plik


ÿþJanusz A. Zajdel Feniks Szosa byBa podniszczona i z rzadka tylko spotykaBo si na niej pojazdy, zd|ajce w przeciwnym kierunku. Na przestrzeni os- tatnich kilku mil wiodBa po[ród wysokiego, gstego lasu bez [ladów jakiejkolwiek gospodarki. Miejscami samochód przysiadaB mocno na wyrwach w asfalcie. Breit lubiB takie drogi, zacienione lasem i prawie puste. Tego wBa[nie szukaB, wyrywajc si z roz|arzonego o tej porze roku miasta Merton. Pozostawiajc daleko za sob duszne zauBki, sale wykBadowe i laboratoria miaB wra|enie, |e zmienia skór. |e spBukuje z siebie caBoroczny nalot zmczenia. WiedziaB, |e te pierwsze godziny "ucieczki" s naj- przyjemniejsze z caBego urlopu. Potem, w bezczynno[ci, powróc znowu te wszystkie problemy, o których pragnB teraz nie my[le. Machinalnie omijajc co wiksze dziury w szosie, wpadaB bezwiednie w BaDcuch my[li, który - wiedziaB o tym pod[wiadomie - doprowadzi go wcze[niej czy pózniej do rozwa|aD, przerwanych przed kilkoma godzinami tak zdecydowanie wyjazdem na urlop. Nie zastanawiaB si, dokd prowadzi droga. ByBo mu obojtne, gdzie spdzi te kilka tygodni. Droga jest zBa. Nie wiadomo dokd prowadzi... Ale na pewno gdzie[ ni mo|na zajecha, inaczej nie byBoby drogi. Ka|de dziaBanie poznawcze jest tak drog w niez- nane - nie wiadomo ku czemu zmierza... Czasem mog to by bez- dro|a i wertepy. Czy w nauce jest tak samo - to znaczy: czy trud- na, naje|ona przeciwno[ciami droga zawsze prowadzi do jakiego[ Kaczego DoBu, do faBszywych, bezsensownych wniosków. Jadc na wycieczk mo|na sobie pozwoli na podró| w nieznane. Ale je|eli chodzi o rozszerzenie ludzkiej wiedzy, to czy mo|na pozwoli so- bie na trwonienie cennego czasu na bezcelowe, [lepe poszukiwania? Wszelkie rozwa|ania nad sensem poznawania [wiata s oczywi[cie najbardziej chyba sporn spraw w filozofii nauki. Ale skoro ju| raz wybraBo si drog badacza, zbaczanie z tej drogi, wszelkie wahania s niekonsekwencj. Jak wic w tym [wietle przedstawia si sprawa nieszczsnych graktytów, które po|arBy mnóstwo cennego czasu co najmniej kilkunastu powa|nym i rozsdnym ludziom, aby wreszcie pozosta zagadk do dzi[ nie rozwizan. Ka|dy, kto miaB z graktytami do czynienia, z pewno[ci wyro- biB sobie na ich temat takie czy inne zdanie. Ale tylko autorzy opowiadaD fantastycznych mog sobie pozwoli na stawianie "hipotez" bez przyzwoitego uzasadnienia. Breit miaB tak|e swoj prywatn hipotez, ale to byBo bez znaczenia. Graktyty - te "kos- miczne orzechy", jak je nazywaBa prasa, "kamienie, które spadBy z nieba" - pozostaBy tylko tym, czym byBy od pocztku: piekielnie twardymi kamykami wielko[ci orzecha laskowego, barwy brudnofiole- towej. Pierwszy graktyt znalazB turysta podczas wycieczki górskiej. W czasie jego nieobecno[ci w namiocie jaki[ "pocisk" przebiB pBótno i gumowan podBog, wbijajc si w ziemi na gBboko[ kilkunastu cali. Graktyt spadB prawie pionowo z góry i to wBa[nie zaciekawiBo wycieczkowicza. WykopaB oczywi[cie "kamyk" i opowia- daB o tym koledze - dziennikarzowi. Po ukazaniu si notatki w prasie zaczBa do redakcji pByn nieprzerwanie istna lawina |wiru i kamieni, mniej lub bardziej odpowiadajcych opisowi i fo- tografii zagadkowego znaleziska. Spo[ród stosu kamyków bez trudu udaBo si wybra kilka- na[cie, których identyczno[ z pierwszym byBa zdumiewajca. Ka|dy szlif, ka|da krawdz powtarzaBy si niezmiennie we wszystkich okazach. To byBo nie do wiary, je[li si wezmie pod uwag, |e nadsyBano je z najbardziej odlegBych od siebie cz[ci kraju. Przewa|nie odnajdywano je na twardym podBo|u, na betonowych pBytach lotnisk, na skaBach, na szosach o twardej nawierzchni. Zewntrzna powBoka graktytu byBa tak twarda, |e nie daBo jej si rozci ani nawet odBupa choby drobnego odBamka. Kosmiczne ich pochodzenie byBo hipotez prasy i dlatego przekazano je as- trofizykom. Ci z kolei zasigali opinii ró|nych specjalistów. Poddano wic graktyty wszechstronnym badaniom, które niczego nie wyja[niBy. Próbowano nawet zmia|d|y jeden z nich midzy okBadzi- nami z najtrwalsze stali od pras dajc jakie[ fantastyczne ci[nienia. OkBadziny popkaBy, a graktyt wyszedB bez szkody z tej operacji... Wreszcie caBy materiaB naukowy wraz z kilkunastoma "orzeszkami" oddano do "zgryzienia" najwikszemu elektromózgowi w Instytucie Problemów Ogólnych. Tu zetknB si z nimi Breit, który kierowaB grup cybernetyczn. TydzieD trwaBo programowanie, a po kilku dniach pracy maszyna za|daBa dalszych danych, których Bre- it nie byB w stanie jej dostarczy. Jednym sBowem, znaleziono si na powrót w punkcie wyj[ciowym. To byBo zreszt do przewidzenia, bo |adna maszyna nie jest w stanie stawia sobie samodzielnych hipotez, szczególnie przy tak skpej "wiedzy" o przedmiocie. Breit przebiegaB raz jeszcze my[lami caB, stosunkowo niedBug histori graktytów. Pierwszy znaleziono niespeBna póBto- ra miesica temu. Od tej chwili wiele ludzi przeklinaBo je za stracony czas, za "zawracanie gBowy" itp., niemniej zagadka kusiBa swoj tajemniczo[ci i przeczuciem rewelacyjnego rozwiza- nia. "Tylko czy to rozwizanie istnieje w zasigu mo|liwo[ci nau- ki - zastanawiaB si Breit, omijajc kolejn dziur w asfalcie. - Je[li si przyjmie za pewnik kosmiczne pochodzenie graktytów, to nieograniczona wprost ró|norodno[ mo|liwo[ci sprawia, i| nie wiadomo nawet w któr stron skierowa poszukiwania..." Asfalt urwaB si niespodziewanie, przechodzc od razu w niebrukowan przecink le[n, rozje|d|on koBami ci|arówek. Tu dopiero Breit przyBapaB si na "niedozwolonych" rozwa|aniach i postanowiB lepiej pilnowa swoich my[li, gdy| urlop z graktytami w gBowie mijaBby si z celem. WBczyB radio i skupiB caB uwag na prowadzeniu wozu. Po prawej stronie drogi ukazaBa si du|a, |óBta tablica in- formujca, |e wstp do lasu jest zabroniony. Przez zaro[la, miejscami przerzedzone, wida byBo ogrodzenie z podwójnej siatki. Po przejechaniu jeszcze kilkuset jardów Breit zauwa|yB na szosie sylwetk wartownika z pistoletem maszynowym przewieszonym przez rami. {oBnierz staB na rozstawionych szeroko nogach i jakby od niechcenia kiwaB trzyman w prawej dBoni biaBo-czerwon tarcz do zatrzymywania samochodów. - Nie ma przejazdu - powiedziaB gBosem znu|onym, gdy Breit zahamowaB o kilka jardów przed nim. Pot spBywaB mu po szyi spod wysokiego heBmu. W tej chwili i Breit poczuB, |e otacza go galareta ci|kiego, nieruchomego powietrza. W taki upaB stanowczo o wiele przyjemniej jest czu na twarzy pd powietrza podczas jazdy. Dlatego Breit zniecierpliwiB si nieco, |e utrudniaj mu podró|. - Nie byBo |adnych znaków zakazu wjazdu! - burknB tonem pretensji. - Od wczoraj wyjtkowo... Trzeba wróci o dwie mile i skrci na prawo, drog na Monteroe. "Dobrze, |e tylko dwie!" - pomy[laB Breit przekBadajc dzwigni na wsteczny bieg, aby zawróci na wskiej w tym miejscu drodze. - A có| to si staBo? - spytaB. - Manewry jakie[? - Eee, nie... Tylko... - zaczB |oBnierz, ale zreflektowaB si po chwili i sBu|bowym ju| tonem dodaB: - Tajemnica woj- skowa... Aby zamaskowa jako[ swoje przekroczenie przepisów, bo prze- cie| wdaB si w konwersacj z osob postronn, albo te| po prostu z ciekawo[ci, powiedziaB: - Pan pozwoli dokumenty! OgldaB je do[ dBugo, odczytujc póBgBosem: - Docent William Breit, Instytut Problemów Ogólnych, Merton. SpojrzaB na Breita, potem jeszcze raz na legitymacj i powiedziaB: - Taaak. Niech pan zaczeka chwil. ZszedB z drogi w kierunku zaro[li, skd wydobyB przeno[n krótkofalówk. Przez chwil rozmawiaB z kim[ póBgBosem, potem odszedB do samochodu i powiedziaB: - Major prosi, |eby pan byB Baskaw skomunikowa si z nim. Oni dzi[ rano telefonowali do was, to znaczy do Instytutu. Nic pan o tym nie wie? - Od dzi[ jestem na urlopie. Ale co to za tajemnice? - Tak dokBadnie to ja nie wiem. Co[ si staBo przy czwartym kontenerze. Major panu dokBadnie powie. Mówic podrzucaB na dBoni jaki[ maBy, zaokrglony przedmiot. Breit patrzyB mu na rk jak zahipnotyzowany. - Skd pan to ma? - Ten kamyk? A... znalazBem chyba gdzie[... - Prosz mi to da! - Ale| oczywi[cie, je[li si panu na co[ przyda. To byB graktyt. Jeszcze jeden do kolekcji. "Prze[laduje mnie to draDstwo. Nawet tu..." - pomy[laB Breit, chowajc "kamyk" do kieszeni. ByB zaciekawiony. Có| to za historia? Czego chce wojsko od Instytutu? - Co tu si wBa[ciwie mie[ci? - spytaB, wskazujc las i ogrodzenie. - To pan nie wie? Centralny Magazyn Izotopów Promieniotwór- czych... Niech pan pojedzie jeszcze póB mili naprzód, tam bdzie brama wjazdowa i wartownia. Oni ju| wiedz, |e maj pana wpu[ci. Major byB ujmujco grzeczny, cho wyraznie przejty sytuac- j, któr oceniB jako niebezpieczn, bo nie wyja[nion. - Mamy tu - mówiB - wielkie ilo[ci materiaBu promieniotwór- czego. Wszystko to zaBadowane jest w betonowych, izolowanych oBo- wiem pojemnikach, zbudowanych w ksztaBcie studzien. Teren jest rozlegBy. Sama trzecia strefa, w której panuje promieniowanie po- wy|ej dopuszczalnego nat|enia, rozciga si na powierzchni czte- rech mil kwadratowych. Wszelkie operacje sterowane s tam oczywi- [cie zdalnie, ze stanowiska poBo|onego w pierwszej strefie, czyli tu. W drugiej wolno przebywa tylko w ochronnej odzie|y, i to przez ograniczony czas. I niech pan sobie wyobrazi, |e tam w jed- nym z pojemników co[ si rusza! W pierwszej chwili my[leli[my, |e mo|e niedzwiedz albo inny zwierz le[ny wpadB do betonowej studni. WBa[nie do tej, w któr zaBadowali[my przed kilkoma dniami pokaz- n ilo[ strontu dziewidziesit... Ale takie przypuszczenie nie ma sensu - pojemnik byB przedtem co prawda otwarty, ale przed na- peBnieniem sprawdza si przecie| wszystko dokBadnie za pomoc ka- mer telewizyjnych, caBy zaBadunek te| jest kontrolowany na moni- torze, nic nie mogBoby uj[ naszej uwagi... No, chyba |e byBa- by to le[na mysz, ale nie zwierz, które potrafi unie[ dwie tony betonu... Bo wBa[nie wczoraj jeden z obserwatorów zauwa|yB przy- padkiem - przez telewizj ma si rozumie - |e pokrywa czwartego pojemnika uniosBa si kilkakrotnie na wysoko[ kilku cali i opa- dBa na powrót, jakby kto[, czy raczej co[, nie mogBo jej wy|ej podzwign, usiBujc si stamtd wydosta. - Mo|e to naprawd jakie[ wiksze zwierz? - powiedziaB Bre- it bez przekonania. - Ale|, panie profesorze! Mowy nie ma, aby jakakolwiek |ywa istota wytrzymaBa kilka dni w takim promieniowaniu! A pojemnik zostaB zamknity prawie tydzieD temu! - Có| my wiemy o promieniowaniu? - zauwa|yB zdawkowo Breit. UpaB zupeBnie pozbawiB go chci do zastanowienia si nad naj- ciekawsz nawet zagadk. - A mo|e temu |oBnierzowi co[ si przy- widziaBo? Teraz takie upaBy. MogBo mu si wydawa. - Zgoda. Jemu tak. Ale kamera filmowa nie ulega zBudzeniom optycznym. Ruchy pokrywy powtórzyBy si jeszcze dwukrotnie: wczo- raj i dzi[. Kamera pracowaBa przez caBy czas i zarejestrowaBa dokBadnie wszystko. To wygldaBo jak podskakiwanie pokrywki na garnku z gotujc si zup. - Wic mo|e jaki[ gaz si tam wywizuje? - To niczego nie tBumaczy, pojemniki nie s hermetyczne. A zreszt czy pan sobie wyobra|a, jakie ci[nienie musiaBoby tam panowa, |eby unie[ taki ci|ar? Nie, to na pewno nie jest taka prosta sprawa. DzwoniBem do Sztabu i do waszego Instytutu. Obiecali przysBa komisj, ale wydaje mi si, |e lekcewa| sobie t spraw i nie spieszy im si. W ten sposób wszystko pozostaje na mojej gBowie. - Dlaczego nie kazaB pan po prostu unie[ pokrywy dzwigiem. Macie, zdaje si, mo|no[ operowania kamerami w ten sposób, by zajrze do wntrza? - Nie chciaBem niczego rusza do przybycia komisji. Po co ryzykowa jakie[ faBszywe posunicie? - Widz - zauwa|yB Breit z u[miechem - |e ma pan jakie[ przypuszczenia, hipotezy. No, niech pan si przyzna? Co si panu narzuca? Major spu[ciB wzrok i powiedziaB szybko: - Nie, nic nie wiem, niczego nie przypuszczam... Siedzieli przez chwil w milczeniu. - Bo gdyby zaBo|y, |e to "co[" siedziaBo tam przedtem - powiedziaB major, jakby kontynuujc rozmy[lanie - to nale|aBoby przyj, |e rozrosBo si z maleDkiego do niebywaBych rozmiarów. Mysz - nie mysz... Degeneracja organizmu pod wpBywem promieniowa- nia jdrowego... Nie, to nonsens, radiacja nie mo|e mie takiego wpBywu na |aden biaBkowy, ziemski organizm. Breit nalaB sobie szklank wody z karafki i signB do kieszeni po proszek od bólu gBowy. DBoD. natrafiBa na maBy okrgBy przedmiot. Breit drgnB i po[piesznie wydobyB graktyt z kieszeni. Trzymajc go w palcach, wpatrywaB si weD z min, która musiaBa si majorowi wyda podejrzana, bo patrzyB chwil zdumiony na docenta, a potem zapytaB: - A có| to? Breit my[laB tak intensywnie i bezBadnie, |e nie dosByszaB pytania. - "Czy|by... Czy|by to byBo mo|liwe? Przypuszczenie cokolwiek fantastyczne, ale dlaczego nie miaBbym tego sprawdzi?" - Czy pojemnik ma betonowe dno? - zapytaB. - Nie. Z betonu s tylko [ciany, na gBboko[ dwudziestu czterech stóp. Do poBowy wypeBnia si pojemnik miaBkim piaskiem dla odprowadzenia wilgoci. Tu jest zreszt do[ suchy teren. - W jakiej postaci byB ten stront? - Prawie czysty wglan. Pakowany w maBe puszki, pan rozumie, trzeba przewozi po trochu, ze wzgldu na aktywno[... Ale nie rozumiem, jaki to ma zwizek z... - Zaraz, zaraz, ja te| jeszcze prawie nic nie rozumiem - gBos Breita dr|aB z przejcia - ale, je[li pan pozwoli, zaraz panu przedstawi moje przypuszczenie. PytaB pan, zdaje si, co to jest. To jest graktyt, musiaB pan sBysze t nazw, kilka tygodni temu gBo[no byBo o tym w prasie. S podejrzenia, |e "to" spadBo z nieba czyli, innymi sBowy, pochodzi spoza Ziemi... Najgorsza bie- da, |e nie wiadomo, co to wBa[ciwie jest. SpadBo tego, sdzc po ilo[ci znalezisk, sporo. Nale|y bowiem przypuszcza, |e znaczna cz[ wbiBa si w mikki grunt lub spoczywa w miejscach, gdzie ludzie rzadko si pojawiaj... Zaryzykuj nawet twierdzenie, |e niektóre obszary naszego globu naszpikowane s do[ gsto grakty- tami. Niewykluczone, |e jeden z nich... - Pan sdzi - przerwaB major - |e jeden wpadB nam pojemnika? To zupeBnie mo|liwe, ale... Std wynika, |e s jakie[ zarodniki, nasiona jakby... które na Ziemi rozwijaj w istoty? - Otó| to wBa[nie! - A wic rodzaj utajonej inwazji? NiebezpieczeDstwo dla ludzko[ci? - Na takie wnioski jeszcze cokolwiek za wcze[nie. Ale niech pan pomy[li: graktyt-zarodnik rozwija si. Skd czerpie materi? Oczywi[cie z gleby, na któr padnie. To jest logiczne przy- puszczenie, je[li przyjmiemy, |e "zasianie" graktytami Ziemi nastpiBo zgodnie z góry ustalonym planem. Dlaczego jednak ten graktyt, który mamy przed sob, jak i wiele innych, o których wiem, od dBu|szego czasu le| w szufladzie mojego biurka nie zmienione, nie rozwijaj si w kosmicznego potwora czy te|, je[li pan woli istot inteligentn? To nie jest inwazja, majorze! To jest, wydaje mi si, genialna i dalekowzroczna polityka jakiej[ mdrej, kosmicznej rasy istot... Do rozwoju zarodnika potrzebne jest p r o m i e n i o w a n i e! Mo|e nawet wBa[nie promieniowanie strontu, ale to nieistotne... Czy rozumie pan ju|, co mam na my[li? - No, chyba tak! A poza tym Batwo si przekona, czy paDskie przypuszczenia s sBuszne. Mo|na otworzy pokryw... Albo wBo|y ten oto graktyt do innego pojemnika. Mam jeszcze jeden ze stron- tem. - Powoli, majorze! Nie wiemy jeszcze, co zrobi z tym "stworem". Nie wiemy nawet, czy istnieje on poza nasz wyobrazni. - Ale| tam na pewno kto[ jest! To musi by organizm oparty na tkance krzemowej, skoro powstaje z gleby. - Mo|e, ale niekoniecznie! Mo|e po prostu posiada zdolno[ przemiany pierwiastków chemicznych? I wie pan, co my[l? {e nie ma pan ju| tego strontu. Zci[le mówic o n go panu po|arB... Dlatego nie wolno go stamtd wypu[ci, bo nie wiadomo, czy po- trafimy sobie z nim poradzi na wolno[ci. W tej chwili do pokoju, w którym rozmawiali, wpadB bez puka- nia wartownik. - Panie majorze! T o wyBazi z pojemnika! Podbiegli do ekranu telewizyjnego. Betonowy krg unosiB si powoli. Brunatna masa sprawiajca wra|enie czego[ [liskiego, wypeBniBa powstaB szpar, uformowaBa si w gitk, dBug mack na ksztaBt pijawki... Pokrywa unosiBa si coraz wy|ej; coraz wicej o[lizBego ciaBa wydostawaBo si na zewntrz. Stali jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w ekran. Pierwszy odzyskaB gBos major. - Bateria rakiet na stanowiska. Trzyma go na celu. Reszta - do schronu! {oBnierze rozbiegli si na stanowiska. Breit zostaB sam z majorem. - Pan chce u|y gBowicy atomowej? - zapytaB. - Oczywi[cie! Nie wiadomo, jak to bydle ma odporno[... - Czy pan doprawdy nie rozumie jeszcze niczego? - My[li pan, |e nie mo|na tak traktowa rozumnej istoty? Nie mamy pewno[ci, czy to rzeczywi[cie istota rozumna... - Nie o to mi chodzi! I skd panu przyszBo do gBowy... Prze- cie| to wy szykujecie gBowice atomowe gBównie przeciw istotom rozumnym, o wiele nam bli|szym ni| ta. Oczywi[cie, |e trzeba j zniszczy, i to natychmiast, bo pojawiBa si nie w por, jej wspóB|ycie na jednym globie z ludzmi jest niemo|liwe. Ale zniszczy j trzeba innym sposobem. Breit mówiB szybko, jakby chciaB wyrzuci z siebie wszystkie sBowa naraz. - One, te istoty, miaBy si rozwin o wiele pózniej, rozu- mie pan? SugerowaBem ju| to panu, ale pan nie uchwyciB moich przypuszczeD... One miaBy zagospodarowa Ziemi, gdy promieniowanie na jej powierzchni przekroczy nat|enie, przy którym jeszcze istnie mo|e biaBko wglowe... Ci, którzy posiali to nowe |ycie na naszej planecie, musieli si orientowa, ku czemu zmierza nasza cywilizacja. Mo|e nie tylko na naszej Ziemi zasiali nowe |ycie, mogce wegetowa w warunkach silnej radi- acji... Graktyty s jakby "nastawione" na pewne okre[lone nat|enia promieniowania, przy których zaczynaj si rozwija... Pewna ich cz[ rozwinie si nigdy, ale te, co trafi na planet, któr wstrz[nie kataklizm atomowy, zaludni j takimi stwora- mi... Ogromna, wieloksztaBtna masa wypeBzBa prawie caBkowicie spod betonowej pokrywy. Wijc si i jak ameba zmieniajc ksztaBty, poczBa si posuwa po trawiastym gruncie. Kamera filmowa terko- taBa bez przerwy. Major powikszyB obraz na ekranie. W[ród zwaBów galaretowatego cielska nie sposób byBo jednak dopatrzy si ja- kichkolwiek szczegóBów. Stwór nie posiadaB |adnych wyodrbnionych organów zewntrznych. - OdwoBuj pogotowie baterii rakietowej! - krzyknB do mikrofonu major. - Przygotowa dziaBo przeciwpancerne i miotacz ognia. Pierwszy na Ziemi przedstawiciel rasy Graktydów peBzaB po Bce, rozpBaszczywszy si na przestrzeni kilkuset stóp kwadra- towych - na wBasn zgub, gdy| uBatwiaB w ten sposób celowanie. - Cel: obiekt peBzajcy! - powiedziaB major gBosem lekko dr|cym. - Pociskiem Tx-osiemdziesit pi... PrzerwaB, milczaB przez chwil, wreszcie zupeBnie ju| cicho, jakby z rezygnacj, powiedziaB: - Ognia... W miejscu gdzie przed chwil peBzaB Graktyda, wystrzeliB w gór kBb burej masy zmieszanej z ziemi i kamieniami. - Miotacze, ognia! Jasno|óBte pBomienie strzeliBy wokóB miejsca eksplozji, obe- jmujc wszystko spopielajcym |arem. - Koniec - powiedziaB major, ocierajc pot z czoBa i rozpinajc koBnierzyk munduru. Stali obaj z oczami wbitymi w ziemi. Pierwszy odezwaB si Breit. - Nie przewidzieli tego. Nie przewidzieli takiej koncen- tracji izotopów. Ale to dla nich nie ma znaczenia. By mo|e mie[ci si to w bBdzie planowania. A my... nie[wiadomie, w obBdnym d|eniu do samounicestwienia... - MiaB pan racj. Trudno to nazwa inwazj - powiedziaB ma- jor. - O n i nie zamierzaj nikogo niszczy. Czekaj, a| zaBatwimy to midzy sob... - Tak. Im si nie spieszy. Spojrzeli niemal równocze[nie na dopalajce si szcztki. Breit bezwiednie [ciskaB w dBoni maBy, brudnofioletowy kamyk. PBomienie przygasBy. Ziemia dymiBa jeszcze. 1965 r.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zajdel A Janusz Dyżur
Zajdel A Janusz Czwarty rodzaj równowagi (2)
Zajdel A Janusz Eksperyment
Zajdel A Janusz Skok dodatni (2)
Zajdel A Janusz Awaria (2)
Zajdel A Janusz Zabawa w berka (2)
Zajdel A Janusz Nieingerencja (2)
Zajdel A Janusz Metoda laboratoryjna (2)
Zajdel A Janusz Bunt
Zajdel A Janusz In pulverem reverteris (2)

więcej podobnych podstron