Janusz A. Zajdel
SKOK DODATNI
(ze zbioru: "Ogon diabła")
Marco spojrzał przez lornetkę w stronę drogi. Z wysokości
wieży strażniczej widać było nadjeżdżający autokar.
- Jadą - powiedział do mikrofonu. - Pamiętajcie o dokładnym
sprawdzeniu dokumentów. Profesorowi szczególnie na tym zależało.
Zdaje się, że nie chce tu mieć żadnych dziennikarzy. Same karty
uczestnictwa nie wystarczą. Trzeba ich wylegitymować!
Strażnicy wyszli przez bramę. Marco widział, jak dociągali
pasy i poprawiali uniformy. Uśmiechnął się pod wąsem.
Popatrzył w drugą stronę. W środku równiny, okolonej linią
srebrzystego ogrodzenia z gęstej siatki, połyskiwała miedziana
kopuła laboratorium. Biegnąca ku niej linia energetyczna też
lśniła miedzią przewodów. Na ostatnim słupie siedział jakiś nas-
troszony ptak. Marco przyjrzał mu się przez lornetkę. To musiał
być myszołów. Albo może pustułka? Marco poznałby od razu, gdyby
ptak rozwinął skrzydła do lotu. Ale z tej odległości siedzącego
ptaka trudno było rozpoznać.
Autokar zatrzymał się przy bramie. Marco liczył wysia-
dających. Poznał Foriniego i jego dwóch laborantów. Trzeci współ-
pracownik profesora był już od rana w laboratorium: Marco widział
go parę razy, wychodzącego i wchodzącego przez drzwi kopuły.
Kilkunastoosobowa grupka stopniowo przelewała się na teren
poligonu, skrupulatnie legitymowana przez strażników w wąskim
przejściu przy bramie. Trwało to dość długo, ale Marco wiedział,
że tak musi być. Po raz pierwszy wpuszczano tu tak wiele osób
naraz.
- Jak tam? - rzucił do mikrofonu, nie odwracając oczu od
wchodzących.
- W porządku - odpowiedział dyżurny z dołu. - Za chwilę
skończymy.
- Kierowca zostaje w autokarze, poza ogrodzeniem - przypom-
niał Marco. - Zdaje się, że brak jednej osoby?
- Tak, profesor właśnie powiedział, że jeszcze ktoś ma tu za
chwilę przyjechać.
- Dobrze. Jego też proszę dokładnie sprawdzić.
Wydłużona grupka ludzi, z profesorem Forinim na czele
ruszyła ścieżką wydeptaną wśród kamienistej równiny. Od kopuły
dzieliło ich ponad tysiąc metrów. Marco patrzył przez chwilę, jak
idą po dwóch, trzech, rozmawiając, gestykulując z ożywieniem i
wymachując plastykowymi teczkami - nieodłącznym atrybutem uczest-
ników naukowych sympozjów.
Drogą od strony miasta nadjeżdżał mały, szary samochód. Był
jeszcze daleko, gdy Marco dojrzał go po raz pierwszy. Gdy spoj-
rzał ponownie w tamtym kierunku, samochód stał na skraju drogi.
Przybyli niknęli kolejno w drzwiach kopuły, aż znalezli się
w jej wnętrzu wszyscy oprócz Foriniego i jednego z laborantów.
Profesor czekał najwyrazniej na kogoś jeszcze, spojrzał na ze-
garek, wreszcie zagarnął ramieniem laboranta i wraz z nim także
wszedł do laboratorium, zamykając drzwi.
Marco widział przez lornetkę, jak na szczycie kopuły zapala
się czerwone światło. Zawsze paliło się podczas prób i wtedy pod
żadnym pozorem nie wolno było zbliżać się do ścian laboratorium.
Strażnicy wiedzieli o tym doskonale, choć nie bardzo orientowali
się, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo groziło wówczas na terenie
poligonu. Marco, będąc ich szefem, wiedział trochę więcej: to
było coś związanego z czasem - z "lokalną modyfikacją czaso-
przestrzeni" - jak to określił profesor, kiedy przed kilkoma
miesiącami powierzył mu to stanowisko. Ale Marco nie usiłował
zgłębiać szczegółowo sprawy. Wystarczyło mu, że trzeba się trzy-
mać z daleka od tej diabelskiej instalacji.
Mały, szary samochód ruszył w dalszą drogę. Kierował się na-
jwyrazniej w stronę poligonu.
"Spóznił się" - pomyślał Marco.
Teraz, gdy płonęło czerwone światło, nikt nie mógł już
kręcić się na zewnątrz kopuły.
Marco skierował lornetkę na ostatni słup linii wysokiego
napięcia. Ptak siedział tam wciąż, nieporuszony, z nastroszonymi
piórami.
Nagle - jak zdmuchnięty - zniknął z pola widzenia. Marco
poszukał go wzrokiem. Dostrzegł ptaka nieco z prawej: wisiał w
powietrzu, z rozpostartymi skrzydłami, które nie wykonywały żad-
nego ruchu. Marco widział go teraz w całej okazałości. To był
myszołów. Po chwili dopiero spostrzegł, że coś jest nie w
porządku: ptak trwał w zawieszeniu przez dobre kilkanaście
sekund, jak namalowany na błękitnym tle nieba!
A potem nastąpiło kilka zdarzeń naraz. Marco nie potrafiłby
uszeregować ich w czasie, lecz dostrzegł je wszystkie: myszołów
runął na ziemię, porywając z niej coś, zapewne drobnego gryzonia;
na słupie wysokiego napięcia błysnął potężny łuk wyładowania, a
kopuła laboratorium... zniknęła. Po prostu, przestała istnieć,
jakby została uniesiona w górę, lub może zapadła się pod ziemię,
pozostawiając po sobie tylko kolisty betonowy fundament.
Marco stał przez moment nie mogąc oderwać oczu od miejsca,
gdzie przed chwilą lśniła powierzchnia kopuły. Potem spojrzał na
słup. Unosił się tam jeszcze błękitnawy obłoczek dymu ze
spalonych bezpieczników. Przewody, biegnące przedtem w kierunku
kopuły, zwisały teraz ku ziemi, dotykając jej u podnóża słupa.
Myszołów, przestraszony błyskiem, uleciał w górę, nie wy-
puszczając jednak ze szponów swej zdobyczy.
Marco szarpnął uchwyt instalacji alarmowej. Syreny rozwyły
się zawodzącym skomleniem. Widział, jak strażnicy wybiegali przed
budynek przy bramie i stali teraz bezradnie, patrząc w stronę,
gdzie przed chwilą błyszczała miedziana czasza.
Szary samochód zatrzymał się przed bramą. Człowiek, który z
niego wysiadł, nie próbował nawet dostać się na teren poligonu.
Słysząc wycie syren, odjechał pospiesznie w stronę miasta.
.oOo.
Tłum dziennikarzy napierał ze wszystkich stron na rzecznika
prasowego Instytutu, który bezskutecznie usiłował przekrzyczeć
gwar podnieconych głosów i terkot kamer.
- Panowie! W ten sposób niczego nie załatwimy! Proszę zająć
miejsca i zadawać pytania kolejno!
Tubalny głos reportera "Przeglądu Wieczornego" zaprowadził
nieco porządku, ale Cyryl od razu wyczuł, że tutaj, w sali semi-
naryjnej, gdzie zgromadzono dziennikarzy, nie dowie się niczego,
poza paroma ogólnikami. Nie pchał się więc do pierwszych rzędów,
lecz zatrzymał się przy drzwiach wejściowych, w tylnej części
sali.
- Panowie! - zaczął młody adiunkt, któremu przypadło w
udziale wziąć na siebie pierwsze uderzenie opinii publicznej,
reprezentowanej przez dziennikarzy. - Nie jesteśmy w tej chwili w
stanie ogłosić jakiegokolwiek wiążącego komunikatu. Nieza-
przeczalnym faktem jest, że kilkunastu uczonych, którzy zgro-
madzili się przed dwoma dniami w naszym Instytucie na zamkniętym
sympozjum naukowym, w dniu dzisiejszym uległo wypadkowi podczas
eksperymentu...
Sala zareagowała gradem pytań.
- Czy to był wybuch?
- Jakiego rodzaju był ten eksperyment?
- Czy oni żyją?
- Kto uczestniczył w sympozjum?
Rzecznik prasowy odczekał, aż sala nieco ucichnie.
- Nie na wszystkie pytania będę mógł odpowiedzieć, a to z
dwóch powodów: po pierwsze - sami nie wiemy co było przyczyną
wypadku, bo na sympozjum zjechali się specjaliści pewnej bardzo
wąskiej dziedziny nauki i tylko oni byli dokładnie zapoznani ze
szczegółami doświadczenia; po drugie - wszyscy oni, wraz z całym
pawilonem, w którym przeprowadzano eksperyment, po prostu
przestali istnieć. Na poligonie, gdzie się to wydarzyło, pozos-
tało jedynie puste miejsce, a ściślej mówiąc, betonowy fundament,
dzwigający przedtem metalową kopułę laboratorium. Komisja,
powołana przez dyrekcję Instytutu, jest w trakcie badania
okoliczności wypadku.
Co do tematyki sympozjum mogę powiedzieć ogólnie, że doty-
czyło ono zagadnień chronotransportu, to znaczy przenoszenia masy
i energii w czasoprzestrzeni. Prace w tej dziedzinie podjęte
niedawno przez kilka ośrodków naukowych na świecie, prowadzone
były na bardzo skromną skalę. Nasz Instytut chlubił się posi-
adaniem jedynej instalacji, umożliwiającej przeprowadzenie
pewnych elementarnych eksperymentów w tej dziedzinie. Doświad-
czenia te były praktyczną realizacją teorii wypracowanych przez
specjalistów z kilkunastu placówek naukowych.
- A więc, w wypadku zginęli - czy też zniknęli - wszyscy
czołowi znawcy tego zagadnienia? - spytał ktoś ze środka sali.
- Niestety, prawie wszyscy. Spośród obecnych na obradach,
jedynie profesor Al Breger z Zurychu nie uczestniczył w ekspery-
mencie. Pozostał także docent Mac Intosh z Kanady, który nie
przybył na sympozjum.
- Dlaczego? - rzucił Cyryl od drzwi.
- Nie rozumiem? - rzecznik prasowy spojrzał w jego kierunku.
- Dlaczego Breger nie pojechał na poligon, razem z innymi?
Czyżby nie interesował go eksperyment?
- To był przypadek. Profesor Breger miał dotrzeć tam swoim
samochodem, podczas gdy pozostałych zawieziono wcześniej au-
tokarem. Samochód profesora popsuł się w drodze...
Spóznił się i to go uratowało.
- Dziwne, że nie zaczekali na niego z rozpoczęciem ekspery-
mentu! - Cyryl powiedział to na wpół do siebie.
- Natomiast Mac Intosh - ciągnął adiunkt - jak leży sądzić z
jego polemicznych wystąpień w czasopismach fachowych, reprezen-
tował poglądy zgoła odmienne niż inni znawcy zagadnień chrono-
transportu. Wydaje się, że jego nieobecność była swego rodzaju
demonstracją...
- Czy doświadczenie dotyczyło przenoszenia się w czasie?
- Ależ nie! Na obecnym etapie badań nie brano pod uwagę
przenoszenia w czasie złożonych obiektów materialnych. O ile mi
wiadomo, osiągnięto pewne wyniki w zakresie przesyłania drobnych
przedmiotów w bliską przyszłość. Były to właśnie doświadczenia,
które profesor Forini zamierzał pokazać uczestnikom sympozjum...
Cyryl wymknął się z sali przed zakończeniem konferencji.
Jadąc taksówką w kierunku hotelu "Kosmos", gdzie zakwaterowano
uczestników niefortunnego sympozjum, raz jeszcze przemyślał
wszystkie zebrane dotychczas informacje.
Po otrzymaniu polecenia zbadania sprawy, Cyryl podszedł do
niej dość formalnie. Wszystko wydawało się jasne: nieod-
powiedzialny eksperymentator naraził siebie i kolegów uczonych,
na skutki niebezpiecznego eksperymentu... Było w tym jednakże
parę szczegółów, które Cyrylowi wydały się dziwne.
Sympozjum odbywało się właściwie przy drzwiach zamkniętych,
w bardzo ścisłym gronie specjalistów, chociaż - formalnie rzecz
biorąc - nie było tajne. Podczas wygłaszania referatów nie
posługiwano się jednak używanymi zwykle środkami - rzutnikiem z
celuloidową taśmą, na której po stawały wszystkie zapisy, demon-
strowane przez referenta na ekranie, ani magnetofonami dla utr-
walenia przebiegu obrad. Wzory pisano kredą na tablicy, która
została. dokładnie starta przed wyruszeniem zebranych na poligon.
Wszystkie osobiste notatki każdy zabrał ze sobą, do specjalnych
teczek, w których uczestnicy otrzymali także odbitki tekstów
referatów. Jedynie profesor Al Breger - ten, który był na sym-
pozjum, a nie... zniknął w czasie eksperymentu - mógłby
powiedzieć coś na temat przebiegu obrad. Do niego właśnie po-
jechał Cyryl.
Wysiadając z taksówki przed hotelem, Cyryl spostrzegł jed-
nego z cywilnych agentów, przechadzającego się w okolicy
parkingu. A więc udało się. Breger jest jeszcze w hotelu.
Prawdopodobnie oczekuje na bilet lotniczy, który obiecano mu
dostarczyć.
W recepcji siedział drugi agent. Cyryl odebrał od niego kop-
ertę i poszedł w kierunku windy.
- Dzień dobry, profesorze - powiedział, wchodząc do aparta-
mentu.
Profesor Breger stał przy oknie, jakby niecierpliwie
oczekując na kogoś, kogo się spodziewał.
- Czy przyniósł pan może mój bilet na samolot? - spytał, pa-
trząc podejrzliwie na Cyryla
- Owszem. Oto on. - Cyryl położył kopertę na stole. - Ale
poza tym, chciałbym zadać panu kilka pytań.
- Pan jest z prasy? - Breger wyraznie się nastroszył.
- Gorzej - powiedział Cyryl, pokazując swoją legitymację.
Wbrew oczekiwaniom, profesor rozchmurzył się, wskazał Cyry-
lowi krzesło i sam usiadł.
- Prawdę mówiąc, oczekiwałem pana - powiedział po chwili.
Nie chciałem sam zgłaszać się do was, bo nie byłem pewien... ale
jeśli już się tym zajmujecie, gotów jestem podzielić się z wami
tym, co mnie nurtuje.
Cyryl wyjął z kieszeni magnetofon i położył na stole przed
profesorem.
- Dlaczego nie uczestniczył pan w tym... pokazie?
- Spózniłem się.
- Wiemy, że spóznił się pan... celowo.
- Wiecie... No cóż, to prawda. Stałem na poboczu szosy. Zas-
tanawiałem się. Zdecydowałem, że... nie będę ryzykował.
- Czyżby to był niebezpieczny eksperyment? Pan o tym
wiedział?
- Nie wiedziałem, lecz domyślałem się różnych rzeczy. To, co
Forini mówił podczas sympozjum, nie wyglądało na prawdę. Poza
tym, zbyt ściśle wszystko trzymał w tajemnicy - jak na te mizerne
wyniki, które rzekomo osiągnął. Jednym słowem, odniosłem
wrażenie, że potrafi więcej.
- Czy zna pan Mac Intosha z Kanady?
- Tylko ze słyszenia. Wiem, że nie zgadzał się z wieloma
moimi wnioskami. W ogóle był przeciwko wszystkiemu, co ostatnio
działo się w teorii chronotransportu. Krytykował podstawowe
założenia...
- Więc sądzi pan, profesorze?...
- Tak, wiem, o czym pan myśli. To możliwe. Forini chciał
pokazać coś zaskakującego... Dotychczas wiadomo był powszechnie,
wśród specjalistów; oczywiście, że udało mu się przeprowadzić
kilka doświadczeń...
- Jakie to były doświadczenia?
- Na sympozjum opisywał jedno z nich. Wyglądało to mniej
więcej tak: drobny przedmiot, na przykład kostka do gry, albo
szklana kulka, położona w strefie działania polichronu... to
znaczy, w odpowiednim punkcie pola rozszczepieniowego...
przepraszam, trudno mi będzie wyjaśnić to panu prostym
językiem... no więc, jednym słowem, przedmiot taki znika z pola
dostrzegania obserwatora. Oznacza to, że obiekt doświadczenia
przestaje istnieć w interwale czasowym między chwilą początkową -
zniknięcia, a końcową - ponownego pojawienia się. Ten prosty
przypadek nazywa się w języku teorii chronotransportu, biernym
skokiem dodatnim. Przedmiot przenosi się od razu do pewnej chwili
czasu, będącej - z punktu widzenia naszej terazniejszości -
przyszłością. Nasza terazniejszość "dogania" ten przedmiot i "za-
biera" go ponownie... Mogę tu zilustrować przykładem: załóżmy, że
płynie pan łódką z prądem strumienia. Jeśli rzuci pan przed
siebie kamieniem, to upadnie on, powiedzmy, o kilkanaście metrów
przed łódką. Po chwili, przepływając tamtędy, może pan chwycić
ten kamień ponownie...
- Ale muszę w tym celu sięgnąć ręką w głąb wody! - zauważył
Cyryl.
- Słusznie! Bardzo słusznie! Jeśli pan tego nie zrobi,
kamień tylko mignie panu przed oczami i zniknie nie pojawiając
się więcej w pańskiej płynącej terazniejszości. A teraz rozpa-
trzmy inny przypadek: zamiast kamienia, użyjmy piłki, zwykłej gu-
mowej piłki. Co stanie się jeśli rzuci ją pan przed siebie?
- Moja łódka nigdy jej nie dogoni.
- Tak jest. Piłka trwale przejdzie do innej terazniejszości
i tam zostanie! To jest tak zwany skok czynny...
- Dodatni - podpowiedział Cyryl.
- Oczywiście. Pan świetnie to rozumie!
- Studiowałem kiedyś na uniwersytecie.
- To doskonale. Nie muszę chyba wyjaśniać, że skoki ujemne
również prowadzą do trwałej utraty kontaktu z obiektem doświad-
czenia.
- Rozumiem... - to znaczy, nie bardzo rozumiem... - zas-
tanowił się Cyryl. - Czymże więc jest taki rzut piłką? Jeśli nie
znajdziemy "w przyszłości" tej piłki, która wciąż przed nami
ucieka, niesiona prądem strumienia, to...
- Przeszłość, przyszłość i terazniejszość jest kawalkadą
łódek, płynących z prądem... Czy może słuszniej byłoby
powiedzieć: niekończącą się taśmą transportera... To zresztą nie
jest teraz ważne. Chodzi o coś innego. Podejrzewam, że Forini
zrobił nam brzydki kawał: wysłał siebie i kilkunastu innych
ludzi, skokiem czynnym dodatnim w przyszłość...
- Sądzi pan, że zrobił to z rozmysłem?
- Tego właśnie nie wiem. Teoretycznie, pole rozszczepieniowe
mogło osiągnąć rozmiary wystarczające dla objęcia swym zasięgiem
całej kopuły laboratorium... Z rozważań modelowych wynika, że
zjawisku takiemu towarzyszyć powinien swego rodzaju "odrzut",
kompensacja czasowa w postaci chwilowego zwolnienia lub nawet za-
trzymania upływu czasu w obszarze terazniejszości... Rozumie pan:
rzucając pewną masę przed siebie - w przypadku pańskiej łódki -
powoduje pan przyhamowanie tej łódki... Jeśli nastąpiło coś
takiego, to można mieć pewność, że kopuła powędrowała w
przyszłość - tym dalszą, im silniejszy był efekt zwolnienia
upływu czasu w najbliższym jej otoczeniu...
Cyryl przypomniał sobie o czymś. Zerknął do notatnika Tak.
To musiało być to: w swym zeznaniu dowódca straży opowiedział o
myszołowie, który...
- Przyjmijmy, że tak było, profesorze. Cóż stąd wynika? Czy
możemy oczekiwać, że oni... wrócą?
- Jeśli są w kopule... i jeśli ona działa w obie strony, to
owszem, mogą wrócić. Ale my nie możemy nic zrobić, by ich
ściągnąć tu na powrót. Po prostu, musi nam ktoś stamtąd odrzucić
tę piłkę. Ale to nie jest proste... Instalacja wymaga zasilania.
A przewody linii energetycznej zostały tutaj!
- Nie rozumiem tylko, profesorze - powiedział Cyryl -
dlaczego... oni zniknęli wraz z kopułą? Przecież mówił pan, że
przedmioty... mogą znikać same... a urządzenie pozostaje?
- Wszystko zależy od energii pola i jego zasięgu.
W pokoju hotelowym zadzwonił telefon. Breger przeprosił
Cyryla i podniósł słuchawkę.
- Tak, to ja... Kto? Ach, tak, rozumiem... oczywiście, bar-
dzo proszę... Tak, tak... czekam! - Profesor odłożył słuchawkę. -
To Mac Intosh. Przyleciał z Montrealu. Chce ze mną rozmawiać.
Powiedziałem, że jestem sam. Niech pan się schowa za kotarą, w
tej wnęce. On coś wie, a przy panu może nie chciałby... zresztą,
zobaczymy...
Cyryl dał nurka za kotarę. Po chwili przybysz wszedł do
pokoju. Był to dość młody, szczupły mężczyzna, ubrany według na-
jnowszej mody, nie bardzo wyglądający na znanego i poważnego
naukowca. Przypominał raczej bogatego turystę. Cyryl obserwował
go przez szparę.
- Witam, profesorze - powiedział przybysz tonem swobodnym,
nawet dość wesołym. - Słyszałem, że Forini udowodnił swoje racje.
Przyznałbym mu teraz słuszność, gdyby nie drobna przeszkoda... że
go tutaj nie ma, podobnie jak pozostałych moich adwersarzy. Z
wyjątkiem pana, profesorze. Chcę więc, na pana ręce, złożyć
wyrazy ubolewania, ale także uznania dla poglądów, które i pan
podzielał...
- Czy tylko po to fatygował się kolega aż tutaj? - głos
Bregera zdradzał zniecierpliwienie.
- No, nie tylko... Pan jest sam, profesorze?
- Jak pan widzi. Ale spieszę się na lotnisko. Za dwie
godziny mam samolot do Genewy.
- Tym lepiej. Zakończymy sprawę szybciej... Pan miał być
tam, w czasie eksperymentu... Czy to nie dziwne, że akurat pan
się spóznił?
- Nie, wcale mnie to nie dziwi. Spózniłem się, bo przy-
puszczałem, że Forini wyskoczy z jakimś efektownym trickiem.
Wolałem obejrzeć to... z zewnątrz.
- Pan coś wie, profesorze.
- Myślę, że to był skok dodatni.
- Czynny.
- Tak, czynny. Dalekosiężny.
- To dużo pan wie. Stanowczo za dużo...
- Nie rozumiem?
- Zaraz to wyjaśnię. Jak się panu zdaje, co mogliby zrobić
eksperymentatorzy, którzy znalezli się w następującej sytuacji:
po doświadczalnym skoku ujemnym okazuje się, że zasięg pola nie
objął instalacji, a oni - bez możliwości powrotu - utkwili w
przeszłości...
- Ależ... to był skok dodatni, a kopuła też zniknęła!
- Mówię o innych eksperymentatorach, profesorze! O tych,
którzy padli ofiarą doświadczenia ze skokiem ujemnym! Którzy
znalezli się w czasach, gdy nikomu nie śniło się jeszcze o
skokach w żadnym kierunku czasu! Co mogliby zrobić, by wrócić w
swą terazniejszość? Nie wie pan? Na pewno pan wie! Ale powiem
panu, profesorze: powinni zbudować chronotransporter, stworzyć
pole rozszczepieniowe i wykonać skok dodatni. Tylko, że w cza-
sach, w których się znajdują, nie ma jeszcze ani jednej pracy
teoretycznej, żadnych projektów, żadnych obliczeń, ani planów
dotyczących tego problemu! Rozbitkowie też nie mają tego wszys-
tkiego w głowach; muszą więc stworzyć ten kierunek badań! Zain-
spirować i wprząc do pracy terazniejszych uczonych. Uzyskać
kredyty na eksperymentalną instalację. A przy tym - cały czas
uważać, by w terazniejszości nie zostało zbyt wiele informacji,
która mogłaby zakłócić konsekwencję czasową. Pan wie przecież, że
ludzie z przyszłości, będącej terazniejszością owych rozbitków,
nie mogą im w niczym dopomóc. Są oni zdani na własne siły i
rozum, a takie na umysły współczesnych uczonych. Takich, jak pan,
profesorze, i jak ci wszyscy, których Forini zabrał ze sobą. Pan
się nam wyłamał, Breger, ale na szczęście przewidzieliśmy i to
także. Forini zabrał tamtych, ja zabiorę pana. W Kanadzie mam
drugą instalację, mniejszą wprawdzie, ale dla nas wystarczy...
- Czy pan zwariował, Mac Intosh? Nigdzie z panem nie pojadę!
- Wcale pana nie pytam o zdanie. Pan musi pojechać, w prze-
ciwnym razie musiałbym pana zabić, a tego bardzo bym nie chciał.
Pan, jak sądzę, także. Musi pan zrozumieć, że pozostawienie pana
w tej terazniejszości oznaczałoby okropne zamieszanie i bałagan w
strumieniu czasu! Dla dobra swoich współczesnych, musi pan
powędrować ze mną; skok dodatni nie narusza konsekwencji cza-
sowej, to elementarne twierdzenie teorii chronotransportu; prze-
cież pan wie o tym równie dobrze, jak ja, chociaż ja ze względów
praktycznych, musiałem przez cały czas udawać, że się z wami nie
zgadzam, żeby nikt nie kojarzył mnie z Forinim! W imię porządku w
strumieniu czasu, chodz ze mną, Breger!
- Nie chcę! - Breger podbiegł do kotary i szarpnął ją. -
Panie inspektorze! Niech pan go aresztuje!
Cyryl wyszedł z wnęki za kotarą. W ręku trzymał pistolet.
- Niech pan idzie, Breger. Panie Mac Intosh, czy w pańskiej
instalacji znajdzie się miejsce dla trzech osób? Ja też wiem zbyt
dużo, mógłbym zakłócić terazniejszość. A przecież policja musi
dbać o porządek! - powiedział z przekonaniem, kasując taśmę w
swym służbowym magnetofonie.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
janusz a zajdel skok dodatniZajdel A Janusz DyżurZajdel A Janusz Czwarty rodzaj równowagi (2)Zajdel A Janusz EksperymentZajdel A Janusz Feniks (2)skok dodatni (2)Zajdel A Janusz Awaria (2)Zajdel A Janusz Zabawa w berka (2)Zajdel A Janusz Nieingerencja (2)Zajdel A Janusz Metoda laboratoryjna (2)Zajdel A Janusz Buntwięcej podobnych podstron