Jeschke Wolfgang Ostatni dzien stworzenia






Ostatni dzień stworzenia









www.bookswarez.prv.pl


Numer katalogowy - 00143
Autor - Wolfgang Jeschke
Tytul - Ostatni dzień stworzenia
Tłumaczenie: Mieczysław Dutkiewicz
Opracowanie - Artur Frydel



I stał się wieczór i poranek- dzień piąty.
I rzekł Bóg: Niech zrodzi ziemia istoty żywe
Według rodzaju swego: bydło i płazy, i zwierzęta ziemne,
według rodzajów swoich. I stało się tak.
I uczynił Bóg zwierzęta ziemne według rodzajów
ich, i bydło, i wszelkie płazy ziemne, według rodzaju
swego. I ujrzał Bóg, że to było dobre.
I rzekl Bóg: Uczyńmy człowieka na wyobrażenie
i podobieństwo nasze...

(Genesis 1, 23-26)


PROLOG

W roku 1959 Steve Stanley ukończył 16 lat. Dzieciństwo spędził w Paryżu i Rzymie, gdzie ojciec jego przebywał jako przedstawiciel jednego z amerykańskich koncernów farmaceutycznych. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych uczęszczał na uczelnie w Springfield w stanie Ohio. Postanowił studiować budowę samolotów i zostać pilotem. Zdał wszystkie egzaminy, po czym podjął służbę w Air Force.
W roku 1959 wywiad amerykański odkrył w rejonie Morza Śródziemnego ślady świadczące o istnieniu planu, który miał radykalnie zmienić rzeczywistość.
W roku 1968 Steve Stanley miał 25 lat i należał do grona najlepszych pilotów Sił Powietrznych USA.
W roku 1968 rozpoczęto w ścisłej tajemnicy i przy zastosowaniu ostrych środków bezpieczeństwa przygotowania do akcji, którą flota Stanów Zjednoczonych zamierzała przeprowadzić przy współudziale NASA i która miała stać się wydarzeniem przełomowym w dziejach ludzkości.
W roku 1977 Steve Stanley miał 34 lata i był zatrudniony w firmie Rockwell jako pilot-oblatywacz. Stracił tę pracę, kiedy prezydent Carter podjął decyzję o niewdrażaniu do seryjnej produkcji samolotu B-1. Steve Stanley począł ubiegać się o posadę w NASA, gdzie właśnie szukano doświadczonych pilotów.
W roku 1977 tajny plan NASA i floty USA znajdował się już w bardzo zaawansowanym stadium, chociaż niektórzy z naukowców uczestniczących w akcji ostrzegali usilnie przed mogącymi nastąpić konsekwencjami.
W tym czasie nikt z grona wtajemniczonych nie miał już złudzeń: nie wszystko przebiegało zgodnie z planem. Wojsko, ignorując ostrzeżenia, forsowało projekt za wszelka cenę, jakkolwiek nawet laicy zdołali się już zorientować, że w rejonie morskim na zachód od Bermudów dzieją się dziwne rzeczy. Fantastyczne spekulacje na temat tak zwanego "trójkąta bermudzkiego" zaczęto snuć w okresie dogodnym dla CIA, która podsycała nawet owe niejasne pogłoski, aby zniechęcić naukowców do zajęcia się na serio zagadkowymi zjawiskami.
Wkrótce nazwisko Steve Stanley'a, wymienione przez komputer, wpisano na listę kandydatów wybranych do wzięcia udziału w tajnym przedsięwzięciu. Wśród nich znaleźli się specjaliści z różnych gałęzi nauki, techniki i logistyki, jak również dawni członkowie grupy bojowej, spełniający określone wymagania.
Steve Stanley nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, czego oczekuje się od niego- tak samo jak inni znajdujący się na liście dowodzącego całością akcji, admirała Williama W. Francisa. Nikt z nich nie zdawał sobie sprawy, ze ich życie zmieni się radykalnie, wyprzedzając najśmielsze marzenia. Wybrano ich, aby przekroczyli bramy raju- jednakże wydarzenia, jakich stali się świadkami, nie zwiastowały dzieła stworzenia, a raczej apokalipsę.
Pewnego dnia Steve Stanley zniknął bez śladu, a wraz z nim zniknęli w ten sam sposób ci, których wytypował komputer.
Czy rzeczywiście bez śladu?
Ślady takie istniały.
Jednakże ich wykrycie było sprawą niezmiernie trudną, a jeszcze trudniejszą- właściwe odczytanie, zwłaszcza dla tych, którzy nie byli im współcześni.


Część 1

Ślady

Kiedy dnia 13 sierpnia 1970 roku z portu w Lizbonie wypłynął "Glomar Challenger", aby przeprowadzić wiercenia podwodne w rejonie Balearów, na wyjaśnienie zagadkowych zjawisk mających miejsce w latach 50-tych i 60-tych czekali nie tylko naukowcy. Biolodzy i oceanografowie pragnęli rzucić światło na ważne zdarzenie sprzed około pięciu i pół milionów lat, kiedy to nastąpiło przejście z miocenu w pliocen. Dla obszaru śródziemnomorskiego oznaczało to rewolucję biologiczną, wiążącą się z drastyczną zmiana klimatu w Europie.
Ekspedycję finansowała Narodowa Fundacja Naukowa, a nadzorował ją Instytut Oceanografii. Dnia 23 sierpnia w godzinach popołudniowych okręt badawczy zakotwiczono elektronicznie w odległości 100 mil od Barcelony i rozpoczęto pierwsze podwodne wiercenia na głębokości 2000 metrów. Potem nastąpiły kolejne wiercenia.
Uzyskane wyniki potwierdziły słuszność hipotez Williama E.B. Bensona z Narodowej Fundacji naukowej oraz Orvill'a L. Bandy'ego z Uniwersytetu w Południowej Kalifornii. Potwierdziły one również ryzykowne przypuszczenia kilku wysokich urzędników Pentagonu , interesujących się pewnym projektem z końca lat sześćdzięsiątych, a więc z okresu kiedy program Apollo przeżywał swój punkt kulminacyjny. W trakcie konferencji prasowych w Paryżu i w Nowym Jorku, na których poinformowano opinię publiczną o wynikach ekspedycji, zatajono przezornie kilka informacji. Dotyczyły one wydobytego na powierzchnię morza materiału, którego początkowo nie można było zidentyfikować, a który z całą pewnością stanowił istotny argument przemawiający za projektem. Argument ten skłonił prezydenta Nixona w lutym 1971 roku- lot Apolla został właśnie pomyślnie ukończony- do dokonania drastycznych cięć w budżecie lotów kosmicznych NASA na korzyść projektu o kryptonimie "Sealab", przygotowywanego wspólnie przez flotę i NASA.
Wyniki potwierdziło kilka zagadkowych szczegółów, zgromadzonych przez wywiad. Pierwsza wskazówka pochodziła z roku 1959. Odkrycie dokonane przez francuskie Ministerstwo Wojny było niezwykle alarmujące, gdyż nie umiano znaleźć na nie żadnego wyjaśnienia. Oznaczono je jako "Dowód nr 1". Komandor Francis, doświadczony oficer z Wydziału Zbrojeniowego Floty USA, otrzymał rozkaz przeprowadzenia odpowiednich badań. Jednak dopiero w roku 1968 natknął się na kolejny szczegół, pasujący do tej osobliwej mozaiki: był to "Dowód nr 2" ze Szwajcarii. W roku 1969 wywiad wyszperał w Watykanie informację, skatalogowaną następnie jako "Dowód nr 3". Mozaikę kompletowano fragment po fragmencie, stopniowo przybywały kolejne elementy układanki i również naukowa baza przedsięwzięcia przybierała sukcesywnie formę zaprojektowaną już od dawna przez Francisa i jego współpracowników. Pod tym kątem analizowano już od ponad dziesięciu lat wszelkie publikacje z dziedziny fizyki teoretycznej.


DOWÓD Nr 3

FLET ŚW. WITA


Anachronizmów nie rozpoznaje się łatwo. Chyba że czyni to człowiek, który był świadkiem pewnych wydarzeń i może usystematyzować je według ich funkcji i wyglądu, lub też ktoś, kto urodził się po fakcie, ale i tak wie o wszystkim z przekazów. Natomiast ci przedwcześnie urodzeni potraktują takie zjawiska jako osobliwość, albo jako przedmioty magiczne lub święte- w zależności od stanu umysłu i stopnia pobożności.
Już od stuleci istnieją poszlaki świadczące o tym, że kiedyś w zamierzchłej przeszłości w rejonie Morza Śródziemniego musiało wydarzyć się coś, co można by określić mianem "załamania czasu". Osobliwe znaleziska z wybrzeży południowej Hiszpanii i południowych Włoch, z Malty, Sardynii, Korsyki i Belearów, ale przede wszystkim z Sycylii czczono o czci się tu i ówdzie po dzień dzisiejszy jako relikwie, a to ze względu na ich niezniszczalność i tajemniczość. Są to właściwie okruchy jakiejś masy o zabarwieniu od brudnej bieli do brązu, z odcieniem żółci, którą można wziąć za starą kość słoniową lub szczątki szkieletów wyszlifowanych w ciągu stuleci przez wodę i piasek i zdeformowanych nie do poznania. Tym skwapliwiej więc puszczano wodze fantazji, nadając owym kościanym szczątkom konkretne kształty, dostrzegając w nich nawet świętość oraz interpretując je jako ocalone w cudowny sposób części ciała najprzeróżniejszych świętych, którzy kiedyś stąpali po ziemi.
I tak w San Lorenzo, w pobliżu miasta Reggio w Kalabrii, czci się od ponad 500 lat kawałek takiej masy o długości dwudziestu centymetrów, będący jakoby palcem wskazującym proroka Jeremiasza. W Ajgeciras w okolicach Giblartaru przechowuje się jako relikwie przedmiot w kształcie kwadratu o bokach długości 12 cm- rzekomo część czaszki Jana Chrzciciela, którego odrąbana głowa przypłynęła w cudowny sposób do wybrzeży Hiszpanii- a w co najmniej 37 kościołach spoczywają kosteczki palców od rąk i nóg, szczęki górne i dolne, żebra i piszczele co najmniej dwudziestu siedmiu świętych, proroków i innych postaci zasłużonych dla religii.
Najosobliwsze do tej pory znalezisko spoczywa w srebrnym relikwiarzu w kościele Sta. Felicita w Palermo; to, co przenajświętsze u Świętego Wita, albo Vitusa, jak go zwano w tych stronach. Vitus, jako święty, czczony dziś między innymi przez piwowarów i górników, przez ludzi ułomnych i kotlarzy, aktorów aptekarzy i winogrodników, wzywany przy nocnym moczeniu i pożarach, ukąszeniu węża i wściekliźnie, pląsawicy i padaczce, podnieceniu i zagrożonej niewinności, pochodził z Mazara del Valla, miejscowości położonej w południowo zachodniej części Sycylii. Jak wiadomo, wycierpiał wiele za sprawą siepaczy Dioklecjana na przełomie lat 304/305. Był synem zamożnego poganina zwanego Hylas i ku jego zmartwieniu przystał już w wieku siedmiu lat do sekty chrześcijan. Chcąc ujść karzącej dłoni rozsierdzonego ojca, uciekł wraz ze swą mamką Crescentią i swoim nauczycielem Modestiusem do Lukanii. Tam jednak rozpoznano go, ujęto, po czym doprowadzono z powrotem do Rzymu, gdzie zamierzano pozbawić go życia w szczególnie okrutny sposób: miano umieścić go w kotle z wrzącym olejem. W ostatniej chwili aniołowie wybawili go z opresji, porywając ze sobą daleko, gdzie wkrótce zmarł.
W roku 583 zaczęto dzielić szczątki męczennika. Ciało przewieziono do Dolnej Italii, podczas gdy oddzielony członek pozostał w Sycylii. Przeor Furlad z St. Denis, człowiek obrotny, sprowadził okaleczone zwłoki do swojego klasztoru w 756 roku, ale widocznie nie wszyscy jego następcy okazywali Witowi tę samą cześć, gdyż w roku 836 przeor Hilduin podarował zwłoki klasztorowi Corvey. Tam dokonano dalszego podziału ciała męczennika. W roku 922 książę Wenzel, który na cześć Wita budował kościół w Pradze, właśnie w miejscu, gdzie dziś wznosi się na Hradczanach słynna katedra Św. Wita, otrzymał ramię zmarłego. W roku 1355 cesarz Karol IV postanowił zebrać wszystkie brakujące szczątki, porozrzucane tu i ówdzie, znalazł jedynie w Pawii kilka kosteczek, o których autentyczności teologowie nie byli do końca przekonani. Dziś w Europie Środkowej i Południowej jest ponad 150 miejscowości, gdzie znajdują się podobno części ciała Św. Wita.
Najbardziej wyszukana relikwia, jakiej Wit zawdzięcza swój patronat nad zagrożoną niewinnością, pojawiła się w Palermo w X wieku. Dokumenty wspominają o niej w roku 938 w związku z odbudową kościoła Sta. Felicita, gdzie znalazła bezpieczne schronienie. Legendy, oplatające do tej pory tak bujnie postać młodego męczennika, milczą na temat losów, jakie stały się udziałem relikwii w ciągu tych 355 lat.
Istnieje przekaz usiłujący w sposób wiarygodny wyjaśnić jej pochodzenie: pewien rybak, Rosso, wyruszył na połów. W nocy zaskoczył go sztorm, a fale rzuciły łódź na pełne morze. Przez dwa dni i dwie noce Rosso cierpiał niewypowiedziane mąki, aż wreszcie burza ucichła, a on ujrzał rankiem trzeciego dnia znajomy brzeg. Wyciągnął siec i wtedy oczom jego ukazał się obok dwunastu ryb (w tą liczbą oczywiście nie można wierzyć, gdyż najprawdopodobniej chodzi tu o aluzję do dwunastu apostołów) dziwny przedmiot: wygięty, podobny do węża, rowkowany, o długości półtorej stopy i średnicy pół piędzi, z nieznanego, bladoszarego materiału, który byt zarazem elastyczny i kruchy.
Rybak wdzięczny za swoje cudowne ocalenie, przekazał osobliwe znalezisko przeorowi z Sta. Felicita, ten zaś zamknął je w skrytce, aby zaoszczędzić jego widoku - mógł bowiem nasunąć nieprzyzwoite skojarzenia - damom. Działo się to w połowie IX wieku.
Przedmiot ów jakoby cudem przetrwał bez żadnego uszczerbku pożar, który w 922 roku obrócił Sta. Felicita' w perzynę. W roku 932 rozpoczęto budowę nowego kościoła i ten zachował się w dużej części do dnia dzisiejszego.
W 1217 roku Ambrozius, młody i ambitny przeor z Sta. Felicita, uzyskał od arcybiskupa Palermo zgodę na zwrócenie się do Ojca Świętego z prośbą o uwierzytelnienie relikwii. Papież Mikołaj lll wysłał natychmiast do Palermo dwie komisje ekspertów, które na miejscu dokonały oględzin, nie zdobył się jednak na podjęcie decyzji. Dopiero Bonifacy Vlll powołał w roku 1296 trzecią komisję ekspertów i tuz przed śmiercią, w roku 1303, wydał decyzję pozytywną, udzielając swego apostolskiego błogosławieństwa.
Od XIII wieku ów osobliwy twór, zatwierdzony przez najwyższą instancję Kościoła katolickiego jako symbol chrześcijańskiej niewinności i świadectwo zadziwiającej męskości, spoczywał w srebrnym, kunsztownie cyzelowanym wyściełanym jedwabiem relikwiarzu, otwieranym jedynie co sto lat, z okazji jubileuszu istnienia Sta. Felicita. Relikwię wystawiano na pokaz, aby wszyscy mogli ujrzeć nie podlegający procesowi butwienia członek świętego.
Profesor Angelo Buenocavallo, bakałarz medycyny w Palermo, napisał w roku 1439 rozprawę naukową na temat owej relikwii - zwanej w gwarze ludowej "niewymowny św. Wita", lub tez wręcz ordynarnie "il gazzo di Santa Felicita". Buenocavallo twierdził stanowczo, że sporny przedmiot nie może być ludzkim członkiem w ogólności ani tym bardziej w szczególności, gdyż nawet gdyby zmienił się pod wpływem wrzącego oleju, to i tak pod względem anatomicznym nie wykazuje najmniejszego podobieństwa z tą częścią ciała nie mówiąc już w ogóle o długości. Wprawdzie u świń stwierdzono niejednokrotnie, ze ich ogony pęcznieją we wrzącym oleju, przez co odnosiło się wrażenie, ze stopniowo rosną i twardnieją, ale w tym wypadku nie chodziło o wysmażone mięso, a najprawdopodobniej o kość słoniową. Według profesora Buenocavallo wszystko przemawiało za tym, ze jest to jeden z owych pogańskich, wykonanych z kości słoniowej instrumentów muzycznych, na których z taką wprawą grali muzułmańscy muzykanci.
Buenocavallo nie otrzymał zezwolenia na publikację swoich spostrzeżeń. Ludzie zawistni oskarżyli go przed władzami kościelnymi o herezję, jako ze ośmielił się porównać członek św. Wita z ogonami świń. Jego rozprawę skonfiskowano i spalono publicznie. Dzielny profesor z trudem uniknął kary za herezję, ale na okres dwóch lat otrzymał zakaz nauczania. Wtedy wyjechał do Padwy, gdzie jeszcze trzydzieści owocnych lat udzielał się w dziedzinie anatomii. Sława o nim przekroczyła znacznie granice jego przybranej ojczyzny.
Tymczasem instrument św. Wita spoczywał w srebrnym relikwiarzu i wraz z upływem stuleci ulegał coraz bardziej zapomnieniu.
Kiedy w roku 1938 relikwiarz otwarto z okazji obchodów tysiąclecia Sta. Felicita i oczom publiczności ukazał się święty członek, obejrzał go nadzwyczaj skrupulatnie niejaki Luigi Risotto, nauczyciel gimnastyki z Tarentu, zraniony podczas I wojny światowej dokładnie w to samo miejsce, co niegdyś słynny Abelard. W roku 1939 na famach ukazującej się w Tarencie gazecie dla nauczycieli opublikowany został artykuł, w którym Luigi Risotto zdecydowanie kwestionował autentyczność relikwii. Jego zdaniem był to niesłychany skandal, że kosciół katolicki jeszcze w XX wieku ośmiela się podawać kawałek szlauchu, w dodatku o tej dtugości i określonych właściwościach, za genitalia jednego ze świętych i nakazuje go czcić. W ten sposób kontynuuje się czasy mrocznego średniowiecza i bezwstydnie ogłupia prosty naród wiernych - to wszystko w czasie, kiedy bogaty w tradycje kulturowe naród włoski zamierza stać się narodem wiodącym na świecie również pod względem politycznym. To hańba, unosił się autor artykułu.
A przecież, prowadził dalej swój wywód Risotto, mamy tu do czynienia wyłącznie z rowkowanym kawałkiem szlauchu wykonanego z twardej, ale sparciałej już żywicy gumowej - pozostałością po fajce perskiej pochodzenia mauretańskiego. W swoim racjonalistycznym uniesieniu i ograniczonej erudycji Risotto przeoczył fakt, ze ów kawałek gumy wspomniany byt już w wieku X, a w roku 1303 został uznany za relikwię, Maurowie zaś poznali tytoń dopiero w połowie XVI wieku. Jeżeli zaś chodzi o fajkę perską, to skonstruowano ją w roku 1612. Uczynił to przedsiębiorczy właściciel kawiarni, Ziad Kawadri, który po długich i intensywnych rozmyślaniach stworzył nargile ku wygodzie swoich klientów. Z Damaszku owo źródło orientalnego komfortu rozpoczęło swój marsz triumfalny po krajach muzułmańskich aż do Budapesztu i Casablanki, Dar-es-Salam i Hyderabadu. W roku 1961 powołana została mocą zalecenia Jana XXlll watykańska komisja ekspertów. Miała ona przejrzeć w spokoju wykaz wszystkich relikwii, po czym wytrzebić te, które okazały się niegodne tego, aby je czcić, jako niedorzeczne, bolesne lub wręcz śmieszne. W ciągu ponad pięciu lat komisja rozpatrzyła 3786 tego rodzaju przypadków, z czego 1284 wpisała na listę godnych jak najszybszego zapomnienia, a 1544 uznała za niewskazane na dłuższą metę. Pozostałe 958 mogły być po cichu respektowane, ale wymieniane jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Wynik tych badań byt zaskakujący: istniało ponad tysiąc przypadków, w których relikwie wykonane były z materiału o barwie od brudnobiałej do brudnożółtej, przypominającego według słów opisu "starą, porysowaną kość słoniową".
Komisja papieska postarała się o próbki tego materiału i przekazała je do gabinetu fizykalnego w Watykanie celem dokonania badań najnowocześniejszymi metodami, z udziałem radioaktywnego węgla włącznie. W toku badań poczyniono kolejne zadziwiające spostrzeżenia. Wszystkie testy przeprowadzone z udziałem radioaktywnego węgla wypadły ujemnie, a to mogło oznaczać tylko jedno: jeżeli byt to materiał organiczny, a więc kości względnie kość słoniowa, guma lub bursztyn, to próbki musiały pochodzić sprzed 30000 lat, gdyż wyznaczanie dat według tej metody nie sięga dalej w przeszłość. Prawdopodobnie próbki były nawet starsze niż 100 000 lat. Nie mogły więc to być ani palec wskazujący proroka Jeremiasza, ani czaszka Jana Chrzciciela, ani kostka z prawej nogi św. Genowefy, ani mostek św. Pawła.
Członek św. Wita, zaliczony - co było łatwe do przewidzenia - do relikwii, o których należało zapomnieć jak najszybciej, różnił się wprawdzie od innych przedmiotów kolorem i konsystencją, ale po dokładnych badaniach wykazał ten sam przedbiblijny, a raczej niebiblijny wiek. To, co rybak Rossi wyciągnął siecią z głębin morskich po długotrwałym sztormie, stało się raptem niezmiernie interesujące, również dla uczonych papieskiego gabinetu fizykalnego. To, co pojawiło się na horyzoncie jako niepozorne zachmurzenie, mogło przerodzić się w burzę, która była w stanie wstrząsnąć podwalinami dziejów religii. Gdyby przypuszczenia sprawdziły się, owo odkrycie mogło mieć dalekosiężne znaczenie.
I rzeczywiście, wszystko to miało sprawdzić się co do joty.

Dnia 2 marca 1969 roku w Palermo zjawili się wysłannicy Pawła Vl, wręczając miejscowemu arcybiskupowi list od Ojca Świętego. Papież prosił Jego Eminencję o wysłanie do bazyliki św. Piotra z przyczyn, które musi zataić, przechowywanej w Sta. Felicita relikwii św. Wita. Z trwogą musi bowiem przyjąć do wiadomości oznaki świadczące o tym, ze antychryst może jednym posunięciem unicestwić tysiąclecia dziejów religii, odebrać światu możliwość tak wyczekiwanego zbawienia, aby w końcu opanować go całkowicie.
Rozgoryczony tym widocznym brakiem zaufania Ojca Świętego, który nie wyjaśniał w liście związku pomiędzy dziwaczną relikwią a zaistniałą groźbą objęcia panowania przez antychrysta, z drugiej zaś strony zatroskany naglącym tonem prośby, Jego Eminencja polecił otworzyć relikwiarz z Sta. Felicita i wręczyć wysłannikom papieża pożądany przedmiot.
I tak oto członek św. Wita, część fajki perskiej lub tez pogański instrument muzyczny odbyt swą pierwszą po ponad tysiącletnim okresie spokoju podroż. Nie rozpoznany w ciągu tysiąclecia wytrącił teraz z równowagi zarówno fizyków, jak również teologów i polityków.
Dnia 5 marca relikwia dotarta do Rzymu, po czym bezzwłocznie dostarczono ją przed oblicze Ojca Świętego, który obejrzał ją z rosnącym zakłopotaniem i znalazłszy potwierdzenie dla swoich najgorszych przeczuć, oddał się modlitwom.
W tym czasie w gabinecie fizykalnym przeprowadzono kolejne ekspertyzy próbek, w wyniku których stwierdzono, ze nie jest to materiał organiczny ani tez nieorganiczny, lecz syntetyczny. Potwierdziło to badanie relikwii z Palermo. Poza tym eksperci ku własnemu zdumieniu stwierdzili, ze istnieje podobieństwo pomiędzy "il gazzo di Santa Felicita" a żebrowanym szlauchem od maski tlenowej używanej przez pilotów myśliwców odrzutowych.
Przede wszystkim należało znaleźć odpowiedź na następujące pytanie: na ile wieków przed wynalezieniem sztucznych tworzyw mógł pojawić się ów materiał, który zresztą już wtedy zawierał znamiona bardzo zaawansowanego wieku. Watykańscy uczeni stanęli przed zagadką. Nie istniała żadna teoria naukowa, która mogłaby wyjaśnić ten stan rzeczy.
Członek św. Wita powędrował więc do archiwum watykańskiego, gdzie przechowywano najbardziej osobliwe przedmioty, kuriozalne przyrządy, rękopisy i dzieła sztuki, zebrane na przestrzeni półtora wieku. Podejmując tak mądrą decyzję, Paweł Vl nie wziął pod uwagę jednego faktu: tego mianowicie, iż CIA interesuje się wszystkim, a jej agenci są dosłownie wszędobylscy. Amerykańska agencja wywiadowcza stale węszyła co dzieje się pod tronem papieskim i w ten sposób Waszyngton już wkrótce dowiedział się o zagadkowych przedmiotach i zaniepokojeniu w Watykanie, otrzymał też niedługo potem przesyłkę zawierającą zdjęcia i próbki dziwnego materiału.
Kapitan Francis spoglądał przez lupę na rozłożone na biurku zdjęcia. Ogarniała go żądza czynu. To co niespodziewanie otrzymał z Watykanu, pasowało jak ulał do jego koncepcji i obu elementów pochodzących z Algerii i Gibraltaru z lat 1959 i 1968. Wiercenia dokonane z pokładu "Glomar Challenger" w rejonie Balearów dostarczą z pewnością ostatnich brakujących fragmentów mozaiki. Wkrótce rozpoczną się przygotowania do projektu Deep Sea Drilling Narodowej Fundacji, Naukowej, pieniądze są już gotowe.
Francis rzucił okiem na swoje nieco już sfatygowane dystynkcje kapitańskie. Najwyższy czas wspiąć się nieco wyżej. Z satysfakcją odnotował w swojej świadomości bodziec, jakim dla owego projektu była przesyłka z Rzymu. To pomoże mu w karierze. Awans na admirała przybierał realne kształty.
Francis był w nastroju pełnym optymizmu.


DOWÓD Nr 2

RYDWAN BOJOWY Z GIBRALTARU

Podczas gdy Austriacy i Francuzi kłócili się o tron w wojnie o sukcesję hiszpańską, Brytyjczycy opanowali bazę będącą najważniejszym punktem strategicznym w rejonie zachodniej części Morza Śródziemnego. Rankiem 4 sierpnia 1704 roku żołnierze zaatakowali Gibraltar, zajęli go wykorzystując moment zaskoczenia, po czym wywiesili flagę Wielkiej Brytanii.
Dżebel-al-Tarik, skała Taryka, nazwana tak na część słynnego dowódcy arabskiego, który wiodąc swoje oddziały wdarł się na odległość 711 stop, aby wziąć szturmem Półwysep Pirenejski, jest tworem z wapna jurajskiego. Wraz z Dżabel Muza, skałą wznoszącą się po stronie afrykańskiej, tworzy ona wąską zaporę, oddzielającą niegdyś Atlantyk od Morza Śródziemnego. Ponieważ z basenu Morza Śródziemnego wyparowuje więcej wody, niż wpada jej z dopływów, napływa doń stale woda z Atlantyku. Wynikiem tego trwającego już od milionów lat procesu jest wyryty przez naturę wyłom o szerokości 24 kilometrów i sięgający na głębokość 300 metrów: Cieśnina Gibraltarska. Woda wyżłobiła na południowym boku skały dwa tarasy- Windmill Hill i Europa Flats- które opadają tworząc Punta de Europa. Trudno o lepsze miejsce na twierdzę. W roku 1714 Anglicy rozpoczęli tu prace, realizując plan budowy bazy morskiej. Hiszpania nigdy nie taiła swoich żądań odnośnie odzyskania Gibraltaru, zdecydowała się nawet kilkakrotnie na interwencję zbrojną wszystko na próżno. Ponieważ zaś Anglia była często dla Hiszpanii cennym sprzymierzeńcem przeciw Francji, jak na przykład podczas wojen napoleońskich, baza brytyjska, z której można było kontrolować wszystkie ruchy statków płynących pomiędzy Morzem Śródziemnym a Atlantykiem, pozostała nienaruszona.
Po zejściu Napoleona ze sceny historii, znowu odezwały się głosy nawołujące do "wyzwolenia" skalistego terenu. Głosy te nie miały wprawdzie żadnego znaczenia, a polityczni zapaleńcy, zaangażowani w rewolucje liberalną, interwencję francuską i wreszcie krwawą wojnę domową rozgrywaną przez zwolenników i przeciwników regentki mieli i tak pełne ręce roboty, ale w Hiszpanii wszystko, co choćby z daleka pachnie rekonkwistą, jest w stanie rozpalić namiętności nacjonalistyczne, dlatego też Anglicy podchodzili do sprawy Gibraltaru niezwykle ostrożnie i taktownie. Najdrobniejsze starcie z tuziemcami wzbudziłoby niechybnie niezadowolenie mocarstw europejskich, zawistnych o strategiczną pozycję Brytyjczyków, każda zaś bijatyka pomiędzy marynarzami z Royal Navy a rybakami hiszpańskimi mogła przerodzić się w wojnę wyzwoleńczą. Z tego tez powodu komendant bazy postanowił w roku 1843 wzmocnić fortyfikacje wzniesione na piaszczystej mierzei w kierunku północnowschodnim od Moorish Castle. Pierwsze prace przy sypaniu szańców rozpoczęty się jesienią 1843 r.
Wszelkich zmian terenu miano dokonać możliwie jak najdyskretniej, aby ukryć swój zamiar przed nacjonalistami i uniknąć kłopotliwych pytań z Madrytu. Roboty nadzorował pułkownik Frank Gilmore, oficer doświadczony już w dziedzinie budowania twierdz, niegdyś doradca Mohammeda Ali w Egipcie, zanim tamten poróżnił się z Wielką Brytanią. Gilmore byt zapalonym archeologiem amatorem i jako taki brat udział w wykopaliskach w Nubii. Inni oficerowie zwali go żartobliwie "Gilmore Pasza".
Najpierw wycięto rzadki zagajnik i wykopano rowy. W celu postawienia fundamentów pod kazamaty fortyfikacji zewnętrznych Gilmore Pasza rozkazał wykarczować korzenie i usunąć sypką ziemię, przede wszystkim margiel i łupek ilasty. Na głębokości około ośmiu stop natrafiono na twardą warstwę gliny. Gilmore polecił wykopać w niej sztolnię, aby ustalić stopień twardości. Zaledwie jednak robotnicy dotarli kilofami na głębokość trzech stop, wydobyto glinę zawierającą ślady rdzy.
Pułkownik przerwał roboty, aby zbadać materiał. Istotnie było to zwietrzałe żelazo, ale odkryto również ślady innych substancji, miedzy innymi tępe odłamki granulowanego materiału, prawdopodobnie szkła.
W związku z tym Gilmore rozkazał przekopać pieczołowicie, cal po calu teren o powierzchni dwadzieścia stop na dwadzieścia, przypuszczając słusznie, ze natknął się na wytwór pracy ludzkiej. Na głębokości około dwóch stop ukazały się ponownie ślady rdzy, a nazajutrz wyłoniły się zarysy kwadratu o wymiarach sześć stop na dwanaście.
Pułkownik Gilmore sporządził rysunek przedmiotu w małej skali, po czym polecił odgarnąć kolejne warstwy ziemi. Następnie sporządzono drugi szkic w małej skali, aby moc zrekonstruować pionowo całkowicie zwietrzały przedmiot. Teraz Gilmore nie miał już wątpliwości: tajemniczy przedmiot powstał w efekcie pracy ludzkich rąk. Były to pozostałości czegoś w rodzaju wozu, być może antycznego rydwanu bojowego zatopionego w mule. Błoto musiało dostać się do środka i wypełniło wnętrze niczym formą odlewniczą, konserwując w ten sposób pojazd.
Uzbrojony w szpachlę i pędzel Gilmore Pasza obszukał boki pojazdu, chcąc odnaleźć ślady kół, ale bez skutku. Chciał już dać za wygraną, przypuszczał bowiem że koła rydwanu byty drewniane, nie mogły więc zachować się tak długo, gdy wtem zorientował się, ze z tyłu i z przodu pojazdu wystaje na boki cos metalowego przypominającego koła. Oznaczało to, że pojazd miał kiedyś cztery koła, co jak na antyczny rydwan bojowy stanowiło konstrukcję dość niezwykłą.
Kiedy pułkownik Gilmore przystąpił do wykonania pionowej rekonstrukcji rydwanu w oparciu o szkice, powstał osobliwy twór, który przywodził na myśl raczej lekki elegancki powóz, niż opancerzony rydwan bojowy znany z rysunków.
Z jednej strony, uznanej przez Gilmore'a instynktownie za "przód", znajdował się duży blok metalowy, sięgający do polowy wysokości obudowy bocznej. Trudno było teraz rozstrzygnąć, czy chodziło tu o masywną platformę, na której stał kierujący pojazdem i łucznicy, czy też to broń, rodzaj taranu. W każdym razie konstrukcja pojazdu wyglądała raczej na niezgrabną i niepraktyczną: podwozie, zwłaszcza "platforma" były nie wiadomo po co masywne, natomiast boki były słabo opancerzone. Może kiedyś znajdowała się tam jakaś osłona skórzana lub drewniana, ale nic już z niej nie pozostało, pomyślał pułkownik. Nie był zadowolony, gdyż nie mógł uporać się z zaklasyfikowaniem znaleziska.
0 całej tej sprawie poinformował oczywiście sir Waltera, a ten - w duchu ubawiony incydentem, ale nie okazując tego po sobie - zezwolił na chwilowe przerwanie robót fortyfikacyjnych, aby Gilmore mógł spokojnie dosiąść swego, "egipskiego konika", jak się wyraził. Sir Walter nie wątpił zresztą ani przez chwilę, ze mają oto do czynienia z pojazdem Maurów, który ugrzązł im w mule, kiedy zdobyli Dżebel al-Tarik.
Pułkownik nie polemizował z komendantem, ale był zbyt wytrawnym archeologiem, aby nie wiedzieć, że - biorąc pod uwagę rodzaj podłoża jak również głębokość, na której odkryto pojazd chodzi tu o wytwór pracy ludzkiej pochodzący, z czasów sprzed naszej ery, najpóźniej z epoki kartagińskiej, ale prawdopodobnie z czasów o wiele bardziej zamierzchłych.
W przypuszczeniu tym utwierdził się jeszcze bardziej, kiedy przy kolejnych oględzinach zagadkowego miejsca natknął się na znajdujące się w stanie ostatecznego rozkładu kości, a wśród nich na czaszkę, w której widniała dziura wielkości paznokcia. Woźnica tego pojazdu został więc najwidoczniej zastrzelony.
Pułkownika irytował fakt, że kości znajdowały się w stanie wskazującym na bardziej odległy wiek niż trzy lub cztery tysiące lat. W Egipcie wykopywał już szkielety, które przetrwały w stanie doskonałym nawet pięć tysięcy lat, i to w gorszych warunkach, warstwa gliny zaś, w jakiej tkwił ten pojazd mogłaby zakonserwować zwłoki ludzkie na okres dziesięcio - lub nawet dwudziestokrotnie dłuższy.
Pułkownik Gilmore, nie potrafiąc poradzić sobie z tą zagadką, zwrócił się do sir, Waltera z prośbą o wyrażenie zgody na powiadomienie o wszystkim londyńskiego Royal Society, aby zainteresować znaleziskiem ekspertów.
-To wykluczone, pułkowniku - odparł sir Walter.- Całkowicie wykluczone. Nie mogę dopuścić do tego, żeby zjawiła się tu chmara naukowców i utrudniała mi wykonywanie zadań wojskowych. Prace fortyfikacyjne na północ od Morish Castle są już i tak opóźnione ze względu na pana zainteresowania. Zechce pan teraz spowodować, aby roboty ruszyły wreszcie z miejsca i zostamy ukończone.
-Ale gdyby pan pozwolił, sir...
-Wiem. Musi pan jednak zrozumieć, pułkowniku, że nie mogę pozwolić sobie na sprowokowanie w prasie dyskusji na temat, jak to podczas prac fortyfikacyjnych po stronie Gibraltaru dokonano odkrycia archeologicznego.
-Podczas robot kanalizacyjnych, sir.
Sir Walter machnął niecierpliwie ręką.-Wydaje mi się, że nawet archeolog, czy jak też nazywa pan takich ludzi, odróżni prace fortyfikacyjne od kanalizacyjnych, pułkowniku Gilmore.
-Sir, być może, chodzi tu o jedno z najważniejszych odkryć dotyczących czasów prehistorycznych w Europie, i to na terytorium podległym władzy Jego Królewskiej Mości.
- Na terytorium wojskowym, za, którego bezpieczeństwo ja odpowiadam, pułkowniku Gilmore.
- O tym oczywiście wiem, sir. Ale proszę zrozumieć również moja sytuację. Nie jestem licencjonowanym archeologiem, brakuje mi środków i w ogóle możliwości ku temu, by przeprowadzić dokładne badania, a w szczególności - aby ustalić wiek znaleziska. Nauka mogłaby ponieść niepowetowana stratę. Nie chciałbym obarczać siebie dłużej odpowiedzialnością za...
- Odpowiedzialność może pan spokojnie przerzucić na mnie, pułkowniku. Odnoszę zresztą wrażenie, że przecenia pan to odkrycie. Zachowuje się pan tak, jak gdyby chodziło o szkielet słonia z armii Hannibala. Tymczasem to wszystko jest prawdopodobnie sprawka jakiegoś hiszpańskiego chłopa, który w mglistą noc zboczył z drogi i wpadł razem ze swoim wozem w bagno. Nie będziemy robić wokół tej sprawy tyle szumu. Nie muszę chyba wyrażać się dokładniej, pułkowniku. Mam nadzieję, że zrozumiał pan, o czym mówię.
- Tak jest, sir.
Nie było rady. Sir Walter był nieugięty. Tym niemniej pozwolił pułkownikowi zwrócić się do zaprzyjaźnionego fotografa londyńskiego z prośbą o przyjazd i sfotografowanie miejsca odkrycia tajemniczego przedmiotu.
W trzy tygodnie później Archibald Wesley przybył na Gibraltar, po czym naświetlił około czterdziestu płyt, aby uwiecznić dla potomnych dziwne odkrycie i umożliwić naukowcom przeprowadzenie spóźnionej ale niezbędnej ekspertyzy. Zarówno on jak również pułkownik Gilmore zobowiązani zostali do zachowania ścisłej tajemnicy. Następnie podjęto ponownie prace fortyfikacyjne i odgarnięto resztki gliny.
Kiedy w roku 1846 pułkownik Gilmore przeszedł w stan spoczynku, zapewne mógłby już ujawnić okoliczności, w jakich doszło do dokonania tamtego odkrycia, ale dziwnym sposobem nie dążył do tego. Może przezwyciężył ostatecznie trapiącą go rozterkę i opowiedział się za lojalnością wojskowa, rezygnując z pasji badacza. Może też - co jest bardziej prawdopodobne - doszedł do przekonania, że jego szkice i niedoskonałe technicznie zdjęcia nie zdołają przekonać środowiska ekspertów do niego, amatora, a wprost przeciwnie - jego starania wywołają falę ostrej krytyki, tym bardziej, że nie udało mu się wyjaśnić sir Walterowi wagi odkrycia i konieczności przeprowadzenia fachowych badań. Pech chciał, że Gilmore nie dowiedział się nigdy, iż w dwa lata po jego usunięciu się w cień życia prywatnego na Gibraltarze dokonano kolejnego odkrycia. Podczas dalszych prac fortyfikacyjnych natrafiono na czaszkę praczłowieka, uznawaną przez wiele lat za czaszkę małpoluda. W tym czasie komendantem bazy na Gibraltarze nie był już sir Walter Griffith. Wykopalisko znane było w kręgach fachowców, ale zainteresowano się nim dopiero w sto lat później.
Kiedy 25 grudnia 1874 Gilmore Pasza, dożywszy sędziwego wieku, zmarł w swojej posiadłości w pobliżu Chatham pod Londynem, wszystkie dokumenty dotyczące zagadkowego rydwanu bojowego z Gibraltaru popadły w niepamięć.
Jego wnuk, Edward George Gilmore jr, zdolny architekt i zapalony automobilista, postanowił odrestaurować dom w Chatham i sprzedać go pewnemu zamożnemu fabrykantowi włókienniczemu z Manchesteru. Przed przeprowadzka do Londyńskiej dzielnicy Westend, gdzie czekał już na niego własnoręcznie zaprojektowany dom, Edward Gilmore jr zadał sobie jeszcze trochę trudu, aby przejrzeć stare papiery i listy zalegające obszerny strych w dawnej rodowej posiadłości. Zapragnął zapoznać się z nimi przed wrzuceniem ich do kominka. Wertując papierzyska natknął się na zawiniątko, w którym znajdowały się 32 mocno już pożółkłe zdjęcia.
Na odwrocie każdego z nich widniał podpis wykonany przez jego dziadka, samych zdjęć jednak nie można już było zidentyfikować poza ozdobnym znakiem firmy "Archibald Wesley, Calotype Atelier, Chiswick" umieszczonym w prawym dolnym rogu. W zawiniątku znajdowała się też paczuszka zawierająca pył zmieszany z jakimiś drobnymi okruchami (na pewno pył kostny, pomyślał Gilmore jr) i zwitek szkiców wykonanych ręką pułkownika Gilmore'a, wśród nich zaś rysunek, na którym bez trudu można było rozpoznać automobil.
Mister Edward G. Gilmore zamarł z wrażenia. Na rysunku widniała data: 12 marca 1844 r. Cóż to takiego? Czyżby stary pułkownik był utajonym wynalazcą? Czyżby już w 1844 roku był w stanie skonstruować automobil? Przecież- o ile mu wiadomo-pułkownik Gilmore zajmował się raczej wykopaliskami, a nie techniką.
Gilmore pochłaniał wzrokiem cały rysunek, przyglądał mu się ze wszystkich stron. Pozostałe szkice ukazywały pojazd w rozmaitych przekrojach poprzecznych. Jedno nie ulegało wątpliwości: nie chodziło tu o powóz, lecz raczej o automobil, jakkolwiek o osobliwym wyglądzie. Umieszczony z przodu kadłub silnika świadczył o napędzie przednim. Gilmore przejrzał wszystkie dokumenty, jakie pozostały po dziadku, chcąc natrafić na inne ślady jego działalności jako wynalazcy, ale niestety bez rezultatów. Na pewno był to przyrząd do transportowania wykopanej ziemi, albo wehikuł wojskowy, który znalazł zastosowanie przy budowie fortyfikacji.
Gilmore junior stracił zainteresowanie całą tą sprawą, docenił jednak na tyle znaczenie własnego odkrycia, że uczynił na ten temat wzmiankę w swoim pamiętniku, szkice natomiast i zdjęcia przechował, zamierzając zawieźć je do Londynu. W kilka tygodni później przeprowadził się do swojego nowego domu w londyńskim Westend.
Tam też spuścizna po Gilmore Paszy spoczywała spokojnie do pewnego sobotniego, deszczowego popołudnia we wrześniu 1968 roku, kiedy to Patrick Geston, od 1966 roku mąż Catherine Geston z domu Gilmore, wnuczki architekta Edwarda G. Gilmore juniora i córki Artura Edwarda Gilmore, przedsiębiorcy budowlanego, otworzył w napływie nostalgii pamiętnik dziadka swojej żony i zaczął go przeglądać. W pewnej chwili spostrzegł wpisaną tam uwagę na temat osobliwego wehikułu o wyglądzie automobilu, narysowanego jakoby w 1844 roku przez jego przodka. Nieco niżej dopisek: "Istnieją jeszcze inne szkice oraz 32 zdjęcia, na których niestety nic nie można rozpoznać, oprócz jaśniejszych i ciemniejszych plam".
Patrick Geston, nauczyciel niemieckiego i angielskiego, a także tłumacz, miłośnik science fiction i całej literatury penetrującej pogranicza nauki i teren znajdujący się poza tą granicą, osłupiał. Dopił swój kufel piwa, powędrował na strych i zaczął przeszukiwać skrzynie, kartony i kosze. W końcu znalazł to, czego szukał.
W szczelnie zamkniętej, brązowej kopercie, oznaczonej napisem "Automobil dziadka Gilmore Paszy", znajdowała się poszukiwana paczuszka. Na wierzchu leżał rysunek "automobilu".
Geston drgnął gwałtownie, jakby pod wpływem prądu.
Rysunek przedstawiał niewątpliwie "jeepa" lub "land-rover", mimo pewnych odstępstw od formy. Brakowało błotników i kół, a maska znajdowała się nieco niżej.
Gdzie, na Boga, stary pułkownik Gilmore natknął się w roku 1844 na jeepa? Wtedy, gdy silnik benzynowy nie był jeszcze w ogóle znany?
Geston poczuł, że brak mu tchu. Plik papierów trzymał tak ostrożnie, jak gdyby były w stanie rozsypać mu się między palcami w pył. Przez głowę przelatywały szaleńcze myśli o podróżach w czasie, zbudziło się wspomnienie książki "Hawk among the sparrows" Dean Mc Laughlina, wydanej przed dwoma miesiącami przez "Analog" i przeczytanej niedawno opowieści o podróży w czasie jakiegoś niemieckiego autora, którego nazwiska niestety nie pamiętał.
Co sił w nogach pospieszył do gabinetu i rozdygotanymi rękoma rozłożył na biurku zdjęcia. I tu gorzkie rozczarowanie. Zdjęcia były doszczętnie zażółcone, pełne brunatnych plam. Część z nich wykazywała wprawdzie regularną strukturę, ale nie wiadomo było, co przedstawiają.
Nie zrażony niepowodzeniem Geston skierował swoja uwagę na szkice, które ułożył w kolejności, kierując się wypisanymi na odwrocie danymi. Teraz już nie miał wątpliwości: Przed sobą miał przekroje poprzeczne jeepa, od góry do dołu. Dostrzegł nawet podobieństwo między struktura plam na niektórych zdjęciach a szkicami zawierającymi przekroje poprzeczne dolnej części pojazdu.
Geston pobiegł do pokoju i nie kryjąc swego podniecenia zawołał do żony: - Czym się zajmował Gilmore, pułkownik Gilmore, twój pra-pradziadek?
Pani Geston uniosła wzrok znad książki, którą właśnie czytała. O szyby bębnił ulewny deszcz.-Jak to, czym się zajmował? Był oficerem. Chyba budowniczym fortec, czy kimś takim. Ale dlaczego zainteresowałeś się tym tak nagle?
- A z jakiego powodu nazywano go pasza?- nalegał Patrick, nie zwracając uwagi na jej pytania.
- 0 Boże, czy ja wiem? Zresztą... poczekaj! Czy on nie przebywał jakiś czas w Egipcie? Wydaje mi się, że tam był.
Egipt! Słowo to podziałało na Patricka Geston jak znak magiczny. Pobiegł do kuchni, wyjął z lodówki puszkę piwa i otworzył ja drżącymi palcami, aby spłukać piasek całego Wschodu, który nagle zgromadził mu się na błonie śluzowej-takie przynajmniej odniósł wrażenie.
- Kiedy to było?- zapytał, wróciwszy do pokoju.
- Nie mam pojęcia, ale na pewno można to ustalić.
I rzeczywiście, dało się ustalić. W okresie, o jaki chodziło, pułkownik Frank Gilmore nie byt w Egipcie. W roku 1840 powrócił z Aleksandrii do Londynu, a w rok później został odkomenderowany na Gibraltar, gdzie aż do przejścia w stan spoczynku w roku 1846 kierował pracami fortyfikacyjnymi. Gibraltar?
Geston był rozczarowany, ale nie zamierzał ustępować. Natychmiast wysłał do towarzystw Royal Socjety i National Geographic Socjety listy z zapytaniem, czy w połowie lat czterdziestych XIX wieku przeprowadzano na Gibraltarze lub w jego okolicach badania archeologiczne. Od jednej i drugiej instytucji otrzymał wkrótce informacje, że w czasie, o którym mowa, a nawet w okresie późniejszym, nie przeprowadzano w okolicach Gibraltaru żadnych prac archeologicznych. Jednakże w roku 1848 podczas rozbudowy fortyfikacji natrafiono na szczątki czaszki małpoluda, która ostatnio przyjęło się uznawać za czaszkę praczłowieka.
Zapał Gestona znacznie przygasł. Przecież w 1848 roku stary Frank nie przebywał już na Gibraltarze, lecz w swojej posiadłości w Chatham. I co teraz? Nagle przypomniał sobie znajomego Niemca, autora bardzo poczytnej książki o zagadkowych wykopaliskach z czasów prehistorycznych i nieco późniejszych. Geston przełożył tę książkę na język angielski i z tego powodu prowadził z Niemcem przez pewien czas ożywiona korespondencję. Teraz zaoferował mu cały materiał, zaznaczając, że jest, być może, na tropie niesłychanie ważnej sprawy, brakuje mu jednak możliwości i środków, aby iść dalej tym tropem.
Pisarz, podobnie jak pułkownik Gilmore Pasza-archeolog amator, okazał olbrzymie zainteresowanie odkryciem i zaproponował opublikowanie materiału w swojej kolejnej książce, oczywiście po dokonaniu gruntownej analizy wszystkich szkiców i zdjęć. To miało ułatwić dalsze postępowanie,
Ponieważ Geston nie ufał poczcie na tyle, aby powierzyć jej tak cenną przesyłkę, wybrał inną - pewniejszą - jak mu się wydawało - drogę. W Klubie Niemieckim w Londynie poznał kiedyś kilku pracowników Ambasady RFN, a wśród nich doktora Wernera Reicherta, który dwa, trzy razy tygodniowo odbywał podróż z Londynu do Bad Godesbergu i z powrotem, przewożąc ważne i tajne pisma dyplomatyczne. On właśnie podjął się misji dostarczenia koperty do RFN.
Inny pracownik ambasady, którego zadaniem było zestawienie zawartości przesyłki dla kuriera, powielił, zgodnie z przyjętym trybem postępowania, cały materiał przesyłany do Bad Godesbergu, po czym przekazał kopie wywiadowi amerykańskiemu.
W trzy dni później Pentagon wiedział już o osobliwym odkryciu, łączącym się zresztą w logiczną całość z innym zagadkowym wykopaliskiem, tym razem z Algierii, o którym dane dostarczyło mu w roku 1959 francuskie Ministerstwo Wojny.
Zdjęcia były niemal zupełnie nieczytelne, dlatego też kapitan Francis zadecydował, że należy sprowadzić na miejsce materiał oryginalny, aby zanalizować go dokładniej i zwiększyć kontrast za pomocą komputera. Poza tym należało za wszelką cenę zapobiec publikacji materiału, oraz uniemożliwić autorowi wydawanie jakichkolwiek tekstów. Biorąc pod uwagę aktualne stadium projektu, przeciek do strony przeciwnej najdrobniejszych nawet informacji o czynnościach Marynarki Wojennej mógłby okazać się brzemienny w skutki.
16 października 1968 roku koperta ze zdjęciami i szkicami dotarła do Bad Godesbergu. Adresat podróżował właśnie z cyklem odczytów, nie mógł więc odebrać przesyłki osobiście, w związku z czym zwrócił się do swojego wydawnictwa z prośbą, aby kopertę odebrał dla niego ktoś inny.
W poniedziałek, 21 października, jedna z redaktorek wydawnictwa pojechała do Bad Godesbergu i odebrała przesyłkę, którą w piątek następnego tygodnia dostarczono w Dusseldorfie właściwemu adresatowi. Ten otworzył kopertę, przejrzał pobieżnie materiał, gdyż czas naglił, po czym wsunął kopertę do walizki i pojechał taksówką na dworzec.
W cztery godziny później, kiedy pociąg znajdował się pomiędzy Karlsruhe a Bazyleą, pisarz wyszedł z przedziału I klasy, w którym akurat siedział sam, na około dziesięć minut, a kiedy wrócił z powrotem, spostrzegł, że jego walizka zniknęła. Natychmiast poinformował kierownika pociągu, a ten z kolei zaalarmował policję kolejową. Rewizja pociągu przeprowadzona na stacji granicznej w Lorrach nie dała żadnych rezultatów, tak samo zakończyła się druga rewizja na dworcu kolejowym w Bazylei.
Kiedy pisarz wrócił wieczorem do domu, później niż zamierzał, walizka była już w mieszkaniu. Jakiś nieznajomy wręczył ją taksówkarzowi prosząc, aby ten dostarczył ją pod wskazany adres i poinformował panią domu, że jej mąż został zatrzymany na krótko w ważnej sprawie, ale przyjedzie najpóźniej za godzinę.
W walizce znajdowało się wszystko to, co powinno być-oprócz koperty ze szkicami i zdjęciami.
Policja nie natrafiła jakoby na żaden ślad sprawcy kradzieży i wkrótce umorzyła dochodzenie.

Kapitan Francis spoglądał na okno, ale nie widział grubych płatów śniegu gnanych za szyba niemal poziomo przez ostre porywy wichury. Jego oczy zdawały się wypatrywać jakiegoś punktu gdzieś w dali.
- Dlaczego właśnie Gibraltar?- mruknął.- To przecież najsłabsze miejsce.- W zamyśleniu poślinił kciuk i palec wskazujący, po czym wolnym ruchem zaczął przygładzać nimi swoje cienkie wąsy. - Najsłabsze miejsce.
Na stojącym obok biurku leżały rozłożone szkice i zdjęcia z roku 1844 oraz niekształtny, silnie skorodowany kawałek metalu, podobny do węgla drzewnego, ale połyskujący matowo w miejscach, skąd pobrano próbki materiału.
A więc będą i straty, pomyślał kapitan Francis. No cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. A drwa będziemy rąbać na pewno. Jeszcze trochę, i wykonamy największe w dziejach świata przedsięwzięcie.
Kapitan uśmiechnął się. Jak zwykle, był w nastroju pełnym optymizmu.

DOWÓD NR 1

STRZELBA TIEFENBACHERA

Axel Tiefenbacher, urodzony w roku 1934 w Hanau pod Frankfurtem, miał już od dzieciństwa bzika na punkcie broni. Skupował i kradł - gdzie tylko mógł - najprzeróżniejsze okazy broni palnej. Aż wreszcie nadszedł czas, kiedy owa pasja zgubiła go.
W roku 1949 sad dla nieletnich skazał go na dwa lata pobytu w domu poprawczym, gdyż podczas bijatyki z żołnierzami okupacyjnymi w pewnej knajpie we frankfurckiej dzielnicy Bockenheim postrzelił i ciężko zranił sierżanta armii amerykańskiej. Efektem tego incydentu była również rewizja przeprowadzona w domu państwa Tiefenbacher, podczas której policja odkryła schowek z zadziwiającym zapasem broni. Były tam 42 pistolety z wielu krajów, głównie jednak broń palna używana niegdyś przez niemiecki Wehrmacht oraz przez żołnierzy amerykańskich, jak również radziecki pistolet maszynowy. Oprócz tego w schowku znajdowały się: amunicja różnego kalibru, rura "panzerfausta" i kilka amerykańskich granatów ręcznych.
Tiefenbacher, zapytany o pochodzenie tego arsenału, milczał uparcie. Po wyjściu na wolność w 1951 zaczęło powodzić mu się coraz gorzej. Szczęście opuściło go zupełnie, policja miała go już na oku, nie mógł więc pozwolić sobie na żaden podejrzany krok.
W roku 1952 został ponownie skazany na osiem miesięcy więzienia. Policja znalazła u niego po dokładnej rewizji dwa angielskie karabiny szybkostrzelne i 14 amerykańskich pistoletów, części ciężkiego karabinu maszynowego, używanego niegdyś przez Wehrmacht, oraz francuska broń przeciwpancerna, skradziona przed dwoma miesiącami w Rastatt.
Latem 1953 roku został ujęty we Frankfurcie przy próbie kradzieży samochodu, a ponieważ postrzelił przy tej okazji jakiegoś przechodnia oraz policjanta, uświadomił sobie, że nie może już liczyć na pobłażliwość sędziego. Groziło mu co najmniej pięć lat więzienia.
Tej samej nocy udało mu się przedostać na południe, w pobliżu Kehlheim przepłynął Ren i - zanim jeszcze policja zarządziła poszukiwanie zbiega - znalazł się w Strasburgu. Kiedy zabrakło mu gotówki (a nie musiał na to długo czekać) zgłosił się do biura werbunkowego Legii Cudzoziemskiej.
Szkolenie wojskowe w pobliżu Perpignan i Oranu nie trwało długo, potem zaś przetransportowano go statkiem do Wietnamu. Jeszcze przed upływem trzeciego miesiąca pobytu na froncie odłamek granatu urwał Tiefenbacherowi dwa palce u prawej ręki. W ten sposób ominęło go Dien Bien Phu. Dwa wspaniałe, rozpustne miesiące spędził jako rekonwalescent w Marsylii. Za swoją odwagę i zasługi w Wietnamie otrzymał odznaczenie i awansował na kaprala.
Tymczasem resztki oddziałów przebywających w Wietnamie przerzucono do Algierii, gdzie właśnie "wielki naród francuski" tracił nieco ze swojej chwały i łykał bezradnie jedna porażkę po drugiej, a sfrustrowani legioniści dokumentowali własne męstwo na ludności cywilnej. Tiefenbacher wykazał się również tu, przeprowadził w górach Atlas kilka akcji pacyfikacyjnych i awansował w 1956 roku jeszcze wyżej.
Jego jednostkę odkomenderowano do Quarglii w celu zabezpieczenia terenów naftowych Hassi Messaoud i konwojowania transportów udających się przez Grand Erg Oriental do szybów wiertniczych w Bourarhet przy granicy libijskiej.
W dniu 18 stycznia 1957 roku Tiefenbacher, wiodąc dwa pancerne samochody rozpoznawcze i 18 żołnierzy, znajdował się w drodze powrotnej do Quarglii. Niedawno odprowadzili konwój samochodów ciężarowych w kierunku fortu Flatters aż do Hi Bel Guebbour, gdzie przekazali go następnej jednostce zabezpieczającej. Tuż przed zapadnięciem zmroku wpadli w zasadzkę: pierwszy samochód najechał na minę. Eksplozja była tak silna, że zdemolowała przednią oś, kierowca zaś zginał na miejscu. Żołnierze zeskoczyli z platformy na ziemię i wtedy zostali ostrzelani z pobliskiej wydmy. Tiefenbacher stracił jeszcze jednego człowieka , trzech było rannych.
Partyzanci dosiedli swych wielbłądów i rzucili się do ucieczki. Pościg za nimi w ciemnościach i na tym bezdrożnym terenie nie rokował żadnych nadziei na powodzenie; niemożliwe także było umieszczenie reszty ludzi, trzech rannych oraz broni na jednym samochodzie, aby wrócić do Quarglii. Tiefenbacher wiedział, że z sytuacji tej zdają sobie sprawę również partyzanci i że wobec tego nie zrezygnują z prób zawładnięcia konwojem. Odsiecz z Quarglii mogła nadejść nie wcześniej, niż w ciągu ośmiu do dziesięciu godzin. Tiefenbacher wyszukał więc miejsce położone nieco wyżej i zarządził okopanie się na grzbiecie wydmy, po czym drogą radiową poinformował komendanta Quarglii o napadzie, prosząc jednocześnie o pomoc.
Eksplozja dużej miny, zmajstrowanej prawdopodobnie metoda chałupnicza, wyrwała olbrzymi lej w piaszczystym gruncie pustynnym. Przy pomocy nieuszkodzonego samochodu odsunięto wrak na bok i przeszukano wyrwę. I wtedy Tienfenbacher dostrzegł ciężki, metalowy przedmiot, przeżarty rdzą, częściowo odsłonięty. Tiefenbacher odgrzebał go, po czym obejrzał z zainteresowaniem. Przedmiot miał około czterdziestu centymetrów długości i kiedyś byt zapewne rurą, której jedna ścianka uległa już całkowitej korozji. Jako fachowiec, zorientował się momentalnie, że rura nie jest częścią miny, a tylko przypadkowo uwidoczniła się po eksplozji. Rozpoznał też od razu, że jest to część ciężkiej broni przeciwpancernej i uznał ja za pozostałość po niemieckiej kampanii w Afryce. Dziwiło go tylko, że metal zwietrzał do tego stopnia, gdyż przy tak ekstremalnie niskim stopniu wilgotności metal zagrzebany w piachu powinien przeleżeć dziesiątki lat, nie wykazując nawet śladu rdzy. Tymczasem rura wyglądała tak, jak gdyby trzymano ją przez dziesiątki lat w słonej wodzie.
Zgodnie z rozkazem dowództwa wszelka broń, znaleziona na terenie objętym powstaniem, powinna była zostać dostarczona do Algieru w celu ustalenia jej pochodzenia. Tiefenbacher zinterpretował ów rozkaz po swojemu: zarekwirował osobliwe wykopalisko na prywatny użytek, owinął je w koc i włożył pod siedzenie w samochodzie. Następnie wdrapał się na wydmę, gdzie żołnierze zdążyli się już okopać. Właśnie dyskutowali nad rozmieszczeniem stanowisk karabinów maszynowych. Na zachodzie gasło światło dnia, w górze zapalały się gwiazdy. Zapowiadała się zimna noc, dokuczliwa przede wszystkim dla rannych. Od czasu do czasu rozlegał się czyjś jęk lub tłumione przekleństwo. Również żołnierze nie wyznaczeni do pełnienia warty nie mogli zmrużyć oka, paląc papierosy dla zabicia czasu.
Tiefenbacher siedział czujnie, nie odrywając zdrętwiałych już palców od karabinu maszynowego. Ostrożność nie była przesadzona. Tuż przed świtaniem dobiegł go dźwięk: czak... czak... czak... To nie mogła być pomyłka. Tak człapią wielbłądy. Odgłosy zbliżały się coraz bardziej. Tiefenbacher skierował lufę karabinu w stronę, skąd nadchodzili intruzi i nadstawił ucha. Po kilku sekundach rozróżniał już szuranie stóp po piasku.
Szeptem rozkazał wystrzelić rakietę. W tym samym ułamku sekundy, kiedy pocisk z głuchym "flop" pękł, rozlewając na pobliskie wydmy białawy poblask, Tiefenbacher otworzył ogień. W niepewnym świetle ujrzał kilka padających postaci, a w odległości 100 do 120 metrów-osiem lub dziesięć wielbłądów stających z przerażenia dęba i usiłujących zerwać się z uprzęży. Na ich białej skórze pojawiły się ciemne plamy-miejsca postrzału, potem światło zgasło.
Przeciwnik nie oddał do tej pory nawet jednego strzału. Czy naprawdę nie miał ku temu okazji? Tiefenbacher wstrzymał oddech, nasłuchując w ciemnościach, ale do jego uszu doszło tylko szczękanie zębów jego żołnierzy, marznących pod usianym gwiazdami niebem, oraz jęki rannych zmieniających co jakiś czas swoja pozycję. Na granicy wyczuwalności można było natomiast dosłyszeć dyskretny, nieprzerwany szept- nocny wiatr, ocierający się o wydmy i cierpliwie, zgodnie z klepsydrą czasu, przenoszący ze strony nawietrznej na zawietrzną pustynny piasek, ziarnko po ziarnku.
Świt nie nadchodził wyjątkowo długo. Wreszcie na horyzoncie ukazał się od wschodu nieśmiały blask. .Tiefenbacher przepatrywał intensywnie ciemność. Stopniowo zarysowywały się kontury, on jednak widział jedynie wydmy. Zarówno wielbłądy jak również nocni goście zniknęli jak widma. Tiefenbacher chwycił karabin, wyszedł z ukrycia i ostrożnie zbliżył się do terenu, ostrzeliwanego kilka godzin temu przez jego żołnierzy. Oczom jego ukazały się wyrwy i bruzdy, niewątpliwie znaki po pociskach, nigdzie jednak nie było widać zwłok czy też śladów krwi- jedynie ślady ludzkich stóp i wielbłądzich kopyt.
W dwie godziny później z Quarglii nadeszły posiłki: trzy samochody, wśród nich ambulans, oraz dziesięciu żołnierzy. Z platformy zestawiono na ziemię dwie trumny ze świerku, sanitariusze opatrzyli rannych.
Przed wejściem do samochodu Tiefenbacher sprawdził, czy broń, która znalazł w piachu, jest nadal pod siedzeniem. Leżała tam jeszcze.
Dopiero wtedy Tiefenbacher zajął swoje miejsce, a w kilka minut później konwój ruszył naprzód.
W marcu następnego roku jednostkę Tiefenbachera przeniesiono do Oranu. Po miesiącach spędzonych w zawszonych kwaterach pustynnych można było nareszcie rozkoszować się wielkomiejskim luksusem. Tiefenbacher wykorzystywał to w pełni, aż któregoś wieczoru nieznani sprawcy ostrzelali go z ukrycia. Zginał pod gradem kul.
Kiedy w koszarach otwarto szafę zmarłego, znaleziono tam kolekcję zdobycznej broni, która wystarczyłaby, aby postawić go przed sadem wojennym. Wśród innych okazów znajdowała się owa zardzewiała część, znaleziona na szlaku do Cassi Touil. Tiefenbacher oczyścił ją szczotką drucianą możliwie jak najdokładniej, usunął ślady rdzy, naoliwił ją i owinął w wełniany koc. Teraz osobliwe znalezisko połyskiwało matową czernią i przywodziło na myśl kawałek węgla drzewnego.
Arsenał Tiefenbachera przekazano ekspertowi od spraw broni, który z miejsca zidentyfikował pistolety i broń automatyczną, po czym posegregował je. Na końcu spojrzał na skorodowany kawałek rury, ale nie zainteresował się nim zbytnio. Z pewnością część jakiejś broni, granatnika, czy czegoś w tym rodzaju. Sprawdził w katalogach: nie, nie była to broń niemiecka z okresu II wojny światowej. Zaintrygowało go to, ale wszystkie jego wysiłki poszły na marne; nie mógł zidentyfikować tajemniczej broni. W kilka tygodni później wysłał ją do Wydziału Broni Ministerstwa Wojny w Paryżu.
Niestety, również i tamtejsi eksperci rozłożyli bezradnie ręce zwłaszcza, kiedy stwierdzili, że mają do czynienia ze stopem zawierającym obok wanadu i wolframu wyjątkowo dużo tytanu- metalu bardzo drogiego, z którym przeprowadzono dotychczas mato doświadczeń, a używano go w stopach przede wszystkim z uwagi na jego odporność na korozję.
Po długich wahaniach Ministerstwo Wojny zdecydowało się wezwać amerykańskiego specjalistę do spraw broni, urzędnika NATO rezydującego wówczas w Palais Chaillot. Ten ożywił się na widok przedłożonych mu wyników analiz, uświadomił sobie bowiem, że eksperymenty z podobnym stopem przeprowadza się w technice rakietowej. Za jego staraniem broń Tiefenbachera przeleciała na pokładzie samolotu na drugą stronę Atlantyku. We wrześniu 1959 roku przejął ją Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Broni w Oakland w Kalifornii, gdzie od czasu wojny na Pacyfiku opracowywano nowoczesne rodzaje broni, sprawdzając ich przydatność w działaniu.
O dziwo: niepozorny kawałek metalu wywołał tam nie lada sensację, gdyż przypominał do złudzenia część broni przeznaczonej dla Marynarki Wojennej, ale znajdującej się dopiero w stadium badań. Do tej pory zdołano wypróbować zaledwie cztery prototypy. Był to przenośny miotacz granatów atomowych.
I tak dla porucznika Francisa nadeszła odpowiednia chwila. Kiedyś służył na jednostkach floty Pacyfiku i już podczas wojny koreańskiej zdobył sobie opinię niedościgłego eksperta do spraw broni pochodzenia radzieckiego i chińskiego. Mówiono, że potrafi poznać po pocisku w locie, z jakiej broni został wystrzelony. Był to umysł wyjątkowo chłodny, idący w parze z przenikliwością, uporem, umiejętnością rozpychania się łokciami oraz bezdusznością, dający w efekcie zdolność przebicia, to wszystko zaś pozwalało patrzeć z optymizmem zarówno na własną karierę, jak też na projekty, które z myślą o niej śledził gorliwie i chytrze.
W latach 1954-1958 uczestniczył w kilku eksperymentach z bronią wodorową, przeprowadzonych przez Marynarkę Wojenną na atolach Eniwetok i Bikini, podczas których w pobliżu ogniska wybuchu poddawano silnemu promieniowaniu różne materiały.
Dowództwo Marynarki Wojennej sprowadziło porucznika Francisa do Oakland i powierzyło mu rozpracowanie trudnej i zatrważającej zagadki. Awans na kapitana stawał się coraz bardziej realny.

- Pomyłka wykluczona?- zapytał Francis, pocierając nos mosiężną oprawką lupy i marszcząc czoło w tak posępne fałdy, że jego szpakowate, krótko przystrzyżone włosy nachyliły się jakby do przodu. Czubkami palców przesunął uważnie po mocno skorodowanej powierzchni, jak gdyby mógł w ten sposób odgadnąć pierwotną formę broni.
- Wykluczona, sir- odpowiedział inżynier, podnosząc okulary na pokryte potem czoło.
- To przecież szaleństwo- zasapał po chwili i zupełnie nieoczekiwanie zaniósł się bulgocącym śmiechem, który zatrząsł jego obfitym brzuchem.
- A co wpłynęło na pańską opinię, mister Manley?- zapytał Francis.
- Prototypy miotacza testujemy od czterech miesięcy. W trakcie prób ujawniły się pewne niedociągnięcia, które skłoniły nas do zastosowania innych materiałów. Od kilku tygodni głowimy się nad tym, jaki stop sprostałby wszystkim wymaganiom. Wreszcie opracowaliśmy takie idealne rozwiązanie. I właśnie w tym momencie...- Manley opuścił donośnie swoją potężną dłoń na stół- ...właśnie w tym momencie podrzuca się nam ten przedmiot. A co najważniejsze: jest to dokładnie ten sam stop, który uznaliśmy za idealny, ale nie został on jeszcze skierowany do produkcji.
- Hm. Podsumujmy więc to wszystko: chodzi tu przypuszczalnie... -Przypuszczalnie? Powiedziałbym raczej: z pewnością, sir!
- ... o typ broni Marynarki Wojennej USA, który obecnie znajduje się w stadium badań, według ekspertyz jest pod działaniem atmosferycznym od przynajmniej dziesięciu tysięcy lat, ale w tym wykonaniu, to znaczy przy użyciu tego stopu, nie został wyprodukowany jeszcze w ani jednym egzemplarzu. Czy ująłem to właściwie, mister Manley?
- Jak najzupełniej. I to właśnie uważam za szaleństwo.
- - Wie pan, Manley, Sherlock Holmes postępował zgodnie z maksymą, która zapewniła mu sukces. A oto ona: Jeżeli wykluczyłeś to, co niemożliwe, to wszystko pozostałe musi być prawdą, nawet jeżeli nie można tego udowodnić. Moim zdaniem zasada ta jest na razie przedwczesna. Nie chciałbym posunąć się tak daleko, żeby pochopnie wykluczyć z rozwiązań możliwych do przyjęcia coś, co być może jest realne.
Manley opuścił głowę i przez dłuższą chwilę nie odrywał wzroku z twarzy oficera. Wreszcie opanował zdziwienie.-Czy mogę o coś zapytać, sir?- zapytał. - Oczywiście, mister Manley.
- Czy pan czytuje science-fiction, sir?
- W pana ustach zabrzmiało to jak zarzut, mister Manley.
- Ależ nie, sir. Wprost przeciwnie.
- Z racji wykonywania moich obowiązków służbowych muszę niekiedy zajmować się sprawami, które nie są tak do końca oczywiste.
Inżynier skinął głową i nagle uśmiechnął się radośnie. Twarz Francisa pozostała całkowicie nieporuszona.
- Myślę, że to by było na razie wszystko, mister Manley, chyba, że ma pan jeszcze jakieś pytania.
- N-nie, sir- odparł inżynier bez przekonania. Milcząc zebrał swoje papiery i pośpiesznie wyszedł z gabinetu.
Mniej więcej w dziesięć miesięcy później, jesienią 1960 roku, na ekrany kin w USA wszedł film w reżyserii G. Pala "Machina czasu", zrealizowany na podstawie powieści H. G. Wellsa. Francis obejrzał go w Waszyngtonie. Następnie postarał się o olbrzymi fotos, który zawiesił na ścianie swojego gabinetu w Pentagonie. Zdjęcie przedstawiało zgięte w dwóch miejscach cygaro leżące na siedzeniu niewielkiego modelu machiny czasu. Na dalszym planie obracała się kunsztownie wykonana metalowa tarcza, która niczym za sprawą magii przyciągała ku sobie wzrok, jak gdyby chodziło o to, by odwrócić uwagę widzów od sztuczki kuglarskiej.
Ameryka nie otrząsnęła się jeszcze z szoku, jaki w roku 1957 spowodował start sputnika, kiedy 12 kwietnia 1961 roku o godzinie 0707 czasu środkowoeuropejskiego major Gagarin na pokładzie statku "Wostok I" rozpoczął okrążanie Ziemi, a po 108 minutach wylądował bezpiecznie w pobliżu wsi Smielowka w okręgu saratowskim. Prasa zachodnia, od momentu wybuchu zimnej wojny zaprogramowana na wiadomości optymistyczne, uderzyła na alarm, wojskowi w Pentagonie nie kryli wściekłości. Prezydent John F. Kennedy poczuł się w obowiązku skonsolidować naród amerykański, który przegrał wyścig, a w sześć tygodni później, 25 maja 1961 roku, oświadczył: "Nasz naród powinien postawić sobie za cel wysłanie człowieka jeszcze przed upływem bieżącego dziesięciolecia na Księżyc i zapewnienie mu bezpiecznego powrotu na Ziemię".
Stany Zjednoczone postawiły na Księżyc.
W połowie listopada 1962 roku odbyła się w Detroit sesja naukowa, w toku której naukowcy z NASA, specjaliści zatrudnieni w przemyśle lotniczym i kosmicznym oraz eksperci z Sił Powietrznych i Marynarki Wojennej wymienili poglądy i doświadczenia na temat zachowania się różnych materiałów podczas obciążeń ekstremalnych. Jednym z uczestników sesji był Francis, odkomenderowany tam przez swoich przełożonych, który wygłosił odczyt na temat wyników eksperymentów z bombą wodorowa, przeprowadzonych na Pacyfiku przez Marynarkę Wojenną. Tytuł wykładu brzmiał lapidarnie: "Zachowanie się powierzchni przy napromieniowaniu ekstremalnym".
Nastrój panujący na sesji był bardziej niż przygaszony. Od momentu, kiedy Kennedy wypowiedział tamto roszczenie programowe, upłynęło już 18 miesięcy, Stany Zjednoczone nie mogły natomiast wykazać się żadnym sukcesem, a nawet wprost przeciwnie: ponosiły jedna porażkę po drugiej. "Ranger 2" wystrzelony w listopadzie 1961 roku w kierunku Księżyca nie wszedł nawet na właściwą orbitę; "Ranger 3" ominął w styczniu Księżyc w odległości 36 000 km; pod koniec kwietnia "Ranger 4" dotarł wreszcie do Księżyca i zgodnie z programem roztrzaskał się na jego powierzchni- ale niestety zawiodły kamery; a "Ranger 5" znowu chybił celu, jakkolwiek już tylko o 720 km. Pracownicy NASA byli przygnębieni, wojskowi nie ukrywali swojego niezadowolenia, padło też niejedno ostre słowo. Przedstawiciele przemysłu podkreślali wprawdzie, że program przeprowadzany jest zbyt forsownie, dawali jednak zwieść się optymizmowi z uwagi na lukratywne zamówienia.
Po ściśle naukowych dysputach ciągnących się całymi dniami, uczestnicy sesji uciekali wieczorami w przynoszące wytchnienie rozmowy bardziej ogólnej natury. Zazwyczaj rozprawiano na temat "przezwyciężenia przestrzeni".
- Jak pan sądzi- wycedził Francis pozornie mimochodem, zwracając się do siedzącego tuż obok fizyka, którego tabliczka identyfikacyjna przedstawiała jako doktora Thomasa Wintera, pracownika NASA- czy może się zdarzyć, że pewnego dnia przezwyciężymy również czas ?
Dr Winter popatrzył nań znad okularów, przeszywając go przez dłuższa chwilę taksującym spojrzeniem, po czym wzrok jego przesunął się na tabliczkę identyfikacyjna Francisa. Dopiero wtedy odezwał się głosem, w którym zabrzmiała nuta wyniosłości:
- Wie pan, dzieje nauki wskazują na to, że ci, którzy zbyt pochopnie użyli słowa "niemożliwe", skończyli marnie. Jeżeli o mnie chodzi, to podróże w czasie uważam teoretycznie i praktycznie za nieprawdopodobne.
- A więc, doktorze, jeżeli dobrze pana zrozumiałem, to nie jest niemożliwe, lecz nieprawdopodobne.
- Tak, posunąłbym się nawet dalej- powiedział doktor Winter, pociągając łyk coca-coli przez niebieską słomkę. Wystudiowanym gestem zdjął okulary.-Uważam to za niewyobrażalne.
Francis skinął głowa.
- Widzi pan- Winter nałożył ponownie okulary na nos, spoglądając na swego rozmówcę z żywym zainteresowaniem- jeżeli dopuści pan do głosu tę możliwość, to otworzy pan tym samym wszelkie wrota przed paradoksem, a przy każdym logicznym kroku zaplącze się w sprzeczności nie do pokonania. Podróż w czasie zniszczyłaby prawa logiki. Sama akceptacja takiej ewentualności będzie już nielogiczna.
- A więc uważa pan podróż w czasie za nieprawdopodobna, niewyobrażalna i nielogiczną. Mimo to nie uznał jej pan za- powiedzmy- niemożliwą.
Doktor Winter spojrzał na niego z namysłem, po czym milcząc skinął twierdząco głową.
- Proszę wybaczyć mi to pytanie, doktorze- kontynuował Francis- ale przypuszczam, że nie kieruje panem przesadny respekt przed przyszłym osądem ze strony nauki.
Doktor Winter uśmiechnął się. Ten oficer Marynarki Wojennej, którego początkowo uznał za zarozumiałego głupca, zaczął mu się podobać.
- Widzi pan- rzekł protekcjonalnie- w teorii nauk przyrodniczych prawdopodobieństwo i rzeczy niewyobrażalne właściwie nie liczy się w ogóle. Są one tylko wyrazem doświadczeń, a także nawyków myślowych. A jeżeli chodzi o logikę, to odzwierciedla ona co najwyżej prawidłowości ludzkiej zdolności poznania, nie zaś prawidłowości wszechświata.
- Rozumiem- wtrącił Francis.
- Są to właśnie te niemożliwości, nazwijmy je zakazanymi regułami gry, które otwierają przed ludzkim umysłem drogę ku fascynującym igraszkom myślowym. Francis skinął głowa. Od razu po powrocie do Waszyngtonu musi zaangażować cały sztab ludzi, którzy przewertuje wszystko w poszukiwaniu śladów takich fascynujących igraszek myślowych! Już tylko machinalnie przytakiwał swojemu rozmówcy, nie słysząc nawet jego słów, kiedy Winter gestem profesorskim uniósł palec do góry i dodał - A te wszystkie decydujące przełomy dokonane w filozofii przyrody: czym były początkowo jak nie fascynującymi igraszkami myślowymi?



Część II

PROJEKT CHRONOTRONU

Nad Huntsville w stanie Alabama szalała burza. Błyskawice rozdzierały niebo, zamazane deszczem szyby brzęczały, wtórując grzmotom. Za oknami panował mrok, jak gdyby zapadła noc, ale elektryczny zegar wiszący nad drzwiami wskazywał świetlne cyfry 14.47.
W sali konferencyjnej włączone były świetlówki, ale te paliły się nawet w najbardziej słoneczne dni. Lekki powiew z szumiącego cicho urządzenia klimatyzacyjnego łagodził w tym samym stopniu co orzeźwiający deszcz parną atmosferę popołudnia.
Admirał William W. Francis energicznym ruchem wysunął do przodu swój ostry podbródek, jak gdyby chciał tym gestem odepchnąć na bok wszelkie argumenty naukowców i symbolicznie postawić kropkę na zakończenie debaty. Panowie- powiedział- nie rozumiem...- Twarze siedzących oblało jaskrawe światło błyskawicy, a szyby zadrżały od potężnego grzmotu. Admirał opuścił głowę, czekając przez kilka chwil, aż wszystko ucichnie, po czym mówił dalej -Nie rozumiem waszych obiekcji. Wcześniej czy później inni naukowcy też dojdą do przekonania, że istnieje współzależność pomiędzy grawitacja a wymiarem czasu Możemy wprawdzie zapobiec temu, aby inni zajęli się owym problemem zbyt gorliwie, ale dlaczego nie mielibyśmy wykorzystać przewagi, jaka posiadamy Panowie, przecież tu chodzi o trwałość naszego narodu, ach, co też ja mówię, o trwałość całej cywilizacji Zachodu! Jesteśmy przy piłce i musimy wykorzystać te szansę. Dysponujemy wystarczającymi środkami, aby odpowiednio ustawić zwrotnice, zapewniając Zachodowi dobrobyt, a więc tak właśnie musimy postąpić; zanim inni znajda dostęp do dźwigni. To jest, moi panowie, jedyny argument, jaki się liczy.
Profesor Samuel Fleissiger, wyrośnięty, nieco niezgrabny mężczyzna zbliżający się do czterdziestki o ciemnych, lekko kędzierzawych włosach wokół zaznaczającej się już łysiny, uniósł głowę znad papierów leżących przed nim na stole i skierował spojrzenie swych jasnoszarych oczu na admirała, jakby miał przed sobą nieco tępego ucznia.
- Właśnie dlatego zgłaszam obiekcje, admirale Francis-odezwał się, akcentując przesadnie zdziwienie. W jego głosie dźwięczała gryząca drwina.-Ponieważ chodzi o zachowanie cywilizacji Zachodu i dobro świata zachodniego, musimy przede wszystkim rozważyć starannie wszelkie projekty mające zrealizować te zamierzenia. Zbytni pośpiech nie jest tu wskazany, gdyż każda "przewaga", jak pan to nazywa, jest iluzja. Uganiałby się pan za zjawą i przypominałby zająca, który ściga się z jeżem. Niezależnie od tego, jak bardzo by się pan starał, po przybyciu na metę okazałoby się, że jeż jest już na miejscu.
- A więc to my musimy być tym jeżem-odparł admirał, nie rozumiejąc aluzji. Oparł się wygodnie w fotelu i spojrzał znacząco na obydwu dyrektorów technicznych z NASA, jakby prosząc ich o wsparcie.

Doktor Herbert H. Hollister uśmiechnął się wzgardliwie, spełniając w ten sposób swą powinność i zwrócił głowę w stronę Fleissigera, podczas gdy inżynier Walter W. Berger z kwaśna mina wpatrywał się w rozpostarte papiery. Interesowały go jedynie fakty i techniczny aspekt projektu, teoretyczne dygresje naukowców uważał natomiast za stratę czasu.
- Gdyby to było takie proste-odezwał się Fleissiger. Westchnął z rezygnacja i splótł dłonie. - A co ty o tym sadzisz, Nobuyuki?
Profesor Nobuyuki Kafu, niski, krępy Japończyk o kulistej czaszce i lśniących, czarnych włosach przetkanych tu i ówdzie siwizną, był mniej więcej rówieśnikiem Samuela Fleissigera. Miał na sobie śnieżnobiałą koszulę i elegancki, granatowy garnitur, którego nieskazitelny krój tuszował nieco jego toporną, nieproporcjonalni sylwetkę. Mimo to wyglądał bardziej na boksera wagi średniej, który zmusił się do założenia rzadko noszonego garnituru, aby wywrzeć dobre wrażenie podczas bankietu, niż na uczonego fizyka uczestniczącego w sesji naukowej. Wraz z Fleissigerem opracowywali kiedyś program badań nad falami i polami grawitacji, przy czym z racji wyliczania modeli ekstremalnych warunków grawitacji, występujących w przypadku pulsarów i "czarnych dziur" odkryli zależność między takimi polami a osobliwymi zjawiskami chronometrycznymi charakterystycznymi dla częstotliwości pulsarów. Odkrycie to skłoniło ich do sformułowania dziwacznego wniosku: w ekstremalnie silnych polach grawitacji cząsteczki masy mogą znikać w kierunku przeszłości.
Opierając się na tej podstawie wspólnie wypracowali teoretyczne podłoże chronotronu, hipotetycznego przyrządu umożliwiającego wytwarzanie sztucznych pól grawitacyjnych, oczywiście pod warunkiem zastosowania dużych nakładów energii. Od momentu rozpoczęcia badań upłynęło już ponad osiem lat.
Profesor Kafu, któremu mimo chłodu panującego w pomieszczeniu pot spływał obficie po szerokim nosie i wargach, zamrugał skośnymi oczyma jak ktoś wyrwany nieoczekiwanie z zasłużonej drzemki, spojrzał najpierw na swego długoletniego kolegę i przyjaciela, następnie obiegł spojrzeniem wszystkich siedzących na sali, aby wreszcie powiedzieć swym zaskakująco wysokim, nieco nosowym głosem:
- Wydaje mi się, że powinniśmy omówić przede wszystkim problemy natury technicznej, a rozważania teoretyczne odłożyć na bok, aby nie zanudzić panów z NASA.
Berger wzrokiem wyraził swoją aprobatę.
- Jeżeli chodzi o mnie, to jestem wręcz przeciwnego zdania- odezwał się Fleissiger.- Wszyscy tu obecni muszą być całkowicie zorientowani co do konsekwencji zrealizowania swego planu, zanim opowiedzą się za przeprowadzeniem prób technicznych i władowaniem dalszych miliardów w projekt chronotronu.
- Pan pozwoli, to jest już moja sprawa- zagrzmiał admirał Francis, wpadając mu w słowo.
- O tak, wiem, wy wojskowi nie liczycie się z każdym groszem, zwłaszcza jeżeli w grę wchodzi kolejna runda dopingująca wyścig zbrojeń, ale na te cele bierze się pieniądze między innymi z moich podatków, aby wyrzucić je potem w błoto- odparował Fleissiger.
- Czy zamierza pan, profesorze, przedyskutować teraz punkt, który właściwie nie należy do naszego porządku dziennego?- zapytał cierpliwie admirał. Doktor Hollister zachichotał, próbując bez powodzenia stłumić ów atak wesołości, Fleissiger rzucił w jego stronę druzgocące spojrzenie, po czym zagłębił się w papierach, nie zaszczycając admirała odpowiedzią.
- Jest faktem - kontynuował Francis - że od lat dokonujemy cięć finansowych w stosunku do innych projektów, aby zdobyć dodatkowe fundusze na chronotron. Pod ochronnym płaszczykiem NASA sterujemy niezwykle ważnymi sprawami, od dziesięciu lat ograniczamy rozwój podróży kosmicznych z załogami i trzymamy program Lotów na Marsa w szufladzie, mimo że Rosjanie mogą w każdej chwili zdobyć palmę pierwszeństwa. A teraz słyszę tu głosy nawołujące do dalszej zwłoki w realizacji naszego planu.
Może Rosjanie męczą się właśnie z tym samym problemem i próbują coś wykombinować- wtrącił Berger.
Admirał zaniemówił na dłuższy moment, wreszcie opanował się i potrząsnął zdecydowanie głową. - Nic nie wskazuje na to, aby aktualnie ktoś jeszcze przeprowadzał badania w tej konkretnej dziedzinie.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że jest w stanie czuwać nad całokształtem badań oraz sterować ich przebiegiem?- zainteresował się Fleissiger.
Admirał uśmiechnął się pobłażliwie i odchylił do tyłu. Jego siwe wąsy tworzyły cienką, idealnie poziomą kreskę. -Profesorze, i pan o to pyta? Od ponad piętnastu lat wiem dokładnie, kto zajmuje się tymi sprawami i kto ma dostęp do materiałów, mogących umożliwić dotarcie do rozwiązania, do jakiego doszedł pan już wraz z profesorem Kafu.
- Również w krajach socjalistycznych?
- Również w krajach socjalistycznych. Przynajmniej w bardzo dalekiej mierze.
- Ale przecież nie może pan zapobiec temu, że coraz więcej ludzi zajmuje się tymi sprawami.
- Niby dlaczego nie, profesorze?- admirał uśmiechnął się triumfująco, ale widząc przerażona minę Fleissigera, dodał pośpiesznie: -Ale pan nie musi od razu obawiać się najgorszego. Ostatecznie potrzebny nam jest również narybek. Albo okaże się nim nasz człowiek, a Bóg wie, że uczynimy wszystko, aby ułatwić mu dokonanie takiego wyboru, albo- tu Francis prztyknął palcami- ktoś z drugiej strony. To proste.
- Hm- mruknął Kafu.- Jedno mnie tylko dziwi, a mianowicie zachowanie się Rosjan. Nie budują wcale olbrzymich stacji kosmicznych, nie startują na Marsa, zainteresowali się raptem wznowieniem rozmów SALT. Dlatego pytam: Co, u diabła, oni robią z pieniędzmi?
- To proste Kupują za nie co roku nasze zboże- wtrącił Hollister.
- Właśnie- Francis skinął głowa z widoczna ulgą. -Mają jedną klęskę nieurodzaju po drugiej. Ale gdyby wbrew naszym przypuszczeniom miało się okazać, że za tym wszystkim kryje się coś innego, to tym bardziej wskazany byłby pośpiech. Dlatego nie rozumiem waszych wahań, panowie. Wiadomo przecież, że kto pierwszy, ten lepszy.
Fleissiger rzucił w stronę Japończyka bezradne spojrzenie i nieznacznie potrząsnął głowa, zanim powiedział:
-Niestety, to stare, mądre porzekadło nie pasuje do naszego przypadku. Należało by raczej powiedzieć: Kto pierwszy zrobi ruch, jest w gorszej sytuacji od swojego przeciwnika.
- Nigdy nie damy zepchnąć się do defensywy i nie będziemy postępować pod czyjeś dyktando.
- Ale tak to się skończy, sir. To nie jest gra "Chińczyk", gdzie można wyrwać do przodu po wyrzuceniu szóstki, a raczej szachy rozgrywane przez dwóch równorzędnych partnerów: tu trzeba reagować stale na każde posunięcie przeciwnika. Ale przy pana zamierzeniach, admirale Francis, już pierwszy ruch może okazać się brzemienny w skutki.
- Jak mam to rozumieć?- zapytał admirał niecierpliwie. Zawtórował mu
potężny grzmot, o szyby załomotał deszcz. Fleissiger nie śpieszył się z odpowiednia: spokojnie zapalił papierosa.
- Widzi pan, sir, to jest tak: załóżmy, że w XVI wieku wysadzi pan na Alasce jednostkę specjalna, której zadaniem będzie przedostanie się na Kamczatkę i zabezpieczenie dla USA dużej części obfitującej w bogactwa naturalne Syberii, zanim jeszcze dotrą tam wysłannicy cara, aby zagarnąć te ziemie dla Rosji.
- Wtedy dzieje świata potoczyłyby się w sposób całkowicie odmienny. A jak wyglądałaby dziś nasza pozycja strategiczna wobec Rosjan?- zawołał admirał triumfująco.-To jest właśnie to, profesorze! Właśnie to!
- Proszę mi wybaczyć, sir, ale ja uważam to za czysta bzdurę- Berger nie taił swego zniecierpliwienia. -W XVI wieku na wybrzeżu wschodnim była garstka osadników angielskich, francuskich i holenderskich; którzy przymierali głodem i z trudem bronili się przed czerwonoskórymi. W jaki więc sposób chciałby pan rościć pretensje do terytorium Syberii w imieniu Stanów Zjednoczonych, które narodzą się dopiero w dwieście lat później? To przecież czyste urojenia!
- Chwileczkę, panie doktorze Berger. Prawa do jakiegoś terytorium może rościć sobie każdy, kto jest w stanie bronić potem tych ziem - odparł Fleissiger. - A gdyby przyszłe Stany Zjednoczone były już w XVI wieku w stanie...
- Teraz podoba mi się pan o wiele bardziej, profesorze- wtrącił Francis pojednawczym tonem.
Japończyk rzucił na admirała zaciekawione spojrzenie spod ciężkich, pomarszczonych powiek, następnie z westchnieniem wyrażającym pogardę opadł na fotel. Nawet przy najlepszych chęciach trudno było zorientować się, czy Kafu szydzi, kiedy powiedział: - Sęk w tym, żeby ludzie reprezentujący interesy innych zostawili sobie praktycznie 500 lat czasu i potem zupełnie spokojnie wysłali w przeszłość kompanię piechoty w celu zajęcia odpowiednich pozycji oraz żeby byli tam dokładnie tego dnia, kiedy pańscy ludzie przystąpią do desantu, aby sprawić im gorące powitanie. A powitanie byłoby na pewno gorące! W końcu 500 lat to dużo, jeżeli chodzi o rozwój techniczny broni. Pański oddział szturmowy byłby zgubiony, admirale Francis. Rozumie pan teraz, co miał na myśli mister Fleissiger?
Triumfujący uśmiech zamarł Francisowi na wychudłych, gładko wygolonych policzkach; Hollister osowiały spuścił oczy; Berger wyglądał bardziej ponuro niż zazwyczaj.
- Poza tym nie braliśmy jeszcze w ogóle pod uwagę efektu Aloysiusa- wtrącił Sam Fleissiger.
- Jakiego efektu? - zdziwił się admirał.
- Efektu Aloysiusa- powtórzył Fleissiger, spoglądając na Francisa znad okularów z dezaprobatą.- Zwanego tak na cześć Raphaela Aloysiusa Lafferty'ego, wynalazcy fenomenalnej maszyny ktistec.
- Byt to autor powieści science-fiction z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych- dodał Kafu w formie objaśnienia, widząc zirytowany wzrok admirała, jakim tamten obrzucił obydwu naukowców z NASA.- Lafferty zajmował się między innymi zjawiskiem podróży w czasie i konsekwencjami wynikającymi z faktur czasu.
- Co to za bzdury? - wybuchnął nagle Berger. - Zaczynam odnosić wrażenie, że nie traktuje się nas tu poważnie.
- Jest pan w błędzie, doktorze Berger-odparował Fleissiger.- To nie są bzdury. Lafferty twierdzi (a jego argumentacja jest absolutnie logiczna) że z przeszłością można wyczyniać, co się komu żywnie podoba. Mieszkańcy teraźniejszości, wysyłający w przeszłość kogoś lub coś w celu dokonania tam jakiejś zmiany, nigdy nie są w stanie stwierdzić, czy owa zmiana zaszła czy też nie, bowiem w momencie następowania zmiany staje się realnością dziejową wynikła z niej alternatywa. To z kolei oznacza po prostu, że każdy współczesny wie, iż zawsze było tak a nie inaczej. Gdyby wysłał pan kogoś w roku 1775, żeby zabił George'a Washingtona, zanim jeszcze kongres kontynentalny powierzy mu naczelne dowództwo armii, to wszystkie podręczniki historii podawałyby potem, że George Washington, być może znakomity wódz naczelny, który być może poradziłby sobie z Brytyjczykami, został zabity w 1775 roku. Tak to wygląda! A wy, panowie, również nie znalibyście innej prawdy, gdyż tak a nie inaczej uczylibyście się o tym w szkole:
- Czy mamy omawiać tu niedorzeczne pomysły jakiegoś autora science-fiction czy też projekt chronotronu?- zasapał gniewnie admirał.
- Projekt chronotronu, sir- odparł niewzruszenie Fleissiger. Doktor Hollister zachichotał i potrząsnął głowa.
- Proszę posłuchać, admirale Francis- kontynuował Fleissiger. -Pragnie pan za pomocy chronotronu przysporzyć korzyści swojemu narodowi. Jest tu jednak pewien minus: a mianowicie, że nikt panu za to nie podziękuje. Nikt ze współczesnych, nawet pan, nie zauważy nigdy, że coś zmieniło się na korzyść. A gdyby rzeczywiście odniósł pan sukces, poprawiając sytuację Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników pod względem strategicznym, gospodarczym i politycznym, to inni powiedzą najwyżej: Jak nam dobrze! Ale o co, u diabła, chodzi temu Francisowi? Topi miliardy dolarów w ten potwornie drogi projekt, który nic nie da, żadnego sukcesu! A po co wyrzuca za okno te pieniądze? Żeby wiodło nam się jeszcze lepiej. Tymczasem już teraz jest hańba, że nam wiedzie się tak dobrze, a innym tak źle. Czy nie byłoby lepiej dać te pieniądze biednym chłopom jęczącym pod knutem cara, albo milionom Chińczyków, żyjących jeszcze w poddaństwie i co roku umierających masowo z głodu, podczas gdy ich władcy w Petersburgu i Pekinie opływają we wszystko.
- Pan się myli- wykrzyknął Hollister. -Tu chodzi o coś zupełnie innego.
- Czy rzeczywiście? A więc istnieją już konkretne plany? - Fleissiger nie ukrywał, jak bardzo jest zaskoczony. Admirał ściągnął wargi i obrzucił inżyniera posępnym spojrzeniem, następnie zwrócił się do profesora: -Tak dalej być nie może, w przeciwnym razie już niedługo będziemy czyścić buty szejkom naftowym, albo też komuniści przejmą cały ten kram, gdyż my przechodzimy z jednego kryzysu gospodarczego w drugi. Tu przeciwnicy broni jądrowej i zwariowani obrońcy środowiska, protestujący przeciw każdej wieży wiertniczej czy platformie, a tamci tymczasem śmieją się z nas w kułak i stawiają na pustyni złote klozety. Musimy uczynić temu kres, raz na zawsze!
Hollister pokiwał głowa z aprobatą. Fleissiger wodził oczyma po wszystkich zebranych, nie kryjąc irytacji. Nigdy jeszcze nie widział tyle ognia u opanowanego zazwyczaj Francisa. Czyżby dotknął admirała w jakieś czułe miejsce? A może był to po prostu tak olbrzymi entuzjazm dla tej całej sprawy?
- A więc stad wieje wiatr- powiedział niepewnie.
- Panowie - wtrącił Kafu - to, na co się decydujemy, to tunel bez końca, a koszty takiego przedsięwzięcia przekroczą wszystko, co możemy sobie wyobrazić.
- No to co? - wykrzyknął Francis z oburzeniem. - Naród poniesie nawet nie taka ofiarę, jeżeli w grę wchodzą jego bezpieczeństwo i dobrobyt.
- Oprocentowanie też będzie znaczne- odezwał się Hollister, ale nikt nie zareagował na jego uwagę.
- To nie oznacza nic innego- wtrącił Kafu-jak konieczność przedłużania każdego konfliktu w przeszłość i redukowania wszelkiego rozstrzygnięcia tak, aby miało charakter tymczasowy. Każde zwycięstwo mogłoby potem zostać przekształcone w klęskę. Jest to równanie z nieskończoną ilością zmiennych. Żaden naród tego nie wytrzyma, przynajmniej pod względem gospodarczym. Być może, nasza cywilizacja, a nawet cały świat przepadną z kretesem.
- To niebezpieczeństwo obserwujemy już od dawna w innej dziedzinie- lekceważąco machnął ręka Francis. - Przygotujemy się odpowiednio, profesorze, nawet gdyby oznaczało to konieczność utworzenia baz wojskowych wzdłuż całej linii czasu aż do prekambru.
- A więc bazy wojskowe co tysiąc lub co dziesięć tysięcy lat, czy tak, sir? - zapytał szyderczo Fleissiger. - Pytam dlatego, że w takim razie byłaby nam potrzebna cała masa ludzi.
- Ciekaw jestem, kto by wytrzymał dłużej-zagrzmiał admirał.
Kafu potrząsnął głową. -To nic panu nie da. Tamtym wystarczy, jeżeli przybędą na miejsce o jeden dzień wcześniej.
- I wtedy zając spostrzegł, że jeż czeka już na mecie- zacytował Fleissiger.
- No więc my będziemy tam o jeszcze jeden dzień wcześniej- wybuchnął Francis. Otwartą dłonią uderzył w stos papierów rozłożonych na stole. -Nawet gdybyśmy musieli wysłać w czasy proterozoiku cała flotę lotniskowców i atomowych okrętów podwodnych, aby krążyły po praoceanie.
Fleissiger spojrzał na niego zaskoczony. - Mój Boże - wyjąkał. - Pan byłby istotnie zdolny do tego.
- Dziękuję, profesorze; uznaję to za komplement- powiedział admirał.
- Wydaje mi się, że powinniśmy jednak zająć się szczegółami natury technicznej - zaproponował Hollister, obrzucając admirała szybkim spojrzeniem.- Nie zaszliśmy bowiem daleko, przynajmniej do tej pory.
- Mamy jednak niepodważalne dowody przemawiające za tym, że projekt okaże się olbrzymim sukcesem -odparował Francis. Pracownik NASA drgnął i stosownie do obowiązku przytaknął ruchem głowy. - Mamy już - kontynuował admirał wyciągając przed siebie dłoń, aby odliczyć trofea na palcach - miotacz rakiet z Algierii, jeepa z Gibraltaru i te części z plastiku, zebrane przez papieża.
- Jak również próbki wiertnicze z "Glomar Challenger"- podpowiedział usłużnie Hollister.
- Zgadza się, jeszcze te próbki wiertnicze - podchwycił admirał.
Fleissiger machnął lekceważąco ręka. -Nie rozumiem wprawdzie, dlaczego to ma świadczyć o przyszłym sukcesie przedsięwzięcia - powiedział. - Ale skoro pan tak chce...
Berger uznał w tym momencie, że nadeszła jego godzina, ale właśnie, kiedy chciał już zacząć, profesor Kafu wstał, podszedł do automatu z woda pitną, napełnił plastikowy pojemnik, po czym opróżnił go donośnie.
- Teraz pana kolej, doktorze Berger - powiedział Fleissiger, kiedy Kafu usiadł z powrotem na miejsce.
No tak, więc... - zaczął Berger zdenerwowany, gdyż Japończyk gniótł w dłoni plastikowy pojemnik, nie zwracając uwagi na głośne trzaski. -Najlepiej będzie, jeżeli jeszcze raz podsumuję to wszystko. Do chwili obecnej przeprowadziliśmy z "Klatka Jeden" 38 eksperymentów. Wszystkie przebiegły pomyślnie. Wysłaliśmy w lata 500 do 5000 licząc od dziś wstecz zegary atomowe zaspawane w plastikowych kulach. Wszystkie udało się umieścić w pobliżu Instytutu, i to na niedużej głębokości. Za pomocy "Klatki Dwa", większej od tamtej, pokonaliśmy dystans od tysiąca do miliona lat wstecz. Z czternastu sond czasowych umieściliśmy do tej pory dwanaście. Jeżeli chodzi o "Klatkę Trzy", która, podobnie jak "Dwójka", znajduje się w Arizonie, i która wdrożyliśmy do pracy sześć miesięcy temu, to niestety występują zadziwiająco duże szerokości rozrzutu.
- A zasięg?- zapytał Kafu, miętosząc nadal plastikowy pojemnik. Hollister spojrzał na kubek druzgocącym wzrokiem, jednakże Japończyk nie dał się wyprowadzić z równowagi, kontynuując z widocznym upodobaniem swoją hałaśliwą czynność.
- Jak dotąd, rekordowy- odparł Berger. -60 milionów lat. Dwie sondy, i chociaż cechują je dokładnie ta sama konstrukcja, forma i masa, jak również dokładnie to samo natężenie pola anomalii grawitacyjnej przy starcie, to rozrzut pomiędzy nimi wyniósł niemal dokładnie 7 milionów lat.
- 1 1,6666 procenta- mruknął Kafu. -A co pan rozumie mówiąc "dokładnie to samo natężenie pola", doktorze?
- Że jest odniesione do jednej milionowej energii całkowitej.
- - A wynosi ile?
Berger zawahał się przez moment i spojrzał pytającym wzrokiem na admirała Ponieważ jednak tamten nie zareagował, odparł: -Prawie 900 000 megawatów na godzinę.
Japończyk uśmiechnął się i skinął głową. Fleissiger zagwizdał przez zęby. - Niezły rachunek za prąd.
- Obydwie sondy zdołaliśmy zlokalizować dopiero po kilku tygodniach poszukiwań- relacjonował dalej inżynier. -Musieliśmy uwzględnić wszystkie czynniki górotwórcze i przeliczyć symulację kontynentalnego prądu morskiego. Nie zawsze jest on taki sam, nieraz zwalnia pod wpływem spiętrzenia czynników górotwórczych. Jedną sondę wykopaliśmy w odległości 158 mil, druga oddaliła się o 182 mile, obydwie znajdowały się na głębokości około 80 metrów.
- To ciekawe - zauważył Kafu.
- Nawet bardzo- dodał admirał Francis i wyzywającym gestem wysunął podbródek w stronę Fleissigera.
- Proszę mi powiedzieć, doktorze Berger- odezwał się Fleissiger- czy właściwie spróbował pan już wykopać jedno z owych jaj, zegar atomowy, zanim wpakował pan je do klatki i wystrzelił w przeszłość?
Berger skrzywił się, jakby nieoczekiwanie rozgryzł ziarnko gorczycy. -Cóż... nie bardzo wiem...- wymamrotał. Bezradnie zerknął na Hollistera, szukając u niego poparcia, ale tamten wpatrywał się właśnie zdezorientowany w twarz Fleissigera.
Profesor uniósł do góry palec wskazujący, spojrzał karcącym wzrokiem na Bergera, po czym rzekł wymownie:
- Aloysius.
- To jest istotnie ciekawy aspekt, doktorze - odezwał się Francis. - Rzeczywiście powinniśmy... ee.... spróbować tak zrobić. Może...
- ... okazałoby się, że jajko było już, zanim jeszcze zniosła je kwoka - dokończył z kpiącym uśmiechem Fleissiger.
Berger rzucił admirałowi badawcze spojrzenie, po czym mruknął, wzruszając ramionami: - Skoro pan tak uważa, sir.
Przekartkował papiery, aż znalazł to, czego szukał. -Naszym najważniejszym problemem jest drastyczne obniżenie szerokości rozrzutu w zakresie pomiędzy 5 i 6 milionów lat z uzyskanych do tej pory 100 lat do pięciu, najwyżej dziesięciu lat.
- Jeżeli o to chodzi, jestem optymistą- wtrącił admirał, przechylając się do przodu i postukując końcem ołówka o papiery, jak gdyby chciał dodać wagi temu zapewnieniu.
- A dlaczego akurat w zakresie od 5 do 6 milionów lat?- zapytał Flessiger zaskoczony.-Czy to znaczy, że wraz z tym projektem dąży się już do jakiegoś konkretnego celu?
-Rzeczywiście tak jest, moi panowie. Dzięki waszej pomocy mogliśmy wdrożyć już pierwszą fazę projektu, mającego... eh... wszelkie widoki na sukces- wyjaśnia z uśmiechem admirał. -"Klatka Cztery" jest aktualnie w trakcie budowy, a natężenie jej pola ma być na tyle duże, aby mogła ona przenieść w przeszłość tak odległą, jak to zaplanowaliśmy, ludzi i materiał.
- Czy pan powiedział: "ludzi"? - Fleissiger spojrzał na niego osłupiały. - Wie pan przecież doskonale, że dla nich nie byłoby już możliwości powrotu! Wypróbowujemy teraz pewną teorię, której konsekwencje trudno jeszcze przewidzieć, a pan chce zaryzykować życiem ludzkim? Chyba się jednak przesłyszałem!
- Ale profesorze, patrzy pan na tę sprawę stanowczo zbyt pesymistycznie. Niech pan posłucha- odezwał się Francis, usiłując przybrać ton pojednawczy -nie lubię zwracać komuś uwagi na sprzeczność tkwiącą w jego argumentacji...
- Pan pozwoli, sir? - poderwał się Fleissiger.
- ... na sprzeczność tkwiącą w jego argumentacji. Sam pan powiedział, profesorze Fleissiger, że nie powinniśmy działać pochopnie. Nawet jeżeli aktualnie nie jesteśmy w stanie sprowadzić czegoś z przeszłości w czasy obecne, to za dziesięć, dwadzieścia, najwyżej za pięćdziesiąt lat dojdziemy i do tego. A wtedy zaczniemy sprowadzać z powrotem naszych ludzi, niezależnie od tego, w jakim okresie przeszłości będą się oni znajdować.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan mówi, admirale Francis?
- Jak najbardziej, profesorze! Rozum ludzki jest w stanie przezwyciężyć wszystko, przecież panowie sami dowiedli tego najdobitniej. Jeszcze dziesięć lat temu każdy stwierdziłby wręcz, że podróże w czasie to czyste urojenia. A gdybym dziś opublikował wyniki naszych eksperymentów, wywołało by to jedynie śmiech i drwiny. Nasze teorie zaś możemy zrealizować dopiero wtedy, kiedy znajdziemy szaleńca, który opłaci ten rachunek za prąd.
- Wydaje mi się, że znaleźliśmy już takiego szaleńca- wtrącił Fleissiger.
- O ile będziemy mogli dysponować odpowiednimi umysłami i niezbędnym kapitałem, uda nam się rozwiązać każdy problem, zapewniam pana, profesorze-powiedział Francis.
- Panie Francis- odezwał się bardzo poważnie Fleissiger. Admirał zmarszczył groźnie brwi. Nie był przyzwyczajony do tego, aby inni zwracali się do niego per "pan", nie znosił zresztą tej formy. - Zachowuje się pan, jak niepoprawny optymista, który bez grosza w kieszeni idzie do wytwornej restauracji, zamawia jedną po drugiej porcję ostryg, łudząc się nadzieją, że w którejś muszli znajdzie wreszcie perłę, którą zapłaci za wszystko. Ten facet też jest przekonany o słuszności swego postępowania, prawda, sir? Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że działa pan bez pokrycia?
Fieissiger podnosił głos coraz bardziej, ostatnie zaś pytania prawie wykrzyczał admirałowi w twarz. Kiedy skończył, zapadło niezręczne milczenie. Wreszcie Francis odchrząknął i powiedział: - Widzę, panie Fleissiger, że nigdy nie wybaczy mi pan tego, iż odradziłem panu opublikowanie rezultatów pańskich badań.
- E, tam! - machnął ręką Fleissiger.
- Pan i profesor Kafu otrzymaliby z pewnością za swoje osiągnięcia nagrodę Nobla.
- Sir, jeżeli o to chodzi, to zostaliśmy sowicie wynagrodzeni.-W głosie Fleissigera, który skłonił się lekko, zabrzmiała ironia. - Mógłbym z miejsca poprosić o przeniesienie w stan spoczynku i zająć się pisaniem pamiętników, ale jestem pewien, że nie otrzymałbym zezwolenia na ich druk. Teraz oczekuję spokojnej starości, oczywiście pod opiekuńczymi skrzydłami CIA.
- Z pewnością rozumie pan, że względy bezpieczeństwa...
- Ależ oczywiście, admirale. Rozumiem to doskonale.
- Przypuszczam, że eksperymenty z "Klatką Cztery" będą przeprowadzone nie na terytorium Stanów Zjednoczonych, lecz na Oceanie- odezwał się Kafu, pragnąc skierować rozmowę na tory bardziej rzeczowe.
- Dlaczego pan tak przypuszcza?- zapytał nieufnie Francis.
- To proste. - Uśmiech Japończyka był nieprzenikniony. - Wszędzie, gdzie spojrzę, widzę, że projektem zajmuje się Marynarka Wojenna. Cóż więc może to oznaczać?
Francis zmarszczył brwi i wpatrywał się w niego przez kilka chwil, po czym twarz jego rozjaśniła się. - Ma pan rację, profesorze. Będzie kilka klatek typu "4", które zostaną zainstalowane w różnych miejscach na wodach eksterytorialnych.
- A w jaki sposób zamierza pan rozwiązać problem energetyczny?
- Jeszcze w tym miesiącu zostaną spuszczone na wodę dwa okręty atomowe imitujące statki zaopatrzeniowe. Dalszymi ośmioma będziemy dysponować w połowie, najpóźniej pod koniec przyszłego roku. Na każdym z nich zainstalujemy "Klatkę Cztery".
- A teren akcji?- zapytał Kafu.
- Panowie, wszystko w swoim czasie- odparł admirał protekcjonalnym tonem. - Przecież i tak nie możemy i nawet nie chcemy zrezygnować ze współpracy z panami. A ludzie, którzy wyruszą w przeszłość...
- Biedacy- szepnął Fleissiger.
- Są to wyłącznie ochotnicy- wyjaśnił admirał.- Pozwoli pan, profesorze, że o ludzi i materiał zatroszczę się sam. Nawiasem mówiąc, nie rozumiem pańskich obiekcji. Nie będziemy szczędzić ani wysiłków ani kosztów, żeby móc sprowadzić z powrotem naszych chłopców po wykonaniu zadania, bez względu na to, gdzie i w jakim okresie będą się aktualnie znajdować. Oczekuję też przy tym waszej pomocy, Panowie. Bardzo mi na tym zależy. Marynarka Wojenna buduje właśnie w ramach owego projektu olbrzymi obiekt. Zostanie on umieszczony w wodzie na głębokości czterdziestu metrów w pobliżu naszej bazy na północno-wschodnich Bermudach. Będzie to wystarczająca odległość od lądu, aby ewentualne większe anomalie grawitacyjne nie wywołały trzęsienia ziemi. Owa inwestycja powstanie wyłącznie po to, aby odwrócić działanie generatora Fleissigera i w ten sposób utworzyć negatywne pole Kafu'a. Wtedy stanie się możliwe przetransportowanie materii z przeszłości do teraźniejszości.
- A czy pan wie w ogóle, co to jest pole Kafu'a?- zapytał Fleissiger osłupiały. - To przecież wykracza poza zakres moich kompetencji- oburzył się Francis, spoglądając przy tym bezradnie na Hollistera i Bargera.
- Pole Kafu'a to sztucznie wytworzona anomalia grawitacyjna, zdolna wykluczyć z naszego wszechświata materię i przenieść ją w czasie, o ile natężenie pola osiągnie wartość krytyczną. Natomiast nadwyżka energii grawitacyjnej, powstała dzięki anomalii, niweluje się w przestrzenno-czasowym kontinuum w kierunku przeszłości jako fala podłużna. W zależności od tego, jak duża jest ta nadwyżka względem materii, tym dalej w stronę przeszłości owa materia zostaje przetransportowana, a z wszechświatem łączy się ona ponownie wtedy, gdy zniknie już fala nośna ze względu na zużycie nadwyżki energii. Czynnikiem decydującym w owym procesie niwelowania jest fakt, że przebiega on w kierunku przeciwnym- i tylko takim- do przebiegu czasu. Czy pan to rozumie, sir?
- A więc niechże pan odwróci ten cholerny efekt- zawołał porywczo admirał
- Pozwolę sobie zauważyć, sir - odezwał się ostrożnie Kafu - że z takim samym skutkiem mógłby pan usiłować uzyskać lód, stawiając garnek wody na rozgrzany piec.
Fleissiger poderwał się z miejsca, odpychając krzesło. Śpiesznym krokiem podszedł do automatu z wodą pitną, drżącymi rękoma napełnił plastikowy kubek i wypił wszystko łapczywie jednym haustem, jak człowiek konający z pragnienia.
- Za oknami raptem przejrzało słońce, a krople deszczu, wiszące jeszcze na szybach, rozszczepiły światło na setki błyszczących cząsteczek.




Część III

AKCJA W ZACHODNIEJ KOTLINIE

OCHOTNICY

Właściwie Steve Stanley nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego tak jest, ale
kiedy tuż pod wieczór wezwał go do siebie generał Snydenham, opanowało go jakieś złe przeczucie.
-Muszę z panem porozmawiać, majorze. Proszę przyjść do mnie.
- Tak jest, sir.
Steve włożył mundur, uczesał się, po czym poszedł w stronę baraku dowódcy. Słońce stało już nisko na zachodzie, ale nadal prażyło bezlitośnie. Gdzieś w samonośnych halach montażowych, pokrytych powłoką o barwie ochronnej, warczały silniki bombowca, zapuszczone na próbę. Po polu wzlotów przeciągała właśnie trąba powietrzna, podobna na tle granatowego nieba do szarego kłębu dymu, powyginanego niczym upiorna czeluść, gwałtownie zmniejszyła swa objętość, po czym napęczniała ponownie, kiedy na małym wzniesieniu znalazła dla siebie żer. Gorące, suche powietrze pustynne miało zapach płonącej nafty i rozgrzanej gumy. Po drugiej stronie pasa startowego stało tuż obok siebie pięć śmigłowców, ich wąskie łopaty wirnikowe wisiały bezwładnie, kołysząc się posępnie na wietrze jak abstrakcyjne, stalowe upierzenie.
Steve zapukał do drzwi baraku i wszedł do środka.
- Witam, majorze- odezwał się Snydenham, obnażając w uśmiechu protezę z szerokimi, zbyt białymi zębami, po czym władczym gestem wskazał wytarty, zielony fotel skórzany stojący przy biurku. Był to wysoki, chudy mężczyzna dobiegający już sześćdziesiątki, o siwiuteńkich, zadziwiająco długich jak na wojskowego tej rangi włosach, starannie pielęgnowanych, równie białych sumiastych wąsach, sprawiających na tle pociągłej, opalonej twarzy wrażenie, jak gdyby zostały naklejone, oraz niezwykle szerokich ustach. Sadząc po jego pełnych, niemal grubych wargach, był smakoszem, jednakże głębokie bruzdy, ciągnące się od jego wydatnego nosa aż po kąciki ust, świadczyły wymownie, że choroba wrzodowa żołądka dała mu się już wielokrotnie we znaki.
- Niechże pan usiądzie, majorze Stanley - powiedział z uśmiechem, odgarniając z czoła niesforny lok.
- Dziękuję sir- odparł Steve, zanurzając się w olbrzymim fotelu. Kładąc ręce na potężnej, grubej poręczy fotela poczuł się raptem mały.
- Wszystko wskazuje na to, że dla was, astronautów, znalazła się znowu praca - zaczął generał, powiewając wymownie jakimś dokumentem. - Wal prosto z mostu, o co chodzi - pomyślał Stanley, usiłując zerknąć na nagłówek pisma, ale bez powodzenia. Dźwiękoszczelne szyby baraku zredukowały warkot silników do jękliwego echa, ale Steve'a drażnił i ten dźwięk. Z drugiej strony pasa startowego leniwie przesuwało się stado owiec. Nie było jednak widać pastucha.
- Zobaczymy się ponownie albo za tydzień, albo za pięć lat - oznajmił lakonicznie Snydenham. -Tak przynajmniej piszą ci z NASA.
Czyżby oznaczało to wysłanie statku z ludzka załoga na Marsa? Pogłoski, jakoby Rosjanie przygotowywali ekspedycję, nigdy nie ucichły, a NASA rozpowszechniła je świadomie. Rząd nie mógł się jednak zmobilizować do żadnej wiążącej decyzji, zwolennicy zwłoki mieli zresztą chyba rację, gdyż starty odbywały się wprawdzie jeden po drugim, ale z Bajkonuru nie wystrzelono poza orbitę ziemską żadnego statku z ludźmi na pokładzie. A może jednak ci, którzy zalecają zwłokę, mylą się?
- To już wszystko, co zdołałem zrozumieć z listu, majorze Stanley - odezwał się Snydenham. -Jest jeszcze bilet na samolot do Miami.
- Dziękuję, sir- skinął głowa Stanley, chociaż nie bardzo wiedział, za co właściwie ma być wdzięczny.
- NASA poszukuje ochotników, najwidoczniej szykuje się coś wielkiego. Jest pan już dziewiątym pilotem, z którego muszę zrezygnować.
- Aha - Steve poczuł lekkie rozczarowanie.
- Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu zobaczymy się znowu, majorze.
- Jeżeli pan sobie tego życzy, sir, nie przyjmę tej propozycji- powiedział Steve.
Generał wbił w niego wzrok. Udało mu się nawet uśmiechnąć i jednocześnie z lekka nagana zmarszczyć czoło.
- Nie, nie, majorze. Niech pan postąpi tak, jak się tego od pana oczekuje, chyba że miałby pan istotne powody, aby odmówić. Jakkolwiek nie wypożyczam pana chętnie, gdyż jest pan tu jednym z najlepszych, to jednak jest pan wykwalifikowanym astronautą, a nauka i trening kosztowały niemało. Skoro jest pan im potrzebny, to nie można ich zawieść.
Po tych słowach wstał. Stanley poderwał się z fotela i zasalutował, jednak generał nie oddał honorów. Przyjacielskim gestem wyciągnął ku niemu nad biurkiem opaloną dłoń, którą Stanley pochwycił i potrząsnął serdecznie.
-Niech pan się trzyma, Steve.
- Postaram się, sir.

Po powrocie do swojego pokoju Steve rzucił na plastikowy blat małego biurka bilet lotniczy i dokumenty, po czym wlepił w nie wzrok. Dopiero po dłuższej chwili położył kurtkę na łóżku i usiadł, podstawiając twarz pod orzeźwiający powiew z wentylatora obracającego się pod sufitem.
Od pewnego czasu przestał już liczyć na to, że kiedykolwiek zostanie reaktywowany jako astronauta. Zbliżał się właśnie do czterdziestki i chociaż fizycznie znajdował się w doskonałej formie, to najlepsze lata miał już poza sobą. Zdawał sobie z tego sprawę i fakt ten nie przepełniał go goryczą. Szczęście jak dotąd sprzyjało mu, chociaż nigdy nie czuł się szczególnie szczęśliwy. W młodości wyuczył się zawodu pilota, następnie przeniesiono go na wyspę Guam. Były to czasy, kiedy argumenty Johnsona skierowane przeciw Wietnamowi Północnemu stały się tak ważkie, iż udźwignąć je mogły już tylko potężne B-52; kiedy Stary Henry Spryciarz dobył swój zaczarowany róg, a Stary Richard Spryciarz zadał w niego mocno, chociaż fałszywie, a wkrótce rozpoczął się ów wielki, kosztowny capstrzyk uwieńczony kacem-gigantem, chłopcy zaś powrócili do swych domów o dziesięć straconych bezpowrotnie lat za późno - przynajmniej ci, którzy byli w stanie wrócić.
Steven B. Stanley nie cierpiał swojego drugiego imienia Benedykt na szczęście mógł powrócić. Latał na B-1, ale kiedy wiosną 1977, po fiasku rozmów SALT II, Stany Zjednoczone za prezydentury Cartera przystąpiły ze zdwojoną energią do zbrojeń, stawiając na bezzałogowe "Cruise-Missile" i rezygnując z kosztownych B-1, Steven zgłosił się na ochotnika do NASA, gdzie właśnie poszukiwano doświadczonych pilotów do czwartej generacji astronautów. Nazwa "astronauci" była w tym przypadku czystym eufemizmem, w NASA kształciło się bowiem pilotów, którzy latali nie wyżej niż 100 km nad atmosferą ziemską. Ludzi mamiono jednak ustawicznie mającą się rzekomo odbyć ekspedycją na Marsa - odpowiedzią na radziecki plan wysłania załogi na Czerwona Planetę.
Już w 1977 roku amerykańska służba wywiadowcza przekazała informację o olbrzymich zamówieniach przekazanych przez rząd radziecki przemysłom ciężkiemu i elektronicznemu, nie związanych bezpośrednio ze zbrojeniami ani z wytwarzanym na szeroka skalę "Backfire". Od tego momentu zaczęły mnożyć się pogłoski o radzieckiej ekspedycji na Marsa. Ponieważ obydwa lądowniki Viking wysłane przez USA w 1976 roku nie przyniosły oczekiwanych dowodów istnienia życia na Marsie, a nawet, wprost przeciwnie, dostarczyły egzobiologom, chemikom i geologom cała masę nowych zagadek, liczni naukowcy, w tym również ci znaczący, zaczęli domagać się wysłania na tę planetę ekspedycji załogowej. W NASA podchwycono ochoczo te argumenty i rozpoczęto hałaśliwą propagandę, gdyż jej szefowie czekali tylko na zachętę ze strony przemysłu, aby uruchomić swoje manekiny w Waszyngtonie i odświeżyć oklepane śpiewki w stylu "prestiż USA", "honor narodu" czy inne. Wygrzebano z lamusa plany zmarłego von Brauna, do ich realizacji zabrano się jednak bez większego przekonania. Zamówienia przekazane przemysłowi nie były nawet godne uwagi: szkice, rozwiązania alternatywne, kosztorysy. Kongres był skąpy. Nikt nie wierzył tak naprawdę w sens wyścigu na Czerwona Planetę, tym bardziej, że trudno było ustalić ze stuprocentową pewnością, czy aby na pewno Rosjanie przystąpili na serio do prób. Kongres skąpił nie bez powodu, ale jedynie nieliczni wtajemniczeni wiedzieli, że pieniądze płyną od dawna innymi kanałami, które przypominały worki bez dna.
W 1982 roku rozpoczęły się regularne loty krótkiego zasięgu, a laboratorium kosmiczne podjęło na nowo swoją działalność. Kiedy wkrótce potem start na Marsa stał się bardziej realny, a Rosjanie nie czynili nic, co pozwoliłoby wysnuć wniosek, że przystępują do lotów załogowych, Stany Zjednoczone zamroziły na pewien czas całkowicie wszelkie plany wysłania załogowej misji międzyplanetarnej. Bezczynność strony radzieckiej była niewytłumaczalna. Wojskowi zajmujący się projektem chronotronu oceniali sytuację jako coraz bardziej niepokojącą i nawoływali do pośpiechu. Przyśpieszono więc tempo budowy klatek, poszerzono też sztab naukowców.
O wszystkich tych wydarzeniach Steve B. Stanley nie miał oczywiście zielonego pojęcia. Czuł tylko, że rząd przestał interesować się lotami kosmicznymi, wiedział też, że redukuje się stale personel naukowy i techniczny. Wiele razy wchodził na orbitę wraz z grupą naukowców, aby po okresie postoju przy laboratorium kosmicznym powrócić na Ziemię z grupą innych naukowców. W 1983 roku zakończył swoja karierę w NASA; praca przestała go satysfakcjonować. Dwadzieścia godzin testu oraz sprawdzania przyrządów i wskaźników, a po niecałej godzinie lotu pierwsza część misji dobiegła końca. Po kolejnych dwóch godzinach wypełnionych podobnymi czynnościami powrót na Ziemię. Już po trzecim tego typu locie Steve poczuł się jak dorożkarz, szykanowany przez nerwowych metalurgów, biologów, geografów, meteorologów i astronomów, z których większość troszczy się jedynie o dane techniczne i całość urządzeń, jego samego natomiast wini za każda usterkę maszyn. Kiedy podczas szóstego lotu opróżnił latrynę w powietrzu, gdzie zapłonęła jak ognisko, zrozumiał, że musi podjąć tę decyzję. I tak powrócił do Air-Force jako instruktor lotnictwa, nie on jeden zresztą.
W ten oto sposób znalazł się przed dwoma laty w Nowym Meksyku.
Bilet lotniczy wystawiony był na piątek, Steve miał więc jeszcze dwa dni na załatwienie wszystkich formalności. Swoje rzeczy pomieścił bez trudu w dwóch metalowych walizkach i torbie podróżnej. Nazajutrz po południu zadzwonił do Lucy, z którą od pół roku utrzymywał bliższe kontakty. Była to bystra kobieta dobiegająca czterdziestki, o rudawych włosach i wyzywających zielonych oczach rozstawionych może nieco za szeroko. Pracowała jako sekretarka u pewnego adwokata.
Steve odebrał swoje dokumenty, po czym poprosił w bazie lotnictwa o podwiezienie go jeepem do miasta, skąd udał się taksówką do kancelarii adwokackiej.
Jak większość mężczyzn, którym natura poskąpiła wzrostu, Steve wolał kobiety wysokie, a Lucy z uwagi na swoje 179 cm całkowicie odpowiadała jego gustom. Nazywała go żartobliwie "Frankie-boy" z powodu nieznacznego podobieństwa do Franka Sinatry z okresu takich filmów jak "Stąd do wieczności" i upierała się, że z pewnością w jego żyłach płynie włoska krew. Steve nie mógł sobie wprawdzie wyobrazić, w jaki sposób Włoch mógłby zbłądzić do tak pobożnej rodziny baptystów, jakimi byli Stanleyowie, musiał jednak przyznać, że coś w tym musi być. Jego rodzice w latach młodości przebywali często w Europie. Matki nie mógł już sobie przypomnieć, znał ją właściwie tylko z opowiadań ojca. Zginęła w wypadku, kiedy nie miał jeszcze dwóch lat. W pamięci zachował tylko brzmienie jej głosu -jasne, czyste, melodyjne, przywodzące mu na myśl, nie wiadomo dlaczego, barwne jesienne listowie i zapach przejrzałych owoców w bezwietrzne słoneczne popołudnie.
Steve zamierzał zaprosić Lucy na posiłek, a potem do baru, ale ona uparła się, że ugotuje coś sama. Pojechali więc jej volkswagenem po zakupy, po czym Lucy przygotowała potrawę z kuchni meksykańskiej: bardzo smaczną i piekielnie ostrą. Kiedy siedzieli już przy drugiej butelce "Los Reyes", spojrzała na niego błyszczącymi, zielonymi oczyma. -Benedykcie- odezwała się (zawsze zwracała się do niego w ten sposób, kiedy chciała nadać rozmowie ton bardziej formalny-musisz sam wiedzieć, co robisz. To twoja praca i musi sprawiać ci satysfakcję. Za nic na świecie nie chciałabym abyś miał uczucie, że przeze mnie zrezygnowałeś z czegoś wspaniałego. Nie przyniosłoby to nic dobrego ani tobie, ani mnie.
- Posłuchaj, Lucy. Nie chciałbym podejmować żadnej decyzji, zanim nie skonsultuję jej z...
Szybkim ruchem nakryła jego dłoń swoja i spojrzała na niego z uśmiechem, w którym widniał cień smutku. -Przecież zdecydowałeś się już dawno. Nie chcesz tylko przyznać tego przed sobą samym.
- Ależ Lucy, ja...
- My oboje, stare uparte osły, nie nadajemy się i tak do jednego zaprzęgu. Spojrzał na nie bezradnie, ona zaś dodała:
- Zadzwoń do mnie z przylądka. Powiedz mi, jak sprawy stoją, żebym wiedziała co i jak.
Kiedy nad ranem leżeli obok siebie wyczerpani, Steve Benedykt zaczął zastanawiać się, czy nie przypadłoby mu bardziej do gustu miejsce obok Lucy w jednym zaprzęgu, niż wszystko, co oferuje mu NASA. Zanim jeszcze nastał dzień, oboje zapadli w krótki, mocny sen.
Kiedy Steve otworzył oczy, Lucy była już w biurze. Ułatwiała mu sytuację, chciała mu ja ułatwić, zawsze była taka. Nie śpiesząc się, zjadł śniadanie, wbrew przyzwyczajeniu zapalił papierosa, nastawił płytę z włoską muzyką wykonywaną na lutni, po prostu pierwszą lepszą płytę z brzegu, potem wstał, obejrzał widokówki z Meksyku i Europy, z Sycylii, Krety i Rodos - wszystkie, które Lucy przypięła do ściany. Nieustannie powracały te same myśli, ogarnął go dziwny niepokój, którego przyczyny nie potrafił sobie wytłumaczyć. Czuł się tak samo jak wtedy, kiedy przeniesiono go na wyspę Guam. Na krótko przedtem umarł jego ojciec. Rak płuc.
Ze wstrętem Steve zgasił drugiego papierosa, wyniósł do kuchni naczynia z wieczora i pozmywał je. Następnie ubrał się, wziął swoje walizki oraz torbę i udał się na lotnisko.
Przybył tam za wcześnie. Samolot z Miami był opóźniony z powodu burzy szalejącej nad Zatoką o ponad dwie godziny. Lot powrotny miał przebiegać nie nad Houston, lecz Memphis.
Steve zadzwonił do Lucy i pożegnał się z nią. Była właśnie bardzo zajęta, co nie zmartwiło go zbytnio.
Wreszcie o godzinie 16 maszyna wystartowała. Kiedy wylądowała w Miami, zapadł już zmrok. Steve wysiadł z samolotu, a po suchym powietrzu Nowego Meksyku klimat Florydy uderzył go w twarz jak zwilżony ręcznik.
Przy wyjściu z lotniska podszedł do niego mężczyzna w cywilu.
- Major Stanley?- zapytał.
- Tak, to ja.
-Proszę udać się ze mną.
- Ale mój bagaż...
- Tym proszę się nie martwić. Poproszę o pański bilet, majorze.
- Ależ...
- Nazywam się Walton, porucznik Alan S. Walton z Marynarki Wojennej, czasowo odkomenderowany do NASA. Czekamy na pana ponad dwie godziny. - Samolot miał opóźnienie.
- Wiemy o tym, majorze.
Porucznik Walton należał najwidoczniej do wojskowych cwaniaków. Steve uświadomił sobie, że ów oficer Marynarki nie przypadł mu do gustu. Jak gdyby czytając w jego myślach i chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie, porucznik spojrzał na niego z uśmiechem, ale był to uśmiech mizerny.
Z równym skutkiem zamrażarka może starać się o wywołanie wrażenia ciepła, pomyślał złośliwie Steve. Jak do tego doszło, że oficerowie Marynarki współdziałają z NASA? Wprawdzie, dowództwo Marynarki od dawna już werbowało szczury lądowe i pilotów latających na krótkich dystansach, sprzedając ich korzystnie, nowością jednak był fakt dostarczania przewodników dla astronautów z NASA. Jeżeli Marynarka poszukuje teraz ludzi do swoich eksperymentów, to trafiła tym razem pod zły adres. Steve przysiągł sobie w duchu, że w takim razie wróci do Albuquerque najbliższym samolotem.
Jego przewodnik wprowadził go do pomieszczenia w starszej części lotniska, przeznaczonej zazwyczaj dla tranzytowych pasażerów drugo- i trzeciorzędnych linii lotniczych. Znajdowało się tam już około 50 mężczyzn. Siwy kelner, wyglądający w swych jasnych gabardynowych spodniach, czerwonej kurtce i karbowanych butach na wycofanego z obiegu cyrkowca, sprzątał puste butelki po coca-coli i puszki po piwie, opróżniał popielniczki, po czym oddalił się dostojnie.
Steve rozejrzał się, szukając jakiejś znajomej twarzy, gdy nagle usłyszał okrzyk:
- Powinienem był się od razu domyślić, że zwerbują też starego Steve'a. Trudno było nie poznać tego głosu! To Jerome Bannister, z którym razem
kształcili się kiedyś w NASA; wysoki, barczysty mężczyzna po czterdziestce o wystających kościach policzkowych, błyszczących czarnych oczach i cerze, jaką mają tylko pięknisie z reklamówek Marlboro. Serdecznie poklepał Steve'a po ramieniu. Od ich ostatniego spotkania upłynęły już co najmniej dwa lata. Bannister zrezygnował z pracy w NASA w tym samym czasie, co Steve, po czym zaangażował się w prywatnej szkole w Tucson jako nauczyciel lotów. Zamierzał uskładać sobie taką sumkę, aby móc założyć własną szkołę lotniczą.
Bannisterowi towarzyszył młody, nieco korpulentny blondyn, na którego różowej twarzy widniał pogodny, trochę jakby głupkowaty uśmieszek.
- Harald Olsen - przedstawił go Bannister. - Najlepszy mechanik lotniczy, jakiego kiedykolwiek poznałem. Daj mu do ręki narzędzia i zostaw trochę czasu, a zrobi samolot nawet z autobusu.
Młody blondyn przytaknął z zachwytem i zachichotał. Jego reakcja zaskoczyła Steve'a do tego stopnia, że przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać od niego wzroku. Dopiero potem kiwnął mu przyjaźnie głową. Jakiś dziwak, pomyślał, albo nawet pomylony. To ciekawe, Jerome był zazwyczaj niezwykle wybredny jeżeli chodzi o dobór przyjaciół, nie szafował też pochwałami. Może trochę wypili?
Dopiero teraz uświadomił sobie, że odczuwa pragnienie, nie było mu jednak dane zamówić cokolwiek. Zebrani czekali najwidoczniej już tylko na niego, gdyż niemal natychmiast zaprowadzono wszystkich do dwóch autobusów, które dowiozły ich do oczekującej na uboczu starej 737, maszyny czarterowej linii Eastern Airways.
Samolot wystartował niezwłocznie i już wkrótce ujrzeli w dole barwne światła hojnie iluminowanego Miami. W następnej chwili maszyna skręciła na północ.
- Nie domyślasz się przypadkiem, co nas czeka?- zapytał Steve Jerome'a. Bannister ściągnął wargi i z namysłem potrząsnął głową. -Sam myślałem już o tym wiele razy, ale bez skutku.
- Mars? - W tym samym momencie, kiedy Steve zadał to pytanie, zdał sobie sprawę, jak bezsensowny jest jego pomysł. O tym dowiedziałby się już dawno! Jerome obrzucił go badawczym wzrokiem.
- Naprawdę tak myślisz?
- Właściwie nie- przyznał Steve.
- Spójrz na tych ludzi- szepnął Jerome. -Część z nich znam. Kilku pilotów z doświadczeniem bojowym, kilku bez, kilku po przeszkoleniu astronautycznym, ale większość to zieloni, cała masa techników, nawet dobrych, ale nie mających nawet pojęcia o rakietach, nie mówiąc już o lotach kosmicznych. Poza tym ta Marynarka Wojenna; widzę tu kilku oficerów stamtąd, dobrzy fachowcy. Wygląda na to, że to oni inicjują wszystko. Czy możesz mi wytłumaczyć, Steve, dlaczego Marynarka Wojenna miałaby zainteresować się Marsem?
- Może zamierza wysłać na tamte wody kilka kutrów torpedowych - powiedział Steve.
Jerome nie podchwycił żartu. Potrząsnął tylko zdecydowanie głową, po czym zamyślił się.
Na przylądku czekało już mrowie opiekunów, którzy zaprowadzili ich od razu do posępnego pomieszczenia rozjaśnionego żółtawymi świetlówkami, rozdali bony na posiłki i napoje oraz przydzielili kwatery. Następnie sfotografowano każdego aparatem Polaroid, który w ciągu sekundy wyrzucał z siebie zadrukowany kartonik plastikowy z kolorowym zdjęciem na odwrocie. Na kartonik wpisywano nazwisko i stopień wojskowy, po czym każdy delikwent otrzymał aktówkę z przyrządami do pisania, z wytłoczonym na niej emblematem NASA. Pod nim widniał napis: "SYMPOZJUM - NOWE CELE NAUTYKI".
Steve nie ukrywał zdziwienia, nie mógł sobie bowiem wyobrazić, aby miał coś wspólnego z celami nautyki, udał się jednak posłusznie do wyznaczonego apartamentu. Była to jedna z licznych przypominających baraki budowli w stylu bungalowu. Wkoło wznosiły się wysokie drzewa eukaliptusowe i rozciągały zadbane trawniki i kwietne rabatki. Od nieba, rozjaśnionego błyskawicami, odcinały się ciemnymi sylwetkami potężne, stare rampy startowe programu Apollo- pomniki przełomu, częściowo odzyskane już z powrotem przez dżunglę. Powietrze było ciepłe i wilgotne; liście wisiały w bezruchu. Gdzieś w pobliżu hałasowały żaby.
Steve był zmordowany do cna. Wziął gorący natrysk, bez ubrania rzucił się na łóżko i w ciągu kilku sekund zapadł w kamienny sen.
W czwartek w godzinach przedpołudniowych uczestnicy sympozjum spotkał się w obszernej sali posiedzeń w Centrum Lotów Kosmicznych.
Duża liczba członków zjazdu zdziwiła Steve'a; licząc pobieżnie było ich od 160 do 180 osób, w tym dwa tuziny kobiet.
Krokiem dumnym jak paw w imponującym mundurze admiralskim, wszedł na salę Francis - wysoki, szczupły, siwy mężczyzna. Otaczały go jakieś grube ryby z dowództwa Marynarki i ich adiutanci, grupa cywili, najwidoczniej z NASA, gdyż ci właśnie mieli w zwyczaju wytwarzać wokół siebie atmosferę tajemniczości, oraz kilku agentów wywiadu, udających ludzi obojętnych, niezainteresowanych sytuacją. Cała ta grupa zasiadła przy długim stole prezydialnym, obrzucając raz po raz zaciekawionym spojrzeniem publiczność i rozkładając przed sobą papiery.
- Wygląda to na jakieś ekstra przedstawienie- mruknął Jerome, siedzący obok Steve'a. Następne miejsce zajął Olsen.
- Coraz bardziej jestem ciekaw, do czego to wszystko zmierza- szepnął Steve.
- Nie podoba mi się to- pokręcił głową Jerome, a widoczna na jego twarzy niechęć nasiliła się, kiedy ów Francis przesadnie sprężystym krokiem wszedł na podium, wsparł się dłońmi o pulpit między gwiaździstym sztandarem USA a flagą NASA, po czym z ujmującym uśmiechem, który u niego wyglądał raczej na grymas, pozdrowił wszystkich obecnych w imieniu Marynarki i NASA. Następnie pochylił się nad mikrofonem i wygłosił niemal trzydziestominutowe przemówienie, które nie zawierało jednak nic konkretnego oprócz zapewnień iż chodzi o "honor narodu", że zgromadzono tu jego "najtęższe głowy", po to, by "dały z siebie wszystko w imię przyszłości tego kraju". W jednym tylko momencie mówca pozwolił sobie na udzielenie rzeczowej wskazówki: otóż misja, którą ich obarczono, ma trwać przypuszczalnie pięć lat, w tym zaś okresie wykluczony będzie wszelki kontakt z ojczyzną.
- Przepraszam, sir- zapytał ktoś z sali. - Czy należy przez to rozumieć, że w trakcie tych pięciu lat nie będzie z Ziemią również łączności radiowej?
- Proszę bez komentarzy - odparł admirał. - Powtarzam: Podczas trwania misji, a więc w ciągu pięciu lat, nie będzie żadnego kontaktu z ojczyzną.
- Sir- pytający nie dawał za wygraną -czy kontakt z Ziemią będzie niemożliwy dlatego, że względy techniczne... ,
- Prosiłem już: bez komentarzy - powtórzył admirał Francis, nieco zirytowanym tonem. -Panie i panowie, wszyscy rozumieją z pewnością, że na obecnym etapie naszego planu nie jestem w stanie udzielić jakichkolwiek konkretnych informacji. Plan jest ściśle tajny. Dopiero kiedy każdy z państwa wypowie się pozytywnie - a na to jest czas do jutra- będę mógł udostępnić kilka dalszych wskazówek na temat oczekującego nas zadania.
Po sali rozszedł się szmer oburzenia, rozległy się okrzyki "Nie będziemy kupować kota w worku"!
- Panie i panowie- admirał podniósł głos. -Panie i panowie, przyznaję, że stawiam wszystkich przed niezwykłym dylematem. Nie ma tu jednak żadnego ryzyka, które by przewyższało normalne ryzyko w zawodzie kosmonauty. Dla bezpieczeństwa uczestników wyprawy uczynimy wszystko, co w ludzkiej mocy. Ręczę za to. -Odczekał chwilę i dopiero gdy wrzawa na sali ucichła, mówił dalej: - Większość tu obecnych może wykazać się najróżnorodniejszymi zawodami technicznymi i naukowymi, jest zatrudniona w jednostkach technicznych Sił Powietrznych, Marynarki Wojennej i Armii. Jedna cecha jest wspólna: wszyscy są stanu wolnego, ewentualnie rozwiedzeni i nie mają rodzin, mogą więc swobodnie podejmować najistotniejsze nawet decyzje.
Uśmiechnął się triumfalnie, po czym wyjaśniał dalej: - Chciałbym w tym miejscu dodać tylko jedno- pochylił siwą, krótko ostrzyżoną głowę, jak baran szykujący się do szarży. - Wezwaliśmy więcej ludzi, niż potrzebujemy. Przynajmniej w początkowym okresie. Dlatego każdy z was, kto w najdrobniejszym chociaż stopniu powątpiewa, czy podoła, to znaczy ta osoba, która czuje, że nie potrafi powiedzieć "tak" z pełnym przekonaniem, powinna oddać swoją legitymację. Nikt takiej osoby nie potępi, ani nie będzie miał jej tego za złe, nikt też nie zapyta o powód odmowy. Decyzja należy całkowicie do was, panie i panowie.
Francis wysunął podbródek do przodu i wyzywająco powiódł wzrokiem po obecnych. Wyraz jego twarzy zadawał kłam wypowiedzianym przed chwilą słowom.
- Jeżeli jednak decyzja wasza będzie pozytywna, panie i panowie - odezwał się znowu po chwili - i wszyscy zjawią się tu jutro o godzinie 10, waszym udziałem stanie się tajemnica i obowiązywać was będą najściślejsze rygory bezpieczeństwa oraz związane z tym ograniczenia. Będą państwo zatrudnieni albo jako personel latający albo jako obsługa naziemna. A co najważniejsze- tu Francis podniósł głos, jakby głosząc uroczystą apoteozę- poznają państwo to wzniosłe uczucie przynależności do elity, która dokona rzeczy do tej pory niewyobrażalnej. Wykonując swoją misję zagwarantują państwo bezpieczeństwo i dobrobyt swojej ojczyźnie, oraz utorują drogę ku lepszej, pełnej chwały przyszłości tego kraju, świata Zachodu, tradycji chrześcijańskiego Zachodu, a nawet całej cywilizacji. Dziękuję wszystkim, panie i panowie.
Jerome wpatrywał się w Steve'a z wyrazem osłupienia na twarzy.
- O, Boże! - jęknął Olsen. - Przecież to było kazanie wzywające do krucjaty! Lepszego nie wygłosiłby sam święty Bernhard.
Jerome spojrzał pytającym wzrokiem na Steve'a. -Kto?
- Bernhard von Clairvaux, agitator chrześcijaństwa z XII wieku. Mobilizował przeciw Saracenom całe rzesze rycerstwa- wyjaśnił Steve.
- Słyszę już to pobrzękiwanie- skinął głową Jerome. -Od Teheranu i corocznych kryzysów naftowych jest to bardzo znajomy dźwięk.
- Sądzisz, że na to się zanosi? Jerome uniósł bezradnie ramiona.

- Czy ktoś z was wie, o co mu chodziło, kiedy mówił o tym torowaniu drogi?- zapytał Steve, kiedy siedzieli już w apartamencie Bannistera przy kilku butelkach szkockiej.
- Nie jestem przecież robotnikiem budowlanym- mruknął Geoffrey "Mojżesz" Calahan, który oparty plecami o drzwi żuł spokojnie gumę i poruszał leniwie szklanką whisky z kostkami lodu. Był to jeden z tych wysokich jak drzewo Murzynów, jakby specjalnie wyhodowanych do rozgrywek w koszykówkę.
Oprócz niego, Jerome'a, Steve'a i Olsena obecny był jeszcze Paul Loorey. Przyjechał z torbą podróżną wypchaną butelkami whisky, znał bowiem stosunki panujące na przylądku jeszcze z dawnych czasów, zdążył więc zebrać swoje doświadczenia. -Chłopcy, tu wysusza się nie tylko mokradła- powiedział, kiedy przyjęli jego zaproszenie na kieliszek czegoś mocniejszego. -W razie czego musielibyście przejechać sto mil, żeby napić się trochę.- Podobnie jak Steve i Jerome, on również był pilotem latającym na krótkich dystansach, wytrzymał jednak o rok dłużej niż oni, zanim powrócił do służby w Sitach Powietrznych.
Steve podniósł wzrok i napotkał spojrzenie bursztynowych oczu Calahana, którego poznał zaledwie kilka minut temu. Mojżesz spuścił ogoloną głowę, przestał żuć gumę i szybkim ruchem upił nieco z kieliszka.
- A co będzie potem, kiedy utoruje się już tę tajemnicza drogę? -zapytał Steve.
- Człowieku- odezwał się Mojżesz. Jego bursztynowe źrenice przesunęły się kilkakrotnie w jedna i drugą stronę, zanim skupiły się na nim. -Nie wiesz? Będzie coraz lepiej, coraz lepiej, coraz lepiej! Co ty na to, Paul?
Paul Loorey, mężczyzna po trzydziestce o wiecznie zirytowanym wyrazie twarzy, nieznacznie niższy od Steve'a ale mocno zbudowany, wzruszył ramionami, niezdecydowanie jął obracać w palcach kieliszek i opadł z powrotem na łóżko.
- Coś niecoś z tego, o czym się mówi, doszło do mnie - powiedział z widocznym ociąganiem Jerome. - Najbardziej prawdopodobna jest pogłoska o jakimś projekcie, nad którym Marynarka Wojenna pracuje w najgłębszej tajemnicy już od wielu lat. Jest to jakiś cholernie skomplikowany program związany z falami grawitacyjnymi, sztucznymi anomaliami grawitacyjnymi i tak dalej.
- Sztucznymi anomaliami grawitacyjnymi?- zapytał Mojżesz zaskoczony. - Cóż to takiego?
Jerome wzruszył ramionami. -Nikt nie wie tego dokładnie. Trudno tu coś wydedukować.
- A więc to na pewno to- wtrącił Mojżesz.
- Zakłócenia w grawitacji, przezwyciężenie jej praw, anomalie i interferencje fal grawitacyjnych... - rozmyślał na głos Steve. Czuł już w żyłach to zbawienne ciepło, jak zwykle po whisky. Całe popołudnie przeleżał w słońcu za bungalowem, dopóki niebo nie zasnuło się chmurami. Przemarzł trochę, teraz zaś alkohol zaczął robić swoje.-A NASA macza w tym wszystkim palce- dodał, pogwizdując przez zęby.
- Co to oznacza? - zapytał Harald Olsen.
- Grawitacja oznacza materię- wyjaśnił Loorey, wznosząc palec do góry -a materia oznacza grawitację. Co znaczy anomalia grawitacyjna dla materii?
- A co dzieje się z tą materią? - zapytał Harald.
- Powiedz raczej, jak znaczna jest ta anomalia- wtrącił Mojżesz.
- Sądząc po ilości energii zużytej w tym celu, anomalia nie jest mała- wyjaśnił Jerome. -Należy ja podobno obliczać w gigawatach.
- Co takiego?- Harald patrzył na nich wstrząśnięty.
- Anomalia grawitacyjna oznacza dla materii tyle- Loorey nie tracił spokoju -że w przypadku ekstremalnym staje się ona niezwykle duża, lub też zanika całkowicie.
Harald Olsen, upijający co jakiś czas łyk z kieliszka, manipulował gorączkowo przy swoim kieszonkowym kalkulatorze i notował coś na papierze. Wreszcie uniósł osłupiały głowę.
- A więc dokąd? - zapytał.
- Właśnie, dokąd? - powtórzył Loorey.
Raptem umilkli wszyscy. Urządzenie klimatyzacyjne zdawało się teraz pracować niezwykle głośno, jakby coś zepsuło się w nim.
- No cóż- odezwał się Jerome, rozlewając do kieliszków resztkę z butelki. -A więc kto się zgadza?
- Ja- wykrzyknął śpiesznie Harald Olsen. -Nareszcie coś nowego.
- Skoro nalezę już i tak do elity narodu-powiedział Mojżesz, naśladując głos Francisa-nie mogę chyba uchylić się od spełnienia obowiązku wobec ojczyzny, która mnie wzywa.
- Tak ważnej sprawy nie możemy pozostawić tym głąbom z Marynarki Wojennej- uzupełnił Loorey. -Poza tym zaczyna mnie to intrygować.
- A ty, Steve? - zapytał Jerome. '
Steve wzruszył ramionami. - A ty? - odparował.
Jerome położył mu dłoń na ramieniu. -Wydaje mi się, że w tej sytuacji nie powinienem zostawiać was samych. W końcu chodzi przecież o tradycję chrześcijańskiego Zachodu, jeżeli wierzyć admirałowi.
- Mam to gdzieś!- wykrzyknął Mojżesz.
- A więc zaryzykujemy wszyscy- podsumował Loorey. Markotnie skinął głową. -Dla dobra narodu.
Jerome parsknął wzgardliwie.
- Aby utorować drogę ku lepszej, pełnej chwały przyszłości tego kraju- uzupełnił Mojżesz. Językiem wypchnął pomiędzy zębami pęcherzyk w gumie i dmuchnął, tworząc balon, który w następnej chwili pękł z cichym trzaskiem.
- A te głąby z Marynarki Wojennej mam gdzieś- wybełkotał Jerome i jednym haustem opróżnił kieliszek.
- A ja cała tę cywilizację chrześcijańsko-zachodnią- wyjaśnił z naciskiem Mojżesz Calahan, wypluł gumę na dłoń i wrzucił ja do popielniczki. - Naprawdę!
- Marynarka Wojenna i chrześcijański Zachód! -zachichotał Loorey, nie posiadając się z radości. -Święta flota papieska. To dopiero komplet!

Steve leżał w ciemnościach, wytężając umysł spowity w opary alkoholu. Zastanawiał się, gdzie znika materia w przypadku anomalii grawitacyjnej, jego myśli błądziły jednak po ciemnych korytarzach labiryntu, w nieprzejrzanej mgle, za każdym zaś razem, kiedy zdawało mu się, że dostrzega w oddali światełko i biegł ku niemu co tchu, obijał się o ścianę. Głowa i nogi ciążyły mu, jakby były z ołowiu.
Potem przyśniło mu się opowiadanie, jakie czytał kiedyś przed laty. Bohaterem był człowiek podróżujący w czasie, kiedy wraca do Anglii epoki Shakespeare'a, przypadkowo jednak dostaje się w jakiś niesamowity świat. To on był tym podróżnikiem. Przed gospodą, gdzie spodziewał się znaleźć wolny pokój, leżała w błocie ulicy, wśród stosu śmieci, na pół zgniła już odrąbana dłoń, na której widniało otwarte, obserwujące go bacznie oko.
W dużej, wyłożonej boazerią sieni, ożywionej tylko jednym niedużym oknem, skąd wyjątkowo wąskie drzwi prowadziły do przyległych komnat, siedział przy potężnym, ciemnym biurku wysoki, szczupły, siwy mężczyzna wdziany w ciemne skórzane ubranie i skrywający twarz za maską z ciemnej, karbowanej skóry. Jego oczy połyskiwały w wąskich otworach, na wysokości ust znajdował się natomiast gruby zamek błyskawiczny; całość przywodziła na myśl uśmiechającego się kościotrupa. Na biurku stał kosztowny, artystycznie wyszlifowany wazon ze szkła weneckiego, a w nim bukiet liliowatych kwiatów, które zamiast pręcików posiadały oczy, wpatrujące się teraz w niego z zainteresowaniem. Mężczyzna władczym ruchem wskazał mu znajdujący się w głębi posępny pokój i nagle Steve zauważył, że w półmroku otwierają się jakieś drzwi, a z pomieszczenia niewiele większego od trumny wyłania się kobieta. Dopiero, gdy zwróciła twarz ku niemu, rozpoznał ją. To była Lucy!
Rzucił się ku niej. Stara, wydeptana podłoga z desek trzeszczała pod jego stopami nienaturalnie głośno i uginała się tak silnie, że przez moment wydało mu się, iż przeleci przez sufit na parter.
- Lucy! - krzyknął, wyciągając ku niej ręce. W tym momencie wyłoniła się z jej dekoltu jedna z tych liliowatych roślin i wlepiła weń wzrok.
Przerażony odskoczył od niej, ale w tej chwili człowiek w masce zbliżył się do niego od tyłu i objął, ściskając tak mocno, że Steve nie mógł złapać tchu.
- Lucy!- wyjąkał, wijąc się w bezlitosnym uścisku. Niesamowite oko kwiatu przybliżało się doń coraz bardziej. Steve zauważył, że na wpół obnażona pierś Lucy pokrywają drobne krople potu, i jakkolwiek bardzo tego pragnął, nie mógł już w gęstniejącym mroku dostrzec jej twarzy.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim Steve zdołał dojść do siebie i zapalił światło. W małym pokoju było duszno i gorąco. Przed pójściem do łóżka wyłączył urządzenie klimatyzacyjne, gdyż od zimnych przeciągów cierpiał zazwyczaj na bóle gardła.
Szeleszczący dźwięk, jaki towarzyszył mu podczas snu, rozlegał się nadal. Padało. Steve otworzył drzwi. Gęsta ściana ulewy, kaskada jakby milionów drobnych, srebrzyście połyskujących rybek, bębniła o duże liście krzewów okalających ścieżkę przed bungalowem i wijących się pod ciosami deszczu, jakby z bólu. Tuż przy frontowej ścianie domu znalazła schronienie rodzina dużych, ciemnych żółwi. Z wyglądu przypominały czarne kamienie wielkości pięści, jedynie ich nieruchome oczy połyskiwały bacznie. Nad morzem zajaśniała błyskawica, rozdzierając purpurą kłęby chmur.
Raptem Steve uświadomił sobie wagę decyzji, jaką podjął, i przez kilka dłuższych chwil zabrakło mu tchu, jak gdyby człowiek w masce trzymał go nadal w miażdżącym uścisku. łapczywie zaczął wdychać świeże, przesycone wilgocią powietrze, aż dusząca zmora znikła.
Zanim znowu zasnął, przyszło mu do głowy, że wszystkie lilie, jakie napotkał w poprzednim śnie, spoglądały na niego oczami Lucy.

PRZEDSIĘWZIĘCIE W ZACHODNIEJ KOTLINIE

Kiedy nazajutrz rano szli do sali konferencyjnej, było sucho. Słońce zdążyło już wchłonąć niemal całą wilgoć z nocnego deszczu i tylko tu i ówdzie, na trawie lub kwiatach, lśniły pojedyncze krople. Powietrze było czyste i rześkie, przesycone zapachem kwiecia.
W sali konferencyjnej wszystko odbywało się jak poprzednim razem: taka sama pompa, ta sama świta. Admirał Francis stanął za pulpitem, prezentując się w ten sposób na tle olbrzymiej ściany projekcyjnej pomiędzy gwiaździstym sztandarem a flaga NASA, po czym triumfalnym gestem podniósł w górę dłoń, w której trzymał cały plik kart uczestnictwa.
- Tego się właśnie spodziewałem, panie i panowie- oświadczył z ogniem w głosie. -Dziękuję wszystkim. Jedynie osiemnaście osób nie zdecydowało się na wzięcie udziału w naszej misji. Przypuszczam, że mieli ważne powody, aby postąpić tak a nie inaczej, obiecałem też, że będę respektować te powody i nie zapytam o nie. Chodzi tu o następujące osoby... - Francis zaczął odczytywać poszczególne nazwiska, robiąc po każdym z nich znaczną przerwę.
Steve poczuł niesmak. Wśród osiemnastu osób, które odrzuciły propozycję współpracy i zwróciły swoje karty uczestnictwa, byty dwie kobiety.
- Chciałbym przypomnieć, panie i panowie- kontynuował admirał -że od tej chwili wszystkich obowiązuje ścisła tajemnica i związane z tym środki bezpieczeństwa. Informacje, jakie za chwilę przekażę, są przeznaczone wyłącznie dla wtajemniczonych, pragnę też zapewnić, panie i panowie, że zastosujemy wszelkie środki, powtarzam: wszelkie, aby zapobiec przedostaniu się tych informacji do osób niepowołanych.
W tym miejscu Francis przerwał i powiódł wzrokiem po obecnych, jak gdyby zamierzał zdemaskować agenta obcego wywiadu i unicestwić go na miejscu Napięcie na sali wzrosło.
- Utworzycie, panie i panowie, straż przednią niezwykłego przedsięwzięcia, mającego zapewnić trwanie świata Zachodu i dobrobyt sprzymierzonych z nami narodów. Utorujecie drogę ku takiej przyszłości, o jakiej marzymy. Za chwilę głos zabierze porucznik Walton, który omówi szczegóły natury technicznej. Dziękuję wszystkim, panie i panowie.
W pierwszej chwili Steve nie rozpoznał eleganckiego, młodego oficera, który stanął na podium i nachylił się do mikrofonu. Dopiero na dźwięk jego głosu uświadomił sobie, że jest to ten sam niesympatyczny typek, który powitał go na lotnisku w Miami.
- Rozwój techniki w ostatnich latach, dokonany w oparciu o badania fizyczno-matematyczne prowadzone od połowy lat sześćdziesiątych, uwieńczony został teraz osiągnięciem, jakie bez przesady można nazwać odkryciem epokowym.
Zawahał się przez moment i marszcząc brwi utkwił wzrok w mikrofonie, jak gdyby uznał środki bezpieczeństwa za niewystarczające. Na sali trwała pełna oczekiwania cisza.
- Nie jestem zwolennikiem wielkich słów- zaczął mówić po chwili -ale wynalezienie ognia, odkrycie teorii względności i pierwsze loty na księżyc są niczym w porównaniu z tym, co osiągnęliśmy.
Nastrój na sali osiągnął teraz punkt krytyczny kiedy to napięcie przerodzić się może w wybuchy wesołości lub nie zawsze mądre okrzyki.
Na ścianie projekcyjnej powieszono mapę. Była to mapa plastyczna Morza Śródziemnego o wymiarach 8 metrów na 3,5.
- Po to, by nikt z państwa nie zapomniał wyglądu Morza Śródziemnego, sporządziliśmy mapę przedstawiającą strukturę fizyczną tego terenu.
- Cóż to- zawołał ktoś z zebranych -czyżby Marynarka Wojenna zamierzała wypompować wodę z Morza Śródziemnego?
Gromki śmiech zebranych był odpowiedzią na ten żart.
- To nie jest konieczne- Walton nie dał zbić się z tropu. -Przecież istniały już okresy, kiedy Morze Śródziemne było suche. Jest to teren wyparowy, to znaczy że więcej wody traci, niż zyskuje dzięki dopływom. Kiedy woda nie jest w stanie przedostać się przez Gibraltar, a to zdarzało się już kilkakrotnie na przestrzeni dziejów, kotlina Morza Śródziemnego przekształca się w pustynię usianą jeziorami słonymi i trzęsawiskami, zwłaszcza w tym rejonie- wskazał rów na południe od Krety, dokąd poprzez kanion wdzierający się głęboko pomiędzy Wadi Halfa i Aleksandrię wpływa Nil- i tu- tym razem wskazał na szeroko rozpościerająca się deltę Rhóne mniej więcej na wysokości Barcelony, gdzie wypływająca z wąwozu rzeka wpada do jeziora w kształcie sierpa, 200 mil na południe od Nicei.
- Część zebranych może pomyśleć: wszystko to jest bardzo ciekawe, ale co z tego? Co nas obchodzi słona pustynia, znajdująca się od Bóg wie ilu lat na dnie morza?
Po sali przeszedł szmer aprobaty.
- Niemal dokładnie 5,3 milionów lat temu rozpadł się, prawdopodobnie wskutek trzęsienia ziemi, pomost Jadowy łączący półwysep Pirenejski z Afryką. Wody Atlantyku runęły, wypełniając kotlinę.
- No i co?- zawołał ktoś. Niektórzy parsknęli śmiechem.
Walton spojrzał na pytającego i w jego spojrzeniu odmalowała się pobłażliwość wobec tak oczywistego bezmiaru tępoty.
- To, że możemy przenieść was na ten teren, zanim znajdzie się pod wodą- wyjaśnił zwięźle. -Jesteśmy w posiadaniu przyrządu, dzięki któremu możemy tego dokonać: chronotronu.
Przez moment Steve odniósł wrażenie, że serce znieruchomiało mu nagle.
Skierował na Jerome'a, siedzącego tuż obok, badawcze spojrzenie, jak gdyby musiał przekonać się, że nie śni. Jerome wpatrywał się w niego oczyma rozszerzonymi z trwogi. Zapanowała nagła cisza, tak głęboka, że można było usłyszeć bzyczenie przelatującej muchy, następnie po sali przeszedł szum, coraz głośniejszy, przypominający jęk pełen bólu, wyrażający niepomierne zdumienie.
- Waszą baza operacyjna będzie zachodnia część kotliny -kontynuował Walton, wskazując obszar znajdujący się pomiędzy Sycylią i Gibraltarem.-Wyślemy was w przeszłość odległą od teraźniejszości o 5 i pół miliona lat, a tam naprawicie kilka spraw, jakie Bóg zapomniał załatwić należycie, nie wiedzieć czemu.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Mały szczur, pomyślał Steve, wstrętny, mały, drapieżny szczur, chciwy władzy i sprawdzenia się za wszelką cenę.
- Istnieje pewne porzekadło- kontynuował porucznik, a w jego głosie zabrzmiała wyraźnie nutka cynizmu. -Pomóż sobie samemu, a wtedy pomoże ci również Bóg. - Podniósł wzrok znad papierów i uśmiechnął się z triumfem. - Właśnie o to nam chodzi. Musimy pomagać sobie sami, panie i panowie. W całej tej operacji wy tworzycie oddział doborowy. Na was spada zadanie nadzorowania spraw logistycznych i technicznych oraz zabezpieczenia.
- Zabezpieczenia przed czym? - padło z sali pytanie.
- No... tak ogólnie. Macie chronić ekipy budowlane przed drapieżnikami i naszymi przodkami, małpoludami. Wraz z personelem technicznym będziecie pierwszymi ludźmi w tamtej epoce. Przybędą też geolodzy, geofizycy, specjaliści od nafty i tak dalej. A oto zadanie.
Porucznik wziął do ręki długa linijkę i wskazał na mapę.
W poprzek zachodniej części kotliny ciągnęła się czerwona linia, rozwidlająca się w pobliżu Trypolisu na wschodnio-południowy wschód i południowo-południowy zachód.
- Zamierzamy sprzątnąć szejkom sprzed nosa cała naftę, zanim zajmą się nią.
Pomysł był tak brawurowy, że obecni na sali zaniemówili. Po chwili gwar podniósł się na nowo.
- To przecież czyste szaleństwo- powiedział Steve.
- Projekt wygląda na zwariowany, ale mimo wszystko wydaje mi się, że jest w nim coś genialnego- odparł Jerome i potrząsnął z uśmiechem głową.
- W całej tej sprawie nie ma nic nieuczciwego- kontynuował Walton, najwidoczniej zadowolony z siebie. - My jedynie korygujemy błędy, jakich dopuścił się Stwórca. To przedsięwzięcie można by równie dobrze nazwać geofizyczną operacją plastyczną, -Ponownie skierował wzrok na mapę. -Nasza grupa działająca w zachodniej części kotliny zajmie się naftą w Afryce Północnej, dzisiejszej Libii i Algierii. Najważniejsze źródła ropy znajduje się tu -pokazywał odpowiednie miejsca na mapie- między Syrtą Wielka i AI-Haruj al-Aswad w południowym Bengazi. Inne źródła leża tu - pałeczka poruszała się po mapie - na wschód od płaskowyżu Tinrhert, nad dzisiejszą granica algiersko-libijską. Rurociągi poprowadzone z tych terenów łączą się pod Bi'r al Ghanam. Szlak będzie wiódł stamtąd dalej na północno-północny zachód, w pobliżu Zuwarah dotrze nad wybrzeże, a następnie pomiędzy Maltą a wybrzeżem tunezyjskim do tego miejsca, na północny wschód od Cap Bone. Tu zakręci ostro na zachodnio-północny zachód, prześlizgnie się na południe od dzisiejszej wyspy San Antioco obok masywu górskiego tworzącego wyspę Sardynię, a przy skraju Balearów skręci na północ, towarzysząc przez pewien czas zachodnim wybrzeżom Sardynii, po czym na wysokości niewielkiej wysepki Mal di Ventre zakręci na północny zachód, aby dotrzeć wreszcie do delty Rhóne, znajdującej się w owych czasach o ponad dwieście kilometrów dalej na południe, mniej więcej na wysokości Barcelony. Przez kanion Rhóne szlak wiedzie dalej na północ, wzdłuż Mozy, poprzez Francję Północna i Belgię na teren Niderlandów. Tam, przypuszczalnie w okolicach Maastricht, dotrze na wybrzeże, gdyż poziom wód Atlantyku był wówczas znacznie wyższy niż obecnie. Jeżeli chodzi o dokładne ukształtowanie linii wybrzeża, to naukowcy nie są zgodni. Z jednej strony klimat był znacznie cieplejszy, a więc mniej lodu na lodowcu, a poziom wód wyższy niż norma, z drugiej strony płyty tektoniczne okalające Morze Śródziemne, eurazyjska, adriatycka, egejska, turecka, arabska i afrykańska, leżały wówczas nieco wyżej. Pod potężnym ciśnieniem masy wodnej Morza Śródziemnego przesunęły się w dół, co musiało doprowadzić do silnych wstrząsów tektonicznych w przyległych rejonach. W pobliżu Masstricht, Aachen, Bonn i Koblencji nasz rurociąg natknie się na swego brata- trasa tamtego będzie wiodła od Zatoki Perskiej i Arabii Saudyjskiej przez Anatolię, wzdłuż brzegów Morza Czarnego i linii Dunaju w poprzek Europy. Obydwa rurociągi połączą się i zostaną wyprowadzone na szelf kontynentalny Morza Północnego. Tam chronotrony imitujące platformy wiertnicze przepompują w teraźniejszość taka ilość ropy, jaka będzie potrzebna.
- A szejkowie arabscy nie będą mieli nic przeciwko temu? - padło pytanie z sali.
- Nic nie wskazuje na to- odparł Walton -aby ktokolwiek wiedział coś na temat naszego projektu, zarówno jeżeli chodzi o założenia naukowe, jak również techniczna stronę jego realizacji.
Porucznik mijał się tu z prawdą. Istniały podejrzenia, że Rosjanie zajmują się podobnym projektem. Od połowy lat siedemdziesiątych w rejonie wschodniej części Morza Śródziemnego krążył radziecki lotniskowiec "Kijów", z czasem
przybyły jeszcze cztery kolejne jednostki tego typu, których zadanie stanowiło dla zachodnich ekspertów wojskowych nie lada zagadkę.
- Mimo to - kontynuował Walton - nie będziemy ryzykować i przygotujemy się na najgorsze. Do wspomnianych środków bezpieczeństwa będzie też należała ochrona przed potencjalnym wrogiem. Będziecie dysponować sprzętem wojskowym, także bronią ciężką. Poza tym waszym zadaniem będzie zaopatrywanie personelu technicznego w świeże mięso. Przed tymi z was, którzy pasjonują się myślistwem, otwierają się więc nieoczekiwane możliwości. Znajdziecie się w prawdziwej, całkowicie dziewiczej puszczy.
- Czy jest już przygotowany przyrząd, który sprowadzi nas z powrotem z owej puszczy? - zawołał Mojżesz, siedzący wraz z Loorey'em i Olsenem o dwa rzędy dalej za Steve'm i Jerome'm. Steve odwrócił się w jego stronę. Loorey zainteresował się już dziewczyną z NASA. Siedziała obok niego, wyglądała orzeźwiająco młodo i beztrosko. Nie mogła mieć więcej niż 25 lat. Nos miała zadarty, jasne jak len włosy upięte były do góry w koński ogon, a ciało opalone i pokryte piegami aż po dekolt śmiało rozchylonej sukienki. Loorey bez żenady chłonął wzrokiem widok, jaki przedstawiał się jego oczom, był w dużo lepszym nastroju niż zazwyczaj i najwidoczniej to, co dojrzał, absorbowało jego uwagę w dużo większym stopniu niż wywody porucznika. Steve uśmiechnął się, a Loorey odpowiedział mu uśmiechem i z uznaniem uniósł do góry brwi.
- Wszystko po kolei-odparował Walton i wzniósł dłoń, -Do tego problemu powrócimy jeszcze nie raz.
- Powiedział pan: problem, sir- wtrącił Olsen. -Czyżby w tym punkcie istniały problemy?
- Ależ skąd - zaprzeczył żywo Walton. - Po prostu... jest kilka prototypów tego urządzenia, nad którymi prace nie zostały jeszcze całkowicie ukończone. Ale pod tym względem- tu opuścił wzrok na rozpostarte przed nim dokumenty -nie ma powodu do obaw.
- Co to znaczy, sir? - Harald nie dawał za wygraną. -Czy zdołał pan sprowadzić z powrotem ludzi którzy zostali wysłani w przeszłość, czy też nie?
- Proszę posłuchać, Olsen- Walton był już wyraźnie zirytowany. -Jeżeli pozwoli mi pan wreszcie dokończyć to, o czym mówię, to wyjaśnię i ten punkt, który pana interesuje.
- Mam nadzieję, sir.
- W skład VI floty wchodzi osiem statków o napędzie atomowym upozorowanych na jednostki zaopatrzeniowe. W rzeczywistości wiozą pod pokładem sprzęt techniczny, za pomocy którego przewieziemy was i całe wyposażenie w przeszłość. Chodzi o chronotrony, zwane w żargonie "klatkami". Okręty te operują już od dłuższego czasu u południowych wybrzeży Sardynii -wskazał na czerwony prostokąt na mapie -i tu u zachodnich wybrzeży- wskazał na drugi prostokąt -oraz tu i tu.- Trzeci i czwarty czerwony prostokąt rozmieszczone były w odległości około dwudziestu mil na południe od Tulonu rozciągając się w kierunku południowo-wschodnim i w odległości 100 mil na południe od Barcelony. -Tędy od trzech lat wysyłamy systematycznie w przeszłość części rurociągu, maszyny, paliwo, sprzęt geologiczny, artykuły spożywcze, leki, namioty, broń, amunicję, przedmioty codziennego użytku i tak dalej. -Rzucił okiem na Olsena i mówił dalej: -Jeżeli chodzi o powrót, to nie ma najmniejszego powodu do obaw. Na wschodnich Bermudach wzniesiono Instytut Badawczy, wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia chronotroniczne. Wysłaliśmy już w przeszłość cała rzeszę naukowców i techników. Teraz właśnie plantują olbrzymi teren o powierzchni kilku kilometrów kwadratowych. Będzie to strefa wypadowa. Stamtąd zabierzemy wszystkich z powrotem po wykonaniu zadania.
- Ale do tej pory nie wrócił jeszcze nikt - wtrącił Olsen. - A ta strefa wypadowa, jak ją pan nazwał, musi być gotowa od co najmniej pięciu milionów lat.
- Sprowadzenie z powrotem jest w zasadzie takim samym procesem jak transport w przeszłość- wtrącił Francis -tylko że ukierunkowanym odwrotnie.-Admirał okazywał ojcowska łaskawość. -Najtęższe umysły narodu pracują nad udoskonaleniem przyrządów, wszystko po to, aby sprowadzić bezpiecznie z powrotem uczestników ekspedycji. Jeżeli o mnie chodzi, to jestem dobrej myśli. Ręczę za to.
- Prawdą jest, że nie rozwiązaliśmy jeszcze wszystkich problemów związanych z powrotem- przyznał Walton. -Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Należy pamiętać, że wystarczy, aby jedno z naszych urządzeń zadziałało kiedykolwiek w przyszłości. W takim przypadku będzie można powrócić do swojej epoki za pomocą dowolnego chronotronu. Teoretycznie moglibyśmy po upływie pięciu lat wprowadzić was, starszych już wiekiem i doświadczeniem, do teraźniejszości lub nawet przyszłości; to ostatnie jest jednak ze względów bezpieczeństwa niemożliwe, co z pewnością wszyscy rozumieją, a pierwsze miałoby opłakane skutki dla waszego rozwoju psychicznego. Czas subiektywny i realny powinny mieć taki sam czasokres, przynajmniej w przybliżeniu, jeżeli przebiegają już asynchronicznie. Gdyby warunek ten nie został spełniony, wyłoniłyby się problemy natury społecznej i prawnej, o jakich wolę nawet nie mówić.
- To bardzo wzruszające, że Marynarka Wojenna troszczy się o nas do tego stopnia - zawołał Mojżesz.
- Czyż nie było tak zawsze, majorze Calahan?- zapytał z uśmiechem porucznik.
- Sprytny facet z tego Waltona - szepnął Jerome. - Wcale bym się nie zdziwił, gdyby znał wszystkich zebranych na tej sali po nazwisku.
- To szczur - warknął Steve. - Przegryzie każda przeszkodę, byle tylko dojść do celu.
- Czy są jakieś pytania? - zawołał Walton.
- Przed chwilą oświadczył pan, że powrót odbędzie się na Bermudach- odezwał się ktoś z wyraźnym akcentem południowca. - Myślałem cały czas o Riwierze. W jaki sposób przedostaniemy się przez Atlantyk? W owych czasach nie było przecież jeszcze linii lotniczych.
- Istniały jednak połaszenia żeglugowe- odparł z kamienna twarzą Walton. -Zamierzamy zbudować port w okolicach dzisiejszego Kadyksu i uruchomić prom między Europą a Bermudami. Budujemy już klatkę zdolną do wyekspediowania obiektów wielkości jednostek oceanicznych i organizujemy dowóz paliwa i załóg.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o jednej sprawie. Będziemy wprawdzie omawiać to jeszcze dokładnie z każdą z grup operacyjnych, ale już teraz powinniśmy wziąć ten problem pod uwagę. Chronotrony, które przeniosą was w przeszłość, wykazują pewien rozrzut czasowy. Staramy się wprawdzie zredukować go do minimum, ale nie można zlikwidować go całkowicie. Jeżeli chodzi o nasz obszar, to rozrzut ten wynosi mniej więcej sześć do ośmiu lat. Oznacza to, że dwie przesyłki, wystane w tej samej sekundzie na taki sam dystans, mogą osiągnąć cel z różnicą w czasie od sześciu do ośmiu lat. To z kolei oznacza problemy logistyczne, które jednak nie są nie do rozwiązania. Z tego względu będziemy tworzyć grupy mieszane. Nie wyślemy na przykład ekspedycji składającej się z samych techników, w każdej grupie będzie chociaż jeden uzbrojony człowiek o doświadczeniu wojskowym. Będą to grupy dwu- i czteroosobowe, w pełni zmotoryzowane i samowystarczalne, tak aby mogły wykonać swoja misję nawet wtedy, gdyby przez kilka lat byty zdane wyłącznie na siebie. Może się bowiem zdarzyć, że dana grupa będzie pierwsza, a następne przybędą dopiero po dłuższym czasie.
- Zapowiada się pasjonująca zabawa - mruknął Steve. Jerome skinął głową. - Oto miejsce lądowania - mówił dalej Walton. Wskazał na niewielki, zielony prostokąt na mapie, ciągnący się równolegle do wybrzeża algierskiego. - Wybraliśmy ten obszar, gdyż spełnia trzy ważne wymagania: teren jest względnie równy, to znaczy, opada łagodnie z południa ku północy; leży na wysokości tysiąca do tysiąca pięciuset metrów poniżej poziomu morza, nadaje się więc do lądowania dla szybowców; wreszcie znajduje się na wodach eksterytorialnych - przynajmniej obecnie.
Jeżeli przybędziecie tam w oznaczonym czasie, a wasza grupa nie będzie pierwsza, znajdziecie tam bazy. Najbliższa będzie mniej więcej w tym miejscu. - Wskazał na południowo-zachodni cypel Sardynii. - Prawdopodobnie w miejscu lądowania ktoś będzie już na was czekać. Proszę nie wpadać w panikę, jeżeli nie nadejdzie pomoc, a sygnały radiowe pozostaną bez odpowiedzi. Zawsze należy myśleć o tym, że to wasza grupa mogła być pierwsza, proszę więc zająć się swoją misją i umożliwić lądowanie następnej grupie. Można zrobić to w szczytnym przekonaniu, że to wy jako pierwsi obejmujecie w posiadanie tę dziewiczą Ziemię, po której nie stąpał jeszcze żaden człowiek.
- Wspaniale!- zawołał ktoś.
- Coś takiego! - warknął Steve.
Jerome zachichotał. - Nie denerwuj się - powiedział. -Ten facet zna się na rzeczy.
-Dziękuję wszystkim, panie i panowie- zakończył Walton.
Admirał Francis wstał i podszedł do pulpitu.
- Wiedzą państwo, co to jest?- zapytał, podnosząc garść brudnożółtych krążków. To sztuczne tworzywo- oznajmił, robiąc minę uszczęśliwionego dziecka. -Tworzywo sprzed 5,3 milionów lat. Dokładnie ten sam materiał, jaki używamy na rurociąg, przesyłany w przeszłość. W 1970 roku wydobył go "Glomar Challenger" z dna morza na głębokości 2000 metrów na południe od Barcelony, w tym samym miejscu, gdzie przesyłamy materiał. I to, panie i panowie, jest najlepszym dowodem na to, że nasz plan odniesie sukces.
- Przepraszam bardzo, sir, ale nie jest to zachęcające - powiedział Calahan -jeżeli materiał znaleziono dokładnie tam, gdzie wrzucono go ponad 5 milionów lat temu. Gdyby "Glomar Challenger" dowiercił się do rurociągu tam, gdzie nie wysłano żadnego materiału, to wtedy byłbym skłonny przyznać panu słuszność.
Uśmiech triumfu zamarł admirałowi wokół kącików ust. Z pomocą przyszedł mu Walton.
- Oczywiście wysyłamy dużo więcej materiałów, niż to potrzebne, majorze, po to, by w każdej chwili mieć do dyspozycji wystarczającą ilość. Nic więc dziwnego, że w miejscu przeznaczenia leży sporo materiałów. Po prostu nie zużyliśmy wszystkiego.
Triumfalny uśmiech admirała ożył ponownie. - Mamy jeszcze inne dowody na to, że projekt odniesie sukces - oświadczył. - Możemy więc przystąpić do pracy z pełnym optymizmem. Wspólnie zabierzemy się do sprawy, dzięki której nasza przyszłość ukaże się w obiecującym świetle. Niechaj Bóg...
Steve nie słyszał już dalszych słów admirała. Kiedy w kilka minut później opuścił tę pozbawioną okien salę, stanął jak wryty- nie spodziewał się tak jaskrawego słońca. Był jakby odurzony, bolała go głowa. Postanowił nie zjeść obiadu i położyć się na kilka godzin. Leżał tak przez pewien czas, obserwując jasnoniebieski wentylator za chromowaną kratą, poruszający się z maszynową cierpliwością o 90 stopni to w jedną stronę, to w drugą. Potem usnął.
Zbudziło go pukanie do drzwi. W progu stali Jerome, Harald i Mojżesz.
- Oblewamy naszą nowa pracę jako temponauci - mrugnął Harald Olsen. Jego jasne włosy, mokre jeszcze po kąpieli, były przylizane da głowy, wąsy świeżo podkręcone. Wyglądał jak młoda, zaciekawiona foka.
-Przede wszystkim musimy przećwiczyć wyczepianie - powiedział Jerome. Steve wziął zimny natrysk, ubrał się i wyszedł z nimi. Byt głodny jak wilk i chciało mu się pić, niestety dostał jedynie chłodzone piwo o okropnym smaku. Na szczęścia udało im się namówić Paula Loorey'a, aby udostępnił im resztki swoich zapasów whisky. Tym samym Paul uwolnił się od nich, chciał bowiem spędzić wieczór z tą małą z NASA. Nazywała się Jazie Brookwood i pracowała w dziale logistycznym. Była doskonale zorientowana, gdzie jaki materiał wysyłano, tylko że Loorey'owi chodziło o coś zupełnie innego, ona zresztą również była chętna.
Harald, Jerome, Mojżesz i Steve udali się do apartamentu Calahana, gdzie ćwiczyli wyczepianie, i rzeczywiście wyłączyli się z teraźniejszości tak skutecznie, że nikt z nich nie wiedział później, w jaki sposób dotarł do domu.


WYCZEPIENIE

Po dziesięciu tygodniach zajęć teoretycznych, prowadzonych na przylądku i w Houston przez różnych specjalistów, przede wszystkim geologów, geofizyków, ekspertów naftowych, doświadczonych instruktorów i inżynierów, ale również
przez biologów, botaników, paleontologów i antropologów, grupa operacyjna została przerzucona do Arizony. Tam członków ekspedycji zapoznano ze sprzętem wojskowym: "kotem"- lekkim pojazdem łańcuchowym przeznaczonym do poruszania się na pustyni, ale zdolnym również do pokonywania stromych wzniesień i operowania na terenie bagnistym; oraz "błyskiem ognia"- miotaczem rakiet i taktycznych granatów atomowych.
Trenowali jazdę po terenach stromych i bezdrożach, poznawali sposoby wydostawania się z trzęsawisk i wydm, budowali schrony w piachu i kopali studnie w ziemi suchej jak pieprz, zakładali sidła na drobną zwierzynę i jedli jaszczurki pieczone na rożnie.
Polowania na jaszczurki kończyły się zazwyczaj pełnym sukcesem. Gady były ociężałe, gdyż o tej porze roku wiał najczęściej lodowaty wiatr z północy. Słońce świeciło jeszcze, ale słupek rtęci w termometrze rzadko przekraczał 15C. Rok 1985 dobiegał końca, a zima nie dała na siebie długo czekać. W górach zanotowano już pierwsze opady śniegu.
Steve wykorzystał każdy wolny weekend. Niezmordowanie jeździł z Tucson do Albuquerque, żeby zobaczyć się z Lucy. Miał wyrzuty sumienia, gdyż mimo wszystko nie wycofał się z udziału w ekspedycji, był więc dla Lucy szczególnie miły. Doceniała to.
- Nie zaprzątaj tym sobie głowy tak bardzo, mój Frankie- uśmiechała się.-W głębi duszy marzysz o przygodach i to mi się w tobie podoba, bo widzisz, ja jestem typem bardziej spokojnym, od niemal dwudziestu lat zajmuję się tą budą starego O'Nooly, wypisuję rachunki dla jego klientów i ściągam od nich należne honorarium. Muszę ci powiedzieć, że ze strachem myślę o dniu, kiedy zabraknie tego starego dziwaka. Mój Boże, na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Za pięć lat zrobi się ze mnie stare, zasuszone próchno, ale kto wie? Jeżeli masz chęć, to zajrzyj czasem. Ucieszę się, nawet jeżeli będzie chodziło jedynie o filiżankę herbaty. Pisz do mnie.
Steve zagryzł wargi. Poczuł się nieswojo, nie mógł jej jednak powiedzieć, że nie będzie w stanie pisać do niej.
W marcu 1986 roku przewieziono ich na plac ćwiczeń Sił Powietrznych na południe od jeziora Utah, gdzie trenowano w ekstremalnie trudnych warunkach. Wyczepianie przeprowadzano najpierw na wysokości 2000, następnie 1500 i wreszcie 1000 metrów, początkowo bez obciążenia dodatkowego, a potem z kompletnym sprzętem. "Smok", jak nazywano szybowiec o długości 12 metrów, był wykonany z metalu lekkiego i obciągnięty folią plastykową, a na pokładzie mieścił "kota" wraz z całym wyposażeniem i różnymi rodzajami broni. Stary S-64 "Skycrane" przewiózł ich na miejsce.
A potem wciąż to samo: męczący głos w słuchawkach, zagłuszany częściowo przez miarowe uderzenia płatów nośnych helikoptera, i nagła nieważkość. Stery sygnalizuje narastający stopniowo opór, silniki zamierają, cisza; do uszu dobiega cichy szum, powietrze ociera się o zewnętrzną powłokę szybowca. Otwiera się dal, ciemne, odziane w białe czapy góry na horyzoncie. Świadomość przebywania w górze. Odgłos metalowych strun, cięgna, liny poruszające stery, potem znowu ochrypły głos w radiostacji, ta banda z naziemnej trafiła już na ich ślad. Przycisnąć pedały, ziemia przechyla się do tylu, niebo wali się w dół, napór słońca, silnie pociągnąć za drążek sterowy, dotyk ziemi, płozy szorują silnie, duże koło przednie osiada łagodnie, sprężynując, cętkowana jasność, krzewy przelatują w tył, wreszcie wszystko cichnie.
Odpiąć pasy. Czekać. Cisza. Potem opada ich tłum, rzuca się na przyrządy. Ich samych przegania się jak uprzykrzone muchy, gramolą się więc z wieżyczki na sztywnych nogach i w blasku słońca udają się do czekającego na nich jeepa. Zapach gorącego oleju i przypalonej gumy. Chłodny wiosenny wiatr targa krzakami, suchymi po ostatnim lecie. Trzaski rozgrzanego metalu, który stygnąc wraca do normy.
Jerome Bannister i Steve Stanley mieli stworzyć wspólnie grupę dwuosobową. Ich bagaż składał się z "kota" zatankowanego do pełna, 15 kanistrów paliwa, radiostacji, namiotu dwuosobowego ze śpiworami, podręcznej apteczki, klozetu campingowego, pojemnika z woda, dwóch lekkich kombinezonów, prowiantu na 90 dni oraz dodatkowo witaminizowanych koncentratów, broni, w tym ciężkiego karabinu maszynowego, dwóch pistoletów maszynowych, dwóch karabinów szybkostrzelnych przezbrojonych na cele myśliwskie, oraz 10 000 sztuk amunicji łącznie. Zapasy można było w razie potrzeby uzupełnić w magazynach, jakie wiele miesięcy temu wyczepiono ze składu VI Floty, rozmieszczając je wzdłuż wybrzeży Afryki Północnej, Sardynii i Korsyki oraz na północ od Balearów. Kontenery zaopatrzeniowe katapultowano w przeszłość i opuszczono na spadochronach na terenie zachodniej kotliny.
Harald Olsen, Mojżesz Calahan i Paul Loorey mieli utworzyć jedną z jednostek technicznych, wyposażonych w jeepa i odpowiedni sprzęt. Jako czwarty przyłączył się do nich kapitan Salomon Singer, psycholog i antropolog z Uniwersytetu Harwardzkiego, który w młodości walczył w Wietnamie i w związku z tym należał do tych nielicznych posiadających doświadczenie bojowe. Dobiegał już czterdziestki, miał jasne, kędzierzawe włosy, nie pasujące zbytnio do ciemnej karnacji ciała, był średniego wzrostu i dosyć chudy, mógł jednak spożyć niesamowite ilości potraw i napojów, przede wszystkim wtedy, gdy inni stawiali.
Salomon Singer miał do spełnienia osobliwą misję wojskową i Steve nie mógł wprost w to uwierzyć: weteran walk w Wietnamie i wytrawny specjalista od spraw badania życia duchowego ludzi żyjących współcześnie miał skontaktować się z małpoludami tamtego okresu, ze szczepu australopithecus africanus, przeprowadzić test na ich inteligencję i ocenić ich przydatność wojskową, aby ewentualnie można było uczynić z nich oddział bojowy.
Dowiedziawszy się o tym Jerome i Mojżesz wybuchnęli śmiechem, oczyma wyobraźni ujrzeli bowiem hordę małp w mundurach Marynarki Wojennej, wymachujących maczugami.
Harald Olsen aż się popłakał ze śmiechu. - Ci to mają pomysły -jęczał. - Coś podobnego!
Salomon wodził zatroskanym wzrokiem od jednego do drugiego, a w końcu powiedział z wyrzutem:
- Taki zupełnie bezsensowny ten pomysł nie jest!
W odpowiedzi na te słowa wszyscy ponownie ryknęli śmiechem, a Jerome zawołał: -Wydaje mi się, że dowództwo Marynarki będzie musiało zmienić w regulaminie punkt o goleniu się.

W połowie czerwca 1986 roku zakończono wszystkie przygotowania. Oddział rozpoznawczy w liczbie 80 ludzi, udając grupę turystów, odleciał do Madrytu. Na miejsce przybyli w późnych godzinach popołudniowych. Deszcz lał jak z cebra. Dwaj urzędnicy Straży Obywatelskiej uzbrojeni w pistolety maszynowe i przyodziani w swoje dziwne, płaskie czarne kapelusze, przypominające raczej miseczki niż służbowe nakrycia głowy, skontrolowali ich paszporty. Jeden z nich uparł się, by Mojżesz otworzył swoja aluminiową walizkę.
-Spójrzcie tylko na tego katolickiego durnia- warknął Calahan. Urzędnik
przejrzał dokładnie walizkę, obrzucił majora uważnym spojrzeniem ciemnych oczu, ale zachował spokój. Być może nie zrozumiał sensu uwagi.
Deszcz padał nieprzerwanie, kiedy jechali do hotelu "Escorial". Steve wyobrażał sobie Madryt jako duże, zakurzone miasto pod srebrzystym niebem, unurzane w posępnej jasności, która tłumi wszelkie barwy prócz szarzyzny, jak na obrazach EI Greco, ale szacowna metropolia hiszpańska ukazała mu się w pełnej gamie świeżych kolorów, co potęgowały jeszcze bardziej odbicia świateł na mokrym asfalcie.
Następnego dnia Steve udał się do Prado. Towarzyszył mu Salomon Singer. Galeria wywarta na nich wstrząsające wrażenie. Steve interesował się sztuką i ubóstwiał malarstwo, ale posępna galeria katolickich potentatów przytłoczyła go: tu kretyni z widocznym wodogłowiem, okryci królewska purpura, tam infantki w kosztownych, rozłożystych sukniach. Pomiędzy nimi Archimedes z głupawym uśmieszkiem na twarzy i niezliczone postacie świętych, ucięte głowy na srebrnych tacach, poćwiartowane mięso ludzkie, istna martyrologia.
Zagadkowa ekstaza bijąca z wielu obrazów przyprawiła go o dreszcze. Czuł niechęć do przesadnej pobożności. Słowo "żarliwość" budziło w nim niepokój, kojarzyło mu się to z czymś zwierzęcym pozbawionym elementu gracji, jak na przykład u ścierwojadów. Z ulgą stawał za to przed każdym Rubensem, napawając się widokiem wydatnej nagości i uciechy zmysłów. Do diabła z doczesnością ciała, dopóki można chwycić pełnię życia obydwiema rękoma i czuć ją! Do diabła z tym całym chrześcijańskim Zachodem, który zdążał ku swemu niewiadomemu przeznaczeniu. Może Ziemi potrzebne były inne korekty historii, aby uczynić z niej świat nadający się do zamieszkania i nadać tej planecie owa promienna pogodę, jaka jawiła się podróżującym w kosmosie; niczym pokrzepiająca oaza w zakurzonych bezmiarach wszechświata.
-Często zastanawiam się - powiedział Salomon marszcząc brwi i wykrzywiając mięsisty nos- co powiedzieliby przybysze z kosmosu na widok tych okropnych obrazów z ukrzyżowaniem Chrystusa, ścięciem Jana i męczeństwem świętych.
- Powiedzieliby prawdę o nas- odparł Steve z sarkazmem i podniósł kołnierz płaszcza, jakby szukając w ten sposób schronienia.
- Myślisz, że uznaliby nas za kanibalów?
- A czyż nie jesteśmy nimi? W pewnym sensie pozostaliśmy kanibalami do dziś, tyle tylko że zdecydowanie uszlachetniliśmy nasze nawyki kulinarne, jak przystało na naród cywilizowany.
Nastała chwila ciszy, która przerwał Salomon, marszcząc z troską czoło:
- Oni też, skądkolwiek by przybyli, przywieźliby ze sobą swoich bogów i demonów, którzy prześladują ich od tysiącleci i prześladować będą nawet we śnie. Może marzą o zbawieniu, znają to wszystko aż za dobrze i zrozumieliby nas.
Steve wzruszył ramionami i skierował się ku wyjściu. Kiedy wyszli na ulicę, słońce przebiło się przez chmury, ożywiając barwy jak nigdy przedtem. Steve odniósł wrażenie, jakby zamknął się za nim na zawsze ponury, ozdobiony przerażającymi malowidłami ołtarz. Nagle zapragnął wonnej, gorącej kawy i zaprosił Salomona na filiżankę.
Znaleźli kawiarenkę otwartą mimo chłodu i usiedli przy stoliku. Z markiz kapały jeszcze resztki deszczu, a lakierowane blaty stolików zalane były wodą. Z ulicy dobiegał śmiech dziewcząt, a wieczorne powietrze pachniało orzeźwiająco.
Późną nocą napisał do Lucy długi list, w którym przyznał się, że w ciągu pięciu lat nieobecności nie będzie mógł kontaktować się z nią. Napisał jej też, że kocha ją nade wszystko na świecie.
W dwa dni później podzielono ich na dwie grupy, a późnym popołudniem przewieziono nowymi autokarami. "Malaga"- oznajmiał duży napis na przedniej szybie. Był nawet przewodnik, który kiepską angielszczyzną opowiedział kilka dowcipów, ale sam stracił humor, kiedy zorientował się, że nie znalazł w nikim sprzymierzeńca. Po krótkim wypoczynku zniknął gdzieś. Większość podróżnych spała. Przydymione szyby nadawały łagodnemu wieczornemu niebu groźny wygląd, jakby nadciągała burza. Kiedy znaleźli się pomiędzy La Roda a Alhacete, zapadła noc. Teren stał się bardziej górzysty. W Almausa zatrzymano się na odpoczynek i posilono obficie. Po dwugodzinnej jeździe podróżni dotarli do Alicante, pachnącego morzem. Drogowskaz z napisem "Malaga" wskazywał na południe, ale autokar skręcił na północ; a na przedniej szybie pojawił się nagle napis "Barcelona". Reflektory wyłowiły na chwilę z ciemności tablicę z napisem "San Juan de Alicante", następnie "Campello", a w końcu "Villajoyora". Autokar zatrzymał się w małym porcie, oświetlonym nader skąpo. Podróżni wysiedli, autokary odjechały jeden za drugim, pokonując z warkotem wąskie strome uliczki. Nastała cisza.

Ciemna, zanieczyszczona woda chlupotała cicho, bijąc o falochron. Wiatr wiejący od lądu, od strony niewidzialnych stąd gór porosłych sękatymi korkodębami, był ciepły, pachniał rozgrzanymi od słońca skałami i kwitnącą szałwią. Nadchodziło lato, ale nastrój był jesienny, niósł ze sobą coś ostatecznego, bezpowrotnego. Steve oddychał głęboko, ale nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Inni, jak urzeczeni, zachowywali również milczenie.
Z lokalu znajdującego się nieco dalej na plaży dobiegały strzępy jakiejś melodii. Gdzieś zapiał kogut- przedwcześnie: do świtu pozostało jeszcze sporo czasu, noc była czarną czeluścią.
W ciągu kilku najbliższych dni znikną nagle bez śladu z tego świata, aby zanurzyć się w olbrzymiej przestrzeni wypełnionej miliardami ton wody i miliardami ton życia oraz przedostać się w inny wymiar, na rozjaśnioną od słońca, słoną pustynię ciągnącą się tam, gdzie teraz jest dno morza; aby cofnąć się w czasie o pięć i pół miliona lat.
Steve usiłował pokonać dręczący go niepokój. Tuż przy brzegu dostrzegł dwie przycumowane szalupy. Nieoczekiwanie pojawiło się kilku marynarzy, którzy zaprowadzili ich do łodzi. W kilka minut później szalupy odbiły od brzegu, kierując się na pełne morze. Światła portowe pozostały z tyłu.
Wkrótce fale stały się wyższe, łodziami huśtało na wszystkie strony. Woda zalewała twarze, a terkot silników zmieniał natężenie, w zależności od tego, jak głęboko zanurzona była śruba.
Siedzieli na białych, pokrytych plastykiem ławkach, tuląc się do siebie. Nikt nic nie mówił, jedynie z tyłu, gdzie siedział jeden marynarz, dobiegał czasem głos z radiotelefonu.
Po niespełna piętnastu minutach ujrzeli w przodzie światła. Był to "Fellow", zakotwiczony pod osłoną wyspy Benidorm. W dziesięć minut później byli już na pokładzie.
Na okręcie otrzymali gorący rosół, kanapki, piwo i kawę. Wszyscy troszczyli się o nich jak o rozbitków. Rozdzielono koce.
Po zaokrętowaniu wszystkich uczestników ekspedycji, podniesiono kotwicę i ,Fellow" wziął kurs na wschód. Z pierwszym brzaskiem dnia zbliżyły się do nich dwa helikoptery o dużej pojemności. Podczas gdy jeden z nich zniżył się do lądowania i osiadł na pokładzie statku, drugi krążył wokoło. Jego łopaty wirnikowe ze świstem cięły powietrze, burząc spokojną toń wody.
Steve, Jerome i 18 członków ekspedycji udali się na pokład pierwszego śmigłowca, który wystartował natychmiast, robiąc miejsce dla drugiego. Po dwóch godzinach wylądowali na pokładzie "Thomas Alva Adison", krążącego w odległości siedemdziesięciu mil morskich na południe od Majorki.
Steve był niewyspany i z ulgą przyjął do wiadomości, że za chwilę otrzyma kajutę. Mimo to długo jeszcze nie mógł zasnąć; zawiniła tu duża porcja kawy. Kiedy w końcu zmorzył go sen, śniło mu się, że ucieka z ołtarzy, na których malowidła okryte były czarną, lśniącą farbą. Ktoś, stojąc za jego plecami, powtarzał niecierpliwie, że czas już zacząć. Steve spoglądał zakłopotany na kredę, którą ściskał w dłoni, nie widząc, co trzeba zacząć, chociaż rozmyślał nad tym gorączkowo. Nie wiedział też, kto stoi za nim; nie odważył się jednak odwrócić. Czuł na sobie czyjś wzrok i jego rozpacz potęgowała się coraz bardziej. Nagle usłyszał za sobą gromki śmiech, jakby zebrała się za nim cała klasa, nie był to jednak czysty śmiech dzieci; lecz złośliwy rechot dorosłych. Steve usiłował powstrzymać łzy ale nadaremnie; niepohamowanie spływały mu po policzkach. Z determinacja zebrał wszystkie swoje siły i odwrócił się. Zanim zdołał rozpoznać, kto za nim stoi, obudził się.
Posępny nastrój i przytłaczający go smutek zwolna opuszczały go teraz. Odetchnął z ulgą. Niemal natychmiast zapadł ponownie w sen, ale tym razem byt to sen wolny od majaków.

"Edison" był jednym z najnowocześniejszych klatkowców, imitującym statek zaopatrzeniowy. Właśnie z jego pokładu Steve, Jerome, oddział Calahana i inni członkowie grup dwu- i czteroosobowych mieli zostać wysłani w przeszłość.
Ponieważ reaktor potrzebował aż 50 godzin, aby naładować sztuczne pole grawitacji klatki, a technicy 24 godziny, aby zreaktywować klatkę i sprawdzić generator, wyczepienie mogło odbywać się nie częściej niż co cztery dni. Całą operację przeprowadzano skoro świt, aby błysk powstający podczas zwalniania pęcherza grawitacyjnego nie był jaśniejszy od blasku słońca i aby nie zdołały zarejestrować go kamery satelitarne.
W celu regeneracji pola Kafu'a opuszczono klatkę z ładunkiem na głębokość około dwudziestu metrów. Tak wisiała przez dwa dni i dwie noce, aż osiągała wymagane natężenie pola, komputer chronotronu uruchamiał sygnał START- z dokładnością do miliardowej części sekundy. Następnie klatkę podciągano z powrotem, sprawdzano jej gotowość i ładowano na nowo. Przez cały ten czas obowiązywał stan alarmu. "Edisonowi" towarzyszyły dwa niszczyciele oraz okręty podwodne i inne jednostki.
Steve i Jerome mieli zostać wyczepieni jako grupa trzecia, po nich zaś Calahan, Olsen, Loorey i Singer. Oznaczało to, że mają jeszcze ponad tydzień czasu. Steve spędził ten czas przy lekturze i kartach. Alkohol otrzymywali -wbrew ostrym pod tym względem przepisom panującym w Marynarce Wojennej- do woli, jak gdyby oczekiwała ich niezmiernie trudna i ryzykowna operacja.
Steve rozmyślał o książkach Normana Mailera i o tym, co słyszał na temat wojny na Pacyfiku, kiedy nagle uświadomił sobie, że zapomniał zaopatrzyć się w lekturę na okres tych pięciu lat, jakie przyjdzie mu spędzić w przeszłości. Resztę czasu poświęcił więc na zbieranie książek; przeszukał cały statek, żebrał o nie, pożyczał i kradł te pozycje, jakie mogły mu się przydać. Przy okazji przekonał się, jak niesamowitą zbieraninę książek można napotkać na takim statku. Sam w krótkim czasie zebrał olbrzymie ilości wydań zeszytowych Cassiusa Lowa, Barry'ego Rauhsacka i Billy'ego Hammocka, ale również pozycje ambitne: starego Bellowa, niespożytego Hemingwaya i Henry Millera, kilka książek legendarnego Silverberga, Hesse'a, Dostojewskiego, Tołstoja, Flauberta, wybór utworów Marka Twaina, nawet "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta, "Nędzników" Hugo, oraz dramaty Strindberga. Wszystko to Steve upchał w przepastnym marynarskim worku, który pozwolono zabrać ze sobą każdemu z członków ekspedycji.
Podczas swoich przechadzek po statku Steve zauważył, że na "Edisonie" zaokrętowano więcej personelu naukowego i technicznego, niż wojskowego. Na każdym kroku widać było białe płaszcze i błękitne kombinezony, rzadziej zaś mundury wojskowe. Rozmowy z tymi ludźmi nie miały większego sensu; ze sobą porozumiewali się swoją "chińszczyzną", używając określeń niezrozumiałych zupełnie dla laika. Członkowie ekspedycji wydawali się im najprawdopodobniej czymś w rodzaju królików doświadczalnych; jeżeli budzili ich zainteresowanie, to raczej ze względu na wagę swego ciała i bagażu. Temponauci byli w ich oczach jedynie ładunkiem do klatek, a ich masa potrzebna była jedynie po to, by ustalić dokładnie wszelkie dane oraz zmniejszyć do minimum rozrzut chronotronów.
Steve zorientował się również, że "Edison" i towarzyszące mu okręty płyną bezustannie w kółko. Dopóki klatka mieściła we wnętrzu załogę, utrzymywano kurs wschodni, płynąc wzdłuż 38 szerokości geograficznej, w pozycji 8 30' długości geograficznej skręcano na południe ku wybrzeżom Afryki, po czym obierano kierunek zachodni. W odległości około 30 mil morskich od kontynentu utrzymywano kurs równoległy do wybrzeży Afryki. Tu natężenie pola w klatce osiągało pożądaną moc, wyczepiano więc załogę. Najczęściej odbywało się to na wysokości Kap Rosa, czasem nieco dalej na zachód, w kierunku Kap Bougaroun. Wystarczyło spojrzeć na mapę, by zorientować się, że na północ od El Kala, Annaba, Chetaibi i Skikda dno morskie układa się płasko na głębokości 1200 m, wykazując jedynie nieznaczne nierówności. Był to ich teren. Tuż po wyczepieniu okręty obierały kurs na zachodnio-północny zachód, na wysokości Algieru zawracały i cała procedura zaczynała się od nowa.
Tej nocy, kiedy miano wyczepić drugą grupę, Steve zbudził się raptownie. Wydało mu się, że z czeluści statku rozległ się jakiś przeraźliwy krzyk. Wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać w ciemnościach. W chwilę później usłyszał odgłos, jakby ktoś walił śrubokrętem o stalowe płyty. Wyobraził sobie, że podczas budowania statku jeden ze stoczniowców został przez nieuwagę zamknięty w labiryncie filarów odporowych i wręgów, a teraz usiłuje zwrócić na siebie uwagę, ale wytłumaczył sobie jednocześnie, że takie rozumowanie jest pozbawione sensu: tamten człowiek umarłby już dawno, chyba że żywiłby się szczurami. Steve słyszał kiedyś, że wszystkie nowe statki są jeszcze przed wodowaniem dezynfekowane gazem ze względu na plagę szczurów. Nie można więc było wykluczyć, że sąsiaduje przez ścianą z mumią szczura. Zapalił światło i wstał z łóżka. Jerome, z którym dzielił kajutę, spał jak suseł. Steve ubrał się i wyszedł na górny pokład.
Dął zimny wiatr. Świt zapalał się pierwszym brzaskiem, a niebo na wschodzie przywodziło na myśl zielonkawą lagunę, po której snują się nieliczne wąskie obłoczki. "Edison" płynął całą mocą na zachód. Nad wodą unosiła się para niczym ściana mgły. Steve podszedł do relingu i spojrzał w dół.
W tym momencie znowu dobiegł go tamten okrzyk przerażenia. Po chwili pod rufą błysnął purpurowy promień, barwiąc wodę, jakby harpunnik ugodził bezlitośnie wieloryba, rozlewając potok krwi.
Właśnie nastąpiło wyczepienie. Para podniosła się z tyłu, przesłaniając słońce. Steve pobiegł pod pokład, aby przyjrzeć się krzątaninie techników przy chronotronie.
Trwało to w jego oczach całą wieczność, zanim klatkę wciągnięto do góry. Steve stał na galerii naprzeciw oszklonej dyspozytorni, gdzie przy pulpicie sterowniczym siedziała obsługa chronotronu. Po gestach i ruchach warg można było zorientować się, że technicy przekazują sobie jakieś polecenia, nie można było jednak usłyszeć ani słowa, gdyż dyspozytornia była dźwiękoszczelna.
W ciszy rozlegał się jedynie zgrzyt wyciągarek. Ociekające, błyszczące od smaru stalowe liny nawijały się na bębny. Wreszcie pod śluzą ukazał się ciemny, podłużny cień, wynurzając się z oświetlonej reflektorami wody. Rozległ się głuchy, metaliczny trzask; to kokon klatki transportowej o długości ok. 30 metrów został zakotwiczony. Zawyła syrena. Opróżniono z wody komorę śluzową, po czym otwarto wrota wewnętrzne. Zapachniało solą i paloną trawą. Steve miał przed oczyma matowoczarną, podobną do plastyku pszczelego, podłużną elipsoidę, połączona z kablem. Tam znajdował się agregat chronotronu, generator grawitacyjny.
Włączono wentylację i do pustej celi w klatce napłynęło świeże powietrze. Minęło jeszcze pół godziny, zanim technicy uporali się z połączeniami gwintowymi, wreszcie za pomocą dźwigu odsunięto klapę.
Steve spojrzał w puste wnętrze. Jeszcze niecałą godzinę temu znajdowało się tam czterech mężczyzn i masa sprzętu. Kolejnej nocy czeka to jego i Jerome'a. Wejdą do wnętrza tego potwora i będą czekać na to, by technicy zamknęli klapę, skierowali klatkę do śluzy i opuścili ją na głębokość dwudziestu metrów. Następnie odczekają kolejne 50 godzin, aby generator mógł napełnić pole chronotronu i aby nadszedł ów decydujący moment, kiedy potwór pomknie w czeluść czasu.
W mesie przy śniadaniu Steve spotkał Jerome'a; siedział nad podwójną porcją jajek sadzonych na boczku i najwidoczniej delektował się posiłkiem.
- Ostatnie porządne śniadanie na przeciąg najbliższych pięciu lat- oznajmił. - Jestem tego pewien. - Podał Steve'owi filiżankę dymiącej kawy. - Powinni nam dać na podróż trochę kurczaków i świń, a nie te cholerne koncentraty.
Steve zamówił jajecznicę na szynce. Bezmyślnie dziobał jedzenie widelcem. Byt głodny, ale nie miał apetytu.
Po posiłku Jerome zszedł pod pokład, aby przyjrzeć się przygotowaniom. Steve pozostał na górze. Słońce przygrzewało, a "Edison" kołysząc się płynął przy wietrze zachodnim na zachodnio-północny zachód, niekiedy nabierał bryzgi piany i odrzucał je na zawietrzną. Daleko na południu można było dojrzeć niewyraźne kontury wybrzeży Afryki. Na wschodzie widniały trzy inne okręty Marynarki Wojennej, podążające tym samym kursem co oni.
Zapowiadał się piękny dzień. Steve wziął książkę, w miejscu osłoniętym od wiatru ustawił leżak chcąc poczytać, ale nie mógł się skoncentrować. W górze szybowały mewy spoglądając na niego. Wpatrywał się w nie intensywnie, próbując odegnać je wzrokiem i siłą własnej woli, jednak ich ospałe, małe móżdżki nie reagowały na jego impulsy myślowe. Jego próby skwitowały na swój sposób. Klnąc, Steve zaczął wycierać z rękawa kurtki ich łajno.
Pod wieczór Steve i Jerome przeszli ostatnie badania lekarskie- rytuał zbędny ale w jakiś sposób kojący nerwy. Potem czas ich akcji przesunięto raptownie o 24 godziny. Chińska atomowa łódź podwodna "Czerwony Wschód", przebywająca od kilku dni w porcie Valetta z wizytą przyjaźni, wypłynęła na morze w nieznanym celu. Na "Edisonie" zapanowała panika. Pomiędzy "klatkowcem" a okrętem flagowym, krążownikiem rakietowym "USS Albany", oraz pomiędzy admiralicją a sztabem operacyjnym mieszczącym się nad zatoką Cadiz kursowały zakodowane sygnały. Około godziny 18 otrzymano wiadomość, że chiński okręt podwodny zaobserwowano na szlaku do Trypolisu. Minęła jednak jeszcze cała godzina, zanim ostatni meldunek został potwierdzony, a "Edison" otrzymał zgodę na sygnał "START".
Steve i Jerome, siedzący do tej pory w samej bieliźnie w ambulatorium, czekali na decyzję. W tej sytuacji założyli ubrania podróżne. Były to lekkie kombinezony bojowe z licznymi kieszeniami oraz skórzane czapki, stalowe hełmy, pasy z nabojami, kabury z pistoletami i spadochrony na wypadek awarii podczas wyczepiania. Dopiero wtedy otrzymali ostatnie instrukcje.
- Za 60 godzin znajdziemy się nad strefą czerwoną, przewidzianym miejscem lądowania- odezwał się pierwszy oficer "Edisona", kierujący akcją. Byt to krępy, barczysty mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki. Bezustannie skubał palcami swoje odstające uszy i z dziką zawziętością żuł gumę, ale i tak nie potrafił ukryć zdenerwowania. Siląc się na niedbałość wskazywał współrzędne: -W tej chwili znajdujemy się w pozycji 386' szerokości geograficznej północnej i 4 26' długości geograficznej wschodniej. Obszar lądowania: pomiędzy 37`15' i 3730' szerokości geograficznej północnej i pomiędzy 630' a 815' długości geograficznej wschodniej.
Przerwał i przez radiotelefon zaczął wykłócać się z technikami, którzy najwidoczniej ignorowali jego zarządzenia.
- Miejsce lądowania znajduje się trzy mile przed wami, w zależności od siły i kierunku wiatru oraz tempa waszej akcji. Grunt jest piaski i od południa ku północy opada łagodnie. Słone podłoże nie dopuszcza do wegetacji wyższego rzędu, a gdyby nawet tu i ówdzie rosły drzewa, zastaniecie je już wycięte- chyba że będziecie naprawdę pierwszą grupą. Najprawdopodobniej zastaniecie jednak teren zniwelowany, na którym możecie wylądować spokojnie nawet po ciemku.
-A jak się tam panu podobało? - zapytał Jerome
- Co takiego?- zapytał pierwszy oficer zirytowany.
- No cóż, sprawia pan wrażenie, jak gdyby już pan tam kiedyś był- wzruszył ramionami Jerome.
- Istnieją sprawozdania i opisy faktów, których wiarygodność raczej nie ulega wątpliwości, majorze- odparł zjadliwie oficer Marynarki.
- Niepotrzebnie się pan unosi- powiedział Jerome tonem pojednawczym. - Żartowałem tylko.
- Zostaniecie na razie w strefie czerwonej, do czasu nawiązania kontaktu radiowego z bazą. Jest to szczególnie ważne w razie lądowania o zmroku. Szanse wyglądają wtedy jak pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
- Logiczne- westchnął Steve.
- Potem będziecie starali przebić się do bazy, a ona znajduje się o, tu - wskazał na południowy cypel Sardynii, po czym zerknął na zegarek. -Czas nagli. Mniej więcej za 45 minut powinniście być w klatce. Proszę zamówić sobie coś porządnego do jedzenia. Dostarczą to wam jeszcze przed zamknięciem klatki. Życzę wam wiele szczęścia.- Pośpiesznie skierował się w stronę mostku.
Ruchomy pomost przeniósł ich na poziom klatki. Zanim jeszcze nałożono pokrywę i uszczelniano właz, przyniesiono im posiłek. Steve zamówił dla siebie cały stos kanapek i dwa termosy z herbatą, zabezpieczając się w ten sposób na najbliższe dwie doby, Jerome natomiast uporał się z podwójną porcją boeuf a la Strogonoff, nie zrezygnował jednak z kanapek i herbaty. Jego prośby o butelkę rumu i skrzynkę piwa zignorowano, tak samo zresztą jak jego protesty. Musiał więc zadowolić się jedną puszką piwa. Zirytowany opróżnił ją w mgnieniu oka, po czym usadowił się wygodnie na tylnym siedzeniu "kota". W momencie, kiedy przykręcano pokrywę, spał już mocno.
Talent godny pozazdroszczenia, pomyślał Steve, gnieżdżąc się w ciasnym kokpicie szybowca. Ale tak było zawsze. Kiedy na przylądku przesunięto moment startu ze względu na złe warunki atmosferyczne, Jerome położył się spokojnie spać i nic nie zdołało wytrącić go z równowagi. Tymczasem Steve już po upływie 30 minut zaczął zdradzać objawy klaustrofobii. Teraz też zdawał sobie sprawę z tego, że najbliższe 50 godzin będą dla niego najgorszym okresem w całym jego życiu.
Z obsługą pozostawali w ustawicznym kontakcie radiowym, wiedzieli jednak, że wraz ze wzrostem energii pola Kafu'a łączność ta słabnie, a na pięć godzin przed wyczepieniem zaniknie zupełnie. Wtedy będą odizolowani, zamknięci w murze czasu, i nigdy już nie będą w stanie stwierdzić z cała pewnością, czy z tamtej strony muru istnieje jeszcze teraźniejszość.
Nie, nie, myślał Steve, dopóki widzę jeszcze ścianę klatki, znajdujemy się w teraźniejszości, wisimy bezpiecznie pod kilem "Edisona" jak młode małpię pod brzuchem matki. A jednak nie pozbył się niepewności. Włączył jeden ze szperaczy szybowca, omiótł nim pomieszczenie, zgąsił światło i zaczął nasłuchiwać. Po krótkiej chwili ponownie włączył reflektor, gdyż zdawało mu się, że słyszy plusk wody. Wreszcie wyszedł na zewnątrz i uważnie obejrzał zewnętrzną powłokę klatki, nie dostrzegł jednak nigdzie nawet kropli wody.
Na chwilę owładnął nim lęk przestrzeni. Śpiesznie wdrapał się z powrotem do kokpitu, naciągnął na twarz maskę przeciwgazową i uruchomił dopływ tlenu. Kilkakrotnie wdychał go głęboko, aż pozbył się ucisku w piersi, po czym opadł bezwładnie na oparcie.
Ze snu wyrwał go głos pierwszego oficera. Spojrzał na zegarek: upłynęło dopiero sześć godzin. Do momentu wyczepienia pozostało jeszcze 45 godzin. Jerome, pogwizdując wesoło, siedział na klozecie kempingowym, który ustawił tuż pod dziobem szybowca.
Pierwszy oficer chciał dowiedzieć się, czy wszystko w porządku.
-Powodzi nam się wyśmienicie-zapewnił go Steve.
-Może puścić trochę muzyki?
-Nie miałbym nic przeciwko temu.
Po chwili w słuchawkach rozległa się muzyka z programu nocnego radia Algier.
Jerome nalegał na kilka partii szachów. Usadowił się wygodnie w "kocie" i bez trudu kończył zwycięsko jedną rozgrywkę po drugiej, nie przestając przy tym jeść. Ten poradzi sobie w każdej sytuacji, pomyślał Steve; on sam nie mógł się na niczym skoncentrować.
Wysłuchali porannego programu rozgłośni włoskiej, następnie wieczornego programu Radia Palermo. Wreszcie znaleźli się tak daleko na wschodzie, że zdołali odebrać emitowany przez AFN, a przekazywany przez lotniskowiec o napędzie atomowym "Richard G. Colbert" oraz "Chester W. Nimitz" program przeznaczony dla Europy Południowej. Odbiór stawał się jednak coraz gorszy, glos pierwszego oficera, który meldował się w regularnych odstępach czasu, również cichł stopniowo w słuchawkach.
Wokół nich zaciskała się mocarna pięść energii, która miała rzucić ich w przeszłość odległą od bieżącego dnia o pięć i pół miliona lat.
Jerome siedział, wpatrując się w mapę zachodniej części Morza Śródziemnego. Usiłował wbić sobie do głowy najistotniejsze punkty krajobrazu. Steve siedział w tyle, zaczytany po długiej przerwie w powieści Prousta. W górze było już na pewno ciemno. Nagle wrócił pamięcią do oblanego słońcem krajobrazu Combray: jasnego nieba nad Normandią, ciszy zakłóconej brzęczeniem owadów, rozognionych od maków pól po obu stronach drogi, dzikiej róży pięknej w swej wiejskiej, naiwnej prostocie i błyszczącego, zabarwionego dyskretnym różem głogu... Zamknął oczy, ale mimo to widział wszystko dokładnie. Chociaż nie, coś tu się nie zgadzało. Nie mógł przypomnieć sobie zapachu tych kwiatów, krzewów tryskających świeżością.
Z zamyślenia wyrwał go głos jednego z techników, brzmiący jakby z drugiego końca świata, z wiadomością, że określono dokładnie ich masę: wynosi ona na jedną stutysięczna ponda dokładnie 5,38972833244 tony.
Radio Palermo emitowało program wieczorny, ale Sycylia zdawała się leżeć dalej niż Pluton. Odbiór stawał się coraz gorszy, słyszalność spadła do zera. Szum, zrodzony przez wzrastającą energię sztucznego pola grawitacyjnego, przybrał na sile. Brzmiało to tak, jak gdyby o betonową powierzchnię uderzały z całą siłą drobne stalowe kulki.
Jerome przeniósł się na tylne siedzenie kota, a Steve wdrapał się znowu do kokpitu i oddał się błogiej drzemce. Kilkakrotnie zrywał się, gdyż wydało mu się, że słyszy odgłos zrywania blachy. Uświadomił sobie też nagle, co drażni go od pewnego czasu: był to słodkawy aromat jakby wanilii lub cynamonu, coraz bardziej intensywny. Przypomniał sobie, że słyszał o tym zagadkowym zjawisku podczas zajęć teoretycznych; wiązało się ono z powstawaniem pola Kafu'a. Opowiadali też o tym uczestnicy pierwszych ekspedycji wysyłanych w przeszłość, którzy zetknęli się z ową zagadką tuż przed wyczepieniem.
O północy odezwał się ponownie pierwszy oficer. Głos jego brzmiał, jakby dochodził z innej galaktyki. Oznajmił, że wszystko w porządku i że odliczanie przebiega planowo. Towarzyszyli mu Calahan i Olsen, ale ich głosy trudno już było zidentyfikować. Życzyli im "dobrego upadku".
- Wzajemnie - zawołał Steve do mikrofonu, wydawało się jednak, że tamci nie są już w stanie go zrozumieć, gdyż jakiś z trudem przebijający się przez zakłócenia głos zapytał: - Czy oni naprawdę są tam jeszcze?
- Powiedz im, żeby przynieśli nam coś do picia- zawołał Jerome z ładowni.- Żebyśmy mogli opić nasze ponowne spotkanie.
Niemal w tym samym momencie łączność została przerwana. Zapadła cisza, słodkawy zapach cynamonu przybierał na sile, wyraźnie zaczęła wzrastać również temperatura. W chwilę później wystąpiło zjawisko, znane już Steve'owi aż za dobrze: nieregularne trzepotanie ciężkości, jak gdyby silnik rakiety nie funkcjonował należycie. Wytworzony przez chronotron pęcherz energii zaczął dygotać. Natężenie pola zbliżało się do punktu krytycznego.
Jerome zamknął szczelnie wszystkie luki i wdrapał się do kokpitu. Wspólnie sprawdzili działanie przyrządów: wszystkie funkcjonowały bez zarzutu. Zamknęli wieżyczkę, zapięli pasy, zgasili reflektory i - czekali.
Temperatura wzrastała w dalszym ciągu. Zrobiło się gorąco. Ściany klatki zdawały się rozżarzać stopniowo do czerwoności. Steve oddychał z trudem: miał kolejny atak lęku przestrzeni. W polu widzenia pojawiły się barwne światełka. Przez chwilę pomyślał, że zostali już wyczepieni i widzą gwiazdy, ale kiedy uniósł głowę, dostrzegł jedynie zniekształcone odbicie pulpitu sterowniczego na szklanym suficie wieżyczki.
W oddali rozległ się przeciągły grzmot, który zbliżał się szybko; zdawało się, że jego wibracja rozsadzi ściany klatki.
- Myślę, że to już!- wykrzyknął Jerome tuż za jego placami.
Grzmot narastał. Krótkie okresy ciężkości i nieważkości następowały po sobie. Sztuczny pęcherz grawitacyjny zadygotał gwałtownie - i oderwał się.
-Chryste Jezu! - pomyślał Steve.
Nastała chwila oszołomienia.
Oni natomiast runęli.
Runęli poprzez krwawy dym i strzępy chmur wprost w słońce, ciemnoczerwone słońce, stykające się już ze skrajem horyzontu na zachodzie.
Podłoga klatki przechyliła się w dół i Steve instynktownie przesunął do przodu drążek sterowy, aby uczynić lot szybowca bardziej stabilnym; impuls ruchu _przekazany przez "Edisona" był za słaby.
Przeniknęli cienką powłokę chmur. W dole rozpościerał się krajobraz jak z bajki: białe równiny, powleczone różową poświatą wieczoru, pojedyncze, wysokie masywy górskie, których szczyty ginęły w promieniach słońca, a ich strome zbocza skrywał już mrok. Na północnym zachodzie duża plama jeziora, ciągnąca się ku zachodowi hen, daleko. Niebo przybrane w purpurę wieczoru odbijało się w wodzie niczym miedź. Na południu widniał rozległy łańcuch gór: wybrzeże Afryki Północnej.
Słońce umykało coraz szybciej, wzmagały się cienie, stapiając się z mrokiem. - Musimy pośpieszyć się z lądowaniem, niedługo ściemni się zupełnie- powiedział Jerome. W tej samej chwili dobiegł ich odgłos wybuchu materializacyjnego, odbijającego się echem od nadrzeżnych gór.
Steve przechylił jeszcze niżej dziób szybowca. Rozstawione szeroko skrzydła kołysały się. Brzeg jeziora z prawej strony skręcał łagodnie na południowy zachód, tworząc teren do lądowania. Ponieważ podłoże mogło być bagniste, Steve skierował szybowiec nieco dalej na południe od brzegu.
Jerome uruchomił w tym czasie radiostację, nadając umówiony sygnał.
- Boja wzywa kotwicę, boja wzywa kotwicę, zgłoś się. Odbiór.
Pełni napięcia oczekiwali odpowiedzi.
"I pamiętajcie, że każda grupa może być pierwsza..."
Raptem w odbiorniku coś trzasnęło, po czym jakiś głos zawołał: -Wyłączyć nadajnik! Jeżeli chcecie wylądować bezpiecznie, to na miłość boską zamknijcie gęby! Bądźcie na odbiorze!
Jerome momentalnie wyłączył nadajnik. Widać było, że jest nieco zbity z tropu. -Obowiązują tu wspaniałe formy towarzyskie, nie ma co! Ale co to miało oznaczać: "Jeżeli chcecie wylądować bezpiecznie..."?
- Wygląda na to, że nie wszystko przebiega tak gładko, jak to sobie wyobrażali ci z Marynarki. Przeczuwałem to.
- Niech to diabli! Na domiar wszystkiego wydaje się, że komitet powitalny nie jest zbyt rozmowny.
Steve wpatrywał się bacznie w gęstniejącą ciemność i zauważył, że jednak występują tu drzewa. -Z pewnością mają swoje powody, aby nie nadawać zbyt długo- warknął. Ściągnął drążek sterowy na widok palmy z brakującym wierzchołkiem. Dalej rozciągały się zarośla i otwarta przestrzeń. Klnąc włączył reflektory. Znajdowali się na wysokości około 20 metrów nad ziemią. Teren był dosyć równy, ale poprzerzynany kraterami, jakby po ostrzale artyleryjskim, tu i ówdzie widać było spaloną trawę i zwęglone zarośla, pomiędzy którymi jaśniały piaszczyste łachy. Steve poderwał dziób szybowca do góry i wysunął płozy. Jeszcze pięć metrów nad ziemią. W następnej chwili najpierw jedna płoza, potem obie dotknęły gruntu. Dziób szybowca opadł raptownie, przednie koło osiadło miękko, kokpit otarł się o gałęzie krzewów, szybowiec zakołysał się kilka razy, wreszcie wpadł w coś elastycznego i zatrzymał się.
Steve włączył reflektory, odpiął pasy i otworzył wieżyczkę. Nocne powietrze było zadziwiająco ciepłe i pachniało solą, cykady hałasowały. Jerome wszedł przez luk do ładowni, oświetlił wnętrze latarką, po czym zawołał, że wszystko w porządku.
W kilka minut później wrócił do kokpitu, uzbrojony w dwa pistolety maszynowe.
-Myślisz, że sobie zażartowali z nas?- zapytał.
-Jestem pewien, że nie- odparł zdecydowanie Steve. -Nie chciałbym zresztą przekonać się o tym teraz- dodał.
- Jak sądzisz, kim są nasi wrogowie?
-Prawdopodobnie dowiemy się o tym niebawem.
Steve nadstawił ucha.
W ciemności zatrzeszczały gałęzie, w oddali rozległ się warkot silnika jakiegoś ciężkiego pojazdu. Odgłos oddalił się i wkrótce umilkł.
Czyżby była to rzeczywiście przeszłość? Steve czuł się tak jak po próbnym locie przez Atlantyk i z powrotem samolotem o prędkości 4 machów. Kiedy było już po wszystkim, usiadł wtedy wieczorem w mesie, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że tak naprawdę nie poleciał do Europy, że to wszystko było złudzeniem, że tę trasę przebył jedynie na mapie. Rzeczywisty dystans pozostał dla niego taka samą abstrakcją, jak odległości w kosmosie. Jego dusza nie brała udziału w tej podróży, zareagowała jedynie w określonym wzorcu technicznym, zgodnie z odruchem wyćwiczonym w ciągu długoletniego treningu. Uświadomił sobie, że powietrze miało tam inny zapach, że inna była ziemia, ale kwestia dystansu pomiędzy jego poprzednim miejscem pobytu a obecnym pozostała w jego umyśle niejasna.
W każdym razie znajdowali się z pewnością w basenie Morza Śródziemnego, a fakt, że nie było tu wody, mógł oznaczać tylko jedno: nie znajdowali się już w teraźniejszości. Pięć milionów lat temu w basenie tym nie było wody. Ergo...
-Lądowanie odbyto się bez zarzutu - informował Jerome, który wyszedł już na zewnątrz, a teraz przyświecając sobie latarką obchodził szybowiec dokoła.
-Mieliśmy szczęście. Są tu nawet drzewa.- Skierował snop światła do przodu. Szybowiec przedarł się poprzez rzadkie zarośla, grzebiąc dziób pod gęstą plątaniną kolczastych latorośli i twardych suchych liści.
- Myślę, że powinniśmy zostać tu, gdzie jesteśmy. Przynajmniej do rana albo dopóki nie otrzymamy nowych instrukcji- powiedział Steve.
Jerome kiwnął głową.-W nocy i tak nic nie zdziałamy. Wolałbym nie zapalać reflektorów, dopóki nie przekonamy się, co tu się dzieje.
Steve pacnął dłonią moskita, który użądlił go w czoło. -Widzę, że te bestie bardzo szybko przestawiły się na nowe sposoby odżywiania - mruknął. - W tej epoce nie ma jeszcze człowieka, ale te bydlaki przygotowały się już, aby powitać go godnie, kiedy tylko zjawi się na scenie świata: będą go dręczyć, dziesiątkować za pomocą chorób, zamieniać mu życie w piekło.
-Niewiarygodne! Oto wszystko jest już gotowe, brakuje jedynie człowieka.
-I ujrzał Bóg, że to było dobre, ale potem opanowała go pycha i rzekł: Uczyńmy człowieka na wyobrażenie i na podobieństwo nasze...
Nieoczekiwanie rozległ się na południu, w odległości około 15-20 km od nich, wystrzał artyleryjski. Nasłuchiwali z zapartym tchem. Wreszcie nastąpił wybuch. Pocisk rozerwał się 2 km na północny zachód od nich. Ciemności zalało jaskrawe światło.
- Mimo wszystko nie wylądowaliśmy jednak w raju - powiedział Jerome. -Zanosi się na gorące przyjęcie.
- Gdybyśmy nie wylądowali tak stromo i gdybym nie skierował szybowca nieco na południe, znajdowalibyśmy się obecnie prawie dokładnie w miejscu trafienia - oznajmił Steve. -Widocznie tamci zlokalizowali wybuch materializacyjny i na tej podstawie wyliczyli przypuszczalnie miejsce naszego lądowania.
Niepewnie wsłuchiwali się w odgłosy dobiegające z mroku nocy, ale przeciwnik wstrzymał ogień.
Raptem nadajnik ożył.
- Witajcie w piekle- odezwał się jakiś głos nienaganną angielszczyzną. - Lądowanie odbyło się bez kłopotów?
- Nie odpowiadajcie!- krzyknął inny głos, bardziej odległy. -Nie dajcie się nabrać! Oni chcą tylko ustalić waszą pozycję, aby dać, wam bobu!
Palec wskazujący Jerome'a spoczywający już na przełączniku, zwiotczał i opadł.
- I tak będzie lepiej, jeżeli poddacie się tak szybko, jak zrobiła to większość waszych kolegów. Grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo. Teren, na którym wylądowaliście, jest skażony pyłem radioaktywnym. Nie macie żadnych szans. Za trzy, cztery godziny będziecie załatwieni. Odezwijcie się, żebyśmy mogli was stamtąd wydostać. Każda minuta jest teraz na wagę złota, chyba że chcecie umrzeć.
- Bądźcie rozsądni - namawiał ich drugi głos. - Nie macie żadnych szans. Akcji "Zachodnia kotlina" nie ma już, nigdy jej nie było. Waszym poprzednikom postawiliśmy ultimatum. Kilku zapaleńcom wydawało się, że dadzą sobie radę. Nie żyją już od dawna. Wysadziliśmy w powietrze Cieśninę Gibraltarską. Wody stale przybywa. Wasz zrzucony sprzęt leży na dnie morza. Jesteście odcięci od pocisków i zaopatrzenia. Odezwijcie się. Wyciągniemy was stamtąd.
- Nie dajcie się sprowokować do odpowiedzi!- zawołał gorączkowo inny głos. -Zlokalizuje was w mgnieniu oka.
- Nabrano was. Nikt z waszej grupy nie powróci już w przyszłość.
- Oni chcą was po prostu zdemoralizować. Nie dajcie się na to złapać. Nie wierzcie w ani jedno słowo, jakie powiedzą.
- Kim oni są?- szepnął Jerome.
Steve wzruszył ramionami.-Widocznie szejkowie nie spali tak mocno, jak wydawało się bossom z naszej Marynarki Wojennej.
Rozgłośnia propagandowa milczała. Głos bardziej oddalony udzielał wskazówek: -Wyładujcie wszystko przed świtem i ruszajcie w drogę, kiedy tylko zrobi się widniej. Nie włączać reflektorów. Jedźcie na północ, potem na północny wschód tak szybko, jak tylko będziecie mogli. Wykorzystujcie każdą osłonę. Zwracajcie uwagę na świeże ślady wielbłądów. Jeżeli natkniecie się na oddział dosiadający wielbłądy, strzelajcie bez uprzedzenia. Tym bandytom chodzi o wasz ładunek Wyciągniemy was z tego. Pozostańcie na odbiorze. Koniec.
- Wiesz, jak wyglądają ślady wielbłądów?- zapytał Jerome.
- Nie mam zielonego pojęcia. Nie przypuszczałem nawet, że w tej epoce występowały te zwierzęta.
- Na pewna tamci sprowadzili je dla siebie. Niezły pomysł. Przynajmniej nie mają kłopotów z paliwem.
- A więc chodzi a Arabów.
- Najprawdopodobniej tak. Muszą być cholernie sprytni, skoro unieszkodliwili naszych.
Z północnego zachodu, gdzie wybuchł pocisk, dobiegło ich teraz pełne protestu trąbienie. Czyżby mastodonty? Spłoszone ptaki poderwały się skrzecząc donośnie. Potem znowu zapanował spokój.
Steve wpatrywał się w morze gwiazd, nie zdołał jednak odkryć żadnej znanej konstelacji. A więc rzeczywiście wylądowali w zamierzchłej przeszłości, pokonali okres, w ciągu jakiego światło przemierza otchłań dzielącą poszczególne galaktyki. Słońce miało jeszcze przed sobą jedną czwarta obiegu wokół centrum Drogi Mlecznej, zanim powstaną pierwsze piramidy.
Nazajutrz czekała ich, uciążliwa podróż, Steve i Jerome usiłowali więc przespać się trochę, niestety jednak niewiele wyszło z ich zamiarów.


GOLGOTA

Steve objął pierwszą wartę. Wenus, jaśniejąc promieniście na zachodniej części nieba, powoli opadała ku linii widnokręgu. Na jej spotkanie, niczym szklana łódź, podążał niepokojąco cienki sierp księżyca. Steve spojrzał na południe: tuż nad pasmem gór w Afryce dostrzegł kometę. Jej skierowany na wschód ogon wyglądał jak deszcz iskier w kuźni. Niebo, które wisiało nad nimi, sprawiało wrażenie obcego, groźnego, było to niebo świata nie przystosowanego jeszcze dla ludzi, niebo wykazujące bezładne konstelacje nie wykończonego na razie tworu. Mimo to Steve'a opanowało stopniowe poczucie akceptacji tego świata, jego substancji zmysłowej. Ów świat nabierał kształtu, nie był już abstrakcyjną przeszłością, lecz stawał się teraźniejszością, którą można było wdychać, smakować i dotknąć; tak jakby na gigantycznym ciele czasu rozwierały się pory, a on wdzierał się tamtędy niczym mikroby, po czym, wchłonięty przez strumień życia, podążał pod jego naporem w stronę przyszłości, gdzie znajdowała się jego dawna teraźniejszość - obecnie odległa galaktyka, oddzielona od niego wiekami.
Jakiś szmer przerwał mu tok rozmyślań. Zatrzeszczały gałęzie, w następnej chwili rozległo się parskanie, jakby jakiegoś dużego zwierza. Coś przedzierało się przez gąszcz. Steve odbezpieczył pistolet maszynowy i uświadomił sobie, jak żałosne jest jego uzbrojenie. Czyżby byt to jaszczur? Bzdura. Musieliby zostać wysłani w przeszłość dziesięciokrotnie bardziej odległą. Najprawdopodobniej był to mastodont albo inny potężny ssak. Większość z nich powiększyła swe rozmiary w okresie miocenu.
Zbudził Jerome'a. Teraz nasłuchiwali wspólnie. Coś dotknęło szybowca, przesunęło się wzdłuż maszyny, po czym oddaliło się. Nocna zjawa zniknęła. Wkrótce głos w radiostacji odezwał się znowu.
- Wygląda na to, że chwilowo nie możemy wam pomóc. Musimy trochę odczekać. Opuśćcie strefę czerwoną. Starajcie się nie wychodzić z pojazdu, chyba że będzie to konieczne. Teren jest częściowo skażony pyłem radioaktywnym. Wkrótce nawiążemy z wami kontakt. Koniec.
Jerome zaklął i zatrzasnął wieko wieżyczki. -Co za idioci! Nie mogli powiedzieć nam tego wcześniej? Niech to diabli!
Steve usiłował zdrzemnąć się trochę, ale w ciasnej kabinie szybko zrobiło się gorąco i duszno. Zbudził się zlany potem. Naciągnął maskę przeciwgazową i łapczywie wdychał tlen. Do świtu pozostały jeszcze chyba dwie godziny.
- Zaczynamy wyładunek?- zapytał Jerome.
Sprawnie wytaszczyli z kokpitu cały sprzęt i umieścili go w "kocie". Następnie otworzyli klapę w ogonie szybowca, usunęli uchwyty mocujące przy "kocie", zapuścili silnik i wyjechali na zewnątrz.
Gwiazdy zgasły. Świat zasnuwała jeszcze nocna mgła, ale na wschodzie było już widno. Kontury otoczenia stawały się coraz bardziej wyraziste.
Szybowiec wyżłobił przy lądowaniu wąski wyłom w zaroślach, po czym zarył się dziobem w gąszcz kolczastych roślin. Trudno było marzyć o lepszej kryjówce. Jedynie wieżyczka kokpitu i ster pionowy wystawały ponad listowie.
- Najwidoczniej szczęście nam sprzyja - odezwał się Steve. - Może uda nam się odejść stąd niepostrzeżenie...
Jerome przycisnął pedał gazu. Teren był dosyć równy, porośnięty pękami trawy, gęstymi krzakami i pojedynczymi grupami drzew. "Kot" sprawował się bez zarzutu, ale jazda była uciążliwa, gdyż musieli ustawicznie omijać krzewy, wyłaniające się niemal w ostatniej chwili z gęstej mgły.
Nie ujechali jeszcze pół kilometra, kiedy tuż za nimi rozległ się odgłos wybuchu. Steve odwrócił się i dostrzegł, że cały teren okryły pomarańczowe opary. Sytuację wyjaśniła charakterystyczna, upiorna w tej mgle, rozprzestrzeniająca się w kształcie gigantycznego grzyba chmura.
- Ostrzeliwują nas granatami atomowymi!- krzyknął.
Jerome dodał instynktownie gazu, natychmiast musiał jednak zahamować na widok kolejnego krzewu. "Kot" zachybotał gwałtownie. Steve jak urzeczony wpatrywał się w drogę, jaką już przebyli, czekając na następny błysk, który by zmiażdżył ich i unicestwił, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło.
- Na pewno namierzyli nas za pomocą mikrofonów kierunkowych- odezwał się Jerome. - Wątpię, żeby zobaczyli nas w tej gęstej zupie.
- A więc jedź wolniej! Założę się, że słychać nas w promieniu stu mil!- ofuknął go Steve. Już w następnej chwili pożałował, że nie potrafił zapanować nad nerwami. Jerome rzucił mu niechętne spojrzenie, ale nie odezwał się. Uciążliwa jazda dawała mu się nieźle we znaki, był cały spocony.
- Wygląda na to, że oni poradzili sobie lepiej z uzupełnianiem zaopatrzenia niż my, skoro mogą sobie pozwolić na takie marnowanie granatów atomowych- odezwał się po pewnym czasie Steve. -Nic dziwnego, że nasi dostali od nich nauczkę. Czuję, że nie przyjdzie nam łatwo odebrać szejkom naftę.
- Jeżeli nam się to nie uda, to najśmielsze i chyba najdroższe przedsięwzięcie w dziejach ludzkości okaże się uderzeniem w próżnię, a raczej w wodę -odparł Jerome.
- Myślisz, że oni naprawdę wysadzili w powietrze Cieśninę Gibraltarską?
- Biorąc pod uwagę ilość materiałów wybuchowych, jakimi dysponują, to nie można tego wykluczyć- wzruszył ramionami Jerome. -Ale tego koryta nie napełni się tak szybko, chyba że zrobią tam porządną dziurę.
- A mnie wydawało się, że linia wybrzeża morskiego przebiega znacznie dalej na południe niż to wynika z map rekonstrukcyjnych.
- Mnie bardziej martwi ewentualny brak możliwości powrotu w przyszłość. - A więc naprawdę uwierzyłeś, że nas nabrano? - zapytał Steve zgorszony. - To by oznaczało...- Urwał w połowie zdania, kiedy Jerome zahamował ostro, zatrzymując "kota" niemal w miejscu. Steve spojrzał bacznie, szukając wzrokiem nieoczekiwanej przeszkody i raptem dostrzegł najbardziej przerażającą twarz, na jaką kiedykolwiek patrzył. Na stalowej rurze o średnicy ok. 5 cm, wbitej głęboko w ziemię, tkwiła odrąbana głowa. Była to głowa młodego mężczyzny, jego jakby do krzyku otwarte usta odsłaniały nieskazitelne uzębienie. Górną część głowy okrywała obcisła czapka lotnicza ze skóry, podobna do tych noszonych przez kosmonautów radzieckich. Z boku umieszczona była maska przeciwgazowa, której szlauch ucięto najwidoczniej podczas egzekucji wraz z resztą ciała.
Jerome wyłączył silnik. Jak urzeczeni wpatrywali się w przerażające znalezisko. Śmierć nie mogła nastąpić dawno, biała skóra nie wykazywała żadnych śladów gnicia. Zastygła na rurze krew wyglądała jak rdza. Mimo mgły zjawiły się już pierwsze muchy. Steve rozejrzał się uważnie dokoła, nie zauważył jednak nigdzie resztek zwłok. Panująca wokół cisza wydała im się nagle groźna. Gdzieś w oddali rozległ się chichot, mogący być zarówno paplaniem małpy, jak również odgłosem jakiegoś dużego, nieznanego ptaka, lub też pełnym triumfu śmiechem bestii, która dokonała tego potwornego czynu.
Kiedy Jerome zapuścił silnik, Steve odetchnął z ulgą. Przerażający znak drogowy pozostał za nimi, ale Steve przezornie ściskał mocniej broń każdorazowo, kiedy we mgle zarysował się cień przypominający człowieka ze skórzaną maską. Nikt jednak nie zastąpił im drogi, nikt nie wznosił katowskiego miecza; to tylko drzewa wyciągały ku nim swe ciemne konary.
Drzew spotykali coraz więcej, a wkrótce ujrzeli rzekę. Jej brzegiem udali się w kierunku północnym. Szukając brodu, aby przejechać na drugą stronę, nie mogli posuwać się do przodu zbyt szybko. Zarośla były niemal nie do przebycia, stale też zagradzały im drogę zwalone drzewa. Kilkakrotnie musieli obchodzić przeszkody. Wreszcie znaleźli miejsce, gdzie płytka woda umożliwiła przejście na przeciwległy brzeg.
Wtem Jerome ponownie wyłączył silnik; coś przedzierało się przez krzaki, zdążając do wodopoju. Było to stado mastodontów. Potężne, sześciometrowej wysokości zwierzęta z krótkimi, można by rzec niedorozwiniętymi kłami i krótką jak u tapira trąbą, mającą rozwinąć się w zwinny organ chwytny dopiero u mamuta i słonia, wyglądały na zmęczone i wynędzniałe, ciemna, kudłata sierść wypadała całymi kosmykami, a na gołej, szaro-srokatej skórze widoczne były ropiejące rany i świeże zadraśnięcia, z których tryskała jasnoczerwona krew. Typowe oznaki zaawansowanej choroby popromiennej. Jedno ze zwierząt miało skarłowaciałą trąbę kołyszącą się pomiędzy małymi kłami to w jedną stronę, to w drugą.
Stary samiec został zraniony w łeb odłamkiem granatu albo pociskiem. Oślepiony cieknącą krwią, unosił trąbę w ich kierunku, węsząc nieufnie, trąbiąc przy tym przeraźliwie. Ryk przerodził się w ochrypłe łkanie. Boki potężnego samca dygotały z wyczerpania, przedstawiał sobą żałosny widok. Najwidoczniej znalazł się w miejscu wybuchu granatu atomowego, a to oznaczało rychłą śmierć. Samice, jakby przeczuwając nieszczęście, wzięty młode pomiędzy siebie i zaczęły spychać samca na bok.
Przewodnik stada podszedł chwiejnym krokiem do rzeki, pośliznął się na błotnistym brzegu i runął na ziemię, po czym zanurzył trąbę w wodzie i opryskał się. Dopiero potem zaczął pić łapczywie. Woda zaróżowiła się od krwi. Kiedy mastodont zaspokoił pragnienie i objął wartę, reszta stada odważyła się podejść do wodopoju.
- Coś potwornego! Co oni narobili!- wzdrygnął się Jerome.
- Obawiam się, że to dopiero początek- zauważył z goryczą Steve. -Ludzie mają to do siebie, że przejmują dominację, gdziekolwiek się znajdą, nawet jeżeli odbywa się to kosztem otoczenia.
Czekając, aż stado ugasi pragnienie i oddali się od brzegu, zjedli pozostałe kanapki i wypili resztki herbaty z termosów. Mastodonty ginęły we mgle, człapiąc po błocie, cierpliwie pomagały sobie wzajemnie, jeżeli któreś z nich przewracało się lub grzęzło w mule i parskało bojaźliwie, prosząc o pomoc. Na wszystkich zwierzętach widniało piętno śmierci popromiennej.
Tym razem prowadzenie pojazdu objął Steve, a Jerome usiadł obok, trzymając na kolanach odbezpieczony pistolet maszynowy. Szczęśliwie przebyli rzekę. Dalej krajobraz przywodził na myśl sawannę, mniej było drzew, rzadziej występowały zarośla. Jechali niemal dokładnie w kierunku północno-wschodnim. Teren wznosił się stopniowo, nieśmiało i dyskretnie przebijało się niekiedy słońce. "Kot" wjeżdżał pod górę i raptem, jak gdyby wynurzyli się z wody, ujrzeli morze mgly w dole. Na południu wznosiły się tępo zakończone stożki, które kiedyś, w odległej przyszłości, miały stać się wyspami La Galite, nieco dalej w tyle ciemniał skrawek wybrzeży Afryki, odbijając się od białych oparów mgły. Stamtąd zestali ostrzelani Jerome przytknął do oczu lornetkę i powiódł wzrokiem po zalesionym łańcuchu, pagórków, nie zauważył jednak nic podejrzanego, nigdzie też nie błysnął ogień, wystrzału.
W dole z powłoki chmur wynurzały się tu i ówdzie pierzaste wierzchołki palm, niczym osobliwe, nienaturalnej wielkości wodorosty owiane dymem. Jerome wskazał na północ, gdzie rozciągał się poprzerzynany rozpadlinami płaskowyż, mający przekształcić się za kilka milionów lat w wyspę Sardynię.
- Musimy tam się dostać- powiedział. -Ale szczerze mówiąc, wolałbym zawrócić kawałek i przeczekać we mgle do wieczora, a dopiero później ruszyć dalej.
Steve przypomniał sobie uciętą głowę pilota i wzdrygnął się. -Jestem innego zdania - powiedział. - Nie znamy zasięgu ich broni, więc im bardziej oddalimy się na północ, tym będziemy bezpieczniejsi.
Jerome spojrzał na strome urwiska Sardynii i wzruszył z powątpiewaniem ramionami.-Kto wie?
-Teren jest skażony pyłem radioaktywnym- upierał się Steve.
-Niewykluczone, że jesteśmy już napromieniowani. Powinniśmy poszukać pomocy, póki jeszcze nie jest za późno. -Mówiąc to, czuł już prawie trudne do zniesienia swędzenie ciała. - Na pewno nie opuszczą nas w biedzie - dodał z nadzieję w głosie. - Obiecali przecież, że nam pomogą.
- O ile będą w stanie coś dla nas zrobić. W przeciwnym razie pójdziemy do piekła- powiedział Jerome, a po chwili zauważył ironicznie: -Jeżeli w tej epoce piekło już działa. Ale co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Było wczesne popołudnie, kiedy Jerome zasiadł za kierownicą. Znajdowali się już wysoko ponad morzem mgły, ale sardyński płaskowyż zbliżył się do nich tylko nieznacznie. Drzewostan zmieniał się stopniowo, tu i ówdzie pojawiały się pinie i akacje, a nawet miłorzęby.
Wkrótce natknęli się na spalony wrak jeepa i zwłoki czterech mężczyzn. Byli to żołnierze; świadczyły o tym szczątki mundurów. Jeden z mężczyzn nie zginął na miejscu, ale zdołał odczołgać się na odległość około sześćdziesięciu metrów, zanim runął na ziemię. Potem zajęły się nim sępy. Sądząc po śladach, padli ofiarą ostrzału rakietami z powietrza. Przeciwnik miał widocznie przewagę również w lotnictwie. Steve spojrzał z obawą w niebo.
- Wygląda na to, że nie bardzo udała się ta pomoc dla nas-warknął Jerome. -Co o tym sądzisz?
Steve nie odpowiedział. Przejeżdżali właśnie przez okolicę, gdzie musiały toczyć się ciężkie walki. Ziemia usiana była lejami po bombach, roślinność wypalona, zwęglone pnie drzew sterczały posępnie. Jerome jechał teraz wolniej; łańcuchy wzbijały tumany kurzu i popiołu. Trzeba było również omijać leje. Upał w zamkniętym szczelnie pojeździe stawał się nie do zniesienia.
- Wydaje mi się, że ten teren jest czysty- powiedział Jerome i skierował "kota" pod ciemny, chroniący przed słońcem dach z gęsto splecionych gałęzi pinii. W niedużym dole zebrało się trochę wody, połyskującej w promieniach słońca. Jerome zdjął buty i zanurzył nogi w wodzie, a Steve wdrapał się na stok brzegu, aby rozejrzeć się dokoła. Tu, u podnóża płaskowyżu, słońce prażyło z nie zmniejszoną mocą, ale strome zbocza południowego wybrzeża Sardynii pokrył już cień. Gdzieś w górze musiała znajdować się baza, ku której zmierzali. Dopiero tam mogli poczuć się bezpiecznie.
Nagle Steve usłyszał chrypliwy ryk. W pierwszej chwili pomyślał, że to warkot silnika, potem uświadomił sobie z przerażeniem, że może być to tylko jakiś duży drapieżnik, lew albo inne zwierzę. Na łeb na szyję zbiegł na dół, krzycząc do Jerome'a, który w panice wyskoczył z wody i chwycił pistolet maszynowy: - Lew! Lew!
Jerome wymachiwał pistoletem, nie dostrzegł jednak żadnego celu. Podczas szkolenia uczono ich wielu zbędnych rzeczy, ale nie powiedziano im, jak mają się zachować przy spotkaniu z drapieżnikiem.
- Do diabła, musisz być bardziej ostrożny! - wrzasnął wreszcie na Steve'a. - Tu mogą być tygrysy szablastozębne, przed którymi nie obronią się nawet mastodonty. Dlaczego włóczysz się bez broni?
Zły na siebie samego Steve rzucił hełm na tylne siedzenie, usiadł za kierownicą i zapuścił silnik. Jechali długo, aż zapadł zmrok, a jeszcze trochę potem przy świetle reflektorów. Dalej zaczynał się teren trudny do przebycia. Zaczęło padać. Na burzę zbierało się przez całe popołudnie, teraz rozpętała się prawdziwa walka żywiołów. Steve poprowadził pojazd stromym zboczem, opuszczając koryto potoku, którym jechali do tej pory, w obawie, że wkrótce przekształci się ono w rozszalałą kataraktę. Wreszcie zahamował, zupełnie wyczerpany. O dach pojazdu bębniły olbrzymie krople deszczu, przednią szybę zalewały strugi wody, powietrze przecinały ciemnoczerwone błyskawice, w pobliskich rozpadlinach skalnych rozległ się grzmot, przetaczający się aż ku dolinie. Drzewa jęczały pod naporem wiatru i strząsały wilgoć z bujnego listowia.
Kiedy ulewa przeszła, rozbili namiot pod konarami. Ledwo uporali się z robotą, odezwała się ponownie radiostacja.
- Boja, boja, tu kotwica. W nocy spróbujemy nawiązać z warni kontakt bezpośredni. Dajcie sygnał, żebyśmy mogli ustalić wasza pozycję. Odbiór. Koniec.
- Chwileczkę -odezwał się Steve do Jerome'a, manipulującego niezdecydowanie przy radiostacji. -To może być podstęp. -Jerome skinął głową. Nieoczekiwanie odezwał się inny głos: -Macie rację, chłopcy. Uważajcie, bo
tamci zrobią wszystko, aby użyć wobec was podstępu. Jeżeli im się to uda, będziemy usiłowali wyciągnąć was z tego. Nie możemy ustalić z wami wspólnego klucza, ale zaufajcie nam. Odbiór. Koniec.
Jerome włączył na chwilę nadajnik. -Zrozumiałem. Koniec.
-Wspaniale. Dziękuję. To wystarczy. Pozostańcie na odbiorze. Koniec.
Steve objął wartę, podczas gdy Jerome usiłował zdrzemnąć się trochę. Krwistoczerwone rozbłyski zalewały chmury co pewien czas posępną poświatą, o dach namiotu bębniła ulewa.
Tuż po północy dobiegł ich odgłos zbliżającego się śmigłowca. Kiedy maszyna znalazła się nad nimi, Steve szepnął do mikrofonu: -Lądujcie.
Jednocześnie odbezpieczył pistolet maszynowy. Jerome wyczołgał się z namiotu i z bronią gotowa do strzału zajął pozycję.
Przez kilka niepewnych sekund Steve spodziewał się, iż ujrzy błysk wystrzału z karabinu maszynowego lub odpalonej rakiety, nic takiego jednak nie wydarzyło się. Mała dwuosobowa maszyna z włączonym szperaczem wylądowała, a z wnętrza wysiadły dwie osoby. W słabym świetle Steve zdołał jedynie poznać, że są to dwaj mężczyźni odziani w sfatygowane już i wyblakłe mundury oraz stalowe hełmy.
- Murchinson- odezwał się niższy, wyciągając rękę na powitanie. Sadząc po twarzy, niezbyt dobrze widocznej w ciemnościach, mógł mieć około pięćdziesięciu lat.
- Ruiz- przedstawił się drugi mężczyzna, krępy, średniego wzrostu, o kilka lat młodszy od tamtego.
- Z tamtej strony Missisipi, ale na sto procent jeden z naszych- zapewnił Murchinson. Ani Steve ani Jerome nie zrozumieli sensu tej uwagi. Przybysze zdawali się nie przywiązywać wagi do stopni wojskowych, Jerome podał więc jedynie swoje nazwisko. Tamci skinęli głowami.
- Wydaje mi się, że widziałem wasze nazwiska na liście. Liście tych, którzy są jeszcze w drodze- powiedział Ruiz i uśmiechnął się. -Macie szczęście.
Steve przytaknął. -Mogło być gorzej.
- Z jakiego okresu przybywacie?- zapytał Murchinson.
- Z 1986 -odparł Steve. -Co tu się w ogóle dzieje?
- Piekło- powiedział krótko Murchinson. -Ale o tym zdążyliście się już chyba przekonać sami.
- Ile osób jest już tutaj? -zapytał Jerome.
- Och, cała masa- odparł z wahaniem Murchinson. -Ostatecznie minęło już ponad czterdzieści lat, odkąd wylądowali pierwsi. Kilku zdążyło już... wrócić.
- Z powrotem w przyszłość? - zapytał Jerome. Tamci wymienili między sobą
szybkie spojrzenia.
- Wie pan, ten punkt misji nie należy właściwie do naszych zadań - powiedział Ruiz, z zakłopotaniem kopiąc nogą ziemię. -Udzielimy wam kilku dobrych rad i damy mapę, żebyście mogli jutro dojechać bezpiecznie do twierdzy. Nie chcielibyśmy wchodzić w szyki komendantowi. Na pewno odpowie wyczerpująco na ,wszystkie wasze pytania.
- A co z rurociągiem?- nie ustępował Jerome. -Jeżeli Marynarka Wojenna działa tu od czterdziestu lat, to...
- Niech pan posłucha- odparł Ruiz z posępną miną. -Powinniśmy o tym zapomnieć. Ten zwariowany pomysł kosztował już życie wielu ludzi. My obaj poświęciliśmy temu gównu ponad dwadzieścia lat, mając nikłą nadzieję na wydostanie się z tego.
- Czyżby chciał pan przez to powiedzieć, że w ciągu czterdziestu lat nie dokonano nic, a nasi ludzie okopali się w twierdzach, podczas gdy sprowadzony tu z takim trudem materiał rdzewieje gdzieś na dnie morza?- zawołał Jerome.
- Niech pan posłucha, mister... -zaczął Ruiz.
- Major Jerome Bannister, jeśli łaska!
- Niech się pan uspokoi, majorze- odezwał się Murchinson. -O ile nie zdołał pan jeszcze wyrobić sobie poglądu na tę cała sytuację, to otrzyma pan teraz moc wyczerpujących odpowiedzi.- Na mokrej masce "kota" rozpostarł mapę oświetlając ją latarką. Papier nasiąkał szybko wodą. Murchinson zakreślił palcem ich pozycję, po czym wskazał gdzieś na północ. -Ze zrozumiałych względów nie oznaczono tu dokładnie pozycji twierdzy. Jeżeli spotkacie panowie dosyć niskich gentlemenów, owłosionych i mówiących kiepską angielszczyzną, możecie z pełnym zaufaniem rzucić im się w ramiona. Ale jeżeli natkniecie się na oddział jeźdźców dosiadających wielbłądy- chociaż ci nie zapuszczają się raczej tak daleko w te strony- to strzelajcie do nich bez uprzedzenia. To jakaś hołota, byli żołnierze szejków, prowadzący wojnę już od dawna na własny rachunek. Te typki również szują się oszukane.
- Widzę, że niektóre rzeczy dziwią pana- wtrącił Ruiz.
- Istotnie, tak jest- odparł Jerome.
- Zdziwi się pan jeszcze wiele razy, majorze.
- Przybyliśmy po to, aby skorygować wiele spraw- odparował Jerome. -Jeżeli coś wygląda nie tak, jak to sobie wyobraziliśmy, to przeprowadzimy korektę. Przecież ci z Marynarki dowiedzieli się już na pewno od tych, którzy powrócili, że...
- Przepraszam, majorze Bannister- przerwał mu Murchinson -nie mam zwyczaju mówić coś nie w porę, ale na Bermudach siedzą ludzie, którzy dobiegają już siedemdziesiątki, czekając na spokojną starość. Czekać zaś mogą dzięki dużej porcji szczęścia i dzięki nam, parającym się tym idiotycznym zajęciem, jakim jest przewożenie ich na drugą stronę. Gdyby nie to, mieliby swoją starość już za sobą, podobnie jak wielu innych, którym nie możemy już pomóc, majorze i - wskazał na kierunek południowo-wschodni - którzy pozostali tam na zawsze. Prawdą jest, że to my narażamy się na niebezpieczeństwo, jesteśmy napromieniowani i lepiej będzie dla was, jeżeli nas opuścicie. Czy pan rozumie, co mam na myśli?
- Przepraszam - mruknął Jerome - nie wiedziałem, że... Ale dlaczego nie wrócił pan w przyszłość?
- On naprawdę chce, żeby mu to powiedzieć- westchnął Murchinson.
- Po prostu oszukano nas, majorze- powiedział szorstko Ruiz. -Powrót w przyszłość jest niemożliwy.
Steve poczuł się tak, jakby położono mu coś ciężkiego na serce. Głowę wypełniała tylko jedna myśl, rozsadzając skronie.
Wszystko skończone.
Podobnie czuje się z pewnością skazaniec, stojąc przed plutonem egzekucyjnym i widząc skierowane na siebie lufy strzelb.
- Przeczuwałem to- szepnął Jerome. Był opanowany, ale mimo to głos jego zabrzmiał jak zduszony jęk.
- Na pewno nie jest to zamierzone - uspokajał Ruiz. - Widocznie coś poszło nie tak jak trzeba.
- Słyszał pan o układzie zawartym pomiędzy Castro a Maksymilianem V- zapytał wyczekująco Murchinson.
Jerome spojrzał na niego zdziwiony.
Ruiz skinął znacząco głową. -Widzi pan?

Kiedy śmigłowiec poderwał się do góry i zniknął w oddali, Steve wszedł do namiotu. Jerome objął drugą wachtę. Pomiędzy drzewami wyszukał sobie suche miejsce, potem wczołgał się do namiotu, żeby zabrać coś ze sobą. Steve udał, że śpi. Wydawało mu się, że jego przyjaciel tłumi łkanie, ale mogło to być również złudzenie. Jerome wyszedł ponownie na zewnątrz i zaciągnął zamek błyskawiczny.
Steve czuł się załamany, nie mógł jednak usnąć. Od czasu do czasu, kiedy poryw wiatru uderzał o gałęzie, na dach namiotu spadały grube krople deszczu niczym garść dojrzałych śliwek. Miał wrażenie, jakby coś gniotło mu piersi, ciążyło na nim mocą miliardów milibarów. Wiedział, że istnieje wyjście na wolność, nieosiągalne jednak dla niego; że wszystko, co kocha i ceni, znajduje się z tamtej strony owego niezmierzonego korytarza wiodącego w przyszłość.
- Chryste Jezu- jęknął, przytłoczony brzemieniem strachu i czasu. Uświadomił sobie nagle, że stworzenia na ziemi będą musiały poczekać jeszcze ponad 50 000 wieków na swojego Zbawiciela.
Nędzne stworzenia, osamotnione w swojej trwodze. Steve przewracał się z boku na bok, przyszło mu na myśl napiętnowane widmem śmierci stado, na które natknęli się tuż po wylądowaniu; młody osobnik niezdolny do dalszego życia z powodu swej kalekiej trąby, kiwającej się tam i z powrotem. Zmieniliśmy Ziemię, pomyślał Steve, podporządkowaliśmy ją sobie, zrobiliśmy to dla Boga, ukształtowaliśmy ją na podobieństwo Jego. A teraz odbicie to stało się ponadczasowe, jak Stwórca, jego oddech opada na oceany, wpełza w ziemię, zmienia smak powietrza; stare, istniejące już od milionów lat znaki orientacyjne milczą, bezradne płazy zdychają, ptaki wędrowne szukają nowych szlaków w plątaninie dróg powietrznych. To sączy się poprzez czas, sączy w ponure sny stworzeń, zrywających się z chwilą, kiedy dobiega je metaliczna woń strachu; strachu, który przenika wszystko i sprawia, że zapomina się o drogowskazach, który przysłania wszystko jak słup dymu zasnuwający gwiazdy. Ból jak pod dotykiem gorącego popiołu na ciele, ciemne światło rozsiewające nieuleczalne choroby; burza wyłaniająca się z jasności dnia, nieoczekiwana, niczym krwotok przesłaniająca słońce. Steve zgiął się wpół, jakby pod wpływem bólu. Przerażony zerwał się, kiedy Jerome pociągnął go za nogę, aby go zbudzić.
Poranek był jasny, wkoło rozchodziła się woń żywicy. Niebo było czyste i wisiało w górze jak błękitny żagiel. Nad rozgrzanymi już od słońca skałami krążyły orły, wietrząc budzące się wiatry wstępujące. Gdzieś niedaleko zaskrzeczała sójka, potem rozległ się huk wystrzału, odbijając się echem od skalnych szczelin.
Jerome przyrządził już śniadanie. Wyglądał na niewyspanego, pod oczyma miał głębokie cienie.
Jedli bez apetytu, nasłuchując bacznie, ale jedynym odgłosem, jaki ich dobiegał, był świergot ptaków. Starając się nie robić hałasu, zwinęli namiot.
Steve zapuścił ostrożnie silnik, ale i tak wydało im się, że narobili niesamowitej wrzawy. Jerome rozejrzał się niespokojnie dokoła, po czym ruszyli w drogę. Teren stawał się coraz bardziej górzysty i coraz trudniejszy do przebywania. Znowu stanęli nad kamienistym korytem potoku.
- Powinni byli dać nam muły, a nie to pudło- mruknął Steve.
Jerome spoglądał od czasu do czasu na kompas, wreszcie wskazał na mapę. -
-Ten, Ruiz mówił coś o korycie rzeki. Może to tu. Ale wydaje mi się, że oddaliliśmy się za bardzo na wschód. Jeżeli tamto pasmo wzgórz jest późniejszym Kap Teulada, musimy trzymać się bardziej na lewo, gdyż twierdza znajduje się w Purto Pino.
Steve podążał jeszcze kilkaset metrów wzdłuż koryta potoku, ale w ten sposób skręcali coraz bardziej na wschód. Zawrócił więc i wjechał na zachodni brzeg. Przedostali się przez zarośla i dotarli do opadającej łagodnie na południe równiny, pozbawionej niemal zupełnie drzew.
- Jeszcze najwyżej cztery do pięciu mil.
W tym samym momencie rozległ się donośny huk, jak gdyby samolot pokonał barierę dźwięku, a po chwili usłyszeli ryk silnika. Ze wschodu, ocierając się niemal o łańcuch gór, nadlatywał wprost na nich lotem koszącym myśliwiec bombowy.
Steve gwałtownym ruchem otworzył drzwi, odbiegł od pojazdu i rzucił się na ziemię. W ciągu kilku sekund samolot przeleciał nad nimi. Byt to MIG 25.
Pierwszy odruch kazał Steve'owi porzucić pojazd i ratować własną skórę, ale pokonał ten impuls. Śpiesznie siadł za kierownicą.
- Jazda!- krzyknął Jerome. Steve szarpnął za kierownicę, skręcając ostro w prawo. Pełnym gazem mknęli ku niskiej ścianie skalnej, podczas gdy Jerome przeszukiwał wzrokiem niebo. Nie upłynęło jeszcze pięć minut, kiedy MIG pojawił się z powrotem. Steve wcisnął na głowę hełm, zatrzymał pojazd i wyskoczył na zewnątrz, szukając schronienia za kilkoma głazami. Słyszał charakterystyczne "fffosz-fffosz", kiedy z samolotu odpalono dwie rakiety powietrze-ziemia, a jednocześnie terkot lekkiej broni przeciwlotniczej "trat-trat-trat". Wyglądało na to, że atak nie był skierowany przeciw nim.
Steve powrócił pędem do "kota" i spostrzegł Jerome'a siedzącego w bezruchu. Jego zazwyczaj jasne oczy pociemniały ze strachu, nieogoloną twarz pokrywały grube krople potu.
- Co się z tobą dzieje?! - krzyknął Steve.
- Ależ z nas idioci!- Jerome aż uderzył dłonią o kierownicę. -Ależ z nas beznadziejnie ślepi głupcy! Po co daliśmy się w to wciągnąć? -Nagłym szarpnięciem otworzył drzwiczki i wyskoczył na zewnątrz. Steve słyszał, jak biegnie do przyczepy i wymiotuje. Każdy człowiek musi poradzić sobie z szokiem tak, jak potrafi, pomyślał. U Jerome'a jest to problem fizyczny.
Ze wschodu nadlatywał ponownie MIG. Znowu rozległ się odgłos odpalania rakiet i detonacji głowic bojowych, w tym samym momencie rozpoczęło się ostrzeliwanie z broni przeciwlotniczej. MIG zbliżył się i przemknął nad nimi, pozostawiając na błękicie nieba pasmo dymu. Pilot usiłował jeszcze poderwać do góry trafioną maszynę, aby osiągnąć wysokość właściwą do skoku, ale w końcu dał za wygraną. Spadochron rozbłysł, potem zaczął opadać. Tuż u zbocza góry na zachodzie wykwitła pomarańczowa błyskawica. Nad miejscem trafienia pojawiła się chmura dymu. Wydęta biel spadochronu uniosła się bezszelestnie na tle błękitu, nadając niemal pogodny akcent ciszy, którą dopiero po chwili przerwał odgłos zapomnianej już eksplozji.
Steve zdążył już odzyskać spokój; jak gdyby moment słabości u Jerome'a odebrał całej tej sytuacji element trwogi. Odniósł raptem wrażenie, że potrzebny jest również tu i teraz, i ta świadomość przyniosła mu ulgę. Zmora tysiącleci, przygniatająca mu pierś poprzedniej nocy, ustąpiła.
Steve wysiadł i nastawił kocher. Kiedy kawa była już gotowa, napełnia dwa kubki, po czym podszedł do Jerome'a. Siedząc obok siebie w cieniu ściany skalnej, popijali gorący napój.
- Dziękuję - powiedział wreszcie Jerome. Otarł sobie pot z czoła i oczu, po czym rzucił hełm na trawę.
Od czasu do czasu rozlegały się gardłowe okrzyki, przekazywane jakby i powtarzane dalej. Brzmiały radośnie, jak gdyby satyr wybuchał śmiechem podczas igraszek miłosnych, i ta wesołość przenosiła się na kolejne stoki górskie. Steve podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, nie mógł jednak wyjaśnić pochodzenia tych krzyków. Jakiś wymarły gatunek ptaków?- zgadywał, ale jakkolwiek odgłosy wydawały mu się obce, to miały w sobie zarazem coś znajomego na tyle, że omal nie odpowiedział na ten zew w swój nieporadny sposób.

TWIERDZA


Odpoczywali już prawie całą godzinę, kiedy nagle z południowego zachodu dobiegł ich warkot silnika. Błyskawicznie chwycili pistolety maszynowe i skryli się. Warkot potężniał z każdą chwilą i wkrótce pomiędzy skałami a zaroślami pojawił się jeep, stary jak świat, pokiereszowany i zabłocony, z rozbitą szybą przednią i bez dachu. Kierowca był niski, ginął niemal za kierownicą. Samochód gnał pełnym gazem i z piskiem hamulców zatrzymał się na około dziesięć metrów przed nimi. Silnik ucichł od razu.
Kierowca niewiarygodnie zwinnie wyskoczył z samochodu i na jego widok Steve i Jerome osłupieli: była to istota nie wyższa niż 1,5 metra, o nieproporcjonalnie długich rękach, sięgających wskutek jej pochylonej postawy aż do ziemi. Na głowie tkwił zbyt obszerny hełm, nogi okrywały krótkie, wyblakłe spodnie w kolorze khaki, odziedziczone zapewne po jakimś angielskim oficerze armii kolonialnej. Reszta ciała, obnażona, była obficie owłosiona, nawet twarz porastała gęsta sierść o barwie piasku. Kosmate nogi, wystające spod szortów, były cienkie ale zadziwiająco muskularne; duże palce wieńczyły silne, groźnie wyglądające pazury. Zagadkowa istota zaciskała jedną dłoń w kułak, podpierając się nią o ziemię, w drugiej trzymała amerykański karabin.
To małpa, pomyślał Steve w pierwszym momencie, musimy odebrać jej broń, zanim czegoś nie nabroi.
Małpa uniosła głowę, z gardzieli wydobyło się ostrzegawcze warczenie, następnie zacisnęła groźnie wyglądające zęby, odcinające się nieskazitelną bielą od czerwonych dziąseł, co miało zapewne oznaczać uśmiech, gdyż dłoń uzbrojona w karabin uczyniła gest mogący znaczyć tylko jedno: chodźcie tu, nie zrobię wam nic złego.
Steve i Jerome wyszli z ukrycia, opuszczając lufy pistoletów maszynowych. Stwór wysunął do przodu podbródek i z wysiłkiem wydął ciemne, grube wargi, jak gdyby miał trudności z wymową. -Goodluck- wykrztusił wreszcie gardłowym głosem i otarł sobie twarz silną, owłosioną ręką, zanim podał ją im niedbale na powitanie. Dłoń miał wąską lecz mocną i chłodną w dotyku. Steve doznał wstrząsu wewnętrznego, kiedy palcami dotknął gęstej sierści pokrywajacej grzbiet dłoni, ale jedno spojrzenie w oczy tamtego, ciemnobrązowe, baczne i równocześnie przebiegłe, uświadomiło go, że ma przed sobą istotę mądrą i myślącą, przypominającą małpę jedynie swym wyglądem. Była to istota nie będąca już zwierzęciem, a jej rozwój, w kierunku inteligentnej formy życia już się rozpoczął. Steve byt zafascynowany: ów stwór był mu obcy, a jednocześnie bardziej ludzki niż ktokolwiek inny napotkany przez niego w ciągu całego życia. Był ujmujący w swojej gracji i naturalnym wdzięku, odpychający w zwierzęcości, nieprzyzwoity w swoim naturystycznym bezwstydzie i groźny w dzikości. Wszystkie te wrażenia zdawały się skupiać w drapieżnym wyziewie roztaczającym się wokół owej istoty; była to woń wytrawna, trudna do określenia, fascynująca. To mięsożerca, pomyślał Steve, groźny i bezlitosny myśliwy, najstraszliwszy drapieżnik, jakiego kiedykolwiek zrodziła ziemia.
- Goodluck - powiedział na głos, uznając słowa małpoluda za powitanie, jednakże tamten wybuchnął nieoczekiwanie śmiechem, poruszył uszami i wyjaśnia, wydymając przy tym usta: - Goodluck to moje imię. - Szczerząc zęby podrapał się po owłosionej piersi. -A wy jesteście tymi nowymi.- Skinął głową i dodał: -Mam go.
Dopiero teraz Steve zauważył, że na tylnym siedzeniu jeepa leży jakaś postać, młodzieniec w wieku najwyżej dwudziestu lat, o śniadej cerze i krótkich kędzierzawych włosach. Z pewnością był to pilot zestrzelonego MIG-a. Był obwiązany linkami spadochronu jak baleron, z czoła spływała mu krew. Twarz o barwie oliwkowej przybladła teraz, zapewne ze strachu. Młodzieniec drżał jak osika. Steve potrafił go zrozumieć, kiedy pomyślał o samym momencie wzięcia go do niewoli; wobec tego silnego, muskularnego karła nawet wyrośnięty drab nie miał szans.
- Moskit- powiedział wesołym głosem Goodluck, klepiąc się otwartą dłonią po owłosionym przedramieniu. Najwidoczniej wyrażał się tak lekceważąco o MIG-u 25.
- Pieniądze- dodał po chwili, pocierając kciuk o palec wskazujący gestem, znanym również w XX wieku na całej kuli ziemskiej. Widocznie za wzięcie do niewoli zestrzelonego pilota przysługuje każdorazowo premia, pomyślał Steve, ale niemal w tej samej chwili zrozumiał, co tamten miał na myśli.
- Miał szczęście- wyjaśnił Goodluck -bo nie połamał sobie nóg. Mogę go sprzedać W przeciwnym razie... - Przyłożył palec do szyi i uczynił wymowny gest. Steve'owi przypomniała się głowa nadziana na żelazną rurę. Tamci nie brali jeńców, których nie można sprzedać. Ale kto skupował niewolników? Czyżby Marynarka Wojenna?
Goodluck podniósł ręce do ust i wydał ów zawadiacki zew satyra, jaki usłyszeli poprzednio. Natychmiast odpowiedziały mu ze stoków górskich dwa głosy.
- Jedźcie ze mną - polecił Goodluck i wsiadł niezdarnie do jeepa. Jerome usiadł za kierownicą "kota" i ruszył za nim. Goodluck pędził po bezdrożach jak szaleniec, najwidoczniej znał te tereny lepiej niż własną kieszeń.
Po półgodzinnej jeździe przedostali się na drugą stronę wyschniętego koryta potoku i dopiero wtedy Goodluck zatrzymał się. W górze rzeki znajdowała się na niedużym wzniesieniu osobliwa budowla: pomiędzy skałami zamocowane były plastikowe rury o średnicy około trzech metrów i łącznej długości ok. 30 metrów. Rury tworzyły konstrukcję przypominającą piramidę. Przyległy teren usiany był kraterami i poorany lejami po wybuchach, rozległe powierzchnie lasu - spalone.
Goodluck wyłączył silnik i gestem nakazał uczynić im to samo. Znowu zakrzyknął w kierunku gór, ale tym razem nie uzyskał odpowiedzi.
- To jest chyba ta twierdza - powiedział Jerome, jednak Goodluck nie zamierzał iść w tamtą stronę.
- To atrapy- zawołał w końcu, wskazując na budowlę. -Mnóstwo atrap.-Wskazał palcem na nich. -Daliście się nabrać!- zawołał wesoło, ale nagle uśmiech zamarł mu na wargach. -Mnóstwo śmierci- rzekł ponuro, zataczając dłonią dokoła. -Mnóstwo zabitych. -Gestem odrazy podrapał się po ramionach, następnie szybkim ruchem uderzył jeńca wierzchem dłoni po twarzy. -Mnóstwo zabitych- warknął, po czym westchnął. Wydawało się, że ogarnął go raptem głęboki smutek, że nagle upadł na duchu, tracąc humor.
Po chwili ruszył ponownie na wschód. Powoli objechali zalesione przedgórze, następnie skręcili na północ i dotarli do labiryntu wąwozów o niezwykle stromych zboczach. W dole hałaśliwie kipiała woda. Pośród gęsto rosnących drzew wiodła wycięta droga, widoczne, były ślady opon i pojazdów gąsienicowych. Od czasu do czasu Goodluck przystawał, wyłączał silnik i wydawał ów osobliwy okrzyk, na który regularnie otrzymywał odzew. Ci, którzy odpowiadali, pozostawali jednak w ukryciu, stale gdzieś w górze, na wysokich wierzchotkach drzew lub na występach skalnych.
- To posterunki- wyjaśnił Goodluck. Wyglądało na to, że najemnicy Marynarki Wojennej zdają swój egzamin bez zarzutu.
- Wydaje mi się, że to jary u podnóża Porto Pino- odezwał się Jerome. -Jesteśmy na miejscu.
Dopiero teraz Steve zauważył, że wąska dolina znajdująca się przed nimi jest sztucznie zadaszona. Ściany skalne po obu stronach odstrzelono za pomocą materiału wybuchowego, tworząc w ten sposób gzymsy, na których ułożono następnie warstwami fragmenty rurociągu jeden przy drugim. Z wierzchu posypano ziemią i zamaskowano wszystko krzakami i gałęziami.
Wjechali w ciemną otchłań, a po chwili znaleźli się w obszernej jaskini, przez którą pieniąc się przepływał potok. Wokoło poniewierał się ciężki sprzęt: spycharki gąsienicowe, koparki, żurawie przejezdne i ciągniki samochodowe. Z obu stron wznosiły się baraki i blokhauzy oraz cysterny z benzyną, nie było natomiast widać żywej duszy.
Wtem natrafili na część nasłonecznioną; w tym miejscu dolina nie została zadaszona, ziemia znowu cieszyła oczy zielenią. Dalej ujrzeli dach, barykadę utworzoną z worków wypełnionych piaskiem oraz posterunek: dwóch starszych, uzbrojonych mężczyzn odzianych w szorty koloru khaki. Pierwszy z nich, opalony na ciemny kolor, był obnażony po pas, drugi miał na sobie sfatygowany podkoszulek i kapelusz z szerokim rondem. Siedzieli na wraku pojazdu, który kiedyś był zapewne "kotem", i grali w karty. Jeden z nich uniósł do góry dłoń i pozdrowił ich niedbale.
- Chyba rzeczywiście nie przybyliśmy tu pierwsi - powiedział Jerome zniechęcony. Również Steve odniósł wrażenie, że przybył na spektakl teatralny, do którego dekorację zdążono już uprzątnąć. W końcu zatrzymali się przed barakiem, proszącym się aż, by go ktoś wreszcie pomalował na nowo, a Goodluck zaprowadził ich przed oblicze komendanta.
- Witajcie w twierdzy Future One -powiedział komendant. -To miejsce nazywamy Maledetta. Jestem Howard Harness- przedstawił się, podając im rękę. Był to barczysty, pięknie opalony mężczyzna po sześćdziesiątce, o ciemnych, bystrych oczach i rzadkich, siwych włosach. Z ubrania miał na sobie jedynie wyblakłe szorty i zrobione samodzielnie sandały, których podeszwy wycięte były ze starych opon samochodowych. Jerome obserwował owe symptomy upadku z rosnącym przerażeniem.
- Byłem tu oficerem najwyższym rangą- kontynuował komendant, wskazując im miejsce na niezbyt starannie skleconej ławie. - Dawno już przestaliśmy zwracać uwagę na stopnie wojskowe, pozostała jedynie funkcja komendanta.
Steve wpatrywał się jak urzeczony w lewe ramię rozmówcy: mniej więcej dziesięć centymetrów poniżej łokcia było ono amputowane, a kikut robił straszne wrażenie. Wyglądało to tak, jakby operację przeprowadził za pomocą topora rzeźnik, a potem zeszył to po partacku. Rana z pewnością nie goiła się przez dłuższy czas, świadczyły o tym głębokie dziury w ciele pokryte szarymi strupami i przywodzące na myśl źle związany cement.
- Opieka lekarska pozostawiała na początku bardzo dużo do życzenia - wyjaśnił Harness, który zauważył spojrzenie Steve'a. -Panowie będziecie mieli lepszą sytuację.
Steve nie odrywał wzroku od swoich zakurzonych butów. -Przepraszam bardzo, sir- mruknął.
Harness zignorował przeprosiny. -O ile oczywiście nie nabawią się panowie malarii. Z lekarstwami mamy kłopoty.- Przez chwilę przysłuchiwał się rozmowie dobiegającej z sąsiedniego pokoju. - Nie wolno wam pod żadnym pozorem wysadzać kontenera!- wykrzyknął nagle. -W żadnym przypadku, dopóki nie stwierdzimy, co znajduje się w środku... Ile lat? Dwieście? A więc musiał należeć do pierwszego, którego zrzucili. Bardzo przepraszam- ostatnie słowa skierował znowu do Steve'a i Jerome'a.- Dla nas jest to zawsze radosne wydarzenie, kiedy znajdujemy jakiś zapomniany kontener; nie rozgrabiony przez najemników.
- Powiedział pan "dwieście lat", sir? - zapytał Jerome.
- Tak jest.
-Na odprawach była mowa o rozrzucie w granicach do ośmiu lat maksymalnie.
- To dla zamydlenia oczu. Od dwustu lat spada tu z nieba materiał. Kiedy wylądowały pierwsze oddziały, większość z tych rzeczy była już zardzewiała i nie nadawała się do użytku.- Wziął do ręki listę i odczytał ich nazwiska:
- Major Steve B. Stanley i major Jerome Bannister, wyczepieni z MSS "Thomas Alva Edison" w dniu 30 czerwca 1986 roku. Mój Boże, ileż to już czasu minęło!
- Niecałe dwa dni-sprostował Jerome.
- Tak - odparł Harness, uśmiechając się z goryczą. Oparł się kikutem ręki o stół, przytrzymując w ten sposób listę, starannie przekreślił ołówkiem ich nazwiska i wpisał tuż obok jakieś cyfry.
- Czy któryś z panów potrafi szlifować soczewki? -zapytał. Steve i Jerome spojrzeli po sobie bezradnie.
- N... nie, sir- wyjąkał Steve.
- Tak też myślałem. Powinienem sprawić sobie nowe okulary, mój wzrok pogorszył się ostatnio. Mam nadzieję, że panowie potrafią coś robić niezależnie od umiejętności wojskowych, to bardzo by się tu przydało. Nie brak tu jedynie petrochemików, ekspertów naftowych i geologów. -Podniósł wzrok na nich i dodał: - Data, jaką wpisałem obok waszych nazwisk, nie jest tak fikcyjna, jak by to mogło się wydawać. W każdym razie jest bardziej realna niż wszelka inna znana mi rachuba czasu, a i panowie przekonacie się o tym niestety na własnej skórze. Znajdujecie się panowie w roku 47 po pierwszym zarejestrowanym lądowaniu. Nasi przeciwnicy przybyli tu o kilkadziesiąt lat wcześniej, byli też lepiej wyposażeni. To jest nasz pech, w przeciwnym razie osiągnęlibyśmy nieco więcej. Jest to fakt, który można było przewidzieć i któremu można było zapobiec, gdyby nasi organizatorzy nie byli tak bardzo zadufani w sobie.
- A więc wszystko stracone?- zapytał Jerome. -Kilka miliardów dolarów i kilkuset ludzi wyrzuca się dosłownie w błoto?
- W grę wchodzi tu kilkaset miliardów dolarów i prawie 3 000 ludzi, z których do tej pory zginęło w wyniku walk i choroby popromiennej około 280.
- A gdzie reszta ludzi?- zapytał Steve.
- Większość przewieziono na Bermudy. Przede wszystkim kobiety i dzieci. Powstała tam już wspaniale prosperująca kolonia. Jej mieszkańcy nazywają siebie eufemistycznie "Atlanci", na pamiątkę po owym legendarnym kontynencie. W tej chwili jest już ponad 4 000 ludzi, oczekujących na powrót w przyszłość.
- A więc to prawda, że powrót w przyszłość nie istnieje?
- Nie mówiłbym o tym w sposób tak kategoryczny- powiedział komendant Wysunął szufladę z biurka, spojrzał na nią badawczo, po czym zasunął ją z powrotem. Skinął głowa.-Pomogli wam Ruiz i Murchinson, czy nie tak?
- Pomogli, dobre sobie-zauważył Jerome.- Po prostu dali nam kilka wskazówek, to wszystko.
- Przede wszystkim muszą zadbać o całość śmigłowca, to już ostatni z tych, jakie mieliśmy. Mówiąc prawdę, mamy go jeszcze tylko dzięki staremu Harry'emu, który ciągle go łata. Gdyby tamci zestrzelili go, nie moglibyśmy już zdziałać wiele dla naszych ludzi, spadających tu tak ufnie z nieba. Ale nie powinni byli informować was o tym. To zbyt wielki szok. Zdarzały się już tragedie, kiedy to przybysze, nie wytrzymując napięcia nerwowego, włączali nadajniki i wylewali swą złość, klnąc ile wlezie. Reszta była już tylko kwestia minut. Całą sprawę załatwiał granat atomowy, albo też z terytorium Afryki startował MIG.
- Kim właściwie są nasi przeciwnicy? - zapytał Steve. - Arabowie czy Rosjanie?
- Właściwie to przypadkowa zbieranina. Przede wszystkim najemnicy. Francuzi, Włosi, Niemcy, kilku tak zwanych doradców wojskowych z bloku wschodniego... Kiedyś służyli szejkom, od dawna jednak prowadzą wojnę na własną rękę, zajmują się handlem, również niewolnikami. Są to ciemne typy; dla których życie ludzkie nie jest nic warte, ale nie oni są najgorsi. Część z nich współpracuje z nami, chcąc w ten sposób zasłużyć na przejazd do Atlantydy. Bardziej niebezpieczni są fanatycy, przede wszystkim Palestyńczycy. Ci przylatują tu jako piloci - kamikaze. Rosjanie sprzedają szejkom swoje stare MIG-i 25 i obiecują przenieść je w przeszłość wraz z pilotami, o ile ci ostatni odbędą kursy w ZSRR - oczywiście za odpowiednią ilość baryłek ropy naftowej. Ci faceci wiszą przez 50 godzin pod "Kijowem" albo innym chronotronem, pałając żądzą krwi. Wreszcie dostają paliwa na cztery do pięciu godzin, otrzymują rakiety i zostają wyczepieni. Rozsadza ich wprost zapał do działania, toteż pędzą potem nad kotliną, ostrzeliwując wszystko, co się rusza na ziemi, nawet własnych rodaków. Często zdarza się, że w silniku zaczyna im brakować paliwa i wtedy, gardząc śmiercią, kierują samolot na domniemany rurociąg. W hangarach maja aktualnie dużą ilość samolotów, ale redukujemy tę liczbę za pomocą broni przeciwlotniczej, startują więc coraz rzadziej. Prawdopodobnie borykają się z kłopotami zaopatrzeniowymi. Mają ropę naftową. a jednak daje im się we znaki brak paliwa. Widocznie u nich tez nie wszystko przebiega zgodnie z ustalonym poprzednio planem.
- Ale jak doszło do tej klęski?- zapytał Jerome.
- Klęski? No tak, można to tak nazwać, ale nie w tym sensie- odparł komendant. -No cóż, majorze Bannister, miałem wiele czasu, żeby przemyśleć sobie wszystko. Pan przybywa z przyszłości i dlatego widzi to w zupełnie innych kategoriach. Ja natomiast jestem już tu zbyt długo, zbyt wiele widziałem. Powiedziałbym tak: wiara w dolary i w nieograniczoną możliwość człowieka jest taka samą chimerą jak teoria o kuli ziemskiej pustej w środku. Kto sądzi, że rzeczywistość musi dopasować się do jego idei, musi ponieść porażkę. Przegra albo on, albo rzeczywistość, albo też jedno i drugie.
Kobieta w wieku czterdziestu kilku lat, odziana w prostą sukienkę z barwnym haftem podeszła do nich, podając drewnianą tacę z trzema szklankami, w których tkwiły smukłe, wyrzeźbione z drewna łyżki. W szklankach znajdowała się biaława, przypominająca surową gumę masa, a pomiędzy nimi stał szklany dzban z jakimś mętnym płynem. Kobieta ustawiła to wszystko przed Steve'm, Jerome'm i komendantem.
To jest Nina- wyjaśnił Harness. -Została tu i opiekuje się nami.
Kobieta skinęła przyjaźnie głowa i wyszła z pomieszczenia, nie odezwawszy się nawet jednym słowem. Harness rozlał płyn do szklanek.
- Co to takiego?- zainteresował się Steve.
- Melasa z sokiem cytrynowym i wodą- powiedział komendant. -Robimy wszystko, aby obyć się bez dostaw z zewnątrz. Muszą wystarczyć nam produkty rodzime. -Uśmiechnął się. -Czy odpowiedziałem już na wszystkie ważne pytania?
- Tak- odparł Steve, unosząc szklankę do ust. Napój miał smak słodkawokwaśny i był bardzo orzeźwiający. -Ale co pan miał na myśli, mówiąc o rzeczywistości, jaka może być przegrana?
Komendant zawahał się, potarł podbródkiem o kikut ręki, po czym powiedział: -Nie ulega wątpliwości, że postąpiono niedbale. Nie wolno było wysyłać kogokolwiek w przeszłość, zanim nie upewniono się na podstawie eksperymentów, że można owych ludzi sprowadzić z powrotem. Uczyniono tak jednak w dobrej wierze. Jest to też logiczne, gdyż jaki by sens miało całe to przedsięwzięcie, gdyby nie można było sprowadzić ropy naftowej i zajmujących się tym ludzi w przyszłość? Wszelkie zarzuty odpierano argumentem, że kiedyś i ten problem zostanie rozwiązany, tak jak poradzono sobie z innymi sprawami. Stanowisko typowe dla optymistów patrzących w przyszłość. Ale kiedyś i oni musieli przeżyć rozczarowanie. Technicy znaleźli wiarygodne wyjaśnienie dla technicznego aspektu sprawy, i twierdzą mianowicie, że podczas procesu zachodzącego w odwrotnym kierunku występuje również coś w rodzaju rozrzutu. Zużytej w tym celu energii nie udaje się skoncentrować na jednym punkcie czasowym; rozprasza się ona na okres dosyć rozległy i wyładowuje w burzach szalejących stale nad strefą interwencyjna. Jednak materia pozostaje nieporuszona. Dopiero teraz naukowcy stwierdzili, że problem można rozwiązać. Nie mam pojęcia, skąd czerpią tę pewność, ale jeżeli wokół materii nie zawiąże się pęcherz energii, aby porwać ją w przyszłość, to będzie oznaczać, że Stanom Zjednoczonym nie wystarczy już czasu na rozwiązanie tego Problemu .
- Jak mamy to rozumieć?- zapytał Steve zirytowany.
- Cóż, tu właśnie tkwi sedno sprawy. Dokładnie to miałem na myśli, mówiąc o przegranej rzeczywistości. Rozmaite akcje i kontrakcje zmieniają stale historię, ale ludzie żyjący w czasach współczesnych owym wydarzeniom nawet o tym nie wiedzą. Tylko my, świadkowie przeszłości, stwierdzamy z zaskoczeniem, że używamy ze skrajnie różniących się od siebie przyszłości.
- Układ zawarty w Miami- powiedział Steve na chybił trafił.
- To jest przyszłość Murchinsona- przytaknął komendant. -Stany Zjednoczone nigdy nie kupiły Florydy od Hiszpanii, lecz Fidel Castro sprzedał ją w lipcu 1969 roku cesarzowi Meksyku na mocy układu zawartego w Miami, a raczej nie cesarzowi, ale Pemexowi- największemu pomiędzy Missisipi a Rio de la Plata imperium naftowemu. Maksymilian V to tylko manekin. Rozmawiając na ten temat z Murchinsonem można dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. W każdym razie istnieje przyszłość Jerome Bannistera, identyczna z przyszłością Steve Stanley'a, różni się ona jednak zdecydowanie od przyszłości Howarda Harnessa.
- A jak ona się przedstawia?- zapytał nieufnie Jerome.
- W pańskiej przyszłości Izrael był państwem kontrolującym obszar znajdujący się pomiędzy Nilem a Eufratem.
- To lekka przesada- sprostował Steve. -Raczej obszar od przełęczy Mitla po wzgórza Golan.
- Kiedy ja przybyłem tu z roku 1989, usłyszałem po raz pierwszy o państwie Izrael. Opowiadali mi o nim ludzie wyczepieni bardzo wcześnie, jak pan. Mnie natomiast uczono w szkole o głośnych i zagadkowych zamachach dokonanych na syjonistach, jak np. na Leo Pinskerze w 1882 roku w Odessie, Teodorze Herzlu w 1896 roku w Paryżu, na baronie von Hirsch-Gereuth w 1897 roku, o podpaleniu w tym samym roku budynku w Bazylei, gdzie odbywał się zjazd syjonistów, o okrutnej masakrze dokonanej podczas II wojny światowej w Palestynie przez partyzantów arabskich, popierających Hitlera i działających w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Od momentu zawarcia w Medynie Świętego Układu rozciąga się od Oceanu Atlantyckiego po Indyjski i od Zatoki Aleppo po Adeńską najpotężniejszy na kuli ziemskiej twór państwowy: Zjednoczone Nacjonalistyczne Republiki Arabskie.
- Niedorzeczny pomysł- odezwał się Jerome. Głos jego zabrzmiał tak, jakby coś dławiło go w gardle.
- Ależ nie, to rzeczywistość historyczna. Zresztą jedna z wielu. Tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że wylądował tu kontyngent znakomicie wyposażonych żołnierzy. Przybywali z roku 1992 i twierdzili, że Izrael posiada obok VI Floty USA główny udział w zabezpieczeniu południowego boku NATO. To miało miejsce prawie dwadzieścia lat temu. Izraelici stoczyli z Arabami zacięta walkę o Gibraltar, aż tamci spełnili swą groźbę i wysadzili cieśninę w powietrze.
- A więc to prawda!- jęknął Steve.
- Tak. Wskutek wybuchu powstał spory otwór, powiększający się stopniowo, ale nieustannie. Powstało w ten sposób najbardziej imponujące widowisko wszechczasów pod gołym niebem: katarakta, której wysokość wynosi 400 metrów. Przelewa się przez nią ponad sto razy więcej wody niż przez wodospad Niagara. Ale poziom morza podnosi się zaledwie o niecały metr w ciągu roku. Zanim Morze Śródziemne przeleje się, może minąć jeszcze tysiąc lat. Nie my więc zamoczymy sobie nogi.
- Czy twierdza zostanie poddana?- zapytał Jerome.
- Na razie jeszcze nie. Ale nie sądzę, aby w drodze do nas znajdowało się jeszcze dużo oddziałów. Najwyżej jeden albo dwa z tych pierwszych, z 1986 roku. Wtedy zdarzały się jeszcze największe rozrzuty. Następne wyczepienia - a ostatnie nastąpiły jesienią 1996 roku- odpowiadały już niemal dokładnie momentowi, jaki został zaplanowany. Po prostu poprawiła się celność.
Mojżesz i jego oddział, pomyślał nagle Steve. Czyżby znajdowali się jeszcze w drodze?
- Jesienią 1996 roku ustają również dostawy sprzętu. Nie znaleźliśmy nigdy kontenera, który by został wysłany do nas po tym okresie.
Widocznie wstrzymano realizację programu, uznając, ze był to niewypał- powiedział Jerome, dopijając swoją szklankę.
Odsuwa od siebie tę myśl, pomyślał Steve. A tamci nigdy nie byli w stanie zorientować się, jak wielkie ponieśli fiasko, gdyż zabrakło sprzężenia zwrotnego. Tylko my moglibyśmy powiedzieć im o tym. Tylko my wiemy, że przyszłość została wprawiona w ruch, rodząc coraz to nowsze warianty. Ale dlaczego nikt tego nie przewidział? Rzeczywistość rozbito w drobny mak, a teraz owe cząsteczki rozpierzchły się niczym galaktyki. Nawet gdyby umożliwiono im teraz powrót w przyszłość, to która z nich jest ich galaktyką ojczystą? Może właśnie dlatego chronotron działał wyłącznie w jedną stronę?
- Bardzo. możliwe- odezwał się komendant, spoglądając na Jerome'a tak twardym wzrokiem, jakby chciał przykuć go do siedzenia i uchronić w ten sposób przed upadkiem -że od jesieni 1996 roku Stany Zjednoczone już nie istnieją.- Stwierdzenie to podziałało jak celny cios. Harness spoglądał na Jerome'a jak bokser, który przed chwilą powalił przeciwnika na deski.
- To czysta spekulacja- wtrącił Steve. Poczuł nagle szalone pragnienie i spiesznie opróżnił druga szklankę. Na podniebieniu pozostał smak cytryny.
- Być może- odparował komendant, napełniając ponownie kieliszki -ale o ogromnym stopniu prawdopodobieństwa. Wygląda na to, ze Stanom Zjednoczonym nie dopisało szczęście w tej partii pokera, gdzie stawką była przyszłość. Przystąpiliśmy do tej akcji zbyt zadufani w sobie i to pozbawiło nas czujności. A teraz spłukaliśmy się co do grosza.
Jerome wpatrywał się w milczeniu przed siebie. W jego oczach widniała trwoga. Steve podążył za wzrokiem przyjaciela: na ścianie wisiał luksusowy, jakkolwiek pożółkły już i upstrzony przez muchy kalendarz Pemexu na rok 1992 z zamieszczoną w nim mapą Ameryki Północnej. Terytorium USA sięgało tu od Maine na północy po Georgię, Alabamę i Missisipi na południu, bez dostępu do Zatoki. Na przeciwległym brzegu rozciągała się pokryta złotą farbą powierzchnia sięgająca aż do Pacyfiku i daleko na południe: Cesarstwo Meksykańskie. U góry z lewej strony widniał wystawny herb Habsburgów, z prawej jeszcze bardziej pompatyczny herb imperium naftowego.
Steve uświadomił sobie nagle, że kurczowo zaciska dłonie na niezdarnie oheblowanej poręczy krzesła, jak gdyby siedział w fotelu katapultowanym, z którego w najbliższych ułamkach sekundy ma zostać wystrzelony. Odetchnął ostrożnie i usadowił się wygodniej.

- Wróćmy teraz do naszej wspólnej teraźniejszości- zaproponował komendant- Mamy dziś 26 dzień lipca. W tej chwili jest- tu zerknął na zegarek -godzina szesnasta dwanaście. Proszę o dokładne nastawienie swoich zegarków. To tylko dla porządku, z którego nie możemy i nie chcemy przecież zrezygnować nawet w tych okolicznościach. -Jerome i Steve zastosowali się do tego polecenia - Nawiasem mówiąc, wskazówki zegarków należy przesuwać codziennie o godzinie 23.58 na godzinę 24.00. Tu dzień jest o dwie minuty krótszy. Ziemia kręci się troszkę szybciej, na razie.
Gdzieś zaterkotał silnik Diesla i odgłos ten wypełnił popołudniową ciszę, zakłócaną tylko od czasu do czasu skrzeczącym wezwaniem w radiostacji.
- Mimo najszczerszych chęci nie jesteśmy już organizacją militarną, nie chciałbym więc wydawać wam rozkazów. Jest nas tu około trzydziestu, do tego trzeba doliczyć około 50 tubylców znajdujących się pod rozkazami swoich
wodzów. Poznaliście już Goodlucka, wkrótce poznacie Blizzarda. Niektórzy z naszych, jak Murchinson i Ruiz, powinni jak najszybciej zostać zluzowani. Od ponad sześciu lat obaj pełnią służbę nasłuchową, czyli muszą być stale w pogotowiu, nawet gdyby do chwili przybycia kolejnej grupy miały upłynąć miesiące. Niezwłocznie po usłyszeniu huku materializacyjnego muszą nawiązać kontakt z przybyszami, ostrzec ich i wyprowadzić z zagrożonego terenu, aby nie wpadli w łapy żołnierzy szejków. Obaj są napromieniowani, gdyż za długo znajdowali się w obszarze skażonym pyłem radioaktywnym, a nam brakuje środków ochronnych.
Jeden i drugi zobowiązali się do pełnienia służby na przeciąg pięciu lat. Panowie jesteście oczywiście zwolnieni z tego obowiązku z uwagi na zmianę okoliczności. Chciałbym jednak prosić panów o udzielenie nam pomocy. Chodzi o to, aby wyprowadzać z terenu lądowania tych biedaków, którzy przybywają tu w dobrej wierze, i przywieźć ich tu. Nie zawsze odbywa się to tak łatwo jak w przypadku panów, chciałbym to uczciwie podkreślić. Często potrzebna jest natychmiastowa pomoc medyczna, z którą nie jest u nas najlepiej. Może się też zdarzyć, że przybędziecie panowie za późno, narażając się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Proszę się nad tym zastanowić. Pod koniec lata, tuż przed pierwszymi jesiennymi burzami, przepływa co rok przez Atlantyk statek. Możecie panowie, jeśli wola, skorzystać z tego i pomóc przy odbudowie Atlantydy. Życie jest tam z pewnością lżejsze i obfitujące w więcej przyjemności niż tu.
- Zostaję- rzekł Jerome.
-Nie musi pan podejmować decyzji tak na łeb, na szyję- odparł Harness.
- Nie ma się nad czym zastanawiać- powiedział Steve.
- Jeżeli chodzi o waszego jeepa, zapasy paliwa, broń i amunicję, to muszę je skonfiskować. Prowiant możecie panowie podarować nam dobrowolnie. Zawsze, kiedy komuś uda się dotrzeć do nas cało i zdrowo, urządzamy coś w rodzaju... eee... wieczorku, na którym serwujemy konserwy. Wspomnienia z przyszłości, że tak powiem...Nie znaczy to, że mamy tu złą kuchnię, wprost przeciwnie, ale tak się już utarło.
Odzież i przedmioty osobiste można oczywiście zatrzymać przy sobie. Wasze buty są na wagę złota. Nie dajcie więc się okraść. Radziłbym dostosować się do tutejszego klimatu i ubrać się nieco wygodniej. Większość ludzi chodzi tu w szortach jak ja lub w burnusie.
Pieniędzy nie posiadamy. Stosujemy handel wymienny. Taki styl życia skłania ludzi do zastanowienia się nad własnymi umiejętnościami rękodzielniczymi, do rozwijania ich, do wymyślania rozmaitych rzeczy przydatnych na co dzień. Bywa też, że handlują z najemnikami i zdobywają w ten sposób sprzęt Marynarki, jaki tamci skradli z naszych kontenerów. Nie wolno jednak sprzedawać najemnikom broni i amunicji. Takie sprawki karane są śmiercią. Najlepiej będzie, jeżeli...
- Hej!- krzyknął nagle ktoś od progu.-Nie wierzcie ani słowu starego Howarda! Chodzi tylko wszędzie i zachwala nie swoje przyszłości!
Steve odwrócił się oburzony. W drzwiach stał niski, łysy mężczyzna w wieku około siedemdziesięciu lat. Jego pomarszczona twarz była mocno opalona, bezzębne usta rozchylały się w niemym, starczym uśmiechu. Ustawicznie wycierał dłonie o poplamioną, sfatygowaną już mocno koszulkę.-Pędziłem tu jak na skrzydłach, kiedy dowiedziałem się od Ruiza, kto przybył- zapiał zachwycony i podszedł bliżej. - Jerome! - zawołał i objął go mocno. Jego niebieskie oczy zaszkliły się, łzy poczęły spływać po policzkach. Jerome stał sztywno i widać było, że czuje się nieswojo.
- Nie poznajesz swojego starego przyjaciela? Jestem Harald Olsen!
- Hal?!
Boże miłosierny - pomyślał Steve ogłupiały. Przecież minęły dopiero cztery dni, odkąd siedzieliśmy obok siebie, a on nie miał wtedy jeszcze trzydziestu lat. Nie
zdążył dojść do siebie, kiedy objęły go wychudzone ramiona starca, a na policzku poczuł mokry dotyk twarzy Hala, po czym usłyszał głos, przetykany łkaniem: -A jednak dożyłem tej chwili! Żebyście wiedzieli, jak na was czekałem! Mój Boże, tak was czekałem przez te lata!
I wtedy dopiero Steve zrozumiał coś, czego nie mógł pojąć do tej pory uświadomił sobie raptem, czym jest czas.
- Nie wyobrażacie sobie nawet, z jakim utęsknieniem wypatrywałem was. Niezależnie od pogody wyruszaliśmy w drogę, nie troszcząc się nawet o żołdaków nafciarzy, kręcących się stale w miejscu lądowania. Byliśmy przekonani że powinniście być tu już od dawna, bo przecież wyczepiono was przed nami. Nie śpieszyliście się! My przybyliśmy tu wraz z pierwszymi, nie mówiąc oczywiście o szejkach, ale wtedy nie było to jeszcze takie złe. Od czasu do czasu kilku jeźdźców na wielbłądach, od czasu do czasu jakiś MIG, nic specjalnego. Wtedy jeszcze nie obrzucali nas granatami atomowymi, woleli mieć nas żywych, chcąc w przyszłości zorganizować pokazowe procesy. Aż w końcu i oni zorientowali się, że i ich oszukano. Zaczęli wylewać na nas swą złość i wtedy nastały złe czasy. Dopiero później Salomon wytresował te pędraki, a my poczuliśmy się trochę pewniej.
Ogolili się już i wymyli, przebrali, a teraz siedzieli wygodnie na świeżym powietrzu, pod gęstym dachem liści kasztanowca. Słońce zaszło, pachniało ogniskiem, którego dym snuł się z prądem rzeki. Podano konserwy, a Jerome i Steve dostali dodatkowo gorący posiłek, który spożyli w towarzystwie komendanta, dziesięciu innych ludzi z twierdzy i pół tuzina wojowników Goodlucka. Pędraki, ja nazywano "nieogolonych" gentlemenów o piaskowym kolorze ciała, przepadały za konserwami i pasztetem z wątróbki. -Nic dziwnego- skomentował to Harness -przecież oni zawsze jedli z wielkim apetytem wątrobę zabitych przeciwników. - Steve omal nie zakrztusił się w tym momencie kawałkiem mięsa. - Proszę się nie dziwić. Przecież to kanibale. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby odzwyczaić ich od tego nawyku, ale bezskutecznie. Przekonaliśmy ich tylko, że lepiej już zostawiać wroga przy życiu, a potem go sprzedać.
- A więc Marynarka Wojenna popiera tu handel niewolnikami? -obruszył się Steve.
- Może pan to nazywać, jak się panu podoba- odparł komendant. - W każdym razie jest to jedyna pośrednia możliwość dokonywania wymiany jeńców.
- Nie uwierzycie, ale tamci taszczą do nas zwłoki swoich wrogów, aby przyrządzono je tu w kantynie- zachichotał Harald. - Potem znikają gdzieś na kilka dni, a na jednym z pali, jakich pełno w tych okolicach, pojawia się nowa głowa. Tak tak, Jerome, panują tu surowe obyczaje.
Tymczasem ściemniło się niemal zupełnie i Elmer, poruszający się o kulach ustawił na stole grubą świecę z wosku pszczelego. -Tu jesteśmy bezpieczni - wyjaśnił widząc zaniepokojony wzrok Steve'a. -Bezpieczni jak w łonie Abrahama.
- A co stało się z innymi? -zapytał Jerome. -Z Paulem i Salomonem? Gdzie Mojżesz?
- Hm, od czego zacząć? -zastanawiał się Harald. -To już tak dawne dzieje. Upłynęło już ponad czterdzieści lat. Mojżesz przebywa na północy, tam gdzie później powstała Szwajcaria. Hoduje wielbłądy. Dawniej przybywał tu co roku, aby sprzedać zwierzęta i skóry, teraz przysyła synów. Sam skończył już chyba osiemdziesiąt lat. Kiedy był jeszcze myśliwym, wziął sobie żonę. Wyuczył kilku boiseiów, którzy teraz pracują na niego. Nie wyszedł źle na tym układzie.
- Boiseiów?
- Tak, starszych braci pędraków, tak zwanych Anthropus Africanus Boisei, kudłatych drabów, wysokich nawet na dwa metry. Wyglądają trochę niesamowicie z tymi swoimi spłaszczonymi, kwadratowymi czaszkami, ale są łagodni jak baranki i nie skrzywdzą nawet muchy. Są roślinożerni, żywią się głównie bananami, jagodami i czymś takim. Obawiam się, że już wkrótce zostaną wytępieni przez pędraków, gdyż ci nie mogą ich znieść. Wystarczy, żeby pędraki poczuły woń boiseia, a już ogarnia ich żądza krwi, a przy tym te olbrzymy są zupełnie bezbronne, może nawet trochę niedorozwinięte, chociaż ja je nawet lubię.
- A co się dzieje z Paulem Loorey'em?
- Kilka lat temu udał się na Atlantydę. Jest bardzo żwawy jak na swój wiek. Chciał po prostu obejrzeć to wszystko z bliska, ale wygląda na to, że mu się tam spodobało. Wiesz, przez dłuższy czas nic się tam nie działo, kupa leniuchów czekała tylko na to, by Marynarka wypłaciła im odszkodowania, ale gdzieś tak od piętnastu lat zaczęło działać wśród nich kilku zuchów, którzy przejęli inicjatywę. Popularność zdobyli hasłem: "Budujemy Atlantydę" i postawili na cywilizację. Wznoszą nowe miasta, kształcą rzemieślników, biją własne monety i przesyłają nam już własne produkty: materiały, szklanki, papier, artykuły gospodarstwa domowego, narzędzia, jednym słowem wszystko o czym można tu pomyśleć. Tak, i właśnie Paul chciał obejrzeć to wszystko. Niewielu decyduje się na osiedlenie tam, prawda, Elmer? Jesteśmy zadowoleni, że udało się nam wyzwolić spod pęt cywilizacji. Żyjemy tu jak horda dzikusów i przyzwyczailiśmy się do tego. Czegóż jeszcze mamy się spodziewać?
Płomień świecy migotał, malując na twarzach obu starców upiorne cienie. Steve'a przeszedł dreszcz, poczuł raptem chłód. Ujął puchar i opróżnił go jednym haustem. Elmer napełnił kielich.
- A Salomon Singer? -zapytał Jerome.
- To najsmutniejsza, a zarazem najzabawniejsza historia- odparł Harald. -Udało mu się istotnie nawiązać stosunki z pędrakami. Początkowo wszyscy go wyśmiewali, ale nie dał za wygraną i okazało się, że to on śmiał się ostatni.
- W każdym razie on pierwszy zdobył się na spółkowanie z jedną z ich samiczek- zachichotał Elmer, opierając swoje kule o kant stołu. -Oczywiście od tyłu, tak jak są do tego przyzwyczajone. Bo musicie wiedzieć, że one potrafią silnie ugryźć, jak ogarnie je chuć, co, Hal?
- Tak. Zależało mu na tym, żeby być przyjętym do klanu. Obserwował ich przecież od miesięcy, każdy ich gest, teraz więc przyczepił się do nich jak rzep. Kilkakrotnie urządzili go tak podle, że obawialiśmy się już o jego życie. Ale on mówił tylko, że na błędach człowiek się uczy, po czym znowu szedł do nich. Aż nadszedł dzień, kiedy dopiął swego: ojciec Goodlucka, Lazarus, przyjął go do klanu.
- O ile można w tym przypadku mówić o ojcu - wtrącił Elmer. - Oni tam sypiają, z kim popadnie, nie mają stałych samic.
- A właśnie przyszła kolej na Salomona. Ich wódz obstawał przy tym, nieźle się nawet natrudził, żeby nakłonić do tego jedną z nich. A Richard musiał - chcąc nie chcąc - ustąpić, w przeciwnym razie wielomiesięczne starania poszłyby na marne.
Jerome parsknął śmiechem.
Steve usiłował wyobrazić sobie smutną jak zwykle twarz Singera widoczną nad owłosionym barkiem samicy małpoluda, podczas gdy kopulował z nią dla celów - jeżeli tak można powiedzieć - czysto naukowych.
- I w jakiś sposób musiał odkryć przy tym praźródło rozkoszy, gdyż od tej pory nie mógł już obejść się bez tych istot o łagodnych oczach i twardych muskułach pod jedwabista sierścią. Zresztą samice też były nim zachwycone, wprost szalały za nim, potrafiły przesiedzieć na progu baraku całą noc do świtu, skowycząc i chwytając każdego między nogi. Mężczyźni nie mieli oczywiście nic przeciw temu. To byty orgie, chłopcze, nawet tego sobie nie wyobrażasz- zachichotał znowu Harald. Po chwili jednak spoważniał. - Oczywiście nie podobało się to zbytnio wojownikom i z tego powodu zdarzały się często niesnaski, a samice chodziły potem z posiniaczonymi nosami. Ale Salomon miał już wodza w garści. Ten kudłaty typ zorientował się szybko, że może od nas wiele skorzystać: knowhow, regularne posiłki, sprzęt, uzbrojenie i tak dalej - to wszystko dawało mu szaloną przewagę nad innymi klanami. Raczej własnoręcznie odrąbałby więc głowę jednemu ze swoich synów, niż miałby odmówić czegokolwiek Salomonowi.
Salomon ubrał młodych wojowników, oddanych pod jego rozkazy, w szorty koloru khaki i musztrował ich jak w koszarach. "Erectus, erectus!", ryczał, garbując im przy tym skórę trzciną każdorazowo, kiedy stawali na czterech kończynach i zapominali, jak należy trzymać strzelbę. "Chcecie być przedstawicielami gatunku pitecanthropus erectus, a biegacie na czterech?" I w końcu tamci pojęli, w czym rzecz. Oni są nieprawdopodobnie inteligentni i naśladują każdy ruch, jaki zauważą, posiadają przy tym dodatkowy zmysł ułatwiający im nadzorowanie terenu. Są jakby niewidzialni i wszędobylscy. Wystarczy że tam w Afryce któryś z szejków kaszlnie, a oni mają go już na celowniku. Ale jeżeli o to chodzi, to ci nafciarze są sami sobie winni. Początkowo, nie wiadomo nawet dlaczego, organizowali normalne obławy na pędraków, wypędzając ich z macierzystych terenów myśliwskich. Aż wreszcie na palach zaczęły pojawiać się coraz częściej brunatne i białe głowy.
Początkowo mieliśmy wyjaśnić pędrakom, że pomiędzy nami a ludźmi szejków istnieje taka sama serdeczna więź, jak pomiędzy nimi a boiseiami. To, że są źli, tamci dowiedli własnym postępowaniem. My staraliśmy się pokazać, że jesteśmy lepsi.
Ale pewnego dnia dokonało się coś w rodzaju rewolucji pałacowej. Stary Lazarus został ranny w brzuch, rana była brzydka, nawet śmiertelna, dowództwo nad klanem objął więc Goodluck. I wtedy jeden z wojowników uznał, że teraz może bezkarnie wyrównać swój dawny rachunek z Salomonem. Prawdopodobnie był zazdrosny, gdyż jego ulubiona samica kręciła się zbyt często koło baraku, odrzucając jego zaloty. W każdym razie podczas tego całego rozgardiaszu przegryzł Salomonowi gardło. I wtedy Walton "Sześć Gwiazdek" zapragnął wyświetlić całą tę sprawę.
- Co takiego? Kapitan Walton też jest tutaj? -zapytał Steve zdziwiony.
- Był. Teraz już go nie ma. Dzięki Bogu! Dla nas był to ciężki okres, kiedy on pełnił tu funkcję komendanta- powiedział Harald. -Dokładnie wtedy, kiedy nasze stosunki z tubylcami stały się napięte, on postanowił zrobić z tego sprawę sadową, kazał aresztować typa, który zabił Salomona, i postawić go przed sądem wojskowym. Tamten przyznał się do wszystkiego bez ogródek, nie podejrzewając nic złego, dla niego był to bowiem jedynie pojedynek, z którego wyszedł zwycięsko. Walton sformował pluton egzekucyjny, ale kiedy część załogi twierdzy odmówiła uczestniczenia w tym idiotycznym spektaklu, zaczął krzyczeć: "brak dyscypliny, odmowa wykonania rozkazu", po czym zagroził dalszymi egzekucjami. U nas, starych, siedzących tu już od ponad dziesięciu lat, natrafił jednak na opór i brak zrozumienia, postanowił więc ukarać tamtego dla przykładu. Chwycił pistolet maszynowy i własnoręcznie zastrzelił skazanego "mordercę", który nie wiedział w ogóle co kapitan od niego chce. Następnej nocy wszystkie pędraki zniknęły z twierdzy, a wraz z nimi Walton "Sześć Gwiazdek". Nie chce mi się wierzyć, aby ktokolwiek ze szczepu Goodlucka przełknął choćby jeden kęs z tego typa, ale fakt pozostaje faktem: Walton zniknął bez śladu, a nikt nie uronił po nim nawet jednej łzy. W kilka tygodni później na palu, tam w górze, pojawiła się świeża głowa, wykazująca pewne podobieństwo z naszym zasłużonym oficerem Marynarki Wojennej, nie można było jednak stwierdzić autorytatywnie, czy był to istotnie Walton "Sześć Gwiazdek", gdyż ubiegły nas sępy. Jak by nie było, nie miał lekkiej śmierci.
Noc była chłodna. Jeden z pędraków powrócił właśnie z warty, przysiadł się do nich i w milczeniu przysłuchiwał się ostatnim słowom. W jego oczach odzwierciedlał się migotliwy płomyk świecy, szerokie nozdrza wciągały łapczywie woń nowo przybyłych.
- Musieliśmy wykorzystać cały nasz dar przekonywania i ofiarować mnóstwo prezentów, zanim Goodluck dał się ugłaskać.
Małpolud przytknął palec wskazujący prawej ręki do płomienia świecy. Owłosienie dłoni zaczęło się tlić, w powietrzu rozszedł się swąd palonej sierści. Pędrak cofnął dłoń, obwąchał ją, po czym wsunął palec do ust.
- Za komendantury Waltona ułożono około dwudziestu kilometrów rurociągu. Praca była niezmiernie uciążliwa, w ciągu trzech miesięcy zginęło przy niej siedemdziesiąt osób, ale Walton nie troszczył się o takie drobiazgi. Gotów był wymusić na innych siłą zrealizowanie projektu, chociaż wiedział, że większość sprzętu była już po prostu złomem; niektóre urządzenia skorodowały wskutek przebywania przez dziesiątki lat pod gołym niebem, inne zniszczyli umyślnie najemnicy.
Poprzez listowie kasztana mrugały gwiazdy. Dzban był już pusty.
- Ale się zagadałem- powiedział Harald i ziewnął. -Jutro przed świtem muszę osiodłać wielbłądy i przygotować juki na targ. Możecie wybrać się ze mną, jeżeli chcecie. Wrócimy za dwanaście, może czternaście dni.
- Obiecaliśmy komendantowi, że zluzujemy Ruiza i Murchinsona, aby pomóc kolejnym grupom, jakie tu wylądują.
- Myślicie może, że one spadają na ziemię jak dojrzałe jabłka? Prawdopodobnie upłyną tygodnie, albo nawet miesiące, zanim wyląduje następna grupa. Nawet w najlepszym okresie przybywały miesięcznie dwie, najwyżej trzy grupy. Większość jest już chyba tu.
-Chyba jednak zostanę- powiedział Jerome.
-A ja pojadę z tobą- zadecydował Steve.
- Obudzę cię- obiecał Harald.
Elmer pozbierał kielichy, zdjął ze stołu dzban i zabrał swoja laskę. -Dobranoc- powiedział głośno. W mroku niczym ujednolicone pulsary, migotały świetliki, śląc z galaktyk mikrokosmosu swoje zagadkowe sygnały świetlne.
- Dobranoc- powiedział małpolud. Szybko i przelotnie dotknął palcami prawej ręki kolejno ich czół, po czym zniknął w ciemnościach.
- Gdzie on sypia?- zapytał Jerome.
- Ma swoje legowisko na drzewach- wyjaśnił Elmer, wskazując laską jakieś nieokreślone miejsce w górze. -Przyzwyczaił się do tego.- Kuśtykając, oddalił się.
W momencie, kiedy Steve nakrył się już kocami, USS "Thomas Alva Edison" znajdował się o całe lata świetlne dalej od niego, niż Syriusz. Steve przypomniał sobie pyszałkowatego oficera, który powitał go wtedy na lotnisku w Miami, i sama myśl o tym, że jego głowa tkwi teraz na palu, sprawiała mu pewną satysfakcję. Trochę nawet zawstydził się swoich niskich uczuć, ale już po chwili usnął, spoczywając w świecie Goodlucka jak meteoryt, który spadał długo w otchłań kosmosu, aż wreszcie dzięki korzystnej konstelacji znalazł spokój w obcym polu grawitacyjnym, wchodząc na przewidzianą dla niego orbitę.


CIEMNA BARKA

W górze szarzał świt. Pod dachami twierdzy panowała jeszcze nieprzejrzana noc. Steve, nie otrząsnąwszy się jeszcze ze snu, potykał się u boku Haralda.
Wspinali się pod górę. Po pewnym czasie usłyszeli przytłumione głosy, parskanie zwierząt, poczuli też ich woń. W półmroku dostrzegli niewyraźne sylwetki. Skrzypiała skórzana uprząż, rozlegały się uspokajające okrzyki, stąpanie kopyt po twardym gruncie. Pluskała woda. Wilgotne, nieszczelne worki ze skóry przerzucano przez siodła i przywiązywano mocno. Szczękała broń. Ktoś podał Steve'owi gliniany dzbanek z gorącą herbatą miętową, której intensywny zapach otrzeźwił go momentalnie. Pił drobnymi łykami, wdychając aromat napoju.
Kiedy zostawili za sobą twierdzę, był już dzień. Szli zygzakiem pod górę, w stronę płaskowyżu. Na zachodzie widniały zalesione wzgórza San Antioco i San Pietro, nazwane tak na cześć świętych, śpiących jeszcze spokojnie w łonie historii, a w tyle mroczniała głębia Kotliny Balearskiej, zalążka morza.
Dwanaście jucznych wielbłądów dźwigało na grzbietach głównie worki z wodą, broń i amunicję. Steve'owi i Haraldowi towarzyszyło jeszcze sześciu mężczyzn, oraz czterech pędraków: dwóch z klanu Blizzarda i dwóch od Goodlucka. Szli pieszo przedzierając się przez las korkodębowy, poranne powietrze przepełniała woń mirtu i oleandra, który tu w górze kwitł na biało, czerwono i różowo. Wielbłądy poruszały się z osobliwym, sennym wdziękiem lunatyka, krocząc sztywno i równomiernie po skalistym podłożu zrytym sękatymi korzeniami.
Steve był głodny, upłynęło jednak wiele czasu, zanim zatrzymali się po raz pierwszy. Zjadł plaster suszonego mięsa i garść suszonych daktyli, po czym wypił herbatę miętową bez cukru.
Odpoczywali, dopóki słońce stało wysoko na niebie. Rozsiodłane zwierzęta pasły się w pobliżu poruszając się niezdarnie; miały spętane kończyny. Potem wyruszyli w dalsza drogę, stale na północ. U podnóża Monte Linas rozbili na noc obóz. Po dwóch dniach dotarli wieczorem do rzeki, która kiedyś miała zwać się Tirso i nad brzegiem której postanowili odpocząć: jedli pstrągi pieczone nad ogniskiem.
Szóstego dnia podróży dotarli do przedgórza Asinary i poczęli schodzić w kotlinę. W dole widniało narastające morze. Wieczorem stanęli nad jego brzegiem i zaczęli przedzierać się przez podtopione lasy. W kryształowo przejrzystej toni widoczne były forpoczty gór i rosnące na nich drzewa, pokryte już upiorna bieli śmierci. Mewy, czepiające się ostatnich sterczących z wody wierzchołków, sprzeczały się hałaśliwie o łup. Droga wiodła dalej na północ, wzdłuż linii brzegowej. Zapadła głęboka noc. Podróżni rozbici obóz nad zatoką, wypatrując bezustannie barki, która miała przypłynąć po nich.
Kilku mężczyzn zbierało przez cały dzień ślimaki. Obecnie wrzucono je do wrzącej wody, po czym przy pomocy odłamanych z krzewów kolców wydobyto z muszli delikatne, mdłe mięsiwo. Do tego było lamponi, słodka dzika cebula, występująca tu obficie na skalnym podłożu.
Wśród nocy Steve zbudził się nagle: wydało mu się, że mężczyźni przenoszą obozowisko nieco wyżej ze względu na gwałtowny przybór wody. Okazało się jednak, że wszyscy śpią - oprócz dwóch pędraków, przykucniętych obok zgasłego ogniska. Spojrzeli na niego w milczeniu.
Woda była czarna. Drobne fale ginęły w paprociach i niskich zaroślach. Zatopione drzewa obrały na miejsce swego ostatniego spoczynku większe głębiny, do których nie dobiegają już ptasie trele. Czuło się rześki powiew soli i woń dali, a w górze, tuż nad widnokręgiem złocił się półksiężyc, zaznaczający wysoki, pełgający szlak ku niepewności.
Krótko przed brzaskiem rozległy się okrzyki. Steve zbudził się i spojrzał na wodę: w nieregularnych odstępach czasu błyskało światełko. Harald odpowiedział na hasło, zasłaniając latarkę na moment kapeluszem i odsłaniając ją z powrotem. Wreszcie Harald nałożył czapkę na głowę i wyjaśnił: -Nadałem im kodem wiadomość, że wszystko w porządku.
Stopniowo rozjaśniało się coraz bardziej, ale jakkolwiek Steve wytężał wzrok, nie był w stanie dostrzec na wodzie żadnego statku. Mimo to dobiegało go z tamtej strony beczenie kóz. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dojrzał kontury statku wyłaniającego się z oparów porannej mgły. Steve nie dziwił się już, że zauważył go dopiero teraz: burty, nadbudówki, reja i maszt pokryte były granatową, niemal czarną farbą. Nawet żagiel ufarbowano na kolor granatowy. Całość sprawiała niezmiernie ponure wrażenie. Właśnie zrefowano żagiel i ściągnięto reję. Statek powoli dobijał do brzegu.
Wygląda jak statek płynący po rzece podziemi, pomyślał Steve. Po co pomalowali go na czarno?
- Nie jest wprawdzie ładny- odezwał się Harald, jak gdyby usłyszał jego nieme pytanie -ale niesłychanie praktyczny. Z powietrza nie można go dostrzec nawet za dnia, a radarem nie wykryją go, bo jest z drewna. Szejkowie zatopili już nam dwa statki i dlatego jesteśmy teraz mądrzejsi.- Pokiwał głową. -Tak, tak, jest brzydki. Ale czy zgadniesz, ilu ludzi z Marynarki Wojennej zna się na budowie okrętów? Mnie też nie chciało się w to wierzyć. N i k t ! Kilku cieśli, którzy powinni raczej stawiać baraki, skleciło to cudo, a żeby znowu nam go nie zatopili, zdecydowaliśmy się na powłokę o barwie ochronnej.
Na brzeg rzucono cumy, z burty zsunięto trap. Załoga odziana była w ciemne burnusy i granatowe turbany oraz chusty. Ładunek i pasażerowie ukryci byli pod czarnym żaglem.
- Statek odbywa rejsy dosyć regularnie, i przybija tu do brzegu co trzy miesiące. W ten sposób utrzymujemy kontakt z naszymi bazami w Hiszpanii, skąd sprowadzamy żywność, głównie bydło rzeźne. Poza tym statek przywozi ludzi powracających z Atlantydy, a zabiera tych, którzy chcą się tam dostać.
Po trapie z łoskotem toczyły się baryłki z benzyną; z pokładu ściągano siłą jedną po drugiej dwa tuziny dzikich kóz, które wiązano na brzegu; wynoszono kosze z prasowanymi daktylami i wiązkami suszonych ryb; ładowano na pokład bukłaki napełnione świeżą wodą z potoku - statek trzeba było przygotować na długą, bo liczącą około tysiąca kilometrów podróż do ujścia Almanzery. Przy przeciwnych wiatrach barka pokonywała tę odległość w trzydzieści pięć dni - miesiąc spędzony pod bezlitosnym niebem, miesiąc zmagań z wiatrem wiejącym z zachodu i z prądem Cieśniny Gibraltarskiej.
Z pokładu zeszło kilku podejrzanych typów, dawnych najemników. Najwidoczniej polowali w dolinie Rhone, gdyż na ramionach dźwigali pęczki skór boiseiów. Obecne przy tym pędraki zwietrzyły ich zapach i ożywiły się.
- Na waszym miejscu zostawiłbym je tu- zawołał Harald, wskazując na skóry. - Jeżeli spotkacie na targu któregoś z synów Mojżesza, mogą być kłopoty. A tylko oni mogą wam sprzedać zwierzęta juczne i wierzchowce. Bądźcie więc ostrożni.
Myśliwi spojrzeli niezdecydowanie po sobie, wreszcie rzucili na ziemię skóry. - A wy nie sprzedacie nam żadnych zwierząt? - zapytał jeden z nich.
- Po co wam to?- Harald wskazał lekceważąco na zakurzone, czerwonawe
skóry
- Szejkowie płaca za nie dobra cenę.
- A czym chcecie zapłacić za wielbłądy?
-Mamy skóry i kły tygrysie. W Atlantydzie ich cena skacze z roku na rok.
- O tym można pomówić- mruknął Harald.
Steve zdążył już zorientować się w sytuacji. Samo utrzymywanie komunikacji transatlantyckiej wymagało dużych ilości paliwa i stanowiło gest nadzwyczaj hojny. Zapasy wysłane przez Marynarkę Wojenną w przeszłość były wprawdzie duże, ale i one kurczyły się coraz bardziej. W zachodniej kotlinie olej do silników wysokoprężnych był już teraz rarytasem, gdyż najemnicy odnaleźli większość kontenerów i bezmyślnie wysadzili je w powietrze, lub też zatopili je w morzu. Pojazdy były więc używane wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, na przykład kiedy chodziło o uratowanie komuś życia lub o obronę twierdzy. Za paliwo nadsyłane z Atlantydy trzeba było płacić, tak jak za inne towary. Młoda kolonia nie robiła prezentów.
- Z drogi! - rozległ się nagle donośny okrzyk. Steve obejrzał się i dostrzegł Blizzarda, który przybył tu na barce z północy. Właściwie trudno go było nazwać "pędrakiem". Był niezwykle okazałym przedstawicielem swojej rasy o imponującym wyglądzie zewnętrznym i powściągliwym zachowaniu, w ogóle miał w sobie coś arystokratycznego. Promieniowała z niego godność. O ile Goodluck był dumnym wojownikiem, zaprawionym w bojach wodzem, to Blizzard był księciem. Jego siwe oczy spoglądały subtelnie i jednocześnie surowo. Miał wpływ również na ludzi; poddawali mu się, nie wiedząc nawet o tym. Nikt w twierdzy nie zdziwiłby się, gdyby ujrzał go pewnego dnia za biurkiem Harnessa, kierującego spokojnie jakąś ważną akcją. Samice - w jego bezpośrednim otoczeniu było ich stale pięć lub sześć - troszczyły się o jego komfort duchowy i cielesny, wprost ubóstwiały go. Współzawodniczyły o to, która z nich zadba lepiej o wygląd jego sierści, podsuwały mu smakołyki i czyhały na najdrobniejsza oznakę budzącej się w nim chuci.
Teraz schodził z pokładu otoczony świtą jak pasza i pozdrowił wszystkich obecnych łaskawym skinieniem głowy. Steve mimo woli odwzajemnił ten gest.

Targ znajdował się o pół dnia jazdy na wschód od przystani na szczycie górskim, skąd rozciągał się wokoło widok na dolinę. Tu, na terytorium "neutralnym" spotykali się mieszkańcy twierdzy, najemnicy, myśliwi i dawni uczestnicy desantów, którzy zrezygnowali z dalszej służby w twierdzy, a teraz, tak jak Mojżesz, usiłowali odbudować swa egzystencję w puszczach Europy Południowej. Tu wymieniali swoje produkty: futra, skóry, dobra użyteczne sprowadzane z Atlantydy lub te ze splądrowanych kontenerów, dzikie zwierzęta, poskromione już i wytresowane. Oferta była nędzna a zarazem wzruszająca; przywodziła na myśl przedświąteczne kiermasze, na których dzieci sprzedają dla szlachetnych celów zmajstrowane przez siebie zabawki - tylko że tu celem handlu było pragnienie przeżycia i uzyskanie namiastki luksusu i wygody; urozmaicenie tego mozolnego życia.
Zadziwiała bogata podaż futer i skór.
- Czy macie tu popyt na tyle skór?- zapytał Steve Haralda.
- Po tamtej stronie dostajemy za nie wszystko, co potrzebujemy.
- Ale przecież tam jest ciepło przez cały rok.
- To nic. Chodzi o prestiż, sprawę mody- zachichotał Harald. -To oznacza dla nas szczęście, któremu w dodatku możemy dopomóc. Po prostu nasi kupcy pojawiają się tam odziani w futra, jak rosyjscy książęta. Można bez przesady stwierdzić, że podbijają ceny w pocie czoła.
W tym momencie Steve zwrócił uwagę na młodego mężczyznę- przypominał mu Mojżesza, takiego jakiego widział dziesięć dni temu.
- To Ruben, jeden z synów Mojżesza. Przyprowadził tu na sprzedaż jednoroczne ogiery. Mojżesz jest już za stary na tak długą podróż. A ten wyrostek, który przykucnął obok koni, to boisei.
Steve po raz pierwszy ujrzał jednego z owych nieśmiałych, łagodnych małpoludów, o których słyszał już tak wiele. Był to samiec o wysokości chyba dwóch metrów, barczysty jak orangutan. Miał cofnięte czoło, włochatą sierść w kolorze rdzy i duże, ciemne oczy o bojaźliwym wejrzeniu. Przybył tu jako poganiacz w towarzystwie młodego Callahana, teraz zaś przycupnął obok spętanych wielbłądów i z całkowitym spokojem spożywał garść dzikiej cebuli, obierając ją najpierw z łupin ostrożnymi, niemal delikatnymi ruchami.
Nagle ujrzał go wojownik z eskorty Blizzarda. Pędrak wyszczerzył zęby, opadł na cztery łapy i bezszelestnie zbliżył się do swojej ofiary. Jego instynkt myśliwski zbudził się nagle. Boisei zauważył go dopiero, kiedy było już za późno na ucieczkę. Zawył z trwogi, po czym usiłował czmychnąć pomiędzy nogami wielbłądów, ale pędrak miał go już w swojej mocy. Spłoszone wielbłądy dreptały tu i tam, a przerażony boisei oddał mocz.
Steve stał jak wryty, nie wiedząc, jak się ma zachować. Przede wszystkim zaś nie mógł zrozumieć co skłoniło pędraka do takiej agresji, gdyż ten kudłaty olbrzym wcale go nie sprowokował.
W tym momencie nadbiegł Ruben. Błyskawicznie chwycił pędraka za uszy i odciągnął mu głowę do tylu, aby szyja boiseia nie znalazca się w zasięgu zębów awanturnika. W ten sposób pędrak dostał się pod strumień uryny i zawył, jakby ktoś go zranił. Ruben puścił go i cofnął się o kilka kroków. Pędrak ocierał się gorliwie, nie kryjąc wściekłości, wreszcie sprężył się do skoku i wystrzelił w górę na wysokość dwóch metrów. Już dosięgał podbrzusza Rubena swymi ostrymi, ciemnymi szponami, celując jednocześnie zębami w jego szyję, kiedy ten uprzedził atak i zadał przeciwnikowi morderczy cios pięścią w płaski nos. Pędrak wykonał pół salta do tyłu i runął na ziemię. Cios był tak mocny, że mógłby powalić byka, jednak pędrak błyskawicznie przyszedł do siebie, zwinnie jak kot stanął na nogi i pochylił się nieco. Ruben przyjął postawę bokserską. Pędrak, spodziewając się znowu ciosu pięścią, próbował zmylić Rubena. Tym razem skoczył wyżej, chcąc dosięgnąć szyi przeciwnika szponami tylnych łap, ale Ruben nieoczekiwanie cofnął się o krok i powitał tę nadlatującą ku niemu masę mięśni tak potężnym kopniakiem, że pędrak runął ponownie na ziemię i stracił przytomność. W zadziwiająco jednak krótkim czasie powstał znowu.
Ruben, draśnięty jednym z ostrych jak brzytwa pazurów i mocno pokrwawiony, zdążył jednak odwrócić się już do niego plecami i uspokajał przerażonego boiseia i wielbłądy. Steve krzyknął, aby ostrzec go przed niebezpieczeństwem, ale Ruben najwidoczniej nie dosłyszał go w panującym dokoła rozgardiaszu, gdyż nie zareagował w ogóle na ostrzeżenie. Steve postanowił rzucić się od tyłu na tę przeklętą bestię, aby udaremnić podstępny atak, kiedy nagle wydarzyło się coś dziwnego. Pędrak spokojnie, jakby nigdy nic, podszedł do Rubena i zapytał: -To twój? - wskazując przy tym na boiseia, który z trwogą wytrzeszczył oczy.
Kiedy Ruben kiwnął twierdząco głową, maluch odparł: - Przepraszam. - Następnie dotknął palcem pokrwawionej koszuli na ramieniu Rubena, oblizał go i odszedł, jakby cały ten epizod nie znaczył dla niego nic.
- Dlaczego te dwie rasy są nastawione wobec siebie tak wrogo? - zapytał Steve młodego Callahana, kiedy siedzieli już w cieniu dachu z sitowia, czekając aż koza pieczona na rożnie będzie gotowa.
Ruben, którego gęsta, obfita czupryna przywodziła na myśl gniazdo ptakatkacza, poruszył świeżo obandażowanym ramieniem.
- Rzeczywiście, ich wzajemny stosunek do siebie jest dziwny. Boisei wyczuje pędraka o milę i dosłownie moczy się ze strachu. Pędraki napawają się tym strachem, przechytrzają ich bez trudu, bo są sprytniejsze od nich, i znęcają się nad nimi bezlitośnie. Często pożerają ich potem. Widziałem jednak również nieraz, że pędraki chowały uroczyście boiseia, obsypując grób kwiatami i usypując z wierzchu kamienie - tak jak zwykły robić to jedynie w przypadku śmierci swych wodzów. W górach można napotkać mnóstwo takich grobów. Widocznie pędraki przy całej swej nienawiści jednocześnie czczą boiseiów. Czują, że są z nimi spokrewnieni w większym stopniu, niż z innymi istotami, że są to ich przodkowie, z tym że prowokuje ich świadomość własnej przewagi. Tamte miłe głuptasy nie mają bowiem wobec nich żadnej szansy, chociaż górują nad pędrakami siłą fizyczną. Ich głupota sprawia jednak, że wpadają w każdą zasadzkę zorganizowaną przez tamtych. Kiedyś nadejdzie dzień, kiedy pędraki wytępią boiseiów. Jeżeli o nas chodzi, zrobiliśmy wszystko, aby ich ocalić, ale takie jest widocznie ich przeznaczenie.
- Z tego nie mógł rozwinąć się gatunek ludzki- pokręcił głową Steve.
- Ale też one istnieją dopiero od niedawna- odparł Ruben. - Przed nami jeszcze cała przyszłość. Wszystko zależy od nas.
Steve potrząsnął zdecydowanie głową. My nie znaczymy nic, pomyślał, i niczego nie zdziałamy. Nie odezwał się jednak nawet jednym słowem.
Kiedy jechali do domu, pogoda zmieniła się raptownie. Górskie szczyty otuliły się chmurami. Nastał chłód, zaczęło padać, deszcz był drobny i siąpił bezustannie.
Obozowe ogniska dymiły, ale przestały grzać. Noce były coraz chłodniejsze, dni coraz częściej pochmurne. Las, który wtedy, gdy zdążali na północ, pachniał i cieszył oczy grą barw, teraz był posępny i zamglony. Wierzchołki drzew przeczesywały obwisłe chmury i strząsały wilgoć na paprocie. Błyszcząca sierść zwierząt zmatowiała od wilgoci, a ich tętent rozbrzmiewał głucho na mokrym mchu i poduszkach z opadłych igieł pinii. Nastrój był posępny, sprawiał, że milkli i człowiek i zwierzęta.
Górskie potoki, jeszcze kilka dni temu skąpiące wody, gnały teraz ku dolinie, Porywając za sobą kamienie i drzewa. Coraz częściej zdarzało się, że któreś ze zwierząt, przedostając się na drugi brzeg, gubiło grunt, wpadało pod zaklinowane w wodzie drzewo i zaczynało się topić. Mężczyźni stawali wtedy w wodzie sięgającej im po pas, aby za pomocą lin wyciągnąć zwierzę na wierzch.
Najlepiej miały pędraki. Objuczone bronią i sprzętem, balansowały zwinnie po zwalonych drzewach albo też wieszając się gałęzi przenosiły się z miejsca na miejsce. Mokra sierść na ich twarzy sprawiała wrażenie, jakby dopiero co płakały rzewnymi łzami. Ich oczy spoglądały jednak wesoło i nawet jakby z odrobiną drwiny na widok niezaradności ich dalekich potomków.
Mimo ogromnego zmęczenia nikt nie mógł w nocy zasnąć, a Harald po przymusowej kąpieli w lodowatym potoku kasłał tak, jakby chciał wypluć płuca. Raz zdarzyło im się przeciąć trop wielbłądów, natknęli się też na ślady dzikich
kóz. Nie spotkali jednak nikogo. Kraina była rozległa i pusta. Należała widocznie do drzew, i ptaków.
Do twierdzy dotarli późnym popołudniem. Pod pokrytym roślinami dachem było ciemniej niż zazwyczaj. Ktoś rozpalił ognisko i przygotował suche ręczniki. Przybysze tarli się nimi gorliwie, gdyż wszyscy byli przemarznięci i od kilku dni chodzili w mokrym ubraniu.
Steve wytarł włosy i twarz ciepłym ręcznikiem, po czym wypił gorącą, aromatyczną herbatę ze świeżej mięty. Dopiero potem pomógł rozsiodłać i wytrzeć do sucha zwierzęta, ledwo trzymające się na nogach. Pełnym naręczem suchych dębowych liści zaczął nacierać wilgotną sierść młodego wielbłąda, który drżąc na całym ciele stał nieruchomo, obwąchując bez entuzjazmu wiązkę siana.
Rozdzielono ładunek, który miał zostać przeniesiony do magazynu. Steve wziął na ramiona śliska kulę ze skóry, w którą wszyto suszone mięso. Uginając się pod ciężarem kuli szedł ścieżką wiodącą do baraków. Ciepła herbata i wysiłek osłabiły go do tego stopnia, że poczuł zawrót głowy.
Co krok spotykał ludzi z plantownicami i łopatami; trzeba było ogroblić potok, który groził wystąpieniem z brzegów i podmyciem baraków. Szum wody zagłuszał słowa.
- Po raz pierwszy, odkąd tu jesteśmy, mamy takie ulewy- powiedział komendant. -Zmiany pogody następują szybciej, niż to się nam wydawało.
Steve chwycił za łopatę, aby wraz z innymi usypać równomiernie żwir w niska tamę. Zaraz się ogrzeję, pomyślał.
- Jak było? - krzyknął Jerome, nie przerywając pracy.
- Wspaniale- zawołał Steve. -Poznałem na targu jednego z synów Mojżesza. Fajny facet. Podobno Mojżesz ma więcej takich chłopaków, a poza tym hacjendę w Tessin.
- Murzyn w Tessin? -Jerome parsknął śmiechem. -Nie do wiary!
- Właściwie należy do niego cała Szwajcaria, a nawet reszta Europy. Na północ od Alp żyje tylko kilka szczepów boiseiów, a ci uciekają stale przed pędrakami. Jerome skinął głową. - Słyszałem o tym. To nic nowego. A przecież na tym pustkowiu mogłoby się znaleźć miejsce dla wszystkich.
Nagle obaj odrzucili łopaty i pobiegli co sił. Dwóch mężczyzn taszczyło Haralda, który załamał się pod ciężarem swojego ładunku i zemdlał. Śpiesznie przeniesiono go do "lazaretu" mieszczącego się tuż za kantyną.
-Rozbierzcie go- poleciła Nina, ścieląc jedno z czterech łóżek. Z kuchni przyniosła gorącą wodę i przelała ją do polowej wanny. Następnie wsadzono Haralda do wanny, gdzie momentalnie przyszedł do siebie.
- Hej, cóż to znowu? -zachrypiał, jeszcze trochę oszołomiony, podczas gdy Nina mydliła mu plecy i głowę. -A gdzie szacunek należny starszemu? -Zacisnął oczy, kiedy zapiekło go pod powiekami. - Nie spodziewałem się tego po tobie, Nino. Zawsze uważałem cię za osobę stateczną.- Jego zaczerwieniona twarz pojawiła się nad brzegiem wanny, spoglądał na stojących wokoło z goryczą neofity, który w trakcie świętego obrządku omal nie utopił się w Jordanie. -Nie jestem chory- zasapał. -Zostawcie mnie w spokoju. Mam jeszcze dużo roboty.
- Przestań gadać, Hal, i kładź się do łóżka- zagrzmiał Jerome. -Masz gorączkę.
Harald spojrzał na niego posępnie. -Tak myślisz?
- Zaraz przekonamy się o tym- powiedziała Nina. -Zajmiemy się tobą, a w ciągu kilku dni postawimy cię na nogi.
Harald spoglądał na nich nieufnie, ale napotykał same życzliwe twarze. Natarto go porządnie ręcznikiem, po czym położono do łóżka. Nie stawiał oporu; zrezygnowany pogodził się z losem. Zresztą niemal momentalnie usnął; nie wiedząc nawet że co pewien czas jego towarzysze zaglądają do niego. Zjawiali się również komendant, Blizzard i Goodluck - każdy z nich chciał się przekonać, co z chorym.
Po posiłku zasiedli przy ognisku, które nie zdołało wypłoszyć przenikliwego zimna, wciskającego się w każdy kąt. Rozmowa nie kleiła się zbytnio, pytania i odpowiedzi byty lakoniczne; kto w przyszłym roku uda się do Atlantydy, ilu żołnierzy arabskich przyłączyło się do handlarzy, prowadząc wojnę na własną rękę, ilu jest skłonnych zawrzeć pokój.
Nawet pędraki straciły humor. I one czuły, że coś się kończy. Mężczyźni żegnali się jeden po drugim, po czym ginęli w mroku, aby zagrzebać się w chłodnej pościeli i oddać się żałosnym snom.
Stan zdrowia Haralda nie był dobry. Steve przypuszczał, że to zapalenie płuc, wysłał więc Jerome'a do komendanta po antybiotyki, jednak Harness potrząsnął z ubolewaniem głowa.
- Już od ośmiu lat nie zdobyliśmy żadnego kontenera z lekami. Tamci też nie. W przeciwnym razie coś z tych rzeczy pojawiłoby się na targu. Marynarka Wojenna wyobraża sobie widocznie, że jesteśmy uodpornieni na wszelkie choroby. Francis jest jak zwykle optymistą, a transport oznacza spore wydatki. Przykro mi, majorze. Nie możemy mu pomóc. Harald musi przejść przez to o własnych siłach.
Na zmianę dotrzymywali choremu towarzystwa, o ile nie byli akurat wyznaczeni do nasłuchu, patrolowania kotliny albo też innych prac w twierdzy: Steve, Jerome, Charles, Murchinson, Ricardo Ruiz, Leonard Rosenthal, Elmer Trucy kuśtykający za pomocą swoich kul, i oczywiście Nina, opiekująca się pacjentem.
Steve przesiadywał nocami na jednej z prycz w lazarecie, wysłuchując cierpliwie chaotycznych opowiadań chorego, czuwając nad jego oddechem i ocierając mu pot z czoła. Niekiedy wydawało mu się, że Harald nie śpi, lecz nasłuchuje jakichś dawno już przebrzmiałych dialogów z przeszłości, ocierających się o sam skraj jego świadomości, która nie była wyłącznie jego.
I naraz Steve nabrał dręczącego przekonania, że śmierć to w pewnym sensie bezmyślność, starcza dezorientacja, niemożność świadomości odnalezienia się w czasie i przedostania się z powrotem do teraźniejszości, nieustanne błądzenie po labiryncie przeszłości, przysłuchiwanie się starczym dialogom ze wspomnień, podczas gdy ciało, wydane niedbale na łaskę prawidłowości materii, butwieje w katakumbach czasu.
Odsunął od siebie te czarne myśli. Naraz uświadomił sobie, że zdrzemnął się na chwilę. Szybko otworzył oczy.
Harald nie spał, obserwował go bacznie.
- Nie chciałem ciebie budzić, Jerome- powiedział. -Ale skoro już się zbudziłeś, chciałbym cię o coś zapytać. Czy widziałeś już kiedyś taki znak? Proporczyk z krzyżem, wiszący na maszcie. Maszt trzymany jest przez owieczkę, która obejmuje go prawa przednia noga i opiera go o ramię.
Steve potrząsnął głową.
- Agnus Dei- mówiąc to, Harald znaczącym gestem uniósł w górę palec wskazujący i obnażył w uśmiechu bezzębne szczęki. -Baranek Boży, który nas zbawi.
Steve walczył dalej z sennością.
- Pamiętam, jak bardzo byłem oburzony, kiedy ujrzałem ten znak po raz pierwszy. -Harald zakasłał, przez chwilę rzęził niepokojąco, po czym mówił dalej: - Byłem jeszcze mały, chodziłem wtedy do drugiej albo trzeciej klasy. Miałem akurat ferie wielkanocne i mój ojciec, który udzielał wówczas lekcji latania na kopenhaskim lotnisku i prowadził warsztat naprawczy dla prywatnych samolotów, zabrał mnie ze sobą do Niemiec, gdzie miał załatwić jakąś służbową sprawę. Byliśmy w Monachium, podziwialiśmy ciepły dzień wiosenny i błękitne niebo, bo u nas w Danii nie ma czegoś takiego nawet w lipcu. Ludzie siedzieli na wolnym powietrzu, popijając piwo z ogromnych kufli. I wtedy ujrzałem w jednej z piekarń całe stado owiec, takich agnus dei; dużych, średnich, małych, przypudrowanych cukrem-jedna głupsza od drugiej i wszystkie obejmowały prawa przednia nogą maszt, na którym wisiała flaga Danii. "Co to oznacza", zapytałem ojca. Jego mina była poważna i zatroskana, kiedy zaczął mi wyjaśniać: "Widzisz, oni wyśmiewają nas, Haraldzie. Chcą przez to powiedzieć, że nami, Duńczykami, rządzą baranie głowy. Może zresztą mają w tym trochę racji". Tu mrugnął do mnie. Później pamiętałem jeszcze długo tę kpinę widoczną w jego wzroku, ale nie umiałem sobie tego wytłumaczyć. Nigdy nie wątpiłem w to, co powiedział mój ojciec. Byłem wtedy bardzo rozzłoszczony i przez wiele lat nie potrafiłem przekonać się do Niemców.- Harald zachichotał. Jego wesołość spowodowała męczący atak kaszlu. Na twarz wystąpiły rumieńce, oczy zapełniły się łzami.
Bredzi w gorączce, pomyślał Steve. Strząsnął poduszkę i podsunął ją choremu pod plecy.
- A czy wiesz, Jerome, gdzie zobaczyłem znowu ten znak?- zapytał Harald, patrząc badawczo na Steve'a. -Tu!
- Tu?- zapytał z powątpiewaniem Steve. Nie wiedział, jak dalece można wierzyć w te fantazje. Harald był przy zdrowych zmysłach, chociaż mylił go z Jeromem.
- Tu, tu! - upierał się Harald. - Pojechałem kiedyś jeepem dosyć daleko na południowy wschód, w stronę Sycylii, i zatrzymałem się na niedużym wzniesieniu, aby rzucić okiem na Kotlinę Tyrreńską. Wtem usłyszałem na wschodzie trzask materializacyjny, a w kilka minut później nadleciało coś, co w latach naszej młodości nazwalibyśmy: "latający spodek". Obiekt był polakierowany pięknym błękitem kobaltowym, a na dachu sterczała groźnie armata, wyglądająca raczej na antenę krótkofalową. Na dziobie natomiast widniał ten znak, przepiękny, złoty na kobaltowo - błękitnym tle; owieczka z flagą. Wyprowadzam jeepa z ukrycia, jadę wprost w stronę owego "spodka" i nie wierzę własnym oczom. Ze środka wydostaje się drab wysoki jak drzewo, taki ponad dwumetrowy, odziany w skafander o barwie kobaltu i hełm, jaki noszą astronauci, a na rękawie skafandra widzę znowu ów znak. A więc do tego zwariowanego pokera zasiadła jeszcze jedna paczka, myślę. Wysiadłem i podchodzę do niego. Pistolet maszynowy zostawiłem przezornie na siedzeniu.
"Hej", zaczynam, ale ten typ nie rozumie w ogóle po angielsku, nie mówiąc już o duńskim. Zaczyna gadać w języku, który przypomina mi trochę łacinę, ale nie jest to ani łacina, ani włoski, raczej coś pośredniego. Nie mogę rozgryźć faceta. Nagle widzę, że ta armata na dachu pojazdu podąża za każdym ruchem jego ręki. Robię więc wszystko, żeby nie dać mu okazji do wyciagnięcia dłoni w moją stronę.
"Laser?", pytam jakby nigdy nic. On wyciąga rękę w stronę zagajnika, odległego od nas o jakieś sześćset do siedmiuset metrów, lufa armatki przesuwa się, wytryska z niej ogień, a drzewa dosłownie wylatują w powietrze, po czym giną w płomieniach.
Kiwam z uznaniem głową i z mieszanymi uczuciami zerkam na owieczkę na jego rękawie. Mówi coś tą swoją dziwną łaciną, a ja proszę Boga, żeby nie okazało się, iż ten typ jest w służbie szejków. Ale moja obawa jest bezpodstawna. Okazuje się, że służy w Papieskiej Flocie Śródziemnomorskiej - cokolwiek by to oznaczało - i przybył tu z misją utorowania Panu drogi - cokolwiek by to nie oznaczało. W każdym razie szejkowie dowiedzieli się wkrótce o obecności krzyżowca. Było to tuż po bitwie o Gibraltar i nasi afrykańscy przyjaciele rozmiłowali się w strzelaniu. Celowali w nas coraz dokładniej, ulotniłem się więc, gdyż i tak nie mogłem mu w niczym pomóc. Potyczka trwała kilka dni. Kobaltowo - niebieski trzymał się dzielnie. Jego armatka laserowa zapalała pozycje nieprzyjacielskie jedna po drugiej, aż cała Afryka stanęła w płomieniach. MIG-i zajmowały się ogniem i spadały w dół, ale w jakimś momencie musiały go trafić, gdyż strzelanina ustała. Wykończyli go za pomocą pocisków atomowych. Ja też dostałem wówczas spora dawkę pyłu radioaktywnego, czułem się fatalnie przez cały tydzień.
Tak, Jerome, tak to było z tym facetem z Floty Papieskiej. Mimo wszystko zaimponował mi. Sam przeciw tamtym, z całkowitą pogardą śmierci. I wtedy nagle ten znak przestał wydawać mi się głupi, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli.
- Tak, rozumiem- odparł Steve. -A po nim pojawili się inni krzyżowcy?
Ale Harald nie odpowiedział. W jednej chwili usnął, oddychając z wysiłkiem przez otwarte usta.
Po pewnym czasie przyszedł Jerome, aby go zluzować. Pół nocy spędził już z Ruizem na służbie nasłuchowej, ale mimo iż był zmordowany, uparł się posiedzieć przy Haraldzie. Tymczasem Steve poszedł do baraku, położył się na pryczy i momentalnie usnął. Wkrótce potem - zdawało mu się, że minęło dopiero kilka minut - ktoś złapał go za nogę i potrząsnął kilkakrotnie.
- Harald nie żyje- szepnął Jerome.
- O, mój Boże- jęknął Steve. Nie był w stanie podnieść się, aż zauważył, że Jerome płacze. - Połóż się trochę - powiedział. - Ja zajmę się już wszystkim. Wstał. Przeszedł go dreszcz, chociaż w baraku było ciepło. Na zewnątrz panował jeszcze mrok.
- Niech to licho, zdrzemnąłem się tylko na chwilę, a kiedy otworzyłem oczy, on już nie żył- powiedział Jerome. -Pozwoliłem mu umrzeć w samotności.
- Nie bierz sobie tego tak do serca, Jerome, przecież on tego nie zauważył. Przez cały wieczór myślał, że to ty jesteś przy nim, a nie ja.
W lazarecie Steve spotkał Ninę i Goodlucka. Czyżby zwabił go zapach śmierci?
- On odszedł- odezwał się Goodluck.
- W naszym świecie mógłbyś zostać księdzem- powiedziała Nina z sarkazmem w głosie.
W drzwiach stanął Harness. -Właśnie usłyszałem...
-Tak- kiwnęła głową Nina. -Musimy go umyć.
- Ja to zrobię- powiedział cicho Steve. Owinął zwłoki w płótno i wziął je na ramiona. Zawiniątko nie było ciężkie.
- Przypilnuj, żeby Alfaro przygotował trumnę- powiedziała Nina do komendanta. - Pochowamy go tu.
Wstawał świt. Steve podszedł do potoku, położył zwłoki do płytkiej wody tuż przy brzegu, po czym rozpostarł płótno. Usta Haralda byty szeroko otwarte. Steve oderwał kawałek materiału, po czym obmył zwłoki.
- Pochowamy go na tamtej górze, w słońcu - usłyszał nagle głos Elmera Trucy. Steve spojrzał na niego. Nie zauważył nawet, kiedy starzec nadszedł. -On bardzo lubił to miejsce w górze, gdzie pędraki chowają swoich wojowników, na pewno wolałby leżeć tam, niż na Cmentarzu Zasłużonych, założonym przez Waltona.
Steve nie odpowiedział. Owinął zwłoki w mokre płótno i zaniósł je z powrotem do lazaretu.
Jak mali są ludzie po śmierci, pomyślał. Tak jakby wraz z życiem tracili na wielkości.
Deszcz ustał. Poprzez szpary w dachu przedarła się jasność. Nad górami na wschodzie stało słońce.
Haralda pochowano nazajutrz na płaskim wierzchołku góry wznoszącej się nad twierdzą, gdzie od niepamiętnych czasów spoczywali wielcy wodzowie i wojownicy. Wokół rosły potężne dęby, okazałe cynamonowce i akacje. Poprzez szumiące niespokojnie listowie przedostawało się słońce, rozjaśniając świeżo rozkopaną ziemię i twarze zebranych. Czuło się tu obecność zmarłych. Powietrze było parne.
Komendant odczytał kilka słów, pozostali milczeli. Blizzard stał nachylony, opierając się na potężnych pięściach, i wpatrywał się w dal.
Skromną trumnę pokrywała taka góra kwiatów, że ziemia obsypywała się z nich, spadając bezszelestnie do dołu.
Wiatr szeptał w liściach, a gdzieś całkiem blisko śpiewała głośno cykada, z uporem i niemal mechaniczną precyzją. Słońce stało wysoko na niebie.


GARSTKA STRACEŃCÓW

"Stanowiskiem nasłuchowym" nazywano formację skalną w kształcie ambony, na zachód od twierdzy. Stąd roztaczał się rozległy widok na południe i południowy zachód. Tuż za występem, porośniętym niskimi krzewami, które stanowiły doskonałą osłonę przed niepożądanym obserwatorem z dołu i sąsiednich wzgórz, mieściła się jaskinia, gdzie można było znaleźć schronienie w razie burzy lub pojawienia się na niebie nieprzyjacielskiego samolotu. Tu przechowywano również sprzęt radiowy i baterie, oraz aparaturę telefoniczną, za pomocy której utrzymywano łączność z komendanturą w twierdzy.
Przez kilka kolejnych tygodni do służby na tym posterunku przydzielono Steve'a z Murchinsonem. Najprzyjemniej było nad ranem. Kometa, którą ujrzeli pierwszego dnia, przesunęła się już w kierunku wschodnim, oddalając się od słońca. Tuż przed porannym brzaskiem wytrysnął nad górami gejzer światła, jak gdyby wstające słońce wydmuchało powietrze niczym wieloryb, następnie błyszcząca głowa komety uniosła się do góry, podczas gdy ogon pałał jeszcze na tle gasnących gwiazd, ale tylko przez chwilę. Niebo rozjaśnił brzask.
Mijały miesiące, ale na niebie nie pojawiły się następne grupy podróżników. Na zachodzie rozbrzmiewały eksplozje zrodzone przez trzaski materializacyjne, ale wyczepianie dotyczyło jedynie kolejnych partii rurociągów i sprzętu. Charles Murchinson rozróżniał już rodzaj przesyłki po trzasku, Steve również nauczył się je rozpoznawać, ale każdorazowo upewniał się, obserwując teren lądowania przez lornetkę. Charles natomiast nie odrywał się w ogóle od swojej lektury. Lubił czytać; Steve pożyczał mu więc chętnie książki, które zabrał ze sobą.
Eksplozje, których odgłos dobiegał znad Afryki, rozbrzmiewały częściej niż nad zachodnim skrajem wyspy, w rejonie zrzutów Marynarki Wojennej.
- Znowu otrzymują zaopatrzenie- złościł się Charles. -Marzę o takiej przyszłości, w której Marynarka Wojenna byłaby na tyle mądra, aby uraczyć tamtych kilkoma bombami atomowymi. To by zaoszczędziło nam wielu kłopotów. Ale naukowcy z naszej Marynarki myśleli o tym równie mało, co ci z waszego, NASA.
- Co znaczy: "Z waszego NASA"?
Murchinson zaśmiał się sucho. -Za naszych czasów nie było żadnego NASA, nie mówiąc już o podróżach kosmicznych. USA były biednym krajem, nie mogły sobie pozwolić na taki luksus. Był to jednak kraj bardzo dzielny. Nasi żołnierze wygrali wojnę z Niemcami i Japonią, kiedy Hitler zajął dawne ziemie Habsburgów, szydząc z tego kolosa na glinianych nogach. Nie wyobrażasz sobie nawet, co obiecywali nam wysłannicy cesarza, kiedy namawiali do przystąpienia do ogólno-amerykańskiego sojuszu, aby wraz z republikami Lenina i Wielką Brytanią odzyskać Francję i Hiszpanię, zniszczyć państwa osi i odrzucić do morza Japończyków, którzy stali już u bram Los Angeles i dokonywali nalotów na Mexico City i Pueblo.
A co było po wojnie? O wszystkim zapomniano. Cesarz nie wypłacił nawet rent inwalidom wojennym, którzy nadstawiali głowy za Pemex na Okinawie i nad Algarve. Państwa naftowe zjednoczyły się. Maksymilian podał rękę szejkom, szachowi, a potem ajatollachom. Ceny ropy naftowej rosły i rosły, tak samo jak u nas liczba bezrobotnych. I tak to trwało do chwili ogłoszenia ustaw energetycznych Cartera, zgodnie z którymi każdy Amerykanin kupując żarówkę 100-watową musiał udowodnić, że potrzebna mu ona jest do celów zawodowych.
Nic dziwnego, że postawiliśmy wszystko na tę kartę, która Fleissiger wyczarował z rękawa: na jego bajeczną machinę czasu, na akcję Marynarki Wojennej na Morzu Śródziemnym. Była to nasza jedyna szansa: dopuścić szejków do żyły i zdobyć też kawał tego ciasta, aby wyzwolić się z dławiącego uścisku Cesarstwa. Dlatego zaangażowaliśmy w ten zwariowany projekt wszelkie środki. Chcieliśmy mieć Florydę i dostęp do Zatoki Meksykańskiej. Oczywiście Stany Zjednoczone chętnie odkupiłyby półwysep od Castro. Sto lat wcześniej można było kupić te bagna od Hiszpanów za grosze, ale Castro żądał więcej, chciał uprzemysłowić swoja wyspę, a Waszyngton nie mógł konkurować z Pemexem. Nasze dolary nigdy nie były łakomym kaskiem, a po układzie z Miami ich wartość spadła jeszcze bardziej. Gdziekolwiek na świecie pojawiłeś się jako obywatel USA i kładłeś dolary na stół, dostrzegałeś pogardliwą minę. Bardzo mi przykro, mister, wszystko już wykupione. Nie, żadnego pokoju, wszystkie zarezerwowane. Nawet butów nie chciano ci oczyścić. Gdybyś wyłożył pesos albo dirhany - sezamie, otwórz się! I wszystko by stało wtedy otworem.
Wiem, co mówię, mój przyjacielu. Bytem po drugiej stronie Missisipi, w Teksasie, jako gastarbeiter, tak jak wielu innych z USA, zbierałem bawełnę i pracowałem dla Pemexu. Spaliśmy w zapluskwionych barakach, a kto zachorował, mógł od razu żegnać się z pracą. A wtedy nie zatroszczył się o niego nawet pies z kulawą nogą - jedynie ci z cesarskiej policji. Oni zawsze sięgali szybko po pałki i colty, opróżniali delikwentowi kieszenie i wrzucali go do Missisipi.
Czy wiesz, jak po tamtej stronie wymawia się słowo "Jankes"? Tak, jakby ktoś plunął ci w twarz. Taka jest prawda.
W moim świecie karta leżała odwrotnie, pomyślał Steve. Ale fakty były identyczne. Nie odezwał się jednak.
-Wtedy pojawił się ten kapitan Francis, z jakiegoś laboratorium zbrojeniowego Marynarki Wojennej w Bostonie, i powiedział: Tak nie może być dłużej. Opinię tę podzielało wiele osób, ja również. Z Fleissigerem współpracował nad skonstruowaniem tej cudownej broni jakiś Japończyk, nazywał się tak jakoś dziwnie, Kawa Nikto taty, coś w tym rodzaju. Jego ojciec uciekł z niewoli meksykańskiej i przepłynął Missisipi, jak Tomek Sawyer i Huckleberry Finn z tej powieści Marka Twaina. Okazało się, że to cudo, chronotron, funkcjonowało naprawdę - tylko że w jednym kierunku. Ale wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział.
Dosyć już tego, powiedział wtedy Francis. Czas najwyższy skończyć z tym. Nie będziemy dłużej całować szejkom stopy za każdą baryłkę ropy i pozwalać cesarzowi na wypompowywanie nam wody z Missisipi, żeby mógł sobie nawadniać tereny na Południowym wschodzie. Teraz odwrócimy wreszcie kartę i wypompujemy szejkom ropę spod ich tyłków, zanim zdążą na niej usiąść. Poprowadzimy ja przez wysuszone Morze Śródziemne i całą Europę aż do Morza Brytyjskiego...
-Chyba do Morza Północnego- sprostował Steve. Charles spojrzał na niego zaskoczony.
Tam właśnie wydobywa się od kilku lat trochę gazu i ropy naftowej. Sullum Voe rozbudowano do olbrzymiego portu naftowego, wyspy Szetlandzkie i Orkney zapchane są rafineriami, w których przerabia się złoto tryskające z dna Morza Brytyjskiego. Ale co druga platforma wiertnicza pomiędzy Ekofisk a wybrzeżem szkockim będzie zamaskowaną machiną czasu, która sprowadzi wszystko z przeszłości. Jeszcze kilka lat i Pemex razem z tym zidiociałym cesarzem będą się musieli nieźle namęczyć, żeby sprzedać swoją ropę. My w każdym razie nie kupimy od nich nawet baryłki. Wraz z tymi krajami europejskimi, które nie związały się z Habsburgami, będziemy zaopatrywać się w ropę w Morzu Brytyjskim.- Charles wzruszył ramionami. -Tak wyobrażał to sobie Francis... i ja zresztą też, dopóki nie przekonałem się, że jest inaczej. Dlatego zgłosiłem się do Marynarki, chciałem pomóc krajowi wydostać się z tego błota. Po przybyciu tu i zorientowaniu się, jak sprawy stoją, rozczarowałem się. Chciało mi się wyć, Steve, kiedy przekonałem się, jak nieudolnie zorganizowano całą tę akcję: fiasko było właściwie nieuniknione
Milczeli przez chwilę. Steve poczuł, że lubi tego drobnego, ruchliwego człowieka, mimo że był nieco zgryźliwy. Można było jednak na nim polegać i Steve zdał sobie sprawę, że znalazł w nim przyjaciela. Postanowił zmienić temat.
- Powiedziałeś przedtem, że w powieści Marka Twaina Huckleberry Finn i Tomek Sawyer przepłynęli przez Missisipi.
- Bo tak było.
- Ja też czytałem Marka Twaina. Ci chłopcy wcale nie przepłynęli przez rzekę. Dostali się na wyspę...
-Posłuchaj, Steve. Znam dokładnie wszystkie książki Marka Twaina; powieści, sprawozdania z podróży, autobiografię, czytałem je wiele razy.
Steve spojrzał na niego przerażony; coś zaczęło mu świtać w głowie, coś tak niesamowitego, że nie chciał w to uwierzyć.
- A gdzie urodził się Mark Twain? - zapytał.
- Przecież o tym wie każde dziecko- odparł Charles. -W Illinois.
- Słyszałeś już kiedyś o mieście Hannibal?
Charles myślał przez chwilę intensywnie. Potem potrząsnął głową. - Nie, nigdy. Widocznie leży gdzieś po tamtej stronie rzeki.
Steve pokiwał głową. -Tego Marka Twaina nie znam- powiedział. -Ale leżeli chciałbyś poznać mojego Marka Twaina, to mam u siebie wybór jego najwybitniejszych dzieł.
Wieczorem podał przyjacielowi sfatygowany już egzemplarz dzieł Marka Twaina. Murchinson wziął książkę i zniknął na cały następny dzień. Dopiero rankiem trzeciego dnia pojawił się na występie skalnym, gdzie Ricardo Ruiz i Steve pełnili wartę nasłuchową. Bez słowa oddał książkę. Był blady, wyglądał na wycieńczonego I i niezmiernie wzburzonego.
Musi czuć się tak, jakby znienacka spojrzał na dno przepaści, pomyślał Steve.
Murchinson wpatrywał się długo w zachodnią kotlinę, milcząc. Dął silny wiatr, wystarczająco silny, aby wycisnąć spod powiek łzy. Charles otarł sobie oczy i powiedział szorstkim głosem: -Niewiarygodne.
Raptem odwrócił się do Steve'a i spojrzał mu w oczy z ciekawością, ale jednocześnie z trwogą.
- Steve, widzę ciebie wyraźnie- powiedział. -Widzę twoją opaloną twarz drobne zmarszczki; orzechowe oczy. Widzę twoje pełne, ciemne wargi, posiwiałe skronie, nieduże, trochę odstające uszy. Jesteś mi bliski i istniejesz naprawdę Ale mimo to jesteś bardziej oddalony ode mnie niż inna galaktyka, jesteś jak upiór, ta jak ten twój Mark Twain. Gdybym pozostał w moim świecie, nigdy byśmy się nie spotkali. Nie urodziłeś się w moim świecie. A gdzie właściwie się urodziłeś?
-W Los Angeles.
-W Los Angeles- powtórzył Charles, wymieniając nazwę miasta twardo, nieco gardłowo, w sposób właściwy Hiszpanom. -W Los Angeles rodzi się niewielu Jankesów, to miasto klasztorów i świątyń. Jeszcze w latach dwudziestych tego wieku palono tam książki i ludzi, aby przypodobać się Bogu. W Los Angeles rządzi Inkwizycja, Czerwone Habity, orzekające o życiu i śmierci, myślach i snach. Przypuśćmy jednak, że urodziłeś się w Los Angeles mojego świata. Czym byś się zajmował? Byłbyś pilotem u Diablos des Los Aereos, którzy zabijają czas w Manili i zrzucają napalm na dżungle w Zamboanga i Basilan, aby wytępić pogańskich Morosów, lub bombardują w Brazylii gniazda oporu Indian za to, że są oni wygodni dla Pemexu lub dlatego, że znaleziono u tych biednych analfabetów leninowskie ulotki o rzekomo podburzającej treści, pochodzące z drukarni Castra?- Odwrócił się gwałtownie. -Wybacz mi, Steve. Nie chciałem cię ranić, ale świadomość tego wszystkiego jest okropna.
-Skąd ta gorycz? - zapytał Steve. - Czyżbyś tęsknił za swoim światem? Był tak no mało wart co mój.
- Chciałbym żyć w twoim świecie. Był większy niż ten, który wyobrażałem sobie na podstawie obietnic Francisa. Zresztą ten kretyn przegrał świat jeszcze lepszy i nawet tego nie zauważył.
-To normalne- odparł Steve. - Mógłby uświadomić sobie to wszystko jedynie wtedy, gdyby był tu z nami.
- Tylko że wtedy zastrzeliłbym go jak psa- zapewnił Charles Murchinson.- Posłałbym go do piekła.
-Jestem pewien, że znalazł się już w nim bez twojej pomocy.
- A cóż to za piekło, którego nawet nie zauważyłeś?
Steve wzruszył ramionami. -Wydaje mi się, że najstraszliwsze, jakie może istnieć.
- Często zastanawiałem się- wtrącił Ruiz -czy jedna przyszłość wyklucza drugą, czy też istnieją one obok siebie równolegle.
- W jakiś sposób chyba tak- powiedział Steve. -Przynajmniej w naszych wspomnieniach. Wątpię jednak, aby istniały w rzeczywistości. Zresztą za mało wiemy jeszcze na ten temat.
- W takim razie ta przyszłość, która istnieje w moich wspomnieniach, umrze wraz ze mną- powiedział Ruiz.
Steve przytaknął.
- A więc powinienem spisać to wszystko.
- Dla kogo?- zapytał Charles.
- Dla Goodlucków i Blizzardów z następnych pięciu milionów lat. Dla potomków mieszkańców Atlantydy.
Charles roześmiał się. - Daj spokój, Ricardo. Nasz świat nie był wart tego, aby go naśladować. Ludzie utworzą lepszy.
- Ale nasze zapiski mogłyby im pomóc.
- Nie doceniasz przestrzeni czasowych - zaoponował Steve. - Pomiędzy dniem dzisiejszym a epoką zwaną "kulturą ludzką" rozciągają się trudne do opisania pustkowia, w których przewarstwia się stale pył dziejów. Nawet piramidy nie przetrzymały tak długiego okresu. Co więc dadzą te strzępy papieru, informujące o odległej przyszłości, która nawet nam wydaje się już nierzeczywista? Naucz ich lepiej paru nieczystych zagrywek, dzięki którym zwiększy się ich siła przebicia. Tylko tyle możesz im dać na tę daleką drogę.
W kilka tygodni później Steve udał się wraz z Jeromem i Leonardem Rosenthalem na północ, aby dokonać inspekcji wybrzeża - Steve ujrzał o raz pierwszy zjawisko materializacji. Chodziło o paczkę tuzina rur o długości pięćdziesięciu metrów. Trzask materializacyjny odbił się echem wzdłuż zachodnich stoków górskich. Z przodu i z tyłu ładunku rozwinęły się całe grona spadochronów, jaśniejąc wiosenną bielą, następnie cały zrzut wylądował majestatycznie, uderzając o powierzchnię morza jakby w zwolnionym tempie. Bryzgi wody strzeliły w górę, po czym opadły bezszelestnie z powrotem. Spadochrony zwiotczały, - następnie - podczas gdy rury tonęły z wolna - wydęły się ponownie przy obrzeżach, aby w końcu w ślad za ładunkiem pogrążyć się również w głębinach.
Na wiosnę Steve i Charles wybrali się na polowanie na kozy w górach leżących na wschód od twierdzy. W okolicach tych roiło się od węży, założyli wiec wysokie buty, przed słońcem natomiast miały ich chronić szerokie, uplecione z turzycy kapelusze. Polowali za pomocy łuków, aby zaoszczędzić amunicji i nie zwabić nieproszonych gości.
Charles trafił młodą kozę, ale nie zabił jej. Ranne zwierzę umykało pod górę, mężczyźni wspinali się w ślad za nim poprzez piargi, gąszcz kaktusów i suche, kolczaste zarośla. Zadyszani, dostrzegli wreszcie swoją ofiarę: koza utknęła w gęstych zaroślach. Daremnie usiłowała poderwać się na nogi, widząc nadchodzących prześladowców. Jej żałosne beczenie nie pomogło: Charles rzucił się na nią i szybkim ruchem poderżnął gardło. Z rany trysnęła jasna krew, oblewając mu prawe ramię, którym podtrzymywał słabnące ciało zdychającego zwierzęcia. Podniósł głowę. Słońce oświetliło jego szczupła, opalona twarz pod szerokim rondem kapelusza. Na policzkach i czole czerwieniły się krople krwi. Zadowolony z siebie uśmiechnął się, otarł nóż i wstał. Steve pomógł mu wyciągnąć zwierzę z zarośli.
W tym momencie na południu rozległ się trzask materializacyjny. Charles skoczył jak oparzony i gorączkowo zaczął wodzić wzrokiem po południowej części nieba. Następnie spojrzał na swoje pochlapane krwią ręce i w jego oczach błysnął strach. - To zły znak! - wystękał. - Niech to diabli! - Pośpiesznie zaczął ocierać ręce o mizerną trawę, rosnącą tu i ówdzie pomiędzy głazami, ale krew zdążyła już skrzepnąć. Ciemniejące plamy sięgały mu aż po łokieć.
Steve podał mu łuk i kołczan i dźwignął zdobycz na ramiona. Zwierzę było jeszcze ciepłe, znowu zaczęło krwawić. Śpiesznie zeszli na dół, po czym pobiegli w kierunku twierdzy.
- Zaraz zacznie się zabawa- krzyknął Charles.
W dziesięć minut później nad kotlinę nadleciały z południowego wschodu dwa MIG-i.
- Do diabła!- zaklął Charles. -I jak na złość ani jednej chmury! Biedacy! Kiedy dotarli w końcu do twierdzy, Steve miał wrażenie, jakby ktoś przetarł mu gardło papierem ściernym. Rzucił kozę w piach między jednym barakiem a drugim, zerwał kapelusz z głowy nałożył hełm i chwycił pistolet maszynowy.
- Jest pan ranny?- krzyknął Harness.
Steve spojrzał na niego zdezorientowany. Dopiero po chwili zrozumiał sens pytania: jego ramię ochlapane było krwią zwierzęcia. Potrząsnął tylko głową.
- Weźcie helikopter. Inni już są w drodze, ludzie Goodlucka, Blizzarda; każdy kto nie był niezbędny w twierdzy. Uważajcie na siebie: na południowym zachodzie, nad wodą, zauważono najemników, co najmniej tuzin.
- Gdzie oni wylądowali? - zapytał Charles.
-Jeszcze nie wiem. Kiedy tylko uzyskam namiar, podam wam dane przez radio. Ruszajcie!
Co sił w nogach, pognali w stronę lądowiska. Na miejscu byt już stary Trucy, właśnie usuwał maskowanie. Wspólnie przygotowali maszyny do startu. Steve puścił w ruch śmigło. W dwie minuty później wznieśli się do góry i obrali kierunek południowy. Lecieli nisko, ocierając się niemal o wierzchołki drzew. W odległości kilku mil przemknęły w kierunku wschodnim oba MIG-i, jeden za drugim.
- Nie wznoś się bardziej- powiedział Charles. -One są szybsze. Dopóki nas nie wypatrzą, nie musimy się niczego obawiać, mimo ich zdalnie sterowanej broni. Ale potem musimy zmykać, zanim zawrócą.
Steve, skierował śmigłowiec na południowy wschód, w stronę lądowiska. Daleko przed nimi wzbijały się w niebo słupy dymu, prawdopodobnie po nalocie bombowym. Charles wpatrywał się bacznie w mijany teren.
- Patrz uważnie. Powiem ci, kiedy ptaszki nadlecą ponownie.
W słuchawkach rozległ się głos komendanta. -Na pewno wylądowali dalej, na północnym zachodzie, bliżej wody niż ci ostatni. Słyszy pan, Stanley?
- Zrozumiałem. -Steve skorygował kurs.
- Staraj się przelatywać nad jasnym tłem, wtedy nie będziemy rzucać się w oczy. Oni powinni zaraz tu być. ,
W dwie minuty później obydwa myśliwce ponaddźwiękowe przemknęły z hukiem lotem koszącym na zachód.
-Znowu mieliśmy szczęście.- Charles odetchnął z ulgą. -Teraz to nie może już być daleko.
W tym momencie nastąpiły jednocześnie następujące wydarzenia: Steve dostrzegł przed sobą błysk, jakby po wystrzale, usłyszał donośne "ping", a z lewej strony jego pola widzenia szyba wieżyczki zmąciła się wokół niewielkiego otworu. Jednocześnie światło wpadające do wieżyczki z lewej strony przybrało barwę purpurowa. Czerwień przybrała na sile w mgnieniu oka.
Instynktownie Steve poderwał maszynę na prawo i tuż nad wierzchołkami drzew zawrócił niemal w miejscu o 180 stopni.
- Co się stało? - zawołał przerażony, ściskając mocno w dłoni drążek sterowy i zerknął w lewo. Ale Charles nie odpowiadał. Z szeroko otwartymi oczyma wisiał bezwładnie w uścisku pasów.
Steve zacisnął na moment oczy. Znowu ujrzał, jak Charles trawą ociera sobie ręce z krwi kozy. Karkołomnie wylądował na ziemi, wyłączył silnik, wygramolił się i zaczął wymiotować. Przez kilka minut siedział w bezruchu, nie mając odwagi otworzyć oczu. Na zachodzie rozbrzmiewała strzelanina.
W końcu wstał, podszedł do maszyny, oswobodził Charlesa z pasów, podniósł go z fotela, przeniósł o kilka metrów dalej i ułożył na ziemi.
Następnie zerwał trochę gałęzi i prowizorycznie zamaskował śmigłowiec, po czym wziął pistolet maszynowy i zaczął przedzierać się na zachód. Morze było już blisko, czuł jego orzeźwiający powiew. Jakieś dwieście metrów dalej natknął się na zabitego pędraka ze szczepu Blizzarda. Wkrótce dostrzegł szybowiec: podczas lądowania zgolił kilka drzew, doznając wielu poważnych szkód, był jednak otwarty, nie było też w nim pojazdu.
Przez polanę przebiegł jeden z najemników. W tym momencie zaterkotał pistolet maszynowy i mężczyzna trafiony runął na ziemię.
Steve, przytulony do drzewa, usiłował rozpoznać sytuację. Strzały padały z prawej strony; prawdopodobnie okopali się tam przybysze albo ludzie z twierdzy. Kryjąc się Steve sunął do przodu, aż dotarł do skraju polany. Wówczas dojrzał jeepa. Leżał na prawym boku. Przednia szyba była zgruchotana pociskami, jakiś mężczyzna, prawdopodobnie kierowca, wisiał martwy w pasach. Niecałe pięć metrów od pojazdu leżał drugi trup, tak jak tamten z grupy lądującej. Sadząc po sprzęcie był to oddział czteroosobowy. Gdzie więc byli dwaj pozostali? Steve nachylił się, usiłując przejść dalej pod osłoną krzewów.
- Człowieku, kryj się - zawołał ktoś i w tym momencie Steve poczuł uderzenie w ramię. Zachwiał się i runął w zarośla obok leżącej tam już postaci w kombinezonie. Nieznajomy chwycił go za pas i wciągnął głębiej w krzaki.
- Bailey - usłyszał Steve. - Rick Bailey. - Pokryta kurzem twarz skrzywiła się w uśmiechu, osłaniając godne pozazdroszczenia uzębienie.-Niech pan pokaże. Dopiero teraz Steve uświadomił sobie, że palący ból w lewym ramieniu nasilił się.
Niezręcznie usiłował wymacać bolące miejsce.
- Nie palcami!- krzyknął Bailey. Wprawnie zbadał ramię. -To tylko draśnięcie. Sprawka tego typa na drzewie. Nie można go dosięgnąć z pistoletu, do tego potrzebny jest karabin.
Steve położył się na brzuchu i zagryzł wargi.
- Co to za ludzie? -zainteresował się Bailey.
-Im chodzi o wasz bagaż. Przede wszystkim o amunicję.
- Domyślam się. Ale co to za jedni? Rosjanie czy inni?
Steve potrząsnął głową. - Gdybym chciał to wszystko wyjaśnić, nie starczyłoby nam czasu. Ale jest ich co najmniej tuzin.
- Czterech lub pięciu może pan już odliczyć. Zostali wyeliminowani. Dobrze, że ostrzegliście nas przez radio. Mielibyśmy jeszcze mniejsze straty, gdybyśmy zdołali jeepa wyprowadzić od razu z tego cholernego szybowca. A tak otoczyli nas. Mieliśmy szczęście, że nie ostrzelali nas z MIG-ów.
Steve skinął. -Gdzie jest wasz czwarty człowiek?
Bailey wskazał kierunek ruchem głowy. Steve odwrócił się i dwa kroki dalej dostrzegł na ziemi, za krzakami, skurczoną postać kobiety. Tuż obok leżał na wznak zabity pędrak, również ze szczepu Blizzarda. Pocisk trafił go w prawą skroń.
- Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy nagle zjawił się obok mnie ten szympans z hełmem na głowie, mówiąc po angielsku, żebym go osłaniał. Udało mu się jednak zrobić tylko kilka kroków, potem wypatrzył go snajper. Przyciągnąłem go od razu, ale nie mogłem mu już pomóc.
Steve poczuł, że znowu zbiera mu się na wymioty. -Teraz ja spróbuję. Ja...
- Jeszcze czego! Nic nie poradzimy przeciw takiej przewadze. A gdzie nasi ludzie?
- Z pewnością niedaleko. Jeżeli są tu wojownicy Blizzarda...
- Czyi wojownicy?
- Blizzarda. To przywódca tych mężczyzn.- Tu wskazał na martwego pędraka.
- Małp?
- To nie małpy.
- Słuchaj pan! Potrafię przecież odróżnić człowieka od małpy.
- Nie, nie potrafi pan!- zawołał gwałtownie Steve.
Bailey spojrzał na niego zaskoczony. Potem potrząsnął głową; jak gdyby chciał odegnać od siebie zły sen. -Okay. A pan pasie tu owce?
- Jak to?
- Na to wskazuje pański zapach. Niech pan obserwuje bacznie prawą stronę. Ja będę ubezpieczać lewą. Potem zobaczymy, kto jest szybszy, pańscy ludzie czy tamci. Może uśmiechnie się do nas szczęście.
Dwa razy przeleciały nad nimi z hukiem myśliwce bombardujące, po czym zawróciły, ginąc po chwili w przestworzach. Raz usłyszeli czyjś krzyk i cztery, może pięć wystrzałów, poza tym panował spokój. Steve przeszywał wzrokiem zarośla. Niekiedy wydawało mu się, że dostrzega jakiś ruch,, nie znalazł jednak żadnego konkretnego celu. Ból w prawym ramieniu dokuczał mu coraz bardziej. Kilka razy dobiegło go tłumione pochlipywanie kobiety.
- Weź się w garść, Jane- odezwał się Bailey zdumiewająco łagodnie. -Nie utrudniaj sytuacji.
W kilka minut później przyczołgała się i położyła między nimi. Steve zerknął na nią kątem oka. Drobna, krucha istota. Zadarty nos pod zbyt obszernym hełmem był mocno opalony i piegowaty. Twarz wydała mu się znajoma. Ile to już minęło lat? Dwa, może dziesięć? A może całe tysiąclecia? Ostatni raz widział ją w Madrycie... Jane... Jane Brookwood. Razem z nią byt Loorey. Wielki Boże, ależ oczywiście! Ona też należała do oddziałów desantowych, była przeznaczona do drugiego rzutu.
Ukryła twarz w dłoniach na widok poległych, leżących obok jeepa.
Nagle po przeciwległej stronie polany rozległy się okrzyki i wystrzały z broni palnej. Na moment przylgnęli płasko na ziemi, po czym zajadle zaterkotał pistolet maszynowy Baileya.
- Do diabła!- zawołał Rick. -Chętnie ustrzeliłbym tego łotra, ale zmienił pozycję!
- Czuję ogień - odezwał się Steve, unosząc głowę. Na północy widać było gęste kłęby dymu, dobiegł ich krzyk i donośny ryk. Zadrżała ziemia.
- Cóż to takiego? - zapytał Bailey.
- To nasi- odparł Steve, obserwując zbliżający się tuman kurzu.
- Niech to diabli!- zaklął Bailey na widok pierwszych szarobrunatnych stworów. -Widzę, że Marynarka Wojenna zmobilizowała do walki z wrogiem całą menażerię.

Od północy zbliżała się horda sześciu do ośmiu baluchiteriów, istot z rodziny nosorożców o długiej jak u żyrafy szyi i olbrzymiej czaszce - największych ssaków lądowych, jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi. Pochyliwszy groźnie łby, orały hałaśliwie podszycie lasu niczym żywe spycharki. Na potężnych udach samca-przewodnika stał Blizzard. Jedną ręką trzymał się za krótki ogon potwora, drugą, uzbrojoną we włócznię, poganiał go. Jego biała sierść była potargana, szczerzył zęby, kręcił głową jak w ekstazie na wszystkie strony i wydawał przenikliwe, radosne okrzyki. Na postępujących z tyłu zwierzętach siedzieli, uczepieni ich kurczowo, wojownicy Blizzarda i Goodlucka.
Kiedy ten osobliwy pochód przeszedł, Steve i Bailey podbiegli do jeepa, ale dla tamtych dwóch było za późno na wszelką pomoc.
Po najemnikach nie było już śladu, jeżeli nie liczyć sześciu zabitych; czterech z nich trafił Bailey, dwaj pozostali nie zdążyli się skryć i zostali rozdeptani przez stado baluchiteriów.
Szybko wyładowali jeepa i wspólnymi siłami doprowadzili go do porządku, umocowali zwłoki na przyczepie i podjechali do helikoptera. W kilka minut później pojawili się Ruiz i Goodluck.
Steve poinformował ich o ostatnich wydarzeniach. Ruiz zbladł na widok zwłok Murchinsona.
- Co za łotry! -załkał, kopiąc z niepohamowaną wściekłością przednie opony swojego jeepa.
- Weź helikopter i zawieź pannę Brookwood do twierdzy- powiedział Steve -Ja pojadę jeepem.
Meksykanin potrząsnął w milczeniu głową, przeniósł zwłoki do samochodu i ułożył sobie na kolanach głowę przyjaciela, po czym zamarł w bezruchu, wpatrując się przed siebie. Pozostali trwali przez dłuższą chwilę w milczeniu. Wszyscy odczuwali zmęczenie i przygnębienie. Steve narwał całą garść trawy i zaczął nią czyścić kokpit helikoptera. Bailey pomagał mu. Zmoczył suchą trawę wodą z menażki.
-To byt jego przyjaciel? - zapytał.
-Właściwie wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi - odparł Steve. - Przybyli tu razem dwanaście lat temu, z tej samej przyszłości.
-Jeżeli o mnie chodzi, to zostanę tu tylko pięć lat, ani dnia dłużej. Nikt nam nie mówił, że trzeba tu będzie nadstawiać głowy. Steve spojrzał mu prosto w oczy.
- Nie będzie pan miał innego wyjścia, jak wytrzymać tu dłużej. Po prostu oszukano nas.
Żywe, piwne oczy Baileya wpiły się w niego. - Co pan wygaduje?
Steve wyjaśnił mu sytuację. Szczęki Baileya zadrżały, nieznacznie potrząsnął głową, po czym osunął się na płozy śmigłowca i utkwił wzrok w swoich pokrytych krwią dłoniach. Wreszcie ściągnął z głowy hełm i otarł czoło ramieniem.
- Czy panu niedobrze, Bailey?
- Usiłuję właśnie obudzić się, człowieku. OBUDZIĆ!
- Niestety, to nie sen, mister Bailey.
Z południowej strony zbliżał się do nich Blizzard, wiodąc dwudziestu swoich wojowników i Goodlucka. Po zwycięstwie nad najemnikami oraz zdobyciu kilku wielbłądów, byli w radosnym nastroju, który przygasł, gdy zobaczyli posępne miny mężczyzn.
- Charles zginął- powiedział Goodluck.
Blizzard, którego śnieżnobiała zazwyczaj sierść była teraz zabrudzona i spryskana krwią, przecisnął się do przodu. W jego ciemnych oczach płonął groźny żar, nie zagasły jeszcze po podniecającym polowaniu. Podszedł do jeepa, w którym siedział Ruiz, spojrzał na zwłoki, po czym obmacał dłońmi czoło i policzki Charlesa - jak ślepiec, który chce wbić sobie w pamięć kształt twarzy. Następnie odwrócił się, wyprostował na pełną wysokość i podniósł do góry pięści, jak gdyby chciał uderzyć się w piersi, po chwili opadł jednak na czworaka, wydając przy tym pomruk zdradzający jego głęboką udrękę.
- Musimy wydostać się stąd, zanim ogień odetnie nam drogę- ostrzegł Steve.
- Uciekaj z samicą- odparł Goodluck. -My doprowadzimy samochody na miejsce. I zwłoki.
Bailey spojrzał na niego osłupiały.
- Hej! - zawołał. - Czy to on tu dowodzi? Niech mnie diabli... - Urwał, kiedy Goodluck wprawnie wysunął pusty magazynek z pistoletu maszynowego i włożył nowy.
- Proszę, panno Brookwood - powiedział Steve. - Zaprowadzę panią w bezpieczne miejsce.- Pomógł jej wejść do kokpitu, zaryglował drzwi i wdrapał się na fotel pilota. Kiedy zapuścił silnik, zorientował się, że nadajnik był przez cały czas włączony. Usłyszał głos Jerome'a, który wraz z Leonardem przebywał na wschodzie. Nie rozwodząc się zbytnio, poinformował go o ostatnich wydarzeniach., Jerome zaklął wściekły.
Kiedy śmigłowiec oderwał się od ziemi, Steve zauważył, że czterech lub pięciu pędraków uczepiło się płóz; widocznie chcieli ułatwić sobie powrót. Poczuł nagle narastającą, bezpodstawną złość na tych nieproszonych pasażerów, stłumił ją jednak, powtarzając sobie w duchu, że może właśnie pędraki uratowały im życie.
Zdjął prawą dłoń z drążka sterowego i spojrzał na nią-: Dygotała jak liść osiki.
- Cholera! - zaklął. - O, przepraszam, panno Brookwood.
Ale ona nie zwracała na niego w ogóle uwagi. Siedziała skulona w fotelu, kryjąc twarz w dłoniach. Czuł piekielny ból w ramieniu, rana zaczęła znowu krwawić. W dole ujrzał jeepa z Jeromem i Leonardem. Przez radio podał im pozycję pozostałych i po chwili samochód skręcił, aby dołączyć do konwoju.
Był to smutny powrót, najbardziej krwawy dzień od wielu lat.
Nina zaopiekowała się dziewczyną, następnie opatrzyła Steve'owi ramię, podczas gdy składał meldunek Harnessowi.
Nastała pełnia upalnego lata. Znowu kilka osób zamierzało opuścić obóz, aby jesienią popłynąć statkiem na Atlantydę, wśród nich Algare, z zawodu stolarz, w twierdzy- "złota rączka" do wszystkiego. Chciał spróbować szczęścia na Atlantydzie, otworzyć tam własny warsztat. Załoga twierdzy skurczyła się do garstki mężczyzn i obydwu kobiet.
Przez cały lipiec borykali się z infekcją, wszyscy cierpieli na ogólne osłabienie, gorączkę i biegunkę.
Steve powracał powoli do zdrowia. Ramię goiło się długo, jątrząca się rana wywołała gorączkę, trawiącą Steve'a przez kilka tygodni.
Kiedy odzyskał już siły na tyle, że mógł chodzić po obozie, zaczął odwiedzać Jane Brookwood. Rozmowy z nią dawały mu niejasną świadomość powrotu, przynajmniej w myślach, do świata, który stawał się dla niego coraz bardziej nierealny. Wydawało mu się, że tkwi w niej jeszcze woń tamtej odległej rzeczywistości związanej z Lucy, że wystarczy podążyć jej śladem, aby trafić z powrotem poprzez tajemniczą bramę, za którą otworzy się przed nim utracona przeszłość przyjmując go ochoczo jak syna wracającego po długiej rozłące.
Niekiedy pamięć płatała mu figla i zwracając się do dziewczyny, mówił do niej: Lucy. Obejmowała go wtedy ramieniem, nakrywając jego dłoń swoją. Te momenty zachowywał w pamięci, przepełniały go bowiem całego.
Pewnego dnia do jego pokoju weszła niespodzianie Nina. Wychodząc, wzięła go na bok i - oceniając opacznie jego zamiary - poprosiła, żeby zostawił dziewczynę w spokoju, gdyż wydarzenia, jakich stała się świadkiem przy lądowaniu, wywołały u niej ciężki szok, z którego nie otrząśnie się już chyba w ogóle. Była zdania, że dziewczynę powinno się wysłać na Atlantydę, aby miała złudzenie, że wydostała się z piekła i powróciła do cywilizacji.
Steve patrzył na postarzałą twarz Niny, na głębokie zmarszczki rysujące się wokół jej oczu i kącików ust, po czym w milczeniu kiwnął głową.
- Steve, jesteś ciężko chory - zaszlochała nagle Nina. Odwróciła się śpiesznie i pobiegła przed siebie.
- Dlaczego ona płacze?- zapytał Steve na głos, unosząc dłoń w bezradnym geście. Powoli wrócił do baraku i stanął przed lustrem wiszącym nad zadrapanym zlewem. Mężczyzna, którego teraz dojrzał, był trochę podobny do jego ojca. Niemal łysa czaszka, rzadka, poprzetykana tu i ówdzie siwymi nitkami broda, zapadłe, prawie szare w swej bladości policzki, nienaturalnie błyszczące oczy, jakby po zażyciu narkotyku.
Podciągnął aż do ramion dziurawy, wyblakły już podkoszulek. Klatka piersiowa była wychudzona, skóra opinała się na żebrach, a pod obojczykiem oraz na biodrach pokrywały ją białe, jątrzące się plamy wielkości paznokcia.
- Choroba popromienna - mruknął. Te same symptomy zaobserwował uprzednio u Haralda i Harnessa. - Dostałem zbyt dużą dawkę.- Powoli opuścił podkoszulek. Włożył palce w dwie dziury i pociągnął z całej siły. Zbutwiały wyblakły materiał poddał się z trzaskiem.
Następnie Steve podszedł do lustra i zafascynowany wpatrywał się w swoje odbicie. Całymi dniami dręczyła go myśl, że stoi przed czarodziejskim zwierciadłem, w którym można ujrzeć inną rzeczywistość. Może nawet byłby w stanie zapewnić sobie wejście do niej, gdyby rozbił lustro, może wtedy otwarłaby się przed nim zalana słońcem panorama innego świata; miasta, nad którymi przelatywał, drogi, rozległe pola uprawne, tamy, rzeki, po których płynęły parowce, pas startowy, na którym mógł wylądować.
Spoglądał na leżące u jego stóp odłamki szkła. Kilka szarych równonóg szukało ociężale schronienia w szparach wilgotnego, zbutwiałego drewna, z którego wystawały na wpół wyrwane klamry mocujące do lustra. Drżącymi rękoma Steve pozbierał skorupy.
Kiedy doszedł już nieco do siebie, zaczął chodzić na wzgórze, gdzie pochowali Haralda i Charlesa. Tam przesiadywał często całymi godzinami w bezruchu, wpatrując się w góry na południu. Nieraz, kiedy widoczność była lepsza, mógł dostrzec daleko na południowym zachodzie zarysy wybrzeża Afryki. Od ludzi, którzy wrócili stamtąd, wiedział, że nie ma tam jeszcze Sahary, jedynie rozległa sawanna z nieprzeliczonymi stadami zwierząt, że łańcuchy górskie porastają gęste, modrzewie i korkodęby, a niziny poprzerzynane są rzekami i okolone brzozami i olchami. Stamtąd przybyły pędraki, z samego serca Afryki, rozszerzając swoją przestrzeń życiową poprzez rejon Morza Śródziemnego aż do Alp.
Czasem można było dojrzeć daleko na północnym wschodzie, po przeciwległej stronie Morza Tyrreńskiego, szczyty płaskowyżu italskiego, ich wąskie, zaczerwienione od zachodu słońca kanty, po których w przepastne, głębokie kotliny spadały rzeki. Kilkakrotnie Steve odnosił wrażenie, jakby tam, po drugiej stronie, miały miejsce dziwne zjawiska świetlne, niczym rozbłyski latarni morskiej, powtarzające się w nieregularnych odstępach czasu. Myślał o archaniele z opowiadania Haralda i emblemacie agnus dei na jego rękawie oraz o działku laserowym, posłusznym na każde skinienie dłoni. Przyszedł mu na myśl miecz ognisty i uśmiechnął się.
W tym zaś czasie z głębi, ogarniętej już przez ciemność, dobiegał ryk mastodontów, niezliczonych stad pierwotnych zwierząt, ciągnących poprzez kotlinę na południe, jak gdyby w przeczuciu zbliżającego się przełomu epok Ziemi. Czyżby nieznaczna zmiana ciśnienia powietrza? Albo pola magnetycznego?

Nad Afryką, olbrzymią kostnicą epoki archaicznej, zapanował spokój. Może była to cisza grobowa? Ustały zrzuty. Również mieszkańcy twierdzy czekali daremnie na przybycie kolejnych oddziałów.
Zima nadeszła wcześnie przynosząc chłód. Ludzie owijali się nocami w źle wyprawione skóry, dręczeni przez pchły, które roznosili regularnie Goodluck i Blizzard.
Pewnego ranka znaleziono Harnessa. Siedział martwy na fotelu w biurze. Swój urząd złożył w absolutnej ciszy, bez rozgłosu. Po otwarciu biurka znaleziono tam dziesiątki metrów taśmy komputerowej, przeznaczonej dla maszyn matematycznych, które nigdy nie nadeszły i prawdopodobnie zaginęły w innych wiekach. Z niewiarygodną pedanterią, przytrzymując kikutem ręki papier, komendant szkicował nocami synchronoptyczne sieci linii alternatywnych epok, wypracowując ważne punkty węzłowe i miejsca rozwidleń, gdzie możliwe były do przeprowadzenia brzemienne dla historii ingerencje o minimalnym nakładzie sił i środków. Drobne krzyżyki oznaczały śmierć Kolumba, zanim wyruszył na spotkanie nowych odkryć geograficznych, Corteza i Pizarra, Napoleona, Maksymiliana i Hitlera; krzywki dotyczące Lincolna, Kennedy'ego i Martina Luthera Kinga były starannie przekreślone. Strzałki markowały bitwy pod Gettysburgiem, Stalingradem i Little Big Horn, Tours i Poitiers, Waterloo i Chikamauga.
-Ostatnio miewał często bóle w kikucie ręki, nie mógł nawet spać -powiedziała Nina. Spędziła wraz z nim ponad dwadzieścia lat.
- Kilka lat temu widziałem analizę wzajemnego oddziaływania, sporządzoną przez Instytut Przyszłości w Middletown w stanie Connecticut- odezwał się Jerome. - Wyglądała podobnie. Tę właśnie metodę powinien był wykorzystać nasz projekt. Ale oni byli zbyt pewni siebie i stąd ta karygodna lekkomyślność. A przecież dysponowaliśmy odpowiednimi środkami. Za pomocą komputerów NASA można było bez trudu prześledzić łańcuchy przyczynowe alternatyw historycznych aż do uwikłań z innymi rzeczywistościami. Tymczasem Harness usiłował dojść do tego bez pomocy techniki, opierając się wyłącznie na własnej pamięci i nielicznych podręcznikach.
Steve spoglądał na ten olbrzymi gobelin utkany z urzeczywistnionych i nie spełnionych możliwości, zwycięstw i klęsk człowieka i ludzkości. -Należałoby zbudować duży pałac i uwiecznić w niezniszczalnych reliefach wszystkie linie czasu, dzieje ewentualnych przyszłości tego świata.
-Albo też wyrzucić cały ten śmietnik - powiedział cicho Leonard. - Chyba nikt z was nie wierzy, aby historia tej planety mogła mieć teraz swój ustalony przebieg, skoro dokonaliśmy tak szeroko zakrojonej ingerencji w jej rozwój?
- Nigdy!- odparł stanowczo Trucy. -Wolą Boga jest, aby duch przezwyciężał czas, aż cała materia wszechświata przekształci się w ducha, któremu entropia nie będzie już mogła zaszkodzić.
Leonard spojrzał na niego badawczo. Ktoś popukał się ukradkiem w czoło.-Zanim na innej linii czasu Mojżesz wstąpi na górę Synaj po tablice z przykazaniami, a nawet na długo przed położeniem kamienia węgielnego pod piramidy egipskie, my zasiedlimy całą galaktykę i przedrzemy się daleko w przeszłość - mówił zapalczywie Trucy. - To nasze powołanie.
- Myślę, że państwo mi wybaczą, jeżeli zrezygnuję z dalszego udziału w tym metafizycznym małpim cyrku -odezwał się Bailey. - Pójdę posiedzieć z Blizzardem i Godluckiem, aby poczuć się, jakbym siedział wśród rozsądnych ludzi.
Trucy z oburzeniem zwinął dłoń w kułak, a prawą ręką uniósł do góry swoje kule.- Co pan z tego rozumie?! - krzyknął. - Nic!
Zachwiał się. W ostatniej chwili Jerome podtrzymał go.
-Jak długo jesteś już tu, Elmer? -zapytał Steve.
-Trzydzieści trzy lata - odparł Trucy. - I możecie mi wierzyć, że miałem wystarczająco dużo czasu, aby przemyśleć sobie wszystko. Myślicie, że można żyć trzydzieści trzy lata ot tak, bez żadnych myśli, bez ideałów?
-Już dobrze, Elmer- uspokajał go Jerome.
-Jeżeli żyjecie bez ideałów, umrzecie wszyscy bezużytecznie - upierał się - Czy mamy dopuścić do tego, aby całe nasze życie i śmierć tylu wartościo wych ludzi, aby to wszystko okazało się daremne? Musimy przyjąć wyzwanie.
Przyszłość świata należy do nas, o ile podejdziemy do tego właściwie. Z Bożą pomocą...
-Już dobrze, Elmer -przerwał mu Jerome.
-Zostaw mnie! -ofuknął go gniewnie Trucy, po czym wyszedł na zewnątrz. Następnej nocy Steve miał sen Haralda, z tą tylko różnicą, że nie spotkał archanioła, lecz on sam był nim. Dusił się w okropnie niewygodnym skafandrze kosmicznym, nie mógł się nawet swobodnie poruszać. Mimo to rozpierała go żądza czynu, czuł się powołany do tego, aby wskazać palcem skazy na historii ludzkości, a następnie zmazać je. Kilkakrotnie usiłował unieść ręce i naprowadzić na cel niszczący promień działka laserowego, jednak ręka zwisała mu bezwładnie u boku jak kloc, jak kawał betonu, którego nie można ruszyć z miejsca.
Następnego dnia odbyło się głosowanie na nowego komendanta twierdzy. Jerome zgłosił kandydaturę Baileya.
Siedem osób, wśród nich Blizzard i Goodluck, głosowało za kandydaturą. Jeden głos był przeciw: Trucy.
Dwie osoby wstrzymały się od głosu: Mina i Bailey.
Pewnej zimowej niedzieli do Steve'a przyszedł Snowball, syn Blizzarda, przynosząc wiadomość, że w dolinie powyżej obozu wpadła w zastawione przez niego sidła dzika koza. Natychmiast wyruszyli w drogę, nie chcąc dopuścić, aby ubiegł ich jakiś drapieżnik lub ścierwojad. Idąc ścieżką wydeptaną przez karawany Snowball wypatrywał w pobliskim potoku pstrągów, niekiedy stawał i zaglądał pod kamień na wilgotnym brzegu: tu roiło się od raków. Błyskawicznie schwytał kilka z nich, zgryzł je swoimi mocnymi zębami i językiem uwolnił mięso od pancerza.
Koza, która przypominała raczej owcę o krótkiej sierści, jako że linie rozwojowe tych zwierzał zaczynały się dopiero rozdzielać, była jeszcze młoda. Beczała żałośnie na widok sępów, które zdążyły już przybyć: odrażający żałobnicy o potarganym upierzeniu i okrutnie obojętnych oczach. Snowball zgrzytał zębami i warczał na nie, ale nie robiło to na nich większego wrażenia. Jakiś marabut oddalił się nadąsany, kilka metrów dalej przystanął jednak i - rozwinąwszy przezornie skrzydła - spojrzał nań z wyrzutem.
Koźlątko, najwidoczniej wdzięczne za ocalenie przed dziobami ścierwojadów, dało się poprowadzić bez oporu do potoku. Steve przeprowadził wszystko szybko i bezboleśnie. Snowball przyglądał się jego czynnościom z mieszanina grozy i podziwu.
Steve przywiązał zwierzę za tylne kończyny do dwóch grubych gałęzi, przyłożył ostry nóż, po czym wykonał pionowe cięcie. Następnie wsunął dłonie do środka i silnymi uderzeniami obdzierał padlinę ze skóry. Kiedy jego ręce zniknęły już pod skórą aż po łokcie, odciął ją i rozłożył na żwirze, aby wyschła.
Snowball siedział w kucki o kilka kroków w tyle i ze zjeżoną na karku sierścią obserwował bacznie każdy ruch. Kiedy Steve ponownie wziął do ręki nóż i szybko rozciął padlinę, chłopak zawarczał groźnie. Steve odwrócił się do niego.
- Co się z tobą dzieje?
Snowball usiłował coś powiedzieć, ale szczęki odmówiły mu posłuszeństwa, jak gdyby zacisnęły się na ciele ofiary lub przeciwnika. Udało mu się jedynie wydobyć z siebie jakiś dziwaczny, nieartykułowany skowyt.
- W pewnym sensie zbliżamy się do siebie- powiedział Steve, nie przerywając pracy.-Nauczyłem się sztuki zabijania, skierowanej przede wszystkim przeciw takim jak ja. Musiałem uczyć się tego, co moi przodkowie stosowali od wieków, traktując to jako zwykłe, codzienne zajęcie - i wzdrygam się na samą myśl o tym. Ciebie zaś uczę, w jaki sposób można zabić żywą istotę, przerabiając ja potem na pokarm, nawet jeżeli góruje ona nad tobą siłą, szybkością, długością zębów czy szponów. I również przechodzi mnie dreszcz.-Spojrzał na chłopca.-Teraz umyjemy mięso- dodał szybko.
- Mięso- powiedział Snowball.
Steve obejrzał się i zauważył, że z drugiego brzegu potoku spogląda na nich olbrzymi jaszczur, szaroczarny potwór o długości przekraczającej metr, płaskim łbie przywodzącym na myśl paszczę rekina oraz szeroko rozstawionych oczach, poruszających się niezależnie od siebie.
W jaki sposób ten mały mózg może sterować wzrokiem? zastanawiał się Steve. Widocznie jednak mógł, i to prawidłowo, gdyż kiedy Snowball poderwał ręce do góry gestem groźby, zwierzę błyskawicznie zniknęło w nabrzeżnych zaroślach.
Na wiosnę rozniosła się wieść, że Paul Loorey powrócił z Atlantydy. Widziano go już jesienią w Kadyksie, gdzie wchodził na pokład barki, nikt jednak nie wiedział dokładnie, gdzie znajduje się obecnie.
- Paul udawał się tam bez przekonania- powiedział Elmer. -Zamierzaliśmy wysłać coś w rodzaju delegacji, która by zebrała informacje na temat warunków życia panujących na tym obszarze. Ponieważ zaś nie dawał żadnych szans projektowi Atlantydy, wybraliśmy jego. Stan rzeczy oceniał krytycznie.
Steve leżał na występie skalnym w starej, ubiegłorocznej trawie, rozkoszował się wiosennym słońcem i słuchał wywodów Elmera tylko jednym uchem. Pełnili właśnie służbę nasłuchową, chociaż nikt już nie wierzył w możliwość zrzutu następnych oddziałów. Z list sporządzonych przez Waltona i Harnessa wynikało, że z przyszłości przybyli już wszyscy wyczepieni. Oczywiście nie można było wykluczyć, że w innych wariantach przyszłości przeprowadzono podobne projekty dotyczące tego samego okresu w przeszłości.
- Paul twierdził, że jest ich po prostu za mało, aby mogli stworzyć cywilizację zdolną osiągnąć poziom wykraczający choć trochę ponad epokę kamienną. Do tego, by zaistniał podział pracy, co jest niezbędnym warunkiem powstania kultur wyższego rzędu, potrzeba co najmniej dwudziestu - do trzydziestu tysięcy osobników należących do społeczności jak również idealnych warunków umożliwiających uprawę roli i hodowlę zwierząt.
-Przecież oni dysponują środkami technicznymi.
-Paul twierdził, że są one bezwartościowe. Sam złom.
-Jest jeszcze know-how.
- Ale nie takie, jakie jest naprawdę potrzebne. Kowale, szewcy, cieśle okrętowi, kołodzieje, powroźnicy, garbarze, siodlarze, młynarze.
- Będą musieli się uczyć. My też opracowujemy na nowo stare techniki, chociaż na razie wyniki tego są raczej mizerne.
- Tam również dzieje się coś, co nie jest bez znaczenia. Duża część ludności zachowuje się obojętnie, a nieraz nawet wrogo wobec hasła "Budujemy Atlantydę", gdyż wielu czeka nadal tęsknie na zbawienie w postaci maszyny czasu, obiecanej przez proroków z Marynarki. Ci, którzy w to wierzą, to przede wszystkim technicy z NASA i wyżsi oficerowie. Oni nie oferują swojej inteligencji.
- Wątpię, czy dla odbudowy kultury niezbędny jest właśnie taki rodzaj inteligencji. Tym, co jest naprawdę potrzebne, jest fantazja, pomysłowość i odwaga. Niestety nie są to przymioty, w jakie natura obdarzyła tych zwariowanych fachowców, logistyków, urzędników lub też wojskowych.
Elmer wzruszył ramionami. - Może masz rację. Oni nie mają nawet pojęcia, jaką szansę stwarza ten rozwój. Ludzkość mogłaby zaoszczędzić sześć milionów lat. Taki skok w czasie...
- Nie zaczynajmy tego znowu, Elmer. Musisz sobie uświadomić, co oznacza okres sześciu milionów lat. Nawet gdyby Atlantyda miała szansę, to kiedyś w tym gigantycznym pustkowiu czasu pogubiłyby się nasze geny. Pędraki osiągną swoje, a sztuczne wyrostki robaczkowe ewolucji uschną jak inne pędy z drzewa Darwina. Nie łudź się. Jeżeli nawet Atlantyda przetrwa kilka tysiącleci, to i tak pozostanie po niej tylko legenda, gdyż potem nastąpią ciemne czasy.
- Nie wierzę- odparł Elmer. W zamyśleniu gryzł źdźbło trawy. Nagle zadźwięczał telefon. Dzwonił Bailey.
- Coś się dzieje w buszu - poinformował. - Od rana nie widziałem nikogo z wojowników Goodlucka i Blizzarda. Zupełnie, jakby zapadli się pod ziemię. Miejcie oczy otwarte Wysłałem Jerome'a i Ricarda, aby sprawdzili o co chodzi. Wydaje mi się Steve, że będzie lepiej, jeżeli przyjdziesz tu i razem z Leonardem przygotujesz helikopter do startu. Na wszelki wypadek.
- Rozumiem- odparł Steve. Przytknął lornetkę do oczu i zlustrował kotlinę. Południe i południowy zachód leżały skąpane w blasku słońca. Nigdzie nie zauważył żadnego podejrzanego ruchu.
Kiedy biegł w stronę twierdzy, wydało mu się, że słyszy na wschodzie odgłosy wystrzałów, gdzieś daleko, w okolicach Kap Malfatano. Był to teren, gdzie plemiona Goodlucka i Blizzarda pobudowały na drzewach swoje legowiska. Widocznie pędraki i najemnicy starli się ze sobą - albo dlatego że nie mogli uzgodnić ceny, albo też usiłowali zdobyć upragnione towary za darmo.
Leonard czekał już obok helikoptera. Mieli właśnie startować, kiedy na drodze do twierdzy pojawił się jeep. Kierowca wyciskał z silnika co tylko mógł. Był to Ricardo, obok niego siedział Blizzard. Wódz plemienia spoglądał na nich nie widzącymi oczyma, krwawiąc z kilku ran i nie odejmował swojej potężnej łapy od piersi. Meksykanin nie zwalniał, pojazd zarzucał i podskakiwał na drodze. Leonard i Steve pognali w ślad za nim w stronę twierdzy.
Bailey, Nina i Jane zajęli się rannym, nie mogli już mu jednak pomóc. Zjawiły się również dwie samice i na widok Blizzarda zaintonowały żałobny skowyt. Spojrzał na nie z wyrzutem i odprawił gniewnym gestem. Uniósł się dysząc ciężko, podczas gdy życie wyciekało z niego. Ludzie stali w milczeniu, pragnęli dodać mu otuchy ale byli bezradni. Popatrzył po nich swymi ciemnymi oczyma i milcząc był nadal władcą - aż do końca.
Powoli mijało odrętwienie. Ricardo zaczął opowiadać cicho, co się wydarzyło. Pędraki nawiązały poprzedniego dnia kontakt z najemnikami, chcąc przeprowadzić z nimi handel wymienny. Ci, którzy przeżyli bitwę na terenie lądowania, musieli poznać Blizzarda i postanowili pomścić tamtą porażkę. Udało im się wykryć jedno drzewo z legowiskiem, nocą podkradli się pod nie i porwali dwie samice oraz trzy młode osobniki. Blizzard był gotów dać skóry w zamian za jeńców, ale porywacze zażądali broni i amunicji. Czuli się dostatecznie silni, aby móc dyktować warunki, gdyż ich grupa składała się z dwudziestu dwóch uzbrojonych po zęby mężczyzn, głównie zaprawionych w boju żołnierzy.
Blizzard usiłował ich zwieść, ściągając jednocześnie swoich wojowników i Goodlucka, ale tamci odgadli jego zamiary, zmasakrowali jeńców i otworzyli ogień. Blizzard, pałając gniewem, próbował zaatakować przeciwnika jeszcze przed nadejściem posiłków, i wtedy właśnie został ciężko ugodzony. W tym czasie Jerome i Goodluck dotarli na miejsce bitwy i objęli dowództwo nad obydwiema grupami wojowników; natomiast Ricardo, chcąc uratować Blizzarda, przewiózł go tak szybko, jak tylko to było możliwe, do twierdzy.
- Dlaczego nie wezwałeś helikoptera? Mogliśmy przybyć na miejsce w ciągu kilku minut- powiedział Steve.
Meksykanin wskazał na dziury po pociskach widoczne na karoserii.
- Śmigłowiec diabli wzięli. Całe szczęście, że nie trafili w bak.
Późnym popołudniem nadeszli Jerome z sześcioma pędrakami. Nikt z nich nie ustrzegł się przed zranieniem, ale nie były to rany groźne. Przyprowadzili ze sobą osiemnaście wielbłądów objuczonych bronią, sprzętem i innymi towarami. Pędrakom udało się zniszczyć doszczętnie przeciwnika.
Jerome był blady. -Nie widziałem jeszcze dotychczas czegoś takiego- powiedział cicho, trwożliwie obrzucając wzrokiem rannych, opatrywanych właśnie przed barakiem. -Walczyli jak szaleńcy, nie patrząc na straty. To było straszne. Jak furie rzucili się z piskiem na przeciwników, przegryzali im gardła .
- Dużo jest zabitych?
Tamci zginęli co do jednego. Z pędraków poległo dziś dziesięciu lub dwunastu wojowników.
Kiedy zapadł zmrok, nadszedł Goodluck wiodąc dwanaście kolejnych wielbłądów. Tym razem zwierzęta dźwigały na sobie zwłoki wojowników z obydwu szczepów, jak również samice i młodych. Bailey rozdzielił żywność. Następnie Goodluck wraz ze swoimi wojownikami i Blizzarda udał się w góry, aby rozbić obóz na płaskowyżu. Tam znajdował się cmentarz. Żałobne zawodzenie samic i płacz dzieci rozbrzmiewały przez całą noc.
Tuż przed południem na cmentarz przybyli Bailey, Jerome, Ricardo i Steve. Ich twarzom ukazało się upiorne widowisko. Wojownicy umalowali sobie twarze na biało i przykucnęli w półkolu wokół złożonych na marach zwłok. Obok widniał długi, niski grób, wykopany już uprzednio. W środku spoczywał na niewielkim wzniesieniu, imponując swymi rozmiarami Blizzard, po obu jego stronach leżało po pięciu poległych wojowników. Zwłoki pokryte były zielonymi gałęziami i kwiatami. Samice dzieci trzymały się w tyle, milcząc, natomiast wojownicy przystąpili do rytuału pogrzebowego. Trzymając ręce na plecach poddali równocześnie tułów do przodu i opuścili głowy niemal do ziemi. Słychać było tylko rytmiczne sapanie, rytm stawał się coraz szybszy, sapanie przerodziło się w pojękiwanie, umalowane twarze, podobne do siebie, zniekształcał grymas bólu, zęby były zaciśnięte. Głowy poruszały się coraz szybciej, jęki wzmagały się, aż do przenikliwego, pełnego męki krzyku, który nagle zamarł, podobnie jak wszelki ruch. Cisza. Słychać było jedynie szybki oddech ludzi i szum wiatru w liściach. Raptem samice zawyły przeraźliwie, a młode, wystraszone, przytuliły się do ich piersi płacząc, jak gdyby szukały tam pociechy.
Wreszcie, po długotrwałym bezruchu, wojownicy powstali i zaczęli taszczyć kamienie, aby zasypać nimi mogiłę.
-Widziałeś już kiedyś pal?- zapytał Elmer nazajutrz. Steve potrząsnął głową.
-No, to chodź ze mną.
Szli brzegiem, w górę potoku, do wzniesienia, gdzie spoczywali na zawsze wojownicy, a wraz z nimi Charles i Harald. To, co ujrzeli, przejęło ich zgrozą. Ponad kopiec z kamieni, pokrywających zwłoki Blizzarda i reszty poległych, wznosił się gładki, wyblakły od morza i słońca konar. Sterczał z ziemi jak ręka kościotrupa, a na jego zaostrzonych końcach tkwiły dwadzieścia dwie odrąbane głowy. Na jedną z nich Steve spojrzał uważniej: wydawało mu się, że jest to głowa pilota, którego Goodluck wziął do niewoli tuż przed ich lądowaniem, a następnie sprzedał najemnikom, ale nie był tego pewien. Na palu przeważały głowy o ciemnej skórze, na wielu obliczach widniał jeszcze wyraz śmiertelnego bólu. Oni wszyscy towarzyszyli Blizzardowi w jego długiej wędrówce i mieli służyć mu po tamtej stronie Wielkiej Wody.
Brzęczały muchy, nadleciał sęp, kierując na ludzi swój zimny wzrok. Pierwszy powiew gnicia wdarł się w świeży zapach dnia; już wkrótce miał go wyprzeć. Od tego czasu unikali tego straszliwego miejsca. Blizzard panował nad zmarłymi - w milczeniu i bezruchu.


NA ATLANTYDĘ I GDZIE INDZIEJ

Wiosną Ricardo, Jerome i Steve wybrali się na bazar. Odprowadzili do barki Jane; statkiem, który latem miał przypłynąć z Bermudów, zamierzała udać się na Atlantydę.
Przystań znajdowała się nieco bardziej na południe. Woda przybierała stale. Lasy coraz bardziej zanurzały się w toni.
Na obozowisko wybrali miejsce obok przystani, po czym udali się na polowanie; Tym razem musieli czekać na barkę aż cztery dni. Na pokładzie było wiele ludzi; sądząc po ich bagażu wybierali się na drugą stronę Atlantyku.
- Zobacz, Paul Loorey- odezwał się Ricardo i pomachał dłonią. -A więc jednak wrócił.
Steve spojrzał przez ramię na Jane stojącą nieco na uboczu z Jeromem. Niczego nie usłyszała; okrzyki marynarzy wiążących cumy i ludzi tłoczących się przy relingu, jak również beczenie kóz, zagłuszały wszystko. Z trudem poznał Looreya. Ten dziwaczny, starszy pan, stojący teraz przy relingu, nie przypominał prawie w ogóle mrukliwego, młodego człowieka, z którym kiedyś rozmawiał. Wyglądał raczej na wędrownego kaznodzieję; wrażenie to potęgowała jego brązowa szata w rodzaju togi, sięgająca mu po kolana. Na głowie nosił turban w kolorze żółcienia szafranowego, spod którego aż na ramiona opadały mu gęste, siwe włosy. Opaloną twarz okalała biała, przystrzyżona broda, a ogorzałe nogi obute były w wygodne sandały ze skóry. Na ramieniu Paula wisiała pojemna torba, a obok stał podróżny kosz pleciony z wikliny.
- Ach, ten Paul Loorey, nic się nie zmienił!- roześmiał się Ricardo. - Zawsze z tą swoją torbą pełnią rupieci i koszem wypchanym przypowieściami. Założę się że wrócił tylko dlatego, że nie znalazł tam nikogo, kto by go słuchał, przywiózł zaś tyle nowinek, że to go wprost rozsadza.
Steve wstrzymał oddech.
Jane stała z Jeromem przy końcu trapu, po którym pasażerowie schodzili z pokładu. Przechodząc obok niej Paul stanął na moment jak wryty, wreszcie ruszył dalej, nie odwracając się. Patrzył uporczywie przed siebie i potrząsał lekko głową, jak gdyby zaskoczyło go zetknięcie z rzeczywistością, o której sądził, że dawno już minęła. Mocniej ujął kij wędrowny, jakby dokumentując w ten sposób swoją decyzję zerwania z tą przeszłością, i powlókł się w ich stronę.
- Paul! - zawołał Ricardo.
Paul skulił się, po czym znaczącym gestem przyłożył palec do warg. Jane odwróciła się, uśmiechnęła i pomachała im, ale już w następnej chwili jej uwagę przyciągnęli ludzie dźwigający na ląd kosze i worki i ładujący je na zwierzęta juczne. Nie poznała Paula.
Paul był teraz krępy, barczysty, nieco korpulentny, miał twarz przebiegłego chłopa cieszącego się najlepszym zdrowiem.
- Czyżby mój wzrok spłatał mi figla? - zasapał, odstawiając na bok kosz. - Czy naprawdę była to owa urocza Jane Broockwood z matematyczno-logistycznego wydziału NASA, świeżo dostarczona, pachnąca i chrupiąca jak rogalik? - Z zachwytem wydął wargi i pogłaskał się po białej, wypielęgnowanej brodzie.
- Nie, wzrok cię nie zawiódł- odparł Ricardo, objął przybysza i ucałował go w oba policzki.
- A więc, na miłość boską, uciekajmy stąd jak najszybciej, Ricardo. Wstydzę się swojego wieku i pożądania, jakie ogarnia mnie na jej widok. Minęło już wiece czasu, ale nadal myślę o niej. To było w Madrycie. Właśnie... - Urwał nagle i rzucił na Jane ukradkowe spojrzenie przez ramię. - Odejdźmy, zanim mnie pozna i przeżyje szok, z jakiego by się już nigdy nie otrząsnęła.
- Przesadzasz!
- Kim jest ten facet obok niej? - zapytał wskazując ruchem głowy na Jerome'a który wnosił właśnie na pokład bagaż Jane. -Wydaje mi się, że skądś go znam . Do diabła, tego drugiego też. - Uniósł swój kij i skierował go w stronę Steve'a. - Kojarzy mi się z nimi wyborna whisky, którą oddałem w zamian za jeszcze wspanialszą noc spędzoną w ramionach tej ślicznotki.-Zamknął oczy i przyłożył dłoń do piersi. Po chwili dodał: -Jeżeli się nie mylę, to ten starzejący się bohater Dzikiego Zachodu nazywa się Jerome Bannister, a ty- popukał Steve'a palcem wskazującym pierś -jesteś Steve Stanley, ten zdymisjonowany astronauta, czy nie tak? Obaj pozostaliście tak pięknie młodzi! Gdzie byliście przez tyle czasu?
- Jesteśmy tu już prawie od trzech lat.
- Trzy lata!- parsknął lekceważąco Paul. -A gdzie ten stary niedorajda? Nie wzięliście ze sobą Hala? Zawsze stał na brzegu, kiedy przybijała barka.
- Hal nie żyje- powiedział Ricardo. -I Charles, i Howard, i Blizzard...
- Nie żyje, nie żyje- Paul z irytacją uderzył kijem w ziemię.-Odwiedziłem Mojżesza.
- Podobno przypłynąłeś tu już kiedyś z Atlantydy. Widziano ciebie.
- Świat jest mały. Wszyscy się znają. Mam wiele wam do opowiedzenia; o Atlantydzie, o Mojżeszu i jego rodzinie. Byłem u niego przez całą zimę. Mieliśmy tyle wspólnych tematów do rozmów, że nie mogliśmy skończyć wcześniej.
- To ty miałeś wiele tematów- poprawił go Ricardo.
- Tak, masz rację- przyznał Paul -ale Mojżesz również nie pozostawał tyle.
Tymczasem na pokład weszli wszyscy pasażerowie. Leżały tam już worki koziej skóry, napełnione wodą pitną, połyskując czernią i przywodząc na myśl nabrzmiałe ścierwa zwierzęce.
Puszczono cumy, wciągnięto ciężką reję. Zaskrzypiało drewno, wielki, ciemny żagiel rozwinął się, po czym barka wypłynęła na srebrzystą, połyskującą wodę. Stali długo i machali rękoma na pożegnanie, podczas gdy poganiacze krzykami i
pejczem popędzali objuczone zwierzęta, chcąc jak najszybciej przewieźć towary na targ.
- Oto odpływa moja młodość- odezwał się Paul, wycierając donośnie nos ogromną, niezbyt świeżą chustką, którą wyłowił ze swojej przepastnej torby: Steve zerknął na niego z ukosa i zauważył, że Paul ociera sobie ukradkiem oczy. Podniósł kosz, chcąc zanieść go do wielbłądów, kiedy nagle odstawił go z powrotem - z głębi kosza dobiegł go groźny pomruk.
- Spokojnie, Davy- odezwał się Paul. -Nikt nie zamierza cię ukraść. Jesteśmy wśród przyjaciół.- Uchylił wieko kosza i wyjął stamtąd za kark szczeniaka, rdzawą kulkę z puszystym ogonem, czarnym pyszczkiem i krótkimi uszami. Piesek podobny nieco do czau-czau, chodził od jednego do drugiego, obwąchując wszystkich skwapliwie, po czym skrył się pod nogami Paula, gdzie najwidoczniej czuł się bezpiecznie.
- Pochodzi z Ameryki- wyjaśnił Paul. -Myśliwi złapali kilka sztuk na lądzie i oswoili je. Na Atlantydzie te psy stały się już niemal plagą. Kilka z nich przewiozłem i podarowałem Mojżeszowi. Wszedłem na pokład z całym stadem, bo pomyślałem sobie, że przynajmniej część z nich przetrzyma tę długą podróż. Tymczasem kiedy zszedłem na ląd w Kadyksie, okazało się, że ich liczba potroiła się. Kapitan odetchnął, zapewne z ulgą, że wreszcie się nas się pozbył, prawda, Davy? Potowa załogi musiała dniami i nocami łowić ryby dla tej nienasyconej zgrai. A naukowcy głowili się latami w jaki sposób pies przedostał się z Nowego Świata na Stary - bezskutecznie. Kto przypuszczał, że rozwiązanie zagadki tkwi we mnie, Paulu Lorreyu?
- Co słychać u Mojżesza?- zapytał Jerome.
- Niedobrze. Ostatniego lata zmierzył się z tygrysem szablastozębnym. Nie wyszło mu to na dobre. Wygrzebał się jakoś z tego, ale tylko dzięki pomocy boiseiów. Przynieśli z gór jakieś zioła, które uczyniły cuda, tak przynajmniej opowiada jego żona. Teraz porusza się o kulach i przesiaduje całymi dniami na werandzie, a pracę wykonują synowie i córki.
Zbudował sobie dom z kamienia, aby przetrwał wieczność. Ma kuźnię, jednego z boiseiów wykształcił na Hefajstosa i przekonał go, żeby nie bać się ognia.
Nie jestem antropologiem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby potomkom Mojżesza udało się skrzyżować z boiseiami i przetrwać pięć milionów lat. Byłaby to rasa mogąca oprzeć się pędrakom i uniknąć losu neandertalczyków.
- Słyszałem, że ma z tuzin dzieci- wtrącił Jerome.
- Ma ośmiu synów i cztery córki, część czarna jak on, reszta wrodziła się raczej w matkę. Najstarszy syn, Algis, przewędrował całą Europę, dotarł do Morza Północnego i widział tam rzeczy tak osobliwe, że sam chciałbym je ujrzeć choć raz w życiu. Ale na tak uciążliwe wędrówki jestem już chyba za stary.
- Chyba nie powiesz mi, że widział drugi koniec rurociągu Francisa- przerwał mu Steve.
- Nie. Mówił, że to wyglądało raczej na gigantyczny kompleks bunkrów, na system umocnień obronnych. Budowla znajduje się na brzegu i częściowo mieści się pod woda; ta zaś część, która jest na lądzie, zarosła zielskiem. Musiano ja wybudować kilka tysięcy lat temu. Opowiadał też o szynach z jakiegoś materiału, który w ogóle nie ulega korozji. Podobno jeździł przez kilka godzin wzdłuż tych szyn, aż do morza, i wtedy ujrzał w wodzie kolejne bunkry, stoczone już przez kipiel i obklejone muszlami i wodorostami.
- Co to może być? - zapytał Steve.
Paul wzruszył ramionami. - Wy jesteście młodzi. Możecie pojechać i obejrzeć to na własne oczy. Sądząc po tym, co opowiadał Algis, są to rampy startowe dla pojazdów kosmicznych, olbrzymi kompleks, z którego wyruszały w drogę gwiezdne statki. Może wybudowali je ludzie, którzy wyruszyli na podbój galaktyki, a może przybysze z gwiazd, którzy wznieśli tam swoją bazę. Kto wie! Chłopiec opowiadał również o napisach, reliefach na zwietrzałym betonie. Niestety niewiele już można odczytać. To kraina nawiedzana przez burze.
Czyżby stary Trucy miał rację, zastanawiał się Steve. Może istotnie człowiek już dawno opanował galaktykę?
- Co to za napisy?
- Bóg jeden wie. Dzieci Mojżesza potrafią wprawdzie obchodzić się z łukiem i nożem, ale nikt nie nauczył ich czytać lub pisać. Zresztą po co? Ale gdyby Algis miał więcej oleju w głowie, to by przynajmniej usiadł i przerysował te znaki, a wtedy moglibyśmy z Mojżeszem odszyfrować je. Szkoda, że tego nie zrobił. -Paul westchnął i upił trochę wody z worka, po czym otarł sobie brodę. -Wiem, o czym mówią zwietrzałe napisy. -Kijem narysował na ziemi obok wygasłego ogniska kwadrat. -Wy, którzy wkraczacie w ten świat, wyzbądźcie się nadziei. On nie ma przyszłości.
Spojrzeli na niego pytająco.
-Wy, co przychodzicie, wyzbądźcie się nadziei!
Te oto słowa, na czarno spisane.
Dostrzegłem na szczycie granicznej furty.
Oto jest świat bez żadnej przyszłości.
Przez własne, straszne odwieczne przewiny
Sam siebie na zawsze już pozbawił czasu
I błogosławieństwa. Został więc przeklęty
I opuszczony, zanim jeszcze wzeszedł
Kiełek by przysłonić ów widok...
- Skądś to znam - przerwał mu Steve.
- W ten mniej więcej sposób wyrazi to pewnego dnia tutejszy poeta- powiedział Paul, uśmiechając się kpiąco.
Zawsze był z ciebie wesołek- roześmiał się Ricardo. Paul wzruszył ramionami. -No cóż, czy nie mam racji?
-To już ty musisz wiedzieć- odparł Jerome.
-Byłeś na Atlantydzie- powiedział Ricardo. -Jak tam jest, źle?
-Opowiem wam o Atlantydzie- obiecał Paul.
- Atlantyda- zaczął, kiedy siedzieli już przy wieczornym ognisku, a ciszę przerywał jedynie śpiew cykad - to naprawdę dziwny kontynent. Nigdzie indziej nie dostrzeżesz tak blisko siebie odwagi i zniechęcenia. Kiedy siedzisz na tarasie "Future" w St. George, lokalu szczycącego się tym, że jako pierwszy w świecie serwuje piwo, możesz poznać ludzi po ich ubraniach. Atlantydzi w turbanach i togach, inni w wyblakłych nędznych mundurach. Jedni wyglądają jak u siebie w domu, zamożni, zadowoleni z siebie, inni - jak turyści, niecierpliwi i nieco nieufni. Wszyscy spoglądają na południowy zachód; jedni rozbawieni, trochę znudzeni, inni podekscytowani jak pasażerowie oczekujący od wielu dni na swój samolot.
Zasypano już zatokę Castle Harbour i dużą część laguny na zachód od St. George aż do północnych raf, wyrównano teren, który ma teraz powierzchnię osiem kilometrów na pięć. W środku znajduje się platforma, na której wybudowano masy testujące i za ich pośrednictwem usiłuje się "ingerować", niestety daremnie. Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Jest wielu ekspertów w tej dziedzinie i tyle samo założeń. Najbardziej wiarygodnie brzmi wersja, że trudno jest zogniskować wystarczająco precyzyjnie pod względem czasowym i przestrzennym pole reakcji zwrotnej. Pamiętacie, ile hałasu narobiono wokół tak zwanego "trójkąta bermudzkiego" w połowie lat siedemdziesiątych? Atmosferę podsycano stale i z pewnością maczali w tym palce ludzie z najwyższych kręgów. Usiłowano nadać sprawie charakter jeszcze bardziej niesamowity, gdyż z przerażeniem zaczęto rozumieć, co może się dziać na tym obszarze, kiedy w bazie Marynarki za pomocą potężnych maszyn czasu wysyła się w przeszłość energię o mocy wielu milionów megawatogodzin. W takim przypadku nawet ogromne masy były przenoszone w czasie, i biada statkowi lub samolotowi, który by wpadł w wir oddziaływania sztucznego pęcherza grawitacyjnego.
Jest to ekscytujące widowisko, kiedy resztki owych chronotronicznych frontów burzowych docierają na Atlantydę. Ludzie wpatrują się jak urzeczeni w olbrzymią sztuczną równinę z betonu. Dobra jeszcze niedawno widoczność pogarsza się, powietrze naładowane jest elektrycznością. Z mas testujących buchają w ciemniejące niebo języki wyładowań elektrycznych. Zaczynają szaleć burze. Nad morzem wznoszą się trąby powietrzne, a czasem w głębi lądu spadają rozedrgane ryby, wyniesione wysoko w górę. Niekiedy niebo przybiera czarną barwę, a na ziemię spływa gorący, suchy powiew, jakby z innych eonów, w środku lata zdarza się śnieżyca i pada grad wielkości ogromnych kamieni.
Kilka razy po takiej burzy udałem się w "strefę ingerencji". To przytłaczające uczucie. Ludzie omijają to miejsce; odnosisz tam wrażenie, jakbyś w każdej chwili mógł zostać porwany i ciśnięty w ciemną otchłań. A powierzchnia pokryta jest piachem i różnymi przedmiotami.
Paul przerwał i zaczął szperać w skórzanym woreczku, wiszącym na piersi, po czym wysypał sobie jego zawartość na dłoń.
- To obrączka ślubna. "R.F. 16.1.1873". Najdziwniejsze jest to, że płaska strona wewnętrzna znajduje się na zewnątrz, a wypukła - wewnątrz, jakby zdeformowały ją potężne siły topologiczne. A tu mam część tabliczki aluminiowej: u góry można odczytać "... RAY", prawdopodobnie jest to ostatnia sylaba nazwiska, u góry "773", a u dołu "ORCE". Z pewnością jest to identyfikator pilota z Air Force, który nazywał się Murray, albo jakoś podobnie. To śruba, ćwierć calówka, również zdeformowana.
Niekiedy można znaleźć zupełnie coś innego. Zmiażdżone części maszyn, zdeformowane nie do poznania, szczątki blachy aluminiowej i stalowej, zwęglony plastyk, a nawet części zwłok, oderwane szczątki ludzkie.
Schował wszystko z powrotem do woreczka.
- To jest właśnie to, co fale wytworzone przez maszyny z lat osiemdziesiątych porwały ze sobą w przeszłość i wyrzuciły na brzeg. Nie wszystko funkcjonuje tak, jak to sobie wyobrażano- dodał, wzruszając ramionami.
Kiedy dotarli do twierdzy, zaczął się dla nich znowu dzień powszedni. Obecność Paula Looreya podziałała na wszystkich jak orzeźwiający letni deszcz. Wszyscy odżyli na nowo, nabrali ponownie otuchy.
Według jego słów plan utworzenia Atlantydy zyskiwał coraz więcej zwolenników. Mają oni dobre widoki na sukces, o ile bazy na kontynencie amerykańskim będą nadal rozwijać się tak pomyślnie i zaopatrywać ich w produkty niezbędne do życia, jak również w surowce.
Paul był zdecydowany udać się ponownie na drugą stronę Atlantyku. -To jedyne cywilizowane miejsce na tym niespokojnym świecie- zapewniał. Ponieważ od siedmiu miesięcy nie stwierdzono żadnej materializacji, a ostatni
zrzut miał miejsce piętnaście miesięcy temu, postanowiono jednomyślnie opuścić twierdzę.
Był osiemnasty dzień sierpnia roku 50 po pierwszym zarejestrowanym lądowaniu.
Do dziennika wpisano owo postanowienie, nazwiska obecnych i datę, następnie wlutowano go do ołowianej kasety, wtopiono w sondę czasową z niezniszczalnego plastyku i zakopano w ziemi na wysokości Monte La panu.
Tym samym najbardziej ambitny i kosztowny projekt w dziejach ludzkości uznano oficjalnie za nieudany.
Uczynili to z lekkim sercem, gdyż nie istniało już nic, co wiązałoby ich z epoką, z której pochodzili i która mogła stać się okresem rozkwitu ludzkiej kultury - gdyby znajdowała się ona pod innymi gwiazdami, nie pod tymi, jakie widniały na naramiennikach kilku ambitnych generałów.
Większą część sprzętu zostawili szczepom podległym Senegalowi, synowi Goodlucka, który zamierzał wyruszyć na wschód, aby w Kotlinie Tyrreńskiej i na Wyżynie Sycylijskiej poszukać nowych terenów łowieckich.
Jerome chciał odwiedzić Mojżesza, a Goodluck i Snowball obiecali dotrzymać mu towarzystwa. Steve nie był jeszcze zdecydowany.
Tak więc wyruszyli na kilku wielbłądach na północ, zabierając ze sobą jedynie najważniejsze rzeczy osobiste, a w okolicach późniejszego Capo dell'Argentiera poczekali na barkę, która przybiła do brzegu drugiego września.
Na pokład weszli Ricardo Ruiz i Nina Jamisson, Leonard Rosenthal i Elmer Trucy, Jerome Bannister i Paul Loorey, Goodluck i Rick Bailey, Snowball i Steve Stanley, umieszczono też na statku jeepa z przyczepą, czternaście wielbłądów - i oczywiście Davy'ego.
Z północy przybyli osadnicy, którzy słysząc o opuszczeniu twierdzy stracili poczucie bezpieczeństwa. Na pokładzie barki znaleźli się również niektórzy
najemnicy z Afryki. Za rejs zapłacili cennymi skórami i pazurami tygrysimi, zakrzywionymi szablami wykonanymi przez ich najlepszych rzemieślników arabskich, biżuterią ze złota i srebra o wyszukanych kształtach, oraz wyrobami ze skóry.
- Z jakiego czasu pochodzą te rzeczy? - zapytał Steve jednego z handlarzy. Ten wzruszył ramionami i powiedział coś po arabsku. Steve nie zrozumiał go.
- On mówi że przedmioty są ponadczasowe- odparł inny handlarz i wykrzywił swą ciemną twarz w uśmiechu. -On nie rozumie, o co pan pyta.
Barka płynęła w oślepiającym blasku słońca na północny zachód, wiatr wydymał olbrzymi żagiel. Sternicy w ciemnych burnusach drzemali oparci o ster, zmożeni upałem. Większość pasażerów znalazła schronienie przed słońcem pod żaglem albo zeszła pod pokład, zażywając sjesty.
Steve wyciągnął z torby zapiski Howarda Hernessa i przekartkował je. Spomiędzy kartek wypadł wycinek z gazety. Był to "Newsweek" z 17 października 1983 roku, wydrukowany na złym papierze, nieco już pożółkłym. Widniało tam zdjęcie pompatycznie odzianego starszego pana, a pod spodem tytuł:
"ZAMACH NA MAKSYMILIANA V. Mexico City-AP: Jakby cudem sędziwy Habsburg uniknął wczoraj wieczorem kul zamachowca, który zaczaił się na monarchę, kiedy ten po nieszporach opuścił katedrę przy placu Cesarstwa, aby udać się do pałacu. Nikt z cesarskiej rodziny nie został raniony. Jeden z członków ochrony zginął podczas wymiany ognia. Zamachowiec został obezwładniony. Według doniesień Gwardia Nacional zaprzecza on, jakoby miał należeć do jednej z leninowskich grup guerillasów, jednak jego zeznania zawierają mnóstwo sprzeczności. Mimo pochodzenia środkowoamerykańskiego zamachowiec przebywał dłuższy czas za granicą. Wskazuje na to nie tylko jego akcent, ale również niektóre rzeczy, które miał przy sobie".
Na marginesie gazety widniał dopisek Harnessa: "Kiepska robota", a pod spodem: "Według Murchinsona ścięto mu głowę".
Steve powiódł wzrokiem po długim paśmie papieru, zafascynowany probabilistyczną siecią linii czasowych. Niektóre punkty były podkreślone.
"Marzec 1867: Zwycięstwo powstańców meksykańskich nad francuskimi oddziałami inwazyjnymi. 19 czerwca 1867 Queretaro: Ferdynand Maksymilian, arcyksiążę austriacki, od 1963 cesarz Meksyku, Maksymilian I, zastrzelony przez żołnierzy Benito Juareza".
Dopisek na marginesie: "Rozwój nieprawdopodobny. Korekta kursu?" U góry: "1519-Fernando Cortez".
Steve zamknął oczy. Dnia 16 sierpnia wymaszerowali z Cempoali - 400 ludzi z 15 końmi i 6 armatami; 20 tragarzy dźwigało arkebuzy i inną ciężka broń, jak również prowiant. Przez trzy dni przemierzali gorącą, wilgotną nizinę i trzęsawiska tierra caliente, nad którymi roiło się wprost od moskitów. Czwartego dnia weszli na stoki Cofre de Perote. Droga stała się bardziej stroma. Zupełnie wyczerpani docierają po wykutych w skale schodach do Jicochimalco. W wieczornym świetle widzą na południu masyw Sierra Madre, nad którym góruje piramida Orizaby. Dalej, za tym łańcuchem górskim, rozciąga się płaskowyż, ziemia obiecana, złote miasto Tenochtitlan.
Noc jest przeraźliwie zimna. Żołnierze w swoich przepoconych, podszytych watoliną kabatach, marzną. Jeszcze przed pierwszym brzaskiem ruszają w dalszą drogę, podchodzą pod przełęcz, która nazwą potem Puesto de Nombre de Dios. Tragarze idą coraz wolniej, konie trzeba prowadzić za wodze, klimat staje się bardziej lodowaty, ludzie i zwierzęta oddychają ciężko, tworząc w mroźnym powietrzu przelotne obłoczki. Za nimi z oparów zasnuwających wybrzeże wschodzi czerwone słońce, a z przodu błyszczy ośnieżony wierzchołek Orizaby. Wąwozy pokrywa mgła. Droga wiedzie zygzakiem w górę, dolina zwęża się.
KOREKTA:
Raptem z przeciwległego wzgórza dobiega osobliwy dźwięk, jakby odgłos eksplodujących petard. Z dwóch miejsc w krzakach błyska ogień, rozlegają się głuche eksplozje, jakby strzelano z arkebuzów.
Jakiś koń staje dęba, rżąc rozpaczliwie, po czym zsuwa się zadem w przepaść, pociągając za sobą jeźdźca, który trzymał go za wodze. Wokoło rozwierają się ziejące ogniem kratery, śmierć zbiera obfite żniwo. Drgające ciała, przywalone jedne przez drugie; pociski karabinowe rozrywają w strzępy skórzane kabaty podszyte watoliną, przeszywają zbroje jak papier, masakrują konie; rozpryskują się o skały; rykoszety biją w poranne niebo; Cortez na celowniku snajpera, już łamie się trafiony gradem pocisków i pada na ziemię, trzymając dłoń na głowni miecza wyciągniętego z pochwy tylko do połowy; pieniąca się krew pod podziurawionym kabatem; czyjeś oko rozszerzone trwogą; hełm skąpany we krwi - a nad tym wszystkim rytm nieustającego klepania, rytm straszliwego tańca śmierci.
W ciągu dziesięciu minut jest już po wszystkim. Zwrotnica została przestawiona. Śmierć, która zjawiła się nie wiadomo skąd, bezlitosny rozrachunek za długotrwałą, tragiczną historię, zaczynającą się właśnie rozwijać. Zduszone w zarodku.
Obok widniała uwaga Harnessa:
"Data: 29 sierpnia 1519, godzina 9 czasu lokalnego.
Miejsce: Cofre de Perote.
Misja: 4-5 osób, dwa ciężkie karabiny maszynowe, granatnik, strzelcy wyborowi. Uczestnicy umotywowani antykolonialnie, z romantycznymi skłonnościani do kultury Azteków.
Wykonanie: Przebudowane B 747 z nałożonymi częściami przyrządu (klatka, imitujące urządzenie radarowe. Wyczepienie połączone ze skokiem spadochronowym.
Cel: Nie wolno dopuścić do tego, żeby ci katoliccy fanatycy osiedlili się, w Ameryce Południowej i wytępili zastane tam już kultury".
Krzyżowcy, pomyślał Steve. Tak, jakby reformatorzy, którzy siłą rzeczy nadejdą po nich, mieli okazać się choć trochę lepsi. Tak, jakby nie należało wreszcie usunąć z dziejów świata krwiożerczego reżimu kleru wprowadzonego przez wojskowych dyktatorów indiańskich.
Ale może Ameryki nie odkryli wcale biali, może jej w ogóle nie zasiedlili? Może Kolumb dostał się pod obstrzał baterii nabrzeżnych, znęcony oszukańczymi obietnicami chińskich lub japońskich doradców wojskowych przebywających na dworze kacyka? Może zaginął podczas poszukiwań zachodniej drogi morskiej do kuszących brzegów Indii? Do Europy nie dotarła żadna wieść o nowym lądzie na oceanie, nie kusiły niezmierzone pokłady złota. Któż więc opłaciłby następną ekspedycję?
KOREKTA: Data: 12 października 1492, godzina 2 czasu lokalnego. Miejsce: Guanahani.
Okrzyk z bocianiego gniazda. W ciemności krzyżują się pytania, ktoś zapala pochodnię. Ludzie, śpiący dotychczas na pokładzie, przecierają sobie oczy i wdrapują się na wanty, aby ujrzeć ląd. Daremnie. Niebo usiane jest jeszcze gwiazdami, większa ich część przenika przez chmury. Olinowanie skrzypi, woda pluszcze leniwie wzdłuż burty.
Kolejny okrzyk.
- Ziemia!
Rozbrzmiewają rozkazy, rozlega się wystrzał armatni.
Tak! To nie pomyłka. Nareszcie ziemia! Coraz wyraźniejszy zapach, jakby przypraw, przywiany przez wiatr, odgłos kipieli.
Marynarze ściągają żagle, rzucają sondę. Rozebrani do pasa stoją na pokładzie, owiewani rześkim porannym powietrzem. Gwiazdy bledną powoli w świetle wstającego dnia. Przed nimi wybrzeże. Wszyscy wpatrują się jak urzeczeni, dotykają się wzajemnie, aby upewnić się, że nie śnią. Pokonali to, co bezgraniczne, nie dotarli do końca świata i nie spadli w przepaść. Dopłynęli do wybrzeży kontynentu, tak jak to obiecał admirał.
Na brzegu światło. Czyżby ognisko? Daleki krzyk. Ludzie?
Indie. Jak ich tu przyjmą? Stwardniałe, naznaczone przez słońce i sól dłonie kreślą znak krzyża, ten i ów dotyka ukradkiem amuletu, szepcze "Salvador" i spluwa przekornie na pokład. Niejednemu wydaje się, że czuje już zapach egzotycznych korzeni, miłą woń cynamonu i wanilii, ekscytujący aromat liści herbaty sprasowanych w bele, że widzi już to, o czym donosił wszędobylski Wenecjanin; Imperium Cathay i wyspę Cipangu, wspaniałe miasta wzniesione z marmuru, złote pałace i powiewające nad nimi jedwabne flagi wielkiego Khana, olbrzymie porty, w których aż się roi od imponujących statków.
Wysłannik cesarza pragnie okazać im cześć i przybywa im na spotkanie. Smok, którego dosiada, wzbija się rozcinając powietrze jakby stalowymi ostrzami, jego pokryty łuskami pancerz połyskuje jaskrawo w świetle poranka, ryk dobywający mu się z gardzieli rozbrzmiewa na mile. Majestatycznie kreśli swój tor w powietrzu, zbliżając się do nich, jego głos jest jak grzmot, pysk rozwiera się ziejąc ogniem. Oblewa ich światło, ale nie jest to blask świątecznego oświetlenia, lecz płomienie napalmu.
- Śpisz? -słyszy nagle głos Looreya. Steve otworzył oczy.
- Tak tylko śnię na jawie- powiedział.-Zawracanie głowy. Popatrz: uwagi na marginesie na temat przyszłych dziejów.
-Summa Howarda Harnessa?
- Tak. Wiedziałeś o tym?
-Pisał to od dwudziestu lat. Nieraz dyskutowaliśmy na ten temat.
Paul przysiadł w cieniu obok Steve'a.
- I po co to wszystko?
- To najbardziej urocza historiografia, jaką można sobie wyobrazić, Steve. Sny na jawie są ważne. To niesamowite, nie urzeczywistnione możliwości historii. Tam, gdzie rzeczywistość otwiera się nieoczekiwanie, odsłaniając widok na inną rzeczywistość, wykluwa się ludzka fantazja. Gdyby zaś ten świat miał któregoś dnia ulec zagładzie, to jedynie z powodu braku fantazji u jego mieszkańców.
Rzeczywistość jest na pewno również ważna, nie powinniśmy byli pozostawić jej na łasce biurokratów i wojskowych. Ale czym ona jest dla ludzkiego ducha? Jest to getto, którym zadowalają się skromne umysły, wierzące jedynie w to, czego dotkną, jest to drobny wycinek z rozległego widma ludzkiego istnienia.
Wiatr ucichł niemal zupełnie. Duży, ciemny żagiel zwiotczał, rzucając w poprzek pokładu wąska smugę cienia. Sternik spał. W pobliżu skakały delfiny.

POZDROWIENIA DLA LEAKEYA


Delfiny towarzyszyły im długo. Ożywiało je pragnienie odkrycia nowych przestrzeni życiowych. Nie były to już te eleganckie, gładkie istoty, jakimi zachował je w pamięci Steve, lecz zwierzęta o szarym, aksamitnym, krótkowłosym futerku i szpiczastych, wąsatych pyszczkach. Byli to weseli, rozbawieni kompani. Raz po raz wyskakiwały z wody, parskały pogardliwie na widok niezgrabnego statku, po czym zanurzały się ponownie w odmętach.
Barka płynęła ospale do przodu, senny, gorący wiatr południowy igrał bez entuzjazmu z żaglem. Kapitan utrzymywał kurs na zachodnio-północny zachód. Siódmego dnia podróży na horyzoncie pojawił się masyw Balearów. Niebo zasnuło się chmurami, wiatr skręcił na zachód. Spienione, ołowiane morze zaczęła chłostać ulewą, statek jęczał.
Paul, Jerome i Steve schronili się na pokładzie pod nieprzemakalną plandeką. Snowball i Goodluck przykucnęli pomiędzy nimi, obserwując z mieszanymi uczuciami wzburzone morze. Co jakiś czas spoglądali badawczo na ludzi, chcąc odczytać z ich twarzy, czy koniec jest już bliski.
Nie było sensu walczyć z tym porywistym wiatrem, już wczesnym popołudniem kapitan polecił zbliżyć się do lądu i zakotwiczyć w dogodnym miejscu. Woda pryskała na pokład, deszcz bębnił o plandekę, pod którą siedzieli, rozbrzmiewały rozkazy. Marynarze w przemokniętych burnusach i turbanach manipulowali przy linach, aby zwinąć żagiel. Na wodę spuszczono łódź, mocując ją przy dziobie. Kapitan skierował barkę pod wiatr.
- Co to jest? - zapytał Steve, wskazując na dziwaczną formację skalną z prawej burty, odcinającą się od posępnego nieba.
- To "Ramię Herkulesa"- odparł Paul.
Istotnie, skała miała kształt ramienia wystającego pionowo z wody. Wyraźnie widać było rękę, szyję, ucho i podbródek, oraz zaczątek ust na nieforemnej twarzy. Ramię podpierało masyw górski, jak gdyby zabezpieczało przed nim morze.
- Wygląda, jakby ktoś to wykuł w skale- odezwał się Steve, nie kryjąc zdumienia.
- Bo tak jest. Jakiś oddział, który wylądował w jeszcze bardziej odległej przeszłości, chciał zostawić po sobie ślad w postaci widocznego dzieła sztuki.
- Nie przebadano tego dokładniej?- zapytał Steve.
-To złe miejsce dla marynarzy. Nikogo z nich nie namówisz, żeby przybił tu-odparł Paul. -Popatrz tylko, jak szybko wiosłują. Jakby chodziło o życie.
Barka przesuwała się powoli wzdłuż skalnego ramienia, które zdawało się
emanować jakąś osobliwą groźbę. Sprawiało ono wrażenie mocarnego i hardego, wyglądało jak skamieniały wyrzut. To właśnie są odczucia ludzi, którzy rzuceni na ten świat nie znaleźli niczego i nikogo, pomyślał Steve. Adam w nie wykończonym raju.
- Wśród marynarzy krąży przepowiednia- odezwał się Paul -że kiedy ten Herkules pogrąży się w wodzie, której stale przybywa, nie będzie już ludzi.
- Do tego może dojść nawet dziś, o ile nie przestanie padać - zauważył Jerome, ocierając sobie twarz i brodę.
Barka przybiła do brzegu dopiero po zapadnięciu zmroku. Rzucono cumy, drewno skrzypiało przeraźliwie.
Deszcz nie ustawał przez całą noc. Następnego ranka zwierzęta przewieziono na ląd i spędzono na pastwisko. Rick Bailey i Jerome wyruszyli na polowanie. Dołączyli do nich dwaj najemnicy i dawny osadnik. Szczęście dopisało im: zastrzelili małe, podobne do tapira zwierzątko i ogromnego jelenia. Jerome zabił kilka dzikich kaczek i chciał wysłać po nie Davy'ego, ale pies okazał się zbyt uparty i nie słuchał jego poleceń: po prostu nie zamierzał wcale aportować.
Barka stała przy brzegu, przycumowana. Kapitan polecił uzupełnić zapasy świeżej wody pitnej i pieczonego mięsa.
Siedzieli pod osłoną prowizorycznego dachu i liści, wpatrując się w płomień ogniska, nad którym wolno piekły się kawałki mięsa.
W dwa dni później wiatr zmienił kierunek, a niebo rozpogodziło się nie do poznania. Zwierzęta i sprzęt umieszczono z powrotem na pokładzie, rozwiązano cumy.
Wtem z nabrzeżnych gąszczy wyłoniła się jakaś postać z długą brodą i włosami opadającymi na ramiona. Stworzenie miało krótkie, silnie owłosione nogi i nienaturalnie długie ręce, było o wiele mocniej zbudowane niż przeciętny pędrak i niemal tak duże jak dorosły człowiek. Odziane było w surowo wyprawioną skórę kozy, spiętą na wysokości łopatki kościaną klamrą, na ramieniu wisiały worek na wodę i torba - również z koziej skóry, za pasem tkwił długi wąski nóż, przypominający nieco bagnet. Był to istotnie bagnet, tyle że bardzo stary, od kilkudziesięciu lat stale ostrzony. W prawej dłoni dziwaczny stwór trzymał zwinięty, pleciony pejcz skórzany.
W mgnieniu oka dobiegł do trapu, którego marynarze nie zdążyli jeszcze wciągnąć na statek, i chwycił go mocno, wydając przy tym jakiś nieartykułowany okrzyk.
- Czego chcesz? - zapytał opryskliwie kapitan, jednak stworzenie, które najwidoczniej nie potrafiło mówić, wydobyło z siebie jedynie z trudem:
- Chodź chłopiec, hej, chodź chłopiec.
Goodluck podszedł bliżej, usiłując porozumieć się z nim za pomocą dźwięków i gestów, ale bez większego skutku.
- To nikt z naszych- powiedział wreszcie. -Jest jednym z ostatnich "pierwszych", mówi że chce dostać się z dziećmi na zachód, na kontynent. Polowania są tu z roku na rok coraz gorsze.
Kapitan potrząsnął głową. Dwóch marynarzy próbowało wyrwać z dłoni intruza drabinkę linową, ale on trzymał się jej kurczowo; omal nie ściągnął z pokładu obu mężczyzn.
- Chodź chłopiec, hej, chodź chłopiec- powtarzał w kółko błagalnym głosem.
- Wpuście go na pokład- ustąpił w końcu kapitan.
"Pierwszy" gwizdnął przeraźliwie. W tej samej chwili z krzaków wyprysnęło dwoje młodych, zwinnych jak łasice. Zanim marynarze zorientowali się w sytuacji, cała trójka była już na pokładzie. "Pierwszy" podtykał kapitanowi pod nos garść pazurów tygrysa szablastozębnego, aby zapłacić nimi za rejs.
- Na Atlantydzie są one na wagę złota- mruknął Paul.
Steve spoglądał na dzieci. Chodziły zupełnie nagie i jak na swój wiek - chłopiec mógł mieć osiem albo dziewięć lat, a dziewczynka o rok lub dwa mniej-były owłosione niezwykle obficie na całym ciele, chociaż ich sierść była jeszcze raczej jedwabistym puchem. Przytulone do siebie, skryły się w kącie, rozejrzały trwożnie dokoła i bez żenady zaczęły pieścić się intensywnie. Pejcz "pierwszego" opadł Pomiędzy nich ze świstem. Dzieci oderwały się od siebie.
- Chodź chłopiec, hej, chodź chłopiec - warknął "pierwszy". Nie upłynęło jednak jeszcze dziesięć minut, kiedy tamci znowu zaczęli swoje igraszki.
- Hej, chodź chłopiec- warknął znowu "pierwszy", zamierzając się do ciosu. To kropla wody w oceanie, pomyślał Steve, spoglądając na Elmera ze współczuciem. Czy nasze następne pokolenie będzie nazywać się "drudzy" i tak samo walczyć o przeżycie? Elmerze, ta galaktyka pozostanie jeszcze długo nie
zasiedlona, a może nawet będzie na zawsze niedostępna dla człowieka.
Odbili od brzegu i wypłynęli na pełne morze. Woda była błękitna, spieniona, żagiel wydął się.
Dwunastego dnia podróży dostrzegli na zachodnie płaskowyż Półwyspu Pirenejskiego. Chłodny, suchy wiatr północno-wschodni pchał statek do przodu, mimo coraz silniejszego przeciwprądu w pobliżu Gibraltaru. Po opłynięciu wysuniętego daleko na południe Cap Gata dotarli do ujścia Almerii. Na południowym zachodzie widać było we mgle olbrzymi masyw górski Alboran, sterczący pionowo na wysokość ponad tysiąc metrów nad poziom morza.
To był już koniec rejsu. Ani kapitan, ani nikt z załogi nie mieli zamiaru wracać; po drugiej stronie Atlantyku czekały ich nowe zadania. Celem było utrzymanie kontaktu pomiędzy kontynentem amerykańskim a wyspą.
- Co pan zamierza począć ze statkiem?- zapytał Steve kapitana.
- Zostawię go tu, tak jak stoi- odparł tamten. -Może znajdzie się ktoś kto będzie mógł zrobić z niego użytek.
Steve kiwnął głową.
- A dlaczego pan pyta?
Steve wzruszył ramionami. - Nie jest wykluczone, ze statek przydałby się mnie.
- Nie idzie pan z nami?
- Jeszcze nie wiem, Nie podjąłem ostatecznej decyzji.
- Jest pan w kwiecie wieku. Może pan jeszcze wiele zdziałać. Tam otwierają się przed panem nowe możliwości.
Steve uśmiechnął się, patrząc prosto w siwe oczy tamtego. Kapitan opuścił wzrok i zsunął z czoła turban.
- Jak pan chce- powiedział wreszcie. -Kładąc się spać, musi pan przywiązywać ster, żagiel proszę rozwijać tylko częściowo. Tak długo, jak będzie wiał pomyślny wiatr, da pan sobie radę. Pod wiatr będzie pan miał kłopoty. Jeżeli nadciągnie sztorm, niech się pan modli. Nic więcej nie mogę panu doradzić. Nie dysponuję jachtem. Ta łajba to po prostu tratwa. Ale porządna. Odyseusz nie będzie miał lepszego statku. Życzę wiele szczęścia. -Odwrócił się, aby wydać ludziom odpowiednie polecenia. Pasażerowie zeszli z pokładu, sprowadzono na ląd zwierzęta, zniesiono bagaże. Jerome zjechał jeepem na brzeg po chwiejnych belach. Po długotrwałej ciszy warkot silnika zabrzmiał barbarzyńsko. Wielbłądy płoszyły się, przewracając oczyma. Mężczyźni, którzy mieli je osiodłać, z trudem uspokajali przerażone zwierzęta.
W dwie godziny później karawana wyruszyła w stronę Kadyksu. Najpierw podążała w górę rzeki Almerii, następnie skręciła na zachód, idąc równolegle do gęsto zalesionego łańcucha Sierra Nevada. Z biegiem lat wąska ścieżka przekształciła się w dosyć ważną drogę, którą transportowano z wybrzeża Atlantyku do kotliny najrozmaitsze towary.
- Słyszałem, że nie zamierzasz przeprawiać się z nami- powiedział Jerome, kiedy przystanęli na odpoczynek. Jadąc jeepem, wyprzedzili nieco innych. Wraz z innymi byli Goodluck, Snowball i Ricardo. Byli właśnie zajęci przygotowywaniem obozowiska dla karawany; zbierali suche gałęzie, znosili kamienie, aby móc potem ogrodzić ogniska.
- Mnie nęci dal- powiedział Steve. -Niezmierzona dal tego niewykończonego świata. Człowiek nadejdzie kiedyś z Afryki. Tam nastanie szósty dzień tworzenia. Może uda mi się przeżyć i przyjrzeć się temu choćby przez kilka sekund.
- Zostaniesz pożarty, zanim zdążysz rzucić okiem. I będziesz zupełnie sam. Steve wzruszył ramionami i uśmiechnął się, wznosząc ramiona ku górze.
- I rzekł Bóg: To niedobrze, że człowiek jest sam. Dam mu towarzyszkę życia, która będzie mu pomocą.
Jerome parsknął pogardliwie: -Widziałeś te owłosione bachory na statku?
-Są szczęśliwsze niż my. Chodzą nago.
-Ciągle wierzysz, że uda ci się przemycić niepostrzeżenie do raju?
-Może nie będzie to wcale takie trudne, Jerome. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie raj się znajduje.- Przerwał na chwilę, po czym zapytał: -A jak ty jak wyobrażasz sobie swoją przyszłość?
- Mnie również kusi dal, jak ciebie- powiedział cicho Jerome, obejmując przyjaciela.- Udam się na północ i odwiedzę Mojżesza. Może zastanę go jeszcze żywego. Goodluck i Snowball będą mi towarzyszyć. Może i ty przyłączysz się do nas?
Steve potrząsnął głową.-Muszę sam odszukać własną przyszłość- odparł zdecydowanie.
- Pojadę na północ z jednym z synów Mojżesza, aby obejrzeć te stare ruiny nad morzem, odszukam brzegi legendarnego Lac Mer, za którym rozciągają się już bezdroża Azji i zaczynają się właśnie kształtować Himalaje. Może odkryję drogę lądową do Ameryki i...
-Jak widzę, masz bardzo obszerny program. Udusiłbym się na tej wyspie.
-Przestałeś więc już wierzyć w możliwość powrotu w przyszłość?
-To by była bzdura- odparł Jerome.
Po 21 dniach dotarli do Kadyksu. "Nowa Atlantyda" stała już na kotwicy. Był to masztowiec przeznaczony do rejsów dalekomorskich, jeden z tych, jakie wyekspediowano w przeszłość.
-Dlaczego nikt nie przysłał nam do kotliny tak pięknego statku? -zapytał Elmer.
-Bo nikt nie pomyślał, że ona może być spławna- odparł Ricardo.
Elmer zwrócił ku niemu swą wykrzywioną z bólu twarz. -Oni w ogóle myśleli cholernie mało.
Nad nędznymi barakami portowymi krążyły mewy, kłócąc się donośnie o pływające w wodzie odpadki. Po połyskującym morzu krążyły łodzie rybackie. Podczas studiów Steve był raz w Europie i zwiedził wtedy południe Hiszpanii. Do dziś pamiętał Kadyks jako jasne, pachnące miasto, pamiętał ostrą woń panwi do warzenia soli tuż przy drodze dojazdowej, zabytkową restaurację o wysokim sklepieniu, o które donośnym echem odbijały się głosy gości i brzęk sztućców, i które nawet w upalne lipcowe dni zachowywało przyjemny chłód. W Algeciras spoglądał wtedy nieraz ku brzegom Afryki, gdzie skrywały się miasta, których same nazwy wydawały się tak rozkoszne, jak złoto i kość słoniowa, jak mahoniowa skóra pięknych niewolnic i kosztowne szaty z brokatu i jedwabiu. Przysiągł sobie wówczas, że nigdy nie przestąpi progu tych obiektów fantazji, aby pozostały nietknięte w swoim blasku i wspaniałości. Teraz miał je zwiedzić. Były oddalone od rzeczywistości w tym samym stopniu co od tamtej, miały jednak tę bezcenną zaletę, że drzemały jeszcze w pałacu przyszłości, niewidzialne dla innych, że nie były zgniłą padliną upadłej wielkości, pozostałością po pełnej blasku przeszłości.

Minęło już sporo czasu, odkąd "Nowa Atlantyda" odbiła od brzegu i z rozwiniętymi żaglami zniknęła za horyzontem.
Stali na skalistym grzbiecie góry odgradzającej dawniej kotlinę od wód Atlantyku. Steve wiódł pięć wierzchowców i zwierząt jucznych, Jerome miał prowadzić jeepa z przyczepą, wypełnioną po brzegi rezerwowymi kanistrami, zapasami żywności, bronią i amunicją.
Woda spadała z hukiem na całej szerokości wyłomu, wynoszącej aktualnie ponad osiem kilometrów. Tu i ówdzie widać było liczne, połyskujące srebrzyście ryby, porwane z potężnym prądem wody- życie przelewające się z jednej szali na drugą. Powietrze przesycone było wilgocią, szum wody zagłuszał słowa.
Steve pożegnał się ze Snowballem i Goodluckiem, potarmosił czule sierść na karku psa i objął Jerome'a, po czym wskoczył na siodło. Uniósł dłoń do góry.
- Pozdrowienia dla Leakeya!- krzyknął Jerome, zapuszczając silnik. -Życzę ci długiego życia, Steve.
- Żegnaj!- zawołał Steve, ruszając do przodu. Nie oglądając się za siebie, jechał brzegiem ku dolinie, aż dotarł do zatoki, gdzie stała zakotwiczona barka.
Był zbyt daleko, by usłyszeć odgłos eksplozji.
Jerome nie ujechał jeszcze nawet trzech kilometrów, kiedy to się stało. Jakiś dzielny żołnierz dokonał podczas bitwy o Gibraltar bohaterskiego czynu: na wyboistej drodze, wiodącej na dawny grzbiet góry, zakopał minę.
Jerome zginął na miejscu. Snowball, siedzący obok niego, został podziurawiony odłamkami jak sito i wyrzucony z pojazdu. Umarł w kilka minut później. Goodluck, siedzący z tyłu, również wyleciał z wozu, stracił przytomność i ciężko ranny pozostał na ziemi.
Impet eksplozji rozerwał sworzeń sprzęgający przyczepy, przewrócił ją i uniósł tył samochodu, ale po chwili jeep opadł z powrotem na koła. Z martwym Jeromem za kierownicą samochód powoli stoczył się na poszarpanych oponach w dolinę, zatrzymując się po drodze w bagnistym bajorku. Następnie zaczął pogrążać się w nim, coraz głębiej i głębiej.
Davy jak oszalały oszczekiwał pęcherze pojawiające się na powierzchni trzęsawiska. Kiedy zanikły, zaskowyczał bojaźliwie, odwrócił się i powlókł pod górę. Krwawił obficie z nosa i dygotał na całym ciele.


SPOTKANIE Z ANIOŁEM

Wczesnym rankiem Steve natknął się na koryto potoku i zatrzymał się, aby odpocząć i jednocześnie napoić konie. Podczas gdy wielbłądy skubały soczyste liście nabrzeżnych zarośli, on siedział w cieniu, pożywiając się zimną, pieczoną rybą.
Nagle wydało mu się, że poprzez stąpania i parskanie zwierząt przebija ujadanie psa. Podniósł wzrok. W kilka sekund później pojawił się Davy, zaszczekał podniecony, poczłapał w stronę potoku, aby zaspokoić pragnienie, po czym skierował się w drogę powrotną, oszczekując wyzywająco Steve'a.
- Chodź tu, Davy. Co ci jest?
Skomląc i kuląc bojaźliwie ogon, pies zbliżył się do niego. Steve chwycił go za kark i obejrzał dokładnie. Na szczęce odkrył ranę, jakby po draśnięciu kulą, na piersi zauważył taki sam ślad.
Davy oswobodził się niecierpliwie z jego uchwytu i powlókł się w stronę, skąd przyszedł. Po chwili zatrzymał się skowycząc.
- Chcesz, żebym poszedł z tobą? Rozumiem cię, Davy.
Szybko pozbierał swoje rzeczy, rozpętał zwierzęta i dosiadł wielbłąda.
- Mam nadzieję, że jesteś na tyle mądry, aby mnie nie oszukiwać- powiedział. Pies szedł po swoim tropie. Steve poczuł niepokój. Mimo upału poganiał zwierzęta do ostrego kłusu. Każdorazowo, kiedy osiągał jakieś wzniesienie, zatrzymywał się na chwilę i spoglądał przez lornetkę na zachód, nie zauważył jednak żadnego ruchu.
Czyżby zmienili zdanie? Może pojechali za mną jeepem? Nie, na pewno nie. Droga wiodąca przez płaskowyż ku dolinie Almerii była wprawdzie dłuższa, ale wygodniejsza od wybrzeża, nawet jeżeli jechało się samochodem terenowym. A może Jerome miał wypadek? Niecierpliwie uderzał nogami o boki wielbłąda. Po dwóch godzinach ujrzał przed sobą grzbiet wzniesienia, skąd wyruszył rankiem. Z lewej strony dudniły wody Atlantyku, spadając w dół. Powietrze przepełnione było wodną mgłą i solą.
Nagle Davy rzucił się do przodu. Steve pobiegł za nim i po chwili znalazł się obok Godlucka, leżącego na brzuchu. Zeskoczył z siodła, odwrócił Goodlucka na wznak i zbadał go dokładnie: dwie brzydkie rany znajdowały się na udach, dwie na lewym biodrze i jedna na ramieniu. Najwidoczniej trafiły go odłamki granatu. Musiał stracić sporo krwi, a mimo to posuwał się do przodu, dopóki starczyło sił. Może szukał pomocy? Steve ułożył głowę rannego na kocu, zwilżył mu wodą usta i przemył rany tak jak potrafił. Z bólu Goodluck doszedł do siebie, skowycząc zwinął się w kłębek, oparł łokcie o żołądek i podciągnął kolana pod brodę.
- Goodluck, to ja, Steve. Co się stało?
Pędrak spojrzał na niego oczyma pociemniałymi z trwogi, oblizał sobie wargi, po czym opowiedział o wszystkim. Steve zdrętwiał.
- Pojadę z powrotem- powiedział.
Goodluck ze znużeniem potrząsnął głową.- Pochowałem Snowballa- powiedział.-Jerome wjechał w trzęsawisko, ale wtedy chyba już nie żył.
Steve milczał. Długo wpatrywał się w szumiącą wodę.
- Posłuchaj, Goodluck- odezwał się w końcu.- Nie mogę wyjąć ci z ciała odłamków granatu. Albo wyjdą same, albo pozostaną tak na zawsze. Jeżeli szczęście nam dopisze, postawię cię znowu na nogi. Właściwie nie jest tak źle. Wprawdzie straciłeś dużo krwi, ale żaden z żywotnych organów nie jest naruszony. W przeciwnym razie nie zaszedłbyś tak daleko.
Goodluck skinął głową.
Steve przeniósł go w cień akacji i przygotował dla niego legowisko, po czym rozpalił ognisko i przyrządził coś do jedzenia.
Następnego ranka ściął kilka młodych drzew, zbudował z nich nosze dla Goodlucka i przymocował je do siodła jednego z jucznych zwierząt. Na pokładzie barki będę mógł zająć się nim lepiej, pomyślał. Nie powinienem iść na polowanie, zostawiając go tu samego, ale z drugiej strony muszę żywić go surowym mięsem; wtedy szanse przeżycia będą większe.
I w ten sposób wyruszyli na wschód.
Posuwali się bardzo powoli. Steve czuwał nocami, a za dnia zasypiał często w siodle. Czuł powolne, kołyszące ruchy wielbłąda, który pewnym krokiem zstępował w dolinę. Zbocza, jeszcze niedawno spalone od słońca i porośnięte kolczastymi krzewami, pokrywała teraz delikatna zieleń. Każdorazowo, kiedy wiał wiatr południowy, zasłony z mgły ciągnęły na północ, otulając białym całunem stoki płaskowyżu na Półwyspie Pirenejskim. Większość roślin, które wyrosły tu kiedyś na suchym słonym podłożu, umierały pod wpływem wilgoci, zaczynały natomiast pojawiać się nowe.
Cała Europa miała niedługo pokazać swoje nowe oblicze. Na gaje palmowe w pobliżu Alp spadnie śnieg, olbrzymie stada antylop pociągną na południe, a wraz z nimi lwy, tygrysy, leopardy i inne drapieżniki - przynajmniej te istniejące już na palecie Darwina. Pozostaną jedynie mastodonty, do czasu, aż i one w poszukiwaniu pożywienia będą usiłowały przedostać się przez lasy zatopione w śniegu, gdyż droga na pastwiska w Afryce będzie już odcięta przez masy wody Morza Śródziemnego. Pewnej, zaś wiosny, po wyjątkowo długiej i bezlitosnej zimie wyginą i one - co do jednego.
Pozostaną również przodkowie człowieka, zarówno boiseie jak i pędraki przystosowując się do życia wśród lodu i chłodu. A kiedy powędrują na południe w ślad za stadami zwierząt, nauczą się walczyć z przeciwnościami losu. Tak, to stanie się najpilniejszym zadaniem rasy ludzkiej: walka z przeciwnościami losu, a przy okazji człowiek rozwinie również inne sprawności. I wreszcie nie będzie już przeszkód, których człowiek nie potrafiłby zwalczyć; ani wrogiego środowiska, ani gór, ani rwących potoków, ani ataków chłodu, ani powodzi, ani zębów czy pazurów zwierząt, ani braku pożywienia czy przestrzeni życiowej, ani czasu - stale jednak , niezależnie od miejsca, w którym się znajduje, człowiek będzie napotykał przeszkodę doprowadzającą go do szaleństwa: siebie samego.
Steve rozejrzał się i poprawił chustę, osłaniającą twarz przed kurzem. Jechali już drugi tydzień, a jesień przypominała tym razem nie kończące się lato. Goodluck spał niespokojnie, Davy wybiegał do przodu, podążając równolegle do brzegów wody mającej w przyszłości przekształcić się w Morze Śródziemne. Miało jednak upłynąć całe tysiąclecie, zanim ta cała rozległa kotlina wypełni się wodą, natomiast jeszcze za dwieście lat będą istniały na południe od Sardynii i Sycylii pomosty lądowe dzięki którym zwierzęta będą mogły przechodzić w cieplejsze regiony, ratując swe życie. Dopiero później nad Europą przejdą trwające miliony lat okresy lodowcowe które swym surowym mroźnym tchnieniem wygaszą niemal wszelkie przejawy życia na północ od Alp.
Wielbłąd ciągnący nosze pozostał nieco w tyle, Steve ściągnął więc mocniej cugle, którymi zwierzę przywiązane było do jego siodła.
- Chodź!- powiedział. Nie odwrócił się nawet; niezmordowanie podążał na wschód, tam gdzie wschodziło słońce.
Wieczorem osiemnastego dnia dotarli do ujścia Almerii. Barka stała przycumowana do tonących drzew, tak jak ją pozostawili. Steve zagnał wielbłądy na łąkę, aby najadły się do syta.
Następnie za pomocą prowizorycznej uprzęży zaprzągł jednego z wielbłądów do liny kotwicznej barki i przyciągnął ją bliżej do brzegu. Z maty i płótna żaglowego sporządził na pokładzie wygodne posłanie i ułożył na nim Goodlucka. Stan rannego był ciężki. Jedna z ran na udzie nie wyglądała ładnie, zaczęła się jątrzyć. Noga opuchła. Goodluck nie mógł chodzić, nawet na czworakach.
Po napełnieniu wszystkich pojemników świeżą woda Steve wprowadził zwierzęta jedno po drugim na pokład, uwiązał je i zdjął cumy. Następnie zaciągnął żagiel który na słabym wietrze zachodnim wydął się opieszale, i odbił od brzegu. Zgodnie z radą kapitana umocował ster i przysiadł obok Goodlucka. Opatrzył ranę i ulokował chorą nogę wyżej, aby opuchlizna zeszła.
Pędrak gorączkował, często wymachiwał swoimi mocnymi, małymi pięściami pomrukując przy tym groźnie. Steve zaczął się już zastanawiać, czy nie należałoby skrępować chorego, nie mógł się jednak na to zdobyć. Zdawał sobie sprawę, że nie uratuje Goodlucka, ale mimo to zamierzał uczynić wszystko, aby przynajmniej ulżyć mu w cierpieniach.
Co kilka godzin sprawdzał sieci, wciągał na pokład ryby, z których jedne wykorzystywał jako przynętę, inne zaś przyrządzał do spożycia.
Musiał karmić Goodlucka, co nie było sprawa prostą, ale Steve nie tracił cierpliwości. Przez cały czas asystował mu Davy i każdorazowo, kiedy pędrak zwracał jedzenie, reagował na to pełnym wyrzutu warczeniem.
Po nakarmieniu Goodlucka Steve zdrzemnął się w cieniu żagla. Usnął również wiatr, takielunek skrzypiał w rytm niskich fal, marszczących połyskliwą, bezkresną powierzchnię wody. Teraz, kiedy czas znieruchomiał, a słońce stanęło w zenicie, Steve przypomniał sobie słowa, o których- jak sądził- zdążył już zapomnieć: o spadających słońcach i aniołach rozlewających czary gniewu na ziemię. Niekiedy odczuwał niepokój serca, aż do bólu. Ostatkiem sił dopełzł do relingu i wymiotował, po czym stał oparty o poręcz, ciężko dysząc, aż doszedł do siebie na tyle, by spryskać sobie twarz i czoło zimną wodą. Potem, kiedy woda parowała z jego czoła, pozostawiając sól, odnosił wrażenie, jakby po twarzy przebiegały mu pająki, aby zbudować sobie gniazdo w mroku jego świadomości.
Ustawicznie nawiedzał go ten sam sen. Z jakiegoś wzniesienia - nie wiedział, co właściwie znajduje się pod jego stopami, ale czuł się jak drzewo wrośnięte w skalistą wysepkę - spoglądał na brzeg, o jaki chlupotała ciemna, oleista kałuża; gęsta, cuchnąca breja, w którą ściekały wszystkie wody Ziemi i w której zamarło wszelkie życie. Od linii brzegowej aż po widnokrąg rozciągały się wydmy oblane zimnym, kredowobladym światłem, a w górze straszyło czarne niebo, jak gdyby jakiś potworny letni wiatr wywiał stąd atmosferę, wydając oblicze Ziemi na pastwę wiecznych burz. Nagle ziemia zakołysała się pod wpływem potężnego trzęsienia nadchodzącego od strony horyzontu, spłaszczającego grzbiety wydm i wypiętrzającego w górę doliny. I również tym razem, jak zwykle, Steve obudził się dręczony przeświadczeniem, że oto ujrzał Ziemię, o jakiej mówił Paul: Ziemię pozbawioną przyszłości.
Zapadł już wieczór. Słońce zaszło. Steve był zmęczony, oblewał go pot. Na czworakach zbliżył się do Goodlucka, przekonany, że pędrak zmarł. Ale Goodluck oddychał słabo, ale regularnie. Spał.
Nad wybrzeżem Afryki widniała ciemna chmura opierając się o boki gór. Jej krawędzie rozbłyskiwały jasną żółcią.
Steve odetchnął głęboko i otarł sobie czoło. Upał męczył go. W bezruchu wpatrywał się w zapadającą noc.
I to, myślał trwożliwie, miało oznaczać moje życie? Do tej pory był przekonany, że chodzi z pewnością o coś w rodzaju próby generalnej, po zakończeniu której kurtyna podniesie się dopiero wtedy, gdy wszystkie role zostaną optymalnie rozdzielone, a aktorzy będą przygotowani do odegrania pierwszego aktu. Nie można przecież wypchnąć na scenę kogoś, kto nie zna ani swojej roli, ani sztuki, w której ma zagrać.
W tej samej chwili uświadomił sobie jednak, że to właśnie jest jego życie; że kurtyna nie podniesie się już więcej, ale wkrótce opadnie; że to wszystko, co rozpaczliwie przechowywał w pamięci, jest jego życiem i że to wszystko rozpływa się w rękach; że nie można już cofnąć nawet jednej sekundy; że zwrotnice, które przestawił niefrasobliwie, w lekkomyślnym przeświadczeniu, iż wynikłe z tego konsekwencje będzie można potem skorygować, okazały się niestety nieodwracalne i ta świadomość zaciążyła na nim jak olbrzymia góra, jak owa góra czasu, jaką przytłoczono mu pierś, dlatego tylko, że owego ranka, zamroczony jeszcze alkoholem, nie oddał swojej plastikowej tabliczki i lekkomyślnie, jak inni, dał się zaprosić do odbycia tej zwariowanej przygody.
Wydawało mu się, że siedzi za sterami Space Shuttle, w dole przemyka martwa Ziemia, podążająca gdzieś w przyszłość. Radiostacja milczy, słychać jedynie elektromagnetyczny śpiew gwiazd; echo dzieł stworzenia, powracające od krawędzi wszechświata. Wtem nad linią horyzontu pojawia się pierwszy blask wschodzącego słońca -i znika z powrotem! Steve spogląda gorączkowo na lampy kontrolne, ale te zgasły. Strzałki wskaźników stoją na zerze.
W powietrzu unosi się zapach gnicia, płuca wypełnia czarny pył. Steve czuje, że Ziemia przestała go już przytrzymywać, że oto oderwał się od niej, wznosząc się ku gwiazdom.
- Co ci jest, Goodluck? - dyszy i patrzy z trwogą na rosłą, ciemną postać stojącą przed nim i zasłaniającą gwiazdy.
Spętane na tylnym pokładzie zwierzęta zaczęty poruszać się niespokojnie, wreszcie wstały. Stukając pazurami o pokład podszedł Davy i trącił Steve'a pyskiem. Księżyc wyjrzał zza chmur.
Steve obudził się i wpił wzrok w maszt, który wziął za ową straszliwą postać. Daleko na wschodzie błyskało się, ale burza nie nadciągała.
Goodluck żył jeszcze. Steve umył go, po czym nakarmił i napoił.
Płynęli na wschód. Niebo skąpane było w blasku słońca, drobne fale połyskiwały srebrzyście i tak żeglowali dzień po dniu, wiedzeni przez bezkresny brzask i następującą po nim gwiaździstą noc.
Roje ptaków przecinały ich kurs. Leciały wysoko, zbyt wysoko, aby można je było rozpoznać.
- Popłyniemy na południe, jak one- zawołał Steve do Goodlucka.
Nocą słyszał ich krzyki wśród gwiazd. Brzeg przesuwał się do tyłu: jesienny las, wiecznie zielone miłorzęby i złociste korkodęby, płomienne klony, bladozielone cynamonowce, ciemne cyprysy i żółtawe zarośla osłonięte przez pinie.

Przy ujściu Soummanu Steve skierował barkę do brzegu. Na wschodzie, zasnuta mgłą, leżała dawna strefa lądowania, nieco dalej - La Galite. Tam zaczęło się wszystko, tam eksplodowało serce wieloryba, naznaczając ich swoją krwią, tam rozpierzchły się galaktyki rzeczywistości.
Przeniósł Goodlucka na ląd, następnie przeprowadził wielbłądy wraz ze sprzętem i bagażem, po czym rozbił obóz.
Zgłodniałe zwierzęta zagnał na łąkę, zajął się Goodluckiem, i wreszcie położył się wygodnie, aby wypocząć. Niemal natychmiast zasnął jak kamień. Obudził go świst, świdrujący w uszach. Davy warczał, a Goodluck kręcił niespokojnie głową na prawo i lewo.
Steve uniósł dłoń, osłaniając oczy, i wtedy na wysokości około dziesięciu metrów dostrzegł jasne, krystaliczne migotanie: był to obiekt o kształcie opływowym, niemal przezroczysty, o długości do sześciu metrów, w którym unosiła się postać odziana w szkarłatny skafander ochronny i wyposażona w biały tornister. Jej ręce spoczywały na tablicy rozdzielczej.
Kurz wzbił się do góry, ale Steve nie zauważył żadnego zespołu napędowego. Z cichym brzękiem wysunęły się od spodu trzy cienkie nogi teleskopowe. Pojazd osiadł na ziemi i w tym momencie stał się nieprzejrzysty. Na dziobie Steve dostrzegł insygnia, o jakich opowiadał mu Harald. Na dachu pojawiło się działko laserowe, kierując lufę w jego stronę.
Steve uniósł dłonie do góry.
- Nie strzelać-zawołał.
Dolna część pojazdu rozwarła się, z powstałej szczeliny wysunięto krótką drabinkę, na której po chwili pojawiły się szkarłatne buty.
Davy wyszczerzył kły i warknął. Działko laserowe obróciło się natychmiast jego stronę.
- Nie strzelać! -krzyknął Steve do postaci, która wyszła spod pojazdu i podeszła ku niemu.
- Nie bój się-powiedział pilot po włosku, wymawiając te słowa dziwnie twardo. Hełm tłumił nieco głos. Wzniósł do góry prawą rękę i działko równie skierowało lufę do góry, pozostając już w tym położeniu.
Pilot był mężczyzną nadzwyczaj wysokim i barczystym. Ma co najmniej dwa metry wzrostu, pomyślał Steve, usiłując daremnie dojrzeć jego twarz za przydymionym wizjerem hełmu. Bez przeszkód natomiast obejrzał insygnia na rękawach skafandra. Z prawej strony widniała owieczka, z lewej klucz skrzyżowany z działkiem laserowym. U góry było napisane: CHRISTO SALVATORI.
- Kim jesteś? -zapytał Steve kalecząc włoski.
Pilot przycisnął guzik przy hełmie i odparł przez mikrofon zewnętrzny:
- Znasz mój język?
- Niestety bardzo słabo.
- Przybywasz z przyszłości, która nie znajduje się w ręku Boga.
Ale ta ręka ciążyła wystarczająco silnie na moim świecie, pomyślał Steve.
- Kim jesteś? - powtórzył pytanie.
- Toruję drogę Boga- wyjaśnił pilot.-Szukam jednego z naszych żołnierzy, który działał w tym odcinku czasowym i nie powrócił.
- Czy to znaczy, że potraficie wracać w przyszłość? - zapytał Steve. Wstrzymał oddech czekając na odpowiedź.
Pilot zawahał się.
-Oczywiście - odparł w końcu. - W moją przyszłość. Przyszłość Boga.
- Mógłbyś wziąć nas ze sobą?
- Mógłbym zabrać ciebie, ale nie mogę zadecydować o tym samodzielnie.-Wskazał na Goodlucka. -Ale on musi zostać.
- Potrzebna mu natychmiastowa pomoc lekarska.
Goodluck otworzył oczy. Wsparł się na łokciu i utkwił wzrok w nieznajomym, jak gdyby dostrzegł ducha.
Ten zaś podszedł bliżej i ukląkł przy nim. Poruszył coś na rękawiczce, a następnie dotknął ramienia chorego. Sierść rozstąpiła się, odsłaniając ciemną skórę. Pilot pomajstrował coś przy tornistrze i wydobył z niego półkolisty, przypominający żółwia przedmiot, po czym przytknął go do zranionego miejsca. Przyrząd przyssał się do ciała i zaczął brzęczeć: Goodluck spoglądał na to dziwo z mieszaniną ciekawości i trwogi. Szczerzył zęby, jego wargi dygotały, nie wydawał jednak żadnego dźwięku. Nie drgnął nawet, kiedy po kilku minutach pilot odjął przyrząd. W trzech miejscach na skórze ciekła teraz krew.
Pilot wyprostował się i zwrócił do Steve'a, po czym dotknął również jego nagiego ramienia. Jego dotyk był chłodny, sprawiał ulgę. Potem żółw wessał się w ciało, ale ból był nieznaczny.
- To już prawie czterdzieści lat- wyjaśnił Steve. -Pański kolega został wciągnięty w bitwę pomiędzy naszym oddziałem a wrogiem. Podobno poległ wtedy, tak przynajmniej zeznawali naoczni świadkowie.- Nie dostrzegł żadnej reakcji. Wizjer hełmu pozostał ciemny i nieprzenikniony.
Potarł sobie ramię, kiedy tamten odjął przyrząd i popatrzył na trzy drobne ranki w miejscach, gdzie sondy przeniknęły w jego ciało.
- Zobaczę, co będę mógł dla ciebie zrobić- powiedział pilot. - Będziesz tu czekał?
Steve kiwnął potakująco głową.
- A więc nie odchodź. Wkrótce tu przyjdę.
Wsiadł z powrotem do pojazdu. Niewidoczny zespół napędowy wzbił tuman piachu, obiekt stał się znowu przezroczysty i bardzo szybko wzbił się w górę, ku niebu.
Machinalnie Steve uniósł dłoń jak gdyby chciał powstrzymać połyskujący pojazd, ale potem opuścił ją i odwrócił się do Goodlucka. Pędrak spał. Steve ułożył się obok niego w chłodnym cieniu akacji i wkrótce zapadł w kamienny sen.
Zbudził go Davy, trącając natarczywie pyskiem. Przeciągnął się z zadowoleniem: zmęczenie ustąpiło, czuł się rozluźniony wewnętrznie i żądny czynu. Jak długo spał? Ten dziwaczny sen... Spotkanie z aniołem, podobne do przygody Haralda...
Raptownie usiadł i spojrzał na ramię. Niecierpliwie zdrapał strup. Drobne ślady po trzech sondach były już zagojone i niemal niewidoczne.
Goodluck rozpalił ognisko, nadział na kij kawałek mięsa i zaczął opiekać je nad ogniem.
Steve wstał, podszedł bliżej i zaskoczony wpatrywał się w niego poprzez płomienie. Goodluck wyglądał przerażająco. Jego wychudłe ciało przypominało szkielet, skóra opinała się na żebrach, obojczyki sterczały jak kanciaste uszy, matowa, skołtuniona sierść wypadała całymi kosmykami, na lewym ramieniu widniała naga powierzchnia wielkości dłoni.
Goodluck zaczął drapać to miejsce, jakby wyczuł wzrok Steve'a.
- Davy upolował żmiję-powiedział.
Gałęzie paliły się z trzaskiem. Steve potrząsnął nieznacznie głową i poszukał wzroku Goodlucka, zatopił swoje spojrzenie w jego orzechowych oczach, w których iskrzyło się nowe życie.
Pędrak ściągnął wargi i uśmiechnął się. Steve odwzajemnił uśmiech.
Czym jest rzeczywistość dla ducha człowieka, zapytał wtedy Paul. To getto. Goodluck, jakby odgadując jego myśli, przesunął dłonią po czole i oczach gestem, jakim odgarnia się nić babiego lata.
Steve wstał i zaczął siodłać zwierzęta. Goodluck wodził za nim zdziwionym wzrokiem.
- Jedziemy? - zapytał.
-Jeżeli dujesz się wystarczająco silny.
- Jestem silny.
- Więc jedź ze mną.- Energicznym ruchem podciągnął popręg.- Nie mogę cię tu pozostawić.
Goodluck spojrzał na zachód, na nisko wiszące słońce.
- Dziś nie ujedziemy już daleko.
- A więc będziemy jechać również nocą. Nie mogę tu pozostać, to miejsce przeraża mnie.
Goodluck rozejrzał się trwożnie. Skinął głową. Przekroił upieczoną żmiję na trzy części i rozdzielił je. Następnie zgasił ognisko.
Słońce zaszło, kiedy jeszcze jechali doliną. Tuż po północy dotarli do krawędzi płaskowyżu i tu dopiero pozwolili odetchnąć zwierzętom.
Sierp księżyca podążał ku odległym wzgórzom na zachodzie, oblewając poświatą rozkołysane morze traw na Saharze, które rozciągało się pod bezkresnym niebem aż po linię horyzontu.
- Chciałbym rozłożyć swoje skrzydła i pofrunąć-odezwał się Steve. Goodluck spojrzał na niego badawczo, wyszczerzył zęby i chrząknął. W jego mrocznych jak noc oczach widniały roje migotliwych gwiazd.
Steve roześmiał się i beztrosko uderzył piętami w boki zwierzęcia, popędzając je do przodu. Miał wrażenie, jakby był oczekiwany za horyzontem, po drugiej stronie mroku, po drugiej stronie rojów gwiazd. Przepełniało go uczucie radości.
O wschodzie słońca wchłonęło ich rozlegle, jasne serce Afryki.







Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolfgang Jeschke Ostatni dzien stworzenia
wolfgang jeschke ostatni dzien stworzenia
Ostatni dzień stworzenia
Ostatni dzień stworzenia
Ostatni dzień ostatnia noc
konwicki ostatni dzien lata
Wolfgang Jeschke [Novelette] Loitering at Death s Door [v1 0] (htm)
Wolfgang Jeschke Błąkając się u śmierci bram
Yeti Wolfgang Jeschke
Jak stworzyć tekst
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
Zarzadzanie codziennoscia Zaplanuj dzien skoncentruj sie i wyostrz swoj tworczy umysl
ćwiczenia ostatnie zadania

więcej podobnych podstron