Zajdel A Janusz Zabawa w berka (2)


Janusz A. Zajdel
Zabawa w berka
(ze zbioru: "Wyższe racje")
Niecierpliwie patrzył na zegar, trzymając głowę na oparciu
fotela. Co ona tam jeszcze robi? - pomyślał. - Przecież już po
trzeciej! Za ścianą pobrzękiwało szkło laboratoryjne, obcasy
damskich pantofli stukały o terakotę podłogi. Potem wszystko uci-
chło nagle. Wstał zza biurka i ruszył w kierunku drzwi, lecz os-
try ból w lewym kolanie zmusił go do zwolnienia kroku. Utykając i
trzymając się klamki wyjrzał z gabinetu na korytarz. Drzwi labo-
ratorium były uchylone.
Z trudem postąpił kilka kroków i zajrzał do wnętrza. Tilli
stała przed starym sczerniałym i pękniętym lusterkiem wiszącym
obok szafki na odzież laboratoryjną. Odwróciła się gwałtownie na
skrzypniecie drzwi, gdy je szerzej otworzył. Włosy miała trochę
nastroszone, w ręce trzymała duży, czerwony grzebień. Trwała tak
przez chwilę, jak na migawkowym zdjęciu, a on przyglądał się jej
twarzy.
- Och, przestraszył mnie pan, profesorze! - powiedziała z
uśmiechem i szybko przyczesała włosy nad czołem. Odwrócona twarzą
do lusterka sprawdzała jeszcze efekt swych zabiegów.
Teraz mógł swobodnie przenieść oczy na jej zgrabną figurę,
pozbawioną osłony zbyt szerokiego zazwyczaj, laboratoryjnego kit-
la. W lekkiej, jasnej sukience wyglądała jeszcze lepiej niż zwyk-
le.
- Pędzę już! - powiedziała, zbierając jakieś drobiazgi do
torebki. - Zasiedziałam się za długo przy chromatografie. O rety,
już osiem po trzeciej.
- Zostaw mi klucz od pracowni - powiedział przepuszczając ją
w drzwiach.
- Pan zostaje dłużej, profesorze? Przecież dziś piątek! -
spojrzała na niego zdziwiona podając klucz. - Przepracowuje się
pan! Tak nie wolno...
- W moim wieku, chciałaś powiedzieć? - Uśmiechnął się smut-
no. - Powiedz portierowi na dole, że będę tutaj jeszcze z godzinę
albo dwie.
- Dobrze. Ale... proszę się nie przemęczać, profesorze! I do
zobaczenia w poniedziałek! - Jej duże, ciemne oczy uśmiechnęły
się przelotnie.
Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła w drzwiach windy, i
dopiero wtedy znowu poczuł, że wciąż rwie go ten fatalny artre-
tyzm.
- Nie ma na co czekać dłużej - powiedział do siebie półgłos-
em i wszedł do laboratorium, zamykając drzwi za sobą.
Przygotował naczynie z wodą destylowaną, otworzył szyfrowy
zamek sejfu z truciznami i wydobył buteleczkę z ciemnozieloną
cieczą, oznaczoną symbolem "E" i nalepką z trupią czaszką. Zacze-
rpnął z niej pipetą odrobinę cieczy i odmierzył dziesięć kropli.
Padały w wodę, rozsnuwając się w mlecznozielone obłoczki. Za-
mieszał zawartość zlewki i wrócił z nią do gabinetu, zamykając
po drodze sejf.
Teraz wszystko się rozstrzygnie - pomyślał, stawiając
naczynie na biurku.
Zauważył, że dłoń drży mu z emocji, usiadł więc w fotelu, by
się nieco uspokoić. Jeszcze nie... Za chwilę.
Opanował drżenie rąk, podniósł słuchawkę telefonu i zadz-
wonił do portiera.
- Tu Canter - powiedział. - Czy mógłby pan zajrzeć tu do
mnie, panie Matti?
Potem ujął w dwa palce szklane naczynie, obejrzał pod
światło i wychylił jednym haustem połowę zawartości. Nie miała
żadnego określonego smaku, ot, jak woda destylowana.
Po chwili dopiero poczuł lekkie, a potem coraz silniejsze
mrowienie w opuszkach palców, przechodzące w wibrację ogarniającą
dłonie aż po nadgarstki.
- Słucham, panie profesorze! - portier z uszanowaniem za-
trzymał się tuż przy drzwiach.
- Proszę tu podejść, panie Matti. - Canter wyciągnął dłoń w
stronę tęgawego starszego mężczyzny. - Dzień dobry panu!
Ścisnął mocno szeroką, szorstką dłoń portiera.
Nie poczuł właściwie niczego szczególnego, tylko ściany
pokoju rozmazały się na chwilę, jak przy szybkim ruchu filmowej
kamery, zwanym przez filmowców "szwenkiem".
Twardą dłonią Mattiego ściskał teraz swoją własną, wiotką i
bezwładną, o jasnej skórze pokrytej żółtawymi plamami, ze śladami
starych oparzeń kwasem azotowym.
Oczami Mattiego widział siebie, spoczywającego w fotelu za
profesorskim biurkiem. Widział swoje bezwładne ciało, odchyloną
do tyłu głowę z zamkniętymi oczami, miarowo poruszającą się w
oddechu klatkę piersiową.
- Więc jednak działa! - powiedział głośno.
Usłyszał ten cudzy głos, wyrażający jego myśl przez cudze
usta i docierający do jego świadomości poprzez cudze uszy.
- Mój eliksir działa! - powiedział wsłuchując się w ten obcy
glos. - Byłem tego pewien!
To było coś więcej niż eliksir młodości, poszukiwany naj-
pierw od wieków przez pokolenia alchemików, potem - biochemików.
Mikstura Cantera była eliksirem nieśmiertelności.
Stał więc teraz profesor Canter obleczony w cielesną powłokę
poczciwego portiera Mattiego i patrzył na swoje stare, schorowane
ciało, spoczywające w fotelu za biurkiem.
Mikstura Cantera była wynikiem długoletnich badań nad od-
działywaniem różnych substancji na system nerwowy człowieka. Była
preparatem powodującym tak silne pobudzenie mózgu, że stawał się
on zdolny jak gdyby "wyemitować" zawartą w nim informację i
przelać ją w analogiczny układ nerwowy, będący niejako
odbiornikiem całej informacji stanowiącej osobowość ludzką.
Mózg człowieka, wykorzystywany zaledwie w znikomej swej
części, jest w stanie pomieścić więcej niż jedną osobowość. Jeśli
ta druga, dodatkowa jest wystarczająco silnie "wpisana" w cen-
tralny układ nerwowy, zaczyna dominować nad pierwszą osobowością:
"siedzi" na tej pierwszej jak dobrze dopasowany czepek. Wedle
przewidywań Cantera proces powinien mieć charakter powtarzalny:
ta "zwierzchnia" osobowość, słabo związana z obcym mózgiem, mogła
być przekazana innemu mózgowi z równoczesnym "uwolnieniem"
świadomości prawowitego właściciela ciała. Mogła być także
zwrócona pozostającemu w letargu ciału, z którego się pierwotnie
uwolniła.
Po zażyciu dawki preparatu wystarczyło zapewnić dostatecznie
ścisły kontakt systemów nerwowych, na przykład przez silny uścisk
dłoni, by osobowość z pobudzonego miksturą mózgu przeniosła się
na drugą osobę.
Doskonale! - pomyślał Canter, odkładając ostrożnie na biur-
ko bezwładną dłoń. - A teraz - z powrotem! Powinno się udać bez
kolejnej dawki eliksiru.
Ponownie ujął dłoń swego właściwego ciała i ścisnął ją moc-
no...
...Matti stal przed nim, ściskając podaną dłoń. Wzrok miał
nieco mętny, jakby przed chwilą obudził się z drzemki.
- Czy wszystko w porządku, panie Matti? - spytał Canter
troskliwie. - Wygląda pan jakoś dziwnie.
- Och, przepraszam. Chyba trochę zakręciło mi się w głowie.
To pewnie przez te zmiany ciśnienia. Idzie wielki wyż znad
Azorów.
- Ma pan kłopoty z krążeniem?
- Cóż począć, profesorze? Lata lecą, nie ma rady!
- Chciałem prosić o sprawdzenie zamka w drzwiach laborato-
rium. Czasem się zacina.
- Zaraz go obejrzę.
Gdy Matti wyszedł, Canter poczuł znów silne strzyknięcie w
lewej nodze. To musiał być skutek zmian atmosferycznych, o
których wspomniał portier.
Już niedługo - pomyślał z ulgą. - Jeszcze parę dni, najwyżej
parę tygodni.
Teraz należało znalezć kogoś odpowiedniego, jakieś młode,
zdrowe ciało człowieka samotnego, lecz z perspektywami. Najlepiej
nadawałby się do tego któryś z asystentów albo może, jeszcze le-
piej, jakiś student biochemii. Tak, koniecznie student,
dwudziestoletni chłopak. Nie, raczej trochę starszy, kończący
studia. Po co męczyć się przez kilka lat, zaliczając jakieś tam
dawno zapomniane przedmioty ogólne. Student przed dyplomem!
Potem, prędko i bez wysiłku, doktorat habilitacja... Przecież
przy jego wiedzy i doświadczeniu miałby szansę wkrótce znowu
zająć swoje obecne stanowisko kierownika Zakładu Biochemii
Molekularnej.
- W porządku, panie profesorze - powiedział portier,
wtykając głowę przez uchylone drzwi. - Naoliwiłem ten zamek.
- Dziękuję, Matti. Zabrał pan klucz od pracowni?
- Nie, został w zamku. Czy mam go wziąć?
- Proszę zostawić. Zajrzę tam jeszcze, nim wyjdę.
Podszedł do otwartego okna. Popołudnie było pogodne, lekki
wietrzyk rozgarniał drobne chmurki na błękitnym letnim niebie. W
parku po drugiej stronie ulicy bawiły się rozkrzyczane dzieciaki,
kilka par okupowało ławki, obejmując się czule i całując od czasu
do czasu. Uśmiechnął się do swych myśli, wyobrażając sobie, jak
wkrótce on sam, jako młody student, będzie tak samo mógł ściskać
jakąś młodą, ładną dziewczynę na parkowej ławce. Wydało mu się to
okropnie zabawne i postanowił zrealizować tę wizję jak naj-
prędzej. Poszedł do laboratorium, przygotował sporą butelkę
roztworu i włożył ją do swej starej, wysłużonej teczki. Gdy mijał
pęknięte lusterko przy wyjściu z pracowni, przypomniał sobie
twarz Tilli.
Ależ... tak! Oczywiście! - uprzytomnił sobie nagle. - Prze-
cież ona ma chłopaka, studenta biochemii! Poznali się tutaj, w
instytucie, w zeszłym semestrze, gdy studenci czwartego roku
odbywali ćwiczenia laboratoryjne!
Chłopak był sąsiadem Cantera, mieszkał sam w wynajętej
kawalerce na parterze. Profesor widywał go często na schodach.
Kilkakrotnie spotykał ich razem i przyłapywał się na czymś w
rodzaju zazdrości o swoją sympatyczną laborantkę.
Trzeba to zrobić jak najszybciej. Ale to wymaga pewnych
przygotowań - pomyślał, zabierając teczkę i wychodząc.
Kroczył powoli przez park, oddychając głęboko i przystając
co pewien czas, by przeczekać kolejny atak bólu w lewej nodze. W
połowie drogi usiadł na ławce i przymknąwszy oczy zaczął sobie
wyobrażać nieograniczone wprost możliwości, jakie otwierała przed
nim cudowna mikstura.
Na drugim końcu ławki usiadło dwoje młodych ludzi. Canter
słyszał ich glosy, lecz nie otwierał oczu.
- Daj spokój - mówiła dziewczyna. - Powiedziałam ci już, że
nie!
- Dlaczego? - Chłopak był wyraznie zniecierpliwiony.
- Twoje wąsy mnie łaskoczą - zachichotała.
Canter nieznacznie uchylił powiekę. Zobaczył plecy chłopaka
i roześmianą twarz kilkunastoletniej dziewczyny.
- Przestań! - powiedziała cicho. - Obudziliśmy staruszka!
Chłopak obejrzał się przez ramię. Był brzydki, pucołowaty,
ze słomkową szczotką wąsów sterczących pod kartoflanym nosem.
Wcale jej się nie dziwię - pomyślał Canter. - Co za straszna
gęba!
Nagle poczuł nieprzepartą ochotę spłatania figla tej parze
smarkaczy. Sięgnął do teczki i ukradkiem pociągnął łyk z butelki.
- Pozwól tu, chłopcze! - powiedział uśmiechając się. - Coś
ci powiem.
Chłopak przysunął się bliżej niego. Dziewczyna patrzyła w
ich stronę zaciekawiona.
- Dam ci pewną radę! - Canter mrugnął porozumiewawczo. - Po-
każ mi prawą rękę.
Chłopak niezdecydowanie wyciągnął ku niemu pulchną dłoń, a
Canter ujął ją mocno...
...zobaczył siebie, siedzącego na ławce, z głową przekrzy-
wioną na ramię. Cofnął rękę i sprawdził, czy ciało spoczywa w
dostatecznie stabilnej pozycji. Przez chwilę udawał, że wysłuchu-
je czegoś, co staruszek mówi mu do ucha, a potem wrócił do
dziewczyny.
- Co on ci powiedział? - spytała szeptem.
- To tajemnica.
- Zobacz, on znowu zasnął.
- Niech śpi - powiedział obejmując dziewczynę. - Tym lepiej
dla nas.
Wyślizgnęła się spod jego ramienia.
- Najpierw powiedz.
- Dobrze ale na ucho.
Schyliła się w jego kierunku, a on szybko objął ją i
pocałował. Próbowała się wyrwać, chciała trzepnąć go dłonią, lecz
schwycił jej rękę i przytrzymał...
...W tej samej chwili poczuł, że całuje go ten okropny, pu-
cołowaty chłopak ze szczeciniastym klującym wąsem. Wyrwał się z
obrzydzeniem i pobiegł powiewając szeroką spódniczką. Na
skrzyżowaniu alejek zderzył się z patrolującym park policjantem.
- Och, przepraszam! - powiedział zdyszanym, cienkim głosem.
- Co się stało, panienko? - zainteresował się policjant.
- O, tam! - wskazał za siebie. - Napastował mnie ten wąsaty
mężczyzna! - Chwycił policjanta za rękę...
...zobaczył przed sobą dziewczynę, zdyszaną jeszcze i
zupełnie zdezorientowaną.
- Co się stało? - spytał.
- Nie... nie wiem. Nic się nie stało.
- Biegła pani tak szybko, jakby ktoś panią gonił!
- Biegłam?
- W tym wieku jeszcze się człowiek spieszy, nie wiadomo
dokąd - powiedział pobłażliwie.
Zasalutował i ruszył za dziewczynę, która wracała powoli w
stronę ławki.
Widząc zbliżającego się policjanta chłopak zerwał się i
zniknął za najbliższymi krzewami. Widocznie nie miał najczyst-
szych zamiarów albo może nie po raz pierwszy zaczepiał nastolatkę
w parku. Dziewczyna minęła ławkę i poszła dalej, rozglądając się
jednak ukradkiem na prawo i lewo. Widać nie była aż tak bardzo
niechętna przypadkowemu podrywaczowi, jak Canter sądził na
początku.
Podszedł do swojego ciała spoczywającego na ławce i ujął
bezwładną dłoń...
...zobaczył nad sobą twarz policjanta, wpatrującego się w
niego błędnym spojrzeniem.
- Co? - spytał. - Chyba zasnąłem?
- Nie wiem - policjant rozglądał się niepewnie. - Jakoś
tak... Dziwne. Nigdy mi się nie zdarzyło, żebym...
- Co takiego? - Canter uśmiechnął się wyrozumiale. - Pewnie
pan zmęczony?
- Wie pan, służba od samego rana.
- Już po czwartej! - Canter spojrzał na zegarek. -
Powinienem iść do domu. Dziękuję za zainteresowanie. W moim wieku
w każde chwili może się coś przydarzyć.
Wstał i ruszył powoli w kierunku domu.
Śmiał się w duchu. To wszystko było jeszcze zabawniejsze,
niż przypuszczał. A więc jego przewidywania okazały się słuszne:
preparat potrzebny był jedynie po to, by uwolnić się z własnego
ciała. Pózniej - jak się przed chwilą przekonał - wystarczy sam
kontakt fizyczny, uścisk dłoni, by "przeskoczyć" do kolejnego
ciała. Obca osobowość nie wiązała się trwale z nowym podłożem. To
dawało zupełnie fantastyczne możliwości.
Po cóż wiązać się od razu z konkretnym ciałem? - pomyślał,
docierając na obolałych nogach do swego mieszkania na trzecim
piętrze. - Można by zmienić od czasu do czasu nosiciela. Nim zde-
cyduję się ostatecznie porzucić moje stare, poczciwe ciało,
wypróbuję kilka nowych. A potem trzeba będzie załatwić pewne for-
malności, zrobić coś z kontem bankowym, z mieszkaniem. To jednak
skomplikowana sprawa.
Szybko przygotował sobie prosty, dietetyczny posiłek, marząc
równocześnie o tym, że wkrótce będzie już mógł zajadać wszystko,
na co mu przyjdzie ochota. Potem wyciągnął się na tapczanie i za-
czął przeglądać gazetę. Nic mógł jednakże skupić się na lekturze.
Myśl o eliksirze nie dawała mu spokoju.
Przypomniał sobie o studencie mieszkającym na dole. Nie znał
jego nazwiska, lecz to nie było przeszkodą. Sięgnął po telefon i
połączył się z biurem numerów. Podał adres i po chwili miał już
numer telefonu tego chłopca. Wahał się przez chwilę, wreszcie
wykręcił numer.
- Dobry wieczór - powiedział cicho. - Mówi Canter, sąsiad z
trzeciego piętra. Mam prośbę do pana.
Zawiesił glos, odczekał chwilę, dysząc w słuchawkę.
- Bardzo przepraszam, ale poczułem się trochę... zle, a że
mieszkam sam... Rozumie pan. Słowem, czy zechciałby pan zajść do
mnie na chwilę?
- Ależ tak, oczywiście, panie profesorze - odpowiedział mu
glos w słuchawce. - Zaraz tam będę.
Przyszedł po chwili. Canter przyjrzał mu się uważnie spod na
wpół przymkniętvch powiek.
- Czy mógłby pan... podać mi lekarstwo, które mam w teczce?
- To w butelce?
- Tak. Proszę mi to dać. To mi zwykle pomaga. Proszę mi
tylko nieco unieść głowę, o tak... dziękuję. Zaraz będzie mi le-
piej. Czy pan się bardzo spieszy?
- No... trochę... Oczekuję kogoś.
- Wiem, wiem! - uśmiechnął się Canter. - To przecież moja
laborantka.
- Tak, panie profesorze. Ona...
- Rozumiem, rozumiem. Nie będę pana zatrzymywał. Czuję się
już lepiej. Czy mógłby pan... podać mi rękę? Spróbuję usiąść...
...Puścił dłoń bezwładnego ciała, które opadło na tapczan.
Zgasił światło i zamykając za sobą drzwi, zszedł na parter.
Poszukał w kieszeni klucza. Otworzył i wszedł do małego, skromnie
umeblowanego pokoiku.
Po chwili zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych. W progu
stanęła Tilli.
- Cześć, Ben - powiedziała. - Przepraszam, że się trochę
spózniłam.
Położyła na stole gruby zeszyt i książkę i usiadła na
krześle.
Podszedł do niej i pochylił się, by pocałować ją na powi-
tanie. Odchyliła się, patrząc na niego ze zdumieniem.
- Co ty? Wiesz, po co tu przychodzę - powiedziała dość os-
tro. - Mamy do przerobienia parę tematów z organicznej. Za ty-
dzień egzaminy wstępne.
Zrozumiał swój błąd i zrobiło mu się okropnie głupio.
- Czy... twój szef wie, że zdajesz? - spytał patrząc w okno.
- Mówiłam przecież, że nie chcę, aby wiedział... dopóki nie
zdam. Potem mu powiem.
- Właśnie byłem u niego przed chwilą. yle się poczuł. Będę
musiał zajrzeć tam jeszcze.
- Profesor? - spytała z niepokojem. - Właśnie dziś mówiłam
mu, że nie powinien tyle pracować. W jego wieku trzeba już bardzo
dbać o siebie. Muszę wpaść do niego pózniej i zobaczyć, jak się
czuje.
Z przyjemnością słuchał, gdy mówiła o nim z taką troską i
sympatią. Cóż z tego? Był teraz tylko jej korepetytorem, choć
dotąd myślał, że łączy ją coś więcej z tym studentem, w którego
się wcielił. Sięgnął do kieszeni i położył na stole klucz od
mieszkania.
- Posłuchaj, Tilli - powiedział ujmując jej dłoń...
... Jesteś już, Tilli? - zdziwił się Ben ściskając jego
rękę. - Coś dziwnego się ze mną dzieje. Przysiągłbym, iż przed
chwilą byłem jeszcze u starego Cantera z trzeciego piętra.
- Właśnie przyszedłeś, pewnie stamtąd. Nie wiedziałam, że go
odwiedzasz.
- Prosił mnie. yle się poczuł.
- O! Czy to coś poważnego? Właśnie dziś mówiłam mu, że nie
powinien tyle pracować.
- Chyba już mu lepiej, ale... no, słowo daję, nie pamiętam,
jak od niego wyszedłem.
- Byłeś zamyślony. Mnie to się też czasem zdarza, że robię
coś machinalnie i potem niczego nie pamiętam - powiedział Canter
głosem Tilli. - Zaczekaj tutaj, wpadnę do niego na chwilę. Zaraz
wracam!
Niepostrzeżenie ukrył w dłoni klucz od mieszkania i wybiegł
na schody.
Jego ciało leżało na tapczanie oddychając miarowo. Zamknął
drzwi za sobą i spojrzał w lustro. Zobaczył zgrabną figurę Tilli.
Spojrzał w jej twarz i zmieszał się.
Ty stary ośle! - powiedział do siebie w duchu. - Stwarzasz
zupełnie idiotyczne sytuacje! Sprowadziłeś tu tą dziewczynę - i
co? Może obejrzysz sobie w lustrze jej zgrabne nogi? I co z tego?
Twoje zwłoki leżą sobie na tapczanie, twoja dusza rządzi się cu-
dzym ciałem. Nie wstyd ci, starcze?
Ujął dłoń swego starego ciała...
...zobaczył Tilli pochyloną nad nim, trochę roztargnionym
wzrokiem przyglądającą mu się w słabym świetle nocnej lampki.
- Dobrze, już wszystko w porządku - powiedział wesoło. - A
teraz idz, Ben czeka na ciebie.
- Och, profesorze... bąknęła. - Skąd ja się tutaj wzięłam?
- Wpadłaś odwiedzić starego szefa. Ale teraz już powinnaś
wracać do Bena.
- Tak... Więc do zobaczenia w poniedziałek!
- To było strasznie skomplikowane doświadczenie - powiedział
Canter do siebie, gdy wyszła. - Ale, swoją drogą: bawi mnie to
coraz bardziej. To mi przypomina dziecinną zabawę w berka:
dotknięty staje się berkiem.
Znów łupnęło go ostro w stawie kolanowym, aż musiał usiąść i
rozetrzeć obolałe miejsce. Pomyślał, że nie warto cierpieć, mając
takie możliwości. Wieczór dopiero się zaczynał, dlaczegóż by nie
pobawić się dalej. Może jutro wyż wreszcie ustabilizuje się i
przestanie mnie łamać w tych starych kościach - pomyślał sięgając
po słuchawkę telefonu. Wezwał znajomego lekarza, a następnie
wyszedł w jego ciele, pozostawiając klucze od mieszkania w szpa-
rze za futryną drzwi. Potem "przesiadł się" w ciało jakiegoś
młodego człowieka, który śpieszył właśnie gdzieś w stronę centrum
miasta. Ktoś spotkany przypadkiem - widać znajomy tego człowieka
- uścisnął mu dłoń, zaczepiając go znienacka w podziemnym
przejściu. Pożegnał się po kilku zdawkowych zdaniach i ruszył w
nowym ciele w stronę stacji kolei podziemnej.
- Panie! - usłyszał tuż za sobą. - Daj pan na piwo!
Obejrzał się. Jakiś włóczęga sunął za nim, patrząc prosząco
i pokornie. Sięgnął machinalnie do kieszeni, trafiając na zwitek
banknotów. Nieopatrznie wydobył je wszystkie. Włóczęga chwycił
jego dłoń, usiłując wyrwać pieniądze, lecz w tej samej chwili cy-
wilny policjant złapał go za kołnierz. Niestety, Canter był już
tym włóczęgą. Nie było sensu tłumaczyć się w jakikolwiek sposób.
Canter wiedział, że to na nic się nie zda. Odczekał więc cierpli-
wie, aż eskortujący go tajniak znajdzie się przed drzwiami
posterunku policji. Chwycił go za przegub dłoni, a następnie
sięgnął do kieszeni po klucz od kajdanek i uwolniwszy włóczęgę,
kazał mu zmiatać gdzie pieprz rośnie, co tamten uczynił nader
skwapliwie, nie zastanawiając się nawet nad sposobem, w jaki
znalazł się w opresji.
- Świetna zabawa! - powtarzał sobie profesor, zmieniając się
kolejno w przechodniów, kierowców taksówek, sprzedawców wody
sodowej, rozbawionych młodzieńców zaczepiających dziewczyny
wychodzące z kin i kawiarń.
Przemierzając pustoszejące ulice nocnego miasta, aktualnie w
skórze nobliwie wyglądającego starszego mężczyzny, pomyślał so-
bie, że należałoby wreszcie wrócić do domu. Ten byłby dobry -
pomyślał. - Kiedy znajdę się we własnym mieszkaniu i własnej
postaci, muszę przecież jakoś pozbyć się tego, w czyim ciele tam
dotrę! Z pijanym zawsze łatwiej. Można go po prostu wyrzucić z
mieszkania jako nieproszonego natręta. Jednakże podpity mężczyzna
tak niepewnie stał na nogach, że profesor nie mógł zdecydować się
na przywdzianie półprzytomnego ciała.
Nadjeżdżał autobus. Canter zbliżył się do skraju chodnika.
Pijak także ruszył chwiejnie w stronę jezdni, lecz zle obliczył
ostatni krok.
Stopa nie trafiła na krawężnik, mężczyzna zachwiał się i
wywijając ramionami przechylił się w kierunku jezdni, tuż przed
hamującym autobusem.
Nie kontrolowanym, instynktownym ruchem Canter chwycił
nadgarstek jego dłoni, bezradnie czepiającej się powietrza tuż
przed nosem profesora. Ich ręce zwarły się na ułamek sekundy,
lecz ciężar ciała przeważył, dłoń wyśliznęła się...
...Canter runął na jezdnię tuż przed maską hamującego pojaz-
du. Nim poczuł uderzenie, w ostatnim odruchu chwycił krawędz
zderzaka, jakby chcąc zatrzymać nacierającą masę żelastwa...
KONIEC
(dla Czytelnika, który lubi opowieści z pojedynczą pointą. Tym
którzy wolą podwójną, proponuję do wyboru kilka wersji epilogu.)
EPILOG PIERWSZY - TRANSCENDENTALNY:
Szybując ku górze, usłyszał nagle tuż za sobą czyjś
niewyrazny, przerywany czkawką głos:
- Dziękuję panu, ppanie starszy. Chciałeś pan dobrze,
przepra... szam, że tak wyszło...
Obejrzał się. Duch szybujący za nim, poruszał się dziwnie
falistą trajektorią.
EPILOG DRUGI - GROTESKOWY:
...Poczuł, jak j e g o prawe przednie koło podskoczyło na
czymś miękkim. Zatrzymał się gwałtownie, ponieważ ktoś nadepnął
mu pedał hamulca.
Do licha! - pomyślał w popłochu. - Chciałbym wiedzieć, co
t e r a z jest moją d ł o n i ą?
EPILOG TRZECI - KONSEKWENTNY:
W sobotni poranek Ben wezwał dozorcę i poinformował go, że
lokator z trzeciego piętra, profesor Canter, w piątek po południu
czul się zle, a teraz nie odpowiada na telefon i dzwonek do
drzwi. Wyłamano więc drzwi i znaleziono nieprzytomnego staruszka
leżącego w ubraniu na tapczanie.
Przewieziono go do szpitala, gdzie pozostaje po dziś dzień.
Organizm profesora funkcjonuje zupełnie normalnie, jednak leka-
rzom nie udaje się przywrócić mu przytomności. Ponieważ trwało to
już szereg miesięcy, lekarze zastanawiają się, czy należy konty-
nuować sztuczne odżywianie pacjenta, i w ogóle, co robić dalej z
tym niezwykłym przypadkiem.
EPILOG CZWARTY - ENIGMATYCZNY:
W sobotni poranek znaleziono zwłoki profesora Cantera na
ławce w parku, w pobliżu Instytutu Biochemii. Przy denacie znaj-
dowała się teczka zawierająca butelkę z zielonkawym płynem,
którego skład chemiczny nie wskazuje na trujące właściwości.
Lekarz sądowy nie znalazł żadnych oznak mogących przemawiać za
zabójstwem lub samobójstwem. Należy przypuszczać, że przyczyną
zgonu była niewydolność krążenia.
EPILOG PIATY - BEZ KROPKI NAD "i", CZYLI OTWARTY:
Profesor Canter ocknął się nagle, czując szarpanie za ramię.
- Niech pan tu nie śpi, bo pana okradną! - powiedział chudy
policjant, przyglądając się bacznie twarzy profesora.
- Och, zdaje się, że już to zrobili! - wykrzyknął Canter,
macając ławkę obok siebie. - Nie ma mojej teczki!
- Czy było w niej coś cennego?
- Panie sierżancie! Tam był... Tam był eliksir nieśmiertel-
ności!
- Hm... A jak on wyglądał?
- Był w sporej butelce.
- W butelce? - sierżant uśmiechnął się domyślnie. - Wie pan
co, panie starszy? Odprowadzę pana do domu!
- Ale ta teczka! Trzeba ją koniecznie...
- Znajdziemy, znajdziemy - mówił sierżant uspokajająco,
biorąc staruszka łagodnie pod ramię. - Lecz najpierw pójdziemy do
domu. Jeśli jeszcze coś było w tej butelce, to już teraz pewnie i
tak jest pusta. Ale to żadne zmartwienie. Tu, niedaleko, jest do-
brze zaopatrzony sklep. Kupi pan sobie nową, pełniutką.
EPILOG SZOSTY - TRYWIALNY:
Portier Instytutu Biochemii znalazł zwłoki profesora Cantera
w piątek około godziny szesnastej w jego gabinecie. Wezwany
lekarz stwierdził zgon wskutek nadużycia halucynogenów.
EPILOG SIODMY - POGODNY:
Profesor Canter ocknął się w fotelu. W drzwiach gabinetu
stal Matti, portier z popołudniowej zmiany.
- Czas do domu, panie profesorze! Już dwadzieścia po trze-
ciej!
- Och, rzeczywiście! Czy Tilli już wyszła?
- Tak, jakiś kwadrans temu.
- Aha... - mruknął profesor do siebie. - Widocznie się
zdrzemnąłem. Szkoda.
Bardzo lubił, gdy jego młoda, zgrabna laborantka to-
warzyszyła mu w drodze do domu przez park. Czuł się wtedy, jakby
znów był młodym studentem i przez kilkanaście minut mógł nie pa-
miętać o swym artretyzmie i siedemdziesiątce na karku.
1980 r.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zajdel Zabawa w berka
Zajdel A Janusz Dyżur
Zajdel A Janusz Czwarty rodzaj równowagi (2)
Zajdel A Janusz Eksperyment
Zajdel A Janusz Skok dodatni (2)
Zajdel A Janusz Feniks (2)
Zajdel A Janusz Awaria (2)
Zajdel A Janusz Nieingerencja (2)
Zajdel A Janusz Metoda laboratoryjna (2)
Zajdel A Janusz Bunt

więcej podobnych podstron