare przysłowie - "dobrymi chęciami piekło
jest wybrukowane".
W styczniu 1951 roku dogorywający rząd laburzystowski wycofał się po
cichu z całej imprezy.

 

 
Dies irae

Magia zawsze odgrywała wielką rolę w życiu plemion afrykańskich; ludzie
znający jej arkana i obdarzeni mocą sugestii od niepamiętnych czasów
cieszyli się posłuchem i wielkim autorytetem społecznym. Użyte w dobrych
intencjach ich talenty mogły przynieść błogosławione skutki wszystkim, jeśli
miały uczynić krzywdę, to najczęściej tylko jednostkom. Rzadko kiedy jednak
siła sugestii pozwalała jednostce narzucić swoją wolę całej społeczności
tak skutecznie jak w roku 1856, kiedy za sprawą rzekomej, nadprzyrodzonej wizji
południowoafrykański lud Kosa własnoręcznie wybił do nogi swoje bydło i
zniszczył wszystkie zapasy żywności.
Konsekwencje były przerażające; w ciągu roku zmarło z głodu 80 procent
plemienia, a co już zupełnie prawie niepojęte, dotknięci tą klęską
przyjmowali swój los bez słowa skargi, ba!, bez mała z radością. Było to
coś w rodzaju masowego samobójstwa przez zagłodzenie, jeden z najbardziej
zadziwiających przypadków masowej psychozy w dziejach. A wszystko zaczęło się
zupełnie niewinnie.
W kwietniu 1856 roku dwie młode dziewczyny z tego plemienia wysłano na połów
ptaków nad rzekę Gxara. Starsza z nich, niejaka Nongkawuze, utrzymywała później,
że kiedy nachyliła się nad wodą, pragnąc ugasić pragnienie, ujrzała obok
jakieś dziwne postacie, które kazały jej poinformować mieszkańców wioski,
że nadchodzi czas odnowy i zmartwychwstania, a ludzie mają wybić swoje stada,
jako że nie będą one już więcej im potrzebne. Wraz z nadejściem owego
wielkiego dnia zapanuje powszechna obfitość. Nongkawuze powinna zatem oznajmić
swemu ludowi, by zaprzestał również uprawy ziemi, a zebrane zapasy zboża
zniszczył. Lud Kosa winien też raz na zawsze wyrzec się praktyk czarnoksięskich.
Wówczas - prawili dalej tajemniczy przybysze - pozostanie im już tylko
czekać na nowy wspaniały świat. Kiedy lud Kosa wyrżnie całe swoje bydło,
przyjdą do niego nowi ludzie, którzy zepchną do morza wszystkich Anglików i
niedowiarków. Dziewczyny zmartwiały z przerażenia, ale zrobiły, co im
kazano. Z początku, współplemieńcy zareagowali na te rewelacje śmiechem i
kpinami; kiedy jednak nazajutrz obie z powrotem poszły nad rzekę, nieznajomi
pojawili się znowu. Tym razem kazali Nongkawuze przyprowadzić ze sobą wuja
Mhalakazę, który uchodził we wsi za coś w rodzaju jasnowidza i proroka.
Cztery dni później Mhalakaza wybrał się z siostrzenicą nad rzekę, ale
mimo szczerych wysiłków nie zdołał dostrzec postaci, które, jak zapewniała
Nongkawuze, stoją tuż obok niego. Tylko ona słyszała ich słowa i
natychmiast powtarzała je wujowi. Jesteśmy ludem - mówili nieznajomi -
przybyłym tu, by kazać wam wyrżnąć wasze stada i zaprzestać uprawy
ziemi". Błyskotliwy jak zwykle Mhalakaza spytał rozsądnie, co będą wówczas
jedli, zapewniono go jednak bezzwłocznie, że wszystko zostanie im zapewnione.
Przybysze polecili mu też, by zaniósł ich przesłanie naczelnemu wodzowi ludu
Kosa, Sariliemu, i innym naczelnikom plemiennym.
Interesujące, że na krótko przed wydarzeniami, o których tu mowa,
Mhalakaza zaprzyjaźnił się z archidiakonem Grahamstown, niejakim Nathanielem
Jamesem Merrimanem, człowiekiem wielce ekscentrycznym i niekonwencjonalnym. Mhalakaza nawrócił się na prawdziwą wiarę i jako
ochrzczony dwojgiem imion - Wilhelm i Goliat - chrześcijanin wybudował sobie
szopę w ogrodzie duchownego. Neofita z plemienia Kosa był marzycielem, człowiekiem
rumieniącym się ze wstydu, gdy żona Merrimana wyśmiewała liczne wizje,
jakich w tej szopie doznawał. Mhalakaza zwierzył się jej, że chciałby być
apostołem, ale gdy spostrzegł, że droga do funkcji głosiciela chrześcijaństwa
jest dla niego zamknięta, wycofał się do swego kraalu, wyrzekł europejskich
imion i z powrotem został Mhalakaza.
Dopiero więc teraz poczuł swoje prawdziwe powołanie. Znalazł własną
ewangelię - przesłanie nowego ludu - i zaczął głosić je z gorączkowym
zapałem. Na początek zabrał się za szlachtowanie własnego bydła - po
jednej sztuce dzienne; wkrótce w jego ślady poszli sąsiedzi. Na myśl o
nowych stadach, które pojawią się, gdy nadejdzie zapowiadany przez obcych
wielki dzień zmartwychwstania, zapanowało ogólne podniecenie. Nawet główny
wódz Sarili łaskawym uchem wysłuchał słów Mhalakazy i gotów był niemal
uwierzyć, że Nongkawuze rzeczywiście widziała dziwnych cudzoziemców, tym
bardziej że zapowiedziana przez nich perspektywa usunięcia z kraju Kosa
Brytyjczyków, wyjątkowo bliska sercu wielkiego wodza, wydawała mu się nad
wyraz miła i pociągająca.
Innym ciekawym aspektem całej historii jest to, że jeszcze w 1855 roku, a
więc zanim Nongkawuze ujrzała swoich obcych, do Południowej Afryki dotarty
wieści o wojnie krymskiej. Przebąkiwano na przykład, że znienawidzony sir
George Cathcart - który wymordował wielu Kosa w trakcie toczonych wcześniej
wojen przygranicznych - padł na polu chwały ubity przez Rosjan. Lud Kosa żywił
więc irracjonalną wiarę, że Brytyjczycy zostaną dokumentnie pobici, a
Rosjanie zmuszą ich również do opuszczenia Afryki. Stąd pomysł - a pojawił
się on niemal od razu - że cudzoziemcy Nongkawuze to Rosjanie, Murzyni w
mundurach, jako że w głębokim przekonaniu Kosa Rosjanie to nic innego jak
duchy zmarłych wojowników ich plemienia - stąd bezwarunkowo muszą być
czarni. Tubylcy obsiedli więc całe wybrzeże i wpatrywali oczy w morze,
oczekując rosyjskich okrętów, które przybędą, by ich wyzwolić. Ale przed
wyrżnięciem całego bydła nic takiego stać się przecież nie mogło.
I lud Kosa zapomniał o swoim starożytnym porzekadle: "Bydło to plemię
- jeśli wymrze bydło, wymrze i plemię". Dokonana przez nich rzeź własnych
stad była jednym z najniezwyklejszych "aktów wiary" w dziejach - rytualnym samobójstwem w oczach ludzi z Zachodu, a rozpaczliwym aktem
samoodnowy w oczach mieszkańców Afryki. Latem 1856 roku proroctwa Mhalakazy
podawano sobie w całym kraju z ust do ust i tysiące sztuk bydła padało z rąk
ich właścicieli. Urzędnicy brytyjscy byli przerażeni rozwojem wypadków, ale
całkowicie wobec nich bezradni. Jedynym człowiekiem, który - bezskutecznie
zresztą - jeździł po wioskach tubylczych i próbował przekonać ich
mieszkańców o absurdalności zaleceń Mhalakazy był niejaki Charles Brownlee,
który wychował się wśród tego ludu i biegle władał jego mową.
Z chwilą, gdy w przesłanie Mhalakazy uwierzył Sarili, cały lud Kosa
podzielił się na "wiernych" i "niedowiarków", z tym że
przygniatająca jego większość podzieliła opinię naczelnego wodza.
Brytyjski rezydent w Port Elisabeth, John Maclean, nie rozumiał rytualnego
sensu postępowania tubylców, uznał całą sprawę za spisek przeciwko
brytyjskim rządom w Afryce Południowej i ostrzegł Sariliego, że jeśli nie
położy kresu wybrykom Mhalakazy, to on, John Maclean, zrobi to za niego siłą.
Równocześnie przygotowania do interwencji wojskowej na wypadek zagrożenia
interesów Londynu wszczął też wysoki komisarz brytyjski, sir George Grey,
podobnie zaniepokojony rzekomym spiskiem.
Tymczasem Sarili, pragnąc ostatecznie przekonać siebie i "niedowiarków"
o prawdziwości słów proroka Mhalakazy, wybrał się razem z nim nad brzeg
rzeki Gxara, w miejsce, gdzie cudzoziemcy ukazali się Nongkawuze po raz
pierwszy. Tam najwyższy wódz ujrzał jednego ze zmarłych niedawno synów,
swego ulubionego rumaka, który zszedł z tego świata już przed wielu laty, a
także zboże i piwo, ofiarowane mu przez obcych w prezencie. Wywarto to na Sarilim ogromne wrażenie, więc gdy Mhalakaza oświadczył mu, że wszystkie
jego krowy i kozy winny natychmiast pójść pod nóż, zgodził się ochoczo.
Mhalakaza uprzedził wszystkich obecnych, że Rosjanie nie przyjdą, dopóki nie
wyrżnie się całego bydła i nie zniszczy wszystkich zapasów ziarna.
Stwierdził również, że to już koniec wizji i dalszych proroctw nie będzie.
Na koniec wreszcie wymienił konkretne miejsca, gdzie pojawią się Rosjanie i
gdzie zacznie się wskrzeszanie zmarłych. Sarili bezzwłocznie wrócił do
swego kraalu i zabrał się za szlachtowanie bydła, w czym pilnie naśladowali
go wszyscy "wierzący".
Najwyższy wódz zamierzał zachować szczegóły swego widzenia nad brzegiem
rzeki Gxara w absolutnym sekrecie, ale było to marzenie ściętej głowy i wkrótce w miejsce to zaczął ściągać gęsty tłum pielgrzymów
z całego kraju, żądnych osobistego doświadczenia cudu. Kiedy histeria
przybrała rozmiary masowe, a bydło zaczęło padać pokotem pod nożami współplemieńców,
Sarili uznał za celowe podać do wiadomości publicznej dzień, w którym spełnią
się nadzieje jego ludu. Pod koniec lipca 1856 roku Mhalakaza ogłosił, że
zmartwychwstanie rozpocznie się w porze najbliższej pełni Księżyca, jednak
gdy nadszedł wreszcie ten długo i z nadzieją przez wszystkich oczekiwany
wieczór, nie zdarzyło się nic. Rosjanie najwyraźniej zostali w domu.
Sarili zaczął mieć pewne wątpliwości - dzieci już nie miały za
bardzo co jeść i wszystko wskazywało, że klęska głodu dotknie niedługo całe
plemię. Wódz doszedł więc do wniosku, że Mhalakaza powinien pokazać
wszystkim kilku swoich "nowych ludzi" i przekonać Kosa, że ich ofiara
nie poszła na marne. Prorok zwietrzył jednak pismo nosem i w obawie o własne
życie ukrył się. Poinformował jednak wodza, że jego "nowi ludzie"
wynieśli się znad rzeki do "twierdzy", gdzie spokojnie oczekują dnia
"zmartwychwstania"; wszystko więc wskazuje, że liczba zaszlachtowane-go
bydła nie zrobiła na nich odpowiedniego wrażenia. Należy zabić wszystkie
zwierzęta hodowlane - wtedy Rosjanie nadejdą. Mhalakaza dodał również, że
Rosjanie polubili nagle porę nowiu; zjawią się więc dopiero 16 sierpnia.
Pielgrzymi odwiedzający brzeg rzeki Gxara stwierdzili natomiast, że prorok i
jego akolici nadali objawieniom się "nowych ludzi" zupełnie odmienną
oprawę sceniczną. Nikomu nie pozwalano już zbliżać się do majaczących w
oddali cieni i rozmawiać z nimi bezpośrednio. Przemawiały one wyłącznie do
Mhalakazy i porozumiewały się z ludem tylko za jego pośrednictwem. On zaś
wskazywał od czasu do czasu ręką na morze i oznajmiał przybyłym, że widzi
"wynurzające się z wody" głowy Rosjan. Niekiedy rozlegał się też
ryk widmowych stad bydła i beczenie niematerialnych kóz.
Całym krajem rządziła teraz histeria. Popołudniową mgłę, jaka zaległa
nad ziemią pewnego dnia na początki sierpnia, uznano za początek aktu
zmartwychwstania; wszyscy więc wylegli z chat w oczekiwaniu, że coś się
stanie. Słońce zaszło jednak, zapadła noc, a nic się nie zdarzyło. Każdy
dźwięk wydawał się zapowiadać nadejście nowego ludu. Mhalakaza głosił,
że w "wielkim dniu" wzejdą na niebie dwa słońca i zderzą się, a wówczas
wszyscy Anglicy pomaszerują do morza, które rozstąpi się przed nimi, dając wolną drogę do świata
zwanego Uhlangą, gdzie szatan weźmie pomstę zarówno na nich, jak na
wszystkich niedowiarkach, którzy nie wybili swego bydła. Następnie zapadną
ciemności i trwać będą, póki nie wzejdzie nowe słońce. Pod wpływem tej
apokaliptycznej wizji - wziętej po części ze Starego Testamentu, a po części
z Księgi Objawienia Św. Jana uzupełnionej płodami schorzałego umysłu Mhalakazy, lud Kosa rozpoczął
istną orgię mordowania bydła.
W momencie zmartwychwstania - głosił Mhalakaza - rozlegnie się grzmot,
jakby tysiące wojowników Bantu uderzało w obciągnięte wołową skórą
tarcze; będzie to ryk nadciągających tłumnie nowych, obiecanych stad bydła.
Ziemia pokryje się łanami nowych zbóż i uleczone zostaną wszelkie choroby i
dolegliwości ludzkie - kulawi zaczną chodzić, ślepi przejrzą na oczy,
starcy odmłodnieją, nikt nie będzie musiał pracować, a cały świat się
odnowi. W święcie tym nie wezmą udziału złoczyńcy - ci z nich bowiem, których
nie zabiją jadowite węże, utoną w rzekach lub w morzu.
Ale kiedy i 16 sierpnia nic szczególnego się nie zdarzyło, Mhalakaza zaczął
odkładać termin dnia Sądu Ostatecznego. Nowi ludzie nie przyjdą, ostrzegał,
ponieważ chytrusy z plemienia Kosa zamiast jak należy zabić swoje było,
sprzedały je na targu. I wtedy huknęła płotka, jakoby z morza wynurzyły się
i gromadzą na brzegu zastępy uzbrojonych po zęby obcych, których dostrzec
mogą wszakże jedynie ludzie prawi, a o tych w owym czasie nie było łatwo.
Następnie Mhalakaza polecił wszystkim dobrze uszczelnić chaty, bowiem w
dniu Sądu Ostatecznego nadejdzie wielka nawałnica. Tymczasem pod naciskiem
przerażonych masową rzezią bydła doradców, wódz Sarili znów stał się
cokolwiek podejrzliwy i raz jeszcze powędrował z Mhalakaza na brzeg rzeki, by
porozmawiać sobie trochę z obcymi. Prorok kazał wodzowi patrzeć wyłącznie
w ziemię i pod żadnym pozorem nie podnosić oczu. Tylko pod tym warunkiem dane
mu będzie ujrzeć przechodzących mimo cudzoziemców. Sarili przełknął gładko
wszystkie te nonsensy i wrócił do domu w głębokim przekonaniu, iż istotnie
widział maszerujących obok niego obcych, co wieść gminna wyolbrzymiła
oczywiście do monstrualnych rozmiarów i w całym kraju mówiono tylko o tym,
że wódz spotkał u ujścia rzeki statki pełne cudzoziemców, którzy
zapowiedzieli mu, iż przybyli tu, by przynieść czarnym wolność.
Tymczasem całkowicie niezdolny do zrozumienia mentalności tubylczej sir
George Grey groził wodzowi jak najsurowszymi konsekwencjami, jeśli nie położy
on kresu trwającej rzezi stad. Grey zdawał sobie sprawę, że klęska głodu w
kraju Kosa jest czymś nieuniknionym, i nie mógł nadziwić się brakowi wyobraźni
jego mieszkańców.
Pod koniec roku niebo nad krajem Kosa zaroiło się od sępów ściągających
na gigantyczną ucztę. Leżące odłogiem pola zaścielały trupy zwierząt i
ludzi - równie niemal liczne. Rzeź 200 tysięcy sztuk bydła spowodowała
katastrofalną klęskę głodu, która kosztowała życie co najmniej 100 tysięcy
istnień ludzkich na zamieszkanym przez plemię obszarze w widłach rzek Fish i
Kei. Mimo to Sarili żywił niezachwianą - choć można by rzec zbrodniczą
- wiarę w proroctwa Mhalakazy i przyjmował za dobrą monetę każdą
przyczynę, jaką ten tłumaczył fakt, iż żaden z zapowiedzianych cudów dotąd
się jeszcze nie zdarzył. Wódz popadał jednak w coraz większe przygnębienie
i po upływie kolejnego terminu usiłował popełnić samobójstwo, przed czym
ledwie powstrzymali go wierni słudzy, którzy w obawie przed nawrotem samobójczych
nastrojów swego umiłowanego przywódcy wynieśli z jego chaty wszystkie noże
i inne ostre narzędzia. Ze swej strony Mhalakaza, bliski już wyczerpania
wszystkich granic cierpliwości, zaczął rozpowszechniać pogłoski, że
"nowy lud" wyrzekł się Kosa "z niesmakiem", gdyż ci nie wybili
do nogi wszystkich krów. Jego współplemieńcy byli już wówczas w takim
stanie ciała i ducha, że sami zaczynali doznawać wizji - mniej lub bardziej
dziwacznych. Jawili im się maszerujący po powierzchni morza Rosjanie, ludzie pływający
po oceanie w parasolkach, a co niektórzy słyszeli tętent racic nowych stad
bydła maszerujących pod ziemią.
31 stycznia 1857 roku w pobliżu miasteczka Butterworth odbyt się wielki
zjazd starszyzny plemiennej ludu Kosa z udziałem około 5 tysięcy rodaków
Sariliego i oczywiście nim samym na czele. Mhalakaza po raz kolejny powtórzył,
że należy wybić wszystkie krowy mleczne - oszczędzane dotychczas, jako
dostarczycielki pokarmu dla niemowląt i małych dzieci - a zdarte z nich skóry
wyprawić i zasłonić nimi wejścia chat, ponieważ przybycie nowych stad bydła
poprzedzą pioruny i błyskawice. Tym razem prorok dorzucił jeszcze kilka
nowych szczegółów - skoro tylko na niebie ukaże się nowe słońce, morza
wyschną, a niebiosa opuszczą się na wysokość wzrostu wojownika. Przyznać
trzeba uczciwie, że Mhalakaza miał nad wyraz bujną wyobraźnię, a Sarili
nadludzkie zapasy cierpliwości.
Dzień Sądu Ostatecznego nadszedł - jak mniemano - 18 lutego 1857 roku.
"Słońce wzeszło... a potem, jak zwykle, zaszło" - zapisał
angielski osadnik, Robert Mullins, przebywający wówczas wśród ludu Kosa. Między
tymi dwoma zjawiskami nie działo się nic: Murzyni z wielką nadzieją
oczekiwali, a Mullins temperował ołówki. Po zachodzie słońca zapanowała
martwa cisza. Nie zaśmiało się ani nie zapłakało żadne dziecko, nie
zaryczała krowa, nie zamęczała koza, żaden szczęśliwy pasterz nie żartował
z kolegami po skończonym dniu pracy. I wtedy Sarili, po raz pierwszy coś zauważył,
wskazał na Nongkawuze i rzekł: "Przyczyną naszej dzisiejszej ruiny jest ta
dziewczyna". Ale nie można jej było winić. Sam Sarili uległ
fantasmagoriom szarlatana Mhalakazy, marzyciela, który chciał być "człowiekiem
ewangelii". Czy Mhalakaza był szaleńcem, czy tylko słabą istotą ludzką,
niezdolną radzić sobie z życiem ani wśród białych, ani wśród współplemieńców?
Nie był przecież złym człowiekiem. Zapewne nawet sam wierzył we własne
opowieści. Tragedia polegała na tym, że dal im wiarę również lud Kosa.
Oczom urzędników brytyjskich, którzy przybyli do kraju Kosa z żywnością
dla głodujących, ukazał się rozdzierający serce widok. W niektórych wsiach
ludzie wspinali się na dachy spichrzów, żeby przekonać się, czy pod ich
nieobecność nie wypełniły się w cudowny sposób zbożem, i umierali tam,
zbyt słabi, by zejść z powrotem. Wychudzone kobiety z dziećmi przyssanymi do
wyschniętych piersi ryły skamieniałą ziemię w poszukiwaniu korzonków.
Innym głód kazał gotować i zjadać skórzane obicia tarcz. Ci, którym udało
się dotrzeć do zorganizowanych przez Brytyjczyków garkuchni, przypominali żywe
szkielety; wielu umierało z wyczerpania o kilka jardów przed kotłem. "Głód
odebrał im wszelkie podobieństwo do ludzi - pisał pewien misjonarz -
dwudziestoletni mężczyźni tracili głos i ćwierkali jak ptaki. Dzieci miały
pomarszczone i szare twarze. Przypominali pawiany i jak pawiany szukali pod
kamieniami robaków, które mogliby pożreć". I jak sępy albo dzikie psy
pożerali martwych i półmartwych współplemieńców - w ostatnim
rozpaczliwym odruchu woli przetrwania. Z głodu zmarli również Mhalakaza i
jego siostrzenica Nongkawuze.
Na domiar wszystkiego, kiedy ci, którzy opuścili kraj Kosa w poszukiwaniu
pożywienia, wrócili na swoje ziemie, okazało się, że zajęli je osadnicy
europejscy. Głupawy wódz Sarili i resztki jego ludu musieli pogodzić się z
tym, że Brytyjczycy wydzielili im jałowy skrawek ziemi na drugim brzegu rzeki
Kei.

 

 
Aguirre i Eldorado

Poszukiwania Eldorado - legendarnej krainy złota w Ameryce Południowej -
zaczęły się w XVI wieku, kilka lat po podboju Meksyku i Peru przez
konkwistadorów hiszpańskich. Zastępy śmiałków przetrząsały niezmierzone
połacie dżungli w poszukiwaniu państwa "złotego księcia" i świętego
jeziora, w którym - jak powiadano - władca ten co roku odbywa rytualną kąpiel.
Odkrycie przebogatych złóż złota i srebra na obszarach podbitych przez
Corteza i Pizarra przydawało cech prawdopodobieństwa tym opowieściom i
podsycało nadzieje kolejnych generacji eksploratorów i zwykłych awanturników,
gotowych w pogoni za złotym kruszcem znosić koszmar zielonego piekła
Brazylii, Kolumbii i Wenezueli. Na próżno - Eldorada nie odkryto nigdy; w
kolejnych nieudanych wyprawach straciły życie tysiące hiszpańskich śmiałków,
co w niczym jednak nie odstraszało następnych. W gąszcz tropikalnej dżungli
zapuszczały się coraz to nowe ekspedycje. Wiele z nich przepadało bez śladu,
z innych wracały niedobitki - bez złota, ale z mrożącymi krew w żyłach
wspomnieniami o przeżytym koszmarze. Podobny los spotkał jedno z najbardziej
tragicznych przedsięwzięć tego rodzaju - wyprawę Pedro de Ursuy.
Wszystko zaczęło się od tego, że do hiszpańskiej osady Chacha Poya w
Peru przybyła grupa około 300 Indian, podających się za przybyszy z
Brazylii. Ludzie ci uciekli podobno przed Portugalczykami i mieli przez 10 lat
przedzierać się przez dżunglę amazońską. Opowiadali potem o wielu
widzianych po drodze "cudownych rzeczach", w tym również o obfitującym
w złoto i kosztowności kraju Omaguas. Wzbudziło to żywe zainteresowanie
Hiszpanów, tym bardziej że o niezmierzonych bogactwach tego ludu wspominał w
swoich relacjach jeden z ich rodaków, niejaki Orellana, który uważał plemię
Omaguas za rodowitych mieszkańców Eldorado. I tak oto, w głowie wicekróla
Peru zrodził się pomysł wielkiej ekspedycji, która - żeglując w dół
Amazonki - miała odkryć i podbić legendarną krainę złota.
Wyprawę zorganizowano z rozmachem. 26 września 1560 roku na wody jednego z
dopływów Amazonki spłynęła wielka flotylla lodzi, tratw i indiańskich czółen
z 370 Hiszpanami i kilkoma tysiącami Indian peruwiańskich. Dowódcą
ekspedycji został Pedro de Ursua. Nie był to najlepszy wybór - od samego
początku widać było, że brakuje mu autorytetu, energii i umiejętności pokierowania swymi ludźmi, zwłaszcza że większość
z nich rekrutowała się z kolonialnych mętów - buntowników, banitów i
wszelkiego rodzaju wyrzutków społecznych, nieuznających nad sobą ani władzy
króla, ani Boga (bogiem był dla nich tylko pieniądz), których wicekról,
korzystając z okazji, z najwyższą radością pozbył się ze swojej
prowincji. Wśród nich znajdował się również zły duch wyprawy Ursuy - Lope
de Aguirre, ucieleśnienie samej istoty zła, człowiek wyzbyty z wszelkich
ludzkich uczuć, poza żądzą zemsty i nienawiścią do Boga oraz całego dzieła
Jego stworzenia. Duchowni katoliccy uważali go za upostaciowienie grzechu
pierworodnego i jednoznaczny dowód, że Szatan może zstępować na ziemię w różnych
przebraniach. Trudno powiedzieć, co ukształtowało tak horrendalne cechy
osobowości Aguirrego; być może jakąś rolę odegrały w tym wydarzenia o
dwanaście lat wcześniejsze. Aguirre znalazł się wtedy w grupie żołnierzy
oskarżonych o znęcanie się nad tragarzami indiańskimi. Nie był to w owych
czasach zarzut poważny, ale władze postanowiły przykładnie ukarać jednego z
obwinionych. Wybór padł na Aguirrego; skazano go na wysoką grzywnę i chłostę.
Aguirre domagał się wyroku śmierci jako kary mniej hańbiącej szlachcica i
żołnierza niż upokarzająca ceremonia biczowania na oczach Indian, ale nie
udzielono mu tej łaski. Skazaniec nigdy tego nie zapomniał i żył odtąd wyłącznie
pragnieniem zemsty na sędzim, który tak go poniżył. Przez trzy lata tropił
tego człowieka po całej Ameryce hiszpańskiej, zanim wreszcie dopadł go w
Cuzco i zabił. Zbiegł następnie z miejsca zbrodni i na blisko dziesięć lat
przepadł jak kamień w wodę. Pojawił się ponownie dopiero wśród ludzi
Ursuy.
Od samego początku ekspedycji sprawy układały się źle; Ursua nie umiał
narzucić swej woli podwładnym, których drażniła w dodatku obecność jego
kochanki - pięknej, ale kapryśnej Inez de Atienzy, którą dowódca uznał za
stosowne zabrać ze sobą. Z chwilą, kiedy flotylla zanurzyła się w wilgotnym
półmroku dżungli, dyscyplina rozprzęgła się zupełnie; buntownicza
zbieranina Ursuy umilała sobie życie rabowaniem okolicznych osad indiańskich,
pijaństwem i bójkami. Niepanujący już zupełnie nad sytuacją dowódca
trzymał się na uboczu i całe dnie spędzał u boku Inez, a w rzadkich
chwilach nagłego przypływu energii bezmyślnie pastwił się nad załogą,
wymyślając najbardziej upokarzające kary za niewinne stosunkowo przewinienia.
Przebrał w końcu miarę, każąc kilku Hiszpanom wziąć się do wioseł razem z Indianami, co wystawiło ich na pośmiewisko
towarzyszy. Załoga zaczęła szemrać; podniosły się głosy, że ekspedycją
dowodzi nie Ursua, lecz Inez, a rola galernika na usługach ladacznicy uwłacza
godności żołnierza. Coraz wyraźniej zanosiło się na bunt, który rzeczywiście
wybuchł 1 stycznia 1561 roku. Ursuę obezwładniono i zabito; jego miejsce zajął
obrany jednogłośnie hiszpański szlachcic, Don Fernando de Guzman. Był on
jednak wyłącznie flgurantem, marionetką w rękach spiskowców, wśród których
pierwsze skrzypce grał Lope de Aguirre.
Aguirre nie podzielał powszechnej wśród jego towarzyszy żądzy bogactw i
podbojów. Powodowała nim wyłącznie chęć zemsty i rozkosz, jaką odczuwał,
zadając cierpienia bliźnim. Nie interesowało go Eldorado; zamierzał wrócić
do Peru, przejąć tam władzę i rzucić wyzwanie samemu królowi hiszpańskiemu.
Póki co, musiał jednak zachować ostrożność i umiejętnie przygotować
grunt pod realizację swoich planów. Na początek namówił Guzmana do przyjęcia
tytułu "Pana i księcia Peru", co było równoznaczne z wypowiedzeniem
posłuszeństwa wicekrólowi, a resztę żołnierzy do podpisania dokumentu, w
którym zobowiązywali się pomóc dowódcy w opanowaniu tej prowincji siłą.
By postawić kropkę nad "i", sam podpisał się na nim "Aguirre -
zdrajca". Następnym krokiem była egzekucja wszystkich, którzy w opinii
buntowników byli zbyt lojalni wobec Ursuy. Wkrótce potem Aguirre przekonał
Guzmana, że należy porzucić bezcelowe poszukiwania Eldorado i płynąć
prosto do ujścia Amazonki, by jak najszybciej zebrać na wybrzeżu armię,
zdolną do marszu do Peru lądem. Guzman był już zresztą tylko jego bezwolnym
narzędziem. Tak zaczął się koszmar.
Piękna Inez szybko pocieszyła się po śmierci Ursuy i zwróciła swoje
uczucia ku prawdziwemu przywódcy wyprawy, ale Aguirre nie przejawiał nią żadnego
zainteresowania i zamierzał pozbyć się tej niewygodnej kobiety przy pierwszej
lepszej okazji. Jej obecność drażniła go; zresztą w ogóle zdradzał coraz
wyraźniejsze symptomy skrajnego niezrównoważenia psychicznego i byle
drobiazg wprawiał go w furię. O losie kochanki Ursuy przesądził fakt, że -
jego zdaniem - łóżko Inez zajmowało na łodzi zbyt wiele miejsca. 22 maja na
samym środku Amazonki cierpliwość dowódcy wyczerpała się ostatecznie -
nakazał swoim ludziom zamordować Guzmana i zrobić porządek z Inez, co ci
uczynili z okrucieństwem zaskakującym nawet przyglądających się wszystkiemu z boku Indian. Zaraz
potem doszło do ogólnej rzezi stronników Guzmana. Miejsce to nazywano odtąd
"miastem masakry".
Odtąd Aguirre dowodził sam. Pojawiał się zawsze w otoczeniu straży
przybocznej, złożonej z najbardziej zatwardziałych morderców i z ich pomocą
przekształcił podróż ku delcie Amazonki w niewyobrażalny wręcz koszmar.
Unikając jak ognia Indian Omagua, Aguirre niestrudzenie płynął w stronę
morza. Stawał się coraz bardziej podejrzliwy, nie ufa! nawet najbardziej
lojalnym współpracownikom. Nie było dnia bez egzekucji -w czasie całej podróży
Aguirre skazał na śmierć 140 towarzyszących mu Hiszpanów, mnożyły się też
pospolite morderstwa. Surowa ręka wodza nie szczędziła również Indian, którzy
w końcu zaczęli masowo uciekać, bo nawet ryzyko, że wpadną w ręce
miejscowych plemion ludożerczych, było im mniej straszne niż los, jaki
musieli znosić pod jego rozkazami.
Nieufność Aguirrego nosiła wszelkie cechy daleko posuniętej paranoi,
najmniejszą zwłokę w wykonaniu rozkazu, każde wahanie, każdą rozmowę za
jego plecami uznawał za spisek lub próbę buntu i karał egzekucją. Aby odciążyć
łodzie, wysadził wszystkich pozostałych jeszcze przy życiu Indian na jakiejś
bezludnej wyspie w dorzeczu Amazonki, nie bacząc, że dla ludzi tych -
mieszkańców peruwiańskich Andów - warunki panujące w tropikalnej dżungli
były równie obce jak dla białych.
W lipcu 1561 roku flotylla dotarła do Atlantyku i wylądowała na wyspie
Margarita u wybrzeży Wenezueli. Miejscowi Hiszpanie przywitali rodaków
serdecznie, ale ich radość nie trwała długo; Aguirre zamordował gubernatora
i podbił wyspę, a uzupełniwszy siły, wrócił na kontynent i wyruszył w głąb
lądu z zamiarem przejścia Andów i podboju Peru. Marsz zakończył się zupełnym
fiaskiem, po drodze mnożyły się dezercje, a na wieść o pochodzie Aguirrego
władze skierowały przeciwko niemu regularne oddziały wojsk królewskich.
Aguirre z całą pewnością nie był już wówczas w pełni władz umysłowych - do króla Hiszpanii, Filipa II, wystosował list, w którym wypowiadał
monarsze posłuszeństwo i oskarżył go o wszelkie możliwe zbrodnie wobec
"wiernych poddanych amerykańskich". Podpisał się na nim "Lope de
Aguirre, Wędrowiec". Otoczony przez wojska rządowe zabił własną córkę,
pragnąc oszczędzić jej życia w niewoli i poniżeniu jako dziecku zdrajcy.
Ostatecznie, został rozstrzelany przez własnych ludzi, a jego zwłoki poćwiartowano.
Pogardę śmierci zachował do końca. Trafiony pierwszą kulą z arkebuza zawołał
szyderczo do strzelca: "Słabo celujesz". Dopiero kiedy trafił go drugi
pocisk, ukłonił się i stwierdził: "Wydaje się, że rozwiązało to
problem". Tak skończyła się kolejna wyprawa do Eldorado.









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
geologia historyczna w pigułce (uwaga błędy w datach)
Nov 2003 History Africa HL paper 3
Historia harcerstwa 1988 1939 plansza
Historia państwa i prawa Polski Testy Tablice
Historia Kosmetyków
historia
Gaza w staroegipskich źródłach historycznych
A short history of the short story

więcej podobnych podstron