Tornius Wolfgang Amadeus


WOLFGANG Amadeus
VALERIAN TORNIUS



Wolfgang Amadeus
POWIEŚĆ O MOZARCIE

Polskie Wydawnictwo Muzyczne

Tytuł oryginału: Wolfgang Amadt
Przełożyli z niemieckiego
MARIA KURECKA i WITOLD WIRPSZA

Za zezwoleniem wydawcy oryginału
i właściciela praw autorskich
VEB Breitkopf und Hartel Musikverlag Leipzig

...A WKOŁO GŁOWY CHŁOPCA PROMIENIE SIĘ ZŁOCĄ
CZY TO DIADEM? CZY ŚWIATŁO DUCHA SKWITŁE MOCĄ?
A JUZ-CI W KAŻDYM RUCHU WIELKI DŹWIĘK SIĘ ZISZCZA,
GEST KAŻDY WIEŚCI PIĘKNO PIĘKNA TEGO MISTRZA,
KTÓRY NIE STWARZA PIEŚNI, BO CAŁY JEST PIEŚNIĄ!

(Goethe: Faust, część II, akt III, Arkadia;
przekład E. Zegadłowicza)

Obwolutę projektował Janusz Bruchnalski

Cz(ś/ pierwsza

CUDOWNE DZIECKO

Najdroższa Przyjaciółko!

Pewnie przypuszcza Pani, iż od dawna już jestem
w Wiedniu. A tymczasem ciągle jeszcze siedzę w tym
uroczym miasteczku nad rzeką Salzach, które więzi
mnie w magicznych pętach. W początkach sierpnia przy-
byłem tu na dwa dni zaledwie, lecz oto z dwóch dni
zrobił się już tydzień, a obawiam się, iż dojdzie doń
i drugi, zanim do domu wrócę. Niechże Pani posłucha,
co się stało: ów czarodziej, który związał mnie z Salz-
burgiem, tak, związał to sześcioletni chłopczyk,
istny diablik, tysiącem talentów obdarzony, wyraźnie
mówię cud prawdziwy!

Uśmiecha się Pani zapewne, mniemając, że chciałem
zażartować. Lecz sprawa to zbyt niezwykła i poważna,
aby stroić z niej żarty. Malec ten otrzymał na chrzcie
imiona Johannes Chrysostomus Wolfgangus Theophilus
Mozart, lecz rodzina i przyjaciele domu nazywają go
Wolferl lub Wolfgangerl. Mówiłem, iż obdarzony
jest tysiącem talentów! I to prawda: gra bowiem na
fortepianie tak czyściutko i z taką pełnią wyrazu jak
prawdziwy pianista; podskakując, zręcznie chwyta pa-
luszkami oktawy, mimo małych swych rączek, a także,
właściwie dotąd nie uczony, na skrzypcach żwawo wy-
grywa, ponoć nawet i na organach udatnie się produ-
kuje, komponuje już co najbardziej zdumiewające
menuety, które tak mile uszom schlebiają, jakby auto-
rem ich był Rameau albo Friedemann Bach. Muzyka nie
tylko tkwi mu w palcach, ale w żyłach jego płynie, wy-
ziera z każdej miny pucołowatej buzi, przepełnia całą
jego istotę, opanowała go niczym jaki demon i decyduje
o wszystkim, cokolwiek czuje, myśli lub czyni. Chłop-
czyna ten nie jest jednak bynajmniej tresowaną kukieł-
ką, którą by tłumom gapiów na jarmarkach za dziwo-
wisko można prezentować; naturalny, swobodny,
swawolny na miarę lat swoich, choć przecie rozumny,
wrażliwy i poważny we wszystkim, co muzyki dotyczy,
słowem cudowne dziecko.

Ma on siostrzyczkę Mariannę Nannerl, jak ją tu
wszyscy wołają która po prawdzie sprawnością pal-
ców nad nim góruje. Nadto dysponuje też uroczym
głosikiem, który z dziecinną łatwością aż ku wysokiemu
c już się wzbija, a z racji uzdolnień zdaje się zapowia-
dać na drugą Faustynę Hasse. Ale też owa Nannerl ma
nad braciszkiem pięć lat przewagi, wynurzać się zaczy-
na z dziecięcych kokonów i nabiera stopniowo 1'aisance *
młodziutkiej damy.

Ojciec, Leopold, swobodnie łączy mieszczańskie po-
chodzenie z manierami wykształconego światowca, dys-
ponuje też znaczną chyba wiedzą. Powiadają, że zanim
się służbom pani Muzyki poświęcił, całe dwa lata stu-
diował humaniora, a także nauki prawne na miejsco-
wym uniwersytecie. Obecnie zajmuje stanowisko na-
dwornego muzyka przy kaplicy arcybiskupa, jest z pew-
nością wyśmienitym skrzypkiem i, jak mi się wydaje,
jeszcze lepszym nauczycielem. Znam jego podręcznik,
który nazwał skromnie Próbą podstawowej nauki gry
na skrzypcach*, i przyznać muszę, iż przyćmiewa on
wszystko, czego dokonano dotąd w tej dziedzinie.

Co się zaś tyczy pani Anny Marii, matki tych cudow-
nych naszych dzieci, to pokrótce rzec można: udatny
z mej twór ręki boskiej żywa, zdrowa, pogodna,
pełna ciepłej serdeczności, nieodrodna latorośl tej
salzburskiej ziemi. Temperament jej, jak iskra żywy,
kontrastuje mile z pełną zadumy, jakby nieco ociężałą

' [sposobu bycia)

naturą jej męża. I zewnętrzny jej wygląd zwraca uwagę:

postać słuszna, z prostotą i gustem ubrana według mody
naszych czasów, przecież bez ekstrawagancji, a pod sta-
rannie przypudrowaną fryzurą, wdzięcznie obramowany
uroczym skrzydełkowym czepeczkiem, który rozwijają-
ce się właśnie płatki różanego pączka przypomina,
kwitnący, młody owal twarzy niewieściej o wydatnym
nosie, którego surowość łagodzi para życzliwie a przy-
chylnie spozierających oczu. Niewiele ustępując wzro-
stem swemu mężowi, doskonale się prezentuje obok
jego szczupłego, rzec bym chciał niemal eleganckie-
go exterieur, i łatwo pojąć, że mieszkańcy Salzburga,
spotkawszy ich oboje na promenadzie, szepcą do siebie:

Najpiękniejsza para w naszym mieście!

Tyle, miła Przyjaciółko, o personaliach familii Mozart,
'których przemilczeć nie mogłem, chcąc dać Pani pobież-
ny przynajmniej, choć czegom świadom i nie-
doskonały ich wizerunek.

Leopold Mozart podjął z dziećmi swymi na początku
tego roku podróż do Monachium i grał tam przed kur-
firstem. Młody hrabia Palffy, który miał okazję być
przy tym debiucie, całkiem enchante 1 do Wiednia po-
wrócił i nie ustawał w opowiadaniu osobliwych szcze-
gółów w różnych salonach. Wyobraża sobie Pani, jak
bardzo zainteresowało to mnie, namiętnego miłośnika
muzyki, mimo iż dzięki memu, z doświadczeń życio-
wych płynącemu sceptycyzmowi, bynajmniej nieskłon-
ny byłem za czystą prawdę przyjmować wszystkiego,
cokolwiek Palffy w entuzjastycznym uniesieniu rozpo-
wiadał swoim słuchaczom. Gdy jednak później z innej,
a wiarygodnej strony potwierdzono mi w zasadzie
słuszność jego relacji, postanowiłem zaraz przekonać się
na własne oczy i uszy o egzystencji tych cudownych
dzieci. Dobry mój znajomy, nadworny trębacz arcy-
biskupi, Andreas Schachtner, wspaniały człowiek i tęgi
muzyk, posłużył mi za opiniodawcę i jednocześnie także

' [oczarowanyl

10

pośrednika przy zawieraniu znajomości z rodziną Mo-
zartów. A że znajomość ta rozproszyła resztki mych
obiekcji, pojęła Pani już z pierwszej części mego listu.
Zaiste, od pierwszej chwili ogarnął mnie zachwyt, który
nie zmniejszył się do chwili, kiedy piszę te słowa.

Zamiar powziąłem niewzruszony: chciałbym za wszel-
ką cenę pozyskać Mozartów do pewnej antrepryzy
w Wiedniu. Propozycja moja natrafiła wprawdzie po-
czątkowo na zawzięty opór. Ojciec oznajmił w sposób
nader zdecydowany, że osiągnięcia swych dzieci, mimo
iż przyrównane do ich wieku znacznie przekra-
czają przeciętny poziom, uważa za jeszcze niewystarcza-
jące dla zaprezentowania doborowej i wymagającej
publiczności. Odważył się wprawdzie na próbę w Mo-
nachium, powtórzenie jednak takiej próby chciałby roz-
ważyć dopiero wówczas, gdy dzieci bardziej się wy-
doskonalą. Choć zastrzeżenie takie wydało się nader
rozsądne, nie zdołałem powstrzymać się od powiedzenia
mu, iż niezwykłość i sensacyjność tak bezprzykładnych
osiągnięć zanika ze wzrastającym wiekiem debiutantów,
a wówczas umniejsza się i sukces, który zdobyty
dość wcześnie mógłby im pomóc w drodze ku świet-
ności i sławie. Zadumał się, lecz przekonać się nie dał.

Teraz stał się już bardziej ustępliwy, co, jak mi się
wydaje, zawdzięczam pełnym zachęty słowom jego przy-
jaciela, Schachtnera, którego on wielce szacuje. Nabra-
łem tedy znów nadziei, bo tymczasem dwie odkryłem
w nim słabości, z pomocą których, jeśli zdołam z nale-
żytą i dyplomatyczną postępować zręcznością, ująć go
sobie i pozyskać pragnę. Posiada on bowiem wybitnie
ukształtowany zmysł do interesów, połączony nadto
z ambicją, by wybić się o własnych siłach i towarzyską
swą pozycję poprawić. Wie dobrze, że uznanie takie
zdoła osiągnąć jedynie za pomocą pewnego dobrobytu.
I najwidoczniej cierpi z racji nędznej, dla służby jeno
przewidzianej zapłaty, której mu jego arcyksiążęcy
chlebodawca użycza, stara się załatać braki lekcjami

\

11

gry na skrzypcach i komponowaniem, lecz mało in-
tratne są to wysiłki. Tu więc otwiera się możliwość wy-
wołania zmiany jego przekonań, jeśli tylko ukazać mu
będzie można ponętne widoki.

Gdybym był majętnym magnatem, jak Esterhazy,
Ulefeid, Harrach czy Lobkowitz, radość by mi sprawiło
wziąć muzyczną tę rodzinę pod mecenasowskie moje
skrzydła i wygładzić jej ową wyboistą drogę artystycz-
nej kariery. Lecz, niestety, jako trzeci syn nie obda-
rowanego bynajmniej w nadmiarze dobrami ziemskimi
ordynata, w roli mecenasa występować nie mogę. Posia-
dam jedynie głęboko w duszy mej zakorzenioną miłość
do pięknej sztuki dźwięków; jej też gotów jestem wszel-
kie, w granicach możliwości moich, składać ofiary. Lecz
to nie wystarczy i potrzeba mi pomocników.

Dlatego zwracam się do Pani, czcigodna Przyjaciółko,
gdyż wiem, że nikt więcej niż Pani nie okaże zrozumie-
nia dla zamiarów moich, a także ponieważ od lat łączy
nas szczere, wzajemne a przyjazne porozumienie, które
ośmiela mnie apelować do Pani o pomoc. Proszę, aby
zechciała Pani wyzyskać rozległe swoje wpływy,
inscenizując pod życzliwym patronatem tak wysoce
przeze mnie cenionego małżonka swego koncert w Lin-
zu, który dla muzykantów moich stałby się zadowalają-
cym bodźcem do dalszej ich podróży do Wiednia. Niech-
że Pani znakomite wpływy swoje i na ten cesarski
gród rozciągnie, gdy tylko Panią zawiadomię, że dzięki
wysiłkom Schachtnera i moim udało się szczęśliwie
antrepryzę tę zabezpieczyć.

Tak tedy teraz już z góry zakładając, iż zechce
Pani, najdobrotliwsza Hrabino, zamiar ten akceptować
starania moje o zdolną do zachwytów i wdzięczną
publiczność aktywnej pieczy Pani powierzam i pozostaję
najpokorniej ręce całując sługą Pani

Ignacy von Waldstadten
Pani Hrabina Aurora Schlick
Linz nad Dunajem Salzburg, 9 sierpnia 1762

II

Rodzina Mozartów mieszka na Getreidegasse 9, w oka-
załym, mieszczańskim domu, naprzeciw Lóchelplatz.
Mieszkanie znajduje się na trzecim piętrze i obejmuje
trzy wielkie pokoje, pokój mniejszy i kuchnię wykłada-
ną taflami marmuru. Pokój środkowy, od frontu, ucho-
dzi za "paradny". Parady w nim wprawdzie niewiele
poza stiukowymi ornamentami na suficie, ładnym,
ozdobionym połyskliwymi, kryształowymi wisiorkami
żyrandolem na dwa tuziny świec i wysokim, w ozdobnie
wygięte, złocone ramy ujętym ściennym lustrem. Naj-
ładniejszą ozdobę stanowi tu z pewnością mały, maho-
niowy fortepian, upiększony po brzegach intarsjami
z jasnego drewna. Obok tego pięknego okazu pyszni się
jeszcze tylko wdzięczna szafeczka do przechowywania
nut, owalny stół, mała sofa i kilka wyściełanych krze-
seł. Wszystko to świadczy o dobrym mieszczańskim
smaku.

Przy nakrytym stole domowa idylla: rodzina Mozar-
tów przy podwieczorku. Pan domu widocznie pogrążony
w myślach. Od czasu do czasu popija wprawdzie łyk
kawy, lecz z roztargnieniem uczestniczy w żywej rozmo-
wie, jaka toczy się głównie między siedzącą naprzeciw
niego żoną i przykucniętym tuż obok niej synkiem.
Matka musi nieustannie zaspokajać chciwość wiedzy
swego Wolfganga, wynajdującego co chwila okazje do
zadawania dalszych pytań. Paplanina ściąga nań niekie-
dy karcące spojrzenia siedzącej obok siostry, której sta-
tecznemu usposobieniu takie dziecinady nie odpowia-
dają. Uwaga Nannerl skierowana jest natomiast
wyłącznie na samotnie już leżący kawałek tortu, który
zdaje się pociągać ją- znacznie bardziej niż zabawa
w pytania i odpowiedzi, tocząca się pomiędzy matką
a synem. Nawet zamyślonemu ojcu nie uchodzą jej
nieme, acz łakome spojrzenia, tak iż wreszcie z uśmie-
chem podsuwa jej talerz z upragnionym smakołykiem,

12

13

co budzi na wargach dziewuszki pełen zadowolenia
uśmiech: zdecydowanym ruchem sięga po tort.

Wolfgang, pogrążony w dyskusji na temat, dlaczego
to Bóg nie zawsze daje świecić słońcu, lecz niekiedy
pozwala, aby zbierały się chmury i padał deszcz?
i niezadowolony z wyjaśnienia matki, iż ludzie także
przecież nie zawsze się uśmiechają, gdyż niekiedy pła-
czą, nie zauważył zniknięcia owego kawałka tortu.
Nagle, wyraźnie zaskoczony, dostrzega pusty talerz; już
chce wybuchnąć i oskarżyć Nannerl o porwanie, gdy
matka uspokajająco kładzie mu palec na ustach, zwłasz-
cza iż ojciec kieruje nań karcące spojrzenie, mówiąc
z powagą:

Żałujesz własnej siostrze tego kawałka tortu, który
jej dałem,? A nie wiesz, że zazdrość to jedna z naj-
brzydszych wad?

Wolferl, zawstydzony, milczy. Boli go surowość ojca.
Jest jednak na tyle rozsądny, aby pojąć, że postąpił
źle. Przepraszającym ruchem wyciąga rączkę ku
Nannerl. Lecz ona, zarumieniona, mówi:

Gniewasz się na mnie, Wolferl? Myślałam, że nie
chcesz tego tortu.

Wtedy on zrywa się i ściska ją czule. Rodzice wymie-
niają porozumiewawcze spojrzenia, pełen zadowolenia
uśmiech rozjaśnia ich twarze.

W tej samej chwili wpada, a raczej wtacza się do
pokoju mała, krągła kobietka, by uprzątnąć naczynia
po kawie. Owa przysadzista, jakby z klusek ulepiona,
czerwonolica postać to Thresel, kuchenna w tym domu,
albo "Kuleczka", jak ją nazywają dzieci i co pasuje
też doskonale do jej sposobu poruszania się. Niepodobna
wyobrazić sobie Thresel bez asysty foksika Bimperla,
ulubieńca całej rodziny. Zabawny piesek, ledwo się
pojawił, wpada zaraz w ręce dzieci, które każą mu po-
kazywać wszystkie wyuczone sztuczki. "Skacz, Bim- "
perl" wołają na przemian to Nannerl, to Wolferl,
a Bimperl posłusznie skacze przez różne przeszkody.

Potem dla odmiany wołają: "Śpiewaj, Bimperl" pod-
czas gdy jedno z nich uderza kolejno na fortepianie róż-
ne dźwięki; zachęcony tą metodą czworonożny śpiewak
dołącza do nich własne wycie, co prawda pośród mnó-
stwa ostrych dysonansów. Zabawa staje się jeszcze bar-
dziej swawolna, gdy pada rozkaz: ,,A teraz tańcz!
Tańcz!" i Bimperl, łapiąc w zęby własny ogonek, na
podobieństwo bąka, choć bez śladu zawrotów głowy,
żywo zaczyna kręcić się w kółko.

Ojciec przez chwilę przygląda się z uśmiechem we-
sołym igraszkom całej trójki. Potem łagodnie wyprawia
rozhasane dzieciaki razem z psem do ich pokoju, pro-
sząc, aby za pół godziny gotowe były do lekcji.

Rodzice zostają sami. Annerl dawno już spostrzegła,
że męża jej coś gnębi. Przeczuwa też powód zgnębienia:

Takiś mi ostatnio zadumany, Polderl. Powiedzże,
co cię trapi?

Kłopot z tym Wiedniem, Annerl.

Tak też i myślałam. A co masz zamiar zrobić?

Ano, właśnie nad tym głowę sobie łamię. Awanse
dość ponętne, ale kurażu mi brak. Zgodzić się czy
trwać przy swoim?

Trudno tutaj radzić, Polderl. Sam musisz wiedzieć.
Ja mogę powiedzieć ci tylko, co myślę.

No, no?

Propozycji takiej z miejsca odrzucać szkoda. Póź-
niej może by i żal było.

Myślisz?

Ale koszta podróży powinni ci opłacić. Bo tak
tylko... na los szczęścia... i obietnice... nawet, jeśli
Schachtner cię namawia... zdawać się nie powinieneś.

Tak, tak, całkiem się z tobą zgadzam. Bez rzetel-
nej gwarancji z pewnością tego nie zrobię, choćby pocz-
ciwy nasz Andreas gadał, co zechce.

Nagle w sieni rozlega się dzwonek, a zaraz potem uja-
danie Bimperla; Leopold mruczy do siebie:

Chyba to jednak nie...

14

15

A jeśli to on szepce mu żona nie dajże się
zbyć bałamuctwami. Trwaj przy swym postanowieniu.

Wchodzi Thresel i melduje przybycie pana barona
von Waldstadtena i pana nadwornego trębacza Schacht-

nera. Annerl znacząco kiwa mężowi głową i znika w są-
siednim pokoju.

Trudno sobie wyobrazić dwóch bardziej różniących się
od siebie zewnętrznie ludzi niż zameldowani właśnie
goście. Pan von Waldstadten kawaler w każdym calu,
wypielęgnowany od dobrze leżącej peruki aż po lśniące
trzewiki z klamrami, pełen naturalnej, swobodnej ele-
gancji. Jego łagodne oblicze tchnie spokojem wytwor-
nego arystokraty, a niezwykle delikatnie zarysowane
usta zdradzają urok wdzięcznego causeura, który ma
we krwi rutynę salonów. Sprawia wrażenie czterdziesto-
letniego, mimo iż zbliża się już ku pięćdziesiątce. Towa-
rzysz jego przypomina w tym zestawieniu dąb u boku
topoli. Wysoki, sękaty, szeroki w ramionach, ubrany
niedbale, wydaje się w ogóle nie troszczyć o wygląd ze-
wnętrzny. Korpulentny jego tułów uwieńczony jest po-
tężną głową z nieforemnym nosem, szerokimi, obwisły-
mi policzkami, grubymi, wywiniętymi wargami i nie-
zwykle krzaczastymi brwiami, zakrywającymi nieomal
oczy, niebieskie jak woda, bardzo głęboko osadzone.
Ale ów opasły kolos, który mistrzowsko gra na trąbce,
tryska jednocześnie tak ożywczą życzliwością, serdecz-
nością i pogodą, że najzimniejsze serca tają, gdy tylko
otworzy usta. Tak więc i teraz dobroduszna a hałaśliwa
werwa Schachtnera przełamuje etykietalne skrępowanie,
jakie u Leopolda Mozarta wywołało pojawienie się wy-
twornego gościa:

Wystaw sobie, Poldi, że czcigodny nasz baron chce
nas, niestety, już jutro porzucić. Sięgnąłem ku wszel-
kim rejestrom mojej perswazji. Ale cóż nic nie
pomaga zamiaru nie poniechał. Cóż tedy robić? Może
dasz mu przynajmniej chociaż cień nadziei na drogę?
Do kroćset, ani rusz pojąć cię nie mogę, kumie mój

16

i przyjacielu. Przecie chłopaczek i dziewuszka, Bóg mi
świadkiem, dość już są zaawansowani, aby wystąpić
przed wytwornym towarzystwem. A ty ani rusz nie do-
ceniasz wyjątkowego zaszczytu tak pochlebnej oferty.
Bo czyż dla nas, biednych muzykantów, może istnieć
zaszczyt większy niż granie w obecności majestatów?
Tu przyłącza się von Waldstadten:

Zagalopował się drogi Schachtner i obiecuje wię-
cej, niż ja dotrzymać mogę. Czy sam majestat raczy
posłuchać pana Mozarta i dzieci jego, potwierdzić ani
też przepowiedzieć nie potrafię, choć leży to naturalnie
w granicach możliwości. Z czystym natomiast sumie-
niem gotów jestem przyobiecać parę koncertów w zna-
komitych arystokratycznych domach, zabezpieczenie za-
służonych sukcesów także i finansowych, a tym samym
pełne usprawiedliwienie takiej podróży.

Po tak życzliwej, acz szorstkiej zachęcie ze strony
przyjaciela i pełnych obietnic słowach barona wahać
się jął Leopold Mozart w swych zastrzeżeniach. Nie-
śmiało zaznacza tylko, iż gdyby się na podróż tę zdecy-
dował, brak mu będzie odpowiednich środków na po-
krycie kosztów, a okoliczność ta z góry już niweczy
ów piękny plan. Ale Waldstadten, jakby tylko czekał
na taką wymówkę, dorzuca spiesznie:

Koszta podróży niech pan już zda na mnie, panie
nadworny muzyku. Skoro namawiam pana na takie

przedsięwzięcie, musi mi pan także zezwolić na pokrycie
wydatków.

Ależ tak wspaniałomyślną propozycją uczyni mnie
pan na całe życie swoim dłużnikiem, panie baronie.

Szkoda słów. Radości, jaką dałaby mi pańska zgo-
da, żadnym złotem nie opłacę.

AfrałTFein,. ^yclaje się Mozartowi opór wobec takiej
wsj^a^tómyśfciośe^. Dlatego też życzliwie wyciąga do
miłdstadtena ręl^ę \ mocny uścisk dłoni pieczętuje ich
o&zumienie. Schfiojitner przepełniony jest radością,
(afoyft^aagft. spotkało nieoczekiwane jakieś szczęście.
^ ^7

fcowIn^A - ---^- *

a -- ^

pwleść o Mozart

' ,^5

17

Kładzie Leopoldowi swą ciężką prawicę na ramieniu
i mówi:

Racja, Poldi. Ej, żebym to ja mógł tam być
z wami!

Ustalają drugą połowę września na koncert w Wie-
dniu, ponieważ baron uważa początek jesieni za porę
szczególnie dogodną; w Linzu także da się okazyjny
koncert, który miły gość przyobiecuje zaaranżować.
A przed pożegnaniem prosi, aby raz jeszcze wolno mu
było zobaczyć dzieci, a także jeśli to nie za wiele
posłuchać ich przy fortepianie. Ojciec chętnie spełnia to
życzenie i przyprowadza oboje małych muzykantów, wi-
tających barona jak dobrego znajomego, Schachtnera
natomiast z burzliwą wręcz serdecznością.

Pan baron życzy sobie, żebyście coś zagrali, bo
jutro wyjeżdża już z Salzburga mówi ojciec.

Dzieci posłusznie wypełniają rozkaz i grają z grubego,
ręcznie zapisanego nutami tomu suitę Jerzego -Filipa
Telemanna; grają z tak subtelnym wyczuciem nastroju
poszczególnych części i precyzyjną dokładnością, że
Waldstadten ze zdumienia bezustannie kręci głową.
A gdy skończyły już swój popis i tuli ich oboje do sie-
bie, rozlega się głęboki bas Schachtnera:

No, a teraz, Wolfgangerl, daj no nam próbkę tego,
co w twym własnym łebku wyrosło.

Tego chłopaczkowi dwa razy powtarzać nie trzeba.
Ustawia sobie fotelik, wspina się nań i jakby w pełni
świadomy ważności chwili, w której oto samodzielnie
może działać przybiera poważną minę, bardzo za-
bawną przy jego dziecinnej buźce. Malec gra najpierw
menueta, który brzmi jednak nieco ciężko i monotonnie,
przypominając raczej ćwiczenie niż taniec. Lecz następ-
ny menuet pełen już jest polotu i prawdziwego wdzięku.
Po prostu sam zachęca do tańca. I Nannerl na znak
Schachtnera wychodzi na środek pokoju, drobiąc tanecz-
nym krokiem i podkreślając melodię lekkimi gestami.
Waldstadten, zachwycony małym kompozytorem, obsy-
puje go pochwałami. Lecz nagle spostrzega, że Wolferl
ma w oczach łzy i z trudem powstrzymuje płacz. Nie-
spodziewanie ucieka. Baron patrzy za nim zdumiony.
Ale ojciec wyjaśnia:

Osobliwe to dziwactwo syna, że poklask ludzi, któ-
rych ceni, nie cieszy go, lecz raczej martwi.

Skoro tak, to przykro mi doprawdy, że nieświado-
mie dałem mu powód do zmartwienia mówi Wald-
stadten.

Niesłusznie, szanowny panie baronie odpowiada
ojciec. Wolferl zawsze chętnie gra dla ludzi, o któ-
rych wie, że znają się na muzyce, dla innych nie.
Wtedy obojętny jest zarówno na nagany, jak i na po-
chwały. Lecz gdy znawca jaki powie mu parę komple-
mentów na temat jego gry, wstyd go ogarnia, ponieważ
żywo czuje własną niedoskonałość i uważa się za nie-
godnego takich pochwał.

Czymże go udobruchać?

Nie trzeba, zapewniam pana: wywarł pan na nim
niezatarte wrażenie. Świadczy o tym jego zachowanie.
Gdy wpierw wstydził się niezasłużonej pochwały, teraz
wstydzi się łez swoich, tak że ni prośbą, ni groźbą na-
mówić go nikt nie zdoła, żeby się pokazał.

Uspokojony tym wyjaśnieniem Waldstadten raz jesz-
cze wyraża Mozartowi-ojcu uznanie z tytułu usłysza-
nego koncertu, po czym żegna się z nim i z Nannerl, nie
zapominając dodać, iż poleca się także pamięci czcigod-
nej małżonki. Pan domu odprowadza swych gości aż do
drzwi. Po powrocie otwiera małą sakiewkę, jaką mu
wręczył baron, i przelicza jej zawartość. Wtedy Annerl
zagląda przez drzwi:

No, Polderl, jakże będzie z tym Wiedniem?

Jedziemy.

Więc jednak. A zadatek?

Baron dał mi sto talarów na pokrycie wszel-
kich kosztów. Nie całkiem to wprawdzie starczy. Ale
w każdym razie przez dłuższy czas radę sobie damy.

III

Następne tygodnie schodzą na przygotowaniach do
podróży. Najważniejsze wśród nich to muzyczne ćwicze-
nia obojga młodziutkich kandydatów na wirtuozów.
Przynajmniej Leopold traktuje je jako najistotniejsze
zadanie, uzyskując w zamian pełne zrozumienie i nale-
żytą pilność swych dzieci. Od rana więc aż do wieczora,
o ile tylko zezwalają służbowe obowiązki, trwa nauka
i ćwiczenia, prowadzone surowo i sumiennie aż do
chwili, gdy studiowane utwory niejako same już płyną
spod palców. Przy tej mrówczej pracowitości zapomi-
nają nawet o posiłkach i poczciwa Thresel, która uwija
się w kuchni z nie mniej podziwu godnym zapałem,
stwierdza ze smutkiem, że jej tak zazwyczaj wychwa-
lane salzburskie suflety żałośnie oklapły przy całym
tym brzdąkaniu i rzępoleniu.

Annerl ma także pełne ręce roboty: na nią bowiem
spada obowiązek wyekwipowania podróżnych. Wiedeń
to w oczach tej rdzennej Austriaczki coś w rodzaju
siedziby ludzi jedynie wysoko i szlachetnie urodzonych,
żyjących wśród baśniowego przepychu. Wobec takiej
widowni złożonej z książąt, hrabiów i baronów, z ich
damami w cennych, wspaniałych toaletach, tych troje
najbliższych jej sercu ludzi powinno się zaiste zapre-
zentować jak najlepiej. Dlatego też pilnie stara się o za-
kupienie wszystkiego, co potrzebne, wkrótce jednak
wpada w tarapaty, widząc, że pieniądze, które dał jej
mąż na opędzenie wydatków, gwałtownie znikają.
I pewnego wieczoru przyznaje mu się do swoich kło-
potów.

Leopold marszczy najpierw czoło, lecz po zbadaniu
sytuacji stwierdza, iż żona ma rację, bo sam także
w pełni docenia znaczenie wyglądu zewnętrznego dla
sukcesów, dba też zawsze o dobry ubiór. "Ale jakże
zdobędę pieniądze! myśli. Nie mogę przecie poja-
wić się w Wiedniu jako głodomór." Rozmyśla długo



20

i w końcu dochodzi do wniosku, iż jedynym człowie-
kiem, od którego spodziewać się może pomocy, jest
właściciel jego domu, kupiec korzenny Jan Wawrzyniec
Hagenauer.

Nazajutrz rusza tedy ojciec Mozart do swego spodzie-
wanego wybawcy z kłopotów, mieszkającego o piętro
niżej. Hagenauer tylko co skończył poobiednią drzemkę
i siedzi w szlafroku, w szlafmycy na uwolnionej od pe-
ruki łysinie, z fajeczką w ustach, przy ćwiartce wina,
czytając tygodnik. Jego dobrze podpasiony brzuszek
i okrągła jak melon głowa, której zabawnie zadarty
nos, para chytrych oczek i bardzo życzliwe usta nadają
osobliwy wyraz dobroci i sprytu, wydają się jakby stwo-
rzone po to, by zachęcać petentów do zwracania się
o przysługi. Mozart dlatego też nie zwleka, a zaproszo-
ny do łyknięcia wina, po wymianie kilku grzecznościo-
wych zwrotów, zaraz przystępuje do rzeczy. I gdy tak
przedstawia swe prośby, oczywiście z należytym ich
uzasadnieniem, oblicze Hagenauera zachowuje niezmien-
ny wyraz przychylnej powagi.

Ależ oczywiście, miły mój panie nadworny kapel-
mistrzu, chętnie panu pomogę mówi gospodarz.
Taki koncert wobec najjaśniejszych państwa kosztuje
przecie spory grosz. Lecz czyż wie pan, co przynieść
może? Gotów otworzyć wrota do sławy przed panem
i miłymi pańskimi dziecinami. O Jezu, jak sobie tylko
o tej Nannerl pomyślę! To ci dziewczynina oczy posta-
wi na widok wszystkich tych wspaniałości, jakie tam
zobaczy. A jak te piękne damy i kawalerowie komple-
mentować ją będą! A ten cudowny chłopczyna dopie-
roż mu się nadziwują! No, ale powiedzże, przyjacielu
miły, ile panu potrzeba?

Pięćdziesiąt talarów wyznaje Mozart.

A na jak długo chce pan jechać?

Na kilka tygodni.

Pięćdziesiąt talarów na kilka tygodni? Nie wię-
cej? Słowom tym towarzyszy jego radosny śmiech.

21

Nie weźże mi pan za złe mówi dalej ale zbyt
pan skromny. Z pięćdziesięcioma talarami w kieszeni
nie będzie się pan mógł zanadto szastać po Wiedniu,
nawet gdybyś pan sumę tę podwoił i gdyby dzień
w dzień na obiady czy kolacje was zapraszano. Cztery-
kroć tyle wydaje mi się odpowiednią sumą.

Jakże pan tak myśleć może, drogi panie Hage-
nauer? I w jaki sposób zdołam kiedykolwiek to spłacić
przy tak marnych zarobkach? A już teraz mocno jestem
u pana zadłużony.

Hagenauer wykonuje obronny gest:

Niechże pan sobie główki nad tym nie łamie!
Mnie, dzięki Bogu, interesy idą nieźle. Korzenie to
intratny towar. A wszystko jedno przecie, czy zyski
zaniosę do banku, czy paręset talarów z podobizną Marii
Teresy panu użyczę. Wiem, że u pana w dobrych znajdą
się rękach i w końcu kiedyś je pan odda, gdy pańska
kabza od grosza spęcznieje a spęcznieje z pewnością,
bo fach pański na złotych nogach stoi.

Bierze niuch tabaki i kicha najpierw solennie, zanim
dalej przemówi:

No, z łaskawością arcyksięcia to tam po prawdzie
nie bardzo... Prawdę mówię?
Mozart potakująco kiwa głową.

Tak, tak, wielki ten pan źle opłaca swych muzy-
kantów. Na wystawne obiady w Mirabell czy na wszyst-
kie te ozdoby Leopoldkronu ' dukaty rzeką płyną, ale
żywa sztuka głodem musi przymierać. Mimo to, drogi
panie Mozart, powiadam panu: istna z pana kopalnia
złota. Jestem wprawdzie tylko zwykłym kupcem ko-
rzennym, na muzyce nie znam się wiele, ale ją lubię,
oj, tak lubię, że się jak w siódmym niebie czuję, kiedy
pańskie granie na skrzypcach posłyszę. A czegoś takie-
go to mi kupiecki mój rozum mówi Bóg dobro-

' Leopoldkron zamek w pobliżu Salzburga.
22

tliwy bez brzęczącej zapłaty pozostawić nie może. Tedy,
aby krótko rzecz zamknąć, dam panu sto talarów. A je-
śli nie wystarczy, niechże mnie pan powiadomi. To
panu kładę na sercu. Biedować mi pan nie powinien
w tej cesarskiej stolicy!

Leopold Mozart nigdy tak lekkim krokiem nie mknął
po schodach do swego mieszkania, jak właśnie teraz.
Annerl już z daleka poznaje z uśmiechu na jego ustach,
że nie przychodzi z pustymi rękami. Niczego innego
zresztą się nie spodziewała.

Przygotowania do podróży nabierają teraz już żyw-
szego tempa, bo i nie można czasu tracić: wrzesień tuż,
za progiem. Dom cały zamyka się wokół własnych
spraw, niedostępny dla ciekawych i wścibskich, których
nie brak w tym małym mieście. Thresel jak groźny
Cerber strzeże domowych pieleszy. Jedynie Schachtner
jest wyjątkowo wpuszczany, co za każdym razem uszczę-
śliwia Wolferla.

Gdy pewnej soboty, po mszy, nadworny trębacz wraz
z Leopoldom Mozartem wchodzi do pokoju, malec sie-
dzi nad zasmarowaną kartką nutowego papieru, a pa-
luszki jego wydają się bardziej uwalane atramentem
niż sam papier. Ojciec schyla się nad ową kartką i py-
ta:

Co robisz?

Koncert fortepianowy odpowiada dzieciak z du-
mą.

Pokaż no.

Bierze kompozycję do ręki i potr2ąsa głową:

A któż się rozezna w tej bazgraninie. Więcej tu
kleksów niż nut.

Pokazuje kartkę Schachtnerowi. Oglądają ją teraz
obaj, najpierw uśmiechając się trochę, potem jednak
poważniejąc.

Osobliwe mruczy ojciec Mozart rozpisane"
według wszelkich reguł, a przecież wcale się jeszcze
nie uczył pisania nut.

23

A spójrz tylko na ten biegnikowy pasaż w ter-
cjach mówi Schachtner i palcem wskazuje ten
fragment:

Czyż nie śmiały?

Owszem, ale któż to zagra? Zbyt trudno piszesz.

Bo to koncert, tato.

Sądzisz tedy, że koncert musi koniecznie być trud-
ny?

Tak.

No to pokaż nam, czy go sam potrafisz zagrać.
Wolferl tylko na to czekał. Siada do fortepianu i za-
czyna grać. Początkowo idzie mu wcale nieźle, lecz gdy
pojawia się trudne miejsce, palce mu się mylą, plączą
i choć ze wszystkich sił na swój sposób stara się wy-
brnąć z tej matni, zaczyna jednak utykać.

A widzisz mówi Schachtner nie panujesz nad
własną kompozycją.

Trzeba tylko porządnie poćwiczyć i pójdzie.

Nie możesz też tak głęboko maczać pióra w kała-
marzu. Mścić się będzie wtedy diabełek, co we flaszce
siedzi, i tak ci spryska nuty, że sam w nich się rozeznać
nie zdołasz.

Pojawienie się matki przerywa rozmowę, którą
Wolfgang miałby taką ochotę prowadzić dalej. Matka
wzywa go łagodnie, żeby szedł mierzyć galowy fraczek,
właśnie przyniesiony przez szwaczkę. Życzenie matki
tłumi w duszy chłopca wszelki bunt, co budzi się w nim
czasami, gdy zatopi się w sprawach muzycznych i nie
chce, żeby mu przeszkadzano. Zresztą nęci go też nieco
próżność. Grzecznie chwyta więc matczyną rękę i drob-
nym kroczkiem wychodzi.

Obaj mężczyźni zamyślonym spojrzeniem odprowadza-
ją znikającego chłopaczka. Ostatnie przeżycie odbija się
na ich twarzach w sposób całkowicie różny: w oczach
ojca miga cień wzruszenia, zaś przyjaciel jego cały pro-
mienieje. Nagle, po krótkiej chwili milczenia, poufale
kładzie Mozartowi rękę na ramieniu co weszło mu

24

już w zwyczaj, gdy serce kipi od nadmiaru radości
mówiąc ciepło:

Poldi, masz chłopaczka, którego każdy ojciec może
ci pozazdrościć. Cudów jeszcze, cudów prawdziwych
przez niego doczekamy. \

IV

Zbliża się dzień wyjazdu. Wszystkie przygotowania do
podróży ukończono. Leopold Mozart musi spełnić tylko
jeszcze jeden, etykietą narzucony obowiązek, który od-
suwał na sam koniec: złożyć pożegnalną wizytę swemu
chlebodawcy, arcybiskupowi Zygmuntowi. Nie, żeby się
obawiał tego dostojnego pana nie; przeraża go jedy-
nie ów dystans, istniejący zawsze między wysokim
dygnitarzem i jego podwładnym, a mieszczańskiemu
synowi wolnego miasta Rzeszy, Augsburga, trudno wczuć
się w rolę sługi.

Pewnego poranka dzieci zostają wystrojone, a matka
starannie czuwa nad wszelkimi szczegółami. Potem dzie-
ci z ojcem idą do arcybiskupiego pałacu, gdzie w przed-
sionku muszą dość długo czekać, zanim pojawi się młody
koadiutor i powie, by poszli za nim.

W eleganckim, wielkim, choć nie przeładowanym prze-
pychem pokoju, którego ściany zdobi kilka portretów
w arcybiskupich szatach, siedzi przed ciężkim, pięknie
rzeźbionym biurkiem książę Kościoła człowiek w śre-
dnim wieku, o energicznej twarzy, która na pierwszy
rzut oka ujawnia osobowość w pełni świadomą swojej
godności. Gdy Leopold Mozart, złożywszy niski ukłon,
ucałował wąską, wyciągniętą ku niemu dłoń, a dzieci,
idąc za jego przykładem, uczyniły to samo Nannerl
składając prawdziwy dworski dyg, a Wolferl grzecznie
szurając nóżką dostojnik zwraca się do swego na-
dwornego muzyka:

25

A więc to jego dzieci, o których, jak słychać, tyle
cudów opowiadają?

Wasza arcyksiążęca mość wie, iż pogłoska zwykle
wyolbrzymia fakty.

Arcybiskup bierze za rękę Nannerl i przypatruje się
Jej:

Podobno jesteś wielką śpiewaczką, moje dziecko.
A wysokie c umiesz już zaśpiewać?

Zapytana zwraca ukradkiem spojrzenie od życzliwie
do niej uśmiechającego się pana ku ojcu i z onieśmie-
lenia nie wie, co odpowiedzieć.

Odwagi, drogie dziecko rzecze arcybiskup
chcę przecież usłyszeć skalę twego głosu.

Na zachęcające skinienie ojca mała ustawia się w na-
leżytej pozie i lekko, z łatwością dosięga po szczeblach
gamy wysokiego c.

Ślicznie, ślicznie, słowiczku mówi książę Ko-
ścioła. Zdałaś już swój egzamin na Wiedeń. A po-
tem do Wolferla:

Teraz kolej na ciebie, chłopcze. Co umiesz?

Śpiewać nie umiem, wasza arcyksiążęca mość
śmiało odpowiada chłopczyk tylko grać. Ale do gra-
nia potrzebny mi fortepian.

Fortepian? Wobec tego musimy przejść do mego
pokoju koncertowego.

Proszę bardzo. Jestem gotów.

Arcybiskup śmieje się z tej żywej szczerości malca.

Innym razem mówi. Dziś ci to darujemy.
Ale kiedy już wrócisz z tej swojej podróży, przyjdziesz
do mnie i zagrasz to, coś w obecności owych wysoko
urodzonych wykonał w Wiedniu.

Bardzo chętnie.

Tylko słuchaj zawsze ojca. Z pewnością dobrze cię
uczy. A ty go bardzo kochasz, prawda?

Po Bogu pierwszy u mnie tato.

Słusznie. Dobry z ciebie syn.
A do swego nadwornego muzyka:

26

. Bystre to, wcześnie dojrzałe dziatki. Życzę mu, aby
wraz ze swoją świtą piękny sukces odniósł w Wiedniu!
Ale niechajże mi tych malców nie przemęcza! I jedno
mu jeszcze na serce kładę: niech mi nie zapomina, że
jest u mnie na służbie. Wprawdzie na petycję jego
udzieliłem mu paru tygodni urlopu i uczyniłem to chęt-
nie, co nie znaczy, aby on według własnej woli miał
sobie ten okres przedłużać. Pragniemy cieszyć się jego
skrzypcowym kunsztem na równi z wiedeńczykami. Czy
mnie zrozumiał?

Oczywiście, zawsze pomny będę mych obowiązków
względem waszej arcyksiążęcej mości.

Arcybiskup lekkim, obronnym ruchem unosi lewą
rękę:

Warn, muzykom, nie można wierzyć mówi
z uśmiechem. Gdy wam oklaski w głowie przewrócą,
porzucacie wszelkie podjęte zobowiązania. Mimo to chcę
wierzyć. Będzie zapewne jechać przez Passau.

Tak, przewidziałem to w planie mojej podróży,
wasza arcyksiążęca mość.

Dam mu więc list polecający do biskupa w Passau.
Może się przydać. Pozna tam także kanonika, hrabiego
Herbersteina, mego przyjaciela, który się nim zajmie.

Leopold Mozart kłania się, dzieci także.

I co to jeszcze rzec chciałem. Przyznałem mu do-
datek na koszta podróży. Koadiutor mój wyda mu refe-
rencje oraz pieniądze. No, jedźcież z Bogiem. Szczęśliwej
podróży!

Mozart żegna się najbardziej uniżenie, a otrzymawszy
już od życzliwego koadiutora przyobiecane pieniądze
i polecenia, opuszcza wraz z dziećmi pałac arcybiskupi.
Zadowolony, że odbył już wreszcie ową ceremonialną
wizytę i nie wraca z pustymi rękami choć otrzymał
tylko dwadzieścia pięć talarów, co przy niebywałej
oszczędności jego chlebodawcy we wszystkich sprawach
muzyki uznać już należy za dowód szczególnej łaska-
wości idzie ku domowi pogodny, lekkim krokiem.

27

Dzieci też już porzuciły nakazaną im powagę i wesoło
szczebiocząc, drepcą obok niego, jakby powracały z mi-
łej zabawy. Czekająca je podróż podnieca oboje niesły-
chanie.

V

W cudownie piękny poranek późnego lata osobliwy
jakiś wehikuł, na poły kolasa, na poły wóz, gdzie pod
uniesionym półprzykryciem, pod płachtami ukryty zo-
stał fortepian i bagaże, opuszcza arcybiskupią rezyden-
cję. Pomiędzy dwojgiem swoich dzieci, okutanych sta-
rannie w grube płaszcze i kapturki jakby zimą'
podróżować mieli siedzi Leopold Mozart, zatopiony
w myślach o tym, co ich czeka, wyrywany jednak nie-
ustannie z rozmyślań pełnymi ciekawości pytaniami
swoich latorośli domagających się wyjaśnień na temat
wszystkiego, co oglądają w czasie jazdy, a czego dotąd
nie widziały. Cieszy się więc, gdy skore do pytań są-
siady, zmożone zmęczeniem, zaczynają wreszcie drze-
mać. Lecz oto z kolei następują przerwy na posiłki,
podczas których i konie trzeba zmieniać, a wówczas
ciekawość odżywa na nowo.

Trzeciego dnia podróży pod wieczór rodzina Mozar-
tów dociera do Passau. Lecz jakby tylko czekający na
ich przyjazd bóg pogody otwiera w nocy upusty nie-
bieskie potężną burzą, a nazajutrz i przez dni następ-
ne wylewa istne potoki wody, tak iż przybysze ani
rusz nie mogą wybrać się na podziwianie osobliwości
Passau.

Pięć dni mija, pięć powoli z racji tak złej pogody
upływających dni, zanim jego książęca mość raczy po-
wiadomić muzykantów z Salzburga, iż ma ochotę po-
słuchać cudownego chłopaczka wyraźnie: tylko
chłopaczka. Lakoniczna ta wiadomość tak uraża Leopol-
da Mozarta i tak studzi jego zapał, że w (pierwszym

28

porywie zniechęcenia myśli o odjeździe. Widok płaczącej
córeczki umacnia go nawet w tym postanowieniu. Przy-
były właśnie hrabia Herberstein używa całego swego
dyplomatycznego kunsztu, by uratować niezręczną sy-
tuację. Wyjaśnia, że ceremoniał biskupiego dworu za-
brania występów jakiejkolwiek osobie płci niewieściej,
choćby nawet w dziecinnym wieku, i że jego przełożony
nader starannie przestrzega tej reguły. Dlatego należy
zrozumieć jego stanowisko, gdy tylko chłopcu udziela
zezwolenia na koncertowanie, obejmując tym oczywiście
ojca i zarazem nauczyciela. Na to odzywa się Wolferl:

Jeśli Nannerl nie wolno śpiewać, to i ja grać nie
chcę oznajmia, jakby sprawa sama przez się była
zrozumiała.

Kanonik ujmuje główkę chłopca w swoje wypielęgno-
wane dłonie i z udaną powagą zagląda mu w oczy:

Nie pozbawisz nas przecież tej radości, na którą
tak się już cieszyliśmy?

A czy ci pańscy ludzie znają się choć trochę na
muzyce?

Wolferl, za wiele sobie pozwalasz surowo upo-
mina ojciec.

Ależ proszę, proszę wpada mu w słowo Her-
berstein widać, że ma wymagania. To mi się podoba.
Miejmy nadzieję, że i oni zdołają docenić twój kuszt.
A zwracając się do Nannerl: Ty zaś, mała demoiselle,
nie smućże się, że cię przy tym nie będzie. Sami to
panowie w podeszłym już wieku. A w Wiedniu tym
większą zrobisz furorę.

Gdy o ustalonej godzinie odbyła się akademia w wiel-
kiej, z chłodnym, barokowym przepychem ozdobionej
sali wobec biskupa i zaledwie pięćdziesięciu jeszcze
osób, z których niemal wszystkie były stanu duchowne-
go, a ojciec i syn jeden na skrzypcach, drugi na
fortepianie odegrali swój program, rozległy się ocią-
gliwe, słabiutkie tylko oklaski.

Biskup skinieniem przywołuje do siebie ojca wraz

29

z synem. Z surowej, ascetycznej twarzy tego księcia
Kościoła nie promieniuje żadne cieplejsze uczucie, gdy
wypowiada kilka słów zdawkowej pochwały.
. Pogłoska tym razem nie przesadziła mówi spo-
kojnie. Ten chłopaczek istotnie gra zadziwiająco.
A słyszę, że już i do organów nawet przystępować się
ośmiela.

To dopiero pierwsze, nieśmiałe próby, wasza ksią-
żęca mość. Ale wydaje się żywić szczególne upodobanie
do tego instrumentu.

Cieszy mnie, że to słyszę. I zwracając się do
Wolfganga, ciągnie dalej: Oto najszlachetniejsza służ-
ba w królestwie pani Muzyki. Oddaj się jej całkiem
i stań się w krajach katolickich tym, czym był Seba-
stian Bach w protestanckich. Weź sobie te moje słowa
do serca. A dla zachęty przyjmij ten oto upominek.
I mówiąc to, wciska mu do rączki zawiniętą monetę.

Ojciec i syn wracają nader zdeprymowani do gospo-
dy, gdzie z niecierpliwością oczekuje ich Nannerl. Gdy
Leopold Mozart zdejmuje papier z arcybiskupiego daru,
ukazuje się jeden tylko dukat. Gorycz ogarnia go na
widok tej sztuki złota: Oto książęce honorarium za
koncert i całe pięć dni przymusowego pobytu myśli
sobie. Tak nisko zatem szacują ci wielcy panowie
wartość naszej sztuki. Jeśli i w Wiedniu mierzyć będą
pracę naszą tą samą miarą, mogę już teraz obliczyć so-
bie ilość długów, z jakimi wrócę do domu. Dzieci, ani
przeczuwając trosk ojca, oglądają na zmianę połyskli-
wy pieniądz. Im wydaje się on wysokim wyróżnieniem.
Ojciec nie chce niweczyć tej dziecinnej wiary, napomina
tylko, że czas już na spoczynek. Sam czuwa jeszcze
i pisze do przyjaciela Hagenauera list, w którym wyle-
wa swe żale z powodu doznanych przykrości.

30

VI

Nazajutrz rano, w dalszej drodze do Linzu, rodzina
Mozartów korzysta z "ordynaryjnego", obszernego stat-
ku, który prócz towarów przewozi także w sporej ka-
jucie pasażerów. Wóz, z załadowanym nań fortepianem,
zabiera także. Po tylu chmurnych dniach po raz pierw-
szy słońce życzliwie uśmiecha się do naszych podróżnych
zza strzępiastych chmur.

Zanim statek podniósł kotwicę, zdarza się wypadek,
który wprawia Wolferla w ogromne podniecenie. Przy
pomoście zjawił się stary, prawie ślepy żebrak i jął na
nędznych swych skrzypkach rzępolić ckliwą melodię, by
zwrócić na siebie uwagę wsiadających pasażerów i uzy-
skać jałmużnę. Chłopczyk już wcisnął mu do garści
parę groszy, lecz męczy go żałosny pisk strun i naj-
chętniej sam chwyciłby ów instrument, żeby zagrać coś
za biednego muzykanta. Ale ojciec nie pozwala. Jed-
nakże spojrzenie Wolfganga nieustannie zwrócone jest
na grającego żebraka. Ten schyla się właśnie, żeby
podnieść z ziemi kilka rzuconych monet, ale wskutek
niezręcznego ruchu traci równowagę i wpada do wody.
Chłopaczek wydaje okrzyk pełen takiego przerażenia
i rozpaczy, że wszyscy się na niego oglądają. Leopold
i hrabia Herberstein, który przyłączył się do podróż-
nych, robią, co tylko w ich mocy, aby go uspokoić, lecz
bez skutku. A tymczasem dwóch marynarzy już wycią-
gnęło z wody tonącego i złożyło go na brzegu, gdzie
niebawem odzyskuje przytomność. Skrzypki jego, co
prawda, porwał już prąd; unoszą się na falach, z dala
od statku. Wolferl uspokaja się na chwilkę, gdy kanonik
mówi mu, że żebraka uratowano.

Ale skrzypeczki! rozpacza. Z czegóż ten bie-
dak będzie żył?

I gorąco błaga ojca, aby dał uratowanemu na kupno
skrzypiec dukata, którego mu wczoraj podarował bi-
skup. Leopoldowi Mozartowi, choć dukat ten nie sprawił

31

radości i choć z serca pragnie spełnić życzenie synka,
na jałmużnę wydaje się zbyt jednak cenny. Daje mimo
to guldena, a ponieważ hrabia Herberstein ze swej stro-
ny także guldena dorzuca, potem zaś i inni towarzysze
podróży, wzruszeni zachowaniem się chłopaczka, grosz
swój dodają, zbiera się niebawem pokaźna sumka, za
którą, jak wyjaśniają Wolferlowi, żebrak kupi sobie
znacznie piękniejszy instrument niż ten, który utracił.
Jadąca z nimi jakaś blada, piękna pani wkłada całą
sumę do małego woreczka i podaje chłopczykowi, który
u boku kanonika raz jeszcze przechodzi przez pomost
na brzeg i wręcza dar ślepemu muzykantowi, dorzucając
kilka słów pociechy. Starzec poznaje po głosie, że spraw-
ca jego radości to jeszcze dziecko, omackiem szuka jego
ręki i głaszcząc ją mamrocze:

Niechże ci wszechmogący Bóg pobłogosławi, żebyś
jeszcze wielu, wielu uszczęśliwił tymi rączynami deli-
katnymi!

Wydarzenie to, ujawniające w tak uroczy sposób go-
towość malca do niesienia pomocy, sprawia, że po-
zyskuje on sympatię wszystkich podróżnych, ani prze-
czuwających, jak cenny skarb kryje ta duszyczka. Dziec-
ko staje się ośrodkiem powszechnego zainteresowania,
a każdy na swój sposób stara się umilić mu czas po-
dróży. Gdy zaś rozchodzi się jeszcze wieść, że jest już
podziw budzącym adeptem pani Muzyki, staje się roz-
pieszczanym ulubieńcom wszystkich. Niejeden chciałby
teraz przerwać swą podróż w Linzu, aby posłuchać kon-
certu chłopaczka. Lecz tylko blada, piękna pani, która
wręczyła mu woreczek dla żebraka i której spojrzenie,
z pełnym zadumy uśmiechem, nieustannie na nim spo-
czywa, realizuje ten zamysł, gdy statek późnym popo-
łudniem dobija do Linzu.

Linz wywiera na naszych muzykantach znacznie mil-
sze wrażenie niż niegościnne, nieprzyjemne Passau. Już
sama kwatera usposabia przyjemnie. Siostry Kiener
dwie podstarzałe panny, u których ich ulokowano

32

z iście ciotczyną troskliwością dbają o wszelkie wygody
dzieci.

Następnego dnia kanonik prowadzi swych podopiecz-
nych do domu Landeshauptmanna, hrabiego Schlicka, na
pierwszą wizytę. Pana domu nie ma, lecz hrabina Auro-
ra, urocza wiedenka, przyjmuje gości i podczas szybko
zawiązującej się rozmowy ujawnia cały swój żywy
temperament. Z każdego jej słowa tchnie wrodzona
subtelność serca, niespostrzeżenie zacierając różnice sta-
nów i mile oddziałując na Leopolda Mozarta. Kanonik,
który dobrze zna hrabinę, sam z kolei ujawnia najlepsze
strony własnej, rycerskiej natury i wyjaśnia przyczyny
opóźnionego przybycia:

Czcigodny nasz przełożony znowu czuł się, niestety,
niedysponowany i opóźnił przyjęcie o kilka dni mówi
z uprzejmym uśmiechem. Dziś co prawda sądzę, iż
Passau należało raczej w ogóle pominąć, gdyż recepcja
bynajmniej nie odpowiadała jakości zaprezentowanej
muzyki.

Ach, tak, tak, ci duchowni! Nie miejmy im tego
za złe. Tyle biednych i pomocy złaknionych dusz mają
pod swoją opieką, że obdarzeni iskrą bożą znajdują się
u nich na ostatnim miejscu mówi hrabina Aurora,
a figlarny ton brzmi w jej słowach. Zna to pan z do-
świadczenia, panie Mozart. Ale jakoś się z tym pogo-
dzimy. A ja uczynię wszystko, co w mej mocy, aby
zatrzeć ową przykrość. Proszę tylko o pobłażliwość, bo
i ja wystawię waszą cierpliwość na próbę. Aby osiągnąć
zadowalający rezultat, muszę na nowo zainteresować pu-
bliczność waszym koncertem. A na to trzeba czasu. Lecz
mam nadzieję, że z pięć albo sześć dni wystarczy.

Oddaje Mozartowi na czas pobytu własne mieszkanie
do dyspozycji, zwłaszcza salon muzyczny, gdyby miał
ochotę pomuzykować z dziećmi, którym obiecuje skrócić
i uprzyjemnić czas rozrywkami. Wolferl, słysząc o sa-
lonie muzycznym, odważa się na nieśmiałe zapytanie,
czy może go zobaczyć.

S Powieść o Mozarcie

33

Oczywiście mówi hrabina i prowadzi tam swoich
gości.

Piękny to i przytulny salon, cały utrzymany w deli-
katnych odcieniach fioletu, ozdobiony wąskimi, złotymi
listewkami. Przeróżne instrumenty pośród nich kla-
wesyn, szpinet, wiolonczelę ustawiono porządnie
w jednym kącie, a w oszklonej szafie widać sporo skrzy-
piec, fletów i klarnetów, naprzeciw zaś błyszczy pod
ścianą samotna harfa. Wolferl obchodzi wszystko po ko-
lei, uważnie przyglądając się każdemu instrumentowi.
Najdłużej zatrzymuje się przy harfie. Takiego instru-
mentu nigdy dotąd nie widział. Ogromnie chce usłyszeć
jego dźwięk. Hrabina Aurora siada więc, preludiuje naj-
pierw kilkoma łamanymi akordami, potem gra powolną
romancę. Chłopczyk z napięciem i uwagą śledzi pełne
wdzięku ruchy jej rąk. Ojciec, obserwując go, wyraźnie
widzi jego przejęcie. Gdy piękna pani skończyła grać,
chłopiec chwyta opuszczoną na kolana prawą rękę i ca-
łuje z naiwnym uniesieniem. Spontaniczność tego mil-
czącego podziękowania tak zdumiewa dorosłych, że
milkną wszyscy, aż wreszcie hrabina wstaje i prosi,
żeby przeszli z nią na taras i odbyli spacer po ogrodzie.
Wolferl od tej chwili już jej nie odstępuje.

Hrabina dotrzymuje danego przyrzeczenia i dostarcza
dzieciom Mozarta najrozmaitszych rozrywek. To przy
pięknej pogodzie urządza przejażdżkę, to znowu zapra-
sza kilkoro rówieśników, dziewcząt i chłopców, organi-
zuje dla ich uciechy tańce i gry, podejmuje czekoladą
i rozmaitymi ciastami, a na zakończenie każe puszczać
wspaniałe sztuczne ognie; innym razem prezentuje im
dobry teatrzyk kukiełek, zachęca do urządzania żywych
obrazów albo głośno czyta zabawne opowieści. Sama
występuje w roli pomysłowej inspiratorki, a we wspo-
mnieniach ponownie przeżywa dzieciństwo własnych
dzieci, chłopca i dziewczynki, korzy teraz w Wiedniu
uzyskują ostateczny szlif w wykształceniu i wychowaniu.
Niekiedy pojawia się pan domu i jako słuchacz uczestni-

34

czy przez chwilę w tych przeróżnych zabawach, weso-
łym słówkiem zachęcając jeszcze rozigraną dzieciarnię.
Oczarowały go zwłaszcza dzieci Mozarta, szczególnie zaś,
choć mu się to nie udaje, usiłuje przełamać nieprzy-
stępność Nannerl; Wolferl natomiast wcale już nie czuje
się obco, ukazując w pełni swą beztroskę i swobodę.
Oboje zresztą ponieważ pod surowym i niemal wy-
łącznie na muzykę skierowanym ojcowskim okiem nie
zdołali poznać wielu radosnych, dziecinnych zabaw
i przyzwyczajeni byli do przedwczesnej powagi od-
krywają teraz ów całkiem inny świat jak nieznaną,
a wspaniałą krainę, ujawniającą coraz to nowe uroki,

zwłaszcza że hrabina Aurora znakomicie potrafi je udo-
stępniać.

Wreszcie nadchodzi gorąco oczekiwany dzień koncer-
tu. Hrabina Aurora wybrała na tę wieczorną akademię,
jak zwykło się wtedy nazywać tego rodzaju występy
muzyczne, obszerną salę ratusza. I choć mimo gorliwych
starań zapełniona jest ona ledwie w połowie, nastrój
panuje odświętny, a wszystkie oczy i uszy pełne są
oczekiwania.

Leopold Mozart zestawił program, stopniując go umie-
jętnie, a siebie skromnie kryjąc przy tym w tle. Raz
tylko występuje jako solista z własną sonatą skrzyp-
cową, a poza tym ogranicza się do akompaniowania có-
reczce przy śpiewie, bądź też do partii skrzypcowej
podczas fortepianowego popisu synka. I jeśli już Nannerl
kryształowo czystym, pięknym brzmieniem swego głosu
i tak lekko z jej gardziołka dobywającymi się koloratu-
rami budzi za każdym kolejnym występem coraz więk-
sze zdumienie słuchaczy, to z chwilą gdy Wolferl
najpierw wraz z siostrą, później sam demonstruje
swe pianistyczne umiejętności, przechodzi ono w za-
chwyt, a w końcu w uniesienie, gdy chłopczyk zaczyna
grać własne kompozycje. Wywołuje burze oklasków, ja-
kich sala ta nigdy jeszcze nie słyszała. Część publicz-
ności wstaje, aby nad głowami siedzących lepiej się



35

przypatrzyć, w jaki sposób malec sztuk takich dokonuje,
inni znowu, docisnąwszy się aż do estrady, z podziwem
śledzą jego technikę. Jemu samemu ta ciekawość wcale
nie przeszkadza. Tak się zatopił w pracy, że nie widzi
ani nie słyszy nic, co się wokół niego dzieje; budzi się
dopiero jakby ze snu, gdy czuje się naraz otoczony wia-
nuszkiem pań, które zasypują go pochwałami i pieszczo-
tami. Lecz wśród tych pięknych dam, krążących dokoła
niczym barwne motyle, dostrzega tylko jedną: hrabinę
Aurorę. Oczy dziecka rozbłyskują radośnie, gdy schyla
się nad nim i całuje go w czoło.

Do widzenia w Wiedniu, mój mały czarodzieju
mówi ciepło, kiedy grono słuchaczy już się rozeszło,
a pozostała tylko ona z małżonkiem i Mozart z dziećmi.

O pani hrabino, jak świetnie! raduje się
Wolferl. Teraz nie będę się już bał tłumu obcych,
wielkich ludzi.

Tak, chłopcze dorzuca hrabina Schlick. Mo-
żesz śmiało grać w obecności głów koronowanych: do-
prawdy doskonale przeszedłeś tu przez próbę. Przyja-
ciel nasz, Herberstein, już odjechał, a znając go, wiem,
że dobrze przygotuje grunt.

Następują pożegnania i rodzina Mozartów powraca
hrabiowskim powozem do sióstr Kiener, które także
dostąpiły zaszczytu obecności na akademii, a obecnie
dają wyraz swoim zachwytom, częstując dzieci ciastem
i różnymi smakołykami'; wygłaszają przy tym tak prze-
sadne pochwały, tak prześcigają się w czułościach, że
dla chłopca tego już za wiele i zmęczony ciągnie do
łóżka.

Ojciec, zanim uda się na spoczynek, oblicza jeszcze
dochód. Do niezadowolenia nie ma powodu, bo na czysto
pozostaje mu równo czterdzieści guldenów.

36

vn

Zanim rodzina Mozartów opuści Linz na pokładzie or-
dynaryjnego statku, otwierają się gdy dzieci jeszcze
śpią drzwi gościnnego pokoju, w którym Mozart
pisze właśnie do Hagenauera zwykłą swoją relację z po-
dróży, i wchodzi mieszkająca także u sióstr Kiener,
a w ciągu ostatnich dni nader rzadko pokazująca się
blada, piękna pani.

Zechce pan wybaczyć, panie kapelmistrzu, że prze-
szkadzam mówi cicho. Ale proszę poświęcić mi
chwilę uwagi.

Mozart prosi ją, aby usiadła.

Wyda się panu może dziwne, że przerwałam moją
podróż w Linzu, gdy posłyszałam, że urządza pan tutaj
koncert. Chciałabym to wyjaśnić. Wcześnie owdowia-
łam mąż mój był oficerem austriackim i padł pod
Leuthen a jedynego synka, chłopczyka w wieku
Wolferla, straciłam w zeszłym roku wskutek złośliwej
choroby. Milknie na chwilę, jakby wspomnienie to
dotknęło bolesnej rany w jej piersi. Chłopaczek
ten mówi dalej smutnym tonem był mi jedyną
pociechą w samotności; żywy, bystry, przedwcześnie doj-
rzały i utalentowany, zwłaszcza do muzyki. W moich
matczynych ambicjach widziałam go już jako sławnego
muzyka, który z estrady rozpłomieniać będzie serca
swoich słuchaczy tak właśnie, jak to wczoraj wieczór
czynił pański cudowny synek. Los jednak okrutnie zni-
weczył wszystkie moje nadzieje i nie pozostało mi nic
prócz wspomnień i cierpienia. Teraz pojmuje pan, dla-
czego pański Wolferl tak przypadł mi do serca.

Podaje Mozartowi rękę, którą on z szacunkiem ca-
łuje.

Lecz chcę jeszcze o coś pana poprosić. Mam cenne
skrzypce odziedziczyłam je po mężu, który był do-
brym skrzypkiem, a mój Ferdl miał je później dostać.
Nie potrafię sobie wyobrazić nic piękniejszego niż od-

37

danie ich w ręce małego Wolfganga, zwłaszcza iż powie-
dział mi, że gorąco pragnie także na skrzypcach dorów-
.nać własnemu ojcu. Instrument ten jest teraz w Wied-
niu. Chciałabym z całego serca, żeby podarował go pan
temu małemu czarodziejowi na Gwiazdkę. A oto list,
który upoważni adresata do wydania panu owych
skrzypiec.
Wyjmuje z rydykiula list i podaje Mozartowi.

Uszczęśliwia pani niezmiernie syna mego i mnie
tak cennym podarkiem. Ale jakże mam pani podzięko-
wać?

Nie trzeba. A może owszem w ten sposób, że
każe pan pewnemu młodemu i zdolnemu malarzowi wie-
deńskiemu, którego adres panu podam, wykonać minia-
turę swego synka i odda ją pan temu, kto przechowuje
owe skrzypce. Dbać będę bardzo o ten portrecik.

Całym sercem przyrzekam spełnić to życzenie.
Pani wstaje, a wraz z nią także Mozart.

Z góry więc pięknie panu dziękuję mówi, po-
dając mu rękę na pożegnanie.

Ale jakże mam wyjaśnić synowi, od kogo dostaje
podarunek, skoro nie dowiedziałem się jeszcze szlachet-
nego nazwiska pani?

Ach, nazwisko nie ma tu nic do rzeczy. Niechże
mu pan powie, że od tej pani, która dała mu jedwabny
woreczek dla ślepego żebraka. Za godzinę wyjeżdżam
do mej zamężnej siostry, do Czech, zatrzymam się tam
dłużej. Może kiedyś jeszcze drogi nasze znów się zetkną.
W każdym razie uważnie śledzić będę karierę młodziut-
kiego Wolfganga Mozarta. Niech go pan ode mnie po-
zdrowi i niechaj pan pozdrowi także uroczą swoją có-
reczkę, Nannerl.

I gdy Mozart się kłania, ona kiwa mu przyjaźnie
głową i znika w sąsiednim pokoju równie bezszelestnie,
jak się pojawiła.

Po południu, po wzruszającym pożegnaniu z zaafero-
wanymi siostrami, którym przy tej okazji łzy płyną

z oczu, ruszają w deszcz i wichurę na statek. Ale w ka-
jucie panuje przyjemne ciepło. I gdy już w ciemnościach
przybywają do Mauthausen, zarzucając tam kotwicę,
rodzina Mozartów pozostaje na statku, bo skoro świt,
trzeba będzie ruszać w dalszą podróż.

Około południa docierają do Yps, gdzie przewidziano
kilka godzin postoju. Zajmujący się podczas podróży
małym Wolfgangiem dwaj mnisi z zakonu minorytów,
którzy wsiedli w Mauthausen, oraz jeden benedyktyn
wyrażają życzenie udania się na mszę, odprawianą w ko-
ściele Franciszkanów. W rozmowie z ojcem dowiedzieli
się o zdolnościach chłopaczka, a także o tym, że wy-
próbował swój talent również na organach; ledwo jeden
z nich, żartem raczej, oznajmił, że chciałby posłuchać
występu malca jako organisty, chłopiec już woła śmiało:

To ja też pójdę!

Idą tedy trzej zakonnicy z chłopcem, w asyście ojca,
do niedalekiego, klasztornego kościoła, podczas gdy
Nannerl zostaje na statku. Wstępują na chór, gdzie ma-
jący pieczę nad organami franciszkanin, usłyszawszy
dziwne żądanie dziecka, waha się najpierw nieco, jakby
go nie zrozumiał, później jednak, zachęcony przez wszy-
stkich trzech mnichów, z życzliwym uśmiechem bierze
chłopczyka w objęcia i podnosi na ławeczkę. Ten zaś
bez ceregieli zaczyna preludiować na klawiszach, korzy-
stając z pomocy ojca jedynie przy rejestrowaniu. A or-
gany śpiewają i wywodzą trele, grzmią i huczą, wypeł-
niają całą kościelną nawę swoimi głosami. Czterej za-
konnicy w zdumieniu otaczają małego organistę i już
nie wiedzą, czy sen to, czy jawa. Franciszkanie, którzy
tylko co siedzieli jeszcze z gośćmi swoimi przy obiedzie
w refektarzu, zwabieni tym niespodziewanym koncer-
tem, napływają nagle tłumnie do kościoła i ze zdziwie-
niem podnoszą wzrok na emporę, oczom nie wierząc,
gdy w sprawcy tego potopu melodyjnych dźwięków roz-
poznają małego chłopczyka. Właśnie potężne brzmienie
pełnych organów rozlega się w całym kościele. Cichnie

38

39

potem i brzmią jeszcze tylko miękkie rejestry fletów.
Łagodne głosy gamby dośpiewują pieśń pełną niewinne-
go wdzięku. Kilku braci stoi ze złożonymi rękami, w na-
bożnym skupieniu spoglądając w ziemię; inni utkwili
spojrzenia w małym organiście; grupka młodych mni-
chów stojących nieco na uboczu z wielkim podnieceniem
rozprawia szeptem o zagadkowym zdarzeniu. Niedaleko
nich, wsparty o kolumnę, stoi starszy braciszek całkiem
zatopiony w rozmyślaniach, z rękami skrzyżowanymi na
piersiach, niemal niepostrzeżenie poruszający wargami.
A gdy milknie ostatni dźwięk, mówi półgłosem:

Dźwięczący ogród boży.

Sąsiad jego podchwytuje te słowa, podaje dalej. Szyb-
ko przyswajają je sobie wszyscy pobożni braciszkowie
i każdy z nich, opuszczając kościelną nawę, powtarza
półgłosem:

Dźwięczący ogród boży.

VIII

Początek listopada. W zimny i mglisty wieczór siedzi
osamotniona mama Mozartowa przy ogniu trzaskającym
w piecu i przytulnym blasku świec w paradnym pokoju
państwa Hagenauerów; rozmowa dotyczy oczywiście
przebywających daleko muzyków. Leopold, zazwyczaj
tak sumiennie relacjonujący przyjacielowi swemu, Ha-
genauerowi, wszelkie wydarzenia, milczy od dwóch ty-
godni. Niepokoi to Annerl, która martwi się o zdrowie
dzieci. Wtem zjawia się Schachtner, w świetnym hu-
morze, przynosząc list od barona Waldstadtena, a po-
krzepiwszy się uprzednio ponczem, zaczyna odczytywać
go głośno chciwie słuchającym:

"We środę, 6 października, o trzeciej po południu do-
tarł mistrz Mozart z dwojgiem swych nadzwyczajnych
dzieci drogą wodną do Wiednia. Powiadomiony przez

40

hrabiego Herbersteina, wyszedłem im na spotkanie,
a radość z tej przyczyny była wielka u stron obu.
Wolfgangerl zaraz chciał mnie chwycić w objęcia, mimo
iż sięgnąć mógł mi zaledwie do pasa. Lecz podniosłem
go do góry, a wówczas serdecznie mnie przytulił do swej
drobnej piersi. Nastąpiły zwykłe formalności, jakim każ-
dy obcy, przybywający do cesarskiej stolicy chcąc
nie chcąc poddać się musi: badanie personaliów,
a przede wszystkim rewizja celna. Na rogatce odbyło
się to dość szybko, natomiast w głównym przejściu
dłuższych trzeba było preliminariów, zanim udzielono
dyspensy. Naczelnik celnego urzędu szczególnie wiele
trudności robił z powodu fortepianu. Widocznie przez
cały okres jego urzędowania nie zdarzyło się jeszcze,
żeby podróżni z takim instrumentem chcieli dostać się
do miasta. Nawet moje wyjaśnienia na nic się zdały.
Wówczas Wolfgangerl wmieszał się śmiało, oznajmiając
z dumą:

To moje narzędzie pracy, panie naczelniku, będę
na tym grać przed cesarzową.

Naburmuszona mina owego zbyt skrupulatnego urzęd-
nika złagodniała wówczas nieco. Ze zdziwieniem przy-
patrzył się chłopaczkowi przez rogowe swoje okulary
i powiedział:

A chciałbym to ja widzieć, jak ty, kruszyno, pro-
dukować się będziesz na tej skrzyni.
Wolfgangerl, nie w ciemię bity, odparł zaraz:

Niech no pan każe zdjąć skrzynię z wozu, a po-
każę panu. Lecz jeśli zbyt wiele z tym kłopotu, zagram
panu raczej coś na skrzypeczkach.

Uprosił u ojca skrzypce i tak żwawo zagrał na nich
menueta, że aż radość brała. Trzeba Warn było wtedy
widzieć celnika! Cała jego niechęć w radość się prze-
kształciła: Ej, cóż to za diablik! A to magik dopiero!
Ani by się kto spodziewała mruczał nieustannie.
Z największą uprzejmością udzielił zaraz dyspensy, a po-
nadto prosił o pozwolenie odwiedzenia rodziny Mozar-

41

tów, notując sobie w tym celu adres jej w Tischler-
haus na Hierberggasse".

Donośny śmiech przerywa lekturę Schachtnerowi. Ha-
genauer nie posiada się z radości, słysząc ową relację,
i słów już niemal nie znajduje na wychwalanie wszel-
kimi sposobami rezolutności i bystrości chłopaczka. Żona
jego, Józefina, wtóruje mu z zapałem. Annerl nic nie
mówi, lecz uśmiech jej, pełen zadowolenia, zdradza ma-
cierzyńską dumę. A nadworny trębacz, odświeżywszy
sobie gardło nowym łykiem ponczu, czyta dalej:

"Po tym entree1, które Warn dla uciechy opisałem,
postaram się teraz opisać także przyjęcie naszych mu-
sici, po części na podstawie własnych obserwacji, a po
części według opowiadań naocznych świadków. Zaraz po
ich przybyciu, ledwo się o nim dowiedziano, napływać
zaczęły zaproszenia do Tischlerhaus, niekiedy kilka
w jeden dzień, a niemal o każdej godzinie popołudnia
i wieczoru nadjeżdżały wytworne powozy, by zawieźć
gości z Salzburga bądź na jakiś soiree 2, bądź na aka-
demię. Hrabia Herberstein i hrabina Schlick istotnie
znakomicie przygotowali teren. Jakże wyliczyć wszyst-
kie arystokratyczne domy, w których Wolfgangerl
i Nannerl zrobili furorę? Obecny był cały wielki świat
Wiednia. Nie wszędzie też jak już wspomniałem
osobiście byłem jako słuchacz, tam jednak, gdzie się
znalazłem, zawsze stwierdzić mogłem to samo: począt-
kowo wszyscy byli ciekawi i pełni wątpliwości, a więc
i rezerwy, lecz od jednej piece3 do drugiej coraz bardziej
się rozgrzewali, aż wreszcie szczerze już i spontanicznie
wyrażali swój zachwyt.

Do uszu rodziny cesarskiej nader szybko dotarły wie-
ści o triumfach tego niezwykłego tria, a czcigodna cesa-
rzowa nasza zażądała pilnie usłyszenia cudownych dzie-
ci. Zaproszono je więc na akademię w najściślejszym

' [początku]

* [wieczór]

[utworu]

42

gronie rodziny cesarskiej do Schonbrunnu. Arcyksiążę
Leopold opowiedział mi potem najdokładniej o jej prze-
biegu, co i Warn pragnę przekazać. Cesarzowa była
w najwyższym stopniu łaskawa i dowody życzliwości
okazywała obojgu dziecięcym debiutantom w sposób jak
najmilszy. Nasz Wolfgangerl przejawiał przy tym uro-
czą swobodę i żywość, bo rzucił się cesarzowej na szyję
i najzwyczajniej w świecie ją wycałował, co sprawiło
jej prawdziwą przyjemność.

Wspomnę jeszcze urocze intermezzo, którego opis za-
wdzięczam też relacji mego zaufanego. Dwie najmłodsze
arcyksiężniczki otrzymały od cesarzowej-matki polece-
nie zabawiania dzieci Mozarta w przerwach koncerto-
wych; z zapałem podjęły się tego obowiązku, prowadząc
dzieci przez wspaniałe sale i pokazując im tam różne
piękne przedmioty. Wolfgangerl, który z wielkim oży-
wieniem biegał na wsze strony, pośliznął się na gładkim
parkiecie i runął jak długi. Dziesięcioletnia księżniczka
Karolina wybuchnęła śmiechem na ten widok, natomiast
siedmioletnia księżniczka Maria Antonina życzliwie po-
magała chłopaczkowi wstać. Najwidoczniej skaleczył się
w kolano, bo pomarkotniał, dzielnie pohamował jednak
ból i łzy, mówiąc do tej, która mu tak chętnie pomogła,
z zabawną powagą: Bardzo pani jest dobra, księżnicz-
ko. Chętnie się z panią ożenięs. Starsza siostra na te
słowa 'jęła śmiać się jeszcze bardziej, a Nannerl także
przyłączyła się do jej śmiechu, lecz Maria Antonina
milczała, zmieszana. Gdy dzieci wróciły do salonu, ce-
sarzowa po utykaniu chłopczyka zorientowała się, że
musiało się coś stać, i zaraz zapytała o powód. Księż-
niczka Karolina, najbardziej wygadana, natychmiast
uroczym, wiedeńskim dialektem opowiedziała o wyda-
rzeniu i nie omieszkała też zdradzić małżeńskich zapa-
łów Wolfganga. Na to cesarzowa z uśmiechem zwróciła
się do małego konkurenta: Skądże wpadłeś na taki
pomysł, chłopcze?* Z wdzięczności, najjaśniejsza pa-
ni. Ona była dla mnie taka dobra wypalił szczerze

43

chłopak, a zerkając z ukosa na drugą księżniczkę, do-
rzucił: Ale jej siostra to się śmiała. Wówczas sie-
dzące wokół damy dworu podniosły wachlarze, aby
ukryć za nimi wzbierającą wesołość. Cesarzowa nato-
miast przyciągnęła do siebie chłopczyka, z udaną powagą
zajrzała mu w oczy i zagadnęła: A co też powie pani
Muzyka, gdy zaczniesz się jej sprzeniewierzać, mając tak
świeckie pragnienia?* Malec pomilczał chwilkę, jakby
się zastanawiał, a potem odpowiedział: Ano, będzie się
musiała jakoś z tym pogodzić, bo stary kawaler, jak
powiada moja mama, to tylko pół mężczyzny*".

A to mi filut rozlega się nagle głośny okrzyk
Annerl. Ten chłopak gotów zepsuć opinię całej ro-
dzinie. A wszystko dlatego, że mamy przy tym nie ma.

Czemuż się pani przejmuje, moja droga prze-
rywa jej Hagenauer. Toć to żarciki, które miła nasza
a czcigodna cesarzowa niechaj ją Bóg długim życiem
darzy z pewnością serdecznym skwitowała śmie-
chem. A zresztą: czyż śliczna Filipina Welser nie po-
ślubiła arcyksięcia? Czemuż by tedy i odwrotnie wy-
darzyć się nie miało, iż mieszczanin arcyksiężniczkę
poślubi? Wolferl to chłopiec, po którym wszystkiego
można się spodziewać.

Ma pan rację dorzuca z uśmiechem Schacht-
ner. Znakomicie potrafię wyobrazić sobie naszą miłą,
dzielną Mozartową jako teściową arcyksiężniczki.

' A porzućcież raz wreszcie te niewczesne żarty
gromi ich Annerl. I tak kręci mi się w głowie od
tego listu barona Waldstadtena. Nie drażnijcie wy mnie
jeszcze. Ale nikt nie zauważa, że całe to podrażnie-
nie jest tylko udane, gdyż w głębi jej serca drżą jeszcze
radosne echa owego listu i najchętniej obdarzyłaby teraz
swego synka sążnistym całusem. Niechże pan czyta
dalej prosi nadwornego trębacza. Ciekawam, co
tam pan baron jeszcze nieprzystojnego wynotował.

To już kilka zdań zaledwie mówi Schachtfler
i przyciszonym głosem czyta jeszcze:

44

"Dwa dni po przedstawieniu u dworu byłem u dro-
gich naszych musici, gdy akurat zajechał wielki skarb-
nik dworski i na zlecenie cesarzowej wyliczył na stół
sto dukatów. Jednocześnie przywiózł też dla Wolfganga
galowy strój z najpiękniejszego, fiołkowego sukna
fraczek i kamizelę, szeroko a podwójnie obszywane zło-
tymi galonami. Mówią, że szyto je dla księcia Maksy-
miliana. A Nannerl dostała dworską szatę jednej z księż-
niczek z cieniuchnej białej tafty z najróżniejszymi przy-
braniami. Dzieciaki zaraz poubierały się w te stroje
i paradowały w nich przed nami: leżały zresztą dosko-
nale, jakby na nich szyte, a właściciele ich dumni byli
niesłychanie. Można było doprawdy sądzić, że to ksią-
żątko i mała księżniczka. Najbardziej zadowolony wy-
dawał się ojciec Leopold. Rękę uścisnął mi nieskoń-
czoną ilość razy, jak gdybym także przyczynił się do
jego szczęścia, a przecie wiem, żem tylko zachęcił do
tej wiedeńskiej podróży, przed którą początkowo tak
się bronił. Z drugiej strony sam się cieszę, że wszystko
tak dobre dało rezultaty, i dlatego, drogi Panie
Schachtner, obaj radować się z naszej w tym pomocy
możemy, bowiem bez Pańskiej zachęty i namowy z pew-
nością nie zdołałbym przełamać oporów Pańskiego przy-
jaciela, którego teraz bliżej poznawszy, polubiłem ser-
decznie. Niechże mnie Pan wspomina życzliwie.

Oddany

Ignacy von Waldstadten"

IX

Troska Annerl o dzieci nie pozbawiona była podstaw,
bo już w kilka dni po liście Waldstadtena doniósł Leo-
pold Mozart, że Wolferl zachorował na rodzaj szkarla-
tyny, która nie gardło jednak zaatakowała, lecz całe
ciało, ale mały pacjent dzięki lekarskiej opiece nieja-
kiego doktora Bernharda ma się już znacznie lepiej,

45

, , ^opcertach na razie myśleć nawet nie można,
Mimo tych uspokajających zapewnień i perswazji oboj-
Haeenauerów, odradzających jej podróż, matka nie
, . . ggtrzymać, porusza niebo i ziemię, pożycza pie-

," ^g drogę i już w dwa dni później ekstrapocztą
rusza do Wiednia.

Trudno $obie wyobrazić zaskoczenie i radość, gdy
oewnego wieczoru staje nagle przed swoimi. A że Wol-
ferl jedny"1 susem przypada do niej z wyciągniętymi
raczkami rozpraszają się natychmiast obawy, jakie
_ -i ."' s^rcu, wchodząc do tego domu. Bladość jego
zdradza wp^^21 wpływy przebytej choroby, lecz
matka czuj0 sie szczęśliwa, że chłopiec nie musi już
leżeć w łóż^"- Nannerl zaś, tale zazwyczaj małomówna
i oełna rezerwy, przejawia żywość i skłonność do roz-
mowy iakie nader rzadko można u niej zaobserwować,
i obsv'DUie matkę czułościami. A Leopold? U niego za-
skoczenie trwa najdłużej. Wszystkiego się raczej spo-
dziewał niż nieoczekiwanego przybycia żony. Nawykły
oceniać wsz^ko z kupieckiego punktu widzenia, obli-
cza w myśli koszta Powstałe wskutek jej podróży, wi-
dząc wydatne zmniejszenie się wpływów. Ale nie zdra-
J . ^ typa, bo radość ze spotkania góruje jednak
nad skrupułami-. . .

rp "ggzynają się opowiadania. Każdy ma na sercu
wiele spraw; nie przekazuj^ matce wszystkie swoje przeżycia, aż
ojciec poważni9 napomnieć je musi, że czas spać. Po-
zostawszy sań", małżonkowie wiodą jeszcze poufną roz-
mowę Leopol'1 opowiada o chorobie synka, która oczy-
wiście z racji zaprzestania koncertów, znacznie zmniej-
szyła tak doty^G7^ zadowalające dochody, ma jednak
nadzieję prz^ odjazdem zorganizować jedną lub parę
lukratywnych akademii, .

Annerl łagt)dnle kłaciz1 prawą rękę na ręce męża
i mówi serdec^16'- . .
_ "ip nie gniewasz się przecie na mme, żem przy-

46

jechała? Serce nie dawało mi spokoju. Człowiek myśli
zaraz o najgorszym.

Nie, nie, Annerl. Cieszę się, że jesteś. I nigdy już
nie wyruszę w daleką podróż bez ciebie. Nannerl jest
już z pewnością dużą dziewczynką, której opiece można
powierzyć chłopaczka. Ale znasz przecież samowolę na-
szego syna. Wcale nie ma dla siostry respektu, więc
często się kłócą. A przy tobie on się pilnuje.

Długo chcesz jeszcze zostać w Wiedniu?

Niedługo. Każdy dzień kosztuje tu co najmniej
dukata; dochodzą do tego uboczne wydatki. Wielcy
państwo obawiają się poza tym zarażenia, a więc i ilość
zaproszeń wyraźnie się teraz zmniejszyła. Ale zatrzy-
muje mnie jeszcze coś innego. Magnaci węgierscy chcą
nas koniecznie ściągnąć do Preszburga, a skąpi nie są.
Urlop mój wprawdzie dawno się skończył, ale myślę,
że arcybiskup okaże wyrozumiałość, gdy tylko sumien-
nie rzecz całą mu przedstawię.

X

Leopold Mozart nie przeliczył się: występy w korona-
cyjnym mieście królów węgierskich, Preszburgu, prze-
biegają ku pełnemu jego zadowoleniu, ba, magnaci tam-
tejsi prześcigają nawet jeszcze swych austriackich po-
przedników tak hojnością, jak i zachwytami. O świcie
24 grudnia nasi uszczęśliwieni podróżni opuszczają
gościnny Preszburg w wygodnej kolasce, którą nabył
pan muzyk nadworny, a wytrzęsieni i poobijani na nie-
równej, pełnej wybojów drodze, tego samego jeszcze
wieczoru docierają do wiedeńskiego swego mieszkania.
Zmęczeni trudami podróży, bynajmniej nie są w świą-
tecznym nastroju.

Ale Leopold Mozart umie sobie radzić. Każe napalić
w jedynym, miedzianym piecyku, którego miłe ciepło
przenika niebawem skostniałe członki, przysuwa stolik.

47

lt&

00



l"3^ ?r [Ua -< MNl S' (D 3roB V0 , D-ta S' E% N ' 0
ti '' l' (UCl.4U 0CL 0'S.S' o ^S. &żi^.'T3c-t- 03ro a TO S. (-ł-to, ?rOi-'3 ft r+ ^PT 00!Ue-f-t" ??- M.3Fo' ^0 0a. 3 -3 v-l y ^u(u N(P 'T] M (U N% -tl3 -(T>P M0-^L-3-!" S B p3"s' 5' ts (T) 3 t" BsJ"3
1-1!U CL 0 M<3 n)' i-iM Mprl-! N ^o0 J6 0 0V0:f <-+l Wa gTO lS 3' wicn^l a11.fT>CJ.H0 el. (T>'S 0 M3c-f-3 '<3 0 " ^ T3SS g? 3s^ 1:CL J? o0 0-N/D' ?7' 0g3n'
ż 0 tl.(CMw (*.B3 W8(n- ls3 N-ż ^i-i !U a0 y5- 0.N ^ l to0 0 E? '0 u' !o'ł-"- &r'n> y ż^ W0N'n>3
i-i N^ESg 3.S'M-F''<;s-i" 0SS-^0ł-h 0. 0 M-0-WV-jt" t-h (B%MC-+ (U3.re" '0S.fO N{DlNn> cł- ft %SN. 0-(n .s" ^^aSB W 0Nh-"fD nS-
0Cl.(D i- (D -i ^ '-l TO^ tn PT !U ^ 3 ?^^ t--pf c

l? iWtłliglp-
1:1 sy II ^'i 1.11 i l

||%l:s|S|l:.-?

;.^.|ii4s'3|Eist&

^||||Sg|g^;|||:

%|s:s-^ii|^-;",|

^t^wuW
m^ny^s

re ^.BO'^ otto^S,-, -

3żg^|^^s:(żti:i|
la.S^^.^^s-^s.l-^^

|S.o3.oS,!3STOS
3'"-:;! ^^ ii?-ro-i

i^ i^^^i^^^i

3 N 'S' .fD ż 3 L. L. g ^ ya L. ^-

g: g, l: 5. ^ n> | ^ J % 3 S

3 L' 3
g.p

^^ ^

N-^^-

s^ ^

5. '<

? < 3
^ o p

!U " (S

-^s.

o ^ "

^(< i.
i32

o-
PT "' ^

g-1 J

a-s-a

^u ;" 3^

33 s
.r-.10
o o
0.1x3 J6
K o

B- sr'0

<3
S s ">

^0 3 ra
30-0

03 h-"* ^

" n) su
W 3 3

l "'S
(c pr 3

^g

>U r1-1 S- K'
g^|

?ż-?-

Ui

O m
" S.

l?

Q- ^

fD era
era ,

XI

Święta przynoszą dzieciom jeszcze mnóstwo innych
miłych niespodzianek. Stół, przeznaczony na prezenty,
aż ugina się od darów: odzieży, pantofelków, żabotów,
książek z obrazkami, cacek, zabawek i słodyczy
wszystko to nadeszło z arystokratycznych domów,
W których Wolferl i Nannerl koncertowali. Lecz chłop-
czyk zajęty jest wyłącznie skrzypcami. Z rąk ich nie-
mal nie wypuszcza i dwa dni świąt spędza na gorliwym
wypróbowywaniu instrumentu.

Pojawiają się i goście: ów celnik, co początkowo czy-
nił ^ przyjezdnym tyle trudności, zanim udzielił zezwo-
lenia, a teraz wręcza dzieciom jako prezent świąteczny
marcepanowy torcik w kształcie skrzypiec, budząc ich
hałaśliwą radość; potem brat owej pięknej, bladej pani,
który przechowywał cenny instrument, pan von Wallau,
miły, wytworny człowiek. Leopold w skromnym re-
wanżu za wspaniały dar ofiarowuje mu medalion z koś-
ci słoniowej, z portrecikiem synka, aby doręczył go
wspaniałomyślnej fundatorce; wreszcie przybywa
"dobry wujaszek baron", jak go nazywają dzieci, który
dość często cieszy ich swymi wizytami, a Annerl z racji
swobodnego obejścia, pozbawionego cienia arystokra-
tycznej wyniosłości, szczerze go polubiła. Austriacki ów
kawaler, tak żywo troszczący się o losy rodziny Mozar-
tów, koniecznie chce się dowiedzieć, czy nadworny pan
musicus przyjął przesłane mu zaproszenie hrabiny Kin-
skiej, które oczywiście za jego poparciem przekazano,
i cieszy się ogromnie, słysząc odpowiedź Leopolda:

Chciałem wprawdzie zaraz po Bożym Narodzeniu
opuścić Wiedeń, ale dzięki przyjaznym pańskim na-
mowom, panie baronie, przełożyłem tę podróż i zapro-
szenie przyjąłem.

Bardzo to chwalebne mówi Waldstadten.
Uwieńczy pan w ten sposób swoją wiedeńską antrepryzę.
Hrabina od dawna już planuje uroczystą kolację dla

l Powieść o Mozarcie

49

generalnego feldmarszałka, hrabiego Dauna, zwycięzcy
spod Kolina i Hochkirchu, i pragnie przy tej właśnie
okazji zaprezentować dostojnemu gościowi, który jest
koneserem w każdej dziedzinie, kunszt rodziny Mozar-
tów.

Na ogół wielcy wojownicy niezbyt chętnie słuchają
spokojnych dźwięków liry mówi z uśmiechem Mo-
zart.

O, niechże pan tak nie mówi. Co prawda nie wiem,
czy feldmarszałek sam gra na jakim instrumencie i czy
posiada tak staranne muzyczne wykształcenie jak jego
słynny pruski przeciwnik.

Ach, gdybym i ja mogła kiedy posłuchać mych
bliskich, grających przed tak znakomitą publicznością
wzdycha Annerl. Ale nam, biednym mieszczuchom,
szczęścia tego odmawiają.

O, nie. Usłyszy ich pani. Moja w tym głowa.

Doprawdy? woła na poły przerażona, a na poły
przejęta radością, zwracając na Waldstadtena pełne
wdzięczności spojrzenie.

Od tej chwili z niecierpliwością wyczekuje zapowie-
dzianego wieczoru. I w istocie: dzięki staraniom barona
może przynajmniej z balkonu na którym podczas
kolacji przygrywa niewielka, kameralna orkiestra
uczestniczyć z bijącym sercem w występach swoich
najbliższych, osłonięta przed oczami obecnych ciężką,
adamaszkową kotarą.

Po raz pierwszy ogląda żywy, arcybarwny obraz wy-
twornego towarzystwa. Blask setek świec w kryształo-
wych żyrandolach, odbijający się i zwielokrotniony
w wysokich, ściennych lustrach, oślepia ją początkowo
i oczy jej dopiero stopniowo do niego przywykają.
Z kolei urzeka ją niebywała różnorodność mieniących
się wszelkimi barwami toalet pań, które z elegancją
i wdziękiem noszą swe udrapowane krynoliny, czy to
siedząc, czy spacerując pod ramię z kawalerami, w ży-
wej rozmowie poruszając uszminkowanymi wargami,

50

a gwar ten wydaje się na balkoniku odległym poszumem
wodospadu, to znów łagodnym szmerem niedalekiego
strumyka. Weselą się tak samo jak my myśli mama
Mozartowa a przecie w inny sposób: jakby woalem
osłaniając swoją radość. Pośród wszystkich tych uro-
ków nie brak i groteski. Oto lornetując srogo na wszyst-
kie strony, kroczy dumnie z kształtów Junonę przypo-
minającą dama w przesadnie wydętej, za każdym kro-
kiem chwiejącej się wokół niej krynolinie, w ogromnej
koafiurze, pękającej niemal od wetkniętych w nią naj-
rozmaitszych kwiatów, podobna do nastroszonego indy-
ka. Tam znów podstarzała już kokietka pyszni się
swoimi cennymi klejnotami, prezentując wyzywająco na
każdym nie osłoniętym miejscu swojej osoby, od czoła
aż po palce, mnóstwo kosztownych agraf, broszek, na-
szyjników, klamer i pierścieni. Sąsiadem jej jest nie-
zwykle korpulentny pan w niebieskim fraku, usztywnio-
nym fiszbinami, i jedwabnej, żółtej, barwnie wyszywa-
nej kamizelce, rozstępującej się na pokaźnym brzuszku
i szczególnie jeszcze podkreślającej jego tuszę. Emabluje
młodą ślicznotkę, która obok tego ociężałego fauna-za-
lotnika wydaje się uroczą nimfą. Wszystkie te skrajne
a przesadne ekstrawagancje mody, których w Salzburgu
nikt nie zna, ogląda sobie z ukrycia Annerl ze zrozu-
miałym zdumieniem i kpiącym uśmieszkiem.

Nagle na czyjś głos zapada wśród tej ruchliwej
i zgiełkliwej ciżby ludzkiej cisza. Kto spacerował, co
prędzej szuka sobie miejsca. A oto galowo wystrojony
ochmistrz dworu zapowiada po francusku, że kapel-
mistrz jego książęcej mości arcybiskupa z Salzburga,
monsieur Mozart, będzie miał zaszczyt wystąpić z kon-
certem, w którym sześcioletni jego synek, comoositeur
et maitre de musique1, oraz jedenastoletnia jego córka,
la petite grandę chanteuse2, wystąpią przy klawesynie.
Na zakończenie mały kompozytor odegra własne utwory,

' [kompozytor i mistrz muzyki]
' [mała znakomita śpiewaczka]

4*

51

Lekki dreszcz ^strząsa Annerl. Spodziewa się, że
teraz zapadnie na $ali głęboka cisza. Lecz wśród zebra-
nych ani śladu nabożnego skupienia. Przeciwnie: po
chwili milczenia zi\ov/u. rozpoczynają się żywe rozmowy,
które przycichają a\eco dopiero wówczas, gdy Mozart
ze swymi dziećmi ^-- on na skrzypcach, one przy forte-
pianie gra jako etitree l krótką suitę. Ożywiony po
obfitej kolacji nastrój zdaje się nie pozwalać na sku-
pioną uwagę. Muzycy nie przejmują się tym jednak
grają, jak umieją ^lepie]. Natomiast Annerl ze złości
omal ze skóry nie ^ygkoczy: obojętność tę odczuwa jako
osobistą zniewagę i najchętniej dałaby upust swemu
rozżaleniu, wygłaszając do zblazowanego towarzystwa
ostrą przemowę. Lec? gdy Nannerl swym dźwięcznym,
delikatnym głosem śpiewa arię, milknie gadanie, a po
skończonym popisie rozlegają się pierwsze oklaski. Prze-
łamana zostaje wreszcie bariera powierzchownego tylko
zainteresowania i nawet ci, którzy mniej mają zrozu-
mienia dla muzyki, czują się teraz porwani rosnącym za-
chwytem znawców Ictórych niemało pośród słuchaczy.
Annerl kamień sp^da z serca. Lęk ściskał jej gardło,
że jej najmilsi ni^ zdołają swą sztuką wzbudzić od-
dźwięku w duszach tych ludzi. Ale jakże ostoi się
Wolferl przed tak wymagającą publicznością? To ją
jeszcze niepokoi, ^ nawet denerwuje. Czuje się tak,
jakby niewidzialne ręce ją samą ciągnęły do fortepianu,
chcąc zmusić do grania zdrętwiałymi palcami, a ona
umierała ze wstydy Na moment przymyka oczy, odpy-
chając dręczącą wi^ję.

Wtem docierają do jej uszu dźwięki, które wydają
się znajome. Podnosi powieki i widzi, że Wolferl gra
pewnie, bez śladu skrępowania. Dziwne: niezliczoną
ilość razy słyszała w domu tę sonatę, a tu brzmi ona
zupełnie inaczej, oberwana od wszelkich spraw ziem-
skich, jakby unosząc się nad całym widzialnym świa-

' [WStęp!

52

tem. I przesuwając wzrokiem po słuchaczach, dostrzega
wyraz powagi na twarzach ludzi, którzy doznawać
muszą chyba podobnych uczuć: teraz bowiem na sali
panuje całkowite skupienie, rzec by można uroczysta
cisza, jaka zalega w kościele podczas nabożeństwa, mil-
czenie głębokie, które przerwane zostaje dopiero wów-
czas, gdy przebrzmiały już ostatnie dźwięki, a mały
pianista godnie i spokojnie kłania się klaszczącemu
audytorium. Od tej chwili każdy kolejno prezentowany
utwór daje okazję do nowych, głośnych przejawów za-
chwytu, osiągającego apogeum przy utworze ostatnim
kompozycji własnej. Annerl oczom nie wierzy, kiedy
wysoki starszy oficer w mundurze feldmarszałka, suto
ozdobionym orderami, podnosi w górę jej malca i uka-
zując go zebranym, deklamuje z emfazą:

W muzyczne kunszta Orfeusza
wątpiłem dotąd całą duszą.
Lecz oto pewność we mnie wzbiera,
że to nie baśń lecz prawda szczera.
Niechaj nam żyje malec dzielny,
co sztukę tak unieśmiertelnił!

Kilka minut później staje za Annerl baron Wald-
stadten, schyla się ku niej i pyta:

I jakże się pani czuje, czci i wszelkiego szacunku
godna matko fetowanego ulubieńca muz?

Wszystko wydaje mi się snem odpowiada ci-
chutko.

Może pani być pewna, że Wiedeń był jedynie obie-
cującym początkiem i zapowiedzią świetnych sukcesów
na przyszłość, skoro nawet słynny nasz wódz, hrabia
Daun, pod wpływem tego małego czarodzieja w poetę
się przemienił!

Obawiam się tylko, że wszystkie te zachwyty prze-
wrócą mojemu chłopaczkowi w łepetynie, a rodzice
staną mu się obcy mówi nieco przygnębiona matka.

Proszę się nie lękać, miła pani. Wolferl zanadto

53

przejęty jest powagą sztuki, aby mu zewnętrzne prze-
jawy uznania ze strony publiczności zaszkodzić miały.
Zachęta to tylko dla niego, nigdy cel.

Annerl wstaje:

Dziękuję, banie baronie, za te dobre słowa
mówi, podając mu rękę. A teraz proszę mnie zapro-
wadzić do moich dzieci. Płonę z niecierpliwości, żeby
je wreszcie uścisnąć.

XII

Późnym wieczorem w wigilię Trzech Króli rodzina
Mozartów wkracza, jak zapowiadała, znowu do swego
mieszkania w Salzburgu. Thresel, która starannie przy-
gotowała wszystko na ich przyjęcie, a także dobrze na-
paliła w piecach, krząta się z ożywieniem, przewyższają-
cym jeszcze dotychczasową jej ruchliwość. Z pełnym
zawstydzenia uśmiechem przyjmuje pochwały pani za
porządek i troskliwość, otrzymuje także, choć z opóźnie-
niem, zakupione dla niej w Wiedniu gwiazdkowe pre-
zenty. Dzieci natomiast napychają kieszenie fartucha
Thresel mnóstwem przywiezionych słodyczy; każde
z nich, sądząc, że pozostałe więcej jej dało, dorzuca
nowe smakołyki, aż wreszcie obdarowana, chcąc temu
szlachetnemu współzawodnictwu kres położyć, nagle
ucieka. Z radości całkiem oszalał Bimperl, który ponoć,
jak sądzić by należało ze słów Thresel, osowiał tym-
czasem z kretesem bez towarzyszy dawnych zabaw;

teraz podskokami i wesołym ujadaniem okazuje, że jego
ponurość była tylko maską. Również on, rozpieszczony
ulubieniec całego domu, dostaje specjalną nagrodę w po-
staci pary prawdziwych wiedeńskich parówek.

Przez pierwsze dni opowiadaniom nie ma końca. Raz
siedzą wszyscy u Hagenauerów, w przytulnej bawialni
przy kominku, to znów zbierają się na górze, w "parad-
nej izbie", a rzadko kiedy brak wśród nich, w owym

54

małym gronie, poczciwego Schachtnera. Każdy z podróż-
ników mówi o własnych przeżyciach, na swój sposób
je przedstawia, goście natomiast, pełni zdumienia i po-
dziwu, słuchają uważnie, od czasu do czasu zadając py-
tania lub dorzucając uwagi.

Podróż rodziny Mozartów do Wiednia staje się tema-
tem rozmów w całym Salzburgu. Gdzie tylko pojawi
się nadworny pan musicus, bronić się musi niemal przed
gradem pytań i gratulacji, częstokroć ze strony ludzi,
których nawet nie zna z nazwiska. Otacza go nagle
aureola lokalnej sławy. Schlebia to jego ambicjom,
mimo iż zdaje sobie dobrze sprawę, że zawdzięcza ją nie
tyle własnym osiągnięciom, co niezwykłym sukcesom
swych dzieci. Spodziewa się też, iż wywrze to korzystny
wpływ na jego chlebodawcę. A gdy ze ściśniętym ser-
cem wreszcie do niego wyrusza, zostaje wprawdzie
przyjęty nader łaskawie i dokładnie o wszystko wypy-
tany, ale na koniec książę Kościoła nie oszczędza mu
gorzkiej pigułki, oznajmiając, że potrąci z pensji koszt
tak długiej nieobecności. Przykrość zostaje jednak zła-
godzona przyjemnością: arcybiskup mianuje go bowiem
jednocześnie wicekapelmistrzem z podwyższoną pensją.

Pełen zapału, przystępuje teraz ojciec do dalszego
kształcenia synka. Świadomość zbyt jednostronnego do-
tychczas uwzględniania spraw muzycznych, przy zanied-
bywaniu podstaw ogólnej edukacji, sprawia, iż dąży
obecnie do wyrównania braków, zwłaszcza że Wolferl
skończył właśnie siedem lat i pora już otworzyć przed
nim bramy szkolnej wiedzy. Zadania tego nie powierza
ojciec żadnemu zawodowemu pedagogowi, lecz sam je
wypełnia. I oto tę samą ochotę do pracy, płomienny
zapał i całkowite oddanie, jakie przejawiał chłopczyk,
będąc pilnym uczniem pani Muzyki, okazuje teraz wobec
nowych swych obowiązków. Wszystko, czego go ojciec
uczy czy zgłębia pod jego kierunkiem tajemnice
elementarza, czy poznaje początkowe zasady rachun-
ków staje się dlań przyjemnym zajęciem, w którym

55

pogrąża się tak bardzo, że nawet ukochana muzyka
musi niekiedy zadowalać się uboczną rolą. Wydaje się,
że każdej sprawie oddaje się ciałem i duszą i oderwać
się od niej nie umie, zanim całkiem jej sobie nie przy-
swoi.

Muzyka mimo to zachowuje należyte miejsce, jest
bowiem i pozostaje niejako przedmiotem głównym.
Pisanie nut łatwiej zresztą przychodzi chłopcu niż kre-
ślenie liter. Poważną konkurencją dla fortepianu stają
się teraz skrzypce. ,,Skrzypki" zdają się coraz bardziej
zajmować uprzywilejowane stanowisko, a nauka pod
przewodem ojca doprowadza do zdumiewających postę-
pów.

Pewnego dnia przyprowadza z sobą Schachtner mło-
dego, zdolnego skrzypka Wentzla, który chciałby usły-
szeć opinię Mozarta o kilku własnych kompozycjach.
Siadają więc, aby wypróbować przyniesione tria
smyczkowe: kompozytor gra pierwsze skrzypce, Leopold
bierze altówkę, a dla Schachtnera przeznaczono drugie
skrzypce. Wolferl stoi obok; z zachowania jego widać,
że coś leży mu na sercu. Nadworny trębacz zwraca się

doń z uśmiechem:

A co, chłopcze, chciałbyś grać na trzeciego?

O, tak mówi nieśmiało chciałbym bardzo.

Głupstwa pleciesz przerywa ojciec. Jakże
chcesz grać z nami, kiedy z takim trudem odczytujesz

nuty?

Na drugie skrzypce starczyłoby mówi speszony

chłopaczek.

Nie bajaj! Wynoś się i nie przeszkadzaj surowo
rozkazuje ojciec, a Wolferl posłusznie usuwa się ze
swym instrumentem, lecz oczy ma pełne łez.
Wstawia się więc za nim Schachtner:

A zróbże mu tę uciechę, Poldi. Jeśli nie nadąży,

przestanie.

Ojciec marszczy czoło i mruczy coś niechętnie. Pod
wpływem słów przyjaciela mięknie jednak, przywołuje

skinieniem rozgoryczonego chłopaczka i mówi ciągle
jeszcze poważnym, lecz łagodniejszym już tonem:

Siadaj koło wujka Schachtnera i graj z nami, ale
tak cichutko, żeby cię słychać nie było. Bo inaczej ze-
psujesz nam całe wrażenie.

Wolferl czym prędzej ociera łzy, i siada obok ojcow-
skiego przyjaciela. Cały drży jeszcze z przejęcia, kiedy
ujmuje smyczek i nieśmiało, zgodnie z rozkazem, prze-
suwać nim zaczyna po strunach, pilnie bacząc, by grać
pianissimo. Lecz stopniowo pociągnięcia smyczka stają
się bardziej pewne i donośne; sąsiad jego dochodzi
wkrótce do wniosku, iż właściwie jest już niepotrzebny,
i ostrożnie odkłada skrzypce. Wolferl, pochłonięty cał-
kowicie swym zadaniem, wcale nie zauważa, że teraz
sam wykonuje partię drugich skrzypiec; gra czysto,
utrzymuje się w takcie, ani na moment nie traci kon-
tenansu. Zdumiony ojciec raz po raz spogląda na gorli-
wego małego muzykanta, usiłując zwalczyć ogarniające
go wzruszenie. I podobnie jak pierwsze, odegrane zostają
nienagannie następne tria utwory lekkie, miłe, mu-
zycznie bezproblemowe. Kompozytor-nowicjusz, słysząc
ich brzmienie, promienieje ze szczęścia, mały wirtuoz
dumny jest niezmiernie, że tak dzielnie dotrzymał kroku
dorosłym, Schachtner nieustannie kręci ogromną gło-
wą a Leopold przytula, synka, mówiąc z czułością,
którą rzadko ujawnia:

Dobrześ się sprawił. Tylko tak dalej, a niebawem
będziesz tam, gdzie inni dochodzą dopiero po wielu
latach nauki.

Chłopca cieszą te słowa, nie psuje go przecież ojciec
pochwałami. Nagle odwraca się do Schachtnera i mówi:

Panie Schachtner, proszę mi podać te swoje ma-
ślane skrzypce.

Maślane? dziwi się Schachtner.

A tak, bo dźwięk mają jakiś taki miękki, gładki,
jak masło.

Nadworny trębacz śmieje się i wręcza chłopaczkowi

56

57

skrzypce, on zaś wykonuje na nich parę pasaży. Potem
oddaje je Schachtnerowi ze słowami:

Pańskie skrzypce nastrojone są o pół ćwierci tonu
za nisko.

Schachtner patrzy na chłopca zaskoczony, potem bie-
rze smyczek i sprawdza strój.

Na Boga, masz rację! woła zachwycony.
Co dzień sprawiasz nam nowe niespodzianki, chłopcze.
Nie zdziwiłbym się, gdybyś jeszcze i muzykę sfer usły-
szał.

A co to są sfery, proszę pana?

Słońce, księżyc i wszelkie gwiazdy, które obracają
się z niesłychaną szybkością, a swoim dźwiękiem i szu-
mem napełniają przestrzeń wszechświata.

To chcąc je posłyszeć, trzeba chyba wysoko, jak
orzeł, wzbić się w powietrze?

Nawet orły usłyszeć tego nie mogą, choć ucho
ludzkie owszem, jeśli we własną duszę wsłuchać
się potrafi.

Teraz pojmuję, o czym pan mówi stwierdza
rozpromieniony Wolferl. Bo ja czasami wieczorem,
przed zaśnięciem, słyszę muzykę, cudowną muzykę, ale
nie wiem, skąd się bierze, a najchętniej spisałbym ją
od razu, gdybym to tylko na papier przenieść potrafił.

Królestwo dźwięków ciągnie Schachtner jest
bezkresne, jak światy owych gwiazd, które oglądasz
nad sobą, pełne wspaniałych, głębokich tajemnic. I kie-
dyś jestem pewien poczujesz serdeczną potrzebę
poznania ich i przeniesienia na mowę nut. Ale poczekaj,
aż osiągniesz konieczną dojrzałość, a tymczasem nie łam
sobie główki nad sprawami, do których jeszcze nie
dorosłeś.

Wolferl w zadumie słucha przestróg Schachtnera. Nie
całkiem pojął ich sens, rozumie tylko, że czeka go coś
bardzo pięknego choć nie wie, jakie to będzie pięk-
no i cierpliwie czekać powinien na cudowności, które
pięknem mają mu wypełnić życie.

58

XIII

Zima skończyła się w tym roku szybko. Na Geisbergu
i Untersbergu leżą jeszcze iskrzące się w dali pokłady
śniegu, ale w dolinach kwitną już brzoskwinie, a łąki
na zboczach jaśnieją w swych zielonych szatach, prze-
tykanych mleczami i pierwiosnkami. W izbach duszno
teraz, niemiło, płuca domagają się ożywczego tchnienia
dziewiczej ziemi, oczy radosnych barw rozkwitającej
przyrody. Śliczne okolice uroczego miasteczka nad rzeką
Salzach, od miesięcy nietknięte niemal stopą poczciwego
mieszczucha, z dnia na dzień przekształcają się znów
w miejsca ulubionych spacerów.

W pewien pogodny, niedzielny poranek, po wczesnej
mszy, Leopold Mozart zabiera całą swoją rodzinę na
wiosenną wycieczkę. Wchodzą na Kapuzinerberg. Pod-
czas gdy dzieci, oczywiście zawsze w asyście nieodłącz-
nego przyjaciela Bimperla, biegają radośnie, raz z lewej,
raz z prawej strony niknąc w lesie, ciesząc się każdym
motylem i każdym kwiatkiem, rodzice, gawędząc, spo-
kojnie wędrują ścieżką. Wreszcie Leopold wyznaje nie-
śmiało, iż nosi się z planem nowej podróży koncerto-
wej. Oświadczenie to zaskakuje Annerl tak bardzo, że aż
przystaje, wpatruje się w męża i woła:

A dokąd to?

No, do Paryża.

Na miłość boską tak daleko?

I o zagranicy czas pomyśleć. Wiesz, że w Wiedniu
mieliśmy piękny sukces. Panowie ambasadorowie naj-
widoczniej donieśli o tym swoim dworom. Bo jakże
inaczej mam sobie tłumaczyć fakt, że ze wszystkich
stron nadchodzą zapytania, czy nie zechciałbym wraz
z dziećmi koncertować u książąt? Zaledwie parę dni
temu otrzymałem za pośrednictwem członka naszej salz-
burskiej kapituły, hrabiego Hoheniohe, list nadzwyczaj-
nego ambasadora Bawarii, hrabiego van Eycka, który
gorąco radzi mi dać koncert w Wersalu. Król, a bardziej

59

jeszcze królowa, wyrazili podobno chęć posłuchania nas;

ponadto jest w Paryżu wiele znakomitych domów
zwą je tam "salonami" gdzie moglibyśmy się produ-
kować, pewni życzliwego przyjęcia. Hrabia ofiarował
nam nawet kwaterę w swoim pałacu, jeśli przyjedziemy.

To dla mnie nowość, Poldi powiada żona, gdy
kontynuują swój spacer.

Widzisz, początkowo sam uważałem to wszystko za
mrzonki, zanim nie dostałem listu od hrabiego. Lecz
teraz inaczej myślę. Trzeba kuć żelazo, póki gorące.
Baron von Waldstadten ma rację, twierdząc, że im
starsze będą dzieci, tym mniejsze ich widoki na sukces.

Ach, te moje kochane dzieciaki! Gdy pomyślę, że
dzień w dzień mają grać gdzie indziej, bez prawdziwego
domu, w obcym kraju z obcą mową, już teraz serce mi
się ściska. A ja przez cały ten czas siedzieć będę sama.

Pojedziesz oczywiście z nami. Bo bez ciebie,
Annerl, to właściwie żadna przyjemność. Dzielmy już
odtąd rzetelnie radości i smutki.

A, skoro tak, Poldi, to zgoda. Juchhu!
ów ze szczerego serca płynący, tylko okolicom Salz-
burga właściwy okrzyk sprawia, że Bimperl nastawia
uszu, a dzieci przybiegają i z ciekawością patrzą na
rodziców. Wówczas ojciec oznajmia:

Cieszcie się razem z nami, dzieci! Tego roku ru-
szymy latem znowu w podróż daleko, do Paryża.

A gdzie to miasto leży, tato? pyta Wolferl.
Nad Dunajem czy nad Innem?
Nannerl wybucha dźwięcznym śmiechem.

Czemuż się śmiejesz, córeczko strofuje ją
ojciec. Gdy byłaś w wieku twego braciszka, też tego
nie wiedziałaś. A zwracając się do chłopca, wyjaś-
nia: Nie, Wolferl, ani nad Dunajem, ani nad Innem,
lecz w obcym kraju, gdzie mówią innym językiem niż
u nas, nad rzeką, która nazywa się Sekwana.

A muzykę naszą tam zrozumieją? pyta dalej
malec.

60

Miejmy nadzieję poważnie odpowiada ojciec.
Muzyka to mowa, którą rozumieją wszędzie.

No, to chętnie pojadę zgadza się chło-
piec Ale mamusia także jedzie z nami?

Tak, mamusia nigdy się już z wami nie rozsta-
nie zapewnia matka, podnosi swego synka i całuje go
serdecznie.

XIV

Wiosna przechodzi w lato. Zanim na polach zakwitną
zboża, zanim dojrzeją czereśnie, rodzina Mozartów
opuszcza Salzburg i rozpoczyna daleką podróż do Pary-
ża. Arcybiskup Zygmunt wspaniałomyślnie udziela swe-
mu wicekapelmistrzowi rocznego urlopu, o który
Leopold prosił, co prawda pod warunkiem rezygnacji
z jakiegokolwiek wynagrodzenia za okres nieobecności.
Tak więc mieszkanie przy Getreidegasse 9 opustoszało,
bo i Thresel także dano urlop. Na czas nieobecności
państwa dziewczyna wraz z Bimperlem przeprowadza
się do swojej chorowitej ciotki, na wieś w okolicach
Salzburga, zamierza jednak czasami przyjeżdżać do
miasta i zaglądać do mieszkania. Wierna "Kuleczka"
ociera przy pażegnaniu parę łez. Drogi przyjaciel Hage-
nauer i dzielny druh Schachtner także ciężko przeży-
wają rozstanie. Ale Leopold Mozart pociesza ich obietni-
cą częstych listów, przyrzekając pisać o wszystkim, co
godnego uwagi ich spotka. I wiernie dotrzymuje obiet-
nicy. Trudno o bardziej sumiennego sprawozdawcę.

W styczniu następnego roku, będąc przejazdem
w Linzu, hrabia Herberstein w drodze z Passau i baron
Waldstadten jadący z Wiednia spotykają się przypad-
kiem przy obiedzie w domu zaprzyjaźnionego z nimi

61

hrabiego Schlicka. Po posiłku następuje chwila poga-
wędki w przytulnym salonie muzycznym. Oczywiście,
przebywanie w tym zacisznym pokoju, gdzie mały Mo-
zart tak dokładnie rzec by się niemal chciało: okiem
znawcy oglądał przed przeszło rokiem muzyczne
instrumenty, sprawia, że rozmowa kieruje się na jego
osobę. Rozpoczyna hrabia Herberstein wspomnieniem
owej niezapomnianej sceny, kiedy to hrabina Aurora
na prośbę chłopca grała na harfie, on zaś w skupieniu,
o wszystkim wokół zapomniawszy, słuchał tych dźwię-
ków, a potem z gorącym przejęciem schwycił jej rękę
i ucałował. W trakcie rozmowy dochodzi naturalnie do
wymiany zdań na temat zagranicznego tournee Mozar-
tów, o którym czytano już krótkie notatki w gazetach.
Hrabina Aurora chętnie dowiedziałaby się bliższych
szczegółów. Wówczas głos zabiera Waldstadten, wyraża-
jąc gotowość zaspokojenia jej ciekawości w tym wzglę-
dzie, ponieważ otrzymał niedawno list od nadwornego
trębacza Schachtnera z opisem najważniejszych wyda-
rzeń podróży. Listu wprawdzie przy sobie nie ma, lecz
może sporo opowiedzieć z pamięci. Hrabina Aurora wy-
słuchuje propozycji z widoczną radością i prosi Wald-
stadtena, by zechciał podzielić się swymi wiadomościami.

Ogólnie biorąc rozpoczyna hrabia swą relację
tournee koncertowe wydaje się dotychczas raczej obfi-
tować w sukcesy, mimo iż rozpoczęło się od niepowodze-
nia, które ludzie przesądni uznaliby za zły omen. Mia-
nowicie w pobliżu Wasserburga złamało się koło u wozu
i cała rodzina Mozartów musiała odbyć ostatni kawałek
drogi per pedes apostolorum. Lecz ów nieprzewidziany
postój miał także i dobre skutki. Bo kiedy stelmach
heblował i kuł, a kowal rozżarzał żelazo i obrabiał je
na kowadle, ojciec Mozart wykorzystał okazję, by
wprowadzić synka przy organach w tajemnice używania
pedału; i patrzcież państwo: Wolferl w kilka godzin taką
.osiągnął zręczność, jakby studiował to przez wiele lat.
W kościele Świętego Ducha w Heidelbergu taką później

dzięki temu wzbudził sensację, iż na polecenie radcy
miejskiego umieszczono na organach tabliczkę z jego
nazwiskiem.

No, a w Monachium, gdzie dwukrotnie muzykowali
wobec kurfirsta, fale zachwytu wzbijały się wysoko,
podobnie zresztą jak i w Augsburgu, rodzinnym mieście
Leopolda Mozarta, tak iż w danym wypadku nie po-
twierdziło się porzekadło, że nikt nie jest prorokiem we
' własnym kraju. Natomiast w Ludwigsburgu musici nasi
żadnego nie wzbudzili rezonansu. Książę Karol Euge-
niusz najwidoczniej bardziej interesuje się żołnierzami
niż muzyką. Tyle, że Schwetzingen wyrównało z na-
wiązką to niepowodzenie. Cudowne dzieci poruszyły tę
małą, letnią rezydencję, a rodzina kurfirsta zachwycała
się nimi niesłychanie. Lecz ukoronowaniem wszystkich
dotychczasowych sukcesów był koncert we Frankfurcie,
który rozpętał istne burze oklasków i który dwakroć
powtarzać musiano. Mam tu ogłoszenie z tamtejszego
tygodnika i pewien jego passus odczytam: "Chłopiec
podczas koncertu będzie grać na skrzypcach, w dwu
symfoniach na fortepianie akompaniować, manuał, czyli
klawiaturę fortepianu zakryje całkiem, a na sukiennym
przykryciu zagra tak, jakby klawiaturę miał przed ocza-
mi; nadto z oddalenia najdokładniej wymieni nazwy
wszelkich dźwięków, jakie tylko mu podadzą, pojedyn-
czo lub w akordach, na fortepianie czy też na wszelkich
możliwych instrumentach, dzwonkach, naczyniach szkla-
nych, zegarkach etc..."

Hrabina Aurora przerywa w tym miejscu Waldstadte-
nowi i mówi z lekkim odcieniem oburzenia:

Nie potrafię ukryć: szczerze mówiąc, nie podoba
mi się ta jarmarczna maniera zachwalania zdolności,
które nic nie mają wspólnego z prawdziwą sztuką,
a spekulują wyłącznie na gustach żądnej sensacji pu-
bliczności. Szkoda mi tego genialnego chłopaczka na ta-
i kie sztuczki, które pozbawiają go godności; nie rozumiem
\ też, jak ojciec, którego ceniłam jako mądrego i na

62

63

sztuce znającego się człowieka, może takie środki sto-
sować.

Hrabia Herberstein przytakuje. Waldstadten usiłuje
jednak w miarę możności wytłumaczyć dziwne postępo-
wanie Leopolda Mozarta jego zmysłem kupieckim,
w czym popiera go także pan domu. Ostatecznie nie
pogodzono sprzecznych opinii i Waldstadten opowiada
dalej:

Z Frankfurtu droga wiodła poprzez Koblencję,
Bonn, Kolonię do Akwizgranu, a wszędzie, gdzie wystę-
powali z akademią, obdarzani byli podziwem, oklaskami
i pięknymi prezentami. Mozart pisze, że z taką ilością
tabakierek, przeróżnych etui i innych drobiazgów stra-
gan wkrótce mógłby otworzyć. W Akwizgranie zajęła
się muzykami ze szczególną troskliwością księżniczka
Amalia, córka głośnego króla pruskiego, czyniąc gościom
z Salzburga przeróżne ponętne awanse. Ale Mozart
orzekł, że sama nie ma pieniędzy, a cały jej dwór
przypomina jota w jotę świtę lekarską; gdyby zaś poca-
łunki, jakimi obsypywała jego dzieci, zwłaszcza mistrza
Wolfganga, zamieniać się mogły w nowiutkie luidory,
dopiero byliby szczęśliwi.

Hrabia Schlick śmieje się głośno, a pozostali przyłą-
czają się do jego wesołości:

Otóż i mamy wyśmienity przykład kupieckiej roz-
wagi naszego wicekapelmistrza! woła kanonik.
Ale powiem szczerze: tu mi się on podoba.

Ostatnie wiadomości relacjonuje Waldstadten
mówią już o przybyciu do Paryża, dokąd podróżnicy
nasi dotarli 19 listopada. Znaleźli gościnę u bawarskiego
ambasadora, hrabiego van Eycka, którego żona jest
córką głównego ochmistrza, hrabiego Arco z Salzburga.
O koncertach naturalnie nie ma jeszcze w tym liście mo-
wy. Wydaje się, iż należy uprzednio porządnie przygo-
tować grunt, zanim przystąpi się do zasiewu, ale Mozart
dobrze się już rozejrzał po Paryżu, widział nawet
wszechpotężną markizę de Pompadour. Jest ona, jak

64

twierdzi, zawsze jeszcze piękna, pełnych, lecz propor-
cjonalnych kształtów, blondyna, z postaci przypomina
mu Thresel-wietrznicę, z oczu zaś najjaśniejszą naszą
cesarzową. Zarozumiała jest jednak niesłychanie i na
razie wszystkim jeszcze rządzi.

Szkoda, drogi Waldstadten, że relacja pańskiego
korespondenta tam akurat się kończy, gdzie spodziewać
by się należało czegoś ciekawego mówi kanonik.
Słyszałem bowiem czy też czytałem gdzieś, że jeszcze
przed końcem roku odbył się w Wersalu concert spirituel.
Gdyby istotnie tak było, to owa grandę amoureuse do
zasług swoich w dziedzinie polityki z Austrią dołączy-
łaby, zanim jej gwiazda zgaśnie, jeszcze dbałość o mu-
zykę austriacką.

Niechże pan nie będzie złośliwy, Herberstein
woła rozbawiony Waldstadten nie licuje to z pańską
przyszłą episkopalną godnością!

Hrabina Aurora, która wstała tymczasem i ze zgrab-
nej komódki wyjęła niewielką teczkę, siada znów koło
panów i mówi z odcieniem filuterności:

To wspaniałe, że łaskawy przypadek pozwala mi
uzupełnić relację Waldstadtena! Wyobraźcie sobie, pa-
nowie, że gdzieś przed tygodniem niestrudzony podróż-
nik-dyplomata Palffy przywiózł mi z Paryża list od
hrabiny van Eyck, która nawiasem mówiąc jest
bliską moją przyjaciółką z dziecinnych lat. I posłuchaj-
cie, co pisze.

Sięga po lorgno.n i czyta:

"To, co mi napisałaś o Mozartach, wzbudziło we mnie
oczywiście zainteresowanie nimi. A wyznać muszę, ma
tres chere amie 1, że w opisie Twoim nie było przesady.
Ów Wolferl to vraiment2 człowieczek, jakiego na całej
kuli ziemskiej próżno szukać, słodki, jedyny w swoim
rodzaju, rozkoszny. Abstrahując już całkiem od jego nie-

[najmilsza przyjaciółko]
[w istocie]

S Powieść o Mozarcie

65

bywałego talentu muzycznego, całym sposobem bycia, za
serce chwyta. Un enfant admirable!1 Nannerl także zy-
skuje przy bliższym poznaniu. Z chwilą, gdy nabierze
już do danej osoby zaufania, odrzuca całą nieśmiałość
i sztywność, staje się otwarta i rozmowna. Mama zaś
przypomina mi swym kryształowym charakterem i ży-
wym, radosnym usposobieniem tak bardzo mój rodzinny
Salzburg, że niekiedy łzy wzruszenia napływają mi do
oczu, gdy tylko głos jej usłyszę. Wspaniałe dziecko na-
tury w tym sztucznym świecie! Pan kapelmistrz prze-
jawiał przez pierwsze tygodnie usposobienie drażliwe,
roztargnienia pełne i niespokojne, choć często usiłował
je ukryć za osłoną nadmiernej uprzejmości. Doszłam
niebawem, iż przyczyną tego była bezczynność: dwór
bowiem zwlekał z zaproszeniem, mimo iż mąż mój poru-
szył wszystko, co tylko było w jego mocy. Une invitation
pour le concert spirituel apres-souper2 w Wersalu sta-
nowi tu wstępny warunek d'une reussite3 w towa-
rzystwie. Lecz oto w osobie znakomitego dziennikarza,
Fryderyka Melchiora Grimma, uzyskał płomiennego
orędownika. Ten ratyzbończyk, który już od piętnastu
lat mieszka w Paryżu, po francusku pisze jak Francuz
prawdziwy, a przy tym niczym drugi Wolter try-
ska inteligencją i urokiem, potentatów Europy w cieka-
we i dowcipne swoje biuletyny na temat spraw pary-
skich zaopatruje, a koresponduje nawet z rosyjską cesa-
rzową Katarzyną, ten przedstawiciel bon gout i esprit
elegant4 zajmuje stanowisko sekretarza księcia Orleanu,
a prócz tego wydaje wraz z abbe Raynalem Correspon-
dence Litteraire, Philosophique et Critique, cieszącą się
wielkim wzięciem pośród najwyższych sfer. Monsieur
Grimm uznał za honorowy swój obowiązek zwrócić
uwagę publiczności na salzburskich muzyków, napisał

' [Zadziwiające dziecko!]

2 [Zaproszenie na pokolacylny concert spirituel]

' [powodzenia]

< [dobrego smaku l wyczucia elegancji]

66

pochwalną o nich notkę w swym journal i patrzajciecż:

czego nie dokonały wszelkie, przywiezione przez nich
rekomendacje książąt, osiągnąć zdołało jego pióro
Mozartów zaproszono, by koncertowali w obecności kró-
la w Wersalu pomiędzy świętami Bożego Narodzenia
a Nowym Rokiem.

Cóż mam ci, ma chere, opowiedzieć o tym debiucie
u dworu? Wywołał on, jak wszędzie, wielką surprise1.
Le roi et la reine2, jak też i dwór cały, byli wprost
enchantes3. Les honneurs4 zaś, które Mozartom przy-
padły w udziale, polegały na tym, że podczas grand
concert5 w dzień Nowego Roku stać mogli obok pary
królewskiej przy stole: Mozart le pere6 i mały Wolf-
gang u boku króla, a Mozart la merę7 wraz z Nannerl
u boku królowej. Szkoda, że nie mogłaś zobaczyć, jak
ów chłopaczek żywo, po niemiecku, z najjaśniejszą panią
gawędził, a ona co chwilę talerz ze smakołykami mu
podsuwała. Lecz .ponieważ małżonek jej po niemiecku
nie rozumie, musiała tłumaczyć mu, co ów petit maitre 8
opowiada, a on śmiał się przy tym serdecznie. Królewny
całkiem potraciły głowy. Gdy po koncercie wycofały się
do swych apartamentów, dzieci Mozartów musiały iść
tam za nimi i dopieroż, jak mi później madame Dauphine
opowiadała, rozpoczęły się końca nie mające czułości,
tak iż wszystkie damy dworu ani już wiedziały, co
robić: raz bowiem owe demoiselles królewskiej krwi
prześcigały się w pieszczotach, nieustannie ściskając ma-
łych niemieckich gości i w usta lub policzki ich całując,
to znów tamte dzieciaki pięknie im się rewanżowały

[niespodziankę]
[Król i królował
[oczarowani)
[zaszczyty)

[wielkiego koncertu]
[Mozart ojciec]
[mama Mozartowa]
[mały mistrz]

67

pocałunkami w rękę. Wolfer'1 t^ się w czułych tych
igraszkach rozochocił, że gdy weszła marquise de Pom-
padour i postawiła go na stole. J8 także chciał koniecz-
nie objąć i wycałować. A ponieważ obronnym ruchem
wzniosła obie ręce do góry, wykrzyknął, budząc śmiech
wszystkich obecnych: A cóż to za Jedna, że mnie po-
całować nie chce, skoro naw^et sama cesarzowa mnie
pocałowała!

Przyjęcie w Wersalu miało oczywiście jak najlepsze
dla Mozartów skutki. Wkrótce rady sobie już dać nie
mogli z ilością zaproszeń na przeróżne matinees i soi-
rees1 do prześwietnych burea^ d'esprit2 naszej rezy-
dencji. Słowem, Mozartowie stanowią obecnie sensację
Paryża, a ja cieszę się tym zarówno z racji naszych
gości, jak i dlatego, że to niemiecka muzyka, w której
takie tutaj sukcesy odnoszą".

Hrabina Aurora kończy na ty odczytywanie listu,
a gdy go składa, baron Waldsfa^en mówi do kanonika:

Przecenił pan wpływy markizy, drogi Herberstein.
Wszechmoc jej zdaje się jednak nie rozciągać na kró-
lestwo muz. Ale cieszę się, ?e ów znakomity Grimm
ubiegł ją w tym względzie. A paszej szacownej gospody-
ni czuję się szczerze obowiązany. że tą nowiną, której
poczciwy Schachtner jeszcze riam przekazać nie zdołał,
sprawiła mi tak miłą niespodziankę.

Ale to jeszcze nie wszystko odpowiada hrabina
Aurora, znowu sięgając do t^^ki. Ten ot0 porte-
feuille zawiera tajemnicę, któi'ej pan, drogi przyjacielu,
mimo całą swą przenikliwość ? pewnością nie odgadnie,
wolę ją więc panu ujawnić.

Ciekawość moja zaostrzcie została niesłychanie
mówi baron, rzucając okiem na kartki, które hrabina
Aurora wyjęła z teczki.

Cóż to, nuty? woła ze zdziwieniem.

[poranki l wieczory]
(salonów literackich]

68

A tak, to dwie pierwsze sztychowano sonaty na
fortepian z towarzyszeniem skrzypiec monsieur Wolf-
ganga Mozarta. Dwie inne są jeszcze u sztycharza, a te
przesłała mi przyjaciółka, zanim się ukazały.

Podaje mu utwory, które on uważnie czyta.

Niewiarygodne! woła po chwili. To przecho-
dzi wszelkie wyobrażenia, jeżeli sobie uświadomić, że
autorem jest siedmioletni chłopiec!

A czy ojciec mu przy tym nie pomagał? pyta
pan domu.

Nie, nie, ten ojciec nie... Najwyżej kilka nieistot-
nych poprawek, nic więcej. Leopold Mozart, jak go
znam, traktuje twórcze próby swego syna jako sprawę
zbyt poważną, rzec chciałbym nawet świętą, aby
mieszać się do nich i ludzi w błąd wprowadzać falsyfi-
katami. Nie licowałoby to zresztą ani z jego uczciwym
sposobem myślenia, ani z głęboką religijnością.

Waldstadten, a może wypróbujemy zaraz te sonaty?

Ależ z przyjemnością, droga pani hrabino.
Baron wyjmuje skrzypce z szafki z instrumentami,
jego partnerka siada przy szpinecie i gdy zestroili już
oba instrumenty, grają owe sonaty, jedną w C-, drugą
zaś w D-dur, a brzmią one tak świeżo i żywo, dziarsko
i szczerze, jakby w dźwiękach ich perlił się cały tempe-
rament małego kompozytora. A gdy skończyli, kanonik,
klaszcząc, wstaje i kłania się:

Mes complimentsł zarówno nieobecnemu petit
maitre2, jak i znakomitym wykonawcom jego utwo-
rów całuje ręce pani domu i dorzuca: Madame,
oto do kunsztu podejmowania gości dodała pani nowy
urok, który sprawia, iż tak trudno porzucić towarzystwo
pani. Czynię to z prawdziwą przykrością, a przyjaciel
mój, Waldstadten, czuje się pewno nie inaczej. Obowią-
zek wzywa jednak do rozstania; lecz odjeżdżam z cichą

* [Wyrazy uznania]
' {małemu mistrzowi]

nadzieją, że przy następnym naszym spotkaniu zechce
nam pani ujawnić nowe sensacje na temat tego cudow-
nego dziecka.

XV

Pobyt rodziny Mozartów w Paryżu zbliża się już do
końca; jednocześnie nadchodzi zima. Leopold Mozart
musi się zdecydować, czy ruszać w podróż powrotną,
czy przyjąć zaproszenie do Londynu. Poseł angielski,
lord Bedford, bardzo mu życzliwy, usilnie go do tego
namawia:

Nie pożałuje pan tego, mister Mozart. My, Anglicy,
wydaliśmy wprawdzie wielkich pisarzy, lecz mizernych
jeno kompozytorów. A przecie lubimy muzykę, zwłasz-
cza niemiecką. Mistrz wasz, Haendel, przybył do nas,
pozostał i zmarł u nas. A teraz mamy w Londynie syna
niejakiego Bacha, który cieszy się wielkim uznaniem.
Anglicy umieją bowiem ocenić dobrych muzyków, lepiej,
niźli Francuzi, jako że więcej im płacą. Niechże się pan,
mister Mozart, zastanowi nad tą propozycją.

Widoki na dobry zarobek są dla Mozarta zawsze po-
nętne, toteż nie namyśla się zbyt długo i daje lordowi
przychylną odpowiedź.

Rozstanie z Paryżem, który w pełni zadowolił wszel-
kie jego oczekiwania, nie przychodzi mu łatwo. Wiele
przyjemności podczas tego pobytu zawdzięcza hrabiow-
skiej parze van Eyck, a zwłaszcza hrabinie, która
w swym mieszkaniu przy rue St.-Antoine, w Hotel
Beauvais, umiała stworzyć gościom domową atmosferę,
tak iż niebawem przestali odczuwać, że znajdują się
w obcym kraju. Podczas gdy ona przeróżnymi, drobnymi
a subtelnymi uprzejmościami pozyskiwała sobie Annerl
i dzieci, małżonek jej, któremu funkcje ambasadora nie-
zbyt wiele zabierały czasu, z prawdziwą przyjemnością
zapoznawał Mozartów z osobliwościami stolicy; czynił

70

to zresztą z humorem, niczym przewodnik wycieczki,
dbając, aby wśród rzeczy pouczających nie zabrakło tak-
że licznych rozrywek.

Serdeczne zainteresowanie i szczerą troskę można
ocenić w pełni wtedy dopiero, gdy zawsze wzruszająco
dbała o dobro rodziny Mozartów pani domu wpada
nagle w ciężką chorobę i przez wiele dni znajduje się
pomiędzy życiem i śmiercią. Annerl całkowicie straciła
w owym złym czasie dobry humor, dzieci zaś, gorąco
przywiązane do hrabiny, wybuchały płaczem na każdą
wieść o pogorszeniu się jej cierpień i modliły się nie-
ustannie o jej wyzdrowienie, radośnie przyjmując każdy
biuletyn o polepszeniu się stanu chorej.

Teraz minęły już denerwujące tygodnie owego lutego;

pacjentka przeżyła ciężką chorobę i powoli wraca do
zdrowia. Dzieci Mozartów mogą odwiedzać ją od czasu
do czasu, ona zaś wypytuje o różne przeżycia, o których
żywo opowiadają. Nieustannie zdumiewa się przedwcze-
sną dojrzałością chłopca, zwłaszcza we wszystkim, co
tyczy muzyki. Gdy pewnego dnia pyta go, czy niechęt-
nie opuszcza Paryż, chłopiec potakuje, a poproszony
o uzasadnienie tych słów, dorzuca:

Poza panią, hrabino, brak mi będzie niezmiernie
obu moich przyjaciół.

A kimże są twoi przyjaciele?

Monsieur Grimm i pan Schobert.

Johann Schobert, nadworny wirtuoz księcia Conti,
jest dla Wolfganga istotnie przyczyną wielu przeżyć
budzących w duszy chłopca żywe echa. Ów muzyk już
zewnętrznym wyglądem zwracający uwagę wychudła
postać o ascetycznej, namiętnościami pobrużdżonej twa-
rzy oraz niesamowicie gorejących oczach przybyły
do Paryża ze słynnej, znajdującej się pod patronatem
kurfirsta Palatynatu, Karola Teodora, postępowej szkoły
w Mannheimie, prezentuje również w swoich fortepia-
nowych utworach znacznie odbiegającą od tradycji,
mrocznie zabarwioną melodykę i urzeka nią małego

71

Mozarta. Chłopiec potrafi całymi godzinami tkwić, roz-
palony, obok tego oryginalnego mistrza fortepianu, chci-
wie wchłaniając dźwięki, których wpływ zabarwiać już
zaczyna własne jego sonaty. Leopold, związany w swej
muzyce z dawniejszą szkołą, niechętnie ów wpływ obser-
wuje, lecz jego sprzeciwy nie skutkują, gdyż talent
syna zbyt gwałtownie w tym właśnie zmierza kierunku.
Dlatego Leopold cieszy się właściwie, że opuszcza już
bruk paryski, i nagli do odjazdu, choć świadomość, iż
występy cudownych dzieci w Paryżu otworzyły im bra-
my powszechnego uznania, napełnia go dumą.

Drugi człowiek, którego Wolferl uważa za swego
najlepszego przyjaciela, to Fryderyk Melchior Grimm.
Ów Francuz z wyboru, stanowiący osobliwą mieszaninę
dworaka i krytyka, chłodnego racjonalisty i trzeźwo
kalkulującego dyplomaty, uznał wręcz za swoją misję
słowem i czynem wstawiać się wszędzie za Mozartami
i wykonał to zadanie tak zręcznie, iż znaczna część
życzliwości, z jaką spotkali się w Paryżu, wynikała
właśnie z jego wpływów.

XVI

Londyn, liczący podówczas już prawie siedemset ty-
sięcy mieszkańców, imponuje naszym podróżnikom swą
wielkością i ruchem. Skłania ich też do porównań z Pa-
ryżem. Cechy rezydencji nie są wprawdzie w brytyj-
skiej stolicy tak wyraźne, natomiast przewyższa znacznie
Paryż ożywionym ruchem na ulicach. Już przy pierw-
szym spacerze czuje się, że tu właśnie łączą się wszyst-
kie nici wielkiego państwa kolonialnego, że rozległy
handel stanowi podstawę życia ludności i rękojmię stale
wzrastającego dobrobytu. Różnice między bogaczami
i biedakami także nie są tutaj tak uderzające jak tam,
gdzie elegancja i wspaniałość nielicznej stosunkowo,
panującej górnej warstwy ostro kontrastowała z nędzą

72

i ubóstwem mas. W ogólnym obrazie Londynu wyraźnie
uderza przewaga licznego, zamożnego mieszczaństwa.

Myślę, Annerl, że będzie nam tu dobrze powiada
Leopold Mozart już na drugi dzień do żony. Wszyscy
ci ludzie takie na mnie robią wrażenie, jakby im gwinee
dość luźno po kieszeniach siedziały.

Obyś się jeno nie pomylił, Polderl.

Dziwne: zazwyczaj ja miewałem wątpliwości
i martwiłem się o przyszłość; nieraz z tego powodu
porządnie zmyłaś mi głowę i przypominałaś, że ufność
w Bogu mieć należy, a tutaj ty właśnie tracisz
otuchę.

Nie, nie, najmilszy. Do ostrożności namawiam cię
tylko. W obcym kraju jesteśmy, gdzie trudno przewi-
dzieć, jak się zostanie przyjętym.

Słuchaj, Annerl, mamy cztery tysiące luidorów
oszczędności. Możemy za to żyć przez dłuższy czas, na-
wet jeśli trzos nieco schudnie.

Tym lepiej, Polderl. Kura na półmisku milsza mi
od gęsi, co pływa po stawie, lecz do mnie nie należy.
Dlatego też dobrze trzymaj w garści nasze oszczędności,

Leopold bierze sobie do serca rady towarzyszki życia.
Odprawia kamerdynera, który jednocześnie sprawował
funkcję coiffeura, i u miłego Francuza, monsieur Couzi-
na, perukarza i fryzjera, wynajmuje w Cecii Court,
w pobliżu Martin's Lane, tanio skromne mieszkanie,
łącząc w ten sposób osobistą potrzebę upiększania się
z życzeniem żony, domagającej się zmniejszenia kosztów
utrzymania.

Rodzina Mozartów pięciu dni nawet jeszcze nie miesz-
ka w Londynie, gdy nadchodzi z urzędu marszałka
dworu zaproszenie do występu przed królewską parą.
Przyspieszona ta inwitacja jest najwidoczniej skutkiem
relacji lorda Bedforda, polecającego parę cudownych
dzieci. Koncert odbywa się w intymnym, rodzinnym
gronie w królewskim pałacu koło parku St. James. Po-
witanie następuje w miłym, niemal domowym nastroju,

73

wolnym od wszelkiej sztywnej etykiety. Niemieckie po-
chodzenie młodej pary królewskiej skłania ja od razu
do życzliwego, nieomal serdecznego potraktowania gości,
wszelka obcość zostaje przezwyciężona, a cała impreza
ma raczej charakter miłego, domowego muzykowania
niż reprezentacyjnego, dworskiego koncertu.

Trzy tygodnie później muzycy z Salzburga są po-
nownie gośćmi pary królewskiej, teraz już znacznie
pewniej czując się na dworze, zwłaszcza że gospodarze
witają ich jak dobrych znajomych. Rozpoczyna się swo-
bodne muzykowanie, tym razem zresztą głównie King
George ustala program, przyjemność znajdując w pod-
suwaniu Wolfgangowi coraz to nowych zadań. Raz kła-
dzie mu na pulpit utwór fortepianowy wielkiego Haen-
dla, potem znowu sonatę utalentowanego, trzydziesto-
letniego podówczas Jana Chrystiana Bacha, który od
paru lat jest kapelmistrzem królowej w Londynie, każąc
grać mu owe kompozycje a prima vista, czego chłopiec
dokonuje ze zdumiewającą zręcznością. Później akom-
paniuje królowej przy śpiewaniu arii, towarzyszy na
fortepianie fleciście, wreszcie, improwizując wzruszającą
melodię do istniejącego już basu z arii Haendla, budzi
najwyższy zachwyt wśród słuchaczy. King George pe-
łen jest podziwu i mówi do swej małżonki:

That is very matchless!ł

A zwracając się do ojca cudownego dziecka:

Syn wasz opanował swą profesję na miarę czter-
dziestoletniego kapelmistrza. Czegóż tedy po dojściu do
tych lat dokona!

Życzliwe przyjęcie u dworu zachęciło Leopolda Mo-
zarta do publicznego koncertu, który urządził 5 czerwca,
zaraz po urodzinach króla, a ponieważ przybyła elita
towarzyska, występ ów stał się kulminacyjnym punktem
nie tylko z uwagi na sukces artystyczny, lecz i na do-
chody, znacznie przewyższające wszystkie dotychczaso-

1 [To niezrównanell

74

we. Wolfgang w dowód wdzięczności dał w dzień Piotra
i Pawła koncert dobroczynny z wysokimi cenami wstę-
pu, produkując się jedynie na organach i budząc dzięki
temu jeszcze większy podziw. Mały Mozart stał się
tematem dnia w Londynie, a wszyscy znawcy muzyki
twierdzili zgodnie, iż odkąd istnieje świat, nie spotkano
równie niezwykłej, przedwczesnej dojrzałości.

Lecz na te jasne wydarzenia pada posępny cień.
Wkrótce po owym koncercie Leopold Mozart zapada na
niebezpieczne zapalenie gardła; niebawem choroba ogar-
nia go całego. Dla rodziny rozpoczynają się tygodnie
pełne troski, gdy zaś w połowie lata z pomocą lekarzy
kryzys mija i pacjent nie ma już gorączki, czuje się tak
osłabiony i wycieńczony, że leczący go medykus doradza
jeszcze rekonwalescencję na wsi. Przeprowadzają się
więc do pięknie tuż obok miasta, nad Tamizą położonej
wsi Chelsea, gdzie zamożni mieszkańcy Londynu zwykli

spędzać lato.

Dla Wolfganga owe miesiące letnie są okresem wytę-
żonej twórczości. Ponieważ choroba ojca uniemożliwia
muzykowanie, chłopak z prawdziwą zaciekłością rzuca
się na kompozycję. Jako ciąg dalszy prób paryskich
powstaje około pół tuzina sonat fortepianowych z akom-
paniamentem skrzypiec, gdzie wyczuć można jeszcze
wpływ Schoberta. Ale już włącza się wpływ nowy za
pośrednictwem Jana Chrystiana Bacha. Ów mistrz o na-
der subtelnej i wrażliwej, niemal kobiecej naturze przy-
wiózł z Włoch, gdzie przed przeniesieniem się do Lon-
dynu był organistą katedry w Mediolanie, wyraźną
skłonność do przyjemnych, płynnych melodii, z pewny-
mi tendencjami do melancholijnej zadumy. Polot
i wdzięk charakteryzują jego kompozycje. Cudowne
dziecko już przy pierwszym spotkaniu u dworu wy-
warło nań wielkie wrażenie, a ponieważ i Wolferl darzy
go gorącą dziecinną serdecznością i przejawia nienasy-
cone pragnienie wiedzy, niebawem stają się przyjaciół-
mi. Bach życzliwie opiekuje się gorliwym chłopcem,

75

przy wspólnym muzykowaniu uczy go pewnych chwy-
tów technicznych, wskazuje na małe nieporadności lub
szorstkości wyrazu w jego kompozycjach, podsycając
w ten sposób twórczą ambicję dziecka i pragnienie na-
śladowania nauczyciela. Sonaty i inne utwory napisane
w Chelsea uzyskują więc dzięki temu kształty płynne,
lekkie, pełne elegancji. Podczas owej letniej idylli po-
wstaje także sonata na cztery ręce, przeznaczona spe-
cjalnie na koncerty dla małego kompozytora i jego
siostry, a Bach podziwia ją tak szczerze, że sam po-
dejmuje próbę napisania podobnego utworu.

Ośmielony dziecinną niemal łatwością, z jaką nuty
płyną mu spod pióra, a może też zachęcony przez przy-
jaciela, odważa się Wolfgang zająć nawet muzyką
orkiestrową; pisze w krótkich odstępach czasu dwie
zdradzające wyraźnie wpływ Bacha symfonie na smycz-
kową orkiestrę z dodatkiem dwóch obojów i dwóch
rogów.

Późną jesienią rodzina Mozartów opuszcza urocze
Chelsea, ponownie przenosząc się do miasta. Leopold
spodziewa się, że zima z nawiązką wynagrodzi straty
poniesione podczas przymusowego odpoczynku. Myli się
jednak: zapowiedziane akademie nikogo już nie nęcą.
Chcąc powetować braki, ucieka się do owej jarmarcznej
metody, która tak bardzo nie podobała się hrabinie
Aurorze; przyciąga jednak zaledwie kilku ciekawskich,
zraża natomiast wszystkich prawdziwych entuzjastów
muzyki. Na domiar złego nadchodzi przykry list od
Schachtnera, zawierający wiadomość, że arcybiskup jest
niesłychanie wzburzony z racji samowolnego przedłuże-
nia urlopu, że groził dymisją. Leopold Mozart, zły już
wskutek braku nowych dochodów, wpada w furię i śmie-
jąc się szyderczo, oznajmia, że zdoła uprzedzić ową
dymisję sam z funkcji swej zrezygnuje. Wprawia to
Annerl w niesłychany popłoch:

Poldi, w gniewie mówisz inaczej, niż myślisz.
Serce by cię bolało, gdybyś doprawdy zrobił tak, jakeś

76

powiedział. O dzieciach wolę już nie wspominać. A ar-
cybiskup też wcale tej sprawy tak nie traktuje. Tylko
że czas nam pomyśleć wreszcie o powrocie. Wszędzie
dobrze, ale w domu najlepiej. A jeżeli Anglicy powia-
dają: "my home my castle" ł ja twierdzę, że "moja
izdebka to mój świat".

Tak to łagodząco mama Mozartowa snuje nić rozważ-
nych napomnień; istotnie też uspokaja wzburzenie Leo-
polda i potrafi wymóc na nim rezygnację z zaplanowa-
nej podróży do Italii oraz z zaproszenia do Holandii.
Lecz gdy rodzina Mozartów znajduje się już w drodze
do Dover, by stamtąd przez Paryż powrócić do domu,
następuje coś nieoczekiwanego. Dogania ich poseł ho-
lenderski i przy pomocy ponętnych obietnic, a także
próśb dzieci, ciekawych nowego kraju, udaje mu się, ku
strapieniu matki, w końcu przekonać ojca, który
oświadcza krótko i węzłówato:

Voila, monsieur 1'ambassadeur, dziękuję za waszą
inwitację: z Calais pojedziemy do Hagi.

XVII

Owej podróży do Holandii zła jakaś przyświeca gwiaz-
da. Pobyt, przewidziany najwyżej na dwa miesiące, roz-
ciąga się wskutek nieszczęśliwych a nieprzewidzianych
okoliczności na przeszło pół roku. Już w drodze ojciec
i syn cierpią na przewlekłe przeziębienia; ledwo przy-
byli do Hagi, Nannerl zapada na zapalenie płuc, które
przywodzi ją niemal na skraj grobu; zanim zaś ona
całkowicie dochodzi do zdrowia, ta sama choroba ata-
kuje Wolfganga, dręcząc go przez kilka tygodni, a w ro-
dzicach budząc lęk i trwogę. Mimo starannej opieki
lekarskiej i troskliwości rodziców, którzy wiele nocy
spędzić musieli na zmianę przy chorych, co podkopało

' (mój dom mój zamek]

77

także ich siły widać po dzieciach, zwłaszcza po
chłopcu, niedawno przebyte cierpienia, gdy 10 maja 1766
przybywają do Paryża; wita ich tam ,,zaprzysiężony
przyjaciel" Grimm, który przewidująco wynajął już dla
nich kwaterę. Podróż do Holandii przyniosła jednak
pewne korzyści. Mozartowie, mimo wszelkie przeciwno-
ści losu, grali w Gandawie i Antwerpii ze znacznym
sukcesem przed księciem Oranii i jego siostrą, księż-
niczką Weiłburg, a Wolferl skomponował nawet aż sześć
sonat fortepianowych z towarzyszeniem skrzypiec, de-
dykując je księżniczce. Mały kompozytor z dumą poka-
zuje te utwory swemu ojcowskiemu przyjacielowi,
Grimmowi, gdy zaś dorzuca, że w Londynie napisał
jeszcze dwie symfonie na orkiestrę, zdumienie Grimma
nie ma granic.

Coś takiego, symfonie! wykrzykuje. Dziewię-
ciolatek pisze symfonie! To doprawdy wyjątkowe zja-
wisko.

I ściska chłopca uszczęśliwiony.

Z relacji o wszystkich przykrych wydarzeniach Grimm
widzi, że małego muzyka koniecznie trzeba teraz oszczę-
dzać, zaleca zatem zanim wyruszą w drogę do do-
mu odpoczynek w dobrym paryskim powietrzu, co
przecież nie wyklucza możliwości, aby niemieccy goście
przed opuszczeniem Paryża urządzili jeszcze kilka aka-
demii w paru znakomitych i znających się na muzyce
domach. Może im się to przecieżkonkluduje Grimm
przydać na przyszłość, on natomiast dołoży wszelkich
starań, aby imprezy doszły do skutku. Leopold Mozart
nie byłby obrotnym impresariem własnych dzieci, gdyby
potrafił oprzeć się tej pokusie.

Dzieci Mozartów znowu, jak podczas pierwszego swego
pobytu, stanowią centralny punkt życia towarzyskiego,
choć co prawda już bez owej przymieszki sensacji, która
sprawiała, że kiedyś otwierano przed nimi wszystkie
serca; tym razem występują raczej w przyćmionym
blasku chłodnego, racjonalistycznego podziwu. Grają

78

wprawdzie parę razy przed parą królewską w Wersalu,
zbierają oklaski i prezenty, lecz występy te, w przeci-
wieństwie do jakże pamiętnej imprezy noworocznej,
odbywają się w wielce ceremonialnej formie i brak im
ciepłego, rodzinnie-domowego tonu, jaki wówczas pano-
wał.

Clou tego drugiego pobytu w Paryżu stanowi niewąt-
pliwie zaproszenie do idyllicznego Chateau La Chevrette.
Pałacyk ów, otoczony rokokowymi, wdzięcznymi ozdo-
bami, wraz ze wspaniałym swym parkiem stanowi w po-
łowie tego stulecia, dzięki powabom jego właścicielki,
madame Louise de la Live d'Epinay, istne eldorado
intelektualnej elity francuskiej. Pani, z chwilą gdy roz-
rzutny jej małżonek roztrwonił krocie i pozbawiony zo-
stał intratnej funkcji generalnego poborcy podatków,
zmuszona była wynająć swój "buen retiro", a w osobie
filozofa, barona Holbacha z Palatynatu, stałego gościa
jej salonu, znalazła następcę godnego i życzliwego, który
wielkodusznie, skoro rozpieszczona dama nie mogła
w skromnym paryskim mieszkaniu prowadzić swego
cour d'espritł tak, jak chciała, zaproponował jej prze-
niesienie go na okres letnich miesięcy na miejsce daw-
nej świetności.

Pięknoduchy dochowują więc jak przedtem wierności
tej w małżeństwie tak mało szczęśliwej, w aferach
sercowych wielokroć rozczarowanej, wcale niepięknej,
lecz mądrej i pełnej wdzięku kobiecie, i w dniach prze-
znaczonych na przyjęcia pojawiają się w La Chevrette.
Widuje się tu prominentów wielkiej Encyklopedii, owego
pierwszego, ogromnego przedsięwzięcia literackiego, któ-
re przetworzyło stan nauki i sztuki: aktywnego, wszech-
stronnie wykształconego matematyka i fizyka, d'Alem-
berta, oraz jego zręcznego w piórze współwydawcę,
eseistę, dramaturga i powieściopisarza, Diderota. Widuje
się nadto ich paru wybitnych współpracowników, na

* [salonu]

79

przykład obu twórców nowej, materialistycznej filozofii,
barona Holbacha i dobrodusznego Helwecjusza, a tak-
że o czym warto pamiętać seniora francuskiego
Oświecenia, przerażającego brzydotą, lecz bystrością
umysłu wszystkich przewyższającego Woltera. Pośród
całej tej elity uwija się, niczym ariekin, ubrany w szaty
księdza, ruchliwy karzeł, mający zawsze gotową ciętą
odpowiedź, najzabawniejsze anegdoty wprost wytrząsa-
jący z rękawa, a najostrzej spointowane bonmots nie-
ustannie wtrącający do konwersacji: najbardziej bezin-
teresowny i najrzetelniejszy wielbiciel pani tego pałacy-
ku, neapolitańczyk Fernando Galiani.

Któregoś z pierwszych dni lipca przyprowadza Grimm,
który zajmuje teraz w sercu właścicielki pałacu miejsce
uprzywilejowane, także Mozartów, ojca z synem, do La
Chevrette, błyszczącej w blasku letniego dnia i prezen-
tującej gościom urzekające barwy swoich pysznych
kwietników. Podwoje od tarasu są szeroko otwarte
i balsamiczna woń wpływa do przyjemnie chłodnych
pokoi, w których dobrane towarzystwo najwyżej
trzydzieści osób wesoło gawędzi i żartuje. W owym
"cercie" nie panuje atmosfera wytwornej, pełnej re-
zerwy etykiety, lecz aura wolnego od wszelkiej sztyw-
ności i uprzedzeń, swobodnego i prawdziwie towarzy-
skiego nastroju. Więc również przybyłych nie przyj-
mują z sensacyjną ciekawością: witają ich raczej jak
dobrych znajomych; madame przejawia swą życzliwość
z właściwym sobie ujmującym wdziękiem. Występy go-
ści nie sprawiają wrażenia koncertu przebiegającego
według programu; poszczególne utwory wydają się ra-
czej intermezzami w ogólnej konwersacji. Słuchacze
i słuchaczki wcale też nie rozpływają się, jak gdzie
indziej, w przesadnych pochwałach nad młodym pia-
nistą, lecz otwarcie i szczerze wypowiadają swe zdanie.

Cóż powie pan na naszego zmartwychwstałego
Orfeusza? pyta madame d'Epinay swego sąsiada.

Chciałbym przytoczyć słowa Fontenelle'a, który

80

Woltgang

Przed rodziną cesarską w Schonbrunnie

wyrzekł je pewnego razu u księżnej du Maine, gdy
zadano mu pytanie, jaka różnica istnieje pomiędzy nią
a zegarkiem: zegarek przypomina godziny, ona zaś po-
zwala o nich zapomnieć.

Znakomite. A co powie monsieur 1'abbe?
Galiani odpowiada błyskawicznie:

Mniej cudowny mi się wydaje niż przed dwoma
i pół laty, mimo iż nadal jest tym samym dziwem; ale
zawsze przecie dziwem będzie, i tyle.

Dowcipne, choć groteskowe. A pan, cher ami
Grimm?

Fenomen, o który kłócić się będą niebawem władcy
Europy.

Podsumujmy więc mówi z subtelnym uśmiesz-
kiem madame oto dziwo, które wyczynami swymi
sprawia, iż czas szybciej płynie, a wkrótce pożądania
godny obiekt u dworów. Ja zaś dodam jeszcze: najbar-
dziej uroczy chłopak, jakiego kiedykolwiek spotkałam.

Brawo! woła Galiani. Madame postąpiła bar-
dziej dyplomatycznie niż niegdyś książę Paryża, gdyż
każdemu z tych kawalerów zachowała pani fragment
jego osądu, unikając dzięki temu zazdrości i wzajem-
nych kłótni.

Tymczasem Wolter, siedemdziesięciodwuletni filozof
z Ferney, przysiadł się do Leopolda Mozarta i nawiązał
z nim rozmowę. Obaj stoją teraz przy fortepianie, a po-
między nimi, pilnie uważając, Wolferl.

Prusakiem pan jest, monsieur Mozart?

Nie, Szwabem urodzonym w Bawarii, a osiadłym
w Austrii.

A, to z pana rodak mego przyjaciela Grimma. Nie
znam Bawarii, skoro jednak stały tam kołyski dwóch
tak znakomitych mężów, musi to być moim zda-
niem kraj postępowy. Znam niestety tylko Prusy
Poczdam, Berlin. A jak mi powiada Grimm, pojawiło się
w Niemczech paru nowych poetów. Nazwisk ich za-
pomniałem...

6 powieść o Mozarcie

81

Może ma pan na myśli Klopstocka, twórcę Mesja-
sza?

Słusznie, Mesjasz! Iście osobliwy pomysł, aby w na-
szym stuleciu, hołdującym zdrowemu ludzkiemu rozu-
mowi, Mesjasza układać. A kogo jeszcze może mi pan
wymienić?

Gellerta, autora baśni i religijnych pieśni.

Ach, taki niemiecki Lafontaine z posmakiem reli-
gijnym.
Staruszek z niezadowoleniem kręci głową.

Wie pan co, monsieur Mozart, niewiele się dzieje
na tym niemieckim Parnasie. Wasz król Frederic też
zawsze niepochlebnie, rzec chciałbym szyderczo,
o nim się do mnie wyrażał. Niemcy nie są krajem
poetów. Ich pisarze nadto się zatracają w imaginacyj-
ności, co zresztą odnieść można również i do myślicieli.
Oświecenie zajmuje się u nich abstrakcyjnymi spekula-
cjami. U nas, we Francji rzecz ma się inaczej. Trzeźwo
liczymy się z faktami i oddziałujemy rewolucyjnie, po-
nieważ zwalczamy barbarzyńskie uprzedzenia i obycza-
je, zabobony, dziwactwa przeciwne rozumowi, nieludz-
kość oraz nadużycie prawa. I to powinno stać się także
zadaniem waszych ludzi Oświecenia. Oni zaś marnują
rozum na jakieś nadprzyrodzone problemy, które dla
marnego naszego, ludzkiego jedynie umysłu muszą prze-
cież pozostać niepojęte. Mówię panu o tym tak otwarcie
i szczerze, bowiem Grimm wspominał mi, iż jest pan
również zwolennikiem Oświecenia. A więc nie weźmie
mi pan tego za złe.

Bynajmniej. Wyznać jednak muszę, iż Oświecenie
nasze istotnie innymi kroczy drogami niż tutaj. Kościół
zawsze jeszcze jest u nas monumentalnym gmachem,
którego przynajmniej my, katolicy, tknąć nie pozwa-
lamy.

Filozof, jakby nie słysząc tych ostatnich słów, mówi
dalej:

Niechże pan nie sądzi, jakobym pogardzał wszyst-

82

kim, co stworzyli Niemcy. W jednym względzie
znacznie nas przewyższają mianowicie w muzyce.
Mają z nią związek tak intymny, jakby była nieśmier-
telną ich kochanką. I zawsze szlachetną dla mnie było
przyjemnością, gdy po gwałtownych, filozoficznych na-
szych debatach le roi Frederic chwytał za swój flet. Pod
wpływem dźwięków, jakie z instrumentu dobywał, nikła
mi sprzed oczu twarz tego energicznego władcy, a w spo-
kojnym, wygładzonym obliczu i czystych, jak woda nie-
bieskich oczach dostrzegałem już tylko wyraz szczerego
człowieczeństwa. No, a czyż Niemcy istotnie nie wydali
Haendla tytana, wobec którego nasz Philidor, Duni,
Monsigny to tylko karzełki? To, co z dzieł jego słysza-
łem w Londynie, wzruszyło mnie głęboko. Tak, a wasz
garcon aimable 1 ponownie dziś utwierdził mnie w prze-
konaniu, iż Niemcy predestynowani są na przewodnie
miejsce w muzyce. Winszuję panu jako ojcu tak wy-
bitnie uzdolnionego syna, po którym w przyszłości wiele,
bardzo wiele jeszcze sobie obiecuję.

Lekkim skinieniem głowy, rzucając przy tym z życz-
liwym uśmiechem spojrzenie na chłopca, żegna sędziwy
filozof Leopolda Mozarta i odchodzi do swego fotela.
Wolferl, który z nabożeństwem przysłuchiwał się tej po
francusku prowadzonej rozmowie, lecz przy niewystar-
czającej jeszcze znajomości tego języka i nikłej wiedzy
ogólnej niewiele z niej zrozumiał, pyta ojca cicho:

Kto to ten mądry starszy pan?

Wolter! szepcze mu ojciec. Wybitny pisarz
i uczony, najmądrzejsza głowa w dzisiejszej Francji.

A czy mogę go poprosić, żeby wpisał się do
sztambucha, który podarował mi nasz przyjaciel Grimm?

Spróbuj, może spełni twoją prośbę.
Wolferl bierze tedy albumik, śmiało podchodzi do
czcigodnego starca i prośbę swą mu przedstawia.

' (miły chłopiec]

83

Eh błen, mon petit maitre de musique!l odpo-
wiada Wolter każe przynieść sobie gęsie pióro i in-
kaust i wpisuje coś do albumu.

Merci beaucoup, monsieur le grand poetę2 mó-
wi chłopiec, skłania się z grandezzą i powraca na swoje
miejsce, z dumą pokazując ojcu autograf. Ów jednak
daremnie usiłuje odcyfrować nieczytelne pismo. Pod-
chodzi pomocny Grimm, czyta tekst i zaraz tłumaczy:

"Muzyka jest mową serca. A ponieważ ludzie różnice
między sobą zawdzięczają raczej mózgowi niż sercu,
mowa jej jest łatwiej dla nich wszystkich zrozumiała.
Posługuj się, petit maitre, tym środkiem wyrazu, któryś
tak doskonale opanował, i na swój sposób do ludzi
przemawiając, serca uszlachetniaj.

Voltaire"

Słowa te nieustannie dźwięczą w uszach chłopca, gdy
późnym popołudniem wraz z ojcem i Grimmem jedzie
poprzez kwitnące łany z powrotem do miasta. Urocze
jak z baśni, wynurzające się tu i ówdzie z gęstwiny
parków pałacyki Montmorency czy St.-Denis z wido-
kiem na wolno płynącą Sekwanę i jej wyspy, z lekka
pofalowany, żyzny teren, rysujący się w dali na hory-
zoncie Montmartre i wraz ze zbliżaniem się coraz
ostrzej w złotych blaskach zachodzącego słońca odcina-
jąca się sylwetka miasta, wszystko to sprawia, że za-
równo ojciec, jak i syn z żalem myślą o czekającym ich
za parę dni rozstaniu z Paryżem.

Ojcze mówi nagle Wolferl w chwili, gdy roz-
mowa obu panów, żywo rozprawiających o wrażeniach
z ostatnich godzin i obecnych tam gościach, milknie na
chwilę tak mi smutno, że musimy stąd wyjeżdżać.
Paryż taki piękny, lecz najpiękniejszy był chyba właś-
nie dzisiejszy dzień.

' [Dobrze, mój mały mistrzu muzyki]
[Stokrotne dzięki, wielki panie poeto]

84

A dlaczegóż był taki piękny, mój chłopcze?
pyta ojciec.

Nie umiem wytłumaczyć. Może dlatego, że ci ludzie
tak mądrze rozprawiali. I choć przeważnie nic nie ro-
zumiałem, czytałem to z ich warg i oczu.

Chętnie byś pewno wrócił do Paryża, Wolferl?
mówi Grimm.

Do Paryża? Natychmiast, gdy tylko mój dobry tato
rozkaże.

XVIII

Zima już się zaczęła, gdy rodzina Mozartów po niemal
półtorarocznej nieobecności ponownie weszła w progi
swego salzburskiego domu, wzbogacona mnóstwem róż-
nych przeżyć, wrażeniami z obcych krajów, ze spotkań
z ludźmi, artystami, uczonymi, ze wspaniałych przed-
stawień operowych i barwnych, ludowych festynów,
lecz obok tych wszystkich uciech żywota pełna też
smutnych doświadczeń. Nikt bardziej nie cieszy się
z owego "nareszcie w domu" niż Annerl. Czuje się jakby
uwolniona od ciężkiej zmory. A gdy wzrokiem wpraw-
nej gospodyni ogarnia czyściutko wyszorowane mieszka-
nie, w każdy zaglądając kątek, ze wzruszeniem chwyta
wreszcie Thresel w objęcia. Poczciwa "kucharcia" do-
skonale się o wszystko zatroszczyła, a teraz aż oczy
spuszcza w zawstydzeniu, kiedy ze wszystkich stron
obsypują ją pochwałami; oczywiście liczne prezenty spa-
dają jej do fartucha.

Jednego tylko domownika bardzo brak znikł
Bimperl. Thresel głosem drgającym od płaczu opowiada,
że piesek, wyraźnie już zdradzający oznaki ślepoty, zgi-
nął pod kołami drabiniastego wozu. Strata ta najgłębiej
dotyka Wolfganga, który utracił oto wiernego przyja-
ciela zabaw. Smutek tak go przytłacza, że nawet nie
wita ze zwykłą sobie serdecznością przybywającego nie-

85

bawem ulubionego Hagenauera. Staremu przyjacielowi
ojca wydaje się, że chłopiec urósł przez ten czas o kilka
cali, choć nadal jest niewielki i wątlejszy niż przed
trzema laty. Głowa sprawia natomiast wrażenie nie-
zwykle dużej: raczej siedemnastoletniego młodzieńca niż
jedenastolatka. Cerę ma uderzająco bladą, oczy spoglą-
dają ze zmęczeniem i wyczerpaniem. Wszystko to widzi
zatroskany Hagenauer, choć się z tym nie zdradza.
Tylko później wyznaje żonie, będąc z nią już sam na
sam, iż martwi go wygląd chłopca.

Podczas gdy pani Hagenauerowa z zachwytem ogląda
wszystkie kosztowne podarunki, które Wolferl kolejno
rozpakowuje, Leopold Mozart, uzupełniając informacje
?awarte w listach, opowiada szczegółowo swemu nieza-
wodnemu wspomożycielowi z lat dawnej biedy o finan-
sowych sukcesach tego tournee; czysty zysk ocenia na
siedem tysięcy guldenów, bez suwenirów i biżuterii, do
Ictórych obejrzenia go zachęca.

Hagenauer podchodzi do stołu i oczom niemal nie
wierzy, widząc takie mnóstwo tabakierek, zegarków,
medalionów i kosztowności. W milczeniu bierze do rąk
to jedną, to znowu inną sztukę i ogląda. Wreszcie odzy-
gkuje mowę:

Bogacz z waści, miły wicekapelmistrzu. A nie mó-
wiłem zawsze, że ten fach pański szczere złoto dawać
rnoże. Aleś mi pan nigdy nie chciał wierzyć. A teraz ze
wszystkimi tymi klejnotami możesz sobie muzeum otwo-
rzyć i opłatę za wejście pobierać.

Mozart wybucha głośnym śmiechem:

Muzeum? Gdzież tam! Cały ten kram, poza kilko-
tiia darami, których dawców szczególnie cenimy, zosta-
nie teraz peu a peu ł posprzedawany i w zacne austriac-
kie guldeny przemieniony.

Możesz mnie przy tym wykorzystać jako pośredni-
ka, żebym sobie też parę grajcarów na wieczorny kieli-

' [stopniowo]

86

szek zarobił, boć dęciem w trąbę grosiwa nie zbiorę!
rozbrzmiewa głęboki bas u drzwi.

Wujek Schachtner! woła Wolferl, rzucając mu
się w objęcia.

No, toście wszyscy razem, zdrowi, jak widzę,
i weseli mówi Schachtner, witając się serdecznie
z każdym po kolei. A ja już zwątpiłem, czy kiedy-
kolwiek ujrzę was na tym łez,padole.

Schachtner ma wiele do opowiadania. Hagenauerowie
czują to, żegnają się więc niebawem. Przede wszystkim
uspokoić może Leopolda Mozarta, stroskanego o swą
pozycję z racji tak długiej nieobecności. Arcybiskup
nigdy poza owym jedynym, wspomnianym razem
nie przejawiał niezadowolenia z tego powodu. Zapewne
pochwalne sprawozdania w gazetach, a także listy hra-
biny van Eyck odmieniły humor wysokiego dostojnika.
Nadto mówi Schachtner, że orkiestra uzyskała znakomi-
tego koncertmistrza w osobie Michała Haydna, który
znacznie ożywił całą jej pracę. Potem kolej na Wolf-
ganga, którego wujek Andreas gruntownie egzaminuje.
Chłopiec kładzie oczywiście przed nim swe kompozycje,
które Schachtner uważnie, strona za stroną przegląda,
niekiedy z aprobatą kiwając głową. Wreszcie mówi
z uroczystą powagą:

Żywo bije źródło twojej muzyki. Wprawdzie try-
snęło wcześniej, niżem się spodziewał, ale teraz dbaj, by
dalej tak wartko płynęło. Nie zbraknie ci w Salzburgu
okazji do wystąpienia w charakterze kompozytora. Na
przykład za trzy tygodnie jest rocznica ingresu naszego
arcybiskupa. Z pewnością pozyskałbyś łaski jego emi-
nencji, gdybyś na ów dzień napisał licenzę, którą mo-
glibyśmy wykonać.

A co to jest licenza, wujku?

Muzyka hołdownicza. Przy takiej okazji możesz
swobodnie puścić wodze fantazji.

A czyż ten chłopak nigdy już spokoju mieć nie
będzie włącza się do rozmowy matka. Nie widzi

87

pan po nim, panie Schachtner, że trzeba mu teraz po-
rządnego odpoczynku? Przed czasem mi dzieciaka do
grobu wpędzicie.

Wzburzona wychodzi z pokoju, a Wolferl i Nannerl,
zmartwieni, wybiegają za nią. Głębokie rozgoryczenie
bijące z jej słów przeraziło wszystkich, najwięcej zaś
Schachtnera. Leopold Mozart korzysta z nieobecności
dzieci i mówi do przyjaciela:

Trzeba ci wiedzieć, Andreas, że żona moja od czasu
ostatniej choroby chłopca nieustannie drży o jego życie.
Troska ta dręczy ją jak zmora. Zrozumiałe: z siedmior-
ga dzieci tylko ta dziewuszka i ten chłopaczek nam po-
zostali. Lecz strach przybiera już niekiedy osobliwe for-
my- Wydaje się jej na przykład, że komponowanie
niszczy zdrowie Wolfganga. A do głowy jej nie przyjdzie,
iż chłopak cierpiałby, gdyby mu tego zakazać. Ja tedy
trzymam oczywiście jego stronę. Czyż zdołasz ptakowi
wzbronić śpiewu? Nie. A bezczynność to dla chłopca
trucizna. Przy tym zresztą zawaliłby się cały pięknie
przeze mnie wzniesiony gmach. Nawyk staje się stopnio-
wo żelaznym pancerzem, z którego wydostać się już nie
sposób. Tyle tylko, że ów nawyk łatwo mu przychodzi,
na równi z nauką, ale wiele jeszcze uczyć się będzie
musiał, nim osiągnie to, czego się po nim spodziewam.
Nieodpowiedzialnością z mej strony byłofcy stawianie
mu tutaj przeszkód.

XIX

Arcybiskup Zygmunt przyjmuje Leopolda Mozarta
tak, jak przepowiadał Schachtner: bez wyraźnych oznak
jakiegokolwiek niezadowolenia. Jedna tylko, wpleciona
do rozmowy i szczyptą ironii zabarwiona uwaga, iż pan
wicekapelmistrz po tak wielkich sukcesach w Paryżu
l Londynie bardzo nieswojo czuć się będzie zapewne

w

^buf^' uchodzić by mogła za nr

malutkim Sal^ezadow^lenia. y a ^^aw

trwającego jeszcz; opowiedzieć waszej książęce! wv^

- ośmie1? się ^^ ^"ytoych wyróżnie7Ta
kości, ze mimo ^ i moicP Salzburg jest i pozostania
granicą dla rr^m na zier"i. iue

najmilszym miejs^ gz;eć -- mówi arcybiskup A ^

_- Miło mi to ^n^- P012^ mu też niekiedy n?
dochowuje mi Wl ^ .^le irfdzieJ. Tego malca zaś- co

zbieranie laurów , postępy, że go aż w gazetach

tak znaczne poc^^gfry mtfJeJ włączę, skoro tylko do
wychwalają, do o?

lat dojdzie. ^ pa chwalę, po czym dorzuca-
Arcybiskup miW- ^ ryzacP należytych trzyma, a ów
_- Łoili muzyko wsporfiaga. Lecz cóż to pomoże
Haydn rzetelnie W ^chają, meporządne życie nadal
skoro nicponie n^ ^p^scie hołdują i ostatnią nawet
wiodą, pijaństwu ^^owi oddać, byle tylko móc nadal
koszulę gotowi lich^i. Pn, rzec muszę, chlubny
zaspokajać SWOJO z- ^ pragnąłbym jeno, aby inni eo
tu stanowi wyjątek'

naśladowali. ^ gUdienPJi, Wolferl pokazuje mu

Gdy Leopold wr ^0 licerizy i zyskuje pełną za
gotowy już recytaty ^ dniach następnych o niczym
chęty pochwałę o]^ ^ i pracując nad nią, zapomina
innym "le myśli Pogrążywszy utwór, zanosi go kon-
niemal o posiłkach. ^ 0aydnc'wi, który jako dyrektor
certmistrzowi Micha* ^5 w sprawach teatru. Ów po-
muzyczny ma równia wyglądający człowiek o z lek-
ważny, mrukliwie "^^ch, spoza których wyziera para
ka opuchniętych P^cza^0^ "^"ró Przygląda się
przebiegłych oczu, F^ potem b?da przedstawiony ma-
małemu kompozytora ^ ^ malca, pyta z udaną suro-
nuskrypt i ostro pa11

wością: ii Na honor i sumienie?
Sam to napisałe5' naszyć i odpowiada:

Wolferl nie daje si^ Sądzi pan, że n1 "

S9

Nie. Skoro mnie zapewniasz, chcę ci wierzyć. Tylko
sobie nie wyobrażaj, że to, coś mi przyniósł, to arcy-
dzieło. Braków ma jeszcze wiele. Ale ujdzie. Wykonam
to.

Haydn najwidoczniej oczekuje, że chłopiec z radości
rzuci mu się na szyję; świadczy o tym cała jego przy-
czajona postawa. Lecz nic podobnego się nie dzieje.
Zdumiony ową obojętnością przy tak pochlebnym dla
małego debiutanta obrocie rzeczy, zapytuje:

Pewno myślisz, że żartuję?

Nie. Nic innego nie przypuszczałem.

Haydn nie wie, co odpowiedzieć. Osłupiały, patrzy
przez moment na chłopca. Potem czule klepie go po
policzku i powiada:

Postrzeleńcze mały, podobasz mi się.
Przy wieczornej lampce wina w Peterskeller nachyla
się Haydn ku Schachtnerowi i szepce:

Dziś po raz pierwszy mówiłem z tym cudownym
dzieckiem. Niechże go dunder świśnie, ma chłopak po-
czucie własnej wartości! Prosto w nos mi powiada, że
jego licenza dojrzała do wykonania.

Schachtner śmieje się donośnie. Jego sąsiad zerka
nań ukradkiem, po czym dorzuca:

Ale ma rację. Niech mnie piorun trzaśnie, jeśli
już wkrótce nie będzie z niego poważny konkurent
wszystkich Włochów na operowej scenie. Wspaniały
chłopiec!

I jednym haustem wychyla świeżo napełniony kielich
za zdrowie młodziutkiego kompozytora.

W rocznicę ingresu włoska trupa teatralna daje go-
ścinny występ. Śpiewacy są dobrzy, lecz sama opera
raczej przeciętna, mocno nudą przetykana. Potem wy-
konana zostaje Licenza Wolfganga aria na tenor z to-
warzyszeniem orkiestry; różni się ona uroczym bogac-
twem melodii i przemyślanym układem tak bardzo od
wszystkiego, co usłyszano uprzednio, że słuchacze
a także i arcybiskup nastawiają uszu.. Zdziwiony so-

90

lenizant pyta ochmistrza, hrabiego Arco, kto jest twór-
cą owej ślicznej arii, i słyszy -v odpowiedzi:

Jedenastoletni Wolfgang Mozart.

Doprawdy? dziwi się Książę Kościoła. O to
bym go nie podejrzewał.

Po przedstawieniu każe zawołać chłopca, mierzy go
badawczym spojrzeniem i mówi,'

O twej sprawności w grze na skrzypcach i forte-
pianie miałem się już możność przekonać, lecz że zaj-'
mujesz się jeszcze i kompozycją, to dla mnie nowina.
Przyznaj się uczciwie, czyś sam wymyślił tę arię?

Nikt mi nie pomagał, wasza książęca mość.

Nawet ojciec?

Nie.

No, to pracuj tak dalej, a postaraj się i większą
jaką rzecz napisać.

Gdy ojciec z synem wracają wieczorem po uroczysto-
ści, Wolferl natychmiast rzuca się na szyję mamie
i żywo opisuje jej przebieg całego przedstawienia, a tak-
że krótką rozmowę z arcybiskupem. Ojciec, chmurnie
stojąc obok, najwidoczniej czeka tylko na okazję do
ujawnienia złego humoru:

I na czym polegało chlubne nasze wyróżnienie? Że
przy uczcie, jaką potem wydano, obu nas wraz z mu-
zykantami wyprawiono do czeladnej izby, natomiast
włoscy śpiewacy, Haydn i Łoili mieli prawo zasiąść przy
stole oficerskim. Tedy tkwiliśmy pośród onej hałaśliwej,
wrzeszczącej i sprośnymi słowami obrzucającej się cze-
ladzi, a czuliśmy się niczym trędowaci na jakiej wyspie.
Tak to honoruje się u nas artystów, których cesarz
i królowie przyjmowali i którzy sprawili, że o Salzburgu
na całym świecie już mówią.

Wolferl nie odczuwa poniżenia tak boleśnie jak ojciec:

biesiada w całkiem nowym dlań otoczeniu sprawiła mu
wielką przyjemność. A ponadto kołacze mu już w myśli
sugestia arcybiskupa, by odważył się na napisanie więk-
szego utworu wokalnego, może oratorium. Wybierze do

91

niego tekst przeora Wimmera z klasztoru Seeon, pod
tytułem Powinność względem pierwszego i najważniej-
szego przykazania, gdzie opisano nawrócenie się indy-
ferenta na prawego i gorliwego chrześcijanina. Rzecz
napisana została w trzech częściach, lecz ponieważ arcy-
biskup uznał, że całość będzie zadaniem zbyt trudnym
dla chłopca, każe mu opracować muzykę do jednej tylko
części, zaś Haydn i katedralny organista Adigasser
skomponować mają pozostałe. Książę Kościoła nadal
jednak jeszcze, niezależnie od zapewnień młodziutkiego
kompozytora, wątpi w samodzielność jego pracy i po-
dejrzewa, że pomaga mu ojciec. Hrabia Arco pozwala
sobie więc na uwagę:

Można by dokonać próby. Chłopiec ten, jak pisze
mi moja córka z Paryża, pracuje ponoć niezwykle
szybko. Czemuż więc na pewien czas nie narzucić mu
klauzury? Wtedy okaże się, co potrafi bez ojcowskiej
czy czyjejkolwiek innej pomocy.

Wieść o tym, że Wolfgang pisać ma owo oratorium
w klauzurze, budzi niesłychane oburzenie Leopolda, jako
przejaw powątpiewania w talent syna. Matka znowu
oburzona jest "wariackim pomysłem", dając ku uciesze
dzieci upust swym uczuciom w istnej wiązce soczystych
a niewybrednych wyrażeń salzburskich. Wolfgang nato-
miast uznaje areszt za pyszną przygodę i przystaje nań
radośnie. Kilka dni później wędruje więc pewnego po-
ranka z tłumoczkiem najpotrzebniejszych drobiazgów
i wielkim stosem nutowego papieru do arcybiskupiego
pałacu i melduje się u ochmistrza:

Oto jestem, panie hrabio. Proszę mnie zamknąć
i dać mi tekst. Zobaczę, czy zdołam dokonać czegoś
rozsądnego.

Rutynowanemu dworakowi imponuje śmiałe, spokojne
i szczere zachowanie się chłopca. Jest całkowicie zgodne
z relacjami jego przebywającej w Rzymie córki, która
nieustannie w listach dopytuje o zdrowie i dalsze po-
stępy małego Wolfganga. Arcybiskup także z dobrodusz-

92

nym uśmiechem przyjmuje wieść o przybyciu więźnia,
który w pustelni swej natychmiast pilnie zatopił się
w pracy, i mówi do ochmistrza:

Syn rozsądniejszy od ojca. Uważa on mnie za ty-
rana, a sam względem własnego dziecka jest tyranem
par excellence. Niechże się pan zatroszczy, hrabio, aby
go dobrze karmiono, i zapewni mu wszelką dopuszczalną
swobodę, gdyż nie powinien czuć się tutaj jak więzień,
lecz jako gość. A przede wszystkim niechże pan nakaże
usługującym lokajom, by powściągali nieprzystojny ję-
zyk i w niczym nie naruszyli należnego chłopcu sza-
cunku.

XX

Wolferl wyobrażał sobie, że zamknięty zostanie
w nędznej, małej komórce, przypominającej klasztorną
celę. Zamiast niej jednak przydzielono mu obszerny
i z całym ówczesnym komfortem wyposażony pokój,
w którym poza wygodnym pulpitem do pisania ku
ogromnej radości chłopca stoi też nowiuteńki niemal
fortepian, w alkowie zaś dostrzega iście książęce łoże.
Otoczenie to od razu polepsza jego nastrój. Bardziej
jeszcze zdumiewa go uprzejmość lokajów, pojawiających
się co pewien czas ostrożnie, na palcach, dopytujących
o jego życzenia i podających mu posiłki złożone z ta-
kiego mnóstwa pysznych potraw, iż wydaje mu się, że
jest zaklętym księciem, który znalazł się w krainie pie-
czonych gołąbków. Nic dziwnego, że z prawdziwym
zapamiętaniem oddaje się swej pracy. Świadomość, iż
zmierzyć się ma z dwoma tak cenionymi w rodzinnym
mieście kompozytorami, jak Haydn i Adigasser, jeszcze
bardziej pobudza go do twórczego wysiłku. W ciągu
ostatnich dni, chcąc wniknąć w istotę oratorium, usilnie
zajmował się tym właśnie rodzajem kompozycji, otrzy-
mał od ojca sporo pouczających wskazówek i przejrzał

93

oratoria zmarłego przed kilku laty katedralnego orga-
nisty, Eberlina, prawdziwego mistrza w tej dziedzinie.
Nie jest więc całkowicie nieprzygotowany do trudnej
pracy. Przy wyjątkowej jego pamięci muzycznej i mło-
dzieńczej chłonności nie dziwi nikogo, że pewne remi-
niscencje z owych dzieł do niej przenikają, a niektóre
frazy zdradzają także pokrewieństwo z kompozycjami
londyńskiego mistrza, Chrystiana Bacha. Obok tego jed-
nak tryska już żywy zdrój własnych, twórczych myśli.
Zadanie swoje traktuje nader sumiennie; wszystko, co
napisał, sprawdza przy fortepianie, posiłkując się przy
partiach śpiewanych delikatnym swym głosem. Śpiew
rozlega się z zamkniętej komnaty, a lokaje, często na-
słuchując pod drzwiami, nadziwić się nie mogą małemu
śpiewakowi i wirtuozowi, który ich prostym umysłom
wydaje się czymś w rodzaju zaklinacza duchów.

Zanim tydzień dobiegł końca, Wolfgang już napisał
swój utwór. Stoi właśnie przy oknie i spogląda na zimo-
wą, śnieżną zawieję, gdy wkracza ochmistrz, który co-
dziennie składał mu krótką wizytę. Chłopiec wita go
radośnie:

Panie hrabio, praca gotowa. Mam nadzieję, że zy-
ska uznanie jego książęcej mości.

Z tymi słowy dumnie wręcza mu rękopis, którego
pokaźne rozmiary zdumiewają starszego pana. W kilku
słowach pochwala okazaną pilność, napomina też chłop-
ca, aby przez dłuższy czas pozwolił teraz odpocząć głów-
ce i paluszkom, i wypuszcza go z klauzury, dorzucając,
że zapewne zbytnio mu ona nie ciążyła.

Nie, panie hrabio, bardzo mi się tu podobało
mówi mały kompozytor. Proszę powtórzyć to również
jego książęcej mości. A gdy znów będę miał zamiar na-
pisać większą pracę, zgłoszę się w porę. Zechce mnie
pan przyjąć?

Oczywiście, możesz być pewien.
Wolfgang żegna się i wędruje do domu, otoczony wi-
rem śnieżnych płatków, tak że staje na progu podobny

94

do śniegowego bałwanka. Wielce zdumiewa się rodzina,
gdy tak nagle jawi się wśród niej, zadowolony i wy-
poczęty. Matka, spodziewająca się na poły zagłodzone-
go, bladego, wymizerowanego synka, jest zaskoczona
jego świetnym wyglądem; przy bliższym zbadaniu
stwierdza, że chłopcu chyba nawet przybyło na wadze.

Gdy po kilku dniach Leopold przynosi wiadomość, że
Haydn i Adigasser przystali na wykonanie oratorium,
radość Wolfganga nie zna granic.

Zadowolony jestem z tej twojej pracy, Wolferl
mówi ojciec. Dobrze się dostosowałeś do treści tekstu.
Chciałbym jeno, żebyś słowa równie wyraźnie pisał jak
nuty. Bo trafiają się w owym tekście takie kulfony,
których żaden śpiewak nie wyrozumie, nie wspominając
już o błędach ortograficznych, z racji których zrównany
czuć się możesz z salzburskimi woźnicami i straganiar-
kami. Wiele się jeszcze musisz nauczyć; przede wszyst-
kim trzeba czytać dobre książki. W ogóle zresztą edu-
kacja twoja, chłopcze, bardzo jeszcze szwankuje.
A prawdziwy compositeur musi umieć porządnie pisać
i dysponować należytą wiedzą. Dlatego będziemy się
teraz codziennie przez kilka godzin zajmować tymi spra-
wami.

Słowa ojca są dla chłopca zawsze najwyższym naka-
zem, któremu zresztą chętnie i posłusznie ulega. Posta-
nawia uzupełnić luki w swej wiedzy. Czyta nabożne
ody i pieśni Gellerta, które podarował mu pewien sak-
soński baron w Paryżu, idylle Salomona Gessnera
opatrzony dedykacją dar tego poety z Zurychu
i wszystko, co tylko z ojcowskiej biblioteki wpadnie mu
w ręce. Głównie jednak rozszerza swe wiadomości w za-
kresie języków francuskiego i angielskiego, które z prak-
tyki poznał już nieźle podczas wielkiej podróży. Pod
kierunkiem ojca zajmuje się ponadto łaciną i przed-
miotami podstawowymi, przejawiając nie tylko żądzę
wiedzy, lecz i spore zdolności. Ale ponieważ Leopold
Mozart nie ma w istocie talentów pedagogicznych i sam

95

zresztą nie nazbyt wiele wie, nabyta w ten sposób wie-
dza nadal pozostaje wyrywkowa i powierzchowna. Brak
dokładnego, systematycznego wykształcenia odczuwać
będzie Wolfgang przez całe życie.

Inaczej jednak i znacznie skuteczniej odbija się
wpływ ojcowskiej nauki w dziedzinie muzyki, nie tylko
wykonywanej, ale i tworzonej. Tutaj Leopold Mozart
jest dla swego syna nauczycielem życzliwym, rozumnym
i dokładnym. Wcześnie już dostrzegł łatwość, z jaką
bogactwo dźwięków tryska z duszy tego chłopca, lecz
zarazem i niebezpieczeństwo stąd płynące oto gotów
zatracić się w ich bezkresie; dlatego ojciec ściśle wy-
maga od niego przestrzegania wszelkich obowiązujących
reguł.

Synu miły! mówi pewnego razu na widok zapi-
sanych przez. Wolfganga w ciągu niewielu godzin arku-
sików nutowego papieru muzyka jest jak wspaniały,
pełen kwiatów ogró.d, w którym jeśli dźwięki przy-
równasz do kwiatów rosną delikatne i bujne rośliny
we wszelkich możliwych barwach. Lecz jeśli owe kwiaty
wzrastać będą bezładnie, bez jakiegokolwiek porządku,
rozkoszy czystej na ich widok nie zaznasz. Dlatego mą-
dry ogrodnik hoduje je tak, by pięknie obok siebie
ułożone, cieszyły oko. A z muzyką rzecz ma się nie
inaczej. To, co cieszy oko, raduje także ucho. Dlatego
zawsze dążyć winieneś do wprowadzania ładu we
wszystkie pisane utwory.

Chłopcu trafia do przekonania ta metafora. A gdy
ojciec teraz, po powrocie z wielkiej podróży, daje mu
do rąk słynny Gradus ad Parnassum Jana Józefa Fuxa,
pełen zapału pogrąża się pod ojcowskim kierunkiem
w studiowaniu kontrapunktu, uzyskując teoretyczne
wiadomości, które bardzo przydają mu się przy kompo-
nowaniu.

Na takich ćwiczeniach i radości, jaką budzi sukces
wykonanego 12 marca oratorium, schodzą miesiące wios-
ny i lata 1767 roku, aż wreszcie nadarza się znowu

96

Hagenauerowie: Jan Wawrzyniec, Dominik,
Maria Teresa

miła niespodzianka: druga podróż do Wiednia. Leopold
Mozart dowiedział się przez Waldstadtena, że na dworze
cesarskim chętnie zobaczono by znowu parę cudownych
dzieci, by przekonać się o ich postępach; nadto zaś spo-
dziewane są jesienią zaręczyny arcyksiężniczki Marii
Józefy z królem Neapolu, Ferdynandem, a to chyba na-
der korzystna okazja do nowej, koncertowej podróży
do Wiednia.

Leopold bez wahania ustala termin wyjazdu na po-
łowę września. Śmiało też przedstawia ów plan swemu
chlebodawcy, choć w skrytości ducha obawia się od-
mownej odpowiedzi. Ale arcybiskup jest w dobrym
humorze i przystaje. A przy pożegnaniu mówi:

Niechże mi nie bierze za złe, mój miły Mozart, że
do tych jego podróży byłem źle nastawiony. Zawsze mi
się wydawało, że zamierza chełpić się tak wcześnie doj-
rzałym talentem syna i jako ósmy cud świata wszędzie
go pokazywać. Szczerze mu to powiadam, bo już
i z innych stron takie zdanie słyszałem. Lecz oto prze-
konałem się, iż w duszy tego chłopaczka istotnie tkwi
coś niezwykłego, i nie wątpię, że szeroki świat, jaki
otwarła mu wielka podróż, głębokie nań wywarł wra-
żenie. Niechaj więc jedzie z Bogiem!

I rodzina Mozartów w tej samej niemal porze co
przed pięcioma laty wsiada do podróżnego dyliżansu;

jedzie do Wiednia tym razem już nie okólną, lecz naj-
krótszą, lądową drogą.

XXI

Po wypielęgnowanych, żwirowanych ścieżkach uro-
czego parku, należącego do włości hrabiego Schlicka
w Linzu przechadzają się o wczesnej popołudniowej po-
rze w piękny, jesienny dzień dwie panie, ująwszy się
pod ręce. Mały piesek, bolończyk, wesoło biegnie przed
nimi. Panie te to hrabiny Aurora Schlick i Angelika

7 Powieść o Mozarcie

97

van Eyck. Zadowolone jak dwie przyjaciółki, które od
młodości nie widziały się przez wiele lat, gawędzą o licz-
nych przeżyciach, dobywają ze skarbnicy wspomnień
wszystko, co utkwiło im w pamięci, włączając też w tok
rozmowy wspólnych znajomych, oczywiście więc i Mo-
zarta.

Było to coś dziwnego, niepojętego dla mnie cał-
kiem mówi Angelika. Wśród żywej pogawędki
a wiesz przecie, ma chere, jak bywa w takich chwilach
wesół i rozmowny nagle zamilkł, zdawał się nic już
nie słyszeć, nic nie widzieć, jak szalony pobiegł do swe-
go pokoju i pisał, pisał jakby pod przymusem tajemni-
czej jakiejś siły; nie spoczął, póki nie przelał na papier
wszystkiego, co mu wewnętrzny jego głos dyktował.
Z chwilą zaś, gdy wypełnił już rozkaz swego natchnie-
nia, chłopiec ów znowu stał się rozmowny i pogodny.
Lecz przyglądając mu się uważniej, dostrzec można
było po jego płonących oczach i drgających chwilami
wargach, że spisane dźwięki echem nadal brzmią w nim
jeszcze i że bezgłośnie markując, niejako je odtwarza.
Nie jestem tak muzykalna jak ty, Auroro, lecz wyznać
muszę: sprawa ta wydała mi się dość niesamowita.
A czy zwróciłaś uwagę, jak zmienia się twarz tego
chłopca, gdy gra własne utwory?

Nie. Nie zapominaj, moja droga, iż miał dopiero
sześć lat, gdy mi go Waldstadten przywiózł, a jako kom-
pozytor nic wówczas jeszcze nie znaczył. Wtedy podzi-
wialiśmy go tylko jako biegłego pianistę, który skłania-
jąc się przy podziękowaniu, ledwo do klawiatury
sięgał.

Powiadają, że nie jest już tak miłym i słodkim
chłopaczkiem.

Szkoda. Z biegiem lat znikać zacznie dla mnie
ów nimb, co go otaczał wówczas, gdy z powagą doro-
słego człowieka na dziecięcej buzi wykonywał swoje
pieces.

Wspomniałaś Waldstadtena. A cóż ów najgorliw-

98

szy kronikarz rozwoju naszego cudownego dziecka ostat-
nio o nim pisze?

Dziwne: nie pisał do mnie już dość dawno, mimo
iż miałby właściwie chyba sporo do zakomunikowania.

Wiem tylko od mego ojca, iż Mozartowie w ubieg-
łym roku zagrożeni byli epidemią czarnej ospy, która
i zaręczoną arcyksiężniczkę zagarnęła, i że z powodu ,
dworskiej żałoby oczywiście mo\vy być nie mogło o kon-
certach, a rodzina Mozartów, uciekając przed niebezpie-
czeństwem zarazy, udała się do Czech. Choroba i tam
wprawdzie dzieci dopadła, lecz w bardzo lekkiej postaci.
A po wyzdrowieniu przez czas dłuższy gościły podobno
w Brunn u brata arcybiskupa, hrabiego Antoniego
Schrattenbacha.

Tak, o tym wiem również, ale nic więcej.
Obie zatopione w rozmowie panie, bez celu wędrując
po jesiennym parku, wychodzą właśnie z zagajnika na
polankę, w głębi której otwiera się widok na uroczy
pałacyk. Drepczący tuż przed nimi piesek Cheri przy-
staje nagle i zaczyna szczekać, bo dostrzegł już zdąża-
jącego ku nim od zamku człowieka; okazuje się, że to
kamerdyner dworski z listem dla hrabiny Aurory. Prze-
lotny rzut oka wystarcza jej, by dowiedzieć się, kto jest
autorem listu.

Waldstadten! woła. Nareszcie! Cóż to za
uroczy zbieg okoliczności! Ciekawość nasza zaraz zo-
stanie zaspokojona.

Pociąga przyjaciółkę na stojącą w pobliżu ławeczkę,
otwiera list i obie wspólnie czytają:

"Czcigodna Pani Hrabino!

Niechże mi Pani wybaczy tal: długie milczenie. Nie
odzywałem się, bowiem nic miłego donieść nie mogłem.
Wiedeńczycy wszak to ludek lekkomyślny i powierz-
chowny rumienię się ze wstydu, iż powiedzieć to
muszę pozbawiony bon gout wrażliwości na to, co
prawdziwie cenne, i prawdziwego entuzjazmu, a łasy
raczej na sensację, niżli pragnący prawdziwej sztuki.

ł

99

Leopold Mozart ma rację mówiąc, że ariekinady, ma-
giczne sztuczki i występy szarlatanów ludzi tych więcej
radują niż prawdziwe przejawy geniuszu".

Nader poważnie brzmi to, co nam tu Waldstadten
jako uwerturę oferuje mówi hrabina Aurora, opusz-
czając list na kolana. Teraz możemy być przygoto-
wane na wszystko.

Może przesadza.

To nie w jego stylu. Gdy go coś żywo poruszy, hoł-
duje zasadzie: coeur sur la bouche1. Czytajmyż tedy
dalej.

"Pisałem w ostatnim liście, iż Mozartowie w styczniu
przybyli do Wiednia i starań nie szczędzili, by ponow-
nie nawiązać dawne kontakty. Z zapałem i o ile to
tylko w mej było mocy, wspierałem owe dążenia, wszę-
dzie jednak natrafiając na grzeczne odmowy. Każdy
krył się za pretekstem dworskiej żałoby, mimo iż ucie-
chom karnawałowym zwykły spłacano trybut. Inni zaś
tak jeszcze przerażeni byli niebezpieczeństwem czarnej
ospy, że omijali wszelkie zgromadzenia, co aż dziwne
się wydawało, jako że epidemia dawno już wygasła,
jeszcze tylko tu i ówdzie na przedmieściach Wiednia
znak o sobie dając.

O jednym wszakże zadowalającym i wyjątkowym re-
zultacie wspomnieć tu pragnę: o wielkim koncercie
u ambasadora rosyjskiego, księcia Golicyna. Arystokrata
ów i mecenas sztuki, który już dawniej w Paryżu po-
znał i należycie ocenił Mozartów, poczytał sobie za
punkt honoru stworzyć gościom z Salzburga okazję do
popisu przed doborową publicznością, zawstydzając tą
sztuce niemieckiej zgotowaną owacją naszych wiedeń-
skich rodaków. Najbardziej w całym tym, z wielkim
rozmachem przygotowanym soiree uderzyło mnie to,
iż mimo niezrównanej, doskonałej zaiste gry młodocia-
nej pary przyjęcie jej przez słuchaczy było stosunkowo

' (co w sercu, to na języku.]

100

chłodne w porównaniu z burzliwym aplauzem, jakim
darzono ją przed sześciu laty. Nie potrafię wytłumaczyć
sobie tego w żaden inny sposób jak utratą nimbu cu-
downych dzieci przez ową parę artystów. W istocie: Nan-
nerl to już zupełna demoiselle, a Wolferl, mimo swej
z pewnością jeszcze chłopięcej postaci, zaczyna już z twa-
rzy przypominać dorastającego młodzieńca i ani śladu
w nim z uroczego chłopaczka. Jego atrakcyjność nie po-
lega teraz wcale na mistrzowskiej wirtuozerii w grze na
skrzypcach i fortepianie, którą w wieku lat dwunastu
zwykli już ludzie uważać za zrozumiałą, lecz na treści
programu, zawierającego głównie własne kompozycje.
Dla mnie osobiście a Pani, Najdroższa Przyjaciółko,
podobnie odczuć to musi twórcze te objawienia więk-
szy stwarzały asumpt do podziwu niż biegłość ich wy-
konania, są one bowiem najbardziej uderzającą cechą
jego geniuszu, lecz większość słuchaczy najwidoczniej
tego nie pojmuje. Mozart ojciec wyraźnie zrozumiał,
na czym polega talent jego syna, usilnie bowiem dąży
do rozwijania go we wszystkich kierunkach. Podejmując
sugestię młodego cesarza, połączoną z ponętnymi pers-
pektywami wystawienia, nakłonił Wolfganga do napi-
sania opery buffa, przypuszcza bowiem, że obecni śpie-
wacy i śpiewaczki lepiej się do niej niż do opery seria
nadają, mimo iż w grudniu ubiegłego roku trzymali do
chrztu Alcestę Glucka a może i dlatego, że właśnie
był pod ręką zdatny do takiej opery tekst, napisany
przez osiadłego tutaj florentczyka.

Chłopiec z płomiennym doprawdy zapałem rzucił się
do pracy melodie wprost same mu spod pióra pły-
nęły i... z początkiem lipca gotowa była partytura
La finta semplice gdyż tak brzmi tytuł tej opery
i nic więcej nie stało na przeszkodzie wykonaniu. Ale
diabła tam że posłużę się ulubionym okrzykiem
Leopolda Mozarta nie wzięto w rachubę zakulisowej
dyplomacji. Włoski dzierżawca teatru, Affiigio, który
początkowo złote góry obiecywał, widocznie licząc na

101

sensacyjny sukces opery dwunastolatka, dyrygującego
nią osobiście, uciekał się do przeróżnych wykrętów
i odraczał termin wykonania.

Gdy nieustannie ów termin przesuwano, Leopoldowi
Mozartowi zbrakło wreszcie cierpliwości i zaczął uparcie
domagać się dotrzymania danej obietnicy, na co Włoch
szczyt już bezczelności okazał, oświadczając: Va bene,
ja tę operę wystawić, ale wy żadna radość z tego mieć,
bo ja dać ją wygwizdać*. Tak niesłychana złośliwość
stała się przysłowiową kroplą, co przepełniła czarę. Ura-
żony Mozart zażądał natychmiast zwrotu partytury i te-
goż jeszcze dnia złożył u cesarza skargę na dyrektora
teatru z racji niedotrzymania przezeń słowa. Wątpię
jednak, czy cokolwiek dzięki temu zyskał: Affiigio jest
bowiem dzierżawcą, płaci dość wysoką tenutę, ponadto
zaś obiecał w tym jeszcze roku zorganizować francuski
zespół aktorski, a wiedeńczycy na wieść o tym z za-
chwytu już teraz koziołki fikają.

Tak tedy Udana naiwność padła ofiarą naiwnego
podstępu, Mozartom zaś wskutek wielomiesięcznego
i bezowocnego wyczekiwania narosły spore koszta. Nic
dziwnego, iż Mozart ojciec uważa obecnie tak niegdyś
przezeń wysławiany Wiedeń za miejsce swego ban-
kructwa.

Lecz pod koniec chcę Pani przekazać drobną, wiele
przykrości wyrównującą radość. Słyszała Pani z pew-
nością o lekarzu, Franciszku Antonim Mesmerze, bu-
dzącym w Wiedniu sensację cudownymi kuracjami ma-
gnetycznymi i cieszącym się ogromnym napływem
pacjentów, zwłaszcza pań, które wszelkie możliwe i nie-
możliwe dolegliwości swoje doń znoszą, po czym
twierdzą, iż uleczone z nich zostały tajemniczymi jego
manipulacjami. Ów dobroczyńca, który szybko osiągnął
dobrobyt, ma przed bramami Wiednia uroczą posiadłość
z pięknym ogrodem i utworzonym w nim z darniowych
tarasów i przystrzyżonych żywopłotów teatrem na wol-
nym powietrzu. Mesmer słyszał, jak Wolferl grał u księ-

102

cia Golicyna, a ponieważ sam jest miłośnikiem muzyki,
zachęcił chłopca, aby za dobre honorarium napisał dla
jego małego teatrzyku w parku niemiecki wodewil.
Szkoda, że Pani wówczas widzieć chłopca nie mogła:

z radości skakał pod sam sufit: 0to praca dla mnie!
wołał uszczęśliwiony. Tu dopiero pokażę, czegom się
nauczył! I wnet pokazał mi gęsto zapisany zeszyt,
w którym zaraz rozpoznałem pismo zacnego Schachtne-
ra. Zawierał on opracowany przezeń według tłumacze-
nia Weiskerna tekst tak popularnej w Paryżu parody-
stycznej operetki Les amours de Bastien et Bastienne.
Nie minęły chyba trzy tygodnie, kiedy przedstawił mi
Wolferl gotową już partyturę. A gdy zapytałem go,
w jaki sposób zdołał się tak szybko z tym uporać, od-
parł: 0, to nietrudne. Jeszcze dźwięczą mi w uszach
te miłe melodie, śpiewane przez ulicznych śpiewaków
przed kawiarniami w Paryżu, a wtedy już gorąco
pragnąłem skomponować właśnie coś takiego do słów
niemieckich*.

I to mu się udało. Przed kilku dniami, przy wspania-
łej, jesiennej pogodzie przedstawił nam w mesmerow-
skim buen retiro tę osobliwą, wzajem o sobie wątpią-
cą, bukoliczną parę kochanków, uroczo prześcigającą
się w śpiewie, a wszystkie owe arie i duety czego
po przejrzeniu La finta semplice wcale nie oczeki-
wałem brzmiały doprawdy tak ślicznie, że w pełni
zasługują na spopularyzowanie. Żałowałem, że nie mogła
Pani widzieć, z jakim temperamentem chłopięcy dyry-
gent kierował wśród zieleni przy pomocy rulonika nut
całą orkiestrą: serce by w Pani z radości skakało tak,
jak mnie. Jedno jest dla mnie pewne: ta pełna wdzięku
muzyczna sielanka może stać się obiecującym początkiem
nowego, lekkiego gatunku naszego repertuaru operowe-
go, a przeświadczony jestem, iż przyszły niemiecki Per-
golese, który obecnie zwie się Wolfgang Amadeusz Mo-
zart, zgotuje nam w tej dziedzinie niejedną jeszcze zdu-
miewającą niespodziankę.

103

Widzi więc Pani, Najdroższa Przyjaciółko, że po wielu
smutnych wieściach, jakie Pani przekazałem, jest oto
także radość, którą zakończyć pragnę list mój, wiedząc,
że nie będzie już Pani miała teraz za złe tak długiego
milczenia

niezmiennie i wiernie oddanemu słudze
Ignacemu von Waldstadten"

Hrabina Schlick składa list i pyta z lekka posmutnia-
łym głosem:

No, cóż powiesz na to, Angeliko?

List Waldstadtena wcale mnie nie zaskoczył.
W duchu od dawna obawiałam się, że ciemne chmury
przysłonią tę tak niebywale szybko wzeszła i promienną
gwiazdę. Wolferl wydaje się zresztą łatwiej to przyjmo-
wać niż jego ojciec. Ma po prostu szczęśliwą ufność
młodości i niewzruszoną wiarę we własny talent, i uwa-
żam, że to dobrze. Ciernistej drogi żaden artysta uniknąć
nie zdoła. A nie wątpię również, że z czasem composi-
teur Mozart z pewnością zaćmi imć pana maitre de
musique.

Cz^śf druga
GENIUSZ W JARZMIE

Gdy Leopold Mozart po powrocie z Wiednia składa
pierwszą wizytę arcybiskupowi Zygmuntowi tym
razem w asyście syna, obaj, wbrew oczekiwaniom, zo-
stają niezwykle mile przyjęci. Z powitalnych słów dos-
tojnika bije szczera życzliwość i ciepłe współczucie dla
nich, tak ciężko doświadczonych przez los, bowiem arcy-
biskup poinformowany został o ich perypetiach przez
swego brata, a także listami hrabiny van Eyck do ojca.
Wspomina również nie wystawioną mimo obietnic operę
i dorzuca, że chcąc sprawić przyjemność kompozytorowi,
każe wykonać ją w Salzburgu, o ile tylko Łoili i Haydn
uznają, że tego warta na co Wolfgang woła radośnie:

Och, to byłoby wspaniale! Muzykę tę mam wpraw-
dzie w uszach, ale chciałoby się przecież usłyszeć, jak
brzmi należycie z instrumentami i śpiewakami, żeby
stwierdzić, gdzie jeszcze czegoś brakuje.

No, widzisz: tak tedy każdy z nas wyjdzie na
swoje: ty czegoś jeszcze się nauczysz, a ja usłyszę coś
nowego.

Mówiąc to, arcybiskup poufale klepie go po ramieniu.

Cieszę się mówi do ojca że chłopiec, mimo
wszelkich sukcesów, zachował dziecięcą naturę. Ile masz
teraz lat?

Niedługo obchodzić będę czternaste urodziny.

A więc od ośmiu lat już wykonujesz swoją pro-
fesję jako musicus. A coś przez ten czas skomponował?''

106

Dziesięć pojedynczych utworów na fortepian, sie-
demnaście sonat na fortepian i skrzypce, jedną sonatę
na cztery ręce, sześć divertimenti, jedną serenadę, dzie-
więć symfonii na orkiestrę, jedno Kyrie, trzy kościelne
sonaty na dwoje skrzypiec, bas i organy, jedną kantatę
z towarzyszeniem orkiestry, jedną mszę i cztery opery.

Zdumiewające. Jeżeli nadal pracować będziesz
w tym tempie i z taką pilnością, prześcigniesz nawet
Marcantonia Cesti, który napisał ponoć aż sto pięćdzie-
siąt oper.

W dalszym ciągu rozmowy zwraca się do ojca, zazna-
czając, że nadal gotów udzielać mu urlopów na podróże
koncertowe, z tym jednak warunkiem, iż zrezygnuje na
okres swej nieobecności z pensji; tym razem czyni jesz-
cze wyjątek z racji choroby dzieci i innych nieprzewi-
dzianych kłopotów.

Wasza książęca mość może liczyć, że ściśle będę
przestrzegać jej wskazań.

Czyż więc ma zamiar znowu mnie opuścić?

Na razie nie, lecz Italia to dla nas nadal terra
incognita i tam chciałbym z chłopcem dla jego dobra
pojechać.

Italia! Kraina muzyki! Pewnie, tam powinien je-
chać. A zakładam, że także sukcesy odniesie. Włosi
znacznie nas, Niemców, w muzyce wyprzedzili, a kompo-
zytorzy nasi wiele jeszcze mogliby się od nich nauczyć.

Z uśmiechem patrzy arcybiskup na chłopca i pyta:

Parła italiano? 1

Un poco, monsignore! Ma voglio questa lingua cosi
bene parlare come giusto italiano 1.

Zawczasu już pilnowałem, żeby się chłopiec włos-
kiego uczył dorzuca Leopold Mozart. Brak mu
jeszcze tylko subtelności tego języka, choć przypusz-
czam, iż na miejscu rychło je sobie przyswoi.

' [Mówisz po włosku?]

2 [Trochę, ekscelencjo. Ale pragnę władać tym językiem jak
rodowity Włoch.)

107

Pożądane to wielce, bowiem kompozytor bez do-
kładnej znajomości włoskiej mowy nie liczy się dziś

wcale.

Tymi słowy książę Kościoła kończy audiencję.
Mija parę tygodni, a o wystawieniu opery nic nie

słychać. Wolfgang decyduje się wreszcie i bez wiedzy

ojca idzie do mieszkania Haydna. Urocza młoda kobieta

otwiera mu drzwi i zagaduje życzliwie:

O, pan Mozart junior czemu zawdzięczamy przy-
jemność pańskiej wizyty?

Zmieszany Wolfgang zająkliwie pyta, czy mógłby
mówić z panem koncertmistrzem dworskim.

A tak, mąż jest w domu. Iz sieni woła
w otwarte drzwi pokoju: Michale, pan Wolfgang
Amadeusz Mozart chce z tobą pomówić! ruchem ręki
zapraszając chłopca do wnętrza.

Koncertmistrz stoi przy pulpicie, z gęsim piórem za
uchem; na widok niespodziewanego gościa robi wielkie
oczy:

O, jak to pięknie, że szanowny kolega odwiedza
mnie w moim zaciszu. A czegóż, to waszmość pan sobie
życzy?

Wolfgang nieśmiało wyznaje powód swych odwiedzin.
Haydn przez chwilę milczy.

Właściwie miałeś się tego dowiedzieć od pana
ochmistrza. Ale nie naruszę niczyjego zaufania, zdra-
dzając ci to już teraz, jeśli tylko buzię zamkniesz uczci-
wie na kłódkę, czyli nikomu, nawet ojcu własnemu,
słówka nie piśniesz. Słyszysz?

Podchodzi do chłopca, odprowadza go na bok, jakby
chciał zwierzyć jakąś tajemnicę, i półgłosem szepce mu
do ucha:

Opera będzie wystawiona. Nie jest wprawdzie
arcydziełem trudno się tego zresztą spodziewać po
trzynastoletnim nowicjuszu lecz tkwi w niej sporo
dobrego. Śpiewacy na próbach zaczną wprawdzie gry-
masić, bo głosy niekiedy nie są należycie prowadzone,

108

ale kilkoma poprawkami zdołamy usunąć te '

Mogę ci także zdradzić, kto zaśpiewa Rozynę'
To mówiąc, wskazuje na żonę, która tyro
szła do pokoju, a teraz dorzuca ze śmiechem:

czasem we-
tak uroczą

Bardzo się czuję dumna, że odegram

rolę w pierwszej z pańskich większych oper.
TTT i-p ... -r-* i /ifia nowina
Wolfgang czerwieni się po uszy. Rado?.

i pełen wdzięku uśmiech pani Marii Magd^ " ' '

*. i i i i r ^ \vyisrztusic
wiają go w stan takiej błogości, ze słowa

nie może. Wstydząc się zakłopotania, chce " ^ p
dzej uciec. Żegna się tedy szybko i pędz^ ciemnice
Od tej chwili nosi w sercu pilnie strzeżona h d i
co przy otwartej jego naturze niełatwo mu '
Z ulgą oddycha więc, gdy po tygodniu posła^.^ ^.^
biskupiej kancelarii przynosi nowinę, iż , .
książęca Dostojność raczył udzielić zezwolę', . ,
stawienie opery buffa La finta semplice vf
nych Jego imienin, l maja 1769".

II

Nie bez tremy uczestniczy trzynastoletni ktor?
jako słuchacz w przedstawieniu swojej opef''y ,
przybyło najlepsze towarzystwo Salzburga. , , '
wiada afisz teatralny w języku włoskim, ^-^^
wykonują wyłącznie niemieccy śpiewacy i ,,.
Uwaga chłopca skupiona jest przede ws^~ . -. ; ->
głównej bohaterce, Rozynie, która "udaną ^^g^ ^o
doprowadza zakochanego swego brata, F f , .' ,
upragnionego celu zaręczyn z piękną Giacy ą' , .
dwóch chimerycznych kawalerów, uparcie , ,
cych adoratora. Maria Magdalena Haydn do^. . " .
trafi osłonić swój spryt maską naiwnej ^ . . "
a do uroków jej gry dołącza się piękny głos,

nie powabnym brzmieniu, zachwyce-
Wolfgang przeżywa chwile prawdziwego

109

nią. Po raz pierwszy zaczyna pojmować magię śpiewu
płynącego wprost z duszy. Być może, iż działa tu rów-
nież urok samej śpiewaczki. Oczy chłopca jak urzeczone
śledzą każdy jej ruch, każdy gest, każdy uśmiech. Gdy
śpiewaczka znika ze sceny, jego zainteresowanie przed-
stawieniem wyraźnie przygasa; patrzy i słucha z roz-
targnieniem, niecierpliwie wyczekując chwili, gdy po-
jawi się znowu. Niewątpliwie w sercu chłopca zakiełko-
wała pierwsza miłość. I nie znana dotąd, a podniecająca
słodycz nie doznanego jeszcze nigdy uczucia uczyniła
w tym właśnie dniu z tak zakłopotanego przed paru
zaledwie tygodniami wobec pani Marii Magdaleny dziec-
ka śmiałego wielbiciela, który po przedstawieniu wyra-
ża swój zachwyt słowami pełnymi uwielbienia:

Urzekła pani moje serce, madame. Zakochany je-
stem w granej przez panią Rozynie.

Dobrze, że w Rozynie. Inaczej wpadłabym w nie-
mały kłopot odpowiada filuternie śpiewaczka, budząc
wybuch wesołego śmiechu w gronie otaczających ją
współwykonawców.

Wolfgang tłumaczy się zmieszany; zwracając się
z kolei do innych śpiewaków i śpiewaczek, jąka parę
słów podziękowania. Wtem rozlega się niski głos
Schachtnera:

Uczniom Orfeusza ofiarowujesz wieniec laurowy,
bo potrzebni ci dla poskromienia tego potwora
publiczności, filucie, a gdzież uznanie dla nas, muzyków,
cośmy w Hadesie instrumentami naszymi całość pod-
trzymywali?

Wolfgang, nabrawszy nagle odwagi, odpowiada rezo-
lutnie:

Och, orkiestra gra tak wyśmienicie, że doprawdy
zuchwalstwem byłoby, gdybym ja, młokos, chciał jesz-
cze coś do jej sławy dorzucać. Panom muzykom dzięko-
wać jedynie mogę.

Ten nasz mały czarodziej niczym się nie daje zbić
z tropu, chyba tylko parą pięknych niewieścich oczu

110

woła Schachtner, chwytając go ze śmiechem w ra-
miona.

Nie powinien pan był tego mówić szepce chło-
piec ojcowemu przyjacielowi, gdy obaj razem schodzą
już schodkami ze sceny.

Czego?

No, o tych pięknych oczach. Cóżem winien, że mi
się Rozyna tak podoba.

A idźże, chłopcze, co w tym złego, żeś się zadurzył
w Haydnowej? Sądzisz, że bystroocy koledzy nie zauwa-
żyli twojej zakochanej miny? Zresztą kto tak jak ty był
adorowany i rozpieszczany przez kobiety, ma chyba też
prawo sam raz wystąpić w roli zalotnika. Twoim kom-
pozycjom wyjdzie to tylko na zdrowie: bo gdy taki pło-
myczek pod sercem płonie, dobędą się z niego cieplejsze
dźwięki. A poza tym jesteś już na tyle dorosły, żeby
w stosunku do mnie zrezygnować z tego czołobitnego
"pana". Rozumiesz?

Tak.

Mocnym uściskiem dłoni pieczętują przyjaźń.

Od chwili gdy Wolfgang ujrzał Marię Magdalenę
Haydn w roli Rozyny, gwatłowny niepokój jego serca
wzrasta z dnia na dzień, wzmagając tęsknotę za uwiel-
bianą. Często przerywa pracę i bez celu błądzi po uli-
cach w nadziei, że zdoła ją gdzieś spotkać. A gdy mu
się to uda, powraca do domu rozmarzony i z jeszcze
większym zapałem zabiera się do dzieła, które właśnie
tworzy. Gdy zaś zdarzy się jeszcze, że przy spotkaniu
śpiewaczka zwróci się doń z kilku błahymi słowami
nie posiada się ze szczęścia.

Pewnego dnia, gdy tęsknota szczególnie mu doskwie-
ra, idzie do Haydna i prosi, by mógł pokazać mu przy
okazji swe kompozycje; uważa je bowiem jeszcze za
bardzo niedoskonałe, nie zna zaś nikogo, kto lepiej
umiałby mu w usunięciu niedostatków dopomóc.

Nad czym teraz pracujesz? pyta kapelmistrz.

Nad mszą.

111

Hm. Ta twoja msza dla sierocińca, wykonana
w obecności cesarzowej, była podobno wcale niezła.
Szkoda, że jej nie znam. Słyszałem tylko zeszłej zimy
twoją Mżssa breuźs d-moll. Jak na początkującego
rzecz udana, niektóre partie nawet piękne, doprawdy
piękne. Ale nazbyt trzymasz się jeszcze tekstu, mój
chłopcze, a melodie są u ciebie raczej deklamacją niż
śpiewem. To samo powiedzieć można i o twoich operach.
Dobrze więc. Przynoś mi od czasu do czasu ukończone
już prace, żebym ci je porządnie przefasonował.

Wychodząc z tego domu, dostrzega Wolfgang przy
oknie mile uśmiechającą się do niego Marię Magdalenę.
Wzbogacony nowymi, uszczęśliwiającymi przeżyciami,
jak na skrzydłach pędzi do domu.

111

^

Te letnie tygodnie są dla zakochanego chłopaka
istnym Elizjum. Tak przynajmniej zgodnie z opowia-
daniami ojca wyobraża sobie owe bajeczne pola
starożytnych Greków, gdzie ulubieńcy bogów żyli wśród
wiekuistej wiosny w rozkoszach, tańcząc i śpiewająt
pieśni, do których tracki śpiewak, Orfeusz, przygrywał
im na siedmiostrunnej lutni. Jakaż to urocza miłosna
gra, tocząca się na przemian między omdlewającymi
pragnieniami i niezadowalającym ich spełnieniem, pło-
mienną tęsknotą i bolesnym rozczarowaniem, gra,
w której jedynie młodziutki partner darzy uczuciem,
a jego uwielbiana uśmiecha się tylko, rozbawiona.

Patrzcie no, oto znów nadchodzi nasz niestrudzenie
pracowity kompozytor wita go pewnego popołudnia
Maria Magdalena, otwierając drzwi z uwodzicielskim
uśmiechem. Wolfgang staje przed nią; pod pachą dźwiga
stos nut. Niestety, męża mego nie ma w domu.

O, to będę musiał zaraz odejść mówi wyraźnie
rozczarowany chłopak.

112

Londyn

Jan Chrystian Bach

Dlaczego? Niechże pan wejdzie. On powinien też
nadejść lada oliwiła. Podwieczorku nigdy nie opuszcza.

Wolfgang przyjmuje zaproszenie z ociąganiem. W izbie
gospodyni prosi go, żeby usiadł, a sama zajmuje miejsce
naprzeciw:

No, a jak tam z pańską pracą?

Mam nadzieję niebawem ją ukończyć, madame. Ale
niezbyt zadowolony jestem z tego, com dotąd zrobił.

Och, zbyt pan dla siebie surowy. Mąż powiada, że
w utworze są wspaniałe miejsca, zwłaszcza w partii so-
pranowej.

Doprawdy? To mnie cieszy mówi uszczęśliwiony
Wolfgang. Bo przy głosie sopranowym myślałem
o pani dodaje zażenowany.

To ładnie z pańskiej strony. Ale jeśli tego nie
zaśpiewam?

Bardzo bym się smucił.

Tak więc panu na tym zależy?

Niezmiernie! Nic piękniejszego nie umiem sobie
wyobrazić.

Oczy mu rozbłyskują. A wokół warg Marii Magdaleny
znowu igra ów uśmiech, z którego wydedukować można
różności: filuterność, zalotność, droczenie się albo po
prostu przyjazną życzliwość.

Wtem rozlega się dzwonek w sieni.

Mój mąż! Teraz się skończą żarty! mówi pani
Maria Magdalena i wychodzi; wraca z małżonkiem,
który na swój przychylnie-szorstki sposób wita ucznia
i natychmiast zagłębia się w przyniesionych przez niego
nutach. Nie słyszy, co do niego mówi żona tak zajęty
jest przeglądaniem. Dopiero gdy pani domu, wzruszając
ramionami i z uśmiechem mrugając do gościa, powtarza
pytanie, czy podać teraz kawę, kiwa głową i mówi:

Tak. Za pół godziny.

I znowu całą uwagę poświęca rękopisowi. Młody kom-
pozytor stoi obok niczym uczeń na egzaminie, wyczeku-
jąc pełen nadziei i trwogi na rezultat. Lecz ze zmiennej

8 Powieść o Mozarcie

113

gry min i gestów pozornie tak surowego, w głębi serca
przecież dobrotliwego preceptora może już wyciągnąć
pewne wnioski, świadczące o sprzecznych wrażeniach,
więc z niecierpliwości nie może doczekać się oceny.

Wreszcie Haydn wstaje i z rękami założonymi do tyłu
kilkakrotnie przechodzi przez pokój, powoli i w milcze-
niu, zatrzymuje się wreszcie przed chłopcem i mówi:

W życiu jeszcze nie widziałem, żeby kto w takich
siedmiomilowych butach kroczył naprzód, jak ty. W każ-
dym niemal utworze zmieniasz styl, rzec chciałbym
niemal jako kameleon swe barwy. W ostatniej twojej
mszy wyczuwa się jeszcze tradycje salzburskie, a oto

teraz i duch Hassego kołacze w twojej muzyce. Niestały
jesteś, chłopcze.

Uważa pan, czcigodny mistrzu, iż zanadto opiera-
łem się na Hassem? pyta speszony chłopak, sądząc,
że został zganiony.

Gdzież tam. Opieranie się na dobrych wzorach jest
w twoim wieku całkiem zrozumiałe i bynajmniej nie
naganne. A kto by sobie wyobrażał, że geniusze niczym
grzyby w jedną noc wystrzelają z ziemi, jest głupcem.
Bo i one, jako kurczątka, dobywać się muszą ze skoru-
pek jajka i z czasem dopiero skrzydełka do lotu pro-
stować. A poza tym w twojej muzyce tak wiele już
własnej inwencji i świetnych pomysłów, że nawet zacny
Hasse mógłby ci pozazdrościć. Przede wszystkim jednak
pochwalić muszę twój sposób prowadzenia orkiestry. To
już nie podmalowywanie śpiewu jedynie, lecz samo-
dzielne muzykowanie. Jakże sypią się i migocą owe
szesnastki w Benedictusi Widać wprost roziskrzoną
aureolę nad Bożą głową.

I dla podkreślenia swych słów klepie Wolfganga po
ramieniu. W tej samej chwili pojawia się pani Maria

Magdalena z zastawą do kawy i zaczyna krzątać się
przy stole.

Ale głowię się nad tym świeckim tonem, który
wkradł się szczególnie do partii sopranu i tenoru

114

ciągnie dalej Haydn. Melodyjne są one wprawdzie,
do śpiewu się nadają, lecz raczej w operze jakiej niż we
mszy. Osobiście nic w tym złego nie widzę, obawiam się
jednak, że surowi znawcy niejedną ci z tej racji łatkę
przypną. Przyznaj no się szczerze: czy nie przydarzyło
ci się, jak onemu rycerzowi, co w świat wyruszył do
boju za Virgo sanctissima, a po drodze serce stracił dla
światowej damy?

Wolfgang, zmieszany, milczy. Cóż ma odpowiedzieć?
W głębi pokoju chichoce pani Maria Magdalena, co
zwiększa jeszcze zakłopotanie chłopca. Haydn spostrzega
się wreszcie i ratuje przykrą sytuację:

Widzę, że na spowiedź nie masz jakoś ochoty.
Wobec tego daruję ci ją. A teraz siadajmy do podwie-
czorku. Potem, gdy już się posilimy, omówimy dokład-
nie Laudamus i Credo.

TV

Uwaga Michała Haydna na temat świeckich zabarwień
w owej missa solemnis uwikłała Wolfganga w konflikt
sumienia pomiędzy pobożnością i twórczością artystycz-
ną, zwłaszcza że podobne zastrzeżenia wyrażał także już
ojciec. Fakt, że idąc za podszeptem własnego geniuszu,
nie zachował szacunku należnego chrześcijańskim dog-
matom, smuci go głęboko; nie widzi zresztą żadnej
możliwości dokonania zmian bez naruszenia daniny ser-
ca, jaką w tych melodiach złożył.

W rozterce idzie do benedyktyńskiego opactwa Św.
Piotra, do dawnego swego towarzysza dziecięcych za-
baw, Dominika Hagenauera, którego prymicje odbyć się
mają na jesieni. Ów syn zaprzyjaźnionej rodziny, choć
znacznie od niego starszy, w latach wczesnego dzieciń-
stwa był najmilszym towarzyszem Mozarta, wiele z nim
zawsze przebywał i wprowadził go w arkana strzelania
do celu, popularnej w Salzburgu niedzielnej zabawy,

s

115

której i starszy Mozart oddawał się jeszcze z przy-
jemnością.

Dominik Hagenauer, szczupły młodzieniec lat około
dwudziestu, o wyrazistej twarzy, której uderzającą ce-
chą jest łagodność, podkreślana jeszcze głosem umiar-
kowanym, spokojnym i dźwięcznym, życzliwie wita go-
ścia i prowadzi do komnaty przeznaczonej dla świeckich
odwiedzin. Tam właśnie, gdy zamienili już kilka uwag
na tematy rodzinne i lokalne, wyznaje Wolfgang udrękę
swej duszy, nie przemilczając również choć nazwiska
uwielbianej przy tym nie wymienia miłości, jaka
zrodziła się w jego sercu, będącej prawdopodobnie przy-
czyną tak ostro ganionego, świeckiego nastroju jego sa-
kralnej muzyki; pyta też ze smutkiem, czy takie wy-
kroczenie przeciw dawnym tradycjom i przepisom można
nazwać grzechem. Przyjaciel słucha go uważnie; rze-
telna szczerość spowiedzi wzrusza go prawdziwie. Po
krótkim namyśle pyta:

A więc miłość rozkwitła w twym sercu? Czy wie
o niej ta, która stała się jej przyczyną, i czy odwza-
jemnia twoją skłonność?

Nie.

Zatem kwiatuszek kwitnie w ukryciu, a ty stan
ten odczuwasz jako cudowną i uszczęśliwiającą ta-
jemnicę?

Tak.

A żadna rozkosz zmysłów z miłością tą się nie
łączy?

Wolfgang patrzy na Dominika ze zdziwieniem, odpo-
wiadając:

Nie wiem. Jest to coś, czego nie znałem dotąd, coś
pięknego, co czuję w sobie, gdy przebywam blisko niej
i gdy ona ze mną mówi. A kiedy jej nie widzę, jestem
smutny. Jedyne, co mi pomaga przezwyciężyć smutek,
to muzyka. Gdy tak się stanie, znowu wesół jestem
i dobrej myśli, lecz nie na długo: niebawem znów ule-
gam tęsknocie, która gna mnie do niej.

116

Prostota wyznania rozwiewa ostatnie, nie wyrażone
zresztą głośno zastrzeżenia młodego nowicjusza:

Kto czystą miłość w sercu nosi mówi z głębokim
przejęciem a Pan Najwyższy obdarzył go talentem
wyrażania w dźwiękach wszystkiego, co go smuci lub
cieszy, nigdy nie popełnia grzechu, lecz postępuje
w myśl jego przykazań. Dlatego też, Wolferl, nie po-
winieneś wstydzić się z racji czynionych ci zarzutów:

nie splamiłeś bowiem sumienia wobec Stwórcy.

Lekki przebłysk radości rozjaśnia twarz chłopca:

Pocieszyłeś mnie, drogi przyjacielu, wielki ciężar
zdjąłeś z mej duszy. Wdzięczny ci będę za to przez całe
życie. A teraz zdradzę ci coś, czego nie wiesz. Tę missa
solemnis piszę dla ciebie. Rozlegnie się ona w dniu,
w którym będziesz celebrować pierwszą swoją mszę.

Przejęty Dominik chwyta rękę przyjaciela i mówi:

Spełnisz w ten sposób moje skryte i piękne pra-
gnienie. A twój udział w tej nadzwyczajnej uroczystości
uświetni jej wzniosły nastrój.

Z ulgą w sercu przystępuje Wolfgang do kończenia
swej pracy. Nic już z tego, co napisał, nie zmienia.
Ostatnie partie Agnus Dei oraz Ite missa est wy-
pełnia głęboką żarliwością wdzięcznej duszy. Raz tylko
jeszcze idzie do Haydna, by przedstawić mu finał. Tym
razem z ust mistrza nie słyszy żadnych zastrzeżeń. Mówi
on tylko:

Znów kawał drogi przebyłeś, i to niemały. Wspinaj
się dalej tak odważnie, a niebawem dotrzesz do szczytu.

Cicha nadzieja Wolfganga, że przy wizycie pożegnal-
nej spotka panią Marię Magdalenę, spełnia się wpraw-
dzie, lecz tylko przelotnie. Pojawia się wystrojona do
wyjścia, w ślicznym kapelusiku a la Gainsborough,
w delikatnej, koronkowej mantylce narzuconej na ra-
miona, krynolinie w drobne kwiatki i eleganckich trze-
wiczkach na wysokich obcasach, niby żywa a modna
ilustracja ze sztychów Moreau le jeune; wita gościa
jedynie "Bonjour, monsieur le petit maitre" i znika

117

natychmiast, jak urocza, barwna zjawa, równie prędko,
jak się pojawiła; widocznie bardzo jej spieszno. Małżo-
nek spogląda za nią, z dezaprobatą kręcąc głową:

Ach, te kobiety! wzdycha. Gdy im zabawa
w głowie, ani spojrzeniem jednym nawet nie rzucą na
męża. Radzę ci, chłopcze, nie zakochaj się zbyt wcześ-
nie.

Słowa Haydna wprawiły Wolfganga w zadumę. Nie
tylko w drodze do domu, lecz i w ciągu następnych
dni ciągle nęka go pytanie, w jaki sposób tak piękna
i miła żona stać się może przyczyną irytacji. Lecz oto
nieoczekiwana rozmowa w rodzinnym gronie przynosi
wyjaśnienie zagadki, strącając rozmarzonego chłopaka
z obłoków.

Nannerl wybrała się z dwoma przyjaciółkami, Anto-
nią i Józefą, starszymi córkami nadwornego medykusa
arcybiskupiego, Sylwestra von Barisani, w pewien pięk-
ny dzień późnym latem, na wycieczkę do pałacyku
w Hellbrunn. Przejęta jeszcze widokiem licznych oso-
bliwości tej wczesnobarokowej budowli, świadczących
tyleż o zamiłowaniu księcia Kościoła do architektury, co
o dziwacznych jego pomysłach, żywo opowiada po po-
wrocie do domu, gdzie zastała przybyłych z wizytą
Hagenauerów i Schachtnera, o wszystkim, co widziała,
dorzucając mimochodem:

No, a jak myślicie, kogośmy tam spotkały?
Rozynę naszego Wolferla. Szłyśmy właśnie drogą z wio-
ski ku kamiennej scenie, gdy zobaczyłyśmy ją pięknie
jak zwykle wystrojoną, na ławeczce w altance, a przy
niej kto? Młody hrabia Arco, czule obejmujący ją
ramieniem. Wyraźnie się przestraszyła, ujrzawszy nas
tam niespodzianie, i usiłowała zmieszanie swoje skryć
za wachlarzem. Ale nas jakiś diablik podkusił i prze-
chodząc zawołałyśmy: "Dzień dobry, madame Haydn".

Ho, ho, cóż to za historyjki słyszymy o naszej
fetowanej śpiewaczce mówi z chytrym uśmieszkiem
Wawrzyniec Hagenauer.

118

Komedianci płoche istoty zauważa sucho jego
małżonka.

Ależ droga pani Hagenauer, wszak to córka nasze-
go przezacnego katedralnego organisty Lippa! mówi
Leopold Mozart.

Cóż z tego? Już jako młoda dziewuszka nieźle
umiała strzelać oczkami broni swych racji Hage-
nauerowa. A od czasu, gdy wraz z Braunhoferową
wygładziła sobie głos w Italii i uważa się za wielką
śpiewaczkę, mniema, że wszyscy mężczyźni do stóp jej
padać powinni.

Nie pojmuję rozlega się głos mamy Mozarto-
wej na czym opiera pani tak złą opinię?

Ach, moja miła, stojąc przez cały boży dzień
w sklepie, nasłucha się człowiek niejednego, co daje
dużo do myślenia.

Ale i wielu złośliwych plotek odpowiada Mo-
zartowa.

Pani Maria Magdalena z pewnością mniej była zasko-
czona nagłym pojawieniem się Nannerl niż Wolferl
owymi plotkami, co spadły nań niczym grom z jasnego
nieba. Każde słowo jak ostry nóż rani mu duszę. Nie
mogąc już dłużej znosić katuszy, cichcem wymyka się
z pokoju, gdzie nadal trwa dyskusja nad uwodzicielskimi
zapędami bałamutnej śpiewaczki, którą Hagenauerowa
gwałtownie atakuje, a Mozartowa spokojnie broni.

Gdy rozgorączkowane kobiety, uspokoiwszy się nieco,
zaczynają rozmawiać o sprawach domowych, a także
o bliskiej już podróży do Włoch, przy czym Annerl
oznajmia zdecydowanie, że po ostatnich, jakże przy-
krych doświadczeniach za żadne skarby nie ruszy się
z domu, Schachtner, który jako jedyny zauważył znik-
nięcie Wolfganga, rusza do jego izdebki. Początkowo
sądzi, iż trafił do sklepu zoologicznego: o nogi natych-
miast ociera mu się, mrucząc, kot Murr, z Mateczki
szczebioce na powitanie kanarek, w oszklonym terra-
rium na okiennym parapecie połyskuje zielona jaszczur -

119

ka i wytrzeszcza oczy ropucha, a w innej klatce fika
kozły zwinna wiewiórka. Lecz po uważniejszym przyj-
rzeniu się menażeria okazuje się zarazem muzeum in-
strumentów: mały szpinet, dwoje skrzypiec, flet, klar-
net, bandola, a nawet obój leżą nieco bezładnie pomiędzy
stosami sztychowanych i ręcznie pisanych nut. Lecz pa-
radna, przy ścianie stojąca, oszklona serwantka wraz
z całą iskrzącą się zawartością: tabakierkami, medalio-
nami, agrafami, zegarkami, brelokami i wszelką biżu-
terią trofeami z koncertowych podróży nie pozwala
żywić wątpliwości co do metier mieszkańca tego pokoju,
który plecami ku drzwiom zwrócony, z głową oburącz
ściśniętą siedzi przy stole, nie zauważając wcale wej-
ścia Schachtnera. Dopiero gdy ów chwyta go od tyłu
za obie ręce, chłopak podnosi pełne melancholii spojrze-
nie i mówi niemal bezdźwięcznie:

Ach, to ty.

No, odrzuć teraz na chwilę włoskie twe vocabu-
larium, Wolferl, i pogadajmy poważnie. Uciekłeś z na-
szego grona przecież tylko dlatego, żeś posłyszał mnó-
stwo rzeczy, które arcyprzykre ci były?

Wolfgang milczy i spuszcza wzrok.

Mów szczerze, jak do przyjaciela.

Czy to istotnie prawda, że pani Haydn zdradza
męża?

Głupie plotki. Żywą ma naturę i lubi igrać z męż-
czyznami, którzy jej nadskakują; nie inaczej postępują
i inne panie z teatru i tyle. Ale takie igraszki to
przecież nie zdrada. A ciebie pocałowała?

Nie, nie! woła Wolfgang z oburzeniem.

Patrzcie, ludzie nawet buziaka ci nie dała.

A tyle cię już przecież dam buziakami obsypywało,
i tyś im buzi dawał.

Owszem, ale, ale...

Ale co?

To były przecież całkiem inne pocałunki.
Schachtner wybucha śmiechem.

120

Aha: tu cię boli. Po prostu jesteś zakochany. Ser-
duszko twe stopniało jako wosk na słońcu. Postarajże
się tedy, by znowu podmarzło, zastanów się chwilę i po-
wiedz sobie: cóż za głupiec ze mnie: żeby zapatrzeć się
na kobietę, która w dodatku jest ślubną małżonką mego
czcigodnego nauczyciela! No, a teraz chodź, chłopcze,
inaczej ci tu obok pomyśleć gotowi, żeś doprawdy za-
durzony w Haydnowej.

V

15 października młody kapłan Dominik Hagenauer
odprawia w kościele Sw. Piotra swą pierwszą mszę.
Udekorowane wnętrze kościoła jaśnieje uroczystym bla-
skiem, setki świec rozlewają blask na ołtarz i chór. Pół
Salzburga dąży w odświętnych szatach przez plac Ka-
pitulny ku portalowi kościoła, przed którym niebawem
narasta tłum, ponieważ wnętrze pomieścić już nie może
rzeszy wiernych. Przybył także na tę podniosłą cere-
monię arcybiskup ze swoją świtą: chodzi przecież o to,
by należycie uczcić dwóch młodziutkich rodaków.

Rozpoczyna się uroczysta msza. Od ołtarza rozbrzmie-
wa wyraźny, łagodny i pełen wewnętrznego ciepła głos
odczytującego łaciński tekst celebranta, któremu asystu-
ją starsi duchowni, na chórze rozbrzmiewa zaś Missa
solemnis pod kierunkiem jej trzynastoletniego kompo-
zytora, sprawnie prowadzącego małą orkiestrę, cztery
głosy śpiewaków i organy. Partię sopranu śpiewa nie
Maria Magdalena Haydn, jak sobie wymarzył przy pracy
nad tym dziełem młodziutki twórca, lecz inna śpiewacz-
ka, której głos nie dorównuje tamtej ani pięknem
brzmienia, ani duchową głębią. Znawcy odnajdują
wprawdzie w tym utworze wpływy starszych kompo-
zytorów, lecz również śmiałe a nowatorskie traktowanie
instrumentów; uwagi ich nie uchodzi też świecka przy-
mieszka w nieposkromionej radości wysokich koloratur,

121

lecz słuchający tłum przejęty jest głęboko, a twarze
opuszczających świątynię wyrażają jeszcze owo przeję-
cie.

Następnego dnia Msza zostaje powtórzona w starym,
pięknym kościele klasztoru Benedyktynów na Nonnber-
gu, budząc takie samo uznanie. W południe spotykają
się rodziny Hagenauerów i Mozartów z mnóstwem przy-
jaciół i krewnych młodego kapłana na uroczystym
przyjęciu w gospodzie Nonntalu. Stary Hagenauer daje
dowody niezwykłej zaiste gościnności. Po obfitej uczcie,
gdzie do każdej potrawy podawano także odpowiednie
trunki, po wszystkich, z serca, choć nie zawsze z cyce-
ronowską elokwencją wznoszonych toastach, w których
oczywiście nie zapomniano i o kompozytorze Mszy, na-
stępuje jeszcze niejako dla duchowego zbudowania mu-
zyczny deser w wykonaniu Mozartowskiego tria. A po-
tem Wolfgang chwyta swą bandolę i rozochocony
wypitym winem, wyśpiewuje żartobliwe salzburskie pio-
senki. W ten sposób doprowadza do zabawy, która
i młodzieży daje prawo do puszczenia się w ochocze
tany. Niebawem bawią się starzy i młodzi, a Schachtner
zabawnymi anegdotkami i śmiesznymi pomysłami wzbu-
dza nieustającą wesołość. Rozhulali się, rozdokazywali;

wśród jedzenia, picia, żartów i tańców zleciały godziny,
aż ogarnęło ich zmęczenie, a nadchodząca północ nakła-
niać jęła do powrotu.

W pysznych humorach, wśród żywej rozmowy i śpie-
wu ruszają w drogę ku domowi: na przedzie Schachtner,
intonujący pieśni, z pochodnią w ręku, a u jego boku
Wolfgang, grając na bandoli. Tak dochodzą do zamknię-
tej już bramy miejskiej. Strażnik, zbudzony z drzemki
hałasem, pojawia się w okienku z latarnią, a widząc
tak liczne towarzystwo, wzbrania się początkowo upar-
cie, mimo wszelkich próśb, przed wpuszczeniem zgieł-
kliwej czeredy. Swada Hagenauera i iście książęcy na-
piwek łamią wreszcie upór i zmiękczają srogiego cerbe-
ra. Z chwilą gdy zgaszono pochodnię, napomina ich

122

jeszcze poważnie, aby przy wkraczaniu do miasta prze-
strzegali urzędowo nakazanego szacunku dla śpiących
mieszkańców, i otwiera ciężką bramę.

Rozbawiona gromada przemyka ostrożnie, gęsiego,
obok ciągle jeszcze zdumionego strażnika i na palcach
wędruje cichuteńko przez uśpione miasto; niekiedy tylko
rozlega się zdradliwy chichot, uciszany jednak natych-
miast psykaniem. Na placu Kapitulnym pater Domini-
kus rozstaje się ze swą świecką asystą i znika za mu-
rami klasztoru, a wędrujący dalej pochód duchów na
każdym skrzyżowaniu zmniejsza się coraz bardziej;

wreszcie pozostaje tylko Schachtner oraz rodziny Ha-
genauerów i Mozartów. Trębacz dworski upiera się, by
towarzyszyć im aż do Getreidegasse.

Przed bramą domu bierze "brzękadło" Wolfganga
i trącając leciutko struny, śpiewa cichutkim głosem:

Wieczorną już śpiewamy pieśń,
jak dawny zwyczaj uczy;

a kto nie umie śpiewać sam,
niechaj pod nosem mruczy!

Minęła uciech pora dziś
i uczta zacna była,
winnej jagody rzeżwy sok
dotąd nam krąży w żyłach.

Gościnnym gospodarzom cześć,
radości dali moc;

dziękując im za piękny dzień,
żegnamy: dobra-noc!

VI

Zanim Mozartowie tym razem tylko ojciec i syn
ruszą w pierwszą podróż do Włoch w połowie grudnia
1769 roku, Wolfgang wezwany zostaje do arcybiskupa,

123

który podczas audiencji oznsJ"^. iż mianował go na-
dwornym koncertmistrzem, choć Jak dorzuca na
razie bez pensji.

Tytuł arcybiskupiego nadwornego koncertmistrza
przyda ci się w obcym kraji^- A postarajże się w Italii
szacunek swą sztuką zyskał ł dla muzyki niemieckiej
zdobyć uznanie. Ochmistrz iiłróJ napisze potrzebne listy
polecające, które powinny zapewnić ci gościnne przy-
jęcie.

Od tej chwili każdy dzień spędzony w Salzburgu jest
dla ojca i syna pełen niepokój" l niecierpliwości. Matka
traktuje ów stan podniecenia Jako osobistą zniewagę:

Pali was już chyba brfk P0'1 stopami woła
że ani doczekać się możecie te.) Jazdy, a my, biedne
i opuszczone, każdą godzinę, co do pożegnania nas zbli-
ża, gotoweśmy zatrzymać, i teraz naprzód już zamar-
twiamy się nadchodzącym ro^aniem.
Wolfgang czule usiłuje ją pocieszać, lecz bez skutku.
Nannerl podziela zgryzotę matki, choć z innego po-
wodu. Czuje się zepchnięta n? dalszy plan, ponieważ po
raz pierwszy ma zostać wykluczona z koncertowej po-
dróży; boli ją to bardzo. Bo chociaż wie od dawna, że
przynależy tylko do "garnirunku", a wielką siłę przy-
ciągania publiczności ma jedy"16 JGJ ^at, zbyt mocno

weszła jej już w krew ambida urzekania publiczności
swoją sztuką.

Lecz cóż pomoże prawowanie się z losem, skoro matka
i córka pozostać muszą w domu. a ojciec z synem ruszać
w obce strony! Leopold Moz.irt wbił sobie przecie do
głowy, że Italia to ziemia obiecana, gdzie spełniają się

wszelkie tęsknoty artystów ^Y wszelkie sprzeciwy
na nic się nie zdadzą.

Ma zresztą rację. Już wkrótce niemieccy poeci i ma-
larze, gnani tą samą, namiętM tęsknotą, będą jechać
lub wędrować przez Alpy tak, Jak od dłuższego czasu
czynią to niemieccy kompozytowy- Istnieje jednak róż-
nica między tymi i tamtymi: poetów i mistrzów palety

124

wabi krajobraz, oblicze starych miast, ich mury, bra-
my, pałace i zamki, kościoły i świątynie, krzywe zaułki
i malownicze place, wabi barwne a ruchliwe życie ludu,
wreszcie też i mnóstwo wpółzwietrzałych ruin, wśród
których podsłuchać pragną tajemnice wielkiej, histo-
rycznej przeszłości. Muzyków natomiast urzeka potęga
i różnorodność muzyki, która uroczystymi dźwiękami
rozbrzmiewa pod wysokimi sklepieniami kościołów, peł-
na świeckiej zmysłowości wypełnia teatry, serdeczną
a prostą melodią płynie w serenadach i romancach. Tu
bowiem rzeczywiście wieś i miasto, starzy i młodzi,
wysokiego i niskiego stanu są do głębi przeniknięci
śpiewem i muzyką, a pomiędzy kunsztowną muzykę in-
strumentalną i prostą pieśń ludową żadna obcość się
nie wkrada. Niewątpliwie, we Włoszech, wraz z odej-
ściem wielkiej epoki renesansu, muzyka zajęła miejsce
należne dotychczas sztukom plastycznym, w dziedzinie
muzyki kościelnej dzięki Palestrinie; w dziedzinie świec-
kiej zaś dzięki Monteverdiemu, Scarlattiemu, Stra-
delli, Pergolesemu wkroczyła w nowe epokę sławy,
która kraj ten uczyniła wysławianą ojczyzną pieśni
i dźwięków, wspaniałą szkołą kompozytorów i muzy-
ków. Cóż dziwnego, że tęsknota do owej krainy, ku
której niejeden już przyszły mistrz muzyki niemieckiej
odbywał pielgrzymkę, aby na miejscu zaczerpnąć z ka-
stalijskiego źródła muzyki podnietę do dalszej swej
twórczości, tak przepotężnie wabi obu Mozartów!

VII

Podczas gdy przy Getreidegasse 9 zalega cisza, a dwie
niewiasty z arcysmutnymi minami snują się po poko-
jach, Leopold i Wolfgang, ciepło opatuleni, jadą wiel-
kimi saniami poprzez ośnieżony krajobraz na Południe.
Życzliwość Fortuny towarzyszy tej podróży. Wszędzie,
gdzie nasi podróżni zatrzymują się na dłuższy popas

125

w Innsbrucku, Rovereto, Weronie, Mantui biją ku
Wolfgangowi fale uwielbienia, niezależnie od tego, czy
produkuje się przy fortepianie, czy gra na organach,
czy swobodnie fantazjuje na podsunięte mu tematy.

Na cztery dni przed czternastymi urodzinami chłopca,
23 stycznia 1770, przybywają Mozartowie do Mediolanu
i otrzymują obszerną, z trzech pokoi złożoną kwaterę
w augustiańskim klasztorze di San Marco. I tutaj rów-
nież znajdują serdecznego mecenasa w osobie general-
nego gubernatora Lombardii, hrabiego Karola Józefa
von Firmiana, urodzonego w południowym Tyrolu, któ-
ry potrafi mile ułożyć im przeszło dwumiesięczny pobyt
w lombardzkiej stolicy. Przede wszystkim znakomite
przedstawienia teatralne ujawniają Wolfgangowi wyso-
ki poziom włoskiej opery. Oprócz tego rozpoczynający
się właśnie karnawał niesie mnóstwo rozrywek i zabaw,
nacechowanych pełną temperamentu wesołością, a po-
zostawiających wrażenie nieodpartego uroku. Wśród te-
go napływają również zaproszenia na prywatne kon-
certy w domach wytwornych arystokratów, cieszące się
jak zwykle entuzjastycznym aplauzem.

Lecz punkt kulminacyjny wszystkich imprez stanowi
wielki koncert w pałacu hrabiego Firmiana, na który
zaproszono około stu pięćdziesięciu osób z najlepszego
towarzystwa, a który uświetnia obecność hrabiego Mo-
deny ł jego małżonki. Wolfgang skomponował spiesznie
na tę okazję trzy arie i recytatyw do tekstów Metastazja
na małą orkiestrę; zwłaszcza aria Mźsero pergoletto,
pełna wzniosłej, dramatycznej powagi, budzi ogromną
sensację, także dzięki doskonałemu potraktowaniu głosu
śpiewaczego. Za arię tę otrzymuje młodziutki kompozy-
tor od pana domu prócz złotej tabakierki również dar
w postaci dwudziestu dukatów. Nadto przynosi ona ko-
rzyść większą jeszcze mianowicie zaszczytne zlecenie
napisania opery na najbliższy sezon zimowy.

Zlecenie to wprawia chłopca w stan takiego upoje-
nia, że wieczorem, gdy nadchodzi pora spoczynku, usnąć

126

nie może. Przed oczami migają mu nieustannie barwne
obrazy niewątpliwe wspomnienia przeżytych wrażeń
operowych a w uszach dżwięczą nieznane melodie,
przekształcając się i zanikając.

Północ dawno minęła, gdy chłopak zrywa się z posła-
nia i w nocnym stroju, z płonącą świecą w ręku wchodzi
do sąsiedniego pokoju, gdzie ojciec o czym wyraźnie
świadczy jego pełne zadowolenia pochrapywanie za-
pomina we śnie o trudach dnia. Na widok tej spokojnej
twarzy Wolfgang uprzytamnia sobie, jak niestosowny
był jego zamiar zakłócenia spokoju śpiącemu, i już chce
cichcem powrócić na posłanie. Lecz Leopold Mozart,
zbudzony blaskiem świecy, otwiera oczy, z przerażeniem
dostrzega stojącego przed nim syna, wpół podnosi się
na łóżku i pyta zatroskany:

Czyś chory?

Nie, ojcze, tylko zasnąć nie mogę. Ta nowa opera
snuje mi się po głowie. Najchętniej ubrałbym się, siadł
przy stole i zapisał wszystko, co akurat na myśl mi
przychodzi.

Dziwny z ciebie chłopak! Czy sądzisz, że poważną
operę można tak gładko i po prostu wytrząsnąć z ręka-
wa, niczym lada serenadę albo menueta? Ładnie by to
wyglądało! Wybijże sobie z głowy takie pomysły. Sta-
jesz przed zadaniem, na które ja sam nigdy się nie
odważyłem, a chcesz rozwiązać je niejako w mgnieniu
oka.

Wolfgang, przygnębiony, patrzy przed siebie. Po krót-
kiej chwili milczenia mówi najpierw nieco melancho-
lijnie, lecz potem ze wzbierającą namiętnością:

Więc cóż mam zrobić? Wre to we mnie, jakby się
dusza moja gotowała i lada chwila miała wykipieć.
Wiem, że wiele melodii, które z niej teraz płyną, okaże
się do niczego. Ale wydaje mi się także, iż niektóre złe
nie są, może nawet i dobre.

Ojciec kręci głową. Sam nigdy nawet za młodu
nie odczuwał tego elementarnego, demonicznie gwal-

127

łownego, twórczego uniesienia. W kompozycjach swoich
jest artystą ostrożnym, unikającym wszystkiego, co zbyt
śmiałe i rozbijające granice konwenansu, bardzo mocno
związanym z elementami formalnymi, zawsze przecież
gładkim w muzycznym języku, choć właściwie pozba-
wionym głębi technikiem, lecz niczym więcej. Roz-
sądek owa podstawowa cecha jego charakteru
decyduje również o jego twórczości. Dlatego niezrozu-
miały i obcy jest mu ten kipiący impet syna. Lęka się
go nawet, tak jak talent drży na widok geniuszu. Oba-
wa, że Wolfgang da się porwać uczuciu, że zagubi się
w labiryncie, z którego wyjścia znaleźć już nie zdoła,
góruje w jego pedagogicznej wobec syna postawie nad
wszelkimi innymi ojcowskimi uczuciami. Usiłuje więc
wpłynąć nań, wyjaśnić, iż rozsądek jedyną jest wy-
tyczną w życiu i że w sztuce także prymat mu przyznać
należy, gdy nie chce się utracić gruntu pod nogami, co
przecież łacno przydarzyć się może, gdy popuści się
wodze wyobraźni.

Wolfgang cicho wraca na posłanie i gasi świecę. Krew
jego krąży wolniej, gdy znów się kładzie i szeroko
otwartymi oczami wpatruje w ciemność. Szacunek dla
słów ojca dość jest silny, aby powściągnąć nadmiar
własnej jego fantazji. Lecz wcale nie jest przekonany
o niewłaściwości swego postępowania. Przez chwilę leży
jeszcze i czuwa; potem sen unosi go na skrzydłach
w krainę zapomnienia.

VIII

W kilka dni później, tuż przed wyjazdem z Mediolanu,
donosi Leopold Mozart sumiennie i skrupulatnie swoim
bliskim w Salzburgu o zleceniu na napisanie opery.
Wolfgang miał początkowo zamiar dołączyć krótki liścik
do ojcowskiego sprawozdania co często robi w trakcie
tej podróży w końcu jednak zadowala się nic nie

128

Arcybiskup Zygmunt von Schrattenbach

mówiącym zdaniem: "Pozdrawiam i całuję Mamę i Sio-
strę milion razy, żyję zdrów, Bogu dzięki, addio". Ani
słóweczka, ani cienia jakiejkolwiek radości, choć prze-
cież znacznie błahsze okazje potrafiły go nieraz wpra-
wiać w istną ekstazę szczęścia tak jakby owa opera
wcale już go nie wzruszała. Ale taki właśnie jest ten
chłopak; im zaś starszy, tym wyraźniej to widać: entu-
zjazm spada nań niczym nieznany, czarowny rajski
ptak, unosi jego duszę na wyżyny zachwytu, który cza-
sem na przykład gdy go twórczy zapał ogarnie
trwa długo, lecz niespodzianie szybko gaśnie, skoro tylko
z zewnątrz płynące otrzeźwienie przemienia cudownego
tego ptaka w szpetną wronę.

Te listy, które Leopold z różnych miejsc podczas całej
podróży pisze do żony, Wolfgang zaś wspólnie do matki
i siostry niekiedy zresztą tylko do samej siostry
dobitnie ujawniają różnice charakteru ojca i syna.
W listach ojca odzwierciedla się zawsze praktyczny, ko-
rzyści i straty rozważający człowiek czynu, ale zarazem
zrzędny sceptyk, głosem rozsądku we wszystkim do
ostrożności nakłaniany. Gniewa go zarówno źle przyrzą-
dzony obiad lub nie opalana jadalnia, jak brak należ-
nego mu szacunku ze strony jakiegoś służącego. Zgodnie
ze starym zwyczajem odnotowuje w dzienniku nazwiska
wszystkich arystokratów i ludzi wybitnych, przydając
im w listach charakteryzujące komentarze; szczególnie
uwzględnia tych, którzy uprzejmością swoją miłe po-
zostawili wspomnienie. Nigdy też nie zapomina infor-
macji, gdzie koncertował Wolferl, i zawsze wylicza na-
grody, jakie syn przy tej okazji uzyskał; w ogóle zresztą
centralnym punktem jego sprawozdań jest ów fetowany
chłopak i wszystko, co wokół niego się dzieje. Lecz
i oszczędnie kalkulujący ojciec rodziny dochodzi tu
niekiedy do głosu. Wkrótce zrozumiał, że we Włoszech
można wprawdzie zbierać laury, lecz złotych owoców
zerwać się nie da, bo arystokracja znacznie tu skąpsza
niż w Paryżu czy Londynie, a honoraria wypłacane są

Powieść o Mozarcie

129

zazwyczaj w postaci okrzyków "bravo" lub "da capo"

zamiast w złocie.

Jakże inny ton w listach syna! Są one przeważnie
króciutkie, zawierają parę zdań zaledwie, rzadko kiedy
więcej niż kilkanaście, ale przebija w nich usposobienie
pogodne, które w każdej życiowej sytuacji doszukać się
potrafi dobrych stron; czasami spomiędzy linijek prze-
ziera figlarz, który droczy się i żartuje ze swymi czy-
telnikami. Nigdy nie mówi o sobie, najwyżej dla
uspokojenia matki i siostry donosi, że zdrów jest
i dobrej myśli. Lecz staje się rozmowny, gdy trzeba opi-
sać jakąś operę, którą właśnie oglądał, a w jego relacje
wplata się z wdziękiem obrazowość i humor. Czasami,
gdy z trudem i wielką biedą list cały po włosku złożył,
przypomina sobie rodzimy dialekt i pisze: "Aleć po
salzbursku pogadajmy, bo to mądrzej. A zdrowiśmy,
Bogu dzięka, ociec i ja". Słowem lubi żartować,
a zakończenia jego listów także pełne są zabawnego ko-
mizmu. Pocałunki odgrywają w nich wielką rolę, się-
gając nieraz cyfr wręcz astronomicznych, lecz sam pod-
pis brzmi zazwyczaj prosto: "Wolfgang Mozart", choć
niekiedy także "Wolfgango in Germania, Amadeo

in Italia".
Tak tedy matka i siostra w zaciszu salzburskiego

mieszkanka stale informowane są na bieżąco i z oddali
śledzić mogą w myślach podróż swych najmilszych,
którzy po karnawałowym zamieszaniu ruszają w dalszą
podróż na południe.

IX

W skromnym, choć gustownie urządzonym mieszkaniu
przy Kartnerstrasse w Wiedniu siedzi we wczesnym
zmroku styczniowego popołudnia 1771 roku baron Igna-
cy von Waldstadten z nogami owiniętymi pledem, przy
kominku, na którym huczy wesoły ogień; w blasku

130

kandelabra czyta gazetę. Treść widocznie zajmuje go
niesłychanie, bo wchodzącego służącego spostrzega do-
piero w chwili, gdy już koło niego stanął i na tacy list
mu podsuwa.

Ach, ktoś pamiętał o mnie w samotności mojej
mówi zmęczonym głosem, biorąc list i oglądając adres
i to nawet we Włoszech. Któż to być może?

Czy pan baron rozkaże przynieść jeszcze jeden
świecznik?

Nie, nie, nie trzeba macha ręką Waldstadten.
Ale możesz, Franciszku, dorzucić kilka polan do ognia.
Bardzo marznę dzisiaj.

Pan baron powinien położyć się do łóżka.

W łóżku nie wyzdrowieję. A na dworze nadal tak
zimno?

Mróz trzaskający. Najstarsi ludzie czegoś takiego
w Wiedniu nie pamiętają.

Żałuję, że nie będę mógł posłuchać koncertu Józefa
Haydna z tą jego eisenstadzką orkiestrą. Mieli podobno
grać jakąś symfonię młodego Mozarta.

Koncert odwołano, panie baronie, też z powodu
mrozu.

Waldstadten tymczasem otworzył list i dostrzegł pod-
pis nadawcy.

A to dopiero prawdziwie słoneczny promyk wśród
tej lodowatej zimy! Wyobraź sobie, Franciszku: list od
hrabiny Schlick.

Czy pan baron życzy sobie czegoś jeszcze?

Najpiękniejsze moje życzenie właśnieś spełnił,
Franciszku. Czegóż miałbym jeszcze chcieć?

I gdy służący wycofuje się dyskretnie, baron z chciwą
ciekawością zaczyna czytać przesłane mu wieści:

"Drogi mój Baronie! Oboje należymy do ludzi, którzy
rzadko z sobą korespondują. Lecz gdy wreszcie nie-
raz po wielu miesiącach chwycimy za pióro, dzieje
się to zawsze pod wpływem wewnętrznego przymusu

f

131

przekazania sobie ważnych jakichś wieści. Z końcem
ubiegłego lata pisałam Panu, iż mąż mój zdrowotnie
ma się nie najlepiej. Lekarze bardzo się o niego martwili.
Uznali też za konieczne, aby ze względu na swoje chore
płuca z nastaniem chłodnej pory roku udał się w stro-
ny o łagodniejszym klimacie. Cóż, zna Pan przecie mo-
jego męża i wie, jak nie lubi odrywać się od swoich
spraw. Trzeba było usilnych namów przyjaciół i dzieci,
aby wreszcie przystał na tę podróż.

I oto od początku października jesteśmy w San Remo,
a przyznać muszę, iż czyste i łagodne powietrze Riwiery
znakomicie wpływa na drogiego naszego chorego. Po-
prawił się najwyraźniej, gdy zaś przeminą zimowe dni,
które i tutaj, mimo palm i pomarańczy, potrafią być
bardzo przykre, mniemam, że z nadejściem wiosny zdo-
łam z nim, całkiem już zdrowym, powrócić w rodzinne

strony.
W Salzburgu, gdzie miałam nadzieję spotkać małego

naszego Wolfganga, zastałam jedynie mamę i jej cał-
kiem teraz już dorosłą córkę; dowiedziałam się od nich,
że ojciec z synem wyruszyli do Włoch. Jechaliśmy póź-
niej niejako ich śladem, który pozostawił wszędzie jak
najmilsze wspomnienia o występach signora Amadeo,
jak go w Italii nazywają. Z Mediolanu, po dłuższym
tam pobycie, udali się przez Parmę, Bolonię i Florencję
do Neapolu. We Florencji arcyksiążę Leopold nowymi
laurami uwieńczył skronie tego małego czarnoksięż-
nika. Przyjęcie w Neapolu mniej było serdeczne, choć
młoda królowa Karolina, która niegdyś tak niegrzecznie
roześmiała się, gdy Wolferl runął jak długi na śliski
parkiet w Schonbrunnie, chętnie tym razem gry jego
chciała posłuchać. Ale gburowatego jej małżonka w ża-
den sposób namówić nie można było do udzielenia zgody
na koncert młodego Mozarta. Mimo to chłopak był
z pobytu w Neapolu bardzo zadowolony, gdyż poznał ko-
lebkę opery buffa, a także słynną śpiewaczkę de Amicis.
Na temat Rzymu natomiast wiele mówić nie chciał. Pa-

132

jaków i skorpionów, z których ponoć słynie to miasto,
nie zobaczył, natomiast spotkał wielu kardynałów, spo-
śród których Pallavicini i zbieracz dzieł sztuki, Albani,
szczególną okazali mu życzliwość. Jadąc z Florencji,
przybyli obaj Mozartowie do Rzymu akurat w Wielkim
Tygodniu, stąd też mieli okazję uczestniczyć w wielu
zarówno z Wielkim Tygodniem, jak i Wielkanocą zwią-
zanych, a obchodzonych tu szczególnie wspaniale uro-
czystościach w bazylice Św. Piotra. Na Mozarcie naj-
większe wrażenie wywarło Miserere Allegriego, które,
jak wyznał mi w tajemnicy, mimo zakazu spisał sobie
po powrocie do domu z pamięci. Niebywały to zaiste
wyczyn! Przez papieża podróżnicy nasi przyjęci zostali
dopiero podczas drugiego pobytu w Rzymie, gdy wra-
cali z Neapolu. O skromności Wolfganga dobrze świad-
czy to, że ani słówkiem nie wspomniał o związanym
z ową audiencją uzyskaniu Orderu Złotej Ostrogi, da-
jącego mu również tytuł Ca'fraliere. Ale tym bardziej
puszył się z tej racji ojciec; całkiem pod tym względem
niepodobny do syna, wszystkie zewnętrzne zaszczyty
znacznie wyżej ceni niż ten, który je uzyskuje. Od nie-
go też dopiero dowiedziałam się, że Wolferl, na podsta-
wie pewnej w klauzurze dokonanej pracy, przyjęty
został jako compositore na członka Accademia Filarmo-
nica w Bolonii zaszczyt to niezwykły doprawdy,
gdyż według statutów mogą go dostąpić jedynie kompo-
zytorzy w wieku lat przeszło dwudziestu.

Ze słów moich wyrozumie Pan, drogi Przyjacielu, iż
informacje te zawdzięczam nie tylko osobom trzecim,
lecz że uzyskałam je także z pierwszej ręki. Tak, widzia-
łam signora Amadeo, słyszałam go, mówiłam z nim.
A oto jak do tego doszło: hrabia Firmian powiedział mi,
iż chłopak otrzymał od teatru mediolańskiego zlecenie
na napisanie za dobre honorarium opery, która
wykonana zostanie w drugi dzień świąt Bożego Narodze-
nia. Nie mogłam pominąć takiej okazji, byłam więc na
prapremierze. Tytuł opery brzmi Mitridate, re di Pon-

133

to. Treścią nie czułam się wcale zbudowana. Wolała-
bym, aby młodziutkiemu kompozytorowi wdzięczniejsze
postawiono zadanie, niż te pustym patosem dudniące,
a w napuszonych tyradach na temat zazdrości, zemsty,
miłości ojczyzny, podejrzliwości, zdrady i szlachetności
wzajem prześcigające się postaci. Opera składa się prze-
ważnie z arii ze względu na żądania wysunięte przez
uczestniczących w niej śpiewaków. Lecz mimo wszystko
godny podziwu jest fakt, że ów czternastoletni muzyk
zdołał tyle urozmaicenia i słodyczy do tych arii wpro-
wadzić. Brzmiały mile, a przy każdej niemal domagano
się da capo. Mitridate jest więc w każdym razie suk-
cesem, o czym świadczy również nowe zlecenie, którym
dyrekcja teatru wyróżniła kompozytora, zamówiwszy
znowu operę na pozaprzyszły karnawał.

Un piccolo ragazzo1 jest jednak Wolferl ciągle jeszcze,
przynajmniej w zewnętrznej postaci, mimo iż słodkim
chłopaczkiem*, którego wiedeńskie damy przed ośmiu
laty omal nie zadusiły pocałunkami, oczywiście być
przestał. Już sama przemiana jego wysokiego, chłopię-
cego sopranu w dźwięczny, choć nieco kruchy jeszcze
męski tenor, jaka dokonała się tu, w Italii, świadczy, że
wyrósł z lat dziecięcych. Lecz serdeczną pogodą pro-
mieniuje nadal, zaledwie usta otworzy; wydaje się ona
mieć źródło niewyczerpane w samej jego naturze. Daw-
na urocza naiwność ustąpiła obecnie mądrej rozwadze
we wszystkim, co mówi; ale potrafi też niekiedy celnie
wplecionym, żartobliwym słówkiem ożywić konwersa-
cję. Jakże dokładnie przypomniał sobie wszystkie drobne
wydarzenia podczas własnego debiutu w Linzu i pobytu
w naszym domu, nadając im we wspomnieniach miłe
zabarwienie! O własnej twórczości mówi niechętnie lub
usiłuje zbyć to krótkimi uwagami. Gdy mu powiedzia-
łam, że pojąć nie potrafię, w jaki sposób zdołał podczas
podróży skomponować, prócz opery, muzyki kościelnej

(Małym chłopcem]

134

i pomniejszych utworów, kwartet smyczkowy którego
zresztą wysłuchaliśmy tego samego dnia a w Rzymie
nawet kilka symfonii, odparł z uśmiechem pełnym za-
kłopotania: Ależ pani hrabino, przecież to wszystko
niemal nic nie znaczy, próby niewarte wzmianki*. Tak
oto powściągliwie mówi o sobie.

Na ogół jednak odnoszę wrażenie, jakby w duszy jego
wrzał wulkan, którego ogień nieustannie na nowo budzi
w nim samym przerażenie i zmusza do wytężenia całej
siły woli, by zapobiec wybuchowi. Ojciec zaś uprawia
niemal kult swego syna. Zwróciłam na to uwagę już
w Salzburgu, gdy czytano mi jego listy. Dla niego jest
ów chłopiec najświetniejszym pianistą, najlepszym
skrzypkiem, nieprześcignionym kompozytorem. Piękna
to, zapewne, oznaka ojcowskiej miłości, gdy ktoś tak
wytrwale i zaciekle po stronie własnego dziecka staje,
ale nadmiar gorliwości raczej odstręcza! Stale wspomi-
nać muszę słowa starego Hassego, który rok temu
w Wiedniu powiedział mi o Mozartach: Chłopiec istot-
nie dokonuje rzeczy w jego wieku niepojętych; gra
w sposób tak doskonały, że dorównuje najlepszym na-
szym wirtuozom, a to, co sam oglądałem spośród jego
kompozycji, świadczy o niebywale wczesnym i dojrza-
łym talencie. Ojciec jego jest człowiekiem światowym
i wykształconym. Nie powinien tylko nadmiernie roz-
pieszczać syna ani przewracać mu w głowie kadzidla-
nym dymem przesadnych pochwał. To jedyne niebezpie-
czeństwo, którego się lękam. Tak, a niebezpieczeństwo
wydaje mi się teraz bliższe niż kiedykolwiek, nie w ten
wprawdzie sposób, jak je widział poczciwy Hasse, aby
Wolfgang Amadeusz wyrastać miał na zarozumiałego
i w manię wielkości wpadającego artystę przed tym
chroni go wrodzona skromność lecz dlatego, że roz-
terka pomiędzy synowską powinnością a pragnieniem
wolności dręczy go i twórczo obezwładnia. Cierpi
tego jestem pewna wskutek tego jarmarcznego wy-
stawiania na widok publiczny niczym jakiegoś dziwo-

135

laga cierpi mocno i głęboko: geniusz w jarzmie lub,
lepiej rzecz wyrażając, ptak w klatce, ginący z tęsknoty
7.a swobodą. Och, obyż rychło ją znalazł!

Serdecznym tym życzeniem, które Pan, drogi mój Ba-
ronie, z pewnością ze mną podzielić zechce, pragnę ten
Ust zakończyć.

Niezmiernie Panu przyjazna

Aurora von Schlick
San Remo, 12 stycznia 1771"

Baron Waldstadten składa list i w zamyśleniu patrzy
w ogień trzaskający na kominku. Po chwili wstaje,
z płonącym świecznikiem podchodzi do fortepianu, bie-
rze leżące na nim skrzypce i zaczyna z rozłożonych nut
grać rondo Mozarta. Służący Franciszek słyszy dźwięki
z sąsiedniego pokoju i dziwi się, że jego pan, który od
tygodni nie dotykał instrumentu, teraz tak żwawo
smyczkiem rusza. Podsuwa się ku drzwiom, nasłuchuje,
głową kręci i myśli: "Dziwne! Ten liścik hrabiny wi-
docznie lepiej poskutkował niż wszystkie leki doktora
Bernharda. Chciałbym wiedzieć, co napisała!"

X

Wolferl, a jakiż to chrypliwy głos przywiozłeś
z onej Italii! woła z przerażeniem matka, gdy z koń-
cem marca 1771 roku tuli wreszcie do serca tak długo
nie widzianego, a serdecznie ukochanego chłopca.
Zdawało mi się, że tam, na Południu, po drugiej stronie
Alp, piękne głosy po prostu z ziemi wyrastają, tak jak
u nas na górskich halach pierwiosnki.

Poczekajcie, pani matko, chwileńkę, a tak wam
zaśpiewam arię z La jinta semplice, że arcybiskupi
nasz śpiewak Spitzeder wyda się przy mnie nic nie-
wartym partaczem śmieje się Wolfgang, starając
się przy tym mówić dźwięcznym, niskim głosem.

136

A wychudłeś mi, serce kontynuuje krytykę
matka, -r- Czyż w tych zagranicach ciągle tylko post
panuje?

No, nie, mamo. Ale gdy tak dzień po dniu rano,
w południe i wieczór stale tylko maccaroni dają, to
i sam człowiek w cienką nitkę z wolna się przemienia.
Dlatego tak się już cieszę na wątrobiane knedle i ki-
szoną kapustę. To mogę jeść codziennie. A niebawem
nitka w knedel się zmieni.

Z radością cię odkarmię. A ty, Polderl, ni słówkiem
się nie odzywasz. Minę masz tak otępiałą, jakby cię
samym makaronem nafaszerowano. Dochody pewnikiem
na lepszy wikt nie wystarczały, co?

Spogląda na męża chytrze, choć i czule.

Ach, dochody wcale nie były takie złe, co naj-
mniej wystarczały. Choć po prawdzie, oszczędzić z nich
nie dało się nic mówi Leopold.

I klejnotów żadnych ani innych drobiazgów, mi-
łych oczom?

Z tym w Italii krucho. Ludzie tam oszczędni, zresz-
tą sami zbyt wiele grosza nie mają. Aleć Wolferl uzy-
skał przecie Order Złotej Ostrogi. A to warte więcej
niż wszystko inne.

Prawda! Pokażże, Wolferl, jak on wygląda?
woła Nannerl.

Brat przez czas dłuższy grzebie w podróżnej torbie,
aż wreszcie znajduje odznaczenie i przypina je sobie do
surduta.

No, jakże się wam podobam? pyta, wypinając
pierś.

Ojej! woła matka. Istny kawaler zrobił się
. z ciebie!

Prawda potwierdza z dumą ojciec i dorzuca:
A trzeba wam wiedzieć, że Ojciec Święty order ten
przyznał dotychczas tylko jednemu niemieckiemu
muzykowi: otrzymał go Krzysztof Willibald Gluck.
Z odznaczeniem tym złączony jest tytuł Cavaliere. Dla-

137

tego też zwie się tamten odtąd kawalerem von Gluck.
Obaj są tedy niejako braćmi po orderach.

Patrzajcież, to i nasz chłopak przynależy teraz
do onych wybrańców z błękitnym zadkiem woła
matka, klaszcząc w dłonie.

Zdołam to stwierdzić dopiero wówczas, gdy się
obejrzę w podwójnym lustrze. Bo w pomieszkaniu na-
szym u augustianów z San Marco mebla takiego wcale
nie było.

Annerl wybucha serdecznym śmiechem, a pozostali
radośnie jej wtórują. Żart biegnie za żartem i cała
podróż do Włoch wydaje się teraz, wśród wesołych
pytań i odpowiedzi, jedynie łańcuchem zabawnych przy-
gód. Ciekawość pcha jednak Wolfganga do własnego
pokoiku; chce się przekonać, czy wszystko tam po sta-
remu. Bierze Nannerl za rękę i wprowadza do swej
izdebki. Radość rozpromienia mu twarz, gdy wszedłszy
tam, zastaje jej obraz nie zmieniony. Uszczęśliwiony
ściska siostrę i woła:

Carissima sorella mia1, ślicznie dbałaś o mój zwie-
rzyniec. Jakże ci podziękuję! Nie mam nic prócz miłości.
Przyjmij tedy jej obfitość.

Dobrze, dobrze, Wolferl. Zadowolona będę nawet
z małej cząstki mówi ze śmiechem Nannerl. Sze-
rokie ci przecież serce potrzebne, skoro dostałeś ów
order. Salzburskie dziewczęta oczy na twój widok po-
tracą.

Gdzieżby! Jeśli tylko z powodu tej błyskotki, to
mogą mnie... wiesz już, co chcę powiedzieć.

No, są tu i takie, co się już ciebie doczekać nie
mogą.

A które?

Choćby Resi Barisani.

Wolfgang wybucha głośnym śmiechem.

[Najmilsza siostro]

138

Ten skrzat? Toć to jeszcze dziecko, co ledwo bee!
i baa! powiedzieć umie.

Zdziwisz się, jaka piękna dziewczyna z niej wy-
rosła.

XI

Piętnastoletni kawaler Orderu Złotej Ostrogi, Wolf-
gang Amadeusz Mozart, zaczyna oto cieszyć się w ro-
dzinnym mieście poważaniem, znacznie przekraczającym
sławę muzyka. Całkiem obcy ludzie okazują mu rewe-
rencję i obsypują komplementami. Inny nadąłby się
z dumy jako indor, ale Wolfgang przyjmuje te pochleb-
stwa z chłodną obojętnością, myśląc przy tym na swój
chłopięcy sposób: jakże to ludzie zawsze po blichtrze
tylko sądzą!

Grzeczność wymaga od podróżników złożenia po po-
wrocie wizyty arcybiskupowi. Lecz jego książęca wyso-
kość wyjechał na parę dni przed przybyciem Mozartów
do Bad Gastein, gdzie zamierza kąpielami kurować po-
dagrę. Aby więc ceremoniałowi uczynić zadość, ojciec
i syn składają wizytę ochmistrzowi dworu.

Hrabia Arco wita gości z przesadną niemal serdecz-
nością, gratuluje Wolfgangowi tak wysokiego odznacze-
nia, przekazuje pozdrowienia od córki swej, Angelikł,
która obecnie wraz z małżonkiem przebywa w ich ma-
jątku w pobliżu Chiemsee, a w słowa pożegnania wplata
nawet zaproszenie: aby obaj niebawem zechcieli jemu
i jego domownikom sprawić szczególną przyjemność
posłuchania ich muzyki.

Obaj Mozartowie powracają do domu wyraźnie roz-
weseleni tą krótką rozmową. Po drodze ojciec mówi:

Niedawno nie byliśmy jeszcze godni zaszczytu
jedzenia przy oficerskim stole. A oto ów dumny starzec
zaprasza nas nawet do własnego domu. Jakże to się
czasy zmieniają!

139

To tylko sprawa tej błyskotki w mej butonierce,
ojcze. Bo bez niej bylibyśmy biednymi muzykusami,
których miejsce w izbie czeladnej.

Gdy kilka dni później odbywa się próba orkiestry
i obaj Mozartowie przychodzą, by wziąć w niej udział,
zalega niemal nabożna cisza. Wolfgang życzliwym
uściskiem dłoni wita się z każdym i ze skrzypcami za-
siada na swoim miejscu. Wychudły, stary kapelmistrz
Łoili wobec przełożonych pełen uniżoności, ale tyran
dla muzyków jest też jakby odmieniony. Lekkim
krokiem wchodzi na podium i oznajmia łamaną niem-
czyzną:

My teraz, signori, grać una sinfonia, skompono-
wana w poprzedni rok przez nadworny nasz koncert-
mistrz Amadeo Mozart w wieczne miasto Roma.

I przed podniesieniem ręki spogląda ze słodko-czułym
uśmiechem ku pulpitowi owego koncertmistrza. Orkie-
stra jest dobrze usposobiona, gra sumiennie, precyzyj-
nie, płynnie, i symfonia choć nie jest utworem
o szczególnym znaczeniu, jedynie produktem pogodnego
humoru wykonana zostaje prawidłowo, przy czym
Schachtner z wyraźną przyjemnością dmie w swoją
trąbkę. Gdy milkną dźwięki, kapelmistrz Łoili zaprasza-
jącym ruchem wzywa członków orkiestry do powstania
z miejsc i woła, skłaniając się w stronę kompozytora:

Evviva ii maestro, cavaliere Wolfgango Amadeo

Mozart!1

Głośne okrzyki "Evviva" rozbrzmiewają w małej sali.
Zarumieniony niczym nieśmiała dziewczyna, skłania
się ów tak przecież owacjami zepsuty już młodzieniec
na wszystkie strony. Nie wie wcale, czym zasłużył na
tak niespodziewany zaszczyt. Zmieszanie nie opuszcza go
nawet wówczas, gdy na znak Lollego grać zaczynają
symfonię Józefa Haydna. Lecz im bardziej rozwija się
allegro pierwszej części, tym większy spokój ogarnia

' [Niech żyje mistrz, kawaler Wolfgang Amademsz Mozartl]
140

chłopca, a muzyka wciąga go coraz bardziej. Po raz
pierwszy słyszy dźwięki jakiejś symfonii Haydna; urok
owej świetlistej, pełnej gracji muzyki porywa go, każe
zapomnieć o wszystkim, co było przedtem, przenika
jego duszę niczym objawienie nie znanego dotąd świata.

Gdy utwór przegrano już parę razy i nastaje przerwa
na odpoczynek, Wolfgang podchodzi do Michała Haydna,
który stanął na uboczu przy oknie, kurząc nieodłączną
fajkę.

Muszę ci coś wyznać mówi, ściskając ukrad-
kiem dłoń starszego kolegi symfonia twego brata
całym mym wnętrzem wstrząsnęła. Jakiż mizerny debiu-
tant ze mnie w porównaniu z nim! Najchętniej zni-
szczyłbym wszystko, com dotąd napisał.

Chłopcze, chłopcze ofukuje go tamten niecierpli-
wie zawsze gotów jesteś wylewać dzieciaka wraz
z kąpielą, gdy cię zachwyt nad czymś nowym uniesie.
Wszyscy oni też kiedyś zaczynali: i Bach, i Haendel,
i Gluck, i brat mój. Tego jednak, coś ty dotąd, mając
ledwie lat piętnaście, dokonał, w twym wieku żaden
z nich, jak mi się wydaje, osiągnąć nie zdołał.

Ale Wolfgang wcale się nie uspokaja. Z uporem twier-
dzi, iż Łoili wybrał jego symfonię tylko po to, aby
ośmieszyć go jej brakami wobec całej orkiestry.

A nie róbże z muchy słonia mówi na swój spo-
kojny sposób Haydn. Symfonia wcale nie jest taka
zła, jak sądzisz. Gorsze już napisałeś. Ma całkiem przy-
jemny, włoski przydżwięk i zadowoli uszy mieszkańców
Salzburga.

KIT

Nadchodzi wiosna. Lecz Wolfgang zdaje się nie do-
strzegać jej kwiatów i zieleni. Ogarnął go istny szał
pracy. Jeśli nie zmuszają go do wyjścia koncermistrzow-
skie obowiązki, przesiaduje w domu, w swej izdebce-

141

-menażerii, wśród psich i kocich harców i łaszeń
Thresel bowiem obdarzyła go już nowym Bimperlem
wśród trylów swego kanareczka; schylony nad arku-
szami nutowego papieru, komponuje. Matka często musi
napominać, żeby pomyślał o zdrowiu i nie przesadzał

w pracowitości.

W prawdziwego piecucha gotóweś mi się przemie-
nić, jak ten stary sekretarz Kurzweił, gdy będziesz tak
stale na zadku wysiadywał teraz, kiedy w Mirabell bzy
kwitną. Policzki ci zapadły jak po chorobie, a cienie
masz pod oczami, że niech ręka boska broni! Któraż
dziewczyna obejrzy się teraz za tobą?

Przeciw takim, ze szczerej przecież życzliwości pły-
nącym napomnieniom ma Wolfgang zawsze jedną obro-
nę. Rzuca się matce na szyję, całuje ją serdecznie

i mówi:

Nie gniewać się, matuśku. Nie szkodzi mi to
wcale. Możesz być spokojna. Ale praca najpierw
przyjemność potem.

Bardzo różnorodna jest owa praca, co tak mu w rę-
kach rośnie. Pisze na przemian, jak popadnie: kościelne
litanie, jednoczęściowe sonaty organowe z akompania-
mentem dwojga skrzypiec i basu, czteroczęściowe sym-
fonie, które szczególnie go teraz interesują. Gromadzi
plony włoskiej podróży.

Kompozycji tych, nim dojrzeją, nie pokazuje nikomu,
nawet ojcu z wyjątkiem Michała Haydna. Chodzi
obecnie do niego z całkiem innymi uczuciami niż przed
dwoma laty. Otrząsnął duszę z dawnych amorów, jak
maciejka nad ranem woń swoją traci. Pociąga go teraz
już tylko kontakt z tym człowiekiem, tak ostro dostrze-
gającym braki jego prac. A Michał Haydn odnajduje
w nowych kompozycjach Wolfganga element kontra-
punktyczny, który chłopiec dotychczas zaniedbywał.
I ze zdumieniem właśnie w kościelnych sonatach do-
strzega tę kształtującą myśl.

Dobrze słuchałeś starej muzyki włoskiej. Można

by przypuszczać, że Frescobaldi i Corelli byli tam twy-
mi nauczycielami.

Nie, drogi mistrzu, nie oni, ale pewien stary fran-
ciszkanin z Bolonii: pomagał mi Padre Martini, czło-
wiek pełen najszlachetniejszej prostoty i niezmiernej
dobroci. Zna starą muzykę włoską jak nikt, wiódł mnie
poprzez ów wspaniale kwitnący ogród i uczył rozezna-
wać w nim przeróżne kwiaty i kochać je. Dlatego zada-
nia, które przede mną stawiał, przeistoczyły się w przy-
jemne zajęcie.

I rację miałeś, bowiem my, współcześni, sądzimy,
że nasza siła tkwi w uskrzydlonej fantazji, że ufnie
zawierzyć możemy jej przewodnictwu, swobodnie jej
śladem przez królestwo dźwięków szybując. Ale to nie-
prawda. Prawdziwe mistrzostwo polega na poskromieniu
tego rozbujałego ptaka fantazji przez doskonałą formę.

XIII

W pewien piękny letni dzień Nannerl prosi brata,
by jako kawaler wziął udział w wycieczce, na którą
wybiera się z trzema siostrami Barisani do Maria-Plein.
Wolfgang początkowo nie zdradza zbytniej ochoty, po-
nieważ pracuje właśnie nad symfonią; poza tym i towa-
rzyszki Nannerl niezbyt go pociągają. Antonia, w tym
samym niemal wieku co jego siostra, i o dwa lata
młodsza Józefa to wprawdzie dwie niezgorsze dzie-
wuszki myśli ale to pisklę, czternastoletnia Te-
resa nie wywarło na nim szczególnego wrażenia.
W końcu jednak ulega prośbom Nannerl, wkłada od-
świętne ubranie, a nawet wsuwa na palec pierścień
z brylantem, otrzymany kiedyś w darze od cesarzowej
Marii Teresy.

Gdy brat z siostrą o ustalonej godzinie stawiają się
na umówionym miejscu przy wejściu do ogrodu Mira-
bell, drepcą na ich spotkanie trzy wdzięczne rokokowe

143

gracje, każda w innych barwach: najstarsza w jasnym
błękicie niezapominajki, średnia w bladej rezedowej
zieleni i najmłodsza w najdelikatniejszym odcieniu róża-
nym. Konie, zmęczone palącymi promieniami słońca
i dokuczliwością much, niecierpliwie grzebią kopytami,
tak że woźnica Alois Huber z wielkim trudem je po-
wściąga; ledwo dwie starsze siostry wraz z Nannerl
zasiadły w głębi powozu, a Wolfgang i Resel tyłem, na
ławeczce, już pojazd rusza żwawym kłusem.

Od razu zapanowuje miły nastrój. Wśród żywej pa-
planiny i wesołego śmiechu wyjeżdżają za bramę w letni
pejzaż, jadą pośród rozkołysanych pól, nad którymi
unosi się pył kwitnącego zboża. Wolfgang zabawia
współtowarzyszki wesołymi historiami. Ukradkiem
muska też od czasu do czasu spojrzeniem swą zadu-
maną, z rzadka tylko uśmiechającą się ładną sąsiadkę;

za każdym razem wydaje mu się coraz bardziej pocią-
gająca.

Już początek wędrówki upływa pod znakiem żywioło-
wej wesołości. Pięcioro wycieczkowiczów napełniło so-
bie w gospodzie w Maria-Plein koszyczek jedzeniem
i napojami, a teraz wśród śmiechów i żartów wdrapują
się na wzgórze. Wolfgang proponuje, aby ostatni i naj-
bardziej stromy odcinek drogi przebyć na wyścigi, a tej,
która pierwsza dotrze do wielkiego, czerwonego buka
na górskiej łące, przyobiecuje pudełko kandyzowanych
owoców, w jakie zapobiegliwie się zaopatrzył. Jako
prawdziwy kawaler daje damom dwadzieścia kroków
fory, nie bacząc, iż sam dźwiga koszyczek z prowianta-
mi. Mimo południowego skwaru ruszają pędem. Obie
starsze siostry Barisani i Nannerl zostają wkrótce prze-
ścignięte przez swego towarzysza, jedynie różowa syl-
fida lekką stopą mknie przed nim i z triumfem pierw-
sza dociera do celu.

Anim przeczuwał, jaka to chyża sarenka mnie prze-
goni mówi chłopiec, dysząc jeszcze z wysiłku.

Och, w ogóle pan ani przeczuwa, jakie umiejętnoś-

144

ci kryją się we mnie, monsieur Mozart odpowiada
nieco czupurnie panienka.

Mam przecie nadzieję przekonać się niebawem.

Może a może i nie.
Skłaniając się nisko, wręcza jej bombonierę.

Przyjmij, o urocza zwycięzczyni, honorową nagro-
dę. Mam nadzieję, że w słońcu się nie stopiła.

Trzy pozostałe panny też już tymczasem nadchodzą
i siadają zmęczone i zgrzane, w chłodnym cieniu buka.
Miejsce jak stworzone na wycieczkowe śniadanie. Łąka,
w głębi liściasty las, widok na leżący w dali Salzburg,
wszystko to przydaje mu uroku. I gdy damy tak siedzą
w powiewnych toaletach, osłonięte budkami młodzień-
czych kapelusików, i dogadzają różnym rozkoszom pod-
niebienia, półkolem w niedbałych pozach otaczając
obrus, na którym szynka, kiełbaski, ser, owoce, pieczy-
wo i wino tworzą ponętną martwą naturę przypad-
kowy widz mógłby pomyśleć o żywym obrazie według
jakiegoś rokokowego rysunku Freudeberga 1.

Po posiłku i odpoczynku Wolfgang, który upodobał
sobie rolę maitre de plaisir, proponuje zabawę w chowa-
nego "Kukułka w lesie". Na niego też zaraz przy-
pada los poszukiwacza owej kukułki. Urocza gromadka
barwnych ptaszków znika w mrokach lasu, skąd nie-
bawem dochodzić zaczyna najpierw pojedynczo, potem
na różne głosy "ku-ku, ku-ku", prześcigając się w tym
koncercie tak, iż wydaje się, że cały las pełen jest tych
ptaków, z których jeden wieńczy berło Hery. Wolfgang
skwapliwie biegnie za wabiącymi go głosami i nie
mijają nawet trzy minuty, jak prowadzi Anionie, pierw-
szą swoją brankę, ku staremu bukowi, a po krótkich
podchodach także Nannerl. Lecz teraz zadanie staje się
trudniejsze: bo choć w sieć złowione zostały już dwie
ofiary, nieustające kukanie nadal dobiega z lasu

' Sigmund Freudeberg (Freudenberger, 17451801) szwajcarski
malarz l rytownik.

10 Powieść o Mozarcie

145

i, o dziwo, aż z trzech stron naraz. Sporo czasu
mija, zanim rozgrzany gorączką polowania myśliwy od-
krywa tajemnicę: oto, oburzona wielokrotnym nawoły-
waniem tylu konkurentek, pojawiła się prawdziwa ku-
kułka, która w podnieceniu przelatując z drzewa na
drzewo, ze złością wyzywający zew swój powtarza, by
zuchwałych intruzów przepędzić ze swego terenu. Do-
piero gdy oszukany poszukiwacz klaskaniem w ręce
i głośnymi okrzykami przepłoszył ptaka, tropienie staje
się łatwiejsze. Józefa szybko zostaje znaleziona i już
jeden tylko, dobrze ukryty ptaszek słabiutko, ale upar-
cie powtarza swe "ku-ku", póki tropiciel, bystrym obda-
rzony słuchem, ostrożnie się nie podkradnie i kryjówki
ptaszka za krzakiem jakimś nie wykryje. Nagle, jakby
prosto z ziemi wyrósł, staje przed zaskoczoną dziew-
czyną i deklamuje:

Ej, patrzajcież, oto "ku-ku-ku"

pod tym kwitnącym krzakiem bzu.

Jakże różana panienka mała

wśród tych bzów wonnych skryć się zdołała?

Odpowiedz albo schwytam cię...

Wolfgang rozpościera już ramiona, ale Resel woła: "Ni-
gdy, brzydalu, nie złapiesz mnie!", i zmyka jak wicher,
a on, tak odtrącony, pędem bieży za nią; lecz ona przed
nim do drzewa dociera i śmieje mu się prosto w nos.

Powtarzają zabawę: złotoruda Resi niestety stwierdzić
musi, że chytrze ślady swoje myląca kukułka-Wolfgang
stale się jej wymyka i w końcu, nie odkryta, dobiega
do drzewa. Dla odpoczynku następuje teraz gra w fan-
ty; maitre de plaisir uważa, że zabawa bez konkretnej
nagrody lub łagodnej kary nie jest zabawą, proponuje
też zaraz "La main-chaude", grę, której przypatrywał się
w Lasku Bulońskim, a która na tym polega, że z za-
wiązanymi oczami odgadnąć należy po uścisku ręki
osobę przechodzącą mimo. Resi najpierwsza wypróbować
ma wrażliwość swego zmysłu dotyku. Mała broni się

146

wprawdzie przed tym co sił, lecz wszelkie opory nie
zdają się na nic. Pozostali uważają, że właśnie Resi
przyjąć musi trudną funkcję, a od jednomyślnej de-
cyzji odwołania nie ma. Musi więc zgodzić się, że
Józefa przewiąże jej oczy jedwabną chusteczką. Nannerl
natomiast zlecono zbieranie fantów, jeśli się okażą ko-
nieczne.

Rozpoczyna się defilada przed młodziutką Sybillą; już
w pierwszej turze rozpoznaje ona po uścisku ręki naj-
starszą siostrę, choć jej tego nie zdradza bo potwier-
dzenie sukcesu pozostaje na razie jej tajemnicą
a Nannerl otrzymuje bransoletkę jako fant. Defilada
trwa dalej w najgłębszym milczeniu. Szczęście zdaje się
sprzyjać dziewczynie: w drugiej rundzie zgaduje aż
dwie osoby Józefę i Nannerl. Trzecia jednak runda
przebiega bez żadnego sukcesu: za każdym razem źle
zgaduje. Teraz cała czwórka przystępuje do rundy
ostatniej, Wolfgang z odrobiną smutku w sercu, że
tylko on jeden nie da żadnego fantu. Lecz gdy z waha-
niem wkłada dłoń w rękę Resi, ona mówi śmiało:

Monsieur Mozart!

Nikt chyba szybciej nie dał fantu niż rozpoznany.
Ściąga brylantowy pierścień i wręcza go Nannerl. Jó-
zefa zdejmuje przewiązkę z oczu Resi. Z ciekawością
czeka ona teraz na wykupywanie fantów. Nannerl
przedtem jeszcze szepce coś do ucha swej przyjaciółki.
Antonii. Potem sięga do jedwabnej sakiewki i pyta,
co ma zrobić osoba, której fant trzyma w ręku.

Oczywiście wykupić go za całusa proponuje
Antonia. Całus to przy grze w fanty regulierement *
pierwszy wykup.

Zgoda, zgoda słychać ze wszystkich stron.

No, Wolferl, a więc tobie przypada to zadanie
mówi Nannerl, wyciągając pierścień z brylantem.

1 (zwykle]

W

147

Równowartość niechybną stanowiące tak kosztow-
nego, cesarskiego daru dorzuca Józefa.

Właściciel pierścienia, wygodnie dotąd leżący na ple-
cach, skacze w górę niczym konik polny. Ale i Resi się
zrywa.

Nie, nie! woła. To było ukartowane!

Ależ, Resi, nie zepsujesz nam chyba zabawy
upomina ją Antonia. Przypadek zadecydował,
a w grze jest on prawem.

Mademoiselle, i mnie z trudem piekielnym przy-
chodzi uznać ów wyrok losów. Lecz z wyższego nakazu
wypełnię go.

I już porywa ją w objęcia, wyciskając na jej ustach
mocnego całusa. Ona wyrywa mu się i woła z gniewem:

Był pan i będzie zawsze brzydalem!

Wolfgang usuwa się z pozornie urażoną miną i milczy
uparcie podczas wykupywania następnych fantów. Lecz
buzia Resi rozjaśnia się, kiedy dowiaduje się, że trafnie
odgadła wszystkich czworo. Pod koniec więc wybacza-
jące podaje rękę śmiałkowi, który pierwszym pocałun-
kiem skalał jej usta. Ale on chwyta gitarę, preludiując
bierze parę akordów, a potem śpiewa całkiem przyje-
mnie już teraz brzmiącym tenorem:

Szedłem raz za dziewczyną mą

w głęboki, ciemny las.

Na szyję padłem jej, lecz o!

krzyczeć już chciała wraz.

Tedym zawołał: Zginie kiep,

co nam przeszkadzać śmie!

Lecz: Cichaj, miły! brzmi jej szept,

by nikt nie słyszał cię.

O jakaż to urocza chanson! woła Antonia.
Czy to pan ją skomponował, monsieur Amade?

Niestety nie. Kompozytor zwie się Bernard Teodor
Breitkopf i jest synem księgarza z Lipska, którego ojciec
mój zna trochę. Przed kilku dniami przesłano nam jego

148

pieśni, z których ta właśnie szczególnie mi się spodo-
bała.

A kto jest autorem tekstu? pyta z zainteresowa-
niem Józefa.

Poety na tytułowej karcie nie wymieniono. Ale
pan Breitkopf pisał ojcu, że to pewien bardzo utalento-
wany lipski student z Frankfurtu, a zwie się Jan Wolf-
gang Goethe.

A więc również Wolfgang, tylko poetyckim obda-
rzony talentem mówi Józefa.

Tekst piękny, lepszy od muzyki.

Późne popołudnie nakłania do powrotu, choćby z tego
już względu, że na horyzoncie pojawia się kilka chmur
podobnych do wielkich kłębów waty. Zgarniają więc
spiesznie wszystkie rzeczy i podążają ku gospodzie,
gdzie jeszcze podczas gdy zażywny Alois Huber
zaprzęga konie szybko zjadają podwieczorek. Konie
zdają się wyczuwać nadciągającą burzę, bo nawet bez
poganiania batem żywo przebierają nogami. Podobnie
jak w tamtą stronę, tak i teraz żartobliwy nastrój ogar-
nia pasażerów powozu, z tą tylko różnicą, że tak mil-
cząca rano Resi żwawo uczestniczy w rozmowie i nawet
przekomarza się z "brzydalem". Przy grzmotach i błys-
kawicach dojeżdżają do Salzburga w samą porę, zanim
niebo otworzyło swe upusty.

Cóż, Wolferl, czyż nie pyszna była wycieczka?
pyta Nannerl, gdy Mozartowie, pożegnawszy się już
z trzema siostrami, spieszą do domu.

Na post i umartwienia skazałbym się przez cały
tydzień, gdybym ją przeoczył.

A Resi ten skrzat?

Przeurocze stworzonko. Pierwsza w Salzburgu
dziewczyna, dla której straciłem serce.

149

XIV

Wolfgang otrzymał od wiedeńskiego dworu zlecenie
na skomponowanie okolicznościowego dzieła ku czci
zaślubin arcyksięcia Ferdynanda z księżniczką Marią
Beatryczą z Modeny. Tekst wprawdzie dotychczas nie
nadszedł, mimo iż termin owego ślubu zbliża się już
niebezpiecznie. Ale gdy ojciec martwi się z tego po-
wodu, syn go uspokaja: zdąży jeszcze na czas wywiązać
się należycie z tego zadania, gdyż takie teksty nie spra-
wiają mu żadnych trudności. I tak upływają tygodnie
oczekiwania. W sierpniu nadchodzi wreszcie wieść od
marszałka dworu, że libretto przesłane zostanie bezpo-
średnio do Mediolanu. A zatem ojciec i syn przygoto-
wują się do drugiej już włoskiej podróży. Zanim ją
rozpoczną, Wolfganga czeka jeszcze wielkie przeżycie.
Podczas jednej z prób orkiestrowych Michał Haydn

szepce do niego:

Wstąp do mnie dziś po południu. Mam dla ciebie

niespodziankę.

Wolfgang zachodzi w głowę, co też to może być za
niespodzianka, i z niecierpliwości ledwo może doczekać
popołudnia. Gdy wchodzi do mieszkania mistrza, pani
Maria Magdalena, jak zwykle pięknie wystrojona, wita
go kilku żartobliwymi słowy i prowadzi do pokoju
małżonka: widzi obok niego chudego jegomościa o bar-
dzo regularnym owalu twarzy, pięknie zarysowanych
ustach i wydatnym nosie, który to pan jak zdradzają
ciemne oczy pod krzaczastymi brwiami przypatruje
mu się bardzo życzliwie, choć nieco badawczo.

To brat mój, Franciszek Józef, a to, drogi Sepp,
mały Mozart przedstawia ich sobie Michał Haydn.

Radosny przestrach Wolfganga jest tak ogromny, że
nawet słowa zwykłego powitania przez gardło przejść
mu nie mogą. Lecz gość przychodzi mu z pomocą:

Wydaje mi się, że obaj tak niezmiernie rozrado-
wani jesteśmy tym przez brata mego zaaranżowanym

150

spotkaniem, iż z nadmiaru uczuć w objęcia sobie zaraz
paść możemy, jak zresztą i przystoi ludziom, co na
odległość się pokochali. Prawda, panie Mozart?

I szeroko otwiera ramiona.

Ech przerywa Michał. Tu nie ma co sobie
"panować", od razu się "tykajcie". My dwaj mamy
wprawdzie na grzbiecie więcej niż dwakroć tyle lat co
on, ale chłopak przynależy do nas niczym trzeci listek
do koniczyny. A żeby przyjaźń nasza należycie została
uświęcona stoi już pod ręką ognisty terlaner, by ją
przypieczętować.

Wszyscy trzej wychylają kielichy, które im pani Maria
Magdalena nalewa, i niebawem zawiązuje się ożywiona
rozmowa. Starszy z tych dwóch kowalskich synów
z Rohrau koło Bruck nad Leithą wiele przeżył w ciągu
czterdziestu lat swego życia, smutnych i wesołych za-
znał kolei: śpiewał w chórze chłopięcym, został wyrzu-
cony ze szkoły, ciężko zarabiał jako muzyk, przygrywa-
jąc do tańca, i wędrowny śpiewak uliczny, dźwigał
krzyż nieudanego małżeństwa z babą jędzowatą i jaz-
gotliwą, mizerne odnosił sukcesy jako kompozytor
krotochwil, słowem sporo doświadczył nędzy i biedy,
zanim go książę Esterhazy mianował kapelmistrzem
prywatnej swej orkiestry w Eisenstadt. Lecz mimo tak
bolesnych doświadczeń zachował pogodną naturę i umie
wszelkie przykrości, jakie go spotykają, żartobliwą oto-
czyć aurą. I choć zewnętrznie prawie nie przypomina
młodszego o pięć lat brata w jego sposobie bycia
i pogodnym usposobieniu przejawia się jednak bliskie
pokrewieństwo, tyle że humor Michała Haydna ma bar-
dziej rubaszny, plebejski charakter, natomiast w opo-
wieściach Józefa pobrzmiewa zawsze salonowa, z lekka
pikantna nutka ironii.

Wolfgang z zapartym tchem słucha relacji o roz-
maitych przedziwnych epizodach z życia tego artysty.
Jakże wolne od wszelkich ciężkich trosk i smutków,
jeśli nie liczyć kilku chorób, były własne jego dziecin-

151

ne lata myśli; gdy go proszą, aby teraz i ze swego
życia parę epizodów opowiedział, czuje się początkowo
skrępowany, gdyż we wstydliwości swej sądzi, że wyj-
dzie na pyszałka, jeśli zacznie wspominać sprawy, które
ukażą go wyraźnie jako triumfatora koncertowych sal.
Wszakże niemiłe uczucie, iż przez obu tych znakomitych
mistrzów uznany będzie za nieśmiałego milczka, stop-
niowo wraz z wypitym winem rozwiązuje mu
język; rozmyślnie jednak stara się ograniczać do wyda-
rzeń zabawnych, o których mówi z humorem i prostotą.
Mimo wszystko zdaje sobie sprawę z niedomogów tej
relacji i jak radosne wybawienie przyjmuje propozycję
Józefa Haydna, aby mu coś zagrać. Wybiera swoje
sonaty z Hagi, a Michał podejmuje partię skrzypiec.
Gość z Eisenstadt słucha uważnie i jest wręcz zasko-
czony, gdy brat powiada, że są to utwory dziesięcio-
latka. A gdy Michał pokazuje mu również kwartet
smyczkowy, powstały we Włoszech, mówi:

Jak słyszę, wybierasz się niebawem znowu do Me-
diolanu, aby wystąpić tam z serenadą?

Owszem, na zamówienie wiedeńskiego dworu.

A muzyka będzie zapewne bardzo włoska?

Czemu o to pytasz?

No cóż, bo lękam się, aby italskie powietrze nie
odurzyło cię w tym samym stopniu, co niegdyś starego
Hassego, który już nie potrafił się z tego upojenia
otrząsnąć. Dla kompozytora w twoim wieku Włochy to
niebezpieczny kraj. I w tym kwartecie już coś z tego
wyczuwam. Ale, chłopcze, nie dajże się zwieść tamtej-
szym syrenom, choćby najpiękniej śpiewały i najbar-
dziej uwodzicielsko cię wabiły.

Wolfgang pytająco spogląda na Józefa Haydna.

Zrozum mnie dobrze dorzuca ów. Bynajmniej
muzyką włoską nie pogardzam. Przeciwnie, cenię ją
wysoko; wiele, bardzo wiele z niej nauczyć się można.
Ale całą duszą oddawać się jej nie należy. Bo to tak,
jakby prawdziwie salzburski chłopak zrzucił z nagła

152

serdak, skórzane portki i sznurowane trzewiki i jął pa-
radować po ulicach naszego miasta w stroju weneckiego
gondoliera. My, Niemcy, nie potrzebujemy stroić się
w cudze piórka. Mamy w duszy własną muzykę, i ją
powinniśmy pielęgnować i uprawiać. Teraz wiesz, co
mam na myśli.

Dzień tymczasem ma się ku końcowi. Wolfgang spo-
strzega to ze zdumieniem i zbiera się do wyjścia. W dro-
dze do domu doznaje uczucia, że spotkało go ogromne
szczęście.

Bracia natomiast dobrą chwilę siedzą jeszcze razem;

rozmowa ich oczywiście dotyczy Mozarta, jego kunsztu
i przyszłości.

Czy doprawdy jest tak źle, jak mówią w Wiedniu,
że ojciec wyzyskuje talent tego chłopca niczym chciwy
lichwiarz, co aż do ostatniej kropli krwi żeruje na
swych ofiarach? pyta Józef brata.

Leopold Mozart to osobliwa figura odpowiada
Michał. Po części pilnie kalkulujący kupiec i tyran
bezwzględny we wszystkim, co woli jego i ambicji do-
tyczy, a po części wręcz wzruszający ojciec rodziny i aż
przesadny wielbiciel swego syna. Nigdy jeszcze nie
spotkałem człowieka o tak dwoistej naturze, jak on.
W głębi serca żywi bezgraniczną nieufność względem
wszelkich wielmożów jeśli nawet nie zaciekłą nie-
nawiść a przecie grzbiet przed nimi zgina niczym
najpokorniejszy lokaj. A ponadto tli w nim nieustannie
zazdrość do ludzi podobnej profesji, gdy podejrzewa, iż
jego syn ich szanuje. Wydaje mi się, że mnie na przy-
kład śmiertelnie nienawidzi, bo wie, jak Wolfgang się
do mnie przywiązał. A gdy się jeszcze dowie, że prze-
gadał z nami kilka godzin, z pewnością zacznie ziać
przeciwko nam jadem i żółcią.

A jak chłopiec odnosi się do ojca?

Nie umiałbym wyobrazić sobie bardziej oddanego
i posłusznego syna, niż on.

W takim razie martwię się o jego przyszłość, nie

153

z racji jego sztuki, lecz z powodu cierpień, które wcze-
śnie już zniszczą mu duszę, o ile nie zdobędzie się na
odwagę zrzucenia jarzma i wywalczenia sobie wolności.

XV

Libretto, które młody kompozytor zastaje w Mediola-
nie, jest nudne i mdłe. Serenada zwie się Ascanio m
Alba, autorem jej zaś jest abbate Giuseppe Parini. Tekst
opisuje zaślubiny Ascania, jednego z wnuków Wenus,
z nimfą Sylwią z rodu Herkulesa; wszystko razem obra-
mowane zostało alegoriami odnoszącymi się do nowo-
żeńców. Wolfgang pracuje nad muzyką do tego tekstu
bez zwykłego entuzjazmu. Mimo to partytura, złożona
z dwudziestu jeden numerów muzycznych, po kilku ty-
godniach jest gotowa. Przedstawienie uzyskuje szcze-
gólny splendor dzięki udziałowi słynnego kastrata Man-
zuolego, którego Mozartowie znają jeszcze z Londynu,
gdzie wprowadzał niegdyś le petit maitre w tajniki
śpiewaczego kunsztu, oraz równie sławnej Catariny Ga-
brielli. Pani Gabrielli, po raz pierwszy spotkawszy
"illustrissimo cavaliere Amadeo" \, o którym tak wiele
już słyszała, wpada podczas wizyty, jaką składają jej
Mozartowie, w istną ekstazę na temat owego "maestro
eccellente"2 choć nie zna ani jednej przezeń napi-
sanej nuty i natychmiast świergoce im nie kończącą
się wręcz, pełną biegników i trylów koloraturę, która
sprawia, że Wolfgang w drodze powrotnej mówi:

Nie sądzisz, ojcze, że ta Gabrieli! potrafi jedynie
zręcznie produkować przeróżne pasaże i rulady?

Dość słuszna uwaga. Ale w Italii lubują się przecie
w takich linoskoczkowe łamańce przypominających po-
pisach głosowych i każdy, kto liczy na sukces, musi się

' [najdostojniejszego kawalera Amadeusza]
' [wybornego mistrza]

154

do tych upodobań stosować, chłopcze. Bierzże przykład
z Hassego.

A czyż myśli Wolfang nie idę już od dawna
śladem tego saskiego mistrza, którego Włosi kochają
niczym rodaka i nazywają "ii caro Sassone"? \ Żywi
ciche uwielbienie dla tego przeszło siedemdziesięciolet-
niego, życzliwego i dobrotliwego starca, który w ty-
dzień po Mozartach przybył do Mediolanu, by popro-
wadzić próby swej opery Ruggiero. Ale w głowie Wolf-
ganga kolącą też nieustannie słowa Józefa Haydna,
który napominał go, aby nie zaprzedawał się całkowicie
Włochom, a oczami duszy widzi salzburskiego góralczyka
przebranego w strój weneckiego gondoliera. I niepo-
kój kiełkować zaczyna w jego sercu.

W dzień ślubu arcyksiążęcej pary odbywa się naj-
pierw przedstawienie Ruggiera. Dzieło, obciążone już
zresztą oznakami starczej niemocy, zyskuje mimo
popularności kompozytora mizerny, grzecznościowy
sukces. Fale entuzjazmu wzbijają się natomiast wysoko,
gdy nazajutrz rozbrzmiewa Ascanio in Alba Mozarta.
Przede wszystkim barwnie wymieniające się chóry
męskie i żeńskie stanowią tu o postępie względem
Mitridata, nawiązując już do kierunku wskazanego przez
opery Glucka. Niewątpliwie signor Amadeo zdobył so-
bie nowe sympatie wśród mieszkańców Mediolanu.
A o wielkoduszności starego Hassego świadczy, że bez

zawiści aprobuje to zwycięstwo, mówiąc w gronie mu-
zyków:

Ten chłopak sprawi, że my wszyscy popadniemy
w zapomnienie.

Młoda arcyksiążęca para niezmiernie cieszy się trium-
fem obu niemieckich kompozytorów zwłaszcza arcy-
księżna w nader przyjemny sposób potrafi dać wyraz
tej radości i muzycy, prócz odpowiednich honorariów,
otrzymują z rąk jej małżonka, a w imieniu jego matki,

i [kochanym Sasem)

155

również prezenty: Hasse złotą tabakierkę, a Wolfgang
złoty, diamentami wysadzany zegarek, ozdobiony na od-
wrocie wykonaną w emalii miniaturą cesarzowej.

XVI

Szesnastego grudnia 1771 roku, gdy Mozartowie po-
wracają z drugiej włoskiej podróży, Salzburg okryty
jest żałobą: przed paru godzinami rozstał się ze świa-
tem arcybiskup Zygmunt. Ludność straciła w nim pana,
który choć niewolny od władczych cech był mimo
wszystko wrażliwy na troski poddanych i dlatego cie-
szył się powszechną sympatią. Względem muzyków był
wprawdzie zwierzchnikiem pedantycznym i oszczędnym,
lecz przejawiał też sporo zrozumienia dla szczególnych
cech tych ludzi, przeważnie mocno różniących się wów-
czas od przeciętnych, obyczajnych mieszczan.

Mozartowie również odnosili korzyści z tolerancyjności
arcybiskupa, choćby w postaci udzielanych bez słowa
sprzeciwu urlopów na dalekie koncertowe podróże, na
równi więc z innymi kolegami nie bez obaw czekają,
kto będzie jego następcą. Zanim następcę wybiorą, wszy-
stko pozostaje po dawnemu, a główny ochmistrz, tak
jak przedtem, sprawuje urząd i opiekę nad artystami.
Wolfgang z przyjemnością wdycha aurę rodzinnych
stron. Cieszy się zwłaszcza, że znów spędzi święta Bo-
żego Narodzenia z matką i siostrą. Ciepłem przenika
jego serce myśl o ponownym spotkaniu z uroczą Resi,
której postać często jawiła się młodemu podróżnikowi
w snach. Nannerl umie mu opowiedzieć o niej wiele
interesujących szczegółów: wielokroć bardzo dokładnie
o niego wypytywała, z wyjątkowym zapałem uprawia
grę na fortepianie, a ponadto dysponuje całkiem miłym
głosikiem i od rana do wieczora wywodzi trele. Wszy-
stkie te wynurzenia mają podsycić ciekawość brata na
rychłe spotkanie.

Pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem na

156

Salzburg i jego okolice sypie z nieba obfity śnieg, co za-
chęca młodzież do wesołych wycieczek. Mozart z siostrą
i panny Barisani także ulegają tej pokusie; wynajmują
u Aloisa Hubera dwie pary sań na przejażdżkę do
Hellbrunnu. W pierwszych saniach siada Nannerl, Anto-
nia i pan von Molk, młodzian wrażliwy i skłonny do
marzeń, lat około dwudziestu, chronicznie niemal za-
kochany, który obecnie, gdy Nannerl okazała się nie-
czuła na miłosne jego zaklęcia, zwrócił swe uczucia ku
najstarszej pannie Barisani. Drugie sanie przeznaczone
są dla Józefy, Resi i Wolfganga. Na widok ślicznej
dziewczyny w eleganckim futerku, z życzliwym skinie-
niem główki wyciągającej ku niemu rękę na powitanie,
ogarnia chłopaka dziwne uczucie jakby serce jego
chciało nagle przyspieszyć swój dotąd równomierny
rytm.

Sanna mija przy miłej pogawędce. Ale tym razem
właśnie nieśmiała dawniej Resi najpilniej rusza buzią,
tedy i młodemu kawalerowi język się rozwiązuje. Ze
sporego tobołka swych przygód i przeżyć zaczyna Wolf-
gang wyciągać rozmaite zabawne historie, których
przypadkowo był uczestnikiem śmieszne wydarzenia
podczas weselnych uroczystości, osobliwe zabawy ludo-
we, pretensjonalne przejawy entuzjazmu dla muzyki
naśladując także głosy i gesty śpiewaków i śpiewaczek
mediolańskiej Opery.

Srogi z pana krytyk muzyczny, monsieur Mozart
stwierdza Resi. Aż strach człowieka ogarnia.

Ach, więc śpiewająca ptaszyna lęka się mej kry-
tyki?

Jakaż to śpiewająca ptaszyna?

No, chodzą po Salzburgu słuchy o wschodzącej
gwieździe operowej.

Nannerl pewno wypaplała.

Mówię tylko, jakie słuchy chodzą.
Wśród takich przekomarzań czas mija szybko i oto
stwierdzają ze zdumieniem, że są już u celu. Przybyło

157

tu wiele salzburskiej młodzieży, aby w pełni nacieszyć
się przyjemnościami zimy. Faworyzowanym miejscem
jest zamarznięty staw. Chłopcy i dziewczęta, malowni-
czo przemieszani, próbują wchodzącej właśnie w modę
jazdy na łyżwach, niektórzy jeszcze niewprawni w tym
kunszcie, potykając się i przewracając, inni kreśląc peł-
ne gracji łuki lub popisując się zgrabnymi skokami.
Wolfgang przez chwilę przygląda się tej żywej, mało
mu jeszcze znanej zabawie. W końcu sam nabiera ocho-
ty, aby przypasać stalowe płozy. Pod kierunkiem Resi
podejmuje pierwsze, nieśmiałe próby, lecz wypadają
one bardzo niezdarnie. Nieustannie wpada w poślizgi,
traci równowagę, przewraca się. Jako osoba powszech-
nie znana w mieście, staje się oczywiście wkrótce
ośrodkiem zainteresowań współobywateli, i dokoła roz-
legają się szepty: "Młody Mozart próbuje pierwszych
kroków na łyżwach". Po części pełne współczucia, a po
części rozbawione miny wszystkich, którzy go mijają,
złoszczą chłopca tak, że po wielokroć ponawianych i na-
dal nieudanych próbach rezygnuje z próżnych wysiłków
i proponuje jazdę na sankach zamiast łyżew. Kieruje
saneczkami raz siedząc przed swoją towarzyszką, to
znowu za nią; w ten sposób kilkakrotnie zjeżdżają
w dół po dobrze już przetartym, śliskim torze. Każda
taka szczęśliwa jazda zachęca ich do nowego startu.
Lecz Wolfgang, znudzony znaną drogą, rozgląda się
w poszukiwaniu trasy trudniejszej, mniej też dotąd
używanej, i znajduje ją nieopodal. I tam podąża za
nim nieustraszona Resl. Lecz ponieważ zbocze tu bar-
dziej strome, saneczki od początku żwawszego nabierają
tempa, rozwijając szybkość, która sporo wymaga sił od
tego, kto nimi kieruje. Nie wiadomo, czy Wolfgang wy-
mogom tym nie umie sprostać, czy może lekkomyślnie
pozwala pędzić saneczkom, jak zechcą, dość, że traci nad
nimi panowanie i w kilka sekund później para tak
śmiało zjeżdżających ląduje na łeb, na szyję w śnieżnej
zaspie. Początkowo są oboje nieco przestraszeni, potem

158

jednak, gdy widzą siebie nawzajem leżących w białym
śnieżnym puchu, wybuchają donośnym śmiechem. Wolf-
gang wygrzebuje się pierwszy, wstaje, natomiast Resl
daremnie usiłuje się podnieść i co chwila ze śmiechem
ponownie zapada w śnieg. Kawaler grzecznie jej po-
maga, podając rękę; jednakże ledwie w połowie się
podniosła, znowu się chwieje i oburącz na nim
wspiera.

Mając tuż przed sobą jej uroczą twarzyczkę, gwałtow-
nie przyciąga Wolfgang dziewczynę do siebie i wyciska
na jej uśmiechniętych wargach mocnego całusa, czując,
uszczęśliwiony, że tym razem pocałunek przyjęty został
bez oporów.

Ani jedno słowo nie narusza nagłej ciszy, w której
kiełkować zaczyna wzajemne uczucie dwojga młodych.
W milczeniu, ciągnąc za sobą sanki, przedzierają się
przez głęboki śnieg. Resl rozmarzona i zmieszana, Wolf-
gang pijany szczęściem. Oczy ich tylko spotykają się
niekiedy, a wówczas migocą w nich radosne błyski,

Dokumentnie okryci śniegiem dochodzą do pozostałych
uczestników sanny.

Upodobniliście się do śniegowych bałwanków przy
tym saneczkowaniu mówi Antonia, a Nannerl dodffje
z uśmiechem:

I pewnie zapadliście w śnieg po uszy.

Mały wypadek, nic poważnego zapewnia Wolf-
gang. Ale przyjemnie było choć raz i coś takiego
przeżyć, prawda, panno Tereso?

Ma się rozumieć! odpowiada rezolutnie Resl.
Nie co dzień się to przecie zdarza!

Ale teraz musimy już wracać napomina Anto-
nia a żeby nieco urozmaicenia wprowadzić, niechaj
pan von Molk i moje siostry do jednych siadają sań,
a my we troje do drugich!

Resl wykrzywia wprawdzie buzię, słysząc te słowa,
a i Wolfgang nie wydaje się nimi zachwycony, lecz oboje
bez sprzeciwu poddają się komendzie. Kryją przecież

159

w swych duszach cenny skarb tajemnicę przed chwilą
zbudzonej miłości i w powrotnej drodze osnuwają go
wiotką przędzą marzeń.

XVII

Swawolna zimowa zabawa okazała się groźna w skut-
kach: jeszcze tego samego wieczoru dostaje Wolfgang
gwałtownej gorączki. Przenikliwy, północny wiatr, któ-
ry dął im w twarz podczas powrotu, przyprawił zgrza-
nego szybką jazdą na sankach i spoconego chłopca
o przeziębienie. A że organizm ma wrażliwy, choroba
wybucha natychmiast z wielką siłą i zmusza go do
pozostawania w łóżku przez wiele tygodni; wstaje do-
piero w dzień siedemnastych swych urodzin.

Ponura jego mina rozjaśnia się, gdy Nannerl przynosi
mu bukiecik wraz z pozdrowieniami od Resl.

A cóż porabia ta mała? dopytuje.

Ma się dobrze, ale martwi się o ciebie. A oprócz
tego także jej matka dopytywała gorąco o twoje zdro-
wie i kazała mi powtórzyć, że cieszyłaby się, gdybyś
kiedy wpadł do nich i posłuchał, czy to śpiewanie Resl
choć cokolwiek warte.

Najlepsze nawet lekarstwo nie poskutkowałoby tak
znakomicie jak ta radosna wieść. Zdrowie Wolfganga
polepsza się z dnia na dzień i jeszcze przed upływem
następnego tygodnia wybiera się on w odwiedziny do
Barisanich. Służąca prowadzi go do salonu. Zaraz po-
tem pojawia się pani domu, okazała blondyna o rysach
delikatnych, zdradzających przecież pewność siebie i siłę
woli; towarzyszy jej najmłodsza córka, Teresa, która
na widok młodzieńca z lekka się rumieni.

Cieszy mnie, że pan przyszedł, monsieur Mozart
wita go pani Barisani. Z przykrością dowiedziałam się
o ciężkiej pańskiej chorobie. Jakże łatwo stać się mogła
istotnie niebezpieczna, lecz Bogu dzięki, wszystko już

160

obróciło się na dobre. Prosiłam o przybycie, ponieważ
pragnę usłyszeć zdanie pana. Wie pan może od swej
siostry, że córka moja, Teresa, czuje skłonność do mu-
zyki: gra na fortepianie i śpiewa. Właśnie z pańskich
ust chciałabym posłyszeć, czy moja Resi ma dość talen-
tu, aby pod odpowiednim kierownictwem kształcić się
dalej. Ale oczekuję od pana szczerej i żadnymi wzglę-
dami nie skrępowanej oceny.

Powierza mi pani nader odpowiedzialne zadanie.
Lecz postaram się sprostać mu z całą rzetelnością.

Resi poddaje się więc zapowiedzianemu egzaminowi.
Z pewną nieśmiałością podchodzi do fortepianu i gra
najpierw czyściutko i mile niewielką sonatę salzburskie-
go kompozytora, Eberlina. Z kolei kładzie na pulpit
zeszyt nutowy i prosi swego krytyka, żeby zechciał jej
akompaniować. Otwierając zeszyt, rozpoznaje on natych-
miast własne pismo i arię ze swego wodewilu Bastien
i Bastienne, którą zapisał dla Nannerl. Pełen szczęścia
uśmiech igra na jego wargach, a gdy podnosi oczy, wy-
daje mu się, że odblask owego uśmiechu dostrzega na
twarzyczce Resi. A ona przy jego akompaniamencie
zaczyna śpiewać:

Opuścił mnie druh mój najmilszy,
wraz z nim spokojność znikła i sen...,

a śpiewa tak wdzięcznie, tak ciepło, że Wolfgang żywo
przypomina sobie wystawienie owego wodewilu w ogro-
dowym teatrze Mesmera.

Zapytany przez matkę o zdanie po tych muzyczno-
-wokalnych popisach, Mozart bynajmniej nie unosi się
w przesadnych pochwałach, lecz sumiennie zwraca uwa-
gę na braki występujące jeszcze w grze fortepianowej,
podkreśla jednak dobre zadatki głosowe w śpiewie i
pod warunkiem starannych ćwiczeń oraz należytego po-
łączenia głosu z uczuciem obiecuje znaczne widoki
powodzenia w przyszłości. Madame Barisani, ucieszona
ową krytyką, pyta, czy skłonny byłby raz w tygodniu

11 Powieść o Mozarcie

161

poświęcić godzinkę na dalsze kształcenie jej córki
w muzyce.

Przekonana jestem dorzuca że pod pańskim
doświadczonym kierunkiem skłonność córki mojej do
muzyki pogłębi się. Nie ma ona być śpiewaczką kon-
certową, lecz już samo zadowolenie z umiejętności arty-
stycznego śpiewania jest miłym wianem na całe życie.

Nie wiem doprawdy, madame, co mogłoby sprawić
mi większa radość nad pełnienie funkcji muzycznego
ochmistrza tej demoiselle.

Dobrze więc. Niebawem tedy będziemy mieli przy-
jemność oglądania pana u nas w roli "muzycznego
ochmistrza".

Wolfgang się żegna. Perspektywa spotykania się od
czasu do czasu otwarcie, bez żadnych tajemnic, z tą
uroczą dziewczyną już napełnia jego serce radosnym
oczekiwaniem. Na madarne Barisani wywarł dobre wra-
żenie, bo po jego wyjściu mówi z zachwytem do córki:

Podoba mi się ten młody Mozart. Un giovanetto
gentiiissimo!ł wyraziłby się nasz ojciec. Taki szcze-
ry, uprzejmy i skromny mimo swych niebywałych suk-
cesów!

Obawiam się tylko, że nikłe moje możliwości
. rychło go znudzą.

Dlaczego?

No cóż, w sprawach sztuki najwyższe stawia wy-
magania i surowy jest, bardzo surowy.

Niechże będzie. Wcale ci to nie zaszkodzi.

XVIII

Trzy miesiące po śmierci arcybiskupa Zygmunta, po
trzynastu nie rozstrzygniętych głosowaniach stano-
wiących dowód niezgody w kapitule katedralnej
sukcesja po nim przypada biskupowi z Gurk, Hieroni-

1 [Najukladniejszy młodzieniec!]
162

mówi Józefowi Franciszkowi de Paula, hrabiemu Collo-
redo. Nowy książę Kościoła bardzo różni się od swego
poprzednika tak pod względem wieku, jak i wyglądu
zewnętrznego lat ma dopiero czterdzieści, postać wy-
chudłą, twarz uczonego a także pod względem wy-
kształcenia i charakteru. Uderzająca surowość rysów,
które rzadko rozjaśnia uśmiech, każe spodziewać się
w jego osobie srogiego pana. Brak mu całkowicie owej
ujmującej życzliwości, która czyniła arcybiskupa Zyg-
munta, mimo cechującej go książęcej godności, tak
sympatycznym. Każdy, kto mówi z tym księciem Koś-
cioła, czuje się oddzielony od niego niewidzialnym
murem. Do najbardziej charakterystycznych jego cech
należą nader wysokie wykształcenie i niezmożona siła
woli. Jest niewątpliwym zwolennikiem Oświecenia,
chłodnym racjonalistą, nie znoszącym wszelkiej płytkiej
dewocji i obłudnych gestów, troszczy się przy tym wiel-
ce o naturalne prawa człowieka; w kwestiach religij-
nych również cechują go przekonania postępowe, roz-
luźniające sztywność literalnego przestrzegania Biblii,
a nakazujące uwzględniać poznane prawa natury. Lecz
najbardziej różni się od poprzednika energią, z jaką
przystępuje do spraw państwowych, i duchem reform,
gdy przy pomocy najdalej posuniętej oszczędności usuwa
finansowe kłopoty kraju, na kluczowych stanowiskach
umieszcza sumiennych i aktywnych urzędników, zwal-
nia zaś nierobów i ciągnących zyski z prebendy paso-
żytów. Wszystkie te poczynania przynosić zaczynają
owoce dopiero w trakcie jego rządów. Ale już przy obej-
mowaniu wysokiego urzędu z trzeźwą rzeczowością szki-
cuje ów reformatorski program, a każdy z jego pod-
władnych pojmuje, że skończyły się czasy dolce far
niente. Z czasem zdobywa zresztą szacunek mieszkańców
Salzburga, choć serc ich nie pozyska nigdy.

Dziedziną sztuk pięknych w tym także różni się
od zmarłego władcy od samego początku wydaje się
zbytnio nie interesować. Nie neguje wprawdzie jej

ir

163

uprawnień, lecz konieczności życiowej bynajmniej w niej
nie dostrzega, raczej ozdobę, przydatną w czasach
dobrobytu. Spośród wszystkich sztuk uznaje jeszcze mu-
zykę inoże dlatego, iż sam gra jako tako na skrzyp-
cach choć jednostronnie, hołduje bowiem gustom
włoskim.

Pod takimi auspicjami Mozartowie z niepokojem pa-
trzą w przyszłość, zwłaszcza Leopold, choć w głębi serca
podsyca płomyczek nadziei na następstwo po urlopowa-
nym kapelmistrzu Lollim. Pewnego razu arcybiskup
omawia ze swym ochmistrzem sprawy muzyczne; do-
wiedziawszy się przy tej okazji, że młody Mozart jako
koncertmistrz nie otrzymuje gaży, mówi z gniewem:

"To absolutnie niedopuszczalne. Nie możemy bez zapłaty
korzystać z tak cennej siły w naszej orkiestrze. Szkodzi
to naszej reputacji. Proszę, hrabio, natychmiast zadbać,
aby Wolfgang Amadeusz Mozart otrzymał tymczasową,
roczną pensję w wysokości 150 guldenów".

Ochmistrz pragnie wykorzystać tę sposobność, by
wstawić się za Mozartem-seniorem; podkreśla, iż pełni
on już przez lat dwadzieścia dziewięć służbę na arcy-
biskupim dworze, stale tylko jako wicekapelmistrz, choć
ze względu na umiejętności oraz na fakt, że jest jed^
nym z najlepszych, najbardziej obowiązkowych i wy-
kształconych członków orkiestry, aspirować mógłby
śmiało do stanowiska pierwszego kapelmistrza. Arcy-
biskup słucha tych wywodów spokojnie, potem jednak
marszczy czoło i mówi: "Zadysponowałem już obsadze-
nie tej funkcji i przewidziałem na nią drezdeńskiego
kapelmistrza, Domenica Fischiettiego, przynajmniej na
czas urlopu Lollego. Przychodzi on ze znanej Opery
i mam wrażenie, że muzycy nasi znajdą się w dobrych
rękach. A poza tym słyszałem pewne rzeczy, niezbyt
chlubnie świadczące o Mozarcie: jest ponoć próżny, za-
rozumiały, wiecznie dziury w całym szuka, a pośród
kolegów, wskutek porywczego usposobienia, bynajmniej
nie cieszy się popularnością".

164

Tak wyraźna odmowa wyklucza możliwość dalszego
omawiania sprawy. Lecz dla Leopolda Mozarta jest ona
źródłem nowego rozgoryczenia.

XIX

Wolfgang wykorzystuje okres lata na intensywną
pracę twórczą. Interesuje się teraz niemal wyłącznie
symfonią. W krótkim czasie powstaje osiem dzieł, znacz-
nie przewyższających wszystko, co dotychczas stworzył
w tej dziedzinie. Od chwili pierwszego spotkania z Józe-
fem Haydnem dokonała się przemiana w symfoniach
Mozarta: gdy zrozumiał, na czym polegały niedomogi
wcześniejszych prac, zaczął starać się, zgodnie z na-
pomnieniami starszego mistrza, o unikanie wpływów
włoskich i szukać własnych dróg, choć co prawda na
razie z niepełnym jeszcze rezultatem.

Nikt lepiej nie pojmuje tych namiętnych zmagań
o nową formę niż Michał Haydn, któremu Wolfgang
nadal jeszcze daje swoje prace do przejrzenia; nikt też
chętniej niż on nie podejmuje tego zadania, w każdym
nowym dziele dostrzega bowiem krok naprzód, wyzwa-
lanie się z pęt powierzchownych, modnych gustów i po-
głębianie osobistego przeżycia.

Gdy w sierpniu Wolfgang z właściwą sobie skromno-
ścią przedstawia mu ostatnią z napisanych tego lata
symfonii, A-dur dwudziestą ósmą w okazałym sze-
regu dotychczas skomponowanych Haydn bada ją
szczególnie starannie. Nie odzywa się przy tym ani
słowem. Wydaje się jakby urzeczony ową pracą. Nagle
wręcz gwałtownym ruchem zamyka zeszyt z nutami,
chwyta kompozytora w objęcia i woła:

Nic ci już dać nie potrafię, sam najwyżej mogę
się od ciebie uczyć. Odnalazłeś siebie. Muzyka twoja
przekroczyła już granice wszelkich wzorów. Głosi pięk-
no nowego, nie znanego mi stylu. Chłopcze kochany,

165

Stary Hasse ma rację, jak mi ojciec twój wspominał:

zaćmisz nas wszystkich, którzy dzisiaj żyjemy i kompo-
nujemy, Niemców i Włochów! Gdy mi o tym opowiadał,
uśmiechnąłem się tylko, bo za nic mam takie przepo-
wiednie. Niejedno już cudowne dziecko budziło najwyższe
nadzieje, a gdy mu'przybyło lat, gorzko rozczarowało
swoje otoczenie. Ale teraz się nie śmieję. Gdybyś był
nadętym, nosa zadzierającym zarozumialcem, któremu
oklaski we łbie przewróciły, nie powiedziałbym ci tego.
Ale ponieważ jesteś skromnym a nieśmiałym straż-
nikiem własnych talentów, a nadto mym przyjacielem,
powiem: niech cię Bóg broni przed zawiścią i brakiem
zrozumienia, które jak pijawki opadać potrafią praw-
dziwie wielkiego poszukiwacza wzniosłej sztuki!

W stanie osobliwego oszołomienia opuszcza młody Mo-
zart umiłowanego mistrza Haydna. Od chwili, gdy do
serca Wolfganga wkradła się miłość, wyobraźnia jego
lekko szybuje, czuje w żyłach gwałtowny ogień, bardziej
urokliwy wdzięk spowija jego melodie. Lekcje, których
udziela ukochanej uczennicy, stały się nieodłączną
cząstką jego istnienia. Tęsknota wzrasta z godziny na
godzinę, a każdy dzień, przybliżający nowe spotkanie,
wzmaga jeszcze to skryte a słodkie uczucie. Lekcje
zresztą nie są bynajmniej okazją do spotkań we dwoje.
Obyczajność wymaga obecności przyzwoitki, a funkcje
te spełnia matka lub któraś z sióstr. Kiedy matka z ro-
bótką w ręku siedzi koło młodych, muzykują pilnie
i tylko ukradkiem wymieniane czułe spojrzenia nieśmiało
zdradzają przędziwo pani Wenus, łączące ich dusze.
Natomiast Józefa obserwuje ich nieustannie niczym
czujny brytan, i gdy ona sprawuje funkcję przy-
zwoitki, Wolfgang czuje się podczas lekcji wyraźnie
skrępowany.

Tak tedy płyną godziny na przemian na poważnej
nauce i potajemnych igraszkach miłosnych.

Pewnego dnia chłopak pojawia się o zwykłej porze.

Resi wita go obiecującym uśmiechem i szepce:

166

Dziś jesteśmy entre nous1. Mama z Pepi są
w mieście, a Toni pisze tu obok list.
Uszczęśliwiony, tuli ją do siebie i woła radośnie:

To cudownie!...

Pst! mityguje go, kładąc mu palec na ustach.
W milczeniu, trzymając się pod ręce, wchodzą do
pokoju i kierują się do fortepianu.

No, monsieur Mozart, cóż pan dla mnie na dziś
przewidział? pyta umyślnie donośnym głosem Resl.

Wolfgang oświadcza tajemniczo, że przepisał dla niej
ze starego śpiewnika trzy pieśni na sopran, które dziś
powinni próbować. Najpierw czyta teksty: dwa wiersze
Jana Chrystiana Giinthera Tajemna miłość i Wielko-
duszna obojętność, trzeci zaś, również miłosny wiersz,
nieznanego poety. Potem, nucąc cicho melodię, gra owe
pieśni. Za drugim razem Resl dołącza także swój głos
i sumiennie, z niezwykłym zapałem ćwiczą i ćwiczą,
dopóki wszystkie trzy pieśni nie zostają należycie opa-
nowane. Lecz nagle panienka, która dotąd, podczas
nauki, stała za swym akompaniatorem, ręce opierając
na jego ramionach, przybiera wdzięczną pozę, po czym
z prostotą i wielkim przejęciem, już na pamięć śpiewa
wszystkie trzy pieśni.

Doskonale mówi Wolfgang, zrywając się impul-
sywnie i całując śpiewaczkę. Teraz mogę ci coś zdra-
dzić: to moje pieśni, najpierwsze, jakie napisałem,
a tobie je dedykuję.

Doprawdy? szepce Resl, nie posiadając się z ra-
dości.

I po raz pierwszy namiętnie pada mu w ramiona,
choć zaraz wyrywa się, przepłoszona jakimś szmerem.
Wchodzi właśnie Antonia, staje przy drzwiach i mówi:

Przycichliście tak nagle, jakbyście się zmęczyli.
A cóż to za śliczne piosenki, nad którymi pracujecie?

Pana Wolfganga Amadeusza Mozarta woła roz-

' (sam na sam.]

167

płotalieniona Red. I wyobraź sobie, Toni zadedy-
kował je mnie!

Powinnaś być dumna.

I jestem jeszcze jak!

Antonia musi także posłuchać pieśni, a Resł śpiewa
z głębi serca wezbranego uczuciem, przejawiając nazbyt
wiele emocji. "Co też się od niedawna stało z moją
siostrzyczką myśli Toni. Nieśmiały podlotek prze-
obraził się w syrenę; czyżby Pepi miała rację, że Wolf-

gang w główce jej zawrócił?" I postanawia dokładnie
zbadać sprawę.

Gdy lekcja się skończyła, a ,,muzyczny ochmistrz" od-
szedł, starsza siostra zaczyna sondować młodszą:

Resł, pogadajmy teraz poważnie w cztery oczy. Wy
przecież jesteście zakochani.

Zakochani? A niby skąd wiesz? zaperza się
mała, zaskoczona.

Mnie nie zwiedziesz. Myślisz, że nie słyszałam wa-
szych szeptów i całusów? Ściany też mają uszy.

Na miłość boską, Toni, tylko nic nie mów mamie.

Zabawy przecie nikomu psuć nie zwykłam. Jedno
ci tylko powiem: nie igraj nadmiernie z ogniem! Oboje
jesteście młodzi, ledwoście z dzieciństwa wyrośli. Wolf-
gang to miły chłopak, ale artysta i niejeden jeszcze rok
zleci, zanim będzie mógł założyć własną rodzinę. A czy
to wiadomo, jakie niespodziewane zajść mogą wyda-
rzenia, które może nawet wbrew jego woli oddalą
go od ciebie. Dlatego nie uwikłajcie się. Żal by mi było

ciebie i jego, gdyby później rozczarowania z tego wy-
nikły.

Resł nic nie mówi, choć w sercu buntuje się przeciw-
ko słowom starszej siostry. "Boże, jakże przemądrzałym
i doświadczonym tonem przemawia ta Toni myśli. .
Całkiem jakby była moją babcią." Lecz siostrzane na-
pomnienia studzą jednak nieco jej sercowe zapały.
Antonia czuje to i dorzuca:

Głowy ci wcale zmywać nie zamierzałam, Resł,
168

ani obrzydzać tej serdecznej skłonności słowo daję,

że nie: tak tylko po przyjacielsku ostrzec cię chciałam,
więcej nic.

XX

Nadmiar szczęścia z racji odwzajemnianych uczuć
przenika myśli i zmysły młodego Mozarta. A jałe to
wpływa na jego muzykę, dowodzi nowa opera, Ludo
Silla, którą pisze dla Mediolanu. Akcja pełna postaci
już to buchających złością i nienawiścią, już to ocieka-
jących szlachetnością i słodyczą niezbyt wprawdzie
może uskrzydlić jego wyobraźnię, lecz wszędzie tam,
gdzie do głosu dochodzi miłość Giunii i Cecilia, pary ko-
chanków prześladowanych przez brutalną żądzę zemsty
dyktatora Silli, kompozytor przelewa w dźwięki głos

własnego serca z namiętnością, jakiej w muzyce jego
dotąd nie było.

W Mediolanie, dokąd ojciec z synem przybywają jesie-
nią 1772 roku, właściwa praca Wolfganga dopiero się
zaczyna; teraz bowiem trzeba uwzględniać liczne życze-
nia śpiewaków i śpiewaczek. W artystycznej swej próż-
ności dbają oni niezmiernie o efekt i sukces partii solo-
wych, w szczególności zaś wymagająca i najsłynniejsza
primadonna włoska, Maria Anna de Amicis, której ży-
czenia jednak kompozytor spełnia ku największemu jej
zadowoleniu.

Gdy ta w niezwykłym pośpiechu ukończona i równie
spiesznie wyćwiczona opera wystawiona zostaje w drugi
dzień świąt Bożego Narodzenia, wszystko od początku
przebiega pod nieszczęśliwą gwiazdą: początek opóźnia
Bię o dwie godziny, ponieważ arcyksiążę Ferdynand mu-
siał jeszcze własnoręcznie napisać pięć noworocznych
listów. Lecz najbardziej przykra sytuacja powstaje pod-
czas samego przedstawienia. Na miejsce tenora Cordo-
niego, który nagle zachorował, a gra rolę Silli, musiano

zaangażować jakiegoś kościelnego śpiewaka z Lodi,
który wprawdzie dysponuje dobrym głosem, lecz nie ma
nawet krzty aktorskich talentów i dziką gestykulacją
podczas scen na wskroś poważnych doprowadza publicz-
ność do takich paroksyzmów śmiechu, iż partnerka jego,
de Amicis, peszy się i wspaniały jej kunszt śpiewaczy
cierpi na tym przez cały wieczór. Oklaski na zakończe-
nie przedstawienia są więc nader skąpe i słabe. Wolf-
gang po raz pierwszy odczuwa coś w rodzaju urażonej
próżności- W drodze z Opery mówi gniewnie do ojca:

Niewiele brakowało, a posypałyby się zgniłe
jabłka. Udało nam się jeszcze wywinąć z opresji. Ale
czyż ten bydlak, principale, musiał postawić na scenie
taką drewnianą kukłę, co nawet de Amicis zbiła z kon-
tenansu i cały sukces popsuła. Największą winę za tak
chłodne przyjęcie ponosi ten przeklęty tekst, równie
wyświechtany i sztywny jakby na szczudłach cho-
dził co jego wysuszony autor, ów mizerak Gamerra.
I po to tak się człowiek męczył i pocił!

Zbyt surowo sądzisz, chłopcze pociesza ojciec.
Poczekajmy na powtórzenie. Opera jest dobra, utoruje
sobie drogę.

Nie wierzę w powtórzenia, panie ojcze. Przekona-
cie się: po drugim lub trzecim przedstawieniu zdejmą
ją, a ja będę odtąd dla mediolańczyków skończony.

Co do jednego Wolfgang się myli, a rację ma ojciec:

operę powtarzają jeszcze ponad dwadzieścia razy; za
każdym następnym przedstawieniem rośnie rzesza jej
wielbicieli. Ale mimo niewątpliwego sukcesu Ludo Silił
kierownictwo teatru milczy na temat scrittury, czyli
zamówienia nowej opery. Nie spełniają się również na-
dzieje, że Wolfgang znajdzie jakieś odpowiadające jego
zdolnościom stanowisko na dworze w Modenie. Arcy-
książę Ferdynand ani słówkiem nie wspomina o tym
zaledwie przed rokiem wyjawianym zamiarze. Z Floren-
cji, od jego brata, arcyksięcia Leopolda, do którego za-
troskany ojciec też się zwrócił, nie przychodzi aprobata;

przeciwnie, po kilku tygodniach niecierpliwego wycze-
kiwania spotyka ich odmowa.

Ale Wolfgang nie spędził tych tygodni bezczynnie.
Napisał sześć kwartetów smyczkowych; wyczuć w nich
można wyraźnie wpływy dawnego, siedemdziesięciolet-
niego już prawie nauczyciela Glucka i znakomitego mi-
strza muzyki instrumentalnej, Giovanbattisty Sammarti-
niego; młody kompozytor poznał go podczas pierwszego
pobytu w Mediolanie, a starzec nadal okazuje mu szcze-
rą przychylność. Lecz duch Haydna silniej już nań
wpływa, i tą właśnie daniną spłaca Wolfgang dług
krajowi, co najwcześniej ze wszystkich poznał i zaczął
popierać jego twórczy geniusz; uwalnia się jednocześnie
z czarodziejskich pęt, w jakie tenże kraj uwikłać go
usiłował. Gdy z początkiem marca wyrusza wraz
z ojcem w drogę powrotną, Italia jest dlań czymś prze-
brzmiałym, przypominającym miłostkę, co wprawdzie
oszałamia zmysły zmiennością radosnych rozkoszy
i smutnych nastrojów, lecz jest jedynie miłostką nie
zaś wstrząsającą i przeistaczającą duszę namiętnością.

XXI

Po powrocie Leopold Mozart uznał za jedno z najpil-
niejszych zadań zmianę mieszkania; myślał o tym już
dość dawno. Mieszkanko przy Getreidegasse 9 stało się
zbyt ciasne. Wolfgang przede wszystkim potrzebuje
zdaniem ojca więcej miejsca. W pobliżu wejścia do
ogrodu Mirabell, w tak zwanym "Domu tancmistrza",
nastręcza się właśnie korzystna okazja, mogąca zaspo-
koić przeprowadzkowe plany Leopolda Mozarta. Dom
należy do starszej pani, Anny Marii Raab, która odzie-
dziczyła go po swym kuzynie, nadwornym mistrzu
tańca, Franciszku Gottiiebie Specknerze. Właścicielka
i lokator dochodzą do porozumienia; wiosną rodzina

171

Mozartów może już przenieść się do nowego mieszkania
na pierwszym piętrze.

Mieszkanie przy placu Hannibala jest w porównaniu
z dawnym niemal książęcym apartamentem. Ma aż
osiem pokoi, wśród nich również obszerną, stiukowymi
ornamentami ozdobioną salę, w której niegdyś maitre
Speckner wprowadzał podrastających kawalerów i pan-
ny z najlepszych rodzin Salzburga w tajniki gawotów,
menuetów i allemand. Obecnie salę tę przekształca się
w salon muzyczny, gdzie Wolfgang Amadeusz Mozart
z gronem muzycznych adeptów sprawdzać będzie
w przyszłości brzmienie swoich fortepianowych i skrzyp-
cowych sonat, kwartetów, serenad i divertimentów.

Mebli do tak wielu pokoi oczywiście nie wystarcza.
Leopold Mozart musi więc głęboko sięgnąć do mocno
już wychudłej sakiewki, chcąc nadać nowemu domowi
wygląd odpowiednio reprezentacyjny. Ale w tym wy-
padku oszczędnemu ojcu rodziny żaden stół, fotel czy
sofa nie wydają się zbyt drogie i żona niekiedy aż gło-
wą ze zdumienia kręci nad jego hojnością, usiłując ha-
mować rozpęd w zakupach; myśli sobie: "Nannerl już
od dawna jest w wieku sposobnym do zamęścia
a skądże weźmiemy wyprawę, gdy znajdzie męża?"

Lecz na razie ewentualność taka wydaje się nie za-
grażać. W każdym razie sama Nannerl żadnych w tym
kierunku nie przejawia skłonności. Dawno porzuciła
ambicje olśniewania na podium jako pianistka lub śpie-
waczka. Zadowala się dawaniem lekcji, uchodzi nawet
za dobrą nauczycielkę gry na fortepianie, której za-
możne matki w Salzburgu chętnie powierzają swoje
dzieci, aby budziła w nich miłość do pani Muzyki. Tak
więc trzy osoby w rodzinie zarabiają, a Leopold Mozart
wobec tego nie martwi się o przyszłość, choć od czasu
do czasu przejawia pewną rozrzutność. Gnębi go tylko,

że Wolferl nie ma pozycji odpowiadającej jego talentom
i umiejętnościom.

Z nową gospodynią, "panną tancmistrzową Mitzerl"
172

jak nazwali ją Mozartowie od samego początku sto-
sunki są jak najlepsze. Mieszka ona na parterze; jest
delikatną osóbką, która mimo sześćdziesięciu lat wyglą-
da jak figurka z miśnieńskiej porcelany: zawsze modnie
ubrana, bardzo zadbana, mocno też uszminkowana, zaw-
sze uprzejma, życzliwie uśmiechnięta, dystyngowana
w każdym geście, zawsze wywołująca wrażenie, że lada
moment zacznie tańczyć. I nawet niezbyt wytrawny
znawca ludzi przy przelotnym tylko z nią spotkaniu
musi spostrzec, że przynależała niegdyś do orszaku
Terpsychory, a przeszłość ta pozostawiła na niej nie-
zatarte piętno. Rokującego jakże wielkie nadzieje kom-
pozytora operowego, Wolfganga Amadeusza, od pierw-
szych dni sąsiedztwa szczególnie sobie upodobała. Oczy
jej spoglądają nań z wyrazem błogiego uniesienia,
a wpada niemal w ekstazę, gdy młodzik siada do forte-
pianu i gra któryś ze swych tańców. Krew w niej się
wówczas burzy, drga każdy nerw, ręce i nogi same
w takt poruszać się zaczynają.

Panna tancmistrzową Mitzerl ma ponadto bardzo
obrotny język. Poczytuje sobie za wielki zaszczyt, że
znakomity syn Salzburga, chluba rodzinnego miasta,
kawaler Złotej Ostrogi, którego nigdy inaczej niż "pan
von Mozart" nie tytułuje, mieszka w jej domu; zabiega
tedy nieustannie, by podnieść się w oczach współobywa-
telek. Ma to i ujemne strony: zaczynają bowiem krążyć
pogłoski, że Mozartowie wrócili z Włoch niesłychanie
bogaci, a podczas koncertów mieli wszędzie do ostatnie-
go miejsca wykupione sale i ludziska wprost szaleli,
płacąc podwójne, nawet potrójne ceny, byle tylko ich
wpuszczono.

Przykre w kreowaniu tej niedorzecznej legendy jest
co innego: tu i ówdzie jednak dają jej posłuch, a ci,
co uwierzyli, skwapliwie dalej roznoszą usłyszaną wieść.
I tak dochodzą owe pogłoski, Bóg wie jakimi drogami,
aż do uszu panującego księcia, który w jedną z rozmów
ze swym ochmistrzem wplata pytania, czy Mozartowie



173

we Włoszech tak znaczny uzyskali revenu1, iż zdołali
dzięki niemu polepszyć swój modus vivendi. Stary hra-
bia zaprzecza i dodaje, że zmiany w zewnętrznym spo-
sobie życia podjął ojciec rodziny jedynie ze względu
na rangę syna. Arcybiskup nie potrafi wstrzymać się od
uwagi, że Mozartowie mają w osobie ochmistrza bardzo
życzliwego protektora, lecz całą rozmowę kończy suro-
wym zaleceniem:

Ze względu na syna udzieliłem raz ojcu urlopu.
Ale ów przywilej, którym poprzednik mój szafował zbyt
hojnie, ustać teraz musi. Cóż stanie się z dyscypliną,
jeśli każdemu zacznę przyznawać takie ulgi, on zaś,
wykorzystując ową licencję, będzie jej granice samo-
wolnie przekraczał, tak jak się to zresztą właśnie zda-
rzyło podczas ostatniej podróży do Italii? Proszę więc
pana o powiadomienie privatissime wicekapelmistrza
Mozarta o moim stanowisku.

XXII

Wolferl, woalem z ciebie niekontenta mówi
pewnego dnia matka. Mamy śliczne, wielkie mieszka-
nie, możesz tu komponować i muzykować, ile zechcesz,
a przecież wcaleś niewesoły ani skory do żartów, jak
dawniej; akuratny z ciebie zrobił się śledziennik. Cóż
cię gnębi? Powiedz.

Syn milczy, opędzając się jedynie obronnym gestem.
Wszystkie przez matkę podejmowane próby, aby go
nakłonić do mówienia, zawodzą. Wreszcie mówi mu
w oczy, że jest zakochany.

Resi to urocze stworzonko, ani słowa. Gust masz
dobry. Tylko, chłopcze, lat masz zaledwie siedemnaście,
a ona szesnaście. Zanim pobrać się zdołacie, sporo jesz-

[dochód]

174

cze lat upłynie. Czyż ta biedula czekać ma na ciebie jako
Żydzi na Mesjasza?

A kto by tam myślał o ślubie? mruczy Wolfgang
zły.

Ach, to tak? No, jeśli to miłostka jeno, to sprawa
inaczej już wygląda. Ale Resi, jak się wydaje, całkiem
poważne żywi nadzieje. Inaczej chybaby jej matka tak
usilnie sumienia nie roztrząsała. A co się ciebie tyczy,
Wolferl, to przyzwoitość wymaga, byś w dziewczynie
nadziei takich nie budził, Grzech by to był zaiste wzglę-
dem czułego dziewczęcego serduszka. To ci chcę tylko
powiedzieć jako matka.

Od chwili tej rozmowy z matką Wolfgang pojmuje
wiele spraw, których dotychczas nie rozumiał: że pod-
czas jego nieobecności działały siły, które siały nieufność
w sercu bogdanki, dążąc do zniszczenia ich czystej mi-
łosnej idylli. Lecz i przestroga matczyna dźwięczy mu

w uszach. Nic dziwnego, że z całego serca pragnie czym
prędzej porozmawiać z ukochaną.

Myśli o tym całymi dniami, podejmując daremne
próby zobaczenia jej. Wreszcie nieoczekiwanie przy-
chodzi mu z pomocą pewien majowy dzień. Gdy zmę-
czony pilnym komponowaniem symfonii odrywa się od
fortepianu i podchodzi do okna, smutno spoglądając
przez szyby, dostrzega nagle wybrankę swego serca, któ-
ra idzie samiuteńka przez plac Hannibala w kierunku
wejścia do parku Mirabell. Bez namysłu wybiega pędem
i dogania ją przy ogródku karzełków.

Resi! woła cichutko tuż za nią.
Ona ogląda się i bynajmniej nie wydaje się szczególnie
zaskoczona widokiem swego wielbiciela.

Nareszcie przypadek nastręcza mi tak gorąco
upragnioną okazję pomówienia z tobą w cztery oczy.
Co się właściwie stało? Czuję, żeś się zmieniła, bo za-
szło coś, co cię niepokoi. Powiedzże mi!

Spiesznie wyrzuca z siebie te słowa, chwytając jedno-
cześnie jej rękę i niecierpliwie czekając odpowiedzi.

175

Westchnienie, które się z piersi dziewczyny wyrywa,
i wyraz smutku na jej twarzy zdradzają, że trudno jej
mówić, że szuka słów.

Czy Antonia się wygadała? Albo Józefa? pyta
spiesznie.
. Nie, nie, ani jedna, ani druga.

I teraz Resi opowiada, że gdy otrzymała od niego
z Mediolanu arie z nowej opery, napisała w odpowiedzi
długi list, który matka przyłapała, po czym zakazano
jej wszelkiego z nim kontaktu. Zaskoczony tym wyzna-
niem, widzi Wolfgang, jak jego piękna młodzieńcza
miłość rozpada się w gruzy. Ale Resi na widok jego
przerażenia chwyta go za ramię, wciąga w boczną, cie-
nistą alejkę, uspokaja czułymi słowy, zapewniając uko-
chanego, że nawet zakaz matczyny nie zdoła zmusić
jej serca do milczenia, i przyrzeka przybyć na spotka-
nie, gdy tylko nadarzy się okazja.

XXIII

Pogodnie mijają Wolfgangowi dni lata. Resi dotrzy-
muje obietnicy, a choć okazje zdarzają się nieczęsto,
a spotkania trwają zazwyczaj nie dłużej niż pół godziny,
zakochana parka może przynajmniej choć kilka słów
zamienić i pocieszać się pieszczotami; park Mirabell
skrywa tajemnicę tego serdecznego związku. Nie liczyli
się jednak młodzi z kaprysami losu, który jakże chętnie
przypadkowymi wydarzeniami wikła ludzkie ścieżki.

Pewnego popołudnia wsuwa Nannerl w rękę brata ró-
żowy billet doux 1, zapowiadający płomiennemu wielbi-
cielowi czułe spotkanie w ulubionym miejscu, w ogródku
karzełków. Wolfgang stawia się z pedantyczną punktu-
alnością zakochanego kawalera. Niebawem pojawia się
Resi w ślicznej sukience, jakby wymarzonej przez

1 lllictt mllosnyl

176

poetę do jej szczuplutkiej kibici, jasnych, rudawych wło-
sów i świeżej buzi; już z daleka śmieje się do chłopca.

Szczęśliwa parka żywo gawędzi, siedząc na ławeczce
ukrytej na zakręcie tajemniczej, cienistej alei. Kiedy
obierali tu sobie schronienie, rozkwitać zaczynały pąki
pierwszych róż; teraz splecione gałązki tej pergoli okry-
ły się mnóstwem kwiatów, szczodrze wydzielających
balsamiczną woń. Miejsce doprawdy jak stworzone do
wynurzeń serc, pełnych czułej wzajemnej skłonności.

Wolfgang prawi, a Resi słucha w skupieniu, niekiedy
tylko zadaje pytania, gdy sensu jakiegoś zdania dokład-
nie nie może pojąć, gdyż temperament ponosi chłopaka
i w głowie jego jedna myśl zanim jeszcze wypowie-
dzieć ją zdoła chyżo goni drugą. A wiele jest rzeczy,
które chce zrzucić z serca: skromne warunki egzystencji,
małomiasteczkowa atmosfera, pańszczyzna, którą musi
odrabiać w arcybiskupiej orkiestrze, tęsknota do dzia-
łalności szerszej, a przede wszystkim do swobody. I gdy
mówi o tym wszystkim, raz rozpłomieniony wewnętrz-
nym żarem oburzenia, to znów przejęty gwałtownym
pragnieniem prawdziwie twórczej pracy, budzi cichy
podziw Resl. Na wieść o tym, jak ogromnie tęskni
Wolfgang za wolnością, ogarnia ją przykre uczucie, iż
może ona stanowi tu przeszkodę, i nieśmiało waży się
o tym napomknąć. Zaraz jednak słyszy w odpowiedzi
zdecydowany sprzeciw. Jeśli cokolwiek łączy go jeszcze
z Salzburgiem, to tylko ona zapewnia płomiennie,
a nic piękniejszego wyobrazić sobie nie może, niż dzielić
z nią życie od chwili, gdy pewnego dnia zdobędzie
odpowiednią pozycję. Wówczas Resl czule się do niego
przytula, a z ust jej wyrywa się leciutkie westchnienie:

Obyż dzień ten nastał jak najprędzej!
Od poważnych rozważań przechodzą do spraw ubocz-
nych: teraz Resl ma przewagę w rozmowie; wdzięcznie
relacjonuje swój dość monotonny tryb codziennego ży-
cia, zdradza małe sekrety z życia obu sióstr, a między
innymi wspomina, jak czuły pan von Molk afekty

12 ~ Fowleść o Mozarcie

177

swoje teraz na Józefę przenosi, a przynajmniej znalazł
się pomiędzy młotem i kowadłem, gdyż nie wie, ku
której z obu sióstr większą czuje skłonność.

Wcale bym się nie zdziwił, gdyby i do ciebie oczy
przewracać zaczął mówi ze śmiechem Wolfgang.
Molk to urodzony amant, serce ma miękkie jak wosk,
ale z gruntu dobry chłopak.

Zegar katedralny wybija ósmą. Resi zrywa się nagle:

Na litość boską! woła. Słońce już zaszło. Co
będzie, jeśli matka wróci do domu i mnie nie zastanie!
Chodź!

I ciągnie za sobą ukochanego, szybko jeszcze zamie-
niając z nim pocałunek. Lecz o biada tuż przy
wyjściu z pergoli czyha na nich nieszczęście w postaci
dwudziestoletniego hrabiego Karola Arco. Idzie im wła-
śnie naprzeciw, szeroką spacerową drogą, oczywiście pod
rękę z jakąś damą z teatru. O wyminięciu ani mowy.
Para zakochanych musi przejść obok niego. On kłania
się uprzejmie, choć z niewątpliwie drwiącym uśmiesz-
kiem.

O Boże szepce do Wolfganga przejęta i pobladła
Resi teraz jestem zgubiona. Skończą się już nieod-
wołalnie nasze piękne spotkania!

Z niepokojem pędzi do domu. Wolfgang waha się
chwilę, czy nie zawrócić, nie odciągnąć hrabiego na
bok i prosić, aby przemilczał to spotkanie. Lecz duma
nie pozwala mu na to, wraca więc do siebie, wściekły
z powodu tak brzydkiego figla, jakiego los im wypłatał.

Mija tydzień. Wolfgang ani razu nie widział Resi
i nic o niej nie słyszał. Siedzi, pogrążony w nieweso-
łych myślach, gdy Nannerl wchodzi do jego pokoju.
Opowiada spiesznie, urywanymi zdaniami:

W domu Barisanich okropna awantura. Czułe wa-
sze gruchania zostały wykryte. Matka zrobiła Resi
straszne piekło. A ona, biedula, ginie ze zgryzoty i oczy
sobie wypłakuje, bo już jutro wysłana zostanie z Anto-
nią do pobożnej ich ciotki Klementyny, do Ischl. Po-

178

dobno ma tam odpokutować swoją winę i opamiętać

się. Widzisz, czegoście się doczekali wskutek nieostroż-
ności!

Brat wali pięścią w stół.

A więc ten hrabiowski łajdak, ten nędznik wyga-
dał się!

Nie. To ona, niewinność prześladowana, zdecydo-
wała się na pełne wyznanie, zanim ją ów nicpoń oskarży.

Och, ten Salzburg! Przeklęta, rozplotkowana dziu-
ra! I w takim kotle czarownic przychodzi człowiekowi
żyć, aby go wiecznie na ogniu przypiekali!

Nie tracze tak od razu głowy, Wolferl, a rodzin-
nego miasta nie przeklinaj! napomina Nannerl.

Lecz nie pomagają żadne perswazje. Brat nadal trwa
w gniewie, podsycanym rozpaczą. Po raz pierwszy w ży-
ciu odczuwa w duszy ból, którego ani upomnienia, ani
żadne słowa pociechy złagodzić nie mogą.

XXIV

Salon muzyczny pałacyku hrabiego Schlicka w Linzu
oświetlony jest pewnego wiosennego wieczoru 1775 roku
uroczystym blaskiem wielu świec: to wigilia urodzin
gospodarza domu, które nazajutrz godnie będą obcho-
dzone. Małe towarzystwo składa się tylko z dziewięciu
osób. Poza samym hrabią, który po kuracji we Wło-
szech wydaje się niemal zdrów, i zawsze raźną hrabiną
jest jeszcze para ich dzieci: dwudziestoośmioletni rot-
mistrz Franciszek Chrystian, kawaler słusznej postaci,
wraz ze swą niezwykle piękną, choć o cudzoziemskim
nieco wyglądzie, ciemnowłosą małżonką Leontyną, oraz
dwudziestopięcioletnia, z twarzy i postaci do matki bar-
dzo podobna córka Adelajda ze znacznie starszym mał-
żonkiem, sztywnym niesłychanie ochmistrzem dworu
księstwa Liechtenstein, Ferdynandem baronem von
Laudon. Ponadto przybyli: hrabia Herberstein, urocza

12*

179

hrabina van Eyck i przeszło sześćdziesięcioletni już ba-
ron von Waldstadten.

W przeddzień uroczystości zorganizowała hrabina
Aurora domowy koncert, złożony wyłącznie z utworów
Mozarta, których odpisy ma Waldstadten. Na początek
dobry zespół z Linzu gra jeden z włoskich kwartetów
smyczkowych. Z kolei hrabina Aurora i Waldstadten
wykonują jedną z wczesnych sonat skrzypcowych
z akompaniamentem fortepianu, brat i siostra występują
wspólnie w uroczym duecie z Bastien i Bastienne, a na
zakończenie rozbrzmiewa znowu kwartet smyczkowy.
Koncert zyskuje pełne uznanie gospodarza domu, a roz-
mowa schodzi na kompozytora.

Pan, drogi Waldstadten, miał szczęście przebywać
przed półtora rokiem znowu kilka tygodni w pobliżu
Mozarta mówi hrabina Aurora. Cóż może nam
pan o nim opowiedzieć?

Tak, bywałem z nim często odpowiada zapyta-
ny. Ale Mozart w niezbyt różowym humorze przybył
do Wiednia. Widać było wyraźnie, że trapią go wielkie
jakieś zgryzoty. Ów chłopak, dawniej z taką ufnością
patrzący w przyszłość, żadnymi przeciwnościami losu
nie dający się wytrącić z równowagi, stał się teraz, jako
młodzieniec takie przynajmniej odniosłem wrażenie
pełen zwątpienia. Wyczuwałem to w każdym razie
z całego jego sposobu mówienia, świadczącego o nerwo-
wym niepokoju, a nic już niemal nie przypominającego
dawnej, promiennej, słonecznej natury. Choć w istocie
jako twórca nie miał powodów do niezadowolenia. Nie-
spodziewane sukcesy jego pierwszych oper, niebywała
wprost ilość doskonałych symfonii i kwartetów smycz-
kowych, nadto wzruszające uznanie, okazywane mu
przez koryfeuszów dawniejszej i nowszej szkoły, jak
Hasse i Józef Haydn, zwłaszcza przez tego ostatniego,
któremu Mozart niezmierną okazuje rewerencję, a on
szczerą przyjaźnią ją odwzajemnia wszystko to ra-
zem wzięte powinno raczej cieszyć go niż smucić. A za-

180

tem przyczyn złego nastrojf S^ie indziej raczej należy
szukać, a chyba nie mylę si6> podejrzewając, że źródłem
są prawdopodobnie lokalne Stosunki w Salzburgu, suro-
wość najwyższego przełożona0' brzemię bynajmniej nie
zadowalającej pracy i gorąci? pragnienie swobody. Stary
Mozart pojął troski syna i w obawie, że geniusz jego
w ciasnym kręgu dotychci^owej działalności gotów
zmarnieć, ze wzruszającym wprost uporem do zmiany
jakiejś dąży. Zwierzył mi siFerdynanda i Leopolda w Mediolanie i Florencji o sta-
nowisko dla Wolfganga, lecz nic nie uzyskał.

Przyczyny tego fiask? "^ogę wyjaśnić kilkoma
szczegółami zabiera z kol01 ^os hrabina Angelika.
Nie wiecie może, że hrabia firmian osobliwie a gorąco
wstawiał się u mediolańskiego dworu za engagement
dla Mozarta. Arcyksiążę, a uwłaszcza młoda jego mał-
żonka, byli, jak mi wspomina skłonni przyjąć propo-
zycję, lecz odpowiedź z Wie^19- obróciła te pragnienia
wniwecz. Hrabia Firmian, któremu arcybiskup pokazał
ów list swojej matki, przesłał ojcu mojemu dosłowny
odpis.

Wyjmuje z rydykiula kart^6 [ "yta głośno:

"Pytasz, czy powinieneś f^W "a służbę owego
młodzieńca z Salzburga. Nie wiem, czemu miałbyś to
uczynić, skoro nie potrzebujesz przecie zatrudniać kom-
pozytora ani innych zbędnych ^dzi. Jeśli ci to mimo
wszystko przyjemność spraw'1' przeszkodzić temu nie
mogę. Wspominam o tym jedy"16 dlatego, byś nie obcią-
żał się ludźmi niepotrzebnym!- Unikaj starannie obda-
rzania takich osób tytułami, z których wnosić by można
było, że są u ciebie na służbie- Dyskredytuje to bowiem
służbę, gdy ludzie tacy, do żeb^^ podobni, po świecie
krążą. Ponadto młodzieniec ^en obarczony jest liczną
rodziną".

Ogólne, pełne zakłopotania ^uleżenie przerywa Wald-
stadten:

Teraz pojmuję już wid6 rzeczy. Jednego tylko

181

^rozumieć nie mogę: dlaczego jej cesarska mość po
takiej odmianie życzliwego nastawienia do Mozartów
przyjmowała ich nader serdecznie i łaskawie podczas
ostatniego pobytu w Wiedniu.

Zapomina pan, drogi baronie, że rodzinna dyplo-
macja a oficjalna łaskawość to u głów koronowanych
dwie całkiem różne sprawy mówi hrabia Schlick.

Mimo wszystko raczej nie na miejscu wydaje mi
gię określanie Mozartów jako wędrownych żebraków
oburza się hrabina Aurora. I jeszcze owa glossa
na zakończenie! Cztery osoby to przecież niewielka
rodzina.

Przykładasz, duszko, do słów, skreślonych przez
cesarzową-matkę pod wpływem chwilowego nastroju,
zbyt ścisłą miarę prawdy i sprawiedliwości usiłuje
uspokoić ją małżonek.

Być może, iż cesarzowa opierała się na informa-
cjach z Salzburga kontynuuje swą relację hrabina
Angelika bowiem gdy arcyksiążę Maksymilian zamó-
wił u młodego Mozarta jesienią ubiegłego roku operę,
' arcybiskup partout1 urlopu udzielić mu nie chciał.
"Owa pogoń za wsparciem u różnych dworów ustać
musi raz na zawsze" rzekł memu ojcu, a ustąpił
dopiero wtedy, gdy ten wyjaśnił mu, iż odmowa będzie
Źle widziana u monachijskiego dworu. Łatwo pojąć, z ja-
Icą ciekawością oczekiwałam premiery owej opery. Od-
była się ona 13 stycznia w obecności dworu. Cóż mogę
powiedzieć: aplauz był ogromny, klaskano w dłonie
i wiwatowano, jak mało kiedy. Każdą arię musieli po-
wtarzać. Arcyksiążę nie posiadał się z radości. A po
przedstawieniu powiedział mi, posługując się dosadnym,
bawarskim dialektem: "Do kaduka, uciechę miałem,
com ani o niej marzył. Zawszeć mi się ten chłopak
zdał niezwykłą łaską boską udarzony, ale w głowie się

* [w żaden sposób]

182

nie mieści, że taki z niego chwat i do każdej rzeczy
arcysposobny majster".

Arcyksiążęca krytyka budzi ogólną wesołość.

Opera jest ponoć znakomita mówi Waldstad-
ten. Przynajmniej przeczytałem w "Kronice Nie-
mieckiej" Daniela Schubarta: "Jeśli Mozart nie należy
do gatunku roślin sztucznie wyhodowanych w cieplarni,

to musi stać się jednym z największych w świecie kom-
pozytorów".

Tak, mnie osobiście muzyka Ogrodniczki z miłości
bardzo się podobała dorzuca hrabina Angelika co
prawda, tekst znacznie mniej, bo choć wprowadza ży-
wą akcję, wydaje się osobliwym pomieszaniem kroto-
chwili i comedie larmoyante. Bez uroczych pomysłów
kompozytora sztuka byłaby wręcz niestrawna.

Później hrabina Angelika opowiada jeszcze, że po
kilku dniach zaprosiła do siebie Mozartów Nannerl
także przyjechała z Salzburga lecz przy tej okazji,
podczas rozmowy z cudownym niegdyś dzieckiem,
stwierdzić zdołała u niego pewne oznaki melancholii.
Przyczyną jest afera sercowa, jak w sekrecie zwierzyła
się jej Nannerl. Dwoje młodych odczuwa ku sobie na-
miętną skłonność, która wskutek energicznej interwen-
cji rodziców dziewczyny, nie zamierzających narażać
córki na niepewną przyszłość u boku artysty, została
gwałtownie przerwana. I oto oboje, siłą rozdzieleni, giną
teraz z tęsknoty i smutku.

A więc to znowu sprawki psotnego Amora, a bajka
o królewskich dzieciach, co nigdy spotkać się nie mo-
gły, wzbogacona została jeszcze jednym wariantem
mówi hrabia Herberstein.

Relacja twoja, Angeliko odzywa się hrabina
Aurora przejęła mnie niezmiernie. Wolfgang Mozart
ma niebywale wrażliwą naturę i takie wstrząsające
przeżycie może fatalnie wpłynąć zarówno na niego, jak
i na jego sztukę.

Ośmieliłbym się sprzeciwić tym słowom zabiera
183

głos Waldstadten. Nieszczęśliwa miłość przeważnie
sublimowała i pogłębiała twórczość artystów. Dowodów

tu nie brak.

A ja jednak zgodzę się z moją przyjaciółką
twierdzi hrabina Angelika. Bo również w owej
amour dostrzegam niebezpieczeństwo. Czytałam właśnie
wydaną ubiegłej jesieni powieść anonimowego autora,
której tragiczne zakończenie wskutek potężnych na-
miętności, jakie zostały tam ukazane w sposób zresztą
wspaniały gdyż jest to raczej księga wyznań w po-
staci listów i notatek z dziennika niż zwykła relacja
głęboko mną wstrząsnęło.

Myśli pani o Cierpieniach młodego Wertera, hra-
bino?

Tak, właśnie o nich, droga Adelajdo.

Cudowna powieść! zachwyca się przyjaciółka.
Przeczytałam ją jednym tchem. Nie mogłam się od niej

oderwać.

Wzmianka o tej powieści skłania hrabinę Angelikę do
stwierdzenia, że Mozart wydaje się jej także wrażliwym,
werterowskim młodzieńcem o niezmiernie pobudliwej
naturze i że z tego właśnie względu martwi się o niego
po tym, co przeżył. Lecz znów protestuje Waldstadten:

Mozart zaraził się wprawdzie po trosze epidemiczną
melancholią, na którą cierpi obecnie młodzież między
siedemnastym a dwudziestym piątym rokiem życia, nic
jednak nie ma wspólnego z bohaterem rzeczonej po-
wieści. Wydaje mu się raczej, że chłopak przezwycięży
kryzys w ten sam sposób co jej autor, i jak jemu pióro,
tak Mozartowi muzyka ze zbawienną przyjdzie pomocą.
Spór zwraca się znowu od Mozarta ku powieści i trwa
dalej, przy czym okazuje się, że młodzież, reprezento-
wana przez żony z obu młodszych małżeństw, z prze-
konaniem i temperamentem opowiada się po stronie
nowego, ledwo zarysowującego się światopoglądu; star-
sza generacja nie sztywno wprawdzie, lecz z uporem nie
pozbawionym sentymentów broni dawnych ideałów,

y

184

z którymi się zrosła. Baron Waldstadten przejmuje rolę
mądrego, na nowe sprawy otwartego mediatora, usiłując
wznieść pomost pomiędzy dogasającym "wczoraj" a roz-
płomienionym "dziś".

Gdy w salonie muzycznym nadal żywo ścierają się
poglądy, kanonik i hrabia Schlick wychodzą na taras
i wsparci o balustradę, patrzą w milczeniu na pogrą-
żony w ciemnościach park, nad którym wschodzi sierp
księżyca. Właśnie słowik, nocny śpiewak, miły miesz-
kaniec krzaku bzu, co rośnie nieopodal sadzawki poły-
skującej w blasku księżyca, zaczyna swą serenadę
jakby tylko czekał na przybycie obu starszych panów.
W milczeniu słuchają treli, to pełnych płomiennej
tęsknoty, to znów wabiących namiętnie lub nabrzmia-
łych szczęśliwością. Po chwili kanonik mówi:

Szczęśliwa przyroda! Świadoma jedynie zmiany
pór roku, nie zna nękającej walki światopoglądów, które
rodzi ludzki umysł. Niezmienna pozostaje w wyrażaniu
swych uczuć, choćby tysiące lat przeminęły.

A czyż postęp ludzkości nie polega na walce?

Sądzi pan, iż ludzkość kroczy naprzód? Zapewne,
co się tyczy zewnętrznych warunków życia, zaprzeczyć
nie mogę. Mamy obszerne mieszkania, wyposażone luk-
susowo i nader wygodnie, mamy biblioteki, galerie,
salony muzyczne, jemy dużo i wyrafinowanie, cieszymy
się teatrem i muzyką, podróżujemy wygodniej i szybciej
niż sto lat temu, lecz przecież jeno znikoma garstka
ludzi może sobie na to wszystko pozwolić. A gdzież
podziewa się tak zwany postęp tego, co nazywamy kul-
turą, skoro nadchodząca po nas generacja wszystkie te
osiągnięcia, z których jesteśmy dumni, uważa za prze-
starzałe i staroświeckie? Nie, drogi przyjacielu, postępu
ludzkości, mimo wszelkich pięknych frazesów o prawach
człowieka i humanizmie, głoszonych przez naszych
oświeceniowców, jakoś nie widzę. Stary szyderca Wolter
miał rację, mówiąc: "ludzie są we wszystkich stule-
ciach jednacy". A któż nam zaręczy, że to, co uważamy

185

za piękne, szlachetne, wzniosłe, nie zostanie pewnego
dnia uznane za brzydkie, brutalne i podłe, że nazwiska
takie, jak Homer, Sofokles, Dante, Michał Anioł, Bach,
Haendel i Mozart, nie znikną wraz ze wszystkimi
ich dziełami, gdy za lat dwieście czy trzysta, a może
wcześniej jeszcze, hordy barbarzyńców zaleją starą,
dumną ze swej przeszłości Europę, zniszczą katedry,
spalą pałace i zamienią miasta w perzynę? Zniknie
wówczas wszelka wspaniałość, ci zaś, którzy przeżyją,
stać będą na ruinach rozbitego świata i lamentować,
jako niegdyś Żydzi nad wodami Babilonu. Ale słowik,
widzi pan, będzie tak samo jak dzisiejszego wieczoru
beztrosko a namiętnie zwierzał się krzakowi bzu z mi-
łosnych tęsknot jakby nigdy nic.

XXV

Jarzmo ciąży na duszy Mozarta. Najwięcej dokuczają
zlecenia, jakie daje mu książęcy chlebodawca, nie pła-
cąc za nie bynajmniej, tak jakby wykonanie ich przy-
należało do jego koncertmistrzowskich obowiązków. Oto
musiał niedawno na przyjęcie bawiącego tu przejazdem,
żądnego doczesnych uciech najmłodszego syna cesarzo-
wej, arcyksięcia Maksymiliana, skomponować sielanko-
wą w charakterze operę, która wprawdzie tak bardzo
się spodobała księciu, że z uśmiechem potrząsnął ręką
kompozytora, niegdyś dziedzica jego galowych szat; lecz
Wolfgang wcale nie jest z tej okolicznościowej swojej
pracy zadowolony i ze złością mówi do Schachtnera
i Haydna:

Rzygać mi się chce ze wstrętu, ilekroć tym moim
operom się przypatrzę. Czymże one są? Napuszonymi
efemerydami ku uciesze publiczności strojącej uroczyste
miny! Mnóstwem straconych sił dla utworów poronionej
wyobraźni i pustej a pretensjonalnej paplaniny!

W słowach tych, zwróconych do przyjaciół, zawarł

186

Mozart całą wściekłość z powodu komponowania pod
przymusem, na rozkaz. Oto ów niewidzialny łańcuch,
który wbrew jego woli, a z nieuchronną koniecznością
jeszcze przez trzy lata przykuwa go do Salzburga
trzy lata pańszczyzny, ale i niebywałej produktywności.
Nie tylko bowiem arcybiskup daje mu zlecenia; spadają
nań one ze wszystkich stron, od zamożnych mieszczan,
a nawet arystokratów. Nigdy nie był Mozart w rodzin-
nym mieście tak popularny jak właśnie teraz, kiedy
uważa je za przeszkodę w dalszym rozwoju i kiedy jak
najprędzej opuścić by je pragnął. Dlaczego cieszy się
takim uznaniem i szacunkiem, sam dobrze nie wie.
W każdym razie wszyscy zabiegają o jego względy,
obsypują pochlebstwami, zasypują zaproszeniami na
obiady, spotkania towarzyskie, bale i wszelakie uroczy-
stości, jakby był ulubieńcom całej socjety.

Wolfgang czuje się wciągnięty w wir przeróżnych
rozrywek w tym małym mieście, które ocknęło się
z wieloletniego snu, uprzytomniwszy sobie swe obo-
wiązki jako rezydencji; sam też przekształca się wreszcie
w cavaliere galante. Gości u ochmistrza, hrabiego Arco,
i po kolacji zabawia towarzystwo improwizacjami na
fortepianie. Innym razem otacza go estetyzująca atmos-
fera salonu hrabiny Antoni! Lodron i obu jej uroczych
córek, Luizy i Józefy, które są jego uczennicami. Kiedy
indziej muzykuje w Hohensalzburg z małżonką komen-
danta twierdzy, hrabiego Lutzowa, w niewielkim gro-
nie pełnych skupienia słuchaczy. Potem widzimy go na
ansamblu u marszałka dworu, hrabiego Firmiana,
w otoczeniu młodych dam, przekomarzających się z nim
lub prawiących mu komplementy, a niejedna z nich
uważa za szczęście, że może mienić się jego uczennicą.
Albo też wpada w gwar maskarady, jaka właśnie odby-
wa się w ratuszu, swawoli i figluje w kostiumie fry-
zjerczyka, z trzepoczącymi wokół niego kolombinami
i pierrotkami, i tańczy do białego rana.

Podczas tych licznych zabaw nigdy nie udaje mu się

187

to, czego pragnie i czego się spodziewa: spotkać Resi
Barisani. Od chwili, gdy po jego powrocie z Wiednia
napisała doń kilka linijek zaledwie, lecz zawierają-
cych pełne boleści i smutku wyrzeczenie się ich mi-
łości Wolfgang wie, że Resi nigdy żoną jego nie
zostanie, gdyż nie czuje się na siłach wyrządzić rodzi-
com tak wielkiej krzywdy. Wie, lecz w sercu jego nadal
tli niezmożona tęsknota, a wir uciech, jakim się teraz
oddaje, jest jedynie sposobem jej tłumienia.

Aby uleczyć ranę serca, ucieka się jeszcze do nadludz-
kiej wręcz pracowitości. Rzadko kiedy ogarnie go póź-
niej taki szał komponowania, jak w tych salzburskich
latach. Działa tu też wprawdzie i przymus zewnętrzny:

konieczność podwyższenia chudej pensji koncertmistrza
dodatkowymi zarobkami. Kompozycje honorowane są
bowiem niewysoko, lecz znośnie. Są to głównie sere-
nady, divertimenta i kasacje wieloczęściowe utwory
na instrumenty smyczkowe i kilka instrumentów dę-
tych muzyczne niespodzianki zamawiane przede
wszystkim z okazji różnych imienin, ślubów, przyjęć,
festynów. Wszystkie te serenady i divertimenta nace-
chowane są żywym wyczuciem epoki. Rozigrana radość
życia, tak charakterystyczna dla rokoka, raz jeszcze
migoce tu przeróżnymi barwami, nim zagaśnie. Muzyka
ta wywołuje obraz przystrzyżonych żywopłotów i cie-
nistych alejek, między którymi snują się zakochane
parki, przekomarzając się i żartując; podsłuchują je ka-
mienne, chichocące fauny i figlarne amorki, z trawni-
ków zaś dochodzi radosny śmiech dziewcząt i chłopców,
zajętych rozmaitymi grami towarzyskimi.

Ale nadchodzą takie godziny, w których Mozart pisze
symfonie i koncerty fortepianowe dla hrabiny Lodron,
hrabiny Lutzow i pianistki Jeunehomme gdy powaga
wypiera wesołość, gdy ogarniają go znowu melancho-
lijne nastroje, a dźwięki tych utworów zdają się pytać:

czy wiecie wy, ludzie, jak naprawdę wygląda moje
wnętrze? Czy istotnie sądzicie, iż pogodna Arkadia, do

iktórej was wprowadzam, moją jest ojczyzną? Czy choć-
by przeczuwacie burzę, jaka szaleje w mej duszy?...

Nie, szczęśliwym mieszkańcem ziemi dwudziestoletni
Mozart z pewnością nie jest. Ów młodzieniec, swobodny
i wesoły na ansamblach, w salach tanecznych i przy
ulubionych zawodach strzeleckich, dźwiga w sercu cię-
żar tajonych cierpień, które najbliżsi jego przyjaciele
niejasno może wyczuwają, ojciec dostrzega tylko
w związku z przyczynami zewnętrznymi, a rozumie
w pełni jedynie Nannerl. Siostra stała się bowiem
z czasem wyłączną i prawdziwą powiernicą Wolfganga,
przed którą otwiera całe serce. I gdy niedawno jeszcze,
jako wtajemniczona, wraz z nim przeżywała słodki se-
kret jego miłości od chwili jej wykiełkowania, rozwoju,
rozpłomienienia w ogromny pożar do przekształcenia się,
wskutek srogich, zewnętrznych przeszkód w ledwo tlącą
się resztkę popiołów, obecnie pozwala jej uczestniczyć
w dręczących go strapieniach artystycznych.

Pewnego razu, gdy wraca z muzycznego wieczoru
u hrabiny Lodron, wydanego z okazji urodzin najstar-
szej córki, Luizy, zastaje w swym pokoju Nannerl. Po
skwaszonej minie siostra poznaje w mig, że jest w złym
humorze.

Sztywno i nudno było pewnie u Lodronów?
pyta.

Bynajmniej. Hrabina to osoba pełna r^oku i wprost
rozpływa się wobec mnie w komplementach. A córki
jej też wdzięczne stworzenia. Zawsze przypominają mi
parkę igrających w słonecznym blasku motyli. Było
nadto kilka ich arystokratycznych przyjaciółek i kawa-
lerów. A ja, jako jedyny mieszczuch w tym całym
tłumie, czułem się niczym wróbel pośród kanarków,
dzięciołów, gilów i sikorek. Choć nie dali mi tego wcale
odczuć. Bawiliśmy się wesoło, a gdy po kawie i ciastach
tego jeszcze tańcowano, grałem główną rolę bawidamka.

Wobec tego nie pojmuję, czemuś wrócił taki mar-
kotny.

189

Nie pojmujesz? Czyż po każdym upojeniu nie do-
znaje się kaca? Wszystkie te dusery, strzelanie oczami,
hasanie to słodkie oszołomienie zmysłów, ale koniec
końców przecież jeno oszukiwanie samego siebie.

Zrywa się, przebiega gwałtownie parę kroków.

Nannerl, mam dość takiego życia. Muszę się wy-
dostać z tego zaczarowanego ogródka, inaczej zginę.
A jeśli Wielki Mufti nie zwolni mnie po dobroci, ucieknę
przez granicę.

Wolferl! ze strachem woła Nannerl.

Tak musi być, i to wkrótce. Patrz: skomponowa-
łem niemal trzysta najrozmaitszych utworów a cóż
świat o tym wie? Czyż talentem swoim przez całe życie
służyć mam jedynie zabawianiu małej kliki? Nie, nie,
muszę być wolny, zanim będzie za późno!

XXVI

Arcybiskup Hieronim ma zwyczaj zaglądać od czasu
do czasu na próby orkiestry ł siedząc w kącie, w przy-
gotowanym dla siebie brązowym wyściełanym fotelu,
przysłuchiwać się jakiemuś przygotowywanemu utworo-
wi, niekiedy zaś nawet, gdy przyjdzie mu ochota, gry-
wać razem z innymi. Pewnego przedpołudnia podczas
próby a orkiestra ćwiczy właśnie jedną z najnow-
szych symfonii Józefa Haydna, co dla Wolfganga zaw-
sze jest radością pojawia się arcybiskup, macha ręką,
gdyż Fischietti chce zaraz przerwać próbę, i zajmuje
swe zwykłe miejsce. Orkiestra gra dalej. Gość przez
chwilę przysłuchuje się uważnie, bez widocznego we-
wnętrznego zaangażowania. Po ostatniej części ży-
wym a wykwintnym Allegro Fischietti otrzymuje
polecenie, aby orkiestra zagrała jakiś utwór Aleksandra
Scarlattiego. Jednoczęściowa symfonia w starym stylu
włoskim najwidoczniej bardziej odpowiada księciu Ko-
ścioła; domaga się jej powtórzenia, każe podać sobie

190

skrzypce, siada pośród skrzypków między Wolfgan-
giem Mozartem a Michałem Haydnem i pilnie gra,
choć po prawdzie też pauzuje, gdy pasaże stają się zbyt
trudne. Skoro już doszło do Scarlattiego, na rozkaz go-
ścia próbuje się inne kompozycje drugorzędnych i trze-
ciorzędnych starych Włochów; a po dwóch godzinach
arcybiskup powstaje i rzecze:

Zaiste, inna to zgoła przyjemność, niźli ta, co ją
niejeden z nowych naszych kompozytorów sprawić po-
trafi. Tu muzyka żyje jeszcze czystym pięknem dźwię-
ków, w szlachetną ujęta formę, nie tak, jak częstokroć
teraz słyszeć można, nadmiernie wybujała i roztopiona
w chaotycznym brzmieniu. I dlatego życzę sobie, aby ta
tak dla ucha miła muzyka szczególnie pilnie była u nas
uprawiana i by w interpretowaniu jej osiągnięte zostało
mistrzostwo, które doprawdy za wzór uchodzić by mo-
gło.

Sztywnie, acz uprzejmie skinąwszy głową swoim mu-
zykom, opuszcza arcybiskup salę. Wolfgang i Haydn
zamieniają wiele mówiące spojrzenia. Fischietti, który
czołobitnie schylił się przed chlebodawcą w głębokim
ukłonie, zwraca się teraz do orkiestry:

Signori słyszeli, co jego książęca mość powiedzieć
raczył. Będziemy odtąd staranie mieć, by życzenia jego,
a nostro piacimento1, zaspokoić.

Po południu Schachtner, Haydn i Wolfgang spotykają
się w ogródku pewnej gospody przed bramami Salzbur-
ga, gdzie umówili się na strzelanie. Za drobną opłatą
można tam bowiem z wiatrówki strz-lać do kolorowych
tarcz, na których zilustrowano w dosadnie komiczny
sposób przeróżne, żywo komentowane w mieście wy-
darzenia; dochód z tej rozrywki przeznacza się później
na skromny poczęstunek. Każdemu strzałowi dobre-
mu czy złemu towarzyszą wesołe komentarze, nie-
kiedy nawet rubaszne żarty. Tak mija popołudnie

* [zgodnie z naszymi chęciami]

191

i w rezultacie okazuje się, iż najmłodszy członek owego
tria był najlepszym strzelcem.

Po zakończeniu zawodów strzeleckich siadają w trój-
kę przy okrągłym stoliku w ogrodzie i zamawiają
u kelnerki Katherl małą przekąskę, wino zaś znakomite,
które wybiera wytrawny znawca dobrych trunków,
Michał Haydn. Jedzą, piją, opowiadają sobie przeróżne
wesołe historie, a o zmroku wpadają w humor tak
różowy, iż zapominają o wszystkich codziennych tro-
skach, nie zwracają także uwagi na innych gości sie-
dzących wokół. Wolfgangowi ciężkie wino najpierwsze-
mu uderzyło do głowy; pierwszy też rozpuszcza swo-
bodnie i szczerze nieposkromiony język, któremu ostat-
nio, z chwilą gdy trunek nań podziała, chętnie daje
folgę:

Co też powiecie na dzisiejsze kazanie naszego
pontifexa maximusa? Czyż to nie szczere kpiny z na-
szego muzykowania?

A spodziewałeś się po nim czego innego? spo-
kojnie pyta Haydn i mocno zaciąga się ulubioną fajką.

Toć to koniec świata. Czyż żyjemy w Italii, czy
na niemieckiej ziemi? Gotów nas jeszcze wszystkich na
Włochów przemienić.

Ze mną, do kaduka, nigdy mu się to nie uda
mruczy Schachtner.

Doczekasz się jeszcze, Andreas. Kiep ze mnie, jeśli
okaże się, że nie to właśnie ma na celu zaperza się
Wolfgang. Kastrata mamy już przecie w tym nowym
teatrze nad Salzach, tego Francesca Cecarelli. Świętej
pamięci poprzednik władcy naszego przepędził, dzięki
Bogu, ze sceny owe obojniaki. Ale oto wracają de novo.
I nie dziwiłbym się wcale, gdybyśmy mieli teraz przejść
z nagła pod sztandary starego Metastazja z Wiednia
albo gdyby jemu właśnie zlecono sklecenie tuzina oper,
w których primo uomo i prima donna nigdy spotkać
się z sobą nie mogą. W taki bowiem sposób kastrat
grać może jednocześnie amanta i amantkę, cała zaś sztu-

192

ka budzi zainteresowanie dlatego tylko, iż podziwiać
w niej można cnotliwość obojga zakochanych, tak da-
leko sięgającą, że starannie unikają wszelkiej okazji,
aby serdeczną skłonność nawzajem sobie wyznać.

Używasz sobie, ile wlezie mówi Schachtner.

Bo żółć się we mnie przelewa. A z jakim przeką-
sem mówił o "nowych". Ciebie przecie przy tym, Mi-
chale, i mnie również miał na myśli.

Chyba tak stwierdza sucho Haydn.

Ale my mu się nie damy w kozi róg zapędzić,
prawda, Michale? I nieustannie będziemy iść własną

drogą, mimo całej italomanii jego książęcej mości. Wi-
wat!

Wiwat, dzielny towarzyszu broni! przepija do
niego Haydn.

Obaj podnoszą kielichy i wychylają jednym haustem.
Lecz Schachtner, który rozejrzał się tymczasem wokół,

przechyla się przez stół ku obu pijącym i mówi szep-
tem:

Powściągnijcie swój gniew! Ciebie, chłopcze, sły-
chać aż chyba na krańcach ogrodu. A wydaje mi się, że
tam, za nami, siedzi przy jednym ze stołów lokaj dwor-
ski i nastawia uszu.

Gdzież ów zadolizek, Andreas? Tylko mi go pokaż,
zaraz mu tęgo zmyję głowę!

Pst, Wolferl! Pohamuj swój nieposkromiony język.
Bo inaczej nawarzysz piwa, które nie pójdzie nam na
zdrowie.

Ale Wolfgang wpadł tymczasem w taki ferwor, iż
Schachtner z trudem go uspokaj. i nagli dlatego do
powrotu. Obaj mężczyźni biorą pomiędzy siebie chwie-
jącego się już na nogach Wolfganga i prowadzą do
domu. A on jeszcze po drodze wyładować usiłuje

gniew, który w nim wezbrał, bełkotliwie powtarzając
kilka soczystych słówek.

Kilka dni później ochmistrz dworu poleca wezwać
młodego Mozarta do swego gabinetu. Starszy pan nie

u Powieść o Mozarcie

193

! l

wita go jak zwykle z łaskawą życzliwością, lecz po-
ważnie i sztywno. W krótkich, ostrych słowach strofuje
go z racji nieprzystojnych wypowiedzi na temat dwor-
skiego muzykowania, a gdy wyłajany usiłuje się uspra-
wiedliwiać, przerywa mu, mówiąc surowo:

Jest pan już w wieku, kiedy trzeba poskromić
swój język, a lekkomyślnymi słowy nie szargać repu-
tacji, którą zawdzięcza pan artystycznej swej renomie
i uznaniu jako kawaler orderu Złotej Ostrogi. Dlatego
udzielam panu ostrzeżenia i ze względu na własne dobro
proszę, by zechciał pan odtąd utrzymywać swą szcze-
rość we właściwych, respektem zakreślonych granicach.
Liczę na to, iż weźmie pan sobie do serca tę radę
życzliwego panu opiekuna i nie będzie swym zachowa-
niem przysparzać mi dalszych trudności.

XXVII

Leopold Mozart przeczuwał, że stosunki pomiędzy
synem a arcybiskupem Hieronimem się zaostrzą; naj-
dalszy od chęci robienia Wolfgangowi wyrzutów z racji
ostrego zaatakowania przezeń artystycznej polityki arcy-
biskupa, dostrzega obecnie wyraźniej niż kiedykolwiek
gwałtowną konieczność pozyskania dla młodzieńca no-
wego terenu działalności. Pod tym względem ojciec
i syn zgodni są całkowicie; tylko że Wolfgang marzy
ogólnikowo o artystycznej swobodzie, bez wyraźnie za-
rysowanych celów chce się po prostu wyzwolić z po-
niżającego i dyshonorującego jarzma natomiast zaw-
sze trzeźwy ojciec, który wstręt żywi do wszelkiej
niepewności, szuka dlań realnego, zabezpieczającego
podstawy materialnego bytu powiązania z jakimkolwiek
dworem.

Wszelkie starania Leopolda Mozarta, aby znaleźć dla
syna stanowisko kapelmistrza przy którymś ze znanych
mu dworów niemieckich, spełzają na niczym. Wszyscy

194

doskonale pamiętają triumfalne podróże cudownego
dziecka, lecz o niezwykłych osiągnięciach kompozytora
Mozarta nikt niemal nie wie.

Tak kończy się, bez jakichkolwiek korzystniejszych
widoków na przyszłość dla dwudziestoletniego kompo-
zytora, rok 1776, podobnie też mijają w przygnębiają-
cym nastroju pierwsze miesiące roku nowego. I oto
Annerl jest tą, która zdecydowanym działaniem usiłuje
spowodować jakąś zmianę, namawiając i usilnie zachę-
cając męża, aby znowu wybrał się z Wolfgangiem
w podróż koncertową, choć nie do Wiednia, gdzie żad-
nych już wawrzynów ani tym bardziej złota zebrać nie
zdołają, ale do Frankfurtu, Mannheimu, może nawet do
Paryża. Plany te uzyskują natychmiast gorące poparcie
ze strony dzieci. Ojciec zrazu uznaje cały projekt za
mrzonkę. Czyż ma poświęcić resztkę zaoszczędzonych,
na czarną godzinę chowanych pieniędzy albo nawet, co
gorsza, popaść w długi? A jeszcze te wysokie koszty
podróży! Matka i tu potrafi znaleźć dobrą radę: chce
na ten okres odnająć parę pokoi zamożnym panom,
a przy pomocy dochodów, jakie Nannerl uzyskuje z da-
wania lekcji, obie wcale nieźle dadzą sobie wówczas
radę. Wolfgang natomiast proponuje sprzedaż mar-
twych, bo nieprzydatnych przecie klejnotów, siostra jego
zaś gotowa nawet własne oszczędności na rzecz tej po-
dróży poświęcić.

Oj, dzieci, dzieci! napomina ojciec, kręcąc gło-
wą. Na razie zrezygnujcie z tej ofiarności i wielko-
duszności, a racjonalne ^aczej uwzględnijcie fakty.
Trzeba się dobrze nad wszystkim zastanowić. Bo je-
chać, gdzie oczy poniosą, bynajmniej nie mam zamiaru.

Leopold jednak, odkąd żona i dzieci usilnie zaczęły
go przekonywać, nie jest już tak przeciwny planowi
podróży, jak się początkowo wydawało. Zaczyna się
przynajmniej nad nim zastanawiać. A ponieważ ze stro-
ny mocno skonsolidowanej reszty rodziny dochodzi jesz-
cze do kilku zwartych ataków na ojcowy upór, zgadza

13

195

się wreszcie i z początkiem lata występuje z prośbą
o dłuższy urlop. Prośba czego się w skrytości ducha
obawiał zostaje przez arcybiskupa odrzucona, choć
tylko względem jego osoby; syna to nie dotyczy. Ta
"rozmyślna a perfidna podłość", jak ową odmowę okre-
śla Annerl, wywołuje początkowo ogólne zaskoczenie.
Zwłaszcza Wolfgang czuje się głęboko dotknięty. W cią-
gu najbliższych tygodni przybity jest tak ogromnie, że
nawet nie ma ochoty na komponowanie; przygnębienie
ustępuje dopiero, gdy ojciec oznajmia mu pewnego dnia,
iż zdecydował się na umożliwienie mu podróży w to-
warzystwie matki; bo przy młodzieńczym niedoświad-
czeniu w praktycznych sprawach życiowych samego
w żaden sposób w świat go wypuścić nie może. Matka
wzbrania się wprawdzie początkowo gwałtownie przed
przyjęciem tej propozycji, ale błagalne spojrzenia chło-
paka i nieustępliwość męża, uparcie trwającego przy
swoim, doprowadzają wreszcie do kapitulacji, co wpra-
wia Wolfganga w istny szał radości. Martwi go tylko
Jedno: obawia się, iż arcybiskup gotów ustalić dlań na-
der krótki okres urlopu, co z kolei, gdyby pojawiła się
okazja tak gorąco upragnionego engagement, zwiąże
mu ręce. Chciałby całkowicie uwolnić się od swoich
salzburskich obowiązków. Dlatego zamierza złożyć po-
danie o dymisję. Ojciec, o dziwo, sprzeciwów żadnych
nie zgłasza. Z jednej strony cieszy go odwaga chłopca,
z drugiej lęka się o przyszłość syna, gdy bez żadnego
pewnego oparcia uczyni taki krok. Ale że sam od lat

szuka dla Wolfganga dobrego stanowiska, musi w zasa-
dzie uznać jego decyzję za słuszną.

Młody Mozart niebawem zabiera się do koncypowania
prośby o dymisję. Myśli swe wypowiada szczerze i bez
ogródek; uderza także w ton całkowicie sprzeczny ze
stylem, w jakim zwykło się układać pisma do najwyżej
postawionych osobistości. Leopold Mozart wybucha
głośnym śmiechem, czytając ów koncept.

Można by przypuszczać, żeś napisał suplikę do
196

cechmistrza Pfeifenholza, iżby ci dokument na wędrów-
kę czeladniczą wygotował, a nie "pro memoria" do jego
książęcej mości, najłaskawiej nam panującego władcy
i reprezentanta Świętego Cesarstwa Rzymskiego.

Brak mi wprawy. Lepiej już wspólnie to ułóżmy,
najmilszy ojcze.

Formułują więc zdanie po zdaniu i starannie spisują
je na papierze. Leopold Mozart wygładza wszelkie ra-
żące szorstkości, wstęp znacznie rozszerza, przeplatając
go koniecznymi grzecznościowymi frazesami, jak rów-
nież co szczególnie oburza syna przestrzega zwy-
kłego w takich wypadkach tonu subalterna. Lecz
w miejscu stanowiącym niejako istotę całej petycji do-
chodzi jednak do głosu Wolfgang:

"Najłaskawszy Książę nasz i Panie! Rodzice starają
się umożliwić dzieciom, iżby same na chleb dla siebie
pracować umiały. A zabiegać winni o to zarówno ku
korzyści własnej, jak też i państwa. Im więcej zaś dzieci
od Boga uzyskały talentów, tym bardziej obowiązane
użyć ich należycie, sytuację własną jak też i rodziców
polepszyć, o rozwój swój dalszy i przyszłość się stara-
jąc. Onej konieczności wykorzystywania talentów uczy
nas Ewangelia".

Ostatnie zdanie razi początkowo ojca, chciałby je
skreślić. Syn jednak oponuje usilnie:

W żaden sposób z niego nie zrezygnuję! woła.
A czyż arcybiskup wobec was, ojcze, a także innych
nie mówił często, iż z talentów dzieci waszych korzyści
ciągniecie, choć przecie dla dobra naszego wiedliście nas
przez świat i przed publicznością triumfować nam da-
wali? A czyż nie napisano w Biblii, że dzieci posłuszne
być winny rodzicom swoim? Nie: niechże arcybiskup
pojmie wreszcie, jak to naprawdę jest z onym f r y-
marczeniem talentami.

Wolferl ma może rację myśli ojciec, ustępując
wreszcie. Nie wyraża też żadnych zastrzeżeń względem
później następującego tekstu, w którym Wolfgang po-

197

wołuje się na to, iż wobec Boga i własnego sumienia
obowiązany jest do okazania wdzięczności rodzonemu
ojcu za edukację i uwolnienia go od dalszej o niego
troski. "Wasza Książęca Mość pisze zechce łaska-
wie potraktować uniżoną moją prośbę, gdyż Sam przecie
już przed trzema laty, gdym o zezwolenie na wyjazd
do Wiednia prosił, z łaskawością względem mnie
oświadczyć raczył, że niczego tam się spodziewać nie
mogę, a uczyniłbym lepiej, gdybym szczęścia gdzie
indziej szukał." I to ostatnie zdanie pozostawia ojciec
również w niezmienionej postaci, gdyż zgodne jest
z prawdą. Suplika, opatrzona aneksem zwykłych, czoło-
bitnych zwrotów i zapewnień, znowu wyraźnie współ-
pracę ojca zdradzających, uzyskuje wreszcie ojcowskie
placet i Wolfgang zanosi ją tegoż jeszcze dnia, pierw-
szego sierpnia 1777 roku, do dworskiej kancelarii.

XXVIII

Podczas konferencji, odbywającej się w prywatnym
gabinecie arcybiskupa, na której omówione zostają przy
udziale ochmistrza, a także marszałka dworu, hrabiego
Franciszka Laktancjusza Firmiana brata wielkorząd-
cy Lombardii i również szczerego wielbiciela młodego
Mozarta zagadnienia dworskie, hrabia Arco przed-
kłada swemu panu owo podanie o dymisję. Ten czyta
ją pilnie, niekiedy marszcząc czoło albo głową kręcąc,
raz nawet się uśmiechając, a następnie po krótkim na-
myśle chwyta gęsie pióro, kreśli na marginesie jakąś
uwagę i bez słowa z powrotem oddaje hrabiemu pismo.
Hrabia Arco spogląda na dopisek arcybiskupa i czyta:

,,Do kancelarii dworskiej, z tym iż ojciec i syn według
Ewangelii uzyskują zezwolenie na szukanie dalej swego
szczęścia!"

Zaskoczony hrabia patrzy na swego pana:

A więc wasza arcyksiążęca mość chce zwolnić

198

także i ojca po trzydziestu czterech latach jakże su-
miennej pracy w dworskiej orkiestrze?

Skoro sam chce!

W podaniu o tym ani słowa. Dotyczy ono jeno syna.

Lecz skoro ojciec i syn widocznie wzajem bez
siebie ani rusz obyć się nie mogą, a ojcu urlopu odmó-
wiłem, nie sądzę, aby w inny sposób można było roz-
wiązać tę sprawę!

O ile mi wiadomo, wicekapelmłstrz całkowicie
zrezygnował z podróżnych swoich planów. Matka ma
towarzyszyć młodemu Mozartowi.

A, to coś nowego. Dobrze. A zatem dymisja na
razie tylko dla syna. Czy ma pan, hrabio, inne jeszcze
sprawy?

Nie, wasza książęca mość.

Tym lepiej. Mogę się tedy z wami, hrabio Firmła-
nie, tym dłużej dzisiaj bawić rozmową.
Ochmistrz dworu oddaje ukłon i wychodzi.

No i tak cudowne niegdyś dziecko rolę swą u nas
już odegrało, a Fischietti musi rozejrzeć się teraz za
nowym koncertmistrzem.

Właśnie, wasza książęca mość, z przykrością o tym
się dowiaduję.

Czemu z przykrością?

Bo nie sądzę, aby zdołano znaleźć dorównującego
mu następcę. Mozart, wydaje mi się, jest obecnie pia-
nistą największym w każdym razie ze wszystkich,
jakich słyszałem skrzypkiem też znakomitym i roku-
je najwięk-";e nadzieje wśród młodszych kompozytorów.

Jako kompozytora bynajmniej wysoko go nie cenię.
Musiałby najpierw ukończyć akademię muzyczną
w Neapolu. Wtedy dojdzie może do właściwego stylu.

Za pozwoleniem: wydaje mi się, iż wasza arcyksią-
żęca mość jest może odrobinę uprzedzony w tym wzglę-
dzie.

Być może. Dla mnie przede wszystkim szkoła włos-
ka jest alfą i omegą wszelkiej muzyki.

199

W kręgu wielbicieli i wielbicielek odejście młodego
kompozytora wzbudzi z pewnością niezmierny żal.

Wielbicielek podkreśla z ironicznym
uśmiechem arcybiskup. Na razie wydaje mi się, iż
zwycięstwa, jakie odnosi na tanecznym parkiecie nad
dziewczęcymi sercami, znaczniejsze są od jego trium-
fów jako adepta muz; a najwyraźniej upodobał sobie
szczególnie córki, których ojcowie zajmują stanowiska
u dworu. Najpierw była ta Barisani, a teraz ma ponoć
liaison1 z najstarszą córą nadwornego mojego piekarza.

Niewinne to igraszki, których młodemu, a pełnemu
temperamentu artyście za złe mieć nie należy...

...i od których każdy lekkomyślny amant zaczyna,
by stopniowo przekształcić się w takiego libertyna jak
ów Casanovą, który we wszystkich stolicach i rezyden-
cjach całej Europy z racji swych gorszących amorów
słynie. Doprawdy, nie chciałbym pokrzywdzić waszego
ulubieńca, hrabio, piętnując go nazwą Casanovy in
spe przypomniało mi się akurat nazwisko tego zu-
chwałego awanturnika, gdyż niedawno właśnie gdzieś
czytałem, że czcigodna nasza cesarzowa, gdy i Wiednio-
wi zagrozić zamierzał, za drzwi kazała go wyrzucić
nie, mam nadzieję na równi z panem, iż Mozart powróci
do rodzinnego miasta dojrzalszy i rozważniejszy, a jeśli
nawet nie będzie już piastować urzędu koncertmistrza,
zdoła może uzyskać jeszcze godniejsze stanowisko. Za-
dowala to pana?

Oczywiście, wasza książęca mość.

A więc zaczekajmy, co też się wykluje z tego
gwałtownika, wyzwolonego z łańcuchów i jarzma obo-
wiązku. Może te i później jeszcze zebrane sercowe do-
świadczenia staną się podnietą do skomponowania
przezeń jakiego Don Juana, o ile zdoła znaleźć odpo-
wiedniego a dobrego librecistę.

ąĄą

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mozart Wolfgang Amadeusz 41 Symfonia C dur Jowiszowa KV 551
Amadeus
Jeschke Wolfgang Ostatni dzien stworzenia
Ernst Theodor Amadeus Hoffmann Narożne Okno E book
Wolfgang Jeschke Ostatni dzien stworzenia
Amadeus wyklady

więcej podobnych podstron