wolfgang jeschke ostatni dzien stworzenia





Wolfgang Jeschke

Ostatni dzień stworzenia





Tłumaczenie: Mieczysław Dutkiewicz













I stał się wieczór i poranek - dzień piąty.
I rzekł Bóg: Niech zrodzi ziemia istoty żywe
Według rodzaju swego: bydło i płazy, i zwierzęta ziemne,
według rodzajów swoich. I stało się tak.
I uczynił Bóg zwierzęta ziemne według rodzajów
ich, i bydło, i wszelkie płazy ziemne, według rodzaju
swego. I ujrzał Bóg, że to było dobre.
I rzekl Bóg: Uczyńmy człowieka na wyobrażenie
i podobieństwo nasze...

(Genesis 1, 23 - 26)




PROLOG

W roku 1959 Steve Stanley ukończył 16 lat. Dzieciństwo spędził w Paryżu i
Rzymie, gdzie ojciec jego przebywał jako przedstawiciel jednego z amerykańskich
koncernów farmaceutycznych. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych uczęszczał na
uczelnie w Springfield w stanie Ohio. Postanowił studiować budowę samolotów i
zostać pilotem. Zdał wszystkie egzaminy, po czym podjął służbę w Air Force.
W roku 1959 wywiad amerykański odkrył w rejonie Morza Śródziemnego ślady
świadczące o istnieniu planu, który miał radykalnie zmienić rzeczywistość.
W roku 1968 Steve Stanley miał 25 lat i należał do grona najlepszych pilotów Sił
Powietrznych USA.
W roku 1968 rozpoczęto w ścisłej tajemnicy i przy zastosowaniu ostrych środków
bezpieczeństwa przygotowania do akcji, którą flota Stanów Zjednoczonych
zamierzała przeprowadzić przy współudziale NASA i która miała stać się
wydarzeniem przełomowym w dziejach ludzkości.
W roku 1977 Steve Stanley miał 34 lata i był zatrudniony w firmie Rockwell jako
pilot - oblatywacz. Stracił tę pracę, kiedy prezydent Carter podjął decyzję o
niewdrażaniu do seryjnej produkcji samolotu B - 1. Steve Stanley począł ubiegać
się o posadę w NASA, gdzie właśnie szukano doświadczonych pilotów.
W roku 1977 tajny plan NASA i floty USA znajdował się już w bardzo zaawansowanym
stadium, chociaż niektórzy z naukowców uczestniczących w akcji ostrzegali
usilnie przed mogącymi nastąpić konsekwencjami.
W tym czasie nikt z grona wtajemniczonych nie miał już złudzeń: nie wszystko
przebiegało zgodnie z planem. Wojsko, ignorując ostrzeżenia, forsowało projekt
za wszelka cenę, jakkolwiek nawet laicy zdołali się już zorientować, że w
rejonie morskim na zachód od Bermudów dzieją się dziwne rzeczy. Fantastyczne
spekulacje na temat tak zwanego "trójkąta bermudzkiego" zaczęto snuć w okresie
dogodnym dla CIA, która podsycała nawet owe niejasne pogłoski, aby zniechęcić
naukowców do zajęcia się na serio zagadkowymi zjawiskami.
Wkrótce nazwisko Steve Stanley'a, wymienione przez komputer, wpisano na listę
kandydatów wybranych do wzięcia udziału w tajnym przedsięwzięciu. Wśród nich
znaleźli się specjaliści z różnych gałęzi nauki, techniki i logistyki, jak
również dawni członkowie grupy bojowej, spełniający określone wymagania.
Steve Stanley nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, czego oczekuje się od niego - tak
samo jak inni znajdujący się na liście dowodzącego całością akcji, admirała
Williama W. Francisa. Nikt z nich nie zdawał sobie sprawy, ze ich życie zmieni
się radykalnie, wyprzedzając najśmielsze marzenia. Wybrano ich, aby przekroczyli
bramy raju - jednakże wydarzenia, jakich stali się świadkami, nie zwiastowały
dzieła stworzenia, a raczej apokalipsę.
Pewnego dnia Steve Stanley zniknął bez śladu, a wraz z nim zniknęli w ten sam
sposób ci, których wytypował komputer.
Czy rzeczywiście bez śladu?
Ślady takie istniały.
Jednakże ich wykrycie było sprawą niezmiernie trudną, a jeszcze trudniejszą -
właściwe odczytanie, zwłaszcza dla tych, którzy nie byli im współcześni.




Część 1

Ślady

Kiedy dnia 13 sierpnia 1970 roku z portu w Lizbonie wypłynął "Glomar
Challenger", aby przeprowadzić wiercenia podwodne w rejonie Balearów, na
wyjaśnienie zagadkowych zjawisk mających miejsce w latach 50 - tych i 60 - tych
czekali nie tylko naukowcy. Biolodzy i oceanografowie pragnęli rzucić światło na
ważne zdarzenie sprzed około pięciu i pół milionów lat, kiedy to nastąpiło
przejście z miocenu w pliocen. Dla obszaru śródziemnomorskiego oznaczało to
rewolucję biologiczną, wiążącą się z drastyczną zmiana klimatu w Europie.
Ekspedycję finansowała Narodowa Fundacja Naukowa, a nadzorował ją Instytut
Oceanografii. Dnia 23 sierpnia w godzinach popołudniowych okręt badawczy
zakotwiczono elektronicznie w odległości 100 mil od Barcelony i rozpoczęto
pierwsze podwodne wiercenia na głębokości 2000 metrów. Potem nastąpiły kolejne
wiercenia.
Uzyskane wyniki potwierdziły słuszność hipotez Williama E.B. Bensona z Narodowej
Fundacji naukowej oraz Orvill'a L. Bandy'ego z Uniwersytetu w Południowej
Kalifornii. Potwierdziły one również ryzykowne przypuszczenia kilku wysokich
urzędników Pentagonu , interesujących się pewnym projektem z końca lat
sześćdzięsiątych, a więc z okresu kiedy program Apollo przeżywał swój punkt
kulminacyjny. W trakcie konferencji prasowych w Paryżu i w Nowym Jorku, na
których poinformowano opinię publiczną o wynikach ekspedycji, zatajono
przezornie kilka informacji. Dotyczyły one wydobytego na powierzchnię morza
materiału, którego początkowo nie można było zidentyfikować, a który z całą
pewnością stanowił istotny argument przemawiający za projektem. Argument ten
skłonił prezydenta Nixona w lutym 1971 roku - lot Apolla został właśnie pomyślnie
ukończony - do dokonania drastycznych cięć w budżecie lotów kosmicznych NASA na
korzyść projektu o kryptonimie "Sealab", przygotowywanego wspólnie przez flotę i
NASA.
Wyniki potwierdziło kilka zagadkowych szczegółów, zgromadzonych przez wywiad.
Pierwsza wskazówka pochodziła z roku 1959. Odkrycie dokonane przez francuskie
Ministerstwo Wojny było niezwykle alarmujące, gdyż nie umiano znaleźć na nie
żadnego wyjaśnienia. Oznaczono je jako "Dowód nr 1". Komandor Francis,
doświadczony oficer z Wydziału Zbrojeniowego Floty USA, otrzymał rozkaz
przeprowadzenia odpowiednich badań. Jednak dopiero w roku 1968 natknął się na
kolejny szczegół, pasujący do tej osobliwej mozaiki: był to "Dowód nr 2" ze
Szwajcarii. W roku 1969 wywiad wyszperał w Watykanie informację, skatalogowaną
następnie jako "Dowód nr 3". Mozaikę kompletowano fragment po fragmencie,
stopniowo przybywały kolejne elementy układanki i również naukowa baza
przedsięwzięcia przybierała sukcesywnie formę zaprojektowaną już od dawna przez
Francisa i jego współpracowników. Pod tym kątem analizowano już od ponad
dziesięciu lat wszelkie publikacje z dziedziny fizyki teoretycznej.


DOWÓD Nr 3

FLET ŚW. WITA


Anachronizmów nie rozpoznaje się łatwo. Chyba że czyni to człowiek, który był
świadkiem pewnych wydarzeń i może usystematyzować je według ich funkcji i
wyglądu, lub też ktoś, kto urodził się po fakcie, ale i tak wie o wszystkim z
przekazów. Natomiast ci przedwcześnie urodzeni potraktują takie zjawiska jako
osobliwość, albo jako przedmioty magiczne lub święte - w zależności od stanu
umysłu i stopnia pobożności.
Już od stuleci istnieją poszlaki świadczące o tym, że kiedyś w zamierzchłej
przeszłości w rejonie Morza Śródziemniego musiało wydarzyć się coś, co można by
określić mianem "załamania czasu". Osobliwe znaleziska z wybrzeży południowej
Hiszpanii i południowych Włoch, z Malty, Sardynii, Korsyki i Belearów, ale
przede wszystkim z Sycylii czczono o czci się tu i ówdzie po dzień dzisiejszy
jako relikwie, a to ze względu na ich niezniszczalność i tajemniczość. Są to
właściwie okruchy jakiejś masy o zabarwieniu od brudnej bieli do brązu, z
odcieniem żółci, którą można wziąć za starą kość słoniową lub szczątki
szkieletów wyszlifowanych w ciągu stuleci przez wodę i piasek i zdeformowanych
nie do poznania. Tym skwapliwiej więc puszczano wodze fantazji, nadając owym
kościanym szczątkom konkretne kształty, dostrzegając w nich nawet świętość oraz
interpretując je jako ocalone w cudowny sposób części ciała najprzeróżniejszych
świętych, którzy kiedyś stąpali po ziemi.
I tak w San Lorenzo, w pobliżu miasta Reggio w Kalabrii, czci się od ponad 500
lat kawałek takiej masy o długości dwudziestu centymetrów, będący jakoby palcem
wskazującym proroka Jeremiasza. W Ajgeciras w okolicach Giblartaru przechowuje
się jako relikwie przedmiot w kształcie kwadratu o bokach długości 12 cm -
rzekomo część czaszki Jana Chrzciciela, którego odrąbana głowa przypłynęła w
cudowny sposób do wybrzeży Hiszpanii - a w co najmniej 37 kościołach spoczywają
kosteczki palców od rąk i nóg, szczęki górne i dolne, żebra i piszczele co
najmniej dwudziestu siedmiu świętych, proroków i innych postaci zasłużonych dla
religii.
Najosobliwsze do tej pory znalezisko spoczywa w srebrnym relikwiarzu w kościele
Sta. Felicita w Palermo; to, co przenajświętsze u Świętego Wita, albo Vitusa,
jak go zwano w tych stronach. Vitus, jako święty, czczony dziś między innymi
przez piwowarów i górników, przez ludzi ułomnych i kotlarzy, aktorów aptekarzy i
winogrodników, wzywany przy nocnym moczeniu i pożarach, ukąszeniu węża i
wściekliźnie, pląsawicy i padaczce, podnieceniu i zagrożonej niewinności,
pochodził z Mazara del Valla, miejscowości położonej w południowo zachodniej
części Sycylii. Jak wiadomo, wycierpiał wiele za sprawą siepaczy Dioklecjana na
przełomie lat 304/305. Był synem zamożnego poganina zwanego Hylas i ku jego
zmartwieniu przystał już w wieku siedmiu lat do sekty chrześcijan. Chcąc ujść
karzącej dłoni rozsierdzonego ojca, uciekł wraz ze swą mamką Crescentią i swoim
nauczycielem Modestiusem do Lukanii. Tam jednak rozpoznano go, ujęto, po czym
doprowadzono z powrotem do Rzymu, gdzie zamierzano pozbawić go życia w
szczególnie okrutny sposób: miano umieścić go w kotle z wrzącym olejem. W
ostatniej chwili aniołowie wybawili go z opresji, porywając ze sobą daleko,
gdzie wkrótce zmarł.
W roku 583 zaczęto dzielić szczątki męczennika. Ciało przewieziono do Dolnej
Italii, podczas gdy oddzielony członek pozostał w Sycylii. Przeor Furlad z St.
Denis, człowiek obrotny, sprowadził okaleczone zwłoki do swojego klasztoru w 756
roku, ale widocznie nie wszyscy jego następcy okazywali Witowi tę samą cześć,
gdyż w roku 836 przeor Hilduin podarował zwłoki klasztorowi Corvey. Tam dokonano
dalszego podziału ciała męczennika. W roku 922 książę Wenzel, który na cześć
Wita budował kościół w Pradze, właśnie w miejscu, gdzie dziś wznosi się na
Hradczanach słynna katedra Św. Wita, otrzymał ramię zmarłego. W roku 1355 cesarz
Karol IV postanowił zebrać wszystkie brakujące szczątki, porozrzucane tu i
ówdzie, znalazł jedynie w Pawii kilka kosteczek, o których autentyczności
teologowie nie byli do końca przekonani. Dziś w Europie Środkowej i Południowej
jest ponad 150 miejscowości, gdzie znajdują się podobno części ciała Św. Wita.
Najbardziej wyszukana relikwia, jakiej Wit zawdzięcza swój patronat nad
zagrożoną niewinnością, pojawiła się w Palermo w X wieku. Dokumenty wspominają o
niej w roku 938 w związku z odbudową kościoła Sta. Felicita, gdzie znalazła
bezpieczne schronienie. Legendy, oplatające do tej pory tak bujnie postać
młodego męczennika, milczą na temat losów, jakie stały się udziałem relikwii w
ciągu tych 355 lat.
Istnieje przekaz usiłujący w sposób wiarygodny wyjaśnić jej pochodzenie: pewien
rybak, Rosso, wyruszył na połów. W nocy zaskoczył go sztorm, a fale rzuciły łódź
na pełne morze. Przez dwa dni i dwie noce Rosso cierpiał niewypowiedziane mąki,
aż wreszcie burza ucichła, a on ujrzał rankiem trzeciego dnia znajomy brzeg.
Wyciągnął siec i wtedy oczom jego ukazał się obok dwunastu ryb (w tą liczbą
oczywiście nie można wierzyć, gdyż najprawdopodobniej chodzi tu o aluzję do
dwunastu apostołów) dziwny przedmiot: wygięty, podobny do węża, rowkowany, o
długości półtorej stopy i średnicy pół piędzi, z nieznanego, bladoszarego
materiału, który byt zarazem elastyczny i kruchy.
Rybak wdzięczny za swoje cudowne ocalenie, przekazał osobliwe znalezisko
przeorowi z Sta. Felicita, ten zaś zamknął je w skrytce, aby zaoszczędzić jego
widoku - mógł bowiem nasunąć nieprzyzwoite skojarzenia - damom. Działo się to w
połowie IX wieku.
Przedmiot ów jakoby cudem przetrwał bez żadnego uszczerbku pożar, który w 922
roku obrócił Sta. Felicita' w perzynę. W roku 932 rozpoczęto budowę nowego
kościoła i ten zachował się w dużej części do dnia dzisiejszego.
W 1217 roku Ambrozius, młody i ambitny przeor z Sta. Felicita, uzyskał od
arcybiskupa Palermo zgodę na zwrócenie się do Ojca Świętego z prośbą o
uwierzytelnienie relikwii. Papież Mikołaj lll wysłał natychmiast do Palermo dwie
komisje ekspertów, które na miejscu dokonały oględzin, nie zdobył się jednak na
podjęcie decyzji. Dopiero Bonifacy Vlll powołał w roku 1296 trzecią komisję
ekspertów i tuz przed śmiercią, w roku 1303, wydał decyzję pozytywną, udzielając
swego apostolskiego błogosławieństwa.
Od XIII wieku ów osobliwy twór, zatwierdzony przez najwyższą instancję Kościoła
katolickiego jako symbol chrześcijańskiej niewinności i świadectwo zadziwiającej
męskości, spoczywał w srebrnym, kunsztownie cyzelowanym wyściełanym jedwabiem
relikwiarzu, otwieranym jedynie co sto lat, z okazji jubileuszu istnienia Sta.
Felicita. Relikwię wystawiano na pokaz, aby wszyscy mogli ujrzeć nie podlegający
procesowi butwienia członek świętego.
Profesor Angelo Buenocavallo, bakałarz medycyny w Palermo, napisał w roku 1439
rozprawę naukową na temat owej relikwii - zwanej w gwarze ludowej "niewymowny
św. Wita", lub tez wręcz ordynarnie "il gazzo di Santa Felicita". Buenocavallo
twierdził stanowczo, że sporny przedmiot nie może być ludzkim członkiem w
ogólności ani tym bardziej w szczególności, gdyż nawet gdyby zmienił się pod
wpływem wrzącego oleju, to i tak pod względem anatomicznym nie wykazuje
najmniejszego podobieństwa z tą częścią ciała nie mówiąc już w ogóle o długości.
Wprawdzie u świń stwierdzono niejednokrotnie, ze ich ogony pęcznieją we wrzącym
oleju, przez co odnosiło się wrażenie, ze stopniowo rosną i twardnieją, ale w
tym wypadku nie chodziło o wysmażone mięso, a najprawdopodobniej o kość
słoniową. Według profesora Buenocavallo wszystko przemawiało za tym, ze jest to
jeden z owych pogańskich, wykonanych z kości słoniowej instrumentów muzycznych,
na których z taką wprawą grali muzułmańscy muzykanci.
Buenocavallo nie otrzymał zezwolenia na publikację swoich spostrzeżeń. Ludzie
zawistni oskarżyli go przed władzami kościelnymi o herezję, jako ze ośmielił się
porównać członek św. Wita z ogonami świń. Jego rozprawę skonfiskowano i spalono
publicznie. Dzielny profesor z trudem uniknął kary za herezję, ale na okres
dwóch lat otrzymał zakaz nauczania. Wtedy wyjechał do Padwy, gdzie jeszcze
trzydzieści owocnych lat udzielał się w dziedzinie anatomii. Sława o nim
przekroczyła znacznie granice jego przybranej ojczyzny.
Tymczasem instrument św. Wita spoczywał w srebrnym relikwiarzu i wraz z upływem
stuleci ulegał coraz bardziej zapomnieniu.
Kiedy w roku 1938 relikwiarz otwarto z okazji obchodów tysiąclecia Sta. Felicita
i oczom publiczności ukazał się święty członek, obejrzał go nadzwyczaj
skrupulatnie niejaki Luigi Risotto, nauczyciel gimnastyki z Tarentu, zraniony
podczas I wojny światowej dokładnie w to samo miejsce, co niegdyś słynny
Abelard. W roku 1939 na famach ukazującej się w Tarencie gazecie dla nauczycieli
opublikowany został artykuł, w którym Luigi Risotto zdecydowanie kwestionował
autentyczność relikwii. Jego zdaniem był to niesłychany skandal, że kosciół
katolicki jeszcze w XX wieku ośmiela się podawać kawałek szlauchu, w dodatku o
tej dtugości i określonych właściwościach, za genitalia jednego ze świętych i
nakazuje go czcić. W ten sposób kontynuuje się czasy mrocznego średniowiecza i
bezwstydnie ogłupia prosty naród wiernych - to wszystko w czasie, kiedy bogaty w
tradycje kulturowe naród włoski zamierza stać się narodem wiodącym na świecie
również pod względem politycznym. To hańba, unosił się autor artykułu.
A przecież, prowadził dalej swój wywód Risotto, mamy tu do czynienia wyłącznie z
rowkowanym kawałkiem szlauchu wykonanego z twardej, ale sparciałej już żywicy
gumowej - pozostałością po fajce perskiej pochodzenia mauretańskiego. W swoim
racjonalistycznym uniesieniu i ograniczonej erudycji Risotto przeoczył fakt, ze
ów kawałek gumy wspomniany byt już w wieku X, a w roku 1303 został uznany za
relikwię, Maurowie zaś poznali tytoń dopiero w połowie XVI wieku. Jeżeli zaś
chodzi o fajkę perską, to skonstruowano ją w roku 1612. Uczynił to
przedsiębiorczy właściciel kawiarni, Ziad Kawadri, który po długich i
intensywnych rozmyślaniach stworzył nargile ku wygodzie swoich klientów. Z
Damaszku owo źródło orientalnego komfortu rozpoczęło swój marsz triumfalny po
krajach muzułmańskich aż do Budapesztu i Casablanki, Dar - es - Salam i Hyderabadu.
W roku 1961 powołana została mocą zalecenia Jana XXlll watykańska komisja
ekspertów. Miała ona przejrzeć w spokoju wykaz wszystkich relikwii, po czym
wytrzebić te, które okazały się niegodne tego, aby je czcić, jako niedorzeczne,
bolesne lub wręcz śmieszne. W ciągu ponad pięciu lat komisja rozpatrzyła 3786
tego rodzaju przypadków, z czego 1284 wpisała na listę godnych jak najszybszego
zapomnienia, a 1544 uznała za niewskazane na dłuższą metę. Pozostałe 958 mogły
być po cichu respektowane, ale wymieniane jedynie w wyjątkowych sytuacjach.
Wynik tych badań byt zaskakujący: istniało ponad tysiąc przypadków, w których
relikwie wykonane były z materiału o barwie od brudnobiałej do brudnożółtej,
przypominającego według słów opisu "starą, porysowaną kość słoniową".
Komisja papieska postarała się o próbki tego materiału i przekazała je do
gabinetu fizykalnego w Watykanie celem dokonania badań najnowocześniejszymi
metodami, z udziałem radioaktywnego węgla włącznie. W toku badań poczyniono
kolejne zadziwiające spostrzeżenia. Wszystkie testy przeprowadzone z udziałem
radioaktywnego węgla wypadły ujemnie, a to mogło oznaczać tylko jedno: jeżeli
byt to materiał organiczny, a więc kości względnie kość słoniowa, guma lub
bursztyn, to próbki musiały pochodzić sprzed 30000 lat, gdyż wyznaczanie dat
według tej metody nie sięga dalej w przeszłość. Prawdopodobnie próbki były nawet
starsze niż 100 000 lat. Nie mogły więc to być ani palec wskazujący proroka
Jeremiasza, ani czaszka Jana Chrzciciela, ani kostka z prawej nogi św. Genowefy,
ani mostek św. Pawła.
Członek św. Wita, zaliczony - co było łatwe do przewidzenia - do relikwii, o
których należało zapomnieć jak najszybciej, różnił się wprawdzie od innych
przedmiotów kolorem i konsystencją, ale po dokładnych badaniach wykazał ten sam
przedbiblijny, a raczej niebiblijny wiek. To, co rybak Rossi wyciągnął siecią z
głębin morskich po długotrwałym sztormie, stało się raptem niezmiernie
interesujące, również dla uczonych papieskiego gabinetu fizykalnego. To, co
pojawiło się na horyzoncie jako niepozorne zachmurzenie, mogło przerodzić się w
burzę, która była w stanie wstrząsnąć podwalinami dziejów religii. Gdyby
przypuszczenia sprawdziły się, owo odkrycie mogło mieć dalekosiężne znaczenie.
I rzeczywiście, wszystko to miało sprawdzić się co do joty.
Dnia 2 marca 1969 roku w Palermo zjawili się wysłannicy Pawła Vl, wręczając
miejscowemu arcybiskupowi list od Ojca Świętego. Papież prosił Jego Eminencję o
wysłanie do bazyliki św. Piotra z przyczyn, które musi zataić, przechowywanej w
Sta. Felicita relikwii św. Wita. Z trwogą musi bowiem przyjąć do wiadomości
oznaki świadczące o tym, ze antychryst może jednym posunięciem unicestwić
tysiąclecia dziejów religii, odebrać światu możliwość tak wyczekiwanego
zbawienia, aby w końcu opanować go całkowicie.
Rozgoryczony tym widocznym brakiem zaufania Ojca Świętego, który nie wyjaśniał w
liście związku pomiędzy dziwaczną relikwią a zaistniałą groźbą objęcia panowania
przez antychrysta, z drugiej zaś strony zatroskany naglącym tonem prośby, Jego
Eminencja polecił otworzyć relikwiarz z Sta. Felicita i wręczyć wysłannikom
papieża pożądany przedmiot.
I tak oto członek św. Wita, część fajki perskiej lub tez pogański instrument
muzyczny odbyt swą pierwszą po ponad tysiącletnim okresie spokoju podroż. Nie
rozpoznany w ciągu tysiąclecia wytrącił teraz z równowagi zarówno fizyków, jak
również teologów i polityków.
Dnia 5 marca relikwia dotarta do Rzymu, po czym bezzwłocznie dostarczono ją
przed oblicze Ojca Świętego, który obejrzał ją z rosnącym zakłopotaniem i
znalazłszy potwierdzenie dla swoich najgorszych przeczuć, oddał się modlitwom.
W tym czasie w gabinecie fizykalnym przeprowadzono kolejne ekspertyzy próbek, w
wyniku których stwierdzono, ze nie jest to materiał organiczny ani tez
nieorganiczny, lecz syntetyczny. Potwierdziło to badanie relikwii z Palermo.
Poza tym eksperci ku własnemu zdumieniu stwierdzili, ze istnieje podobieństwo
pomiędzy "il gazzo di Santa Felicita" a żebrowanym szlauchem od maski tlenowej
używanej przez pilotów myśliwców odrzutowych.
Przede wszystkim należało znaleźć odpowiedź na następujące pytanie: na ile
wieków przed wynalezieniem sztucznych tworzyw mógł pojawić się ów materiał,
który zresztą już wtedy zawierał znamiona bardzo zaawansowanego wieku.
Watykańscy uczeni stanęli przed zagadką. Nie istniała żadna teoria naukowa,
która mogłaby wyjaśnić ten stan rzeczy.
Członek św. Wita powędrował więc do archiwum watykańskiego, gdzie przechowywano
najbardziej osobliwe przedmioty, kuriozalne przyrządy, rękopisy i dzieła sztuki,
zebrane na przestrzeni półtora wieku. Podejmując tak mądrą decyzję, Paweł Vl nie
wziął pod uwagę jednego faktu: tego mianowicie, iż CIA interesuje się wszystkim,
a jej agenci są dosłownie wszędobylscy. Amerykańska agencja wywiadowcza stale
węszyła co dzieje się pod tronem papieskim i w ten sposób Waszyngton już wkrótce
dowiedział się o zagadkowych przedmiotach i zaniepokojeniu w Watykanie, otrzymał
też niedługo potem przesyłkę zawierającą zdjęcia i próbki dziwnego materiału.
Kapitan Francis spoglądał przez lupę na rozłożone na biurku zdjęcia. Ogarniała
go żądza czynu. To co niespodziewanie otrzymał z Watykanu, pasowało jak ulał do
jego koncepcji i obu elementów pochodzących z Algerii i Gibraltaru z lat 1959 i
1968. Wiercenia dokonane z pokładu "Glomar Challenger" w rejonie Balearów
dostarczą z pewnością ostatnich brakujących fragmentów mozaiki. Wkrótce
rozpoczną się przygotowania do projektu Deep Sea Drilling Narodowej Fundacji,
Naukowej, pieniądze są już gotowe.
Francis rzucił okiem na swoje nieco już sfatygowane dystynkcje kapitańskie.
Najwyższy czas wspiąć się nieco wyżej. Z satysfakcją odnotował w swojej
świadomości bodziec, jakim dla owego projektu była przesyłka z Rzymu. To pomoże
mu w karierze. Awans na admirała przybierał realne kształty.
Francis był w nastroju pełnym optymizmu.


DOWÓD Nr 2

RYDWAN BOJOWY Z GIBRALTARU

Podczas gdy Austriacy i Francuzi kłócili się o tron w wojnie o sukcesję
hiszpańską, Brytyjczycy opanowali bazę będącą najważniejszym punktem
strategicznym w rejonie zachodniej części Morza Śródziemnego. Rankiem 4 sierpnia
1704 roku żołnierze zaatakowali Gibraltar, zajęli go wykorzystując moment
zaskoczenia, po czym wywiesili flagę Wielkiej Brytanii.
Dżebel - al - Tarik, skała Taryka, nazwana tak na część słynnego dowódcy arabskiego,
który wiodąc swoje oddziały wdarł się na odległość 711 stop, aby wziąć szturmem
Półwysep Pirenejski, jest tworem z wapna jurajskiego. Wraz z Dżabel Muza, skałą
wznoszącą się po stronie afrykańskiej, tworzy ona wąską zaporę, oddzielającą
niegdyś Atlantyk od Morza Śródziemnego. Ponieważ z basenu Morza Śródziemnego
wyparowuje więcej wody, niż wpada jej z dopływów, napływa doń stale woda z
Atlantyku. Wynikiem tego trwającego już od milionów lat procesu jest wyryty
przez naturę wyłom o szerokości 24 kilometrów i sięgający na głębokość 300
metrów: Cieśnina Gibraltarska. Woda wyżłobiła na południowym boku skały dwa
tarasy - Windmill Hill i Europa Flats - które opadają tworząc Punta de Europa.
Trudno o lepsze miejsce na twierdzę. W roku 1714 Anglicy rozpoczęli tu prace,
realizując plan budowy bazy morskiej. Hiszpania nigdy nie taiła swoich żądań
odnośnie odzyskania Gibraltaru, zdecydowała się nawet kilkakrotnie na
interwencję zbrojną wszystko na próżno. Ponieważ zaś Anglia była często dla
Hiszpanii cennym sprzymierzeńcem przeciw Francji, jak na przykład podczas wojen
napoleońskich, baza brytyjska, z której można było kontrolować wszystkie ruchy
statków płynących pomiędzy Morzem Śródziemnym a Atlantykiem, pozostała
nienaruszona.
Po zejściu Napoleona ze sceny historii, znowu odezwały się głosy nawołujące do
"wyzwolenia" skalistego terenu. Głosy te nie miały wprawdzie żadnego znaczenia,
a polityczni zapaleńcy, zaangażowani w rewolucje liberalną, interwencję
francuską i wreszcie krwawą wojnę domową rozgrywaną przez zwolenników i
przeciwników regentki mieli i tak pełne ręce roboty, ale w Hiszpanii wszystko,
co choćby z daleka pachnie rekonkwistą, jest w stanie rozpalić namiętności
nacjonalistyczne, dlatego też Anglicy podchodzili do sprawy Gibraltaru niezwykle
ostrożnie i taktownie. Najdrobniejsze starcie z tuziemcami wzbudziłoby
niechybnie niezadowolenie mocarstw europejskich, zawistnych o strategiczną
pozycję Brytyjczyków, każda zaś bijatyka pomiędzy marynarzami z Royal Navy a
rybakami hiszpańskimi mogła przerodzić się w wojnę wyzwoleńczą. Z tego tez
powodu komendant bazy postanowił w roku 1843 wzmocnić fortyfikacje wzniesione na
piaszczystej mierzei w kierunku północnowschodnim od Moorish Castle. Pierwsze
prace przy sypaniu szańców rozpoczęty się jesienią 1843 r.
Wszelkich zmian terenu miano dokonać możliwie jak najdyskretniej, aby ukryć swój
zamiar przed nacjonalistami i uniknąć kłopotliwych pytań z Madrytu. Roboty
nadzorował pułkownik Frank Gilmore, oficer doświadczony już w dziedzinie
budowania twierdz, niegdyś doradca Mohammeda Ali w Egipcie, zanim tamten
poróżnił się z Wielką Brytanią. Gilmore byt zapalonym archeologiem amatorem i
jako taki brat udział w wykopaliskach w Nubii. Inni oficerowie zwali go
żartobliwie "Gilmore Pasza".
Najpierw wycięto rzadki zagajnik i wykopano rowy. W celu postawienia fundamentów
pod kazamaty fortyfikacji zewnętrznych Gilmore Pasza rozkazał wykarczować
korzenie i usunąć sypką ziemię, przede wszystkim margiel i łupek ilasty. Na
głębokości około ośmiu stop natrafiono na twardą warstwę gliny. Gilmore polecił
wykopać w niej sztolnię, aby ustalić stopień twardości. Zaledwie jednak
robotnicy dotarli kilofami na głębokość trzech stop, wydobyto glinę zawierającą
ślady rdzy.
Pułkownik przerwał roboty, aby zbadać materiał. Istotnie było to zwietrzałe
żelazo, ale odkryto również ślady innych substancji, miedzy innymi tępe odłamki
granulowanego materiału, prawdopodobnie szkła.
W związku z tym Gilmore rozkazał przekopać pieczołowicie, cal po calu teren o
powierzchni dwadzieścia stop na dwadzieścia, przypuszczając słusznie, ze natknął
się na wytwór pracy ludzkiej. Na głębokości około dwóch stop ukazały się
ponownie ślady rdzy, a nazajutrz wyłoniły się zarysy kwadratu o wymiarach sześć
stop na dwanaście.
Pułkownik Gilmore sporządził rysunek przedmiotu w małej skali, po czym polecił
odgarnąć kolejne warstwy ziemi. Następnie sporządzono drugi szkic w małej skali,
aby moc zrekonstruować pionowo całkowicie zwietrzały przedmiot. Teraz Gilmore
nie miał już wątpliwości: tajemniczy przedmiot powstał w efekcie pracy ludzkich
rąk. Były to pozostałości czegoś w rodzaju wozu, być może antycznego rydwanu
bojowego zatopionego w mule. Błoto musiało dostać się do środka i wypełniło
wnętrze niczym formą odlewniczą, konserwując w ten sposób pojazd.
Uzbrojony w szpachlę i pędzel Gilmore Pasza obszukał boki pojazdu, chcąc
odnaleźć ślady kół, ale bez skutku. Chciał już dać za wygraną, przypuszczał
bowiem że koła rydwanu byty drewniane, nie mogły więc zachować się tak długo,
gdy wtem zorientował się, ze z tyłu i z przodu pojazdu wystaje na boki cos
metalowego przypominającego koła. Oznaczało to, że pojazd miał kiedyś cztery
koła, co jak na antyczny rydwan bojowy stanowiło konstrukcję dość niezwykłą.
Kiedy pułkownik Gilmore przystąpił do wykonania pionowej rekonstrukcji rydwanu w
oparciu o szkice, powstał osobliwy twór, który przywodził na myśl raczej lekki
elegancki powóz, niż opancerzony rydwan bojowy znany z rysunków.
Z jednej strony, uznanej przez Gilmore'a instynktownie za "przód", znajdował się
duży blok metalowy, sięgający do polowy wysokości obudowy bocznej. Trudno było
teraz rozstrzygnąć, czy chodziło tu o masywną platformę, na której stał
kierujący pojazdem i łucznicy, czy też to broń, rodzaj taranu. W każdym razie
konstrukcja pojazdu wyglądała raczej na niezgrabną i niepraktyczną: podwozie,
zwłaszcza "platforma" były nie wiadomo po co masywne, natomiast boki były słabo
opancerzone. Może kiedyś znajdowała się tam jakaś osłona skórzana lub drewniana,
ale nic już z niej nie pozostało, pomyślał pułkownik. Nie był zadowolony, gdyż
nie mógł uporać się z zaklasyfikowaniem znaleziska.
0 całej tej sprawie poinformował oczywiście sir Waltera, a ten - w duchu
ubawiony incydentem, ale nie okazując tego po sobie - zezwolił na chwilowe
przerwanie robót fortyfikacyjnych, aby Gilmore mógł spokojnie dosiąść swego,
"egipskiego konika", jak się wyraził. Sir Walter nie wątpił zresztą ani przez
chwilę, ze mają oto do czynienia z pojazdem Maurów, który ugrzązł im w mule,
kiedy zdobyli Dżebel al - Tarik.
Pułkownik nie polemizował z komendantem, ale był zbyt wytrawnym archeologiem,
aby nie wiedzieć, że - biorąc pod uwagę rodzaj podłoża jak również głębokość, na
której odkryto pojazd chodzi tu o wytwór pracy ludzkiej pochodzący, z czasów
sprzed naszej ery, najpóźniej z epoki kartagińskiej, ale prawdopodobnie z czasów
o wiele bardziej zamierzchłych.
W przypuszczeniu tym utwierdził się jeszcze bardziej, kiedy przy kolejnych
oględzinach zagadkowego miejsca natknął się na znajdujące się w stanie
ostatecznego rozkładu kości, a wśród nich na czaszkę, w której widniała dziura
wielkości paznokcia. Woźnica tego pojazdu został więc najwidoczniej zastrzelony.
Pułkownika irytował fakt, że kości znajdowały się w stanie wskazującym na
bardziej odległy wiek niż trzy lub cztery tysiące lat. W Egipcie wykopywał już
szkielety, które przetrwały w stanie doskonałym nawet pięć tysięcy lat, i to w
gorszych warunkach, warstwa gliny zaś, w jakiej tkwił ten pojazd mogłaby
zakonserwować zwłoki ludzkie na okres dziesięcio - lub nawet dwudziestokrotnie
dłuższy.
Pułkownik Gilmore, nie potrafiąc poradzić sobie z tą zagadką, zwrócił się do
sir, Waltera z prośbą o wyrażenie zgody na powiadomienie o wszystkim
londyńskiego Royal Society, aby zainteresować znaleziskiem ekspertów.
- To wykluczone, pułkowniku - odparł sir Walter. - Całkowicie wykluczone. Nie mogę
dopuścić do tego, żeby zjawiła się tu chmara naukowców i utrudniała mi
wykonywanie zadań wojskowych. Prace fortyfikacyjne na północ od Morish Castle są
już i tak opóźnione ze względu na pana zainteresowania. Zechce pan teraz
spowodować, aby roboty ruszyły wreszcie z miejsca i zostamy ukończone.
- Ale gdyby pan pozwolił, sir...
- Wiem. Musi pan jednak zrozumieć, pułkowniku, że nie mogę pozwolić sobie na
sprowokowanie w prasie dyskusji na temat, jak to podczas prac fortyfikacyjnych
po stronie Gibraltaru dokonano odkrycia archeologicznego.
- Podczas robot kanalizacyjnych, sir.
Sir Walter machnął niecierpliwie ręką. - Wydaje mi się, że nawet archeolog, czy
jak też nazywa pan takich ludzi, odróżni prace fortyfikacyjne od
kanalizacyjnych, pułkowniku Gilmore.
- Sir, być może, chodzi tu o jedno z najważniejszych odkryć dotyczących czasów
prehistorycznych w Europie, i to na terytorium podległym władzy Jego Królewskiej
Mości.
- Na terytorium wojskowym, za, którego bezpieczeństwo ja odpowiadam, pułkowniku
Gilmore.
- O tym oczywiście wiem, sir. Ale proszę zrozumieć również moja sytuację. Nie
jestem licencjonowanym archeologiem, brakuje mi środków i w ogóle możliwości ku
temu, by przeprowadzić dokładne badania, a w szczególności - aby ustalić wiek
znaleziska. Nauka mogłaby ponieść niepowetowana stratę. Nie chciałbym obarczać
siebie dłużej odpowiedzialnością za...
- Odpowiedzialność może pan spokojnie przerzucić na mnie, pułkowniku. Odnoszę
zresztą wrażenie, że przecenia pan to odkrycie. Zachowuje się pan tak, jak gdyby
chodziło o szkielet słonia z armii Hannibala. Tymczasem to wszystko jest
prawdopodobnie sprawka jakiegoś hiszpańskiego chłopa, który w mglistą noc
zboczył z drogi i wpadł razem ze swoim wozem w bagno. Nie będziemy robić wokół
tej sprawy tyle szumu. Nie muszę chyba wyrażać się dokładniej, pułkowniku. Mam
nadzieję, że zrozumiał pan, o czym mówię.
- Tak jest, sir.
Nie było rady. Sir Walter był nieugięty. Tym niemniej pozwolił pułkownikowi
zwrócić się do zaprzyjaźnionego fotografa londyńskiego z prośbą o przyjazd i
sfotografowanie miejsca odkrycia tajemniczego przedmiotu.
W trzy tygodnie później Archibald Wesley przybył na Gibraltar, po czym
naświetlił około czterdziestu płyt, aby uwiecznić dla potomnych dziwne odkrycie
i umożliwić naukowcom przeprowadzenie spóźnionej ale niezbędnej ekspertyzy.
Zarówno on jak również pułkownik Gilmore zobowiązani zostali do zachowania
ścisłej tajemnicy. Następnie podjęto ponownie prace fortyfikacyjne i odgarnięto
resztki gliny.
Kiedy w roku 1846 pułkownik Gilmore przeszedł w stan spoczynku, zapewne mógłby
już ujawnić okoliczności, w jakich doszło do dokonania tamtego odkrycia, ale
dziwnym sposobem nie dążył do tego. Może przezwyciężył ostatecznie trapiącą go
rozterkę i opowiedział się za lojalnością wojskowa, rezygnując z pasji badacza.
Może też - co jest bardziej prawdopodobne - doszedł do przekonania, że jego
szkice i niedoskonałe technicznie zdjęcia nie zdołają przekonać środowiska
ekspertów do niego, amatora, a wprost przeciwnie - jego starania wywołają falę
ostrej krytyki, tym bardziej, że nie udało mu się wyjaśnić sir Walterowi wagi
odkrycia i konieczności przeprowadzenia fachowych badań. Pech chciał, że Gilmore
nie dowiedział się nigdy, iż w dwa lata po jego usunięciu się w cień życia
prywatnego na Gibraltarze dokonano kolejnego odkrycia. Podczas dalszych prac
fortyfikacyjnych natrafiono na czaszkę praczłowieka, uznawaną przez wiele lat za
czaszkę małpoluda. W tym czasie komendantem bazy na Gibraltarze nie był już sir
Walter Griffith. Wykopalisko znane było w kręgach fachowców, ale zainteresowano
się nim dopiero w sto lat później.
Kiedy 25 grudnia 1874 Gilmore Pasza, dożywszy sędziwego wieku, zmarł w swojej
posiadłości w pobliżu Chatham pod Londynem, wszystkie dokumenty dotyczące
zagadkowego rydwanu bojowego z Gibraltaru popadły w niepamięć.
Jego wnuk, Edward George Gilmore jr, zdolny architekt i zapalony automobilista,
postanowił odrestaurować dom w Chatham i sprzedać go pewnemu zamożnemu
fabrykantowi włókienniczemu z Manchesteru. Przed przeprowadzka do Londyńskiej
dzielnicy Westend, gdzie czekał już na niego własnoręcznie zaprojektowany dom,
Edward Gilmore jr zadał sobie jeszcze trochę trudu, aby przejrzeć stare papiery
i listy zalegające obszerny strych w dawnej rodowej posiadłości. Zapragnął
zapoznać się z nimi przed wrzuceniem ich do kominka. Wertując papierzyska
natknął się na zawiniątko, w którym znajdowały się 32 mocno już pożółkłe
zdjęcia.
Na odwrocie każdego z nich widniał podpis wykonany przez jego dziadka, samych
zdjęć jednak nie można już było zidentyfikować poza ozdobnym znakiem firmy
"Archibald Wesley, Calotype Atelier, Chiswick" umieszczonym w prawym dolnym
rogu. W zawiniątku znajdowała się też paczuszka zawierająca pył zmieszany z
jakimiś drobnymi okruchami (na pewno pył kostny, pomyślał Gilmore jr) i zwitek
szkiców wykonanych ręką pułkownika Gilmore'a, wśród nich zaś rysunek, na którym
bez trudu można było rozpoznać automobil.
Mister Edward G. Gilmore zamarł z wrażenia. Na rysunku widniała data: 12 marca
1844 r. Cóż to takiego? Czyżby stary pułkownik był utajonym wynalazcą? Czyżby
już w 1844 roku był w stanie skonstruować automobil? Przecież - o ile mu
wiadomo - pułkownik Gilmore zajmował się raczej wykopaliskami, a nie techniką.
Gilmore pochłaniał wzrokiem cały rysunek, przyglądał mu się ze wszystkich stron.
Pozostałe szkice ukazywały pojazd w rozmaitych przekrojach poprzecznych. Jedno
nie ulegało wątpliwości: nie chodziło tu o powóz, lecz raczej o automobil,
jakkolwiek o osobliwym wyglądzie. Umieszczony z przodu kadłub silnika świadczył
o napędzie przednim. Gilmore przejrzał wszystkie dokumenty, jakie pozostały po
dziadku, chcąc natrafić na inne ślady jego działalności jako wynalazcy, ale
niestety bez rezultatów. Na pewno był to przyrząd do transportowania wykopanej
ziemi, albo wehikuł wojskowy, który znalazł zastosowanie przy budowie
fortyfikacji.
Gilmore junior stracił zainteresowanie całą tą sprawą, docenił jednak na tyle
znaczenie własnego odkrycia, że uczynił na ten temat wzmiankę w swoim
pamiętniku, szkice natomiast i zdjęcia przechował, zamierzając zawieźć je do
Londynu. W kilka tygodni później przeprowadził się do swojego nowego domu w
londyńskim Westend.
Tam też spuścizna po Gilmore Paszy spoczywała spokojnie do pewnego sobotniego,
deszczowego popołudnia we wrześniu 1968 roku, kiedy to Patrick Geston, od 1966
roku mąż Catherine Geston z domu Gilmore, wnuczki architekta Edwarda G. Gilmore
juniora i córki Artura Edwarda Gilmore, przedsiębiorcy budowlanego, otworzył w
napływie nostalgii pamiętnik dziadka swojej żony i zaczął go przeglądać. W
pewnej chwili spostrzegł wpisaną tam uwagę na temat osobliwego wehikułu o
wyglądzie automobilu, narysowanego jakoby w 1844 roku przez jego przodka. Nieco
niżej dopisek: "Istnieją jeszcze inne szkice oraz 32 zdjęcia, na których
niestety nic nie można rozpoznać, oprócz jaśniejszych i ciemniejszych plam".
Patrick Geston, nauczyciel niemieckiego i angielskiego, a także tłumacz,
miłośnik science fiction i całej literatury penetrującej pogranicza nauki i
teren znajdujący się poza tą granicą, osłupiał. Dopił swój kufel piwa,
powędrował na strych i zaczął przeszukiwać skrzynie, kartony i kosze. W końcu
znalazł to, czego szukał.
W szczelnie zamkniętej, brązowej kopercie, oznaczonej napisem "Automobil dziadka
Gilmore Paszy", znajdowała się poszukiwana paczuszka. Na wierzchu leżał rysunek
"automobilu".
Geston drgnął gwałtownie, jakby pod wpływem prądu.
Rysunek przedstawiał niewątpliwie "jeepa" lub "land - rover", mimo pewnych
odstępstw od formy. Brakowało błotników i kół, a maska znajdowała się nieco
niżej.
Gdzie, na Boga, stary pułkownik Gilmore natknął się w roku 1844 na jeepa? Wtedy,
gdy silnik benzynowy nie był jeszcze w ogóle znany?
Geston poczuł, że brak mu tchu. Plik papierów trzymał tak ostrożnie, jak gdyby
były w stanie rozsypać mu się między palcami w pył. Przez głowę przelatywały
szaleńcze myśli o podróżach w czasie, zbudziło się wspomnienie książki "Hawk
among the sparrows" Dean Mc Laughlina, wydanej przed dwoma miesiącami przez
"Analog" i przeczytanej niedawno opowieści o podróży w czasie jakiegoś
niemieckiego autora, którego nazwiska niestety nie pamiętał.
Co sił w nogach pospieszył do gabinetu i rozdygotanymi rękoma rozłożył na biurku
zdjęcia. I tu gorzkie rozczarowanie. Zdjęcia były doszczętnie zażółcone, pełne
brunatnych plam. Część z nich wykazywała wprawdzie regularną strukturę, ale nie
wiadomo było, co przedstawiają.
Nie zrażony niepowodzeniem Geston skierował swoja uwagę na szkice, które ułożył
w kolejności, kierując się wypisanymi na odwrocie danymi. Teraz już nie miał
wątpliwości: Przed sobą miał przekroje poprzeczne jeepa, od góry do dołu.
Dostrzegł nawet podobieństwo między struktura plam na niektórych zdjęciach a
szkicami zawierającymi przekroje poprzeczne dolnej części pojazdu.
Geston pobiegł do pokoju i nie kryjąc swego podniecenia zawołał do żony: - Czym
się zajmował Gilmore, pułkownik Gilmore, twój pra - pradziadek?
Pani Geston uniosła wzrok znad książki, którą właśnie czytała. O szyby bębnił
ulewny deszcz. - Jak to, czym się zajmował? Był oficerem. Chyba budowniczym
fortec, czy kimś takim. Ale dlaczego zainteresowałeś się tym tak nagle?
- A z jakiego powodu nazywano go pasza? - nalegał Patrick, nie zwracając uwagi na
jej pytania.
- 0 Boże, czy ja wiem? Zresztą... poczekaj! Czy on nie przebywał jakiś czas w
Egipcie? Wydaje mi się, że tam był.
Egipt! Słowo to podziałało na Patricka Geston jak znak magiczny. Pobiegł do
kuchni, wyjął z lodówki puszkę piwa i otworzył ja drżącymi palcami, aby spłukać
piasek całego Wschodu, który nagle zgromadził mu się na błonie śluzowej - takie
przynajmniej odniósł wrażenie.
- Kiedy to było? - zapytał, wróciwszy do pokoju.
- Nie mam pojęcia, ale na pewno można to ustalić.
I rzeczywiście, dało się ustalić. W okresie, o jaki chodziło, pułkownik Frank
Gilmore nie byt w Egipcie. W roku 1840 powrócił z Aleksandrii do Londynu, a w
rok później został odkomenderowany na Gibraltar, gdzie aż do przejścia w stan
spoczynku w roku 1846 kierował pracami fortyfikacyjnymi. Gibraltar?
Geston był rozczarowany, ale nie zamierzał ustępować. Natychmiast wysłał do
towarzystw Royal Socjety i National Geographic Socjety listy z zapytaniem, czy w
połowie lat czterdziestych XIX wieku przeprowadzano na Gibraltarze lub w jego
okolicach badania archeologiczne. Od jednej i drugiej instytucji otrzymał
wkrótce informacje, że w czasie, o którym mowa, a nawet w okresie późniejszym,
nie przeprowadzano w okolicach Gibraltaru żadnych prac archeologicznych.
Jednakże w roku 1848 podczas rozbudowy fortyfikacji natrafiono na szczątki
czaszki małpoluda, która ostatnio przyjęło się uznawać za czaszkę praczłowieka.
Zapał Gestona znacznie przygasł. Przecież w 1848 roku stary Frank nie przebywał
już na Gibraltarze, lecz w swojej posiadłości w Chatham. I co teraz? Nagle
przypomniał sobie znajomego Niemca, autora bardzo poczytnej książki o
zagadkowych wykopaliskach z czasów prehistorycznych i nieco późniejszych. Geston
przełożył tę książkę na język angielski i z tego powodu prowadził z Niemcem
przez pewien czas ożywiona korespondencję. Teraz zaoferował mu cały materiał,
zaznaczając, że jest, być może, na tropie niesłychanie ważnej sprawy, brakuje mu
jednak możliwości i środków, aby iść dalej tym tropem.
Pisarz, podobnie jak pułkownik Gilmore Pasza - archeolog amator, okazał olbrzymie
zainteresowanie odkryciem i zaproponował opublikowanie materiału w swojej
kolejnej książce, oczywiście po dokonaniu gruntownej analizy wszystkich szkiców
i zdjęć. To miało ułatwić dalsze postępowanie,
Ponieważ Geston nie ufał poczcie na tyle, aby powierzyć jej tak cenną przesyłkę,
wybrał inną - pewniejszą - jak mu się wydawało - drogę. W Klubie Niemieckim w
Londynie poznał kiedyś kilku pracowników Ambasady RFN, a wśród nich doktora
Wernera Reicherta, który dwa, trzy razy tygodniowo odbywał podróż z Londynu do
Bad Godesbergu i z powrotem, przewożąc ważne i tajne pisma dyplomatyczne. On
właśnie podjął się misji dostarczenia koperty do RFN.
Inny pracownik ambasady, którego zadaniem było zestawienie zawartości przesyłki
dla kuriera, powielił, zgodnie z przyjętym trybem postępowania, cały materiał
przesyłany do Bad Godesbergu, po czym przekazał kopie wywiadowi amerykańskiemu.
W trzy dni później Pentagon wiedział już o osobliwym odkryciu, łączącym się
zresztą w logiczną całość z innym zagadkowym wykopaliskiem, tym razem z
Algierii, o którym dane dostarczyło mu w roku 1959 francuskie Ministerstwo
Wojny.
Zdjęcia były niemal zupełnie nieczytelne, dlatego też kapitan Francis
zadecydował, że należy sprowadzić na miejsce materiał oryginalny, aby
zanalizować go dokładniej i zwiększyć kontrast za pomocą komputera. Poza tym
należało za wszelką cenę zapobiec publikacji materiału, oraz uniemożliwić
autorowi wydawanie jakichkolwiek tekstów. Biorąc pod uwagę aktualne stadium
projektu, przeciek do strony przeciwnej najdrobniejszych nawet informacji o
czynnościach Marynarki Wojennej mógłby okazać się brzemienny w skutki.
16 października 1968 roku koperta ze zdjęciami i szkicami dotarła do Bad
Godesbergu. Adresat podróżował właśnie z cyklem odczytów, nie mógł więc odebrać
przesyłki osobiście, w związku z czym zwrócił się do swojego wydawnictwa z
prośbą, aby kopertę odebrał dla niego ktoś inny.
W poniedziałek, 21 października, jedna z redaktorek wydawnictwa pojechała do Bad
Godesbergu i odebrała przesyłkę, którą w piątek następnego tygodnia dostarczono
w Dusseldorfie właściwemu adresatowi. Ten otworzył kopertę, przejrzał pobieżnie
materiał, gdyż czas naglił, po czym wsunął kopertę do walizki i pojechał
taksówką na dworzec.
W cztery godziny później, kiedy pociąg znajdował się pomiędzy Karlsruhe a
Bazyleą, pisarz wyszedł z przedziału I klasy, w którym akurat siedział sam, na
około dziesięć minut, a kiedy wrócił z powrotem, spostrzegł, że jego walizka
zniknęła. Natychmiast poinformował kierownika pociągu, a ten z kolei zaalarmował
policję kolejową. Rewizja pociągu przeprowadzona na stacji granicznej w Lorrach
nie dała żadnych rezultatów, tak samo zakończyła się druga rewizja na dworcu
kolejowym w Bazylei.
Kiedy pisarz wrócił wieczorem do domu, później niż zamierzał, walizka była już w
mieszkaniu. Jakiś nieznajomy wręczył ją taksówkarzowi prosząc, aby ten
dostarczył ją pod wskazany adres i poinformował panią domu, że jej mąż został
zatrzymany na krótko w ważnej sprawie, ale przyjedzie najpóźniej za godzinę.
W walizce znajdowało się wszystko to, co powinno być - oprócz koperty ze szkicami
i zdjęciami.
Policja nie natrafiła jakoby na żaden ślad sprawcy kradzieży i wkrótce umorzyła
dochodzenie.
Kapitan Francis spoglądał na okno, ale nie widział grubych płatów śniegu gnanych
za szyba niemal poziomo przez ostre porywy wichury. Jego oczy zdawały się
wypatrywać jakiegoś punktu gdzieś w dali.
- Dlaczego właśnie Gibraltar? - mruknął. - To przecież najsłabsze miejsce. - W
zamyśleniu poślinił kciuk i palec wskazujący, po czym wolnym ruchem zaczął
przygładzać nimi swoje cienkie wąsy. - Najsłabsze miejsce.
Na stojącym obok biurku leżały rozłożone szkice i zdjęcia z roku 1844 oraz
niekształtny, silnie skorodowany kawałek metalu, podobny do węgla drzewnego, ale
połyskujący matowo w miejscach, skąd pobrano próbki materiału.
A więc będą i straty, pomyślał kapitan Francis. No cóż, gdzie drwa rąbią, tam
wióry lecą. A drwa będziemy rąbać na pewno. Jeszcze trochę, i wykonamy
największe w dziejach świata przedsięwzięcie.
Kapitan uśmiechnął się. Jak zwykle, był w nastroju pełnym optymizmu.

DOWÓD NR 1

STRZELBA TIEFENBACHERA

Axel Tiefenbacher, urodzony w roku 1934 w Hanau pod Frankfurtem, miał już od
dzieciństwa bzika na punkcie broni. Skupował i kradł - gdzie tylko mógł -
najprzeróżniejsze okazy broni palnej. Aż wreszcie nadszedł czas, kiedy owa pasja
zgubiła go.
W roku 1949 sad dla nieletnich skazał go na dwa lata pobytu w domu poprawczym,
gdyż podczas bijatyki z żołnierzami okupacyjnymi w pewnej knajpie we
frankfurckiej dzielnicy Bockenheim postrzelił i ciężko zranił sierżanta armii
amerykańskiej. Efektem tego incydentu była również rewizja przeprowadzona w domu
państwa Tiefenbacher, podczas której policja odkryła schowek z zadziwiającym
zapasem broni. Były tam 42 pistolety z wielu krajów, głównie jednak broń palna
używana niegdyś przez niemiecki Wehrmacht oraz przez żołnierzy amerykańskich,
jak również radziecki pistolet maszynowy. Oprócz tego w schowku znajdowały się:
amunicja różnego kalibru, rura "panzerfausta" i kilka amerykańskich granatów
ręcznych.
Tiefenbacher, zapytany o pochodzenie tego arsenału, milczał uparcie. Po wyjściu
na wolność w 1951 zaczęło powodzić mu się coraz gorzej. Szczęście opuściło go
zupełnie, policja miała go już na oku, nie mógł więc pozwolić sobie na żaden
podejrzany krok.
W roku 1952 został ponownie skazany na osiem miesięcy więzienia. Policja
znalazła u niego po dokładnej rewizji dwa angielskie karabiny szybkostrzelne i
14 amerykańskich pistoletów, części ciężkiego karabinu maszynowego, używanego
niegdyś przez Wehrmacht, oraz francuska broń przeciwpancerna, skradziona przed
dwoma miesiącami w Rastatt.
Latem 1953 roku został ujęty we Frankfurcie przy próbie kradzieży samochodu, a
ponieważ postrzelił przy tej okazji jakiegoś przechodnia oraz policjanta,
uświadomił sobie, że nie może już liczyć na pobłażliwość sędziego. Groziło mu co
najmniej pięć lat więzienia.
Tej samej nocy udało mu się przedostać na południe, w pobliżu Kehlheim
przepłynął Ren i - zanim jeszcze policja zarządziła poszukiwanie zbiega -
znalazł się w Strasburgu. Kiedy zabrakło mu gotówki (a nie musiał na to długo
czekać) zgłosił się do biura werbunkowego Legii Cudzoziemskiej.
Szkolenie wojskowe w pobliżu Perpignan i Oranu nie trwało długo, potem zaś
przetransportowano go statkiem do Wietnamu. Jeszcze przed upływem trzeciego
miesiąca pobytu na froncie odłamek granatu urwał Tiefenbacherowi dwa palce u
prawej ręki. W ten sposób ominęło go Dien Bien Phu. Dwa wspaniałe, rozpustne
miesiące spędził jako rekonwalescent w Marsylii. Za swoją odwagę i zasługi w
Wietnamie otrzymał odznaczenie i awansował na kaprala.
Tymczasem resztki oddziałów przebywających w Wietnamie przerzucono do Algierii,
gdzie właśnie "wielki naród francuski" tracił nieco ze swojej chwały i łykał
bezradnie jedna porażkę po drugiej, a sfrustrowani legioniści dokumentowali
własne męstwo na ludności cywilnej. Tiefenbacher wykazał się również tu,
przeprowadził w górach Atlas kilka akcji pacyfikacyjnych i awansował w 1956 roku
jeszcze wyżej.
Jego jednostkę odkomenderowano do Quarglii w celu zabezpieczenia terenów
naftowych Hassi Messaoud i konwojowania transportów udających się przez Grand
Erg Oriental do szybów wiertniczych w Bourarhet przy granicy libijskiej.
W dniu 18 stycznia 1957 roku Tiefenbacher, wiodąc dwa pancerne samochody
rozpoznawcze i 18 żołnierzy, znajdował się w drodze powrotnej do Quarglii.
Niedawno odprowadzili konwój samochodów ciężarowych w kierunku fortu Flatters aż
do Hi Bel Guebbour, gdzie przekazali go następnej jednostce zabezpieczającej.
Tuż przed zapadnięciem zmroku wpadli w zasadzkę: pierwszy samochód najechał na
minę. Eksplozja była tak silna, że zdemolowała przednią oś, kierowca zaś zginał
na miejscu. Żołnierze zeskoczyli z platformy na ziemię i wtedy zostali
ostrzelani z pobliskiej wydmy. Tiefenbacher stracił jeszcze jednego człowieka ,
trzech było rannych.
Partyzanci dosiedli swych wielbłądów i rzucili się do ucieczki. Pościg za nimi w
ciemnościach i na tym bezdrożnym terenie nie rokował żadnych nadziei na
powodzenie; niemożliwe także było umieszczenie reszty ludzi, trzech rannych oraz
broni na jednym samochodzie, aby wrócić do Quarglii. Tiefenbacher wiedział, że z
sytuacji tej zdają sobie sprawę również partyzanci i że wobec tego nie
zrezygnują z prób zawładnięcia konwojem. Odsiecz z Quarglii mogła nadejść nie
wcześniej, niż w ciągu ośmiu do dziesięciu godzin. Tiefenbacher wyszukał więc
miejsce położone nieco wyżej i zarządził okopanie się na grzbiecie wydmy, po
czym drogą radiową poinformował komendanta Quarglii o napadzie, prosząc
jednocześnie o pomoc.
Eksplozja dużej miny, zmajstrowanej prawdopodobnie metoda chałupnicza, wyrwała
olbrzymi lej w piaszczystym gruncie pustynnym. Przy pomocy nieuszkodzonego
samochodu odsunięto wrak na bok i przeszukano wyrwę. I wtedy Tienfenbacher
dostrzegł ciężki, metalowy przedmiot, przeżarty rdzą, częściowo odsłonięty.
Tiefenbacher odgrzebał go, po czym obejrzał z zainteresowaniem. Przedmiot miał
około czterdziestu centymetrów długości i kiedyś byt zapewne rurą, której jedna
ścianka uległa już całkowitej korozji. Jako fachowiec, zorientował się
momentalnie, że rura nie jest częścią miny, a tylko przypadkowo uwidoczniła się
po eksplozji. Rozpoznał też od razu, że jest to część ciężkiej broni
przeciwpancernej i uznał ja za pozostałość po niemieckiej kampanii w Afryce.
Dziwiło go tylko, że metal zwietrzał do tego stopnia, gdyż przy tak ekstremalnie
niskim stopniu wilgotności metal zagrzebany w piachu powinien przeleżeć
dziesiątki lat, nie wykazując nawet śladu rdzy. Tymczasem rura wyglądała tak,
jak gdyby trzymano ją przez dziesiątki lat w słonej wodzie.
Zgodnie z rozkazem dowództwa wszelka broń, znaleziona na terenie objętym
powstaniem, powinna była zostać dostarczona do Algieru w celu ustalenia jej
pochodzenia. Tiefenbacher zinterpretował ów rozkaz po swojemu: zarekwirował
osobliwe wykopalisko na prywatny użytek, owinął je w koc i włożył pod siedzenie
w samochodzie. Następnie wdrapał się na wydmę, gdzie żołnierze zdążyli się już
okopać. Właśnie dyskutowali nad rozmieszczeniem stanowisk karabinów maszynowych.
Na zachodzie gasło światło dnia, w górze zapalały się gwiazdy. Zapowiadała się
zimna noc, dokuczliwa przede wszystkim dla rannych. Od czasu do czasu rozlegał
się czyjś jęk lub tłumione przekleństwo. Również żołnierze nie wyznaczeni do
pełnienia warty nie mogli zmrużyć oka, paląc papierosy dla zabicia czasu.
Tiefenbacher siedział czujnie, nie odrywając zdrętwiałych już palców od karabinu
maszynowego. Ostrożność nie była przesadzona. Tuż przed świtaniem dobiegł go
dźwięk: czak... czak... czak... To nie mogła być pomyłka. Tak człapią wielbłądy.
Odgłosy zbliżały się coraz bardziej. Tiefenbacher skierował lufę karabinu w
stronę, skąd nadchodzili intruzi i nadstawił ucha. Po kilku sekundach rozróżniał
już szuranie stóp po piasku.
Szeptem rozkazał wystrzelić rakietę. W tym samym ułamku sekundy, kiedy pocisk z
głuchym "flop" pękł, rozlewając na pobliskie wydmy białawy poblask, Tiefenbacher
otworzył ogień. W niepewnym świetle ujrzał kilka padających postaci, a w
odległości 100 do 120 metrów - osiem lub dziesięć wielbłądów stających z
przerażenia dęba i usiłujących zerwać się z uprzęży. Na ich białej skórze
pojawiły się ciemne plamy - miejsca postrzału, potem światło zgasło.
Przeciwnik nie oddał do tej pory nawet jednego strzału. Czy naprawdę nie miał ku
temu okazji? Tiefenbacher wstrzymał oddech, nasłuchując w ciemnościach, ale do
jego uszu doszło tylko szczękanie zębów jego żołnierzy, marznących pod usianym
gwiazdami niebem, oraz jęki rannych zmieniających co jakiś czas swoja pozycję.
Na granicy wyczuwalności można było natomiast dosłyszeć dyskretny, nieprzerwany
szept - nocny wiatr, ocierający się o wydmy i cierpliwie, zgodnie z klepsydrą
czasu, przenoszący ze strony nawietrznej na zawietrzną pustynny piasek, ziarnko
po ziarnku.
Świt nie nadchodził wyjątkowo długo. Wreszcie na horyzoncie ukazał się od
wschodu nieśmiały blask. .Tiefenbacher przepatrywał intensywnie ciemność.
Stopniowo zarysowywały się kontury, on jednak widział jedynie wydmy. Zarówno
wielbłądy jak również nocni goście zniknęli jak widma. Tiefenbacher chwycił
karabin, wyszedł z ukrycia i ostrożnie zbliżył się do terenu, ostrzeliwanego
kilka godzin temu przez jego żołnierzy. Oczom jego ukazały się wyrwy i bruzdy,
niewątpliwie znaki po pociskach, nigdzie jednak nie było widać zwłok czy też
śladów krwi - jedynie ślady ludzkich stóp i wielbłądzich kopyt.
W dwie godziny później z Quarglii nadeszły posiłki: trzy samochody, wśród nich
ambulans, oraz dziesięciu żołnierzy. Z platformy zestawiono na ziemię dwie
trumny ze świerku, sanitariusze opatrzyli rannych.
Przed wejściem do samochodu Tiefenbacher sprawdził, czy broń, która znalazł w
piachu, jest nadal pod siedzeniem. Leżała tam jeszcze.
Dopiero wtedy Tiefenbacher zajął swoje miejsce, a w kilka minut później konwój
ruszył naprzód.
W marcu następnego roku jednostkę Tiefenbachera przeniesiono do Oranu. Po
miesiącach spędzonych w zawszonych kwaterach pustynnych można było nareszcie
rozkoszować się wielkomiejskim luksusem. Tiefenbacher wykorzystywał to w pełni,
aż któregoś wieczoru nieznani sprawcy ostrzelali go z ukrycia. Zginał pod gradem
kul.
Kiedy w koszarach otwarto szafę zmarłego, znaleziono tam kolekcję zdobycznej
broni, która wystarczyłaby, aby postawić go przed sadem wojennym. Wśród innych
okazów znajdowała się owa zardzewiała część, znaleziona na szlaku do Cassi
Touil. Tiefenbacher oczyścił ją szczotką drucianą możliwie jak najdokładniej,
usunął ślady rdzy, naoliwił ją i owinął w wełniany koc. Teraz osobliwe
znalezisko połyskiwało matową czernią i przywodziło na myśl kawałek węgla
drzewnego.
Arsenał Tiefenbachera przekazano ekspertowi od spraw broni, który z miejsca
zidentyfikował pistolety i broń automatyczną, po czym posegregował je. Na końcu
spojrzał na skorodowany kawałek rury, ale nie zainteresował się nim zbytnio. Z
pewnością część jakiejś broni, granatnika, czy czegoś w tym rodzaju. Sprawdził w
katalogach: nie, nie była to broń niemiecka z okresu II wojny światowej.
Zaintrygowało go to, ale wszystkie jego wysiłki poszły na marne; nie mógł
zidentyfikować tajemniczej broni. W kilka tygodni później wysłał ją do Wydziału
Broni Ministerstwa Wojny w Paryżu.
Niestety, również i tamtejsi eksperci rozłożyli bezradnie ręce zwłaszcza, kiedy
stwierdzili, że mają do czynienia ze stopem zawierającym obok wanadu i wolframu
wyjątkowo dużo tytanu - metalu bardzo drogiego, z którym przeprowadzono
dotychczas mato doświadczeń, a używano go w stopach przede wszystkim z uwagi na
jego odporność na korozję.
Po długich wahaniach Ministerstwo Wojny zdecydowało się wezwać amerykańskiego
specjalistę do spraw broni, urzędnika NATO rezydującego wówczas w Palais
Chaillot. Ten ożywił się na widok przedłożonych mu wyników analiz, uświadomił
sobie bowiem, że eksperymenty z podobnym stopem przeprowadza się w technice
rakietowej. Za jego staraniem broń Tiefenbachera przeleciała na pokładzie
samolotu na drugą stronę Atlantyku. We wrześniu 1959 roku przejął ją Ośrodek
Badawczo - Rozwojowy Broni w Oakland w Kalifornii, gdzie od czasu wojny na
Pacyfiku opracowywano nowoczesne rodzaje broni, sprawdzając ich przydatność w
działaniu.
O dziwo: niepozorny kawałek metalu wywołał tam nie lada sensację, gdyż
przypominał do złudzenia część broni przeznaczonej dla Marynarki Wojennej, ale
znajdującej się dopiero w stadium badań. Do tej pory zdołano wypróbować zaledwie
cztery prototypy. Był to przenośny miotacz granatów atomowych.
I tak dla porucznika Francisa nadeszła odpowiednia chwila. Kiedyś służył na
jednostkach floty Pacyfiku i już podczas wojny koreańskiej zdobył sobie opinię
niedościgłego eksperta do spraw broni pochodzenia radzieckiego i chińskiego.
Mówiono, że potrafi poznać po pocisku w locie, z jakiej broni został
wystrzelony. Był to umysł wyjątkowo chłodny, idący w parze z przenikliwością,
uporem, umiejętnością rozpychania się łokciami oraz bezdusznością, dający w
efekcie zdolność przebicia, to wszystko zaś pozwalało patrzeć z optymizmem
zarówno na własną karierę, jak też na projekty, które z myślą o niej śledził
gorliwie i chytrze.
W latach 1954 - 1958 uczestniczył w kilku eksperymentach z bronią wodorową,
przeprowadzonych przez Marynarkę Wojenną na atolach Eniwetok i Bikini, podczas
których w pobliżu ogniska wybuchu poddawano silnemu promieniowaniu różne
materiały.
Dowództwo Marynarki Wojennej sprowadziło porucznika Francisa do Oakland i
powierzyło mu rozpracowanie trudnej i zatrważającej zagadki. Awans na kapitana
stawał się coraz bardziej realny.
- Pomyłka wykluczona? - zapytał Francis, pocierając nos mosiężną oprawką lupy i
marszcząc czoło w tak posępne fałdy, że jego szpakowate, krótko przystrzyżone
włosy nachyliły się jakby do przodu. Czubkami palców przesunął uważnie po mocno
skorodowanej powierzchni, jak gdyby mógł w ten sposób odgadnąć pierwotną formę
broni.
- Wykluczona, sir - odpowiedział inżynier, podnosząc okulary na pokryte potem
czoło.
- To przecież szaleństwo - zasapał po chwili i zupełnie nieoczekiwanie zaniósł
się bulgocącym śmiechem, który zatrząsł jego obfitym brzuchem.
- A co wpłynęło na pańską opinię, mister Manley? - zapytał Francis.
- Prototypy miotacza testujemy od czterech miesięcy. W trakcie prób ujawniły się
pewne niedociągnięcia, które skłoniły nas do zastosowania innych materiałów. Od
kilku tygodni głowimy się nad tym, jaki stop sprostałby wszystkim wymaganiom.
Wreszcie opracowaliśmy takie idealne rozwiązanie. I właśnie w tym momencie... -
Manley opuścił donośnie swoją potężną dłoń na stół - ...właśnie w tym momencie
podrzuca się nam ten przedmiot. A co najważniejsze: jest to dokładnie ten sam
stop, który uznaliśmy za idealny, ale nie został on jeszcze skierowany do
produkcji.
- Hm. Podsumujmy więc to wszystko: chodzi tu przypuszczalnie...
- Przypuszczalnie? Powiedziałbym raczej: z pewnością, sir!
- ... o typ broni Marynarki Wojennej USA, który obecnie znajduje się w stadium
badań, według ekspertyz jest pod działaniem atmosferycznym od przynajmniej
dziesięciu tysięcy lat, ale w tym wykonaniu, to znaczy przy użyciu tego stopu,
nie został wyprodukowany jeszcze w ani jednym egzemplarzu. Czy ująłem to
właściwie, mister Manley?
- Jak najzupełniej. I to właśnie uważam za szaleństwo.
- - Wie pan, Manley, Sherlock Holmes postępował zgodnie z maksymą, która
zapewniła mu sukces. A oto ona: Jeżeli wykluczyłeś to, co niemożliwe, to
wszystko pozostałe musi być prawdą, nawet jeżeli nie można tego udowodnić. Moim
zdaniem zasada ta jest na razie przedwczesna. Nie chciałbym posunąć się tak
daleko, żeby pochopnie wykluczyć z rozwiązań możliwych do przyjęcia coś, co być
może jest realne.
Manley opuścił głowę i przez dłuższą chwilę nie odrywał wzroku z twarzy oficera.
Wreszcie opanował zdziwienie. - Czy mogę o coś zapytać, sir? - zapytał. -
Oczywiście, mister Manley.
- Czy pan czytuje science - fiction, sir?
- W pana ustach zabrzmiało to jak zarzut, mister Manley.
- Ależ nie, sir. Wprost przeciwnie.
- Z racji wykonywania moich obowiązków służbowych muszę niekiedy zajmować się
sprawami, które nie są tak do końca oczywiste.
Inżynier skinął głową i nagle uśmiechnął się radośnie. Twarz Francisa pozostała
całkowicie nieporuszona.
- Myślę, że to by było na razie wszystko, mister Manley, chyba, że ma pan
jeszcze jakieś pytania.
- N - nie, sir - odparł inżynier bez przekonania. Milcząc zebrał swoje papiery i
pośpiesznie wyszedł z gabinetu.
Mniej więcej w dziesięć miesięcy później, jesienią 1960 roku, na ekrany kin w
USA wszedł film w reżyserii G. Pala "Machina czasu", zrealizowany na podstawie
powieści H. G. Wellsa. Francis obejrzał go w Waszyngtonie. Następnie postarał
się o olbrzymi fotos, który zawiesił na ścianie swojego gabinetu w Pentagonie.
Zdjęcie przedstawiało zgięte w dwóch miejscach cygaro leżące na siedzeniu
niewielkiego modelu machiny czasu. Na dalszym planie obracała się kunsztownie
wykonana metalowa tarcza, która niczym za sprawą magii przyciągała ku sobie
wzrok, jak gdyby chodziło o to, by odwrócić uwagę widzów od sztuczki
kuglarskiej.
Ameryka nie otrząsnęła się jeszcze z szoku, jaki w roku 1957 spowodował start
sputnika, kiedy 12 kwietnia 1961 roku o godzinie 0707 czasu
środkowoeuropejskiego major Gagarin na pokładzie statku "Wostok I" rozpoczął
okrążanie Ziemi, a po 108 minutach wylądował bezpiecznie w pobliżu wsi Smielowka
w okręgu saratowskim. Prasa zachodnia, od momentu wybuchu zimnej wojny
zaprogramowana na wiadomości optymistyczne, uderzyła na alarm, wojskowi w
Pentagonie nie kryli wściekłości. Prezydent John F. Kennedy poczuł się w
obowiązku skonsolidować naród amerykański, który przegrał wyścig, a w sześć
tygodni później, 25 maja 1961 roku, oświadczył: "Nasz naród powinien postawić
sobie za cel wysłanie człowieka jeszcze przed upływem bieżącego dziesięciolecia
na Księżyc i zapewnienie mu bezpiecznego powrotu na Ziemię".
Stany Zjednoczone postawiły na Księżyc.
W połowie listopada 1962 roku odbyła się w Detroit sesja naukowa, w toku której
naukowcy z NASA, specjaliści zatrudnieni w przemyśle lotniczym i kosmicznym oraz
eksperci z Sił Powietrznych i Marynarki Wojennej wymienili poglądy i
doświadczenia na temat zachowania się różnych materiałów podczas obciążeń
ekstremalnych. Jednym z uczestników sesji był Francis, odkomenderowany tam przez
swoich przełożonych, który wygłosił odczyt na temat wyników eksperymentów z
bombą wodorowa, przeprowadzonych na Pacyfiku przez Marynarkę Wojenną. Tytuł
wykładu brzmiał lapidarnie: "Zachowanie się powierzchni przy napromieniowaniu
ekstremalnym".
Nastrój panujący na sesji był bardziej niż przygaszony. Od momentu, kiedy
Kennedy wypowiedział tamto roszczenie programowe, upłynęło już 18 miesięcy,
Stany Zjednoczone nie mogły natomiast wykazać się żadnym sukcesem, a nawet
wprost przeciwnie: ponosiły jedna porażkę po drugiej. "Ranger 2" wystrzelony w
listopadzie 1961 roku w kierunku Księżyca nie wszedł nawet na właściwą orbitę;
"Ranger 3" ominął w styczniu Księżyc w odległości 36 000 km; pod koniec kwietnia
"Ranger 4" dotarł wreszcie do Księżyca i zgodnie z programem roztrzaskał się na
jego powierzchni - ale niestety zawiodły kamery; a "Ranger 5" znowu chybił celu,
jakkolwiek już tylko o 720 km. Pracownicy NASA byli przygnębieni, wojskowi nie
ukrywali swojego niezadowolenia, padło też niejedno ostre słowo. Przedstawiciele
przemysłu podkreślali wprawdzie, że program przeprowadzany jest zbyt forsownie,
dawali jednak zwieść się optymizmowi z uwagi na lukratywne zamówienia.
Po ściśle naukowych dysputach ciągnących się całymi dniami, uczestnicy sesji
uciekali wieczorami w przynoszące wytchnienie rozmowy bardziej ogólnej natury.
Zazwyczaj rozprawiano na temat "przezwyciężenia przestrzeni".
- Jak pan sądzi - wycedził Francis pozornie mimochodem, zwracając się do
siedzącego tuż obok fizyka, którego tabliczka identyfikacyjna przedstawiała jako
doktora Thomasa Wintera, pracownika NASA - czy może się zdarzyć, że pewnego dnia
przezwyciężymy również czas ?
Dr Winter popatrzył nań znad okularów, przeszywając go przez dłuższa chwilę
taksującym spojrzeniem, po czym wzrok jego przesunął się na tabliczkę
identyfikacyjna Francisa. Dopiero wtedy odezwał się głosem, w którym zabrzmiała
nuta wyniosłości:
- Wie pan, dzieje nauki wskazują na to, że ci, którzy zbyt pochopnie użyli słowa
"niemożliwe", skończyli marnie. Jeżeli o mnie chodzi, to podróże w czasie uważam
teoretycznie i praktycznie za nieprawdopodobne.
- A więc, doktorze, jeżeli dobrze pana zrozumiałem, to nie jest niemożliwe, lecz
nieprawdopodobne.
- Tak, posunąłbym się nawet dalej - powiedział doktor Winter, pociągając łyk
coca - coli przez niebieską słomkę. Wystudiowanym gestem zdjął okulary. - Uważam to
za niewyobrażalne.
Francis skinął głowa.
- Widzi pan - Winter nałożył ponownie okulary na nos, spoglądając na swego
rozmówcę z żywym zainteresowaniem - jeżeli dopuści pan do głosu tę możliwość, to
otworzy pan tym samym wszelkie wrota przed paradoksem, a przy każdym logicznym
kroku zaplącze się w sprzeczności nie do pokonania. Podróż w czasie zniszczyłaby
prawa logiki. Sama akceptacja takiej ewentualności będzie już nielogiczna.
- A więc uważa pan podróż w czasie za nieprawdopodobna, niewyobrażalna i
nielogiczną. Mimo to nie uznał jej pan za - powiedzmy - niemożliwą.
Doktor Winter spojrzał na niego z namysłem, po czym milcząc skinął twierdząco
głową.
- Proszę wybaczyć mi to pytanie, doktorze - kontynuował Francis - ale
przypuszczam, że nie kieruje panem przesadny respekt przed przyszłym osądem ze
strony nauki.
Doktor Winter uśmiechnął się. Ten oficer Marynarki Wojennej, którego początkowo
uznał za zarozumiałego głupca, zaczął mu się podobać.
- Widzi pan - rzekł protekcjonalnie - w teorii nauk przyrodniczych
prawdopodobieństwo i rzeczy niewyobrażalne właściwie nie liczy się w ogóle. Są
one tylko wyrazem doświadczeń, a także nawyków myślowych. A jeżeli chodzi o
logikę, to odzwierciedla ona co najwyżej prawidłowości ludzkiej zdolności
poznania, nie zaś prawidłowości wszechświata.
- Rozumiem - wtrącił Francis.
- Są to właśnie te niemożliwości, nazwijmy je zakazanymi regułami gry, które
otwierają przed ludzkim umysłem drogę ku fascynującym igraszkom myślowym.
Francis skinął głowa. Od razu po powrocie do Waszyngtonu musi zaangażować cały
sztab ludzi, którzy przewertuje wszystko w poszukiwaniu śladów takich
fascynujących igraszek myślowych! Już tylko machinalnie przytakiwał swojemu
rozmówcy, nie słysząc nawet jego słów, kiedy Winter gestem profesorskim uniósł
palec do góry i dodał - A te wszystkie decydujące przełomy dokonane w filozofii
przyrody: czym były początkowo jak nie fascynującymi igraszkami myślowymi?







Część II

PROJEKT CHRONOTRONU

Nad Huntsville w stanie Alabama szalała burza. Błyskawice rozdzierały niebo,
zamazane deszczem szyby brzęczały, wtórując grzmotom. Za oknami panował mrok,
jak gdyby zapadła noc, ale elektryczny zegar wiszący nad drzwiami wskazywał
świetlne cyfry 14.47.
W sali konferencyjnej włączone były świetlówki, ale te paliły się nawet w
najbardziej słoneczne dni. Lekki powiew z szumiącego cicho urządzenia
klimatyzacyjnego łagodził w tym samym stopniu co orzeźwiający deszcz parną
atmosferę popołudnia.
Admirał William W. Francis energicznym ruchem wysunął do przodu swój ostry
podbródek, jak gdyby chciał tym gestem odepchnąć na bok wszelkie argumenty
naukowców i symbolicznie postawić kropkę na zakończenie debaty. Panowie -
powiedział - nie rozumiem... - Twarze siedzących oblało jaskrawe światło
błyskawicy, a szyby zadrżały od potężnego grzmotu. Admirał opuścił głowę,
czekając przez kilka chwil, aż wszystko ucichnie, po czym mówił dalej - Nie
rozumiem waszych obiekcji. Wcześniej czy później inni naukowcy też dojdą do
przekonania, że istnieje współzależność pomiędzy grawitacja a wymiarem czasu
Możemy wprawdzie zapobiec temu, aby inni zajęli się owym problemem zbyt
gorliwie, ale dlaczego nie mielibyśmy wykorzystać przewagi, jaka posiadamy
Panowie, przecież tu chodzi o trwałość naszego narodu, ach, co też ja mówię, o
trwałość całej cywilizacji Zachodu! Jesteśmy przy piłce i musimy wykorzystać te
szansę. Dysponujemy wystarczającymi środkami, aby odpowiednio ustawić zwrotnice,
zapewniając Zachodowi dobrobyt, a więc tak właśnie musimy postąpić; zanim inni
znajda dostęp do dźwigni. To jest, moi panowie, jedyny argument, jaki się liczy.
Profesor Samuel Fleissiger, wyrośnięty, nieco niezgrabny mężczyzna zbliżający
się do czterdziestki o ciemnych, lekko kędzierzawych włosach wokół zaznaczającej
się już łysiny, uniósł głowę znad papierów leżących przed nim na stole i
skierował spojrzenie swych jasnoszarych oczu na admirała, jakby miał przed sobą
nieco tępego ucznia.
- Właśnie dlatego zgłaszam obiekcje, admirale Francis - odezwał się, akcentując
przesadnie zdziwienie. W jego głosie dźwięczała gryząca drwina. - Ponieważ chodzi
o zachowanie cywilizacji Zachodu i dobro świata zachodniego, musimy przede
wszystkim rozważyć starannie wszelkie projekty mające zrealizować te
zamierzenia. Zbytni pośpiech nie jest tu wskazany, gdyż każda "przewaga", jak
pan to nazywa, jest iluzja. Uganiałby się pan za zjawą i przypominałby zająca,
który ściga się z jeżem. Niezależnie od tego, jak bardzo by się pan starał, po
przybyciu na metę okazałoby się, że jeż jest już na miejscu.
- A więc to my musimy być tym jeżem - odparł admirał, nie rozumiejąc aluzji. Oparł
się wygodnie w fotelu i spojrzał znacząco na obydwu dyrektorów technicznych z
NASA, jakby prosząc ich o wsparcie.
Doktor Herbert H. Hollister uśmiechnął się wzgardliwie, spełniając w ten sposób
swą powinność i zwrócił głowę w stronę Fleissigera, podczas gdy inżynier Walter
W. Berger z kwaśna mina wpatrywał się w rozpostarte papiery. Interesowały go
jedynie fakty i techniczny aspekt projektu, teoretyczne dygresje naukowców
uważał natomiast za stratę czasu.
- Gdyby to było takie proste - odezwał się Fleissiger. Westchnął z rezygnacja i
splótł dłonie. - A co ty o tym sadzisz, Nobuyuki?
Profesor Nobuyuki Kafu, niski, krępy Japończyk o kulistej czaszce i lśniących,
czarnych włosach przetkanych tu i ówdzie siwizną, był mniej więcej rówieśnikiem
Samuela Fleissigera. Miał na sobie śnieżnobiałą koszulę i elegancki, granatowy
garnitur, którego nieskazitelny krój tuszował nieco jego toporną,
nieproporcjonalni sylwetkę. Mimo to wyglądał bardziej na boksera wagi średniej,
który zmusił się do założenia rzadko noszonego garnituru, aby wywrzeć dobre
wrażenie podczas bankietu, niż na uczonego fizyka uczestniczącego w sesji
naukowej. Wraz z Fleissigerem opracowywali kiedyś program badań nad falami i
polami grawitacji, przy czym z racji wyliczania modeli ekstremalnych warunków
grawitacji, występujących w przypadku pulsarów i "czarnych dziur" odkryli
zależność między takimi polami a osobliwymi zjawiskami chronometrycznymi
charakterystycznymi dla częstotliwości pulsarów. Odkrycie to skłoniło ich do
sformułowania dziwacznego wniosku: w ekstremalnie silnych polach grawitacji
cząsteczki masy mogą znikać w kierunku przeszłości.
Opierając się na tej podstawie wspólnie wypracowali teoretyczne podłoże
chronotronu, hipotetycznego przyrządu umożliwiającego wytwarzanie sztucznych pól
grawitacyjnych, oczywiście pod warunkiem zastosowania dużych nakładów energii.
Od momentu rozpoczęcia badań upłynęło już ponad osiem lat.
Profesor Kafu, któremu mimo chłodu panującego w pomieszczeniu pot spływał
obficie po szerokim nosie i wargach, zamrugał skośnymi oczyma jak ktoś wyrwany
nieoczekiwanie z zasłużonej drzemki, spojrzał najpierw na swego długoletniego
kolegę i przyjaciela, następnie obiegł spojrzeniem wszystkich siedzących na
sali, aby wreszcie powiedzieć swym zaskakująco wysokim, nieco nosowym głosem:
- Wydaje mi się, że powinniśmy omówić przede wszystkim problemy natury
technicznej, a rozważania teoretyczne odłożyć na bok, aby nie zanudzić panów z
NASA.
Berger wzrokiem wyraził swoją aprobatę.
- Jeżeli chodzi o mnie, to jestem wręcz przeciwnego zdania - odezwał się
Fleissiger. - Wszyscy tu obecni muszą być całkowicie zorientowani co do
konsekwencji zrealizowania swego planu, zanim opowiedzą się za przeprowadzeniem
prób technicznych i władowaniem dalszych miliardów w projekt chronotronu.
- Pan pozwoli, to jest już moja sprawa - zagrzmiał admirał Francis, wpadając mu w
słowo.
- O tak, wiem, wy wojskowi nie liczycie się z każdym groszem, zwłaszcza jeżeli w
grę wchodzi kolejna runda dopingująca wyścig zbrojeń, ale na te cele bierze się
pieniądze między innymi z moich podatków, aby wyrzucić je potem w błoto -
odparował Fleissiger.
- Czy zamierza pan, profesorze, przedyskutować teraz punkt, który właściwie nie
należy do naszego porządku dziennego? - zapytał cierpliwie admirał. Doktor
Hollister zachichotał, próbując bez powodzenia stłumić ów atak wesołości,
Fleissiger rzucił w jego stronę druzgocące spojrzenie, po czym zagłębił się w
papierach, nie zaszczycając admirała odpowiedzią.
- Jest faktem - kontynuował Francis - że od lat dokonujemy cięć finansowych w
stosunku do innych projektów, aby zdobyć dodatkowe fundusze na chronotron. Pod
ochronnym płaszczykiem NASA sterujemy niezwykle ważnymi sprawami, od dziesięciu
lat ograniczamy rozwój podróży kosmicznych z załogami i trzymamy program Lotów
na Marsa w szufladzie, mimo że Rosjanie mogą w każdej chwili zdobyć palmę
pierwszeństwa. A teraz słyszę tu głosy nawołujące do dalszej zwłoki w realizacji
naszego planu.
Może Rosjanie męczą się właśnie z tym samym problemem i próbują coś
wykombinować - wtrącił Berger.
Admirał zaniemówił na dłuższy moment, wreszcie opanował się i potrząsnął
zdecydowanie głową. - Nic nie wskazuje na to, aby aktualnie ktoś jeszcze
przeprowadzał badania w tej konkretnej dziedzinie.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że jest w stanie czuwać nad całokształtem
badań oraz sterować ich przebiegiem? - zainteresował się Fleissiger.
Admirał uśmiechnął się pobłażliwie i odchylił do tyłu. Jego siwe wąsy tworzyły
cienką, idealnie poziomą kreskę. - Profesorze, i pan o to pyta? Od ponad
piętnastu lat wiem dokładnie, kto zajmuje się tymi sprawami i kto ma dostęp do
materiałów, mogących umożliwić dotarcie do rozwiązania, do jakiego doszedł pan
już wraz z profesorem Kafu.
- Również w krajach socjalistycznych?
- Również w krajach socjalistycznych. Przynajmniej w bardzo dalekiej mierze.
- Ale przecież nie może pan zapobiec temu, że coraz więcej ludzi zajmuje się
tymi sprawami.
- Niby dlaczego nie, profesorze? - admirał uśmiechnął się triumfująco, ale widząc
przerażona minę Fleissigera, dodał pośpiesznie: - Ale pan nie musi od razu
obawiać się najgorszego. Ostatecznie potrzebny nam jest również narybek. Albo
okaże się nim nasz człowiek, a Bóg wie, że uczynimy wszystko, aby ułatwić mu
dokonanie takiego wyboru, albo - tu Francis prztyknął palcami - ktoś z drugiej
strony. To proste.
- Hm - mruknął Kafu. - Jedno mnie tylko dziwi, a mianowicie zachowanie się Rosjan.
Nie budują wcale olbrzymich stacji kosmicznych, nie startują na Marsa,
zainteresowali się raptem wznowieniem rozmów SALT. Dlatego pytam: Co, u diabła,
oni robią z pieniędzmi?
- To proste. Kupują za nie co roku nasze zboże - wtrącił Hollister.
- Właśnie - Francis skinął głowa z widoczna ulgą. - Mają jedną klęskę nieurodzaju
po drugiej. Ale gdyby wbrew naszym przypuszczeniom miało się okazać, że za tym
wszystkim kryje się coś innego, to tym bardziej wskazany byłby pośpiech. Dlatego
nie rozumiem waszych wahań, panowie. Wiadomo przecież, że kto pierwszy, ten
lepszy.
Fleissiger rzucił w stronę Japończyka bezradne spojrzenie i nieznacznie
potrząsnął głowa, zanim powiedział:
- Niestety, to stare, mądre porzekadło nie pasuje do naszego przypadku. Należało
by raczej powiedzieć: Kto pierwszy zrobi ruch, jest w gorszej sytuacji od
swojego przeciwnika.
- Nigdy nie damy zepchnąć się do defensywy i nie będziemy postępować pod czyjeś
dyktando.
- Ale tak to się skończy, sir. To nie jest gra "Chińczyk", gdzie można wyrwać do
przodu po wyrzuceniu szóstki, a raczej szachy rozgrywane przez dwóch
równorzędnych partnerów: tu trzeba reagować stale na każde posunięcie
przeciwnika. Ale przy pana zamierzeniach, admirale Francis, już pierwszy ruch
może okazać się brzemienny w skutki.
- Jak mam to rozumieć? - zapytał admirał niecierpliwie. Zawtórował mu
potężny grzmot, o szyby załomotał deszcz. Fleissiger nie śpieszył się z
odpowiednia: spokojnie zapalił papierosa.
- Widzi pan, sir, to jest tak: załóżmy, że w XVI wieku wysadzi pan na Alasce
jednostkę specjalna, której zadaniem będzie przedostanie się na Kamczatkę i
zabezpieczenie dla USA dużej części obfitującej w bogactwa naturalne Syberii,
zanim jeszcze dotrą tam wysłannicy cara, aby zagarnąć te ziemie dla Rosji.
- Wtedy dzieje świata potoczyłyby się w sposób całkowicie odmienny. A jak
wyglądałaby dziś nasza pozycja strategiczna wobec Rosjan? - zawołał admirał
triumfująco. - To jest właśnie to, profesorze! Właśnie to!
- Proszę mi wybaczyć, sir, ale ja uważam to za czysta bzdurę - Berger nie taił
swego zniecierpliwienia. - W XVI wieku na wybrzeżu wschodnim była garstka
osadników angielskich, francuskich i holenderskich; którzy przymierali głodem i
z trudem bronili się przed czerwonoskórymi. W jaki więc sposób chciałby pan
rościć pretensje do terytorium Syberii w imieniu Stanów Zjednoczonych, które
narodzą się dopiero w dwieście lat później? To przecież czyste urojenia!
- Chwileczkę, panie doktorze Berger. Prawa do jakiegoś terytorium może rościć
sobie każdy, kto jest w stanie bronić potem tych ziem - odparł Fleissiger. - A
gdyby przyszłe Stany Zjednoczone były już w XVI wieku w stanie...
- Teraz podoba mi się pan o wiele bardziej, profesorze - wtrącił Francis
pojednawczym tonem.
Japończyk rzucił na admirała zaciekawione spojrzenie spod ciężkich,
pomarszczonych powiek, następnie z westchnieniem wyrażającym pogardę opadł na
fotel. Nawet przy najlepszych chęciach trudno było zorientować się, czy Kafu
szydzi, kiedy powiedział: - Sęk w tym, żeby ludzie reprezentujący interesy
innych zostawili sobie praktycznie 500 lat czasu i potem zupełnie spokojnie
wysłali w przeszłość kompanię piechoty w celu zajęcia odpowiednich pozycji oraz
żeby byli tam dokładnie tego dnia, kiedy pańscy ludzie przystąpią do desantu,
aby sprawić im gorące powitanie. A powitanie byłoby na pewno gorące! W końcu 500
lat to dużo, jeżeli chodzi o rozwój techniczny broni. Pański oddział szturmowy
byłby zgubiony, admirale Francis. Rozumie pan teraz, co miał na myśli mister
Fleissiger?
Triumfujący uśmiech zamarł Francisowi na wychudłych, gładko wygolonych
policzkach; Hollister osowiały spuścił oczy; Berger wyglądał bardziej ponuro niż
zazwyczaj.
- Poza tym nie braliśmy jeszcze w ogóle pod uwagę efektu Aloysiusa - wtrącił Sam
Fleissiger.
- Jakiego efektu? - zdziwił się admirał.
- Efektu Aloysiusa - powtórzył Fleissiger, spoglądając na Francisa znad okularów
z dezaprobatą. - Zwanego tak na cześć Raphaela Aloysiusa Lafferty'ego, wynalazcy
fenomenalnej maszyny ktistec.
- Był to autor powieści science - fiction z lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych - dodał Kafu w formie objaśnienia, widząc zirytowany wzrok
admirała, jakim tamten obrzucił obydwu naukowców z NASA. - Lafferty zajmował się
między innymi zjawiskiem podróży w czasie i konsekwencjami wynikającymi z faktur
czasu.
- Co to za bzdury? - wybuchnął nagle Berger. - Zaczynam odnosić wrażenie, że nie
traktuje się nas tu poważnie.
- Jest pan w błędzie, doktorze Berger - odparował Fleissiger. - To nie są bzdury.
Lafferty twierdzi (a jego argumentacja jest absolutnie logiczna) że z
przeszłością można wyczyniać, co się komu żywnie podoba. Mieszkańcy
teraźniejszości, wysyłający w przeszłość kogoś lub coś w celu dokonania tam
jakiejś zmiany, nigdy nie są w stanie stwierdzić, czy owa zmiana zaszła czy też
nie, bowiem w momencie następowania zmiany staje się realnością dziejową wynikła
z niej alternatywa. To z kolei oznacza po prostu, że każdy współczesny wie, iż
zawsze było tak a nie inaczej. Gdyby wysłał pan kogoś w roku 1775, żeby zabił
George'a Washingtona, zanim jeszcze kongres kontynentalny powierzy mu naczelne
dowództwo armii, to wszystkie podręczniki historii podawałyby potem, że George
Washington, być może znakomity wódz naczelny, który być może poradziłby sobie z
Brytyjczykami, został zabity w 1775 roku. Tak to wygląda! A wy, panowie, również
nie znalibyście innej prawdy, gdyż tak a nie inaczej uczylibyście się o tym w
szkole:
- Czy mamy omawiać tu niedorzeczne pomysły jakiegoś autora science - fiction czy
też projekt chronotronu? - zasapał gniewnie admirał.
- Projekt chronotronu, sir - odparł niewzruszenie Fleissiger. Doktor Hollister
zachichotał i potrząsnął głowa.
- Proszę posłuchać, admirale Francis - kontynuował Fleissiger. - Pragnie pan za
pomocy chronotronu przysporzyć korzyści swojemu narodowi. Jest tu jednak pewien
minus: a mianowicie, że nikt panu za to nie podziękuje. Nikt ze współczesnych,
nawet pan, nie zauważy nigdy, że coś zmieniło się na korzyść. A gdyby
rzeczywiście odniósł pan sukces, poprawiając sytuację Stanów Zjednoczonych i ich
sojuszników pod względem strategicznym, gospodarczym i politycznym, to inni
powiedzą najwyżej: Jak nam dobrze! Ale o co, u diabła, chodzi temu Francisowi?
Topi miliardy dolarów w ten potwornie drogi projekt, który nic nie da, żadnego
sukcesu! A po co wyrzuca za okno te pieniądze? Żeby wiodło nam się jeszcze
lepiej. Tymczasem już teraz jest hańba, że nam wiedzie się tak dobrze, a innym
tak źle. Czy nie byłoby lepiej dać te pieniądze biednym chłopom jęczącym pod
knutem cara, albo milionom Chińczyków, żyjących jeszcze w poddaństwie i co roku
umierających masowo z głodu, podczas gdy ich władcy w Petersburgu i Pekinie
opływają we wszystko.
- Pan się myli - wykrzyknął Hollister. - Tu chodzi o coś zupełnie innego.
- Czy rzeczywiście? A więc istnieją już konkretne plany? - Fleissiger nie
ukrywał, jak bardzo jest zaskoczony. Admirał ściągnął wargi i obrzucił inżyniera
posępnym spojrzeniem, następnie zwrócił się do profesora: - Tak dalej być nie
może, w przeciwnym razie już niedługo będziemy czyścić buty szejkom naftowym,
albo też komuniści przejmą cały ten kram, gdyż my przechodzimy z jednego kryzysu
gospodarczego w drugi. Tu przeciwnicy broni jądrowej i zwariowani obrońcy
środowiska, protestujący przeciw każdej wieży wiertniczej czy platformie, a
tamci tymczasem śmieją się z nas w kułak i stawiają na pustyni złote klozety.
Musimy uczynić temu kres, raz na zawsze!
Hollister pokiwał głowa z aprobatą. Fleissiger wodził oczyma po wszystkich
zebranych, nie kryjąc irytacji. Nigdy jeszcze nie widział tyle ognia u
opanowanego zazwyczaj Francisa. Czyżby dotknął admirała w jakieś czułe miejsce?
A może był to po prostu tak olbrzymi entuzjazm dla tej całej sprawy?
- A więc stad wieje wiatr - powiedział niepewnie.
- Panowie - wtrącił Kafu - to, na co się decydujemy, to tunel bez końca, a
koszty takiego przedsięwzięcia przekroczą wszystko, co możemy sobie wyobrazić.
- No to co? - wykrzyknął Francis z oburzeniem. - Naród poniesie nawet nie taka
ofiarę, jeżeli w grę wchodzą jego bezpieczeństwo i dobrobyt.
- Oprocentowanie też będzie znaczne - odezwał się Hollister, ale nikt nie
zareagował na jego uwagę.
- To nie oznacza nic innego - wtrącił Kafu - jak konieczność przedłużania każdego
konfliktu w przeszłość i redukowania wszelkiego rozstrzygnięcia tak, aby miało
charakter tymczasowy. Każde zwycięstwo mogłoby potem zostać przekształcone w
klęskę. Jest to równanie z nieskończoną ilością zmiennych. Żaden naród tego nie
wytrzyma, przynajmniej pod względem gospodarczym. Być może, nasza cywilizacja, a
nawet cały świat przepadną z kretesem.
- To niebezpieczeństwo obserwujemy już od dawna w innej dziedzinie - lekceważąco
machnął ręka Francis. - Przygotujemy się odpowiednio, profesorze, nawet gdyby
oznaczało to konieczność utworzenia baz wojskowych wzdłuż całej linii czasu aż
do prekambru.
- A więc bazy wojskowe co tysiąc lub co dziesięć tysięcy lat, czy tak, sir? -
zapytał szyderczo Fleissiger. - Pytam dlatego, że w takim razie byłaby nam
potrzebna cała masa ludzi.
- Ciekaw jestem, kto by wytrzymał dłużej - zagrzmiał admirał.
Kafu potrząsnął głową. - To nic panu nie da. Tamtym wystarczy, jeżeli przybędą na
miejsce o jeden dzień wcześniej.
- I wtedy zając spostrzegł, że jeż czeka już na mecie - zacytował Fleissiger.
- No więc my będziemy tam o jeszcze jeden dzień wcześniej - wybuchnął Francis.
Otwartą dłonią uderzył w stos papierów rozłożonych na stole. - Nawet gdybyśmy
musieli wysłać w czasy proterozoiku cała flotę lotniskowców i atomowych okrętów
podwodnych, aby krążyły po praoceanie.
Fleissiger spojrzał na niego zaskoczony. - Mój Boże - wyjąkał. - Pan byłby
istotnie zdolny do tego.
- Dziękuję, profesorze; uznaję to za komplement - powiedział admirał.
- Wydaje mi się, że powinniśmy jednak zająć się szczegółami natury technicznej -
zaproponował Hollister, obrzucając admirała szybkim spojrzeniem. - Nie zaszliśmy
bowiem daleko, przynajmniej do tej pory.
- Mamy jednak niepodważalne dowody przemawiające za tym, że projekt okaże się
olbrzymim sukcesem - odparował Francis. Pracownik NASA drgnął i stosownie do
obowiązku przytaknął ruchem głowy. - Mamy już - kontynuował admirał wyciągając
przed siebie dłoń, aby odliczyć trofea na palcach - miotacz rakiet z Algierii,
jeepa z Gibraltaru i te części z plastiku, zebrane przez papieża.
- Jak również próbki wiertnicze z "Glomar Challenger" - podpowiedział usłużnie
Hollister.
- Zgadza się, jeszcze te próbki wiertnicze - podchwycił admirał.
Fleissiger machnął lekceważąco ręka. - Nie rozumiem wprawdzie, dlaczego to ma
świadczyć o przyszłym sukcesie przedsięwzięcia - powiedział. - Ale skoro pan tak
chce...
Berger uznał w tym momencie, że nadeszła jego godzina, ale właśnie, kiedy chciał
już zacząć, profesor Kafu wstał, podszedł do automatu z woda pitną, napełnił
plastikowy pojemnik, po czym opróżnił go donośnie.
- Teraz pana kolej, doktorze Berger - powiedział Fleissiger, kiedy Kafu usiadł z
powrotem na miejsce.
No tak, więc... - zaczął Berger zdenerwowany, gdyż Japończyk gniótł w dłoni
plastikowy pojemnik, nie zwracając uwagi na głośne trzaski. - Najlepiej będzie,
jeżeli jeszcze raz podsumuję to wszystko. Do chwili obecnej przeprowadziliśmy z
"Klatka Jeden" 38 eksperymentów. Wszystkie przebiegły pomyślnie. Wysłaliśmy w
lata 500 do 5000 licząc od dziś wstecz zegary atomowe zaspawane w plastikowych
kulach. Wszystkie udało się umieścić w pobliżu Instytutu, i to na niedużej
głębokości. Za pomocy "Klatki Dwa", większej od tamtej, pokonaliśmy dystans od
tysiąca do miliona lat wstecz. Z czternastu sond czasowych umieściliśmy do tej
pory dwanaście. Jeżeli chodzi o "Klatkę Trzy", która, podobnie jak "Dwójka",
znajduje się w Arizonie, i która wdrożyliśmy do pracy sześć miesięcy temu, to
niestety występują zadziwiająco duże szerokości rozrzutu.
- A zasięg? - zapytał Kafu, miętosząc nadal plastikowy pojemnik. Hollister
spojrzał na kubek druzgocącym wzrokiem, jednakże Japończyk nie dał się
wyprowadzić z równowagi, kontynuując z widocznym upodobaniem swoją hałaśliwą
czynność.
- Jak dotąd, rekordowy - odparł Berger. - 60 milionów lat. Dwie sondy, i chociaż
cechują je dokładnie ta sama konstrukcja, forma i masa, jak również dokładnie to
samo natężenie pola anomalii grawitacyjnej przy starcie, to rozrzut pomiędzy
nimi wyniósł niemal dokładnie 7 milionów lat.
- 1 1,6666 procenta - mruknął Kafu. - A co pan rozumie mówiąc "dokładnie to samo
natężenie pola", doktorze?
- Że jest odniesione do jednej milionowej energii całkowitej.
- - A wynosi ile?
Berger zawahał się przez moment i spojrzał pytającym wzrokiem na admirała
Ponieważ jednak tamten nie zareagował, odparł: - Prawie 900 000 megawatów na
godzinę.
Japończyk uśmiechnął się i skinął głową. Fleissiger zagwizdał przez zęby. -
Niezły rachunek za prąd.
- Obydwie sondy zdołaliśmy zlokalizować dopiero po kilku tygodniach poszukiwań -
relacjonował dalej inżynier. - Musieliśmy uwzględnić wszystkie czynniki
górotwórcze i przeliczyć symulację kontynentalnego prądu morskiego. Nie zawsze
jest on taki sam, nieraz zwalnia pod wpływem spiętrzenia czynników
górotwórczych. Jedną sondę wykopaliśmy w odległości 158 mil, druga oddaliła się
o 182 mile, obydwie znajdowały się na głębokości około 80 metrów.
- To ciekawe - zauważył Kafu.
- Nawet bardzo - dodał admirał Francis i wyzywającym gestem wysunął podbródek w
stronę Fleissigera.
- Proszę mi powiedzieć, doktorze Berger - odezwał się Fleissiger - czy właściwie
spróbował pan już wykopać jedno z owych jaj, zegar atomowy, zanim wpakował pan
je do klatki i wystrzelił w przeszłość?
Berger skrzywił się, jakby nieoczekiwanie rozgryzł ziarnko gorczycy. - Cóż... nie
bardzo wiem... - wymamrotał. Bezradnie zerknął na Hollistera, szukając u niego
poparcia, ale tamten wpatrywał się właśnie zdezorientowany w twarz Fleissigera.
Profesor uniósł do góry palec wskazujący, spojrzał karcącym wzrokiem na Bergera,
po czym rzekł wymownie:
- Aloysius.
- To jest istotnie ciekawy aspekt, doktorze - odezwał się Francis. -
Rzeczywiście powinniśmy... ee.... spróbować tak zrobić. Może...
- ... okazałoby się, że jajko było już, zanim jeszcze zniosła je kwoka -
dokończył z kpiącym uśmiechem Fleissiger.
Berger rzucił admirałowi badawcze spojrzenie, po czym mruknął, wzruszając
ramionami: - Skoro pan tak uważa, sir.
Przekartkował papiery, aż znalazł to, czego szukał. - Naszym najważniejszym
problemem jest drastyczne obniżenie szerokości rozrzutu w zakresie pomiędzy 5 i
6 milionów lat z uzyskanych do tej pory 100 lat do pięciu, najwyżej dziesięciu
lat.
- Jeżeli o to chodzi, jestem optymistą - wtrącił admirał, przechylając się do
przodu i postukując końcem ołówka o papiery, jak gdyby chciał dodać wagi temu
zapewnieniu.
- A dlaczego akurat w zakresie od 5 do 6 milionów lat? - zapytał Flessiger
zaskoczony. - Czy to znaczy, że wraz z tym projektem dąży się już do jakiegoś
konkretnego celu?
- Rzeczywiście tak jest, moi panowie. Dzięki waszej pomocy mogliśmy wdrożyć już
pierwszą fazę projektu, mającego... eh... wszelkie widoki na sukces - wyjaśnia z
uśmiechem admirał. - "Klatka Cztery" jest aktualnie w trakcie budowy, a natężenie
jej pola ma być na tyle duże, aby mogła ona przenieść w przeszłość tak odległą,
jak to zaplanowaliśmy, ludzi i materiał.
- Czy pan powiedział: "ludzi"? - Fleissiger spojrzał na niego osłupiały. - Wie
pan przecież doskonale, że dla nich nie byłoby już możliwości powrotu!
Wypróbowujemy teraz pewną teorię, której konsekwencje trudno jeszcze
przewidzieć, a pan chce zaryzykować życiem ludzkim? Chyba się jednak
przesłyszałem!
- Ale profesorze, patrzy pan na tę sprawę stanowczo zbyt pesymistycznie. Niech
pan posłucha - odezwał się Francis, usiłując przybrać ton pojednawczy - nie lubię
zwracać komuś uwagi na sprzeczność tkwiącą w jego argumentacji...
- Pan pozwoli, sir? - poderwał się Fleissiger.
- ... na sprzeczność tkwiącą w jego argumentacji. Sam pan powiedział, profesorze
Fleissiger, że nie powinniśmy działać pochopnie. Nawet jeżeli aktualnie nie
jesteśmy w stanie sprowadzić czegoś z przeszłości w czasy obecne, to za
dziesięć, dwadzieścia, najwyżej za pięćdziesiąt lat dojdziemy i do tego. A wtedy
zaczniemy sprowadzać z powrotem naszych ludzi, niezależnie od tego, w jakim
okresie przeszłości będą się oni znajdować.
- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan mówi, admirale Francis?
- Jak najbardziej, profesorze! Rozum ludzki jest w stanie przezwyciężyć
wszystko, przecież panowie sami dowiedli tego najdobitniej. Jeszcze dziesięć lat
temu każdy stwierdziłby wręcz, że podróże w czasie to czyste urojenia. A gdybym
dziś opublikował wyniki naszych eksperymentów, wywołało by to jedynie śmiech i
drwiny. Nasze teorie zaś możemy zrealizować dopiero wtedy, kiedy znajdziemy
szaleńca, który opłaci ten rachunek za prąd.
- Wydaje mi się, że znaleźliśmy już takiego szaleńca - wtrącił Fleissiger.
- O ile będziemy mogli dysponować odpowiednimi umysłami i niezbędnym kapitałem,
uda nam się rozwiązać każdy problem, zapewniam pana, profesorze - powiedział
Francis.
- Panie Francis - odezwał się bardzo poważnie Fleissiger. Admirał zmarszczył
groźnie brwi. Nie był przyzwyczajony do tego, aby inni zwracali się do niego per
"pan", nie znosił zresztą tej formy. - Zachowuje się pan, jak niepoprawny
optymista, który bez grosza w kieszeni idzie do wytwornej restauracji, zamawia
jedną po drugiej porcję ostryg, łudząc się nadzieją, że w którejś muszli
znajdzie wreszcie perłę, którą zapłaci za wszystko. Ten facet też jest
przekonany o słuszności swego postępowania, prawda, sir? Czy zdaje pan sobie
sprawę z tego, że działa pan bez pokrycia?
Fieissiger podnosił głos coraz bardziej, ostatnie zaś pytania prawie wykrzyczał
admirałowi w twarz. Kiedy skończył, zapadło niezręczne milczenie. Wreszcie
Francis odchrząknął i powiedział: - Widzę, panie Fleissiger, że nigdy nie
wybaczy mi pan tego, iż odradziłem panu opublikowanie rezultatów pańskich badań.
- E, tam! - machnął ręką Fleissiger.
- Pan i profesor Kafu otrzymaliby z pewnością za swoje osiągnięcia nagrodę
Nobla.
- Sir, jeżeli o to chodzi, to zostaliśmy sowicie wynagrodzeni. - W głosie
Fleissigera, który skłonił się lekko, zabrzmiała ironia. - Mógłbym z miejsca
poprosić o przeniesienie w stan spoczynku i zająć się pisaniem pamiętników, ale
jestem pewien, że nie otrzymałbym zezwolenia na ich druk. Teraz oczekuję
spokojnej starości, oczywiście pod opiekuńczymi skrzydłami CIA.
- Z pewnością rozumie pan, że względy bezpieczeństwa...
- Ależ oczywiście, admirale. Rozumiem to doskonale.
- Przypuszczam, że eksperymenty z "Klatką Cztery" będą przeprowadzone nie na
terytorium Stanów Zjednoczonych, lecz na Oceanie - odezwał się Kafu, pragnąc
skierować rozmowę na tory bardziej rzeczowe.
- Dlaczego pan tak przypuszcza? - zapytał nieufnie Francis.
- To proste. - Uśmiech Japończyka był nieprzenikniony. - Wszędzie, gdzie
spojrzę, widzę, że projektem zajmuje się Marynarka Wojenna. Cóż więc może to
oznaczać?
Francis zmarszczył brwi i wpatrywał się w niego przez kilka chwil, po czym twarz
jego rozjaśniła się. - Ma pan rację, profesorze. Będzie kilka klatek typu "4",
które zostaną zainstalowane w różnych miejscach na wodach eksterytorialnych.
- A w jaki sposób zamierza pan rozwiązać problem energetyczny?
- Jeszcze w tym miesiącu zostaną spuszczone na wodę dwa okręty atomowe imitujące
statki zaopatrzeniowe. Dalszymi ośmioma będziemy dysponować w połowie,
najpóźniej pod koniec przyszłego roku. Na każdym z nich zainstalujemy "Klatkę
Cztery".
- A teren akcji? - zapytał Kafu.
- Panowie, wszystko w swoim czasie - odparł admirał protekcjonalnym tonem. -
Przecież i tak nie możemy i nawet nie chcemy zrezygnować ze współpracy z panami.
A ludzie, którzy wyruszą w przeszłość...
- Biedacy - szepnął Fleissiger.
- Są to wyłącznie ochotnicy - wyjaśnił admirał. - Pozwoli pan, profesorze, że o
ludzi i materiał zatroszczę się sam. Nawiasem mówiąc, nie rozumiem pańskich
obiekcji. Nie będziemy szczędzić ani wysiłków ani kosztów, żeby móc sprowadzić z
powrotem naszych chłopców po wykonaniu zadania, bez względu na to, gdzie i w
jakim okresie będą się aktualnie znajdować. Oczekuję też przy tym waszej pomocy,
Panowie. Bardzo mi na tym zależy. Marynarka Wojenna buduje właśnie w ramach
owego projektu olbrzymi obiekt. Zostanie on umieszczony w wodzie na głębokości
czterdziestu metrów w pobliżu naszej bazy na północno - wschodnich Bermudach.
Będzie to wystarczająca odległość od lądu, aby ewentualne większe anomalie
grawitacyjne nie wywołały trzęsienia ziemi. Owa inwestycja powstanie wyłącznie
po to, aby odwrócić działanie generatora Fleissigera i w ten sposób utworzyć
negatywne pole Kafu'a. Wtedy stanie się możliwe przetransportowanie materii z
przeszłości do teraźniejszości.
- A czy pan wie w ogóle, co to jest pole Kafu'a? - zapytał Fleissiger osłupiały.
- To przecież wykracza poza zakres moich kompetencji - oburzył się Francis,
spoglądając przy tym bezradnie na Hollistera i Bargera.
- Pole Kafu'a to sztucznie wytworzona anomalia grawitacyjna, zdolna wykluczyć z
naszego wszechświata materię i przenieść ją w czasie, o ile natężenie pola
osiągnie wartość krytyczną. Natomiast nadwyżka energii grawitacyjnej, powstała
dzięki anomalii, niweluje się w przestrzenno - czasowym kontinuum w kierunku
przeszłości jako fala podłużna. W zależności od tego, jak duża jest ta nadwyżka
względem materii, tym dalej w stronę przeszłości owa materia zostaje
przetransportowana, a z wszechświatem łączy się ona ponownie wtedy, gdy zniknie
już fala nośna ze względu na zużycie nadwyżki energii. Czynnikiem decydującym w
owym procesie niwelowania jest fakt, że przebiega on w kierunku przeciwnym - i
tylko takim - do przebiegu czasu. Czy pan to rozumie, sir?
- A więc niechże pan odwróci ten cholerny efekt - zawołał porywczo admirał
- Pozwolę sobie zauważyć, sir - odezwał się ostrożnie Kafu - że z takim samym
skutkiem mógłby pan usiłować uzyskać lód, stawiając garnek wody na rozgrzany
piec.
Fleissiger poderwał się z miejsca, odpychając krzesło. Śpiesznym krokiem
podszedł do automatu z wodą pitną, drżącymi rękoma napełnił plastikowy kubek i
wypił wszystko łapczywie jednym haustem, jak człowiek konający z pragnienia.
- Za oknami raptem przejrzało słońce, a krople deszczu, wiszące jeszcze na
szybach, rozszczepiły światło na setki błyszczących cząsteczek.






Część III

AKCJA W ZACHODNIEJ KOTLINIE

OCHOTNICY

Właściwie Steve Stanley nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego tak jest, ale
kiedy tuż pod wieczór wezwał go do siebie generał Snydenham, opanowało go jakieś
złe przeczucie.
- Muszę z panem porozmawiać, majorze. Proszę przyjść do mnie.
- Tak jest, sir.
Steve włożył mundur, uczesał się, po czym poszedł w stronę baraku dowódcy.
Słońce stało już nisko na zachodzie, ale nadal prażyło bezlitośnie. Gdzieś w
samonośnych halach montażowych, pokrytych powłoką o barwie ochronnej, warczały
silniki bombowca, zapuszczone na próbę. Po polu wzlotów przeciągała właśnie
trąba powietrzna, podobna na tle granatowego nieba do szarego kłębu dymu,
powyginanego niczym upiorna czeluść, gwałtownie zmniejszyła swa objętość, po
czym napęczniała ponownie, kiedy na małym wzniesieniu znalazła dla siebie żer.
Gorące, suche powietrze pustynne miało zapach płonącej nafty i rozgrzanej gumy.
Po drugiej stronie pasa startowego stało tuż obok siebie pięć śmigłowców, ich
wąskie łopaty wirnikowe wisiały bezwładnie, kołysząc się posępnie na wietrze jak
abstrakcyjne, stalowe upierzenie.
Steve zapukał do drzwi baraku i wszedł do środka.
- Witam, majorze - odezwał się Snydenham, obnażając w uśmiechu protezę z
szerokimi, zbyt białymi zębami, po czym władczym gestem wskazał wytarty, zielony
fotel skórzany stojący przy biurku. Był to wysoki, chudy mężczyzna dobiegający
już sześćdziesiątki, o siwiuteńkich, zadziwiająco długich jak na wojskowego tej
rangi włosach, starannie pielęgnowanych, równie białych sumiastych wąsach,
sprawiających na tle pociągłej, opalonej twarzy wrażenie, jak gdyby zostały
naklejone, oraz niezwykle szerokich ustach. Sadząc po jego pełnych, niemal
grubych wargach, był smakoszem, jednakże głębokie bruzdy, ciągnące się od jego
wydatnego nosa aż po kąciki ust, świadczyły wymownie, że choroba wrzodowa
żołądka dała mu się już wielokrotnie we znaki.
- Niechże pan usiądzie, majorze Stanley - powiedział z uśmiechem, odgarniając z
czoła niesforny lok.
- Dziękuję sir - odparł Steve, zanurzając się w olbrzymim fotelu. Kładąc ręce na
potężnej, grubej poręczy fotela poczuł się raptem mały.
- Wszystko wskazuje na to, że dla was, astronautów, znalazła się znowu praca -
zaczął generał, powiewając wymownie jakimś dokumentem. - Wal prosto z mostu, o
co chodzi - pomyślał Stanley, usiłując zerknąć na nagłówek pisma, ale bez
powodzenia. Dźwiękoszczelne szyby baraku zredukowały warkot silników do
jękliwego echa, ale Steve'a drażnił i ten dźwięk. Z drugiej strony pasa
startowego leniwie przesuwało się stado owiec. Nie było jednak widać pastucha.
- Zobaczymy się ponownie albo za tydzień, albo za pięć lat - oznajmił
lakonicznie Snydenham. - Tak przynajmniej piszą ci z NASA.
Czyżby oznaczało to wysłanie statku z ludzka załoga na Marsa? Pogłoski, jakoby
Rosjanie przygotowywali ekspedycję, nigdy nie ucichły, a NASA rozpowszechniła je
świadomie. Rząd nie mógł się jednak zmobilizować do żadnej wiążącej decyzji,
zwolennicy zwłoki mieli zresztą chyba rację, gdyż starty odbywały się wprawdzie
jeden po drugim, ale z Bajkonuru nie wystrzelono poza orbitę ziemską żadnego
statku z ludźmi na pokładzie. A może jednak ci, którzy zalecają zwłokę, mylą
się?
- To już wszystko, co zdołałem zrozumieć z listu, majorze Stanley - odezwał się
Snydenham. - Jest jeszcze bilet na samolot do Miami.
- Dziękuję, sir - skinął głowa Stanley, chociaż nie bardzo wiedział, za co
właściwie ma być wdzięczny.
- NASA poszukuje ochotników, najwidoczniej szykuje się coś wielkiego. Jest pan
już dziewiątym pilotem, z którego muszę zrezygnować.
- Aha - Steve poczuł lekkie rozczarowanie.
- Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu zobaczymy się znowu, majorze.
- Jeżeli pan sobie tego życzy, sir, nie przyjmę tej propozycji - powiedział
Steve.
Generał wbił w niego wzrok. Udało mu się nawet uśmiechnąć i jednocześnie z lekka
nagana zmarszczyć czoło.
- Nie, nie, majorze. Niech pan postąpi tak, jak się tego od pana oczekuje, chyba
że miałby pan istotne powody, aby odmówić. Jakkolwiek nie wypożyczam pana
chętnie, gdyż jest pan tu jednym z najlepszych, to jednak jest pan
wykwalifikowanym astronautą, a nauka i trening kosztowały niemało. Skoro jest
pan im potrzebny, to nie można ich zawieść.
Po tych słowach wstał. Stanley poderwał się z fotela i zasalutował, jednak
generał nie oddał honorów. Przyjacielskim gestem wyciągnął ku niemu nad biurkiem
opaloną dłoń, którą Stanley pochwycił i potrząsnął serdecznie.
- Niech pan się trzyma, Steve.
- Postaram się, sir.
Po powrocie do swojego pokoju Steve rzucił na plastikowy blat małego biurka
bilet lotniczy i dokumenty, po czym wlepił w nie wzrok. Dopiero po dłuższej
chwili położył kurtkę na łóżku i usiadł, podstawiając twarz pod orzeźwiający
powiew z wentylatora obracającego się pod sufitem.
Od pewnego czasu przestał już liczyć na to, że kiedykolwiek zostanie
reaktywowany jako astronauta. Zbliżał się właśnie do czterdziestki i chociaż
fizycznie znajdował się w doskonałej formie, to najlepsze lata miał już poza
sobą. Zdawał sobie z tego sprawę i fakt ten nie przepełniał go goryczą.
Szczęście jak dotąd sprzyjało mu, chociaż nigdy nie czuł się szczególnie
szczęśliwy. W młodości wyuczył się zawodu pilota, następnie przeniesiono go na
wyspę Guam. Były to czasy, kiedy argumenty Johnsona skierowane przeciw
Wietnamowi Północnemu stały się tak ważkie, iż udźwignąć je mogły już tylko
potężne B - 52; kiedy Stary Henry Spryciarz dobył swój zaczarowany róg, a Stary
Richard Spryciarz zadał w niego mocno, chociaż fałszywie, a wkrótce rozpoczął
się ów wielki, kosztowny capstrzyk uwieńczony kacem - gigantem, chłopcy zaś
powrócili do swych domów o dziesięć straconych bezpowrotnie lat za późno -
przynajmniej ci, którzy byli w stanie wrócić.
Steven B. Stanley nie cierpiał swojego drugiego imienia Benedykt na szczęście
mógł powrócić. Latał na B - 1, ale kiedy wiosną 1977, po fiasku rozmów SALT II,
Stany Zjednoczone za prezydentury Cartera przystąpiły ze zdwojoną energią do
zbrojeń, stawiając na bezzałogowe "Cruise - Missile" i rezygnując z kosztownych
B - 1, Steven zgłosił się na ochotnika do NASA, gdzie właśnie poszukiwano
doświadczonych pilotów do czwartej generacji astronautów. Nazwa "astronauci"
była w tym przypadku czystym eufemizmem, w NASA kształciło się bowiem pilotów,
którzy latali nie wyżej niż 100 km nad atmosferą ziemską. Ludzi mamiono jednak
ustawicznie mającą się rzekomo odbyć ekspedycją na Marsa - odpowiedzią na
radziecki plan wysłania załogi na Czerwona Planetę.
Już w 1977 roku amerykańska służba wywiadowcza przekazała informację o
olbrzymich zamówieniach przekazanych przez rząd radziecki przemysłom ciężkiemu i
elektronicznemu, nie związanych bezpośrednio ze zbrojeniami ani z wytwarzanym na
szeroka skalę "Backfire". Od tego momentu zaczęły mnożyć się pogłoski o
radzieckiej ekspedycji na Marsa. Ponieważ obydwa lądowniki Viking wysłane przez
USA w 1976 roku nie przyniosły oczekiwanych dowodów istnienia życia na Marsie, a
nawet, wprost przeciwnie, dostarczyły egzobiologom, chemikom i geologom cała
masę nowych zagadek, liczni naukowcy, w tym również ci znaczący, zaczęli domagać
się wysłania na tę planetę ekspedycji załogowej. W NASA podchwycono ochoczo te
argumenty i rozpoczęto hałaśliwą propagandę, gdyż jej szefowie czekali tylko na
zachętę ze strony przemysłu, aby uruchomić swoje manekiny w Waszyngtonie i
odświeżyć oklepane śpiewki w stylu "prestiż USA", "honor narodu" czy inne.
Wygrzebano z lamusa plany zmarłego von Brauna, do ich realizacji zabrano się
jednak bez większego przekonania. Zamówienia przekazane przemysłowi nie były
nawet godne uwagi: szkice, rozwiązania alternatywne, kosztorysy. Kongres był
skąpy. Nikt nie wierzył tak naprawdę w sens wyścigu na Czerwona Planetę, tym
bardziej, że trudno było ustalić ze stuprocentową pewnością, czy aby na pewno
Rosjanie przystąpili na serio do prób. Kongres skąpił nie bez powodu, ale
jedynie nieliczni wtajemniczeni wiedzieli, że pieniądze płyną od dawna innymi
kanałami, które przypominały worki bez dna.
W 1982 roku rozpoczęły się regularne loty krótkiego zasięgu, a laboratorium
kosmiczne podjęło na nowo swoją działalność. Kiedy wkrótce potem start na Marsa
stał się bardziej realny, a Rosjanie nie czynili nic, co pozwoliłoby wysnuć
wniosek, że przystępują do lotów załogowych, Stany Zjednoczone zamroziły na
pewien czas całkowicie wszelkie plany wysłania załogowej misji
międzyplanetarnej. Bezczynność strony radzieckiej była niewytłumaczalna.
Wojskowi zajmujący się projektem chronotronu oceniali sytuację jako coraz
bardziej niepokojącą i nawoływali do pośpiechu. Przyśpieszono więc tempo budowy
klatek, poszerzono też sztab naukowców.
O wszystkich tych wydarzeniach Steve B. Stanley nie miał oczywiście zielonego
pojęcia. Czuł tylko, że rząd przestał interesować się lotami kosmicznymi,
wiedział też, że redukuje się stale personel naukowy i techniczny. Wiele razy
wchodził na orbitę wraz z grupą naukowców, aby po okresie postoju przy
laboratorium kosmicznym powrócić na Ziemię z grupą innych naukowców. W 1983 roku
zakończył swoja karierę w NASA; praca przestała go satysfakcjonować. Dwadzieścia
godzin testu oraz sprawdzania przyrządów i wskaźników, a po niecałej godzinie
lotu pierwsza część misji dobiegła końca. Po kolejnych dwóch godzinach
wypełnionych podobnymi czynnościami powrót na Ziemię. Już po trzecim tego typu
locie Steve poczuł się jak dorożkarz, szykanowany przez nerwowych metalurgów,
biologów, geografów, meteorologów i astronomów, z których większość troszczy się
jedynie o dane techniczne i całość urządzeń, jego samego natomiast wini za każda
usterkę maszyn. Kiedy podczas szóstego lotu opróżnił latrynę w powietrzu, gdzie
zapłonęła jak ognisko, zrozumiał, że musi podjąć tę decyzję. I tak powrócił do
Air - Force jako instruktor lotnictwa, nie on jeden zresztą.
W ten oto sposób znalazł się przed dwoma laty w Nowym Meksyku.
Bilet lotniczy wystawiony był na piątek, Steve miał więc jeszcze dwa dni na
załatwienie wszystkich formalności. Swoje rzeczy pomieścił bez trudu w dwóch
metalowych walizkach i torbie podróżnej. Nazajutrz po południu zadzwonił do
Lucy, z którą od pół roku utrzymywał bliższe kontakty. Była to bystra kobieta
dobiegająca czterdziestki, o rudawych włosach i wyzywających zielonych oczach
rozstawionych może nieco za szeroko. Pracowała jako sekretarka u pewnego
adwokata.
Steve odebrał swoje dokumenty, po czym poprosił w bazie lotnictwa o podwiezienie
go jeepem do miasta, skąd udał się taksówką do kancelarii adwokackiej.
Jak większość mężczyzn, którym natura poskąpiła wzrostu, Steve wolał kobiety
wysokie, a Lucy z uwagi na swoje 179 cm całkowicie odpowiadała jego gustom.
Nazywała go żartobliwie "Frankie - boy" z powodu nieznacznego podobieństwa do
Franka Sinatry z okresu takich filmów jak "Stąd do wieczności" i upierała się,
że z pewnością w jego żyłach płynie włoska krew. Steve nie mógł sobie wprawdzie
wyobrazić, w jaki sposób Włoch mógłby zbłądzić do tak pobożnej rodziny
baptystów, jakimi byli Stanleyowie, musiał jednak przyznać, że coś w tym musi
być. Jego rodzice w latach młodości przebywali często w Europie. Matki nie mógł
już sobie przypomnieć, znał ją właściwie tylko z opowiadań ojca. Zginęła w
wypadku, kiedy nie miał jeszcze dwóch lat. W pamięci zachował tylko brzmienie
jej głosu - jasne, czyste, melodyjne, przywodzące mu na myśl, nie wiadomo
dlaczego, barwne jesienne listowie i zapach przejrzałych owoców w bezwietrzne
słoneczne popołudnie.
Steve zamierzał zaprosić Lucy na posiłek, a potem do baru, ale ona uparła się,
że ugotuje coś sama. Pojechali więc jej volkswagenem po zakupy, po czym Lucy
przygotowała potrawę z kuchni meksykańskiej: bardzo smaczną i piekielnie ostrą.
Kiedy siedzieli już przy drugiej butelce "Los Reyes", spojrzała na niego
błyszczącymi, zielonymi oczyma. - Benedykcie - odezwała się (zawsze zwracała się
do niego w ten sposób, kiedy chciała nadać rozmowie ton bardziej formalny - musisz
sam wiedzieć, co robisz. To twoja praca i musi sprawiać ci satysfakcję. Za nic
na świecie nie chciałabym abyś miał uczucie, że przeze mnie zrezygnowałeś z
czegoś wspaniałego. Nie przyniosłoby to nic dobrego ani tobie, ani mnie.
- Posłuchaj, Lucy. Nie chciałbym podejmować żadnej decyzji, zanim nie
skonsultuję jej z...
Szybkim ruchem nakryła jego dłoń swoja i spojrzała na niego z uśmiechem, w
którym widniał cień smutku. - Przecież zdecydowałeś się już dawno. Nie chcesz
tylko przyznać tego przed sobą samym.
- Ależ Lucy, ja...
- My oboje, stare uparte osły, nie nadajemy się i tak do jednego zaprzęgu.
Spojrzał na nie bezradnie, ona zaś dodała:
- Zadzwoń do mnie z przylądka. Powiedz mi, jak sprawy stoją, żebym wiedziała co
i jak.
Kiedy nad ranem leżeli obok siebie wyczerpani, Steve Benedykt zaczął zastanawiać
się, czy nie przypadłoby mu bardziej do gustu miejsce obok Lucy w jednym
zaprzęgu, niż wszystko, co oferuje mu NASA. Zanim jeszcze nastał dzień, oboje
zapadli w krótki, mocny sen.
Kiedy Steve otworzył oczy, Lucy była już w biurze. Ułatwiała mu sytuację,
chciała mu ja ułatwić, zawsze była taka. Nie śpiesząc się, zjadł śniadanie,
wbrew przyzwyczajeniu zapalił papierosa, nastawił płytę z włoską muzyką
wykonywaną na lutni, po prostu pierwszą lepszą płytę z brzegu, potem wstał,
obejrzał widokówki z Meksyku i Europy, z Sycylii, Krety i Rodos - wszystkie,
które Lucy przypięła do ściany. Nieustannie powracały te same myśli, ogarnął go
dziwny niepokój, którego przyczyny nie potrafił sobie wytłumaczyć. Czuł się tak
samo jak wtedy, kiedy przeniesiono go na wyspę Guam. Na krótko przedtem umarł
jego ojciec. Rak płuc.
Ze wstrętem Steve zgasił drugiego papierosa, wyniósł do kuchni naczynia z
wieczora i pozmywał je. Następnie ubrał się, wziął swoje walizki oraz torbę i
udał się na lotnisko.
Przybył tam za wcześnie. Samolot z Miami był opóźniony z powodu burzy szalejącej
nad Zatoką o ponad dwie godziny. Lot powrotny miał przebiegać nie nad Houston,
lecz Memphis.
Steve zadzwonił do Lucy i pożegnał się z nią. Była właśnie bardzo zajęta, co nie
zmartwiło go zbytnio.
Wreszcie o godzinie 16 maszyna wystartowała. Kiedy wylądowała w Miami, zapadł
już zmrok. Steve wysiadł z samolotu, a po suchym powietrzu Nowego Meksyku klimat
Florydy uderzył go w twarz jak zwilżony ręcznik.
Przy wyjściu z lotniska podszedł do niego mężczyzna w cywilu.
- Major Stanley? - zapytał.
- Tak, to ja.
- Proszę udać się ze mną.
- Ale mój bagaż...
- Tym proszę się nie martwić. Poproszę o pański bilet, majorze.
- Ależ...
- Nazywam się Walton, porucznik Alan S. Walton z Marynarki Wojennej, czasowo
odkomenderowany do NASA. Czekamy na pana ponad dwie godziny. - Samolot miał
opóźnienie.
- Wiemy o tym, majorze.
Porucznik Walton należał najwidoczniej do wojskowych cwaniaków. Steve uświadomił
sobie, że ów oficer Marynarki nie przypadł mu do gustu. Jak gdyby czytając w
jego myślach i chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie, porucznik spojrzał na niego z
uśmiechem, ale był to uśmiech mizerny.
Z równym skutkiem zamrażarka może starać się o wywołanie wrażenia ciepła,
pomyślał złośliwie Steve. Jak do tego doszło, że oficerowie Marynarki
współdziałają z NASA? Wprawdzie, dowództwo Marynarki od dawna już werbowało
szczury lądowe i pilotów latających na krótkich dystansach, sprzedając ich
korzystnie, nowością jednak był fakt dostarczania przewodników dla astronautów z
NASA. Jeżeli Marynarka poszukuje teraz ludzi do swoich eksperymentów, to trafiła
tym razem pod zły adres. Steve przysiągł sobie w duchu, że w takim razie wróci
do Albuquerque najbliższym samolotem.
Jego przewodnik wprowadził go do pomieszczenia w starszej części lotniska,
przeznaczonej zazwyczaj dla tranzytowych pasażerów drugo - i trzeciorzędnych
linii lotniczych. Znajdowało się tam już około 50 mężczyzn. Siwy kelner,
wyglądający w swych jasnych gabardynowych spodniach, czerwonej kurtce i
karbowanych butach na wycofanego z obiegu cyrkowca, sprzątał puste butelki po
coca - coli i puszki po piwie, opróżniał popielniczki, po czym oddalił się
dostojnie.
Steve rozejrzał się, szukając jakiejś znajomej twarzy, gdy nagle usłyszał
okrzyk:
- Powinienem był się od razu domyślić, że zwerbują też starego Steve'a. Trudno
było nie poznać tego głosu! To Jerome Bannister, z którym razem
kształcili się kiedyś w NASA; wysoki, barczysty mężczyzna po czterdziestce o
wystających kościach policzkowych, błyszczących czarnych oczach i cerze, jaką
mają tylko pięknisie z reklamówek Marlboro. Serdecznie poklepał Steve'a po
ramieniu. Od ich ostatniego spotkania upłynęły już co najmniej dwa lata.
Bannister zrezygnował z pracy w NASA w tym samym czasie, co Steve, po czym
zaangażował się w prywatnej szkole w Tucson jako nauczyciel lotów. Zamierzał
uskładać sobie taką sumkę, aby móc założyć własną szkołę lotniczą.
Bannisterowi towarzyszył młody, nieco korpulentny blondyn, na którego różowej
twarzy widniał pogodny, trochę jakby głupkowaty uśmieszek.
- Harald Olsen - przedstawił go Bannister. - Najlepszy mechanik lotniczy,
jakiego kiedykolwiek poznałem. Daj mu do ręki narzędzia i zostaw trochę czasu, a
zrobi samolot nawet z autobusu.
Młody blondyn przytaknął z zachwytem i zachichotał. Jego reakcja zaskoczyła
Steve'a do tego stopnia, że przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać od niego
wzroku. Dopiero potem kiwnął mu przyjaźnie głową. Jakiś dziwak, pomyślał, albo
nawet pomylony. To ciekawe, Jerome był zazwyczaj niezwykle wybredny jeżeli
chodzi o dobór przyjaciół, nie szafował też pochwałami. Może trochę wypili?
Dopiero teraz uświadomił sobie, że odczuwa pragnienie, nie było mu jednak dane
zamówić cokolwiek. Zebrani czekali najwidoczniej już tylko na niego, gdyż niemal
natychmiast zaprowadzono wszystkich do dwóch autobusów, które dowiozły ich do
oczekującej na uboczu starej 737, maszyny czarterowej linii Eastern Airways.
Samolot wystartował niezwłocznie i już wkrótce ujrzeli w dole barwne światła
hojnie iluminowanego Miami. W następnej chwili maszyna skręciła na północ.
- Nie domyślasz się przypadkiem, co nas czeka? - zapytał Steve Jerome'a.
Bannister ściągnął wargi i z namysłem potrząsnął głową. - Sam myślałem już o tym
wiele razy, ale bez skutku.
- Mars? - W tym samym momencie, kiedy Steve zadał to pytanie, zdał sobie sprawę,
jak bezsensowny jest jego pomysł. O tym dowiedziałby się już dawno! Jerome
obrzucił go badawczym wzrokiem.
- Naprawdę tak myślisz?
- Właściwie nie - przyznał Steve.
- Spójrz na tych ludzi - szepnął Jerome. - Część z nich znam. Kilku pilotów z
doświadczeniem bojowym, kilku bez, kilku po przeszkoleniu astronautycznym, ale
większość to zieloni, cała masa techników, nawet dobrych, ale nie mających nawet
pojęcia o rakietach, nie mówiąc już o lotach kosmicznych. Poza tym ta Marynarka
Wojenna; widzę tu kilku oficerów stamtąd, dobrzy fachowcy. Wygląda na to, że to
oni inicjują wszystko. Czy możesz mi wytłumaczyć, Steve, dlaczego Marynarka
Wojenna miałaby zainteresować się Marsem?
- Może zamierza wysłać na tamte wody kilka kutrów torpedowych - powiedział
Steve.
Jerome nie podchwycił żartu. Potrząsnął tylko zdecydowanie głową, po czym
zamyślił się.
Na przylądku czekało już mrowie opiekunów, którzy zaprowadzili ich od razu do
posępnego pomieszczenia rozjaśnionego żółtawymi świetlówkami, rozdali bony na
posiłki i napoje oraz przydzielili kwatery. Następnie sfotografowano każdego
aparatem Polaroid, który w ciągu sekundy wyrzucał z siebie zadrukowany kartonik
plastikowy z kolorowym zdjęciem na odwrocie. Na kartonik wpisywano nazwisko i
stopień wojskowy, po czym każdy delikwent otrzymał aktówkę z przyrządami do
pisania, z wytłoczonym na niej emblematem NASA. Pod nim widniał napis:
"SYMPOZJUM - NOWE CELE NAUTYKI".
Steve nie ukrywał zdziwienia, nie mógł sobie bowiem wyobrazić, aby miał coś
wspólnego z celami nautyki, udał się jednak posłusznie do wyznaczonego
apartamentu. Była to jedna z licznych przypominających baraki budowli w stylu
bungalowu. Wkoło wznosiły się wysokie drzewa eukaliptusowe i rozciągały zadbane
trawniki i kwietne rabatki. Od nieba, rozjaśnionego błyskawicami, odcinały się
ciemnymi sylwetkami potężne, stare rampy startowe programu Apollo - pomniki
przełomu, częściowo odzyskane już z powrotem przez dżunglę. Powietrze było
ciepłe i wilgotne; liście wisiały w bezruchu. Gdzieś w pobliżu hałasowały żaby.
Steve był zmordowany do cna. Wziął gorący natrysk, bez ubrania rzucił się na
łóżko i w ciągu kilku sekund zapadł w kamienny sen.
W czwartek w godzinach przedpołudniowych uczestnicy sympozjum spotkał się w
obszernej sali posiedzeń w Centrum Lotów Kosmicznych.
Duża liczba członków zjazdu zdziwiła Steve'a; licząc pobieżnie było ich od 160
do 180 osób, w tym dwa tuziny kobiet.
Krokiem dumnym jak paw w imponującym mundurze admiralskim, wszedł na salę
Francis - wysoki, szczupły, siwy mężczyzna. Otaczały go jakieś grube ryby z
dowództwa Marynarki i ich adiutanci, grupa cywili, najwidoczniej z NASA, gdyż ci
właśnie mieli w zwyczaju wytwarzać wokół siebie atmosferę tajemniczości, oraz
kilku agentów wywiadu, udających ludzi obojętnych, niezainteresowanych sytuacją.
Cała ta grupa zasiadła przy długim stole prezydialnym, obrzucając raz po raz
zaciekawionym spojrzeniem publiczność i rozkładając przed sobą papiery.
- Wygląda to na jakieś ekstra przedstawienie - mruknął Jerome, siedzący obok
Steve'a. Następne miejsce zajął Olsen.
- Coraz bardziej jestem ciekaw, do czego to wszystko zmierza - szepnął Steve.
- Nie podoba mi się to - pokręcił głową Jerome, a widoczna na jego twarzy niechęć
nasiliła się, kiedy ów Francis przesadnie sprężystym krokiem wszedł na podium,
wsparł się dłońmi o pulpit między gwiaździstym sztandarem USA a flagą NASA, po
czym z ujmującym uśmiechem, który u niego wyglądał raczej na grymas, pozdrowił
wszystkich obecnych w imieniu Marynarki i NASA. Następnie pochylił się nad
mikrofonem i wygłosił niemal trzydziestominutowe przemówienie, które nie
zawierało jednak nic konkretnego oprócz zapewnień iż chodzi o "honor narodu", że
zgromadzono tu jego "najtęższe głowy", po to, by "dały z siebie wszystko w imię
przyszłości tego kraju". W jednym tylko momencie mówca pozwolił sobie na
udzielenie rzeczowej wskazówki: otóż misja, którą ich obarczono, ma trwać
przypuszczalnie pięć lat, w tym zaś okresie wykluczony będzie wszelki kontakt z
ojczyzną.
- Przepraszam, sir - zapytał ktoś z sali. - Czy należy przez to rozumieć, że w
trakcie tych pięciu lat nie będzie z Ziemią również łączności radiowej?
- Proszę bez komentarzy - odparł admirał. - Powtarzam: Podczas trwania misji, a
więc w ciągu pięciu lat, nie będzie żadnego kontaktu z ojczyzną.
- Sir - pytający nie dawał za wygraną - czy kontakt z Ziemią będzie niemożliwy
dlatego, że względy techniczne... ,
- Prosiłem już: bez komentarzy - powtórzył admirał Francis, nieco zirytowanym
tonem. - Panie i panowie, wszyscy rozumieją z pewnością, że na obecnym etapie
naszego planu nie jestem w stanie udzielić jakichkolwiek konkretnych informacji.
Plan jest ściśle tajny. Dopiero kiedy każdy z państwa wypowie się pozytywnie - a
na to jest czas do jutra - będę mógł udostępnić kilka dalszych wskazówek na temat
oczekującego nas zadania.
Po sali rozszedł się szmer oburzenia, rozległy się okrzyki "Nie będziemy kupować
kota w worku"!
- Panie i panowie - admirał podniósł głos. - Panie i panowie, przyznaję, że
stawiam wszystkich przed niezwykłym dylematem. Nie ma tu jednak żadnego ryzyka,
które by przewyższało normalne ryzyko w zawodzie kosmonauty. Dla bezpieczeństwa
uczestników wyprawy uczynimy wszystko, co w ludzkiej mocy. Ręczę za to.
- Odczekał chwilę i dopiero gdy wrzawa na sali ucichła, mówił dalej: - Większość
tu obecnych może wykazać się najróżnorodniejszymi zawodami technicznymi i
naukowymi, jest zatrudniona w jednostkach technicznych Sił Powietrznych,
Marynarki Wojennej i Armii. Jedna cecha jest wspólna: wszyscy są stanu wolnego,
ewentualnie rozwiedzeni i nie mają rodzin, mogą więc swobodnie podejmować
najistotniejsze nawet decyzje.
Uśmiechnął się triumfalnie, po czym wyjaśniał dalej: - Chciałbym w tym miejscu
dodać tylko jedno - pochylił siwą, krótko ostrzyżoną głowę, jak baran szykujący
się do szarży. - Wezwaliśmy więcej ludzi, niż potrzebujemy. Przynajmniej w
początkowym okresie. Dlatego każdy z was, kto w najdrobniejszym chociaż stopniu
powątpiewa, czy podoła, to znaczy ta osoba, która czuje, że nie potrafi
powiedzieć "tak" z pełnym przekonaniem, powinna oddać swoją legitymację. Nikt
takiej osoby nie potępi, ani nie będzie miał jej tego za złe, nikt też nie
zapyta o powód odmowy. Decyzja należy całkowicie do was, panie i panowie.
Francis wysunął podbródek do przodu i wyzywająco powiódł wzrokiem po obecnych.
Wyraz jego twarzy zadawał kłam wypowiedzianym przed chwilą słowom.
- Jeżeli jednak decyzja wasza będzie pozytywna, panie i panowie - odezwał się
znowu po chwili - i wszyscy zjawią się tu jutro o godzinie 10, waszym udziałem
stanie się tajemnica i obowiązywać was będą najściślejsze rygory bezpieczeństwa
oraz związane z tym ograniczenia. Będą państwo zatrudnieni albo jako personel
latający albo jako obsługa naziemna. A co najważniejsze - tu Francis podniósł
głos, jakby głosząc uroczystą apoteozę - poznają państwo to wzniosłe uczucie
przynależności do elity, która dokona rzeczy do tej pory niewyobrażalnej.
Wykonując swoją misję zagwarantują państwo bezpieczeństwo i dobrobyt swojej
ojczyźnie, oraz utorują drogę ku lepszej, pełnej chwały przyszłości tego kraju,
świata Zachodu, tradycji chrześcijańskiego Zachodu, a nawet całej cywilizacji.
Dziękuję wszystkim, panie i panowie.
Jerome wpatrywał się w Steve'a z wyrazem osłupienia na twarzy.
- O, Boże! - jęknął Olsen. - Przecież to było kazanie wzywające do krucjaty!
Lepszego nie wygłosiłby sam święty Bernhard.
Jerome spojrzał pytającym wzrokiem na Steve'a. - Kto?
- Bernhard von Clairvaux, agitator chrześcijaństwa z XII wieku. Mobilizował
przeciw Saracenom całe rzesze rycerstwa - wyjaśnił Steve.
- Słyszę już to pobrzękiwanie - skinął głową Jerome. - Od Teheranu i corocznych
kryzysów naftowych jest to bardzo znajomy dźwięk.
- Sądzisz, że na to się zanosi? Jerome uniósł bezradnie ramiona.
- Czy ktoś z was wie, o co mu chodziło, kiedy mówił o tym torowaniu drogi? -
zapytał Steve, kiedy siedzieli już w apartamencie Bannistera przy kilku
butelkach szkockiej.
- Nie jestem przecież robotnikiem budowlanym - mruknął Geoffrey "Mojżesz"
Calahan, który oparty plecami o drzwi żuł spokojnie gumę i poruszał leniwie
szklanką whisky z kostkami lodu. Był to jeden z tych wysokich jak drzewo
Murzynów, jakby specjalnie wyhodowanych do rozgrywek w koszykówkę.
Oprócz niego, Jerome'a, Steve'a i Olsena obecny był jeszcze Paul Loorey.
Przyjechał z torbą podróżną wypchaną butelkami whisky, znał bowiem stosunki
panujące na przylądku jeszcze z dawnych czasów, zdążył więc zebrać swoje
doświadczenia. - Chłopcy, tu wysusza się nie tylko mokradła - powiedział, kiedy
przyjęli jego zaproszenie na kieliszek czegoś mocniejszego. - W razie czego
musielibyście przejechać sto mil, żeby napić się trochę. - Podobnie jak Steve i
Jerome, on również był pilotem latającym na krótkich dystansach, wytrzymał
jednak o rok dłużej niż oni, zanim powrócił do służby w Sitach Powietrznych.
Steve podniósł wzrok i napotkał spojrzenie bursztynowych oczu Calahana, którego
poznał zaledwie kilka minut temu. Mojżesz spuścił ogoloną głowę, przestał żuć
gumę i szybkim ruchem upił nieco z kieliszka.
- A co będzie potem, kiedy utoruje się już tę tajemnicza drogę? - zapytał Steve.
- Człowieku - odezwał się Mojżesz. Jego bursztynowe źrenice przesunęły się
kilkakrotnie w jedna i drugą stronę, zanim skupiły się na nim. - Nie wiesz?
Będzie coraz lepiej, coraz lepiej, coraz lepiej! Co ty na to, Paul?
Paul Loorey, mężczyzna po trzydziestce o wiecznie zirytowanym wyrazie twarzy,
nieznacznie niższy od Steve'a ale mocno zbudowany, wzruszył ramionami,
niezdecydowanie jął obracać w palcach kieliszek i opadł z powrotem na łóżko.
- Coś niecoś z tego, o czym się mówi, doszło do mnie - powiedział z widocznym
ociąganiem Jerome. - Najbardziej prawdopodobna jest pogłoska o jakimś projekcie,
nad którym Marynarka Wojenna pracuje w najgłębszej tajemnicy już od wielu lat.
Jest to jakiś cholernie skomplikowany program związany z falami grawitacyjnymi,
sztucznymi anomaliami grawitacyjnymi i tak dalej.
- Sztucznymi anomaliami grawitacyjnymi? - zapytał Mojżesz zaskoczony. - Cóż to
takiego?
Jerome wzruszył ramionami. - Nikt nie wie tego dokładnie. Trudno tu coś
wydedukować.
- A więc to na pewno to - wtrącił Mojżesz.
- Zakłócenia w grawitacji, przezwyciężenie jej praw, anomalie i interferencje
fal grawitacyjnych... - rozmyślał na głos Steve. Czuł już w żyłach to zbawienne
ciepło, jak zwykle po whisky. Całe popołudnie przeleżał w słońcu za bungalowem,
dopóki niebo nie zasnuło się chmurami. Przemarzł trochę, teraz zaś alkohol
zaczął robić swoje. - A NASA macza w tym wszystkim palce - dodał, pogwizdując przez
zęby.
- Co to oznacza? - zapytał Harald Olsen.
- Grawitacja oznacza materię - wyjaśnił Loorey, wznosząc palec do góry - a materia
oznacza grawitację. Co znaczy anomalia grawitacyjna dla materii?
- A co dzieje się z tą materią? - zapytał Harald.
- Powiedz raczej, jak znaczna jest ta anomalia - wtrącił Mojżesz.
- Sądząc po ilości energii zużytej w tym celu, anomalia nie jest mała - wyjaśnił
Jerome. - Należy ja podobno obliczać w gigawatach.
- Co takiego? - Harald patrzył na nich wstrząśnięty.
- Anomalia grawitacyjna oznacza dla materii tyle - Loorey nie tracił spokoju - że
w przypadku ekstremalnym staje się ona niezwykle duża, lub też zanika
całkowicie.
Harald Olsen, upijający co jakiś czas łyk z kieliszka, manipulował gorączkowo
przy swoim kieszonkowym kalkulatorze i notował coś na papierze. Wreszcie uniósł
osłupiały głowę.
- A więc dokąd? - zapytał.
- Właśnie, dokąd? - powtórzył Loorey.
Raptem umilkli wszyscy. Urządzenie klimatyzacyjne zdawało się teraz pracować
niezwykle głośno, jakby coś zepsuło się w nim.
- No cóż - odezwał się Jerome, rozlewając do kieliszków resztkę z butelki. - A
więc kto się zgadza?
- Ja - wykrzyknął śpiesznie Harald Olsen. - Nareszcie coś nowego.
- Skoro nalezę już i tak do elity narodu - powiedział Mojżesz, naśladując głos
Francisa - nie mogę chyba uchylić się od spełnienia obowiązku wobec ojczyzny,
która mnie wzywa.
- Tak ważnej sprawy nie możemy pozostawić tym głąbom z Marynarki Wojennej -
uzupełnił Loorey. - Poza tym zaczyna mnie to intrygować.
- A ty, Steve? - zapytał Jerome. '
Steve wzruszył ramionami. - A ty? - odparował.
Jerome położył mu dłoń na ramieniu. - Wydaje mi się, że w tej sytuacji nie
powinienem zostawiać was samych. W końcu chodzi przecież o tradycję
chrześcijańskiego Zachodu, jeżeli wierzyć admirałowi.
- Mam to gdzieś! - wykrzyknął Mojżesz.
- A więc zaryzykujemy wszyscy - podsumował Loorey. Markotnie skinął głową. - Dla
dobra narodu.
Jerome parsknął wzgardliwie.
- Aby utorować drogę ku lepszej, pełnej chwały przyszłości tego kraju - uzupełnił
Mojżesz. Językiem wypchnął pomiędzy zębami pęcherzyk w gumie i dmuchnął, tworząc
balon, który w następnej chwili pękł z cichym trzaskiem.
- A te głąby z Marynarki Wojennej mam gdzieś - wybełkotał Jerome i jednym haustem
opróżnił kieliszek.
- A ja cała tę cywilizację chrześcijańsko - zachodnią - wyjaśnił z naciskiem
Mojżesz Calahan, wypluł gumę na dłoń i wrzucił ja do popielniczki. - Naprawdę!
- Marynarka Wojenna i chrześcijański Zachód! - zachichotał Loorey, nie posiadając
się z radości. - Święta flota papieska. To dopiero komplet!
Steve leżał w ciemnościach, wytężając umysł spowity w opary alkoholu.
Zastanawiał się, gdzie znika materia w przypadku anomalii grawitacyjnej, jego
myśli błądziły jednak po ciemnych korytarzach labiryntu, w nieprzejrzanej mgle,
za każdym zaś razem, kiedy zdawało mu się, że dostrzega w oddali światełko i
biegł ku niemu co tchu, obijał się o ścianę. Głowa i nogi ciążyły mu, jakby były
z ołowiu.
Potem przyśniło mu się opowiadanie, jakie czytał kiedyś przed laty. Bohaterem
był człowiek podróżujący w czasie, kiedy wraca do Anglii epoki Shakespeare'a,
przypadkowo jednak dostaje się w jakiś niesamowity świat. To on był tym
podróżnikiem. Przed gospodą, gdzie spodziewał się znaleźć wolny pokój, leżała w
błocie ulicy, wśród stosu śmieci, na pół zgniła już odrąbana dłoń, na której
widniało otwarte, obserwujące go bacznie oko.
W dużej, wyłożonej boazerią sieni, ożywionej tylko jednym niedużym oknem, skąd
wyjątkowo wąskie drzwi prowadziły do przyległych komnat, siedział przy potężnym,
ciemnym biurku wysoki, szczupły, siwy mężczyzna wdziany w ciemne skórzane
ubranie i skrywający twarz za maską z ciemnej, karbowanej skóry. Jego oczy
połyskiwały w wąskich otworach, na wysokości ust znajdował się natomiast gruby
zamek błyskawiczny; całość przywodziła na myśl uśmiechającego się kościotrupa.
Na biurku stał kosztowny, artystycznie wyszlifowany wazon ze szkła weneckiego, a
w nim bukiet liliowatych kwiatów, które zamiast pręcików posiadały oczy,
wpatrujące się teraz w niego z zainteresowaniem. Mężczyzna władczym ruchem
wskazał mu znajdujący się w głębi posępny pokój i nagle Steve zauważył, że w
półmroku otwierają się jakieś drzwi, a z pomieszczenia niewiele większego od
trumny wyłania się kobieta. Dopiero, gdy zwróciła twarz ku niemu, rozpoznał ją.
To była Lucy!
Rzucił się ku niej. Stara, wydeptana podłoga z desek trzeszczała pod jego
stopami nienaturalnie głośno i uginała się tak silnie, że przez moment wydało mu
się, iż przeleci przez sufit na parter.
- Lucy! - krzyknął, wyciągając ku niej ręce. W tym momencie wyłoniła się z jej
dekoltu jedna z tych liliowatych roślin i wlepiła weń wzrok.
Przerażony odskoczył od niej, ale w tej chwili człowiek w masce zbliżył się do
niego od tyłu i objął, ściskając tak mocno, że Steve nie mógł złapać tchu.
- Lucy! - wyjąkał, wijąc się w bezlitosnym uścisku. Niesamowite oko kwiatu
przybliżało się doń coraz bardziej. Steve zauważył, że na wpół obnażona pierś
Lucy pokrywają drobne krople potu, i jakkolwiek bardzo tego pragnął, nie mógł
już w gęstniejącym mroku dostrzec jej twarzy.
Upłynęła dłuższa chwila, zanim Steve zdołał dojść do siebie i zapalił światło. W
małym pokoju było duszno i gorąco. Przed pójściem do łóżka wyłączył urządzenie
klimatyzacyjne, gdyż od zimnych przeciągów cierpiał zazwyczaj na bóle gardła.
Szeleszczący dźwięk, jaki towarzyszył mu podczas snu, rozlegał się nadal.
Padało. Steve otworzył drzwi. Gęsta ściana ulewy, kaskada jakby milionów
drobnych, srebrzyście połyskujących rybek, bębniła o duże liście krzewów
okalających ścieżkę przed bungalowem i wijących się pod ciosami deszczu, jakby z
bólu. Tuż przy frontowej ścianie domu znalazła schronienie rodzina dużych,
ciemnych żółwi. Z wyglądu przypominały czarne kamienie wielkości pięści, jedynie
ich nieruchome oczy połyskiwały bacznie. Nad morzem zajaśniała błyskawica,
rozdzierając purpurą kłęby chmur.
Raptem Steve uświadomił sobie wagę decyzji, jaką podjął, i przez kilka dłuższych
chwil zabrakło mu tchu, jak gdyby człowiek w masce trzymał go nadal w miażdżącym
uścisku. łapczywie zaczął wdychać świeże, przesycone wilgocią powietrze, aż
dusząca zmora znikła.
Zanim znowu zasnął, przyszło mu do głowy, że wszystkie lilie, jakie napotkał w
poprzednim śnie, spoglądały na niego oczami Lucy.

PRZEDSIĘWZIĘCIE W ZACHODNIEJ KOTLINIE

Kiedy nazajutrz rano szli do sali konferencyjnej, było sucho. Słońce zdążyło już
wchłonąć niemal całą wilgoć z nocnego deszczu i tylko tu i ówdzie, na trawie lub
kwiatach, lśniły pojedyncze krople. Powietrze było czyste i rześkie, przesycone
zapachem kwiecia.
W sali konferencyjnej wszystko odbywało się jak poprzednim razem: taka sama
pompa, ta sama świta. Admirał Francis stanął za pulpitem, prezentując się w ten
sposób na tle olbrzymiej ściany projekcyjnej pomiędzy gwiaździstym sztandarem a
flaga NASA, po czym triumfalnym gestem podniósł w górę dłoń, w której trzymał
cały plik kart uczestnictwa.
- Tego się właśnie spodziewałem, panie i panowie - oświadczył z ogniem w głosie.
- Dziękuję wszystkim. Jedynie osiemnaście osób nie zdecydowało się na wzięcie
udziału w naszej misji. Przypuszczam, że mieli ważne powody, aby postąpić tak a
nie inaczej, obiecałem też, że będę respektować te powody i nie zapytam o nie.
Chodzi tu o następujące osoby... - Francis zaczął odczytywać poszczególne
nazwiska, robiąc po każdym z nich znaczną przerwę.
Steve poczuł niesmak. Wśród osiemnastu osób, które odrzuciły propozycję
współpracy i zwróciły swoje karty uczestnictwa, byty dwie kobiety.
- Chciałbym przypomnieć, panie i panowie - kontynuował admirał - że od tej chwili
wszystkich obowiązuje ścisła tajemnica i związane z tym środki bezpieczeństwa.
Informacje, jakie za chwilę przekażę, są przeznaczone wyłącznie dla
wtajemniczonych, pragnę też zapewnić, panie i panowie, że zastosujemy wszelkie
środki, powtarzam: wszelkie, aby zapobiec przedostaniu się tych informacji do
osób niepowołanych.
W tym miejscu Francis przerwał i powiódł wzrokiem po obecnych, jak gdyby
zamierzał zdemaskować agenta obcego wywiadu i unicestwić go na miejscu Napięcie
na sali wzrosło.
- Utworzycie, panie i panowie, straż przednią niezwykłego przedsięwzięcia,
mającego zapewnić trwanie świata Zachodu i dobrobyt sprzymierzonych z nami
narodów. Utorujecie drogę ku takiej przyszłości, o jakiej marzymy. Za chwilę
głos zabierze porucznik Walton, który omówi szczegóły natury technicznej.
Dziękuję wszystkim, panie i panowie.
W pierwszej chwili Steve nie rozpoznał eleganckiego, młodego oficera, który
stanął na podium i nachylił się do mikrofonu. Dopiero na dźwięk jego głosu
uświadomił sobie, że jest to ten sam niesympatyczny typek, który powitał go na
lotnisku w Miami.
- Rozwój techniki w ostatnich latach, dokonany w oparciu o badania
fizyczno - matematyczne prowadzone od połowy lat sześćdziesiątych, uwieńczony
został teraz osiągnięciem, jakie bez przesady można nazwać odkryciem epokowym.
Zawahał się przez moment i marszcząc brwi utkwił wzrok w mikrofonie, jak gdyby
uznał środki bezpieczeństwa za niewystarczające. Na sali trwała pełna
oczekiwania cisza.
- Nie jestem zwolennikiem wielkich słów - zaczął mówić po chwili - ale
wynalezienie ognia, odkrycie teorii względności i pierwsze loty na księżyc są
niczym w porównaniu z tym, co osiągnęliśmy.
Nastrój na sali osiągnął teraz punkt krytyczny kiedy to napięcie przerodzić się
może w wybuchy wesołości lub nie zawsze mądre okrzyki.
Na ścianie projekcyjnej powieszono mapę. Była to mapa plastyczna Morza
Śródziemnego o wymiarach 8 metrów na 3,5.
- Po to, by nikt z państwa nie zapomniał wyglądu Morza Śródziemnego,
sporządziliśmy mapę przedstawiającą strukturę fizyczną tego terenu.
- Cóż to - zawołał ktoś z zebranych - czyżby Marynarka Wojenna zamierzała
wypompować wodę z Morza Śródziemnego?
Gromki śmiech zebranych był odpowiedzią na ten żart.
- To nie jest konieczne - Walton nie dał zbić się z tropu. - Przecież istniały już
okresy, kiedy Morze Śródziemne było suche. Jest to teren wyparowy, to znaczy że
więcej wody traci, niż zyskuje dzięki dopływom. Kiedy woda nie jest w stanie
przedostać się przez Gibraltar, a to zdarzało się już kilkakrotnie na
przestrzeni dziejów, kotlina Morza Śródziemnego przekształca się w pustynię
usianą jeziorami słonymi i trzęsawiskami, zwłaszcza w tym rejonie - wskazał rów
na południe od Krety, dokąd poprzez kanion wdzierający się głęboko pomiędzy Wadi
Halfa i Aleksandrię wpływa Nil - i tu - tym razem wskazał na szeroko
rozpościerająca się deltę Rhóne mniej więcej na wysokości Barcelony, gdzie
wypływająca z wąwozu rzeka wpada do jeziora w kształcie sierpa, 200 mil na
południe od Nicei.
- Część zebranych może pomyśleć: wszystko to jest bardzo ciekawe, ale co z tego?
Co nas obchodzi słona pustynia, znajdująca się od Bóg wie ilu lat na dnie morza?
Po sali przeszedł szmer aprobaty.
- Niemal dokładnie 5,3 milionów lat temu rozpadł się, prawdopodobnie wskutek
trzęsienia ziemi, pomost Jadowy łączący półwysep Pirenejski z Afryką. Wody
Atlantyku runęły, wypełniając kotlinę.
- No i co? - zawołał ktoś. Niektórzy parsknęli śmiechem.
Walton spojrzał na pytającego i w jego spojrzeniu odmalowała się pobłażliwość
wobec tak oczywistego bezmiaru tępoty.
- To, że możemy przenieść was na ten teren, zanim znajdzie się pod wodą -
wyjaśnił zwięźle. - Jesteśmy w posiadaniu przyrządu, dzięki któremu możemy tego
dokonać: chronotronu.
Przez moment Steve odniósł wrażenie, że serce znieruchomiało mu nagle.
Skierował na Jerome'a, siedzącego tuż obok, badawcze spojrzenie, jak gdyby
musiał przekonać się, że nie śni. Jerome wpatrywał się w niego oczyma
rozszerzonymi z trwogi. Zapanowała nagła cisza, tak głęboka, że można było
usłyszeć bzyczenie przelatującej muchy, następnie po sali przeszedł szum, coraz
głośniejszy, przypominający jęk pełen bólu, wyrażający niepomierne zdumienie.
- Waszą baza operacyjna będzie zachodnia część kotliny - kontynuował Walton,
wskazując obszar znajdujący się pomiędzy Sycylią i Gibraltarem. - Wyślemy was w
przeszłość odległą od teraźniejszości o 5 i pół miliona lat, a tam naprawicie
kilka spraw, jakie Bóg zapomniał załatwić należycie, nie wiedzieć czemu.
Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Mały szczur, pomyślał Steve, wstrętny, mały,
drapieżny szczur, chciwy władzy i sprawdzenia się za wszelką cenę.
- Istnieje pewne porzekadło - kontynuował porucznik, a w jego głosie zabrzmiała
wyraźnie nutka cynizmu. - Pomóż sobie samemu, a wtedy pomoże ci również Bóg. -
Podniósł wzrok znad papierów i uśmiechnął się z triumfem. - Właśnie o to nam
chodzi. Musimy pomagać sobie sami, panie i panowie. W całej tej operacji wy
tworzycie oddział doborowy. Na was spada zadanie nadzorowania spraw
logistycznych i technicznych oraz zabezpieczenia.
- Zabezpieczenia przed czym? - padło z sali pytanie.
- No... tak ogólnie. Macie chronić ekipy budowlane przed drapieżnikami i naszymi
przodkami, małpoludami. Wraz z personelem technicznym będziecie pierwszymi
ludźmi w tamtej epoce. Przybędą też geolodzy, geofizycy, specjaliści od nafty i
tak dalej. A oto zadanie.
Porucznik wziął do ręki długa linijkę i wskazał na mapę.
W poprzek zachodniej części kotliny ciągnęła się czerwona linia, rozwidlająca
się w pobliżu Trypolisu na wschodnio - południowy wschód i południowo - południowy
zachód.
- Zamierzamy sprzątnąć szejkom sprzed nosa cała naftę, zanim zajmą się nią.
Pomysł był tak brawurowy, że obecni na sali zaniemówili. Po chwili gwar podniósł
się na nowo.
- To przecież czyste szaleństwo - powiedział Steve.
- Projekt wygląda na zwariowany, ale mimo wszystko wydaje mi się, że jest w nim
coś genialnego - odparł Jerome i potrząsnął z uśmiechem głową.
- W całej tej sprawie nie ma nic nieuczciwego - kontynuował Walton, najwidoczniej
zadowolony z siebie. - My jedynie korygujemy błędy, jakich dopuścił się Stwórca.
To przedsięwzięcie można by równie dobrze nazwać geofizyczną operacją
plastyczną, - Ponownie skierował wzrok na mapę. - Nasza grupa działająca w
zachodniej części kotliny zajmie się naftą w Afryce Północnej, dzisiejszej Libii
i Algierii. Najważniejsze źródła ropy znajduje się tu - pokazywał odpowiednie
miejsca na mapie - między Syrtą Wielka i AI - Haruj al - Aswad w południowym Bengazi.
Inne źródła leża tu - pałeczka poruszała się po mapie - na wschód od płaskowyżu
Tinrhert, nad dzisiejszą granica algiersko - libijską. Rurociągi poprowadzone z
tych terenów łączą się pod Bi'r al Ghanam. Szlak będzie wiódł stamtąd dalej na
północno - północny zachód, w pobliżu Zuwarah dotrze nad wybrzeże, a następnie
pomiędzy Maltą a wybrzeżem tunezyjskim do tego miejsca, na północny wschód od
Cap Bone. Tu zakręci ostro na zachodnio - północny zachód, prześlizgnie się na
południe od dzisiejszej wyspy San Antioco obok masywu górskiego tworzącego wyspę
Sardynię, a przy skraju Balearów skręci na północ, towarzysząc przez pewien czas
zachodnim wybrzeżom Sardynii, po czym na wysokości niewielkiej wysepki Mal di
Ventre zakręci na północny zachód, aby dotrzeć wreszcie do delty Rhóne,
znajdującej się w owych czasach o ponad dwieście kilometrów dalej na południe,
mniej więcej na wysokości Barcelony. Przez kanion Rhóne szlak wiedzie dalej na
północ, wzdłuż Mozy, poprzez Francję Północna i Belgię na teren Niderlandów.
Tam, przypuszczalnie w okolicach Maastricht, dotrze na wybrzeże, gdyż poziom wód
Atlantyku był wówczas znacznie wyższy niż obecnie. Jeżeli chodzi o dokładne
ukształtowanie linii wybrzeża, to naukowcy nie są zgodni. Z jednej strony klimat
był znacznie cieplejszy, a więc mniej lodu na lodowcu, a poziom wód wyższy niż
norma, z drugiej strony płyty tektoniczne okalające Morze Śródziemne,
eurazyjska, adriatycka, egejska, turecka, arabska i afrykańska, leżały wówczas
nieco wyżej. Pod potężnym ciśnieniem masy wodnej Morza Śródziemnego przesunęły
się w dół, co musiało doprowadzić do silnych wstrząsów tektonicznych w
przyległych rejonach. W pobliżu Masstricht, Aachen, Bonn i Koblencji nasz
rurociąg natknie się na swego brata - trasa tamtego będzie wiodła od Zatoki
Perskiej i Arabii Saudyjskiej przez Anatolię, wzdłuż brzegów Morza Czarnego i
linii Dunaju w poprzek Europy. Obydwa rurociągi połączą się i zostaną
wyprowadzone na szelf kontynentalny Morza Północnego. Tam chronotrony imitujące
platformy wiertnicze przepompują w teraźniejszość taka ilość ropy, jaka będzie
potrzebna.
- A szejkowie arabscy nie będą mieli nic przeciwko temu? - padło pytanie z sali.
- Nic nie wskazuje na to - odparł Walton - aby ktokolwiek wiedział coś na temat
naszego projektu, zarówno jeżeli chodzi o założenia naukowe, jak również
techniczna stronę jego realizacji.
Porucznik mijał się tu z prawdą. Istniały podejrzenia, że Rosjanie zajmują się
podobnym projektem. Od połowy lat siedemdziesiątych w rejonie wschodniej części
Morza Śródziemnego krążył radziecki lotniskowiec "Kijów", z czasem
przybyły jeszcze cztery kolejne jednostki tego typu, których zadanie stanowiło
dla zachodnich ekspertów wojskowych nie lada zagadkę.
- Mimo to - kontynuował Walton - nie będziemy ryzykować i przygotujemy się na
najgorsze. Do wspomnianych środków bezpieczeństwa będzie też należała ochrona
przed potencjalnym wrogiem. Będziecie dysponować sprzętem wojskowym, także
bronią ciężką. Poza tym waszym zadaniem będzie zaopatrywanie personelu
technicznego w świeże mięso. Przed tymi z was, którzy pasjonują się myślistwem,
otwierają się więc nieoczekiwane możliwości. Znajdziecie się w prawdziwej,
całkowicie dziewiczej puszczy.
- Czy jest już przygotowany przyrząd, który sprowadzi nas z powrotem z owej
puszczy? - zawołał Mojżesz, siedzący wraz z Loorey'em i Olsenem o dwa rzędy
dalej za Steve'm i Jerome'm. Steve odwrócił się w jego stronę. Loorey
zainteresował się już dziewczyną z NASA. Siedziała obok niego, wyglądała
orzeźwiająco młodo i beztrosko. Nie mogła mieć więcej niż 25 lat. Nos miała
zadarty, jasne jak len włosy upięte były do góry w koński ogon, a ciało opalone
i pokryte piegami aż po dekolt śmiało rozchylonej sukienki. Loorey bez żenady
chłonął wzrokiem widok, jaki przedstawiał się jego oczom, był w dużo lepszym
nastroju niż zazwyczaj i najwidoczniej to, co dojrzał, absorbowało jego uwagę w
dużo większym stopniu niż wywody porucznika. Steve uśmiechnął się, a Loorey
odpowiedział mu uśmiechem i z uznaniem uniósł do góry brwi.
- Wszystko po kolei - odparował Walton i wzniósł dłoń, - Do tego problemu powrócimy
jeszcze nie raz.
- Powiedział pan: problem, sir - wtrącił Olsen. - Czyżby w tym punkcie istniały
problemy?
- Ależ skąd - zaprzeczył żywo Walton. - Po prostu... jest kilka prototypów tego
urządzenia, nad którymi prace nie zostały jeszcze całkowicie ukończone. Ale pod
tym względem - tu opuścił wzrok na rozpostarte przed nim dokumenty - nie ma powodu
do obaw.
- Co to znaczy, sir? - Harald nie dawał za wygraną. - Czy zdołał pan sprowadzić z
powrotem ludzi którzy zostali wysłani w przeszłość, czy też nie?
- Proszę posłuchać, Olsen - Walton był już wyraźnie zirytowany. - Jeżeli pozwoli
mi pan wreszcie dokończyć to, o czym mówię, to wyjaśnię i ten punkt, który pana
interesuje.
- Mam nadzieję, sir.
- W skład VI floty wchodzi osiem statków o napędzie atomowym upozorowanych na
jednostki zaopatrzeniowe. W rzeczywistości wiozą pod pokładem sprzęt techniczny,
za pomocy którego przewieziemy was i całe wyposażenie w przeszłość. Chodzi o
chronotrony, zwane w żargonie "klatkami". Okręty te operują już od dłuższego
czasu u południowych wybrzeży Sardynii - wskazał na czerwony prostokąt na mapie
- i tu u zachodnich wybrzeży - wskazał na drugi prostokąt - oraz tu i tu. - Trzeci i
czwarty czerwony prostokąt rozmieszczone były w odległości około dwudziestu mil
na południe od Tulonu rozciągając się w kierunku południowo - wschodnim i w
odległości 100 mil na południe od Barcelony. - Tędy od trzech lat wysyłamy
systematycznie w przeszłość części rurociągu, maszyny, paliwo, sprzęt
geologiczny, artykuły spożywcze, leki, namioty, broń, amunicję, przedmioty
codziennego użytku i tak dalej. - Rzucił okiem na Olsena i mówił dalej: - Jeżeli
chodzi o powrót, to nie ma najmniejszego powodu do obaw. Na wschodnich Bermudach
wzniesiono Instytut Badawczy, wyposażony w najnowocześniejsze urządzenia
chronotroniczne. Wysłaliśmy już w przeszłość cała rzeszę naukowców i techników.
Teraz właśnie plantują olbrzymi teren o powierzchni kilku kilometrów
kwadratowych. Będzie to strefa wypadowa. Stamtąd zabierzemy wszystkich z
powrotem po wykonaniu zadania.
- Ale do tej pory nie wrócił jeszcze nikt - wtrącił Olsen. - A ta strefa
wypadowa, jak ją pan nazwał, musi być gotowa od co najmniej pięciu milionów lat.
- Sprowadzenie z powrotem jest w zasadzie takim samym procesem jak transport w
przeszłość - wtrącił Francis - tylko że ukierunkowanym odwrotnie. - Admirał okazywał
ojcowska łaskawość. - Najtęższe umysły narodu pracują nad udoskonaleniem
przyrządów, wszystko po to, aby sprowadzić bezpiecznie z powrotem uczestników
ekspedycji. Jeżeli o mnie chodzi, to jestem dobrej myśli. Ręczę za to.
- Prawdą jest, że nie rozwiązaliśmy jeszcze wszystkich problemów związanych z
powrotem - przyznał Walton. - Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Należy
pamiętać, że wystarczy, aby jedno z naszych urządzeń zadziałało kiedykolwiek w
przyszłości. W takim przypadku będzie można powrócić do swojej epoki za pomocą
dowolnego chronotronu. Teoretycznie moglibyśmy po upływie pięciu lat wprowadzić
was, starszych już wiekiem i doświadczeniem, do teraźniejszości lub nawet
przyszłości; to ostatnie jest jednak ze względów bezpieczeństwa niemożliwe, co z
pewnością wszyscy rozumieją, a pierwsze miałoby opłakane skutki dla waszego
rozwoju psychicznego. Czas subiektywny i realny powinny mieć taki sam czasokres,
przynajmniej w przybliżeniu, jeżeli przebiegają już asynchronicznie. Gdyby
warunek ten nie został spełniony, wyłoniłyby się problemy natury społecznej i
prawnej, o jakich wolę nawet nie mówić.
- To bardzo wzruszające, że Marynarka Wojenna troszczy się o nas do tego stopnia
- zawołał Mojżesz.
- Czyż nie było tak zawsze, majorze Calahan? - zapytał z uśmiechem porucznik.
- Sprytny facet z tego Waltona - szepnął Jerome. - Wcale bym się nie zdziwił,
gdyby znał wszystkich zebranych na tej sali po nazwisku.
- To szczur - warknął Steve. - Przegryzie każda przeszkodę, byle tylko dojść do
celu.
- Czy są jakieś pytania? - zawołał Walton.
- Przed chwilą oświadczył pan, że powrót odbędzie się na Bermudach - odezwał się
ktoś z wyraźnym akcentem południowca. - Myślałem cały czas o Riwierze. W jaki
sposób przedostaniemy się przez Atlantyk? W owych czasach nie było przecież
jeszcze linii lotniczych.
- Istniały jednak połaszenia żeglugowe - odparł z kamienna twarzą Walton.
- Zamierzamy zbudować port w okolicach dzisiejszego Kadyksu i uruchomić prom
między Europą a Bermudami. Budujemy już klatkę zdolną do wyekspediowania
obiektów wielkości jednostek oceanicznych i organizujemy dowóz paliwa i załóg.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o jednej sprawie. Będziemy wprawdzie omawiać to
jeszcze dokładnie z każdą z grup operacyjnych, ale już teraz powinniśmy wziąć
ten problem pod uwagę. Chronotrony, które przeniosą was w przeszłość, wykazują
pewien rozrzut czasowy. Staramy się wprawdzie zredukować go do minimum, ale nie
można zlikwidować go całkowicie. Jeżeli chodzi o nasz obszar, to rozrzut ten
wynosi mniej więcej sześć do ośmiu lat. Oznacza to, że dwie przesyłki, wystane w
tej samej sekundzie na taki sam dystans, mogą osiągnąć cel z różnicą w czasie od
sześciu do ośmiu lat. To z kolei oznacza problemy logistyczne, które jednak nie
są nie do rozwiązania. Z tego względu będziemy tworzyć grupy mieszane. Nie
wyślemy na przykład ekspedycji składającej się z samych techników, w każdej
grupie będzie chociaż jeden uzbrojony człowiek o doświadczeniu wojskowym. Będą
to grupy dwu - i czteroosobowe, w pełni zmotoryzowane i samowystarczalne, tak aby
mogły wykonać swoja misję nawet wtedy, gdyby przez kilka lat byty zdane
wyłącznie na siebie. Może się bowiem zdarzyć, że dana grupa będzie pierwsza, a
następne przybędą dopiero po dłuższym czasie.
- Zapowiada się pasjonująca zabawa - mruknął Steve. Jerome skinął głową. - Oto
miejsce lądowania - mówił dalej Walton. Wskazał na niewielki, zielony prostokąt
na mapie, ciągnący się równolegle do wybrzeża algierskiego. - Wybraliśmy ten
obszar, gdyż spełnia trzy ważne wymagania: teren jest względnie równy, to
znaczy, opada łagodnie z południa ku północy; leży na wysokości tysiąca do
tysiąca pięciuset metrów poniżej poziomu morza, nadaje się więc do lądowania dla
szybowców; wreszcie znajduje się na wodach eksterytorialnych - przynajmniej
obecnie.
Jeżeli przybędziecie tam w oznaczonym czasie, a wasza grupa nie będzie pierwsza,
znajdziecie tam bazy. Najbliższa będzie mniej więcej w tym miejscu. - Wskazał na
południowo - zachodni cypel Sardynii. - Prawdopodobnie w miejscu lądowania ktoś
będzie już na was czekać. Proszę nie wpadać w panikę, jeżeli nie nadejdzie
pomoc, a sygnały radiowe pozostaną bez odpowiedzi. Zawsze należy myśleć o tym,
że to wasza grupa mogła być pierwsza, proszę więc zająć się swoją misją i
umożliwić lądowanie następnej grupie. Można zrobić to w szczytnym przekonaniu,
że to wy jako pierwsi obejmujecie w posiadanie tę dziewiczą Ziemię, po której
nie stąpał jeszcze żaden człowiek.
- Wspaniale! - zawołał ktoś.
- Coś takiego! - warknął Steve.
Jerome zachichotał. - Nie denerwuj się - powiedział. - Ten facet zna się na
rzeczy.
- Dziękuję wszystkim, panie i panowie - zakończył Walton.
Admirał Francis wstał i podszedł do pulpitu.
- Wiedzą państwo, co to jest? - zapytał, podnosząc garść brudnożółtych krążków.
To sztuczne tworzywo - oznajmił, robiąc minę uszczęśliwionego dziecka. - Tworzywo
sprzed 5,3 milionów lat. Dokładnie ten sam materiał, jaki używamy na rurociąg,
przesyłany w przeszłość. W 1970 roku wydobył go "Glomar Challenger" z dna morza
na głębokości 2000 metrów na południe od Barcelony, w tym samym miejscu, gdzie
przesyłamy materiał. I to, panie i panowie, jest najlepszym dowodem na to, że
nasz plan odniesie sukces.
- Przepraszam bardzo, sir, ale nie jest to zachęcające - powiedział Calahan
- jeżeli materiał znaleziono dokładnie tam, gdzie wrzucono go ponad 5 milionów
lat temu. Gdyby "Glomar Challenger" dowiercił się do rurociągu tam, gdzie nie
wysłano żadnego materiału, to wtedy byłbym skłonny przyznać panu słuszność.
Uśmiech triumfu zamarł admirałowi wokół kącików ust. Z pomocą przyszedł mu
Walton.
- Oczywiście wysyłamy dużo więcej materiałów, niż to potrzebne, majorze, po to,
by w każdej chwili mieć do dyspozycji wystarczającą ilość. Nic więc dziwnego, że
w miejscu przeznaczenia leży sporo materiałów. Po prostu nie zużyliśmy
wszystkiego.
Triumfalny uśmiech admirała ożył ponownie. - Mamy jeszcze inne dowody na to, że
projekt odniesie sukces - oświadczył. - Możemy więc przystąpić do pracy z pełnym
optymizmem. Wspólnie zabierzemy się do sprawy, dzięki której nasza przyszłość
ukaże się w obiecującym świetle. Niechaj Bóg...
Steve nie słyszał już dalszych słów admirała. Kiedy w kilka minut później
opuścił tę pozbawioną okien salę, stanął jak wryty - nie spodziewał się tak
jaskrawego słońca. Był jakby odurzony, bolała go głowa. Postanowił nie zjeść
obiadu i położyć się na kilka godzin. Leżał tak przez pewien czas, obserwując
jasnoniebieski wentylator za chromowaną kratą, poruszający się z maszynową
cierpliwością o 90 stopni to w jedną stronę, to w drugą. Potem usnął.
Zbudziło go pukanie do drzwi. W progu stali Jerome, Harald i Mojżesz.
- Oblewamy naszą nowa pracę jako temponauci - mrugnął Harald Olsen. Jego jasne
włosy, mokre jeszcze po kąpieli, były przylizane da głowy, wąsy świeżo
podkręcone. Wyglądał jak młoda, zaciekawiona foka.
- Przede wszystkim musimy przećwiczyć wyczepianie - powiedział Jerome. Steve
wziął zimny natrysk, ubrał się i wyszedł z nimi. Byt głodny jak wilk i chciało
mu się pić, niestety dostał jedynie chłodzone piwo o okropnym smaku. Na
szczęścia udało im się namówić Paula Loorey'a, aby udostępnił im resztki swoich
zapasów whisky. Tym samym Paul uwolnił się od nich, chciał bowiem spędzić
wieczór z tą małą z NASA. Nazywała się Jazie Brookwood i pracowała w dziale
logistycznym. Była doskonale zorientowana, gdzie jaki materiał wysyłano, tylko
że Loorey'owi chodziło o coś zupełnie innego, ona zresztą również była chętna.
Harald, Jerome, Mojżesz i Steve udali się do apartamentu Calahana, gdzie
ćwiczyli wyczepianie, i rzeczywiście wyłączyli się z teraźniejszości tak
skutecznie, że nikt z nich nie wiedział później, w jaki sposób dotarł do domu.

WYCZEPIENIE

Po dziesięciu tygodniach zajęć teoretycznych, prowadzonych na przylądku i w
Houston przez różnych specjalistów, przede wszystkim geologów, geofizyków,
ekspertów naftowych, doświadczonych instruktorów i inżynierów, ale również
przez biologów, botaników, paleontologów i antropologów, grupa operacyjna
została przerzucona do Arizony. Tam członków ekspedycji zapoznano ze sprzętem
wojskowym: "kotem" - lekkim pojazdem łańcuchowym przeznaczonym do poruszania się
na pustyni, ale zdolnym również do pokonywania stromych wzniesień i operowania
na terenie bagnistym; oraz "błyskiem ognia" - miotaczem rakiet i taktycznych
granatów atomowych.
Trenowali jazdę po terenach stromych i bezdrożach, poznawali sposoby
wydostawania się z trzęsawisk i wydm, budowali schrony w piachu i kopali studnie
w ziemi suchej jak pieprz, zakładali sidła na drobną zwierzynę i jedli
jaszczurki pieczone na rożnie.
Polowania na jaszczurki kończyły się zazwyczaj pełnym sukcesem. Gady były
ociężałe, gdyż o tej porze roku wiał najczęściej lodowaty wiatr z północy.
Słońce świeciło jeszcze, ale słupek rtęci w termometrze rzadko przekraczał 15C.
Rok 1985 dobiegał końca, a zima nie dała na siebie długo czekać. W górach
zanotowano już pierwsze opady śniegu.
Steve wykorzystał każdy wolny weekend. Niezmordowanie jeździł z Tucson do
Albuquerque, żeby zobaczyć się z Lucy. Miał wyrzuty sumienia, gdyż mimo wszystko
nie wycofał się z udziału w ekspedycji, był więc dla Lucy szczególnie miły.
Doceniała to.
- Nie zaprzątaj tym sobie głowy tak bardzo, mój Frankie - uśmiechała się. - W głębi
duszy marzysz o przygodach i to mi się w tobie podoba, bo widzisz, ja jestem
typem bardziej spokojnym, od niemal dwudziestu lat zajmuję się tą budą starego
O'Nooly, wypisuję rachunki dla jego klientów i ściągam od nich należne
honorarium. Muszę ci powiedzieć, że ze strachem myślę o dniu, kiedy zabraknie
tego starego dziwaka. Mój Boże, na samą myśl o tym robi mi się niedobrze. Za
pięć lat zrobi się ze mnie stare, zasuszone próchno, ale kto wie? Jeżeli masz
chęć, to zajrzyj czasem. Ucieszę się, nawet jeżeli będzie chodziło jedynie o
filiżankę herbaty. Pisz do mnie.
Steve zagryzł wargi. Poczuł się nieswojo, nie mógł jej jednak powiedzieć, że nie
będzie w stanie pisać do niej.
W marcu 1986 roku przewieziono ich na plac ćwiczeń Sił Powietrznych na południe
od jeziora Utah, gdzie trenowano w ekstremalnie trudnych warunkach. Wyczepianie
przeprowadzano najpierw na wysokości 2000, następnie 1500 i wreszcie 1000
metrów, początkowo bez obciążenia dodatkowego, a potem z kompletnym sprzętem.
"Smok", jak nazywano szybowiec o długości 12 metrów, był wykonany z metalu
lekkiego i obciągnięty folią plastykową, a na pokładzie mieścił "kota" wraz z
całym wyposażeniem i różnymi rodzajami broni. Stary S - 64 "Skycrane" przewiózł
ich na miejsce.
A potem wciąż to samo: męczący głos w słuchawkach, zagłuszany częściowo przez
miarowe uderzenia płatów nośnych helikoptera, i nagła nieważkość. Stery
sygnalizuje narastający stopniowo opór, silniki zamierają, cisza; do uszu
dobiega cichy szum, powietrze ociera się o zewnętrzną powłokę szybowca. Otwiera
się dal, ciemne, odziane w białe czapy góry na horyzoncie. Świadomość
przebywania w górze. Odgłos metalowych strun, cięgna, liny poruszające stery,
potem znowu ochrypły głos w radiostacji, ta banda z naziemnej trafiła już na ich
ślad. Przycisnąć pedały, ziemia przechyla się do tylu, niebo wali się w dół,
napór słońca, silnie pociągnąć za drążek sterowy, dotyk ziemi, płozy szorują
silnie, duże koło przednie osiada łagodnie, sprężynując, cętkowana jasność,
krzewy przelatują w tył, wreszcie wszystko cichnie.
Odpiąć pasy. Czekać. Cisza. Potem opada ich tłum, rzuca się na przyrządy. Ich
samych przegania się jak uprzykrzone muchy, gramolą się więc z wieżyczki na
sztywnych nogach i w blasku słońca udają się do czekającego na nich jeepa.
Zapach gorącego oleju i przypalonej gumy. Chłodny wiosenny wiatr targa krzakami,
suchymi po ostatnim lecie. Trzaski rozgrzanego metalu, który stygnąc wraca do
normy.
Jerome Bannister i Steve Stanley mieli stworzyć wspólnie grupę dwuosobową. Ich
bagaż składał się z "kota" zatankowanego do pełna, 15 kanistrów paliwa,
radiostacji, namiotu dwuosobowego ze śpiworami, podręcznej apteczki, klozetu
campingowego, pojemnika z woda, dwóch lekkich kombinezonów, prowiantu na 90 dni
oraz dodatkowo witaminizowanych koncentratów, broni, w tym ciężkiego karabinu
maszynowego, dwóch pistoletów maszynowych, dwóch karabinów szybkostrzelnych
przezbrojonych na cele myśliwskie, oraz 10 000 sztuk amunicji łącznie. Zapasy
można było w razie potrzeby uzupełnić w magazynach, jakie wiele miesięcy temu
wyczepiono ze składu VI Floty, rozmieszczając je wzdłuż wybrzeży Afryki
Północnej, Sardynii i Korsyki oraz na północ od Balearów. Kontenery
zaopatrzeniowe katapultowano w przeszłość i opuszczono na spadochronach na
terenie zachodniej kotliny.
Harald Olsen, Mojżesz Calahan i Paul Loorey mieli utworzyć jedną z jednostek
technicznych, wyposażonych w jeepa i odpowiedni sprzęt. Jako czwarty przyłączył
się do nich kapitan Salomon Singer, psycholog i antropolog z Uniwersytetu
Harwardzkiego, który w młodości walczył w Wietnamie i w związku z tym należał do
tych nielicznych posiadających doświadczenie bojowe. Dobiegał już czterdziestki,
miał jasne, kędzierzawe włosy, nie pasujące zbytnio do ciemnej karnacji ciała,
był średniego wzrostu i dosyć chudy, mógł jednak spożyć niesamowite ilości
potraw i napojów, przede wszystkim wtedy, gdy inni stawiali.
Salomon Singer miał do spełnienia osobliwą misję wojskową i Steve nie mógł
wprost w to uwierzyć: weteran walk w Wietnamie i wytrawny specjalista od spraw
badania życia duchowego ludzi żyjących współcześnie miał skontaktować się z
małpoludami tamtego okresu, ze szczepu australopithecus africanus, przeprowadzić
test na ich inteligencję i ocenić ich przydatność wojskową, aby ewentualnie
można było uczynić z nich oddział bojowy.
Dowiedziawszy się o tym Jerome i Mojżesz wybuchnęli śmiechem, oczyma wyobraźni
ujrzeli bowiem hordę małp w mundurach Marynarki Wojennej, wymachujących
maczugami.
Harald Olsen aż się popłakał ze śmiechu. - Ci to mają pomysły - jęczał. - Coś
podobnego!
Salomon wodził zatroskanym wzrokiem od jednego do drugiego, a w końcu powiedział
z wyrzutem:
- Taki zupełnie bezsensowny ten pomysł nie jest!
W odpowiedzi na te słowa wszyscy ponownie ryknęli śmiechem, a Jerome zawołał:
- Wydaje mi się, że dowództwo Marynarki będzie musiało zmienić w regulaminie
punkt o goleniu się.
W połowie czerwca 1986 roku zakończono wszystkie przygotowania. Oddział
rozpoznawczy w liczbie 80 ludzi, udając grupę turystów, odleciał do Madrytu. Na
miejsce przybyli w późnych godzinach popołudniowych. Deszcz lał jak z cebra.
Dwaj urzędnicy Straży Obywatelskiej uzbrojeni w pistolety maszynowe i
przyodziani w swoje dziwne, płaskie czarne kapelusze, przypominające raczej
miseczki niż służbowe nakrycia głowy, skontrolowali ich paszporty. Jeden z nich
uparł się, by Mojżesz otworzył swoja aluminiową walizkę.
- Spójrzcie tylko na tego katolickiego durnia - warknął Calahan. Urzędnik
przejrzał dokładnie walizkę, obrzucił majora uważnym spojrzeniem ciemnych oczu,
ale zachował spokój. Być może nie zrozumiał sensu uwagi.
Deszcz padał nieprzerwanie, kiedy jechali do hotelu "Escorial". Steve wyobrażał
sobie Madryt jako duże, zakurzone miasto pod srebrzystym niebem, unurzane w
posępnej jasności, która tłumi wszelkie barwy prócz szarzyzny, jak na obrazach
EI Greco, ale szacowna metropolia hiszpańska ukazała mu się w pełnej gamie
świeżych kolorów, co potęgowały jeszcze bardziej odbicia świateł na mokrym
asfalcie.
Następnego dnia Steve udał się do Prado. Towarzyszył mu Salomon Singer. Galeria
wywarta na nich wstrząsające wrażenie. Steve interesował się sztuką i ubóstwiał
malarstwo, ale posępna galeria katolickich potentatów przytłoczyła go: tu
kretyni z widocznym wodogłowiem, okryci królewska purpura, tam infantki w
kosztownych, rozłożystych sukniach. Pomiędzy nimi Archimedes z głupawym
uśmieszkiem na twarzy i niezliczone postacie świętych, ucięte głowy na srebrnych
tacach, poćwiartowane mięso ludzkie, istna martyrologia.
Zagadkowa ekstaza bijąca z wielu obrazów przyprawiła go o dreszcze. Czuł niechęć
do przesadnej pobożności. Słowo "żarliwość" budziło w nim niepokój, kojarzyło mu
się to z czymś zwierzęcym pozbawionym elementu gracji, jak na przykład u
ścierwojadów. Z ulgą stawał za to przed każdym Rubensem, napawając się widokiem
wydatnej nagości i uciechy zmysłów. Do diabła z doczesnością ciała, dopóki można
chwycić pełnię życia obydwiema rękoma i czuć ją! Do diabła z tym całym
chrześcijańskim Zachodem, który zdążał ku swemu niewiadomemu przeznaczeniu. Może
Ziemi potrzebne były inne korekty historii, aby uczynić z niej świat nadający
się do zamieszkania i nadać tej planecie owa promienna pogodę, jaka jawiła się
podróżującym w kosmosie; niczym pokrzepiająca oaza w zakurzonych bezmiarach
wszechświata.
- Często zastanawiam się - powiedział Salomon marszcząc brwi i wykrzywiając
mięsisty nos - co powiedzieliby przybysze z kosmosu na widok tych okropnych
obrazów z ukrzyżowaniem Chrystusa, ścięciem Jana i męczeństwem świętych.
- Powiedzieliby prawdę o nas - odparł Steve z sarkazmem i podniósł kołnierz
płaszcza, jakby szukając w ten sposób schronienia.
- Myślisz, że uznaliby nas za kanibalów?
- A czyż nie jesteśmy nimi? W pewnym sensie pozostaliśmy kanibalami do dziś,
tyle tylko że zdecydowanie uszlachetniliśmy nasze nawyki kulinarne, jak
przystało na naród cywilizowany.
Nastała chwila ciszy, która przerwał Salomon, marszcząc z troską czoło:
- Oni też, skądkolwiek by przybyli, przywieźliby ze sobą swoich bogów i demonów,
którzy prześladują ich od tysiącleci i prześladować będą nawet we śnie. Może
marzą o zbawieniu, znają to wszystko aż za dobrze i zrozumieliby nas.
Steve wzruszył ramionami i skierował się ku wyjściu. Kiedy wyszli na ulicę,
słońce przebiło się przez chmury, ożywiając barwy jak nigdy przedtem. Steve
odniósł wrażenie, jakby zamknął się za nim na zawsze ponury, ozdobiony
przerażającymi malowidłami ołtarz. Nagle zapragnął wonnej, gorącej kawy i
zaprosił Salomona na filiżankę.
Znaleźli kawiarenkę otwartą mimo chłodu i usiedli przy stoliku. Z markiz kapały
jeszcze resztki deszczu, a lakierowane blaty stolików zalane były wodą. Z ulicy
dobiegał śmiech dziewcząt, a wieczorne powietrze pachniało orzeźwiająco.
Późną nocą napisał do Lucy długi list, w którym przyznał się, że w ciągu pięciu
lat nieobecności nie będzie mógł kontaktować się z nią. Napisał jej też, że
kocha ją nade wszystko na świecie.
W dwa dni później podzielono ich na dwie grupy, a późnym popołudniem
przewieziono nowymi autokarami. "Malaga" - oznajmiał duży napis na przedniej
szybie. Był nawet przewodnik, który kiepską angielszczyzną opowiedział kilka
dowcipów, ale sam stracił humor, kiedy zorientował się, że nie znalazł w nikim
sprzymierzeńca. Po krótkim wypoczynku zniknął gdzieś. Większość podróżnych
spała. Przydymione szyby nadawały łagodnemu wieczornemu niebu groźny wygląd,
jakby nadciągała burza. Kiedy znaleźli się pomiędzy La Roda a Alhacete, zapadła
noc. Teren stał się bardziej górzysty. W Almausa zatrzymano się na odpoczynek i
posilono obficie. Po dwugodzinnej jeździe podróżni dotarli do Alicante,
pachnącego morzem. Drogowskaz z napisem "Malaga" wskazywał na południe, ale
autokar skręcił na północ; a na przedniej szybie pojawił się nagle napis
"Barcelona". Reflektory wyłowiły na chwilę z ciemności tablicę z napisem "San
Juan de Alicante", następnie "Campello", a w końcu "Villajoyora". Autokar
zatrzymał się w małym porcie, oświetlonym nader skąpo. Podróżni wysiedli,
autokary odjechały jeden za drugim, pokonując z warkotem wąskie strome uliczki.
Nastała cisza.
Ciemna, zanieczyszczona woda chlupotała cicho, bijąc o falochron. Wiatr wiejący
od lądu, od strony niewidzialnych stąd gór porosłych sękatymi korkodębami, był
ciepły, pachniał rozgrzanymi od słońca skałami i kwitnącą szałwią. Nadchodziło
lato, ale nastrój był jesienny, niósł ze sobą coś ostatecznego, bezpowrotnego.
Steve oddychał głęboko, ale nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Inni, jak
urzeczeni, zachowywali również milczenie.
Z lokalu znajdującego się nieco dalej na plaży dobiegały strzępy jakiejś
melodii. Gdzieś zapiał kogut - przedwcześnie: do świtu pozostało jeszcze sporo
czasu, noc była czarną czeluścią.
W ciągu kilku najbliższych dni znikną nagle bez śladu z tego świata, aby
zanurzyć się w olbrzymiej przestrzeni wypełnionej miliardami ton wody i
miliardami ton życia oraz przedostać się w inny wymiar, na rozjaśnioną od
słońca, słoną pustynię ciągnącą się tam, gdzie teraz jest dno morza; aby cofnąć
się w czasie o pięć i pół miliona lat.
Steve usiłował pokonać dręczący go niepokój. Tuż przy brzegu dostrzegł dwie
przycumowane szalupy. Nieoczekiwanie pojawiło się kilku marynarzy, którzy
zaprowadzili ich do łodzi. W kilka minut później szalupy odbiły od brzegu,
kierując się na pełne morze. Światła portowe pozostały z tyłu.
Wkrótce fale stały się wyższe, łodziami huśtało na wszystkie strony. Woda
zalewała twarze, a terkot silników zmieniał natężenie, w zależności od tego, jak
głęboko zanurzona była śruba.
Siedzieli na białych, pokrytych plastykiem ławkach, tuląc się do siebie. Nikt
nic nie mówił, jedynie z tyłu, gdzie siedział jeden marynarz, dobiegał czasem
głos z radiotelefonu.
Po niespełna piętnastu minutach ujrzeli w przodzie światła. Był to "Fellow",
zakotwiczony pod osłoną wyspy Benidorm. W dziesięć minut później byli już na
pokładzie.
Na okręcie otrzymali gorący rosół, kanapki, piwo i kawę. Wszyscy troszczyli się
o nich jak o rozbitków. Rozdzielono koce.
Po zaokrętowaniu wszystkich uczestników ekspedycji, podniesiono kotwicę i
,Fellow" wziął kurs na wschód. Z pierwszym brzaskiem dnia zbliżyły się do nich
dwa helikoptery o dużej pojemności. Podczas gdy jeden z nich zniżył się do
lądowania i osiadł na pokładzie statku, drugi krążył wokoło. Jego łopaty
wirnikowe ze świstem cięły powietrze, burząc spokojną toń wody.
Steve, Jerome i 18 członków ekspedycji udali się na pokład pierwszego śmigłowca,
który wystartował natychmiast, robiąc miejsce dla drugiego. Po dwóch godzinach
wylądowali na pokładzie "Thomas Alva Adison", krążącego w odległości
siedemdziesięciu mil morskich na południe od Majorki.
Steve był niewyspany i z ulgą przyjął do wiadomości, że za chwilę otrzyma
kajutę. Mimo to długo jeszcze nie mógł zasnąć; zawiniła tu duża porcja kawy.
Kiedy w końcu zmorzył go sen, śniło mu się, że ucieka z ołtarzy, na których
malowidła okryte były czarną, lśniącą farbą. Ktoś, stojąc za jego plecami,
powtarzał niecierpliwie, że czas już zacząć. Steve spoglądał zakłopotany na
kredę, którą ściskał w dłoni, nie widząc, co trzeba zacząć, chociaż rozmyślał
nad tym gorączkowo. Nie wiedział też, kto stoi za nim; nie odważył się jednak
odwrócić. Czuł na sobie czyjś wzrok i jego rozpacz potęgowała się coraz
bardziej. Nagle usłyszał za sobą gromki śmiech, jakby zebrała się za nim cała
klasa, nie był to jednak czysty śmiech dzieci; lecz złośliwy rechot dorosłych.
Steve usiłował powstrzymać łzy ale nadaremnie; niepohamowanie spływały mu po
policzkach. Z determinacja zebrał wszystkie swoje siły i odwrócił się. Zanim
zdołał rozpoznać, kto za nim stoi, obudził się.
Posępny nastrój i przytłaczający go smutek zwolna opuszczały go teraz. Odetchnął
z ulgą. Niemal natychmiast zapadł ponownie w sen, ale tym razem byt to sen wolny
od majaków.
"Edison" był jednym z najnowocześniejszych klatkowców, imitującym statek
zaopatrzeniowy. Właśnie z jego pokładu Steve, Jerome, oddział Calahana i inni
członkowie grup dwu - i czteroosobowych mieli zostać wysłani w przeszłość.
Ponieważ reaktor potrzebował aż 50 godzin, aby naładować sztuczne pole
grawitacji klatki, a technicy 24 godziny, aby zreaktywować klatkę i sprawdzić
generator, wyczepienie mogło odbywać się nie częściej niż co cztery dni. Całą
operację przeprowadzano skoro świt, aby błysk powstający podczas zwalniania
pęcherza grawitacyjnego nie był jaśniejszy od blasku słońca i aby nie zdołały
zarejestrować go kamery satelitarne.
W celu regeneracji pola Kafu'a opuszczono klatkę z ładunkiem na głębokość około
dwudziestu metrów. Tak wisiała przez dwa dni i dwie noce, aż osiągała wymagane
natężenie pola, komputer chronotronu uruchamiał sygnał START - z dokładnością do
miliardowej części sekundy. Następnie klatkę podciągano z powrotem, sprawdzano
jej gotowość i ładowano na nowo. Przez cały ten czas obowiązywał stan alarmu.
"Edisonowi" towarzyszyły dwa niszczyciele oraz okręty podwodne i inne jednostki.
Steve i Jerome mieli zostać wyczepieni jako grupa trzecia, po nich zaś Calahan,
Olsen, Loorey i Singer. Oznaczało to, że mają jeszcze ponad tydzień czasu. Steve
spędził ten czas przy lekturze i kartach. Alkohol otrzymywali - wbrew ostrym pod
tym względem przepisom panującym w Marynarce Wojennej - do woli, jak gdyby
oczekiwała ich niezmiernie trudna i ryzykowna operacja.
Steve rozmyślał o książkach Normana Mailera i o tym, co słyszał na temat wojny
na Pacyfiku, kiedy nagle uświadomił sobie, że zapomniał zaopatrzyć się w lekturę
na okres tych pięciu lat, jakie przyjdzie mu spędzić w przeszłości. Resztę czasu
poświęcił więc na zbieranie książek; przeszukał cały statek, żebrał o nie,
pożyczał i kradł te pozycje, jakie mogły mu się przydać. Przy okazji przekonał
się, jak niesamowitą zbieraninę książek można napotkać na takim statku. Sam w
krótkim czasie zebrał olbrzymie ilości wydań zeszytowych Cassiusa Lowa,
Barry'ego Rauhsacka i Billy'ego Hammocka, ale również pozycje ambitne: starego
Bellowa, niespożytego Hemingwaya i Henry Millera, kilka książek legendarnego
Silverberga, Hesse'a, Dostojewskiego, Tołstoja, Flauberta, wybór utworów Marka
Twaina, nawet "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta, "Nędzników" Hugo, oraz
dramaty Strindberga. Wszystko to Steve upchał w przepastnym marynarskim worku,
który pozwolono zabrać ze sobą każdemu z członków ekspedycji.
Podczas swoich przechadzek po statku Steve zauważył, że na "Edisonie"
zaokrętowano więcej personelu naukowego i technicznego, niż wojskowego. Na
każdym kroku widać było białe płaszcze i błękitne kombinezony, rzadziej zaś
mundury wojskowe. Rozmowy z tymi ludźmi nie miały większego sensu; ze sobą
porozumiewali się swoją "chińszczyzną", używając określeń niezrozumiałych
zupełnie dla laika. Członkowie ekspedycji wydawali się im najprawdopodobniej
czymś w rodzaju królików doświadczalnych; jeżeli budzili ich zainteresowanie, to
raczej ze względu na wagę swego ciała i bagażu. Temponauci byli w ich oczach
jedynie ładunkiem do klatek, a ich masa potrzebna była jedynie po to, by ustalić
dokładnie wszelkie dane oraz zmniejszyć do minimum rozrzut chronotronów.
Steve zorientował się również, że "Edison" i towarzyszące mu okręty płyną
bezustannie w kółko. Dopóki klatka mieściła we wnętrzu załogę, utrzymywano kurs
wschodni, płynąc wzdłuż 38 szerokości geograficznej, w pozycji 8 30' długości
geograficznej skręcano na południe ku wybrzeżom Afryki, po czym obierano
kierunek zachodni. W odległości około 30 mil morskich od kontynentu utrzymywano
kurs równoległy do wybrzeży Afryki. Tu natężenie pola w klatce osiągało pożądaną
moc, wyczepiano więc załogę. Najczęściej odbywało się to na wysokości Kap Rosa,
czasem nieco dalej na zachód, w kierunku Kap Bougaroun. Wystarczyło spojrzeć na
mapę, by zorientować się, że na północ od El Kala, Annaba, Chetaibi i Skikda dno
morskie układa się płasko na głębokości 1200 m, wykazując jedynie nieznaczne
nierówności. Był to ich teren. Tuż po wyczepieniu okręty obierały kurs na
zachodnio - północny zachód, na wysokości Algieru zawracały i cała procedura
zaczynała się od nowa.
Tej nocy, kiedy miano wyczepić drugą grupę, Steve zbudził się raptownie. Wydało
mu się, że z czeluści statku rozległ się jakiś przeraźliwy krzyk. Wstrzymał
oddech i zaczął nasłuchiwać w ciemnościach. W chwilę później usłyszał odgłos,
jakby ktoś walił śrubokrętem o stalowe płyty. Wyobraził sobie, że podczas
budowania statku jeden ze stoczniowców został przez nieuwagę zamknięty w
labiryncie filarów odporowych i wręgów, a teraz usiłuje zwrócić na siebie uwagę,
ale wytłumaczył sobie jednocześnie, że takie rozumowanie jest pozbawione sensu:
tamten człowiek umarłby już dawno, chyba że żywiłby się szczurami. Steve słyszał
kiedyś, że wszystkie nowe statki są jeszcze przed wodowaniem dezynfekowane gazem
ze względu na plagę szczurów. Nie można więc było wykluczyć, że sąsiaduje przez
ścianą z mumią szczura. Zapalił światło i wstał z łóżka. Jerome, z którym
dzielił kajutę, spał jak suseł. Steve ubrał się i wyszedł na górny pokład.
Dął zimny wiatr. Świt zapalał się pierwszym brzaskiem, a niebo na wschodzie
przywodziło na myśl zielonkawą lagunę, po której snują się nieliczne wąskie
obłoczki. "Edison" płynął całą mocą na zachód. Nad wodą unosiła się para niczym
ściana mgły. Steve podszedł do relingu i spojrzał w dół.
W tym momencie znowu dobiegł go tamten okrzyk przerażenia. Po chwili pod rufą
błysnął purpurowy promień, barwiąc wodę, jakby harpunnik ugodził bezlitośnie
wieloryba, rozlewając potok krwi.
Właśnie nastąpiło wyczepienie. Para podniosła się z tyłu, przesłaniając słońce.
Steve pobiegł pod pokład, aby przyjrzeć się krzątaninie techników przy
chronotronie.
Trwało to w jego oczach całą wieczność, zanim klatkę wciągnięto do góry. Steve
stał na galerii naprzeciw oszklonej dyspozytorni, gdzie przy pulpicie
sterowniczym siedziała obsługa chronotronu. Po gestach i ruchach warg można było
zorientować się, że technicy przekazują sobie jakieś polecenia, nie można było
jednak usłyszeć ani słowa, gdyż dyspozytornia była dźwiękoszczelna.
W ciszy rozlegał się jedynie zgrzyt wyciągarek. Ociekające, błyszczące od smaru
stalowe liny nawijały się na bębny. Wreszcie pod śluzą ukazał się ciemny,
podłużny cień, wynurzając się z oświetlonej reflektorami wody. Rozległ się
głuchy, metaliczny trzask; to kokon klatki transportowej o długości ok. 30
metrów został zakotwiczony. Zawyła syrena. Opróżniono z wody komorę śluzową, po
czym otwarto wrota wewnętrzne. Zapachniało solą i paloną trawą. Steve miał przed
oczyma matowoczarną, podobną do plastyku pszczelego, podłużną elipsoidę,
połączona z kablem. Tam znajdował się agregat chronotronu, generator
grawitacyjny.
Włączono wentylację i do pustej celi w klatce napłynęło świeże powietrze. Minęło
jeszcze pół godziny, zanim technicy uporali się z połączeniami gwintowymi,
wreszcie za pomocą dźwigu odsunięto klapę.
Steve spojrzał w puste wnętrze. Jeszcze niecałą godzinę temu znajdowało się tam
czterech mężczyzn i masa sprzętu. Kolejnej nocy czeka to jego i Jerome'a. Wejdą
do wnętrza tego potwora i będą czekać na to, by technicy zamknęli klapę,
skierowali klatkę do śluzy i opuścili ją na głębokość dwudziestu metrów.
Następnie odczekają kolejne 50 godzin, aby generator mógł napełnić pole
chronotronu i aby nadszedł ów decydujący moment, kiedy potwór pomknie w czeluść
czasu.
W mesie przy śniadaniu Steve spotkał Jerome'a; siedział nad podwójną porcją
jajek sadzonych na boczku i najwidoczniej delektował się posiłkiem.
- Ostatnie porządne śniadanie na przeciąg najbliższych pięciu lat - oznajmił. -
Jestem tego pewien. - Podał Steve'owi filiżankę dymiącej kawy. - Powinni nam dać
na podróż trochę kurczaków i świń, a nie te cholerne koncentraty.
Steve zamówił jajecznicę na szynce. Bezmyślnie dziobał jedzenie widelcem. Byt
głodny, ale nie miał apetytu.
Po posiłku Jerome zszedł pod pokład, aby przyjrzeć się przygotowaniom. Steve
pozostał na górze. Słońce przygrzewało, a "Edison" kołysząc się płynął przy
wietrze zachodnim na zachodnio - północny zachód, niekiedy nabierał bryzgi piany i
odrzucał je na zawietrzną. Daleko na południu można było dojrzeć niewyraźne
kontury wybrzeży Afryki. Na wschodzie widniały trzy inne okręty Marynarki
Wojennej, podążające tym samym kursem co oni.
Zapowiadał się piękny dzień. Steve wziął książkę, w miejscu osłoniętym od wiatru
ustawił leżak chcąc poczytać, ale nie mógł się skoncentrować. W górze szybowały
mewy spoglądając na niego. Wpatrywał się w nie intensywnie, próbując odegnać je
wzrokiem i siłą własnej woli, jednak ich ospałe, małe móżdżki nie reagowały na
jego impulsy myślowe. Jego próby skwitowały na swój sposób. Klnąc, Steve zaczął
wycierać z rękawa kurtki ich łajno.
Pod wieczór Steve i Jerome przeszli ostatnie badania lekarskie - rytuał zbędny
ale w jakiś sposób kojący nerwy. Potem czas ich akcji przesunięto raptownie o 24
godziny. Chińska atomowa łódź podwodna "Czerwony Wschód", przebywająca od kilku
dni w porcie Valetta z wizytą przyjaźni, wypłynęła na morze w nieznanym celu. Na
"Edisonie" zapanowała panika. Pomiędzy "klatkowcem" a okrętem flagowym,
krążownikiem rakietowym "USS Albany", oraz pomiędzy admiralicją a sztabem
operacyjnym mieszczącym się nad zatoką Cadiz kursowały zakodowane sygnały. Około
godziny 18 otrzymano wiadomość, że chiński okręt podwodny zaobserwowano na
szlaku do Trypolisu. Minęła jednak jeszcze cała godzina, zanim ostatni meldunek
został potwierdzony, a "Edison" otrzymał zgodę na sygnał "START".
Steve i Jerome, siedzący do tej pory w samej bieliźnie w ambulatorium, czekali
na decyzję. W tej sytuacji założyli ubrania podróżne. Były to lekkie kombinezony
bojowe z licznymi kieszeniami oraz skórzane czapki, stalowe hełmy, pasy z
nabojami, kabury z pistoletami i spadochrony na wypadek awarii podczas
wyczepiania. Dopiero wtedy otrzymali ostatnie instrukcje.
- Za 60 godzin znajdziemy się nad strefą czerwoną, przewidzianym miejscem
lądowania - odezwał się pierwszy oficer "Edisona", kierujący akcją. Byt to krępy,
barczysty mężczyzna zbliżający się do pięćdziesiątki. Bezustannie skubał palcami
swoje odstające uszy i z dziką zawziętością żuł gumę, ale i tak nie potrafił
ukryć zdenerwowania. Siląc się na niedbałość wskazywał współrzędne: - W tej
chwili znajdujemy się w pozycji 386' szerokości geograficznej północnej i 4 26'
długości geograficznej wschodniej. Obszar lądowania: pomiędzy 37`15' i 3730'
szerokości geograficznej północnej i pomiędzy 630' a 815' długości
geograficznej wschodniej.
Przerwał i przez radiotelefon zaczął wykłócać się z technikami, którzy
najwidoczniej ignorowali jego zarządzenia.
- Miejsce lądowania znajduje się trzy mile przed wami, w zależności od siły i
kierunku wiatru oraz tempa waszej akcji. Grunt jest piaski i od południa ku
północy opada łagodnie. Słone podłoże nie dopuszcza do wegetacji wyższego rzędu,
a gdyby nawet tu i ówdzie rosły drzewa, zastaniecie je już wycięte - chyba że
będziecie naprawdę pierwszą grupą. Najprawdopodobniej zastaniecie jednak teren
zniwelowany, na którym możecie wylądować spokojnie nawet po ciemku.
- A jak się tam panu podobało? - zapytał Jerome
- Co takiego? - zapytał pierwszy oficer zirytowany.
- No cóż, sprawia pan wrażenie, jak gdyby już pan tam kiedyś był - wzruszył
ramionami Jerome.
- Istnieją sprawozdania i opisy faktów, których wiarygodność raczej nie ulega
wątpliwości, majorze - odparł zjadliwie oficer Marynarki.
- Niepotrzebnie się pan unosi - powiedział Jerome tonem pojednawczym. -
Żartowałem tylko.
- Zostaniecie na razie w strefie czerwonej, do czasu nawiązania kontaktu
radiowego z bazą. Jest to szczególnie ważne w razie lądowania o zmroku. Szanse
wyglądają wtedy jak pięćdziesiąt na pięćdziesiąt.
- Logiczne - westchnął Steve.
- Potem będziecie starali przebić się do bazy, a ona znajduje się o, tu -
wskazał na południowy cypel Sardynii, po czym zerknął na zegarek. - Czas nagli.
Mniej więcej za 45 minut powinniście być w klatce. Proszę zamówić sobie coś
porządnego do jedzenia. Dostarczą to wam jeszcze przed zamknięciem klatki. Życzę
wam wiele szczęścia. - Pośpiesznie skierował się w stronę mostku.
Ruchomy pomost przeniósł ich na poziom klatki. Zanim jeszcze nałożono pokrywę i
uszczelniano właz, przyniesiono im posiłek. Steve zamówił dla siebie cały stos
kanapek i dwa termosy z herbatą, zabezpieczając się w ten sposób na najbliższe
dwie doby, Jerome natomiast uporał się z podwójną porcją boeuf a la Strogonoff,
nie zrezygnował jednak z kanapek i herbaty. Jego prośby o butelkę rumu i
skrzynkę piwa zignorowano, tak samo zresztą jak jego protesty. Musiał więc
zadowolić się jedną puszką piwa. Zirytowany opróżnił ją w mgnieniu oka, po czym
usadowił się wygodnie na tylnym siedzeniu "kota". W momencie, kiedy przykręcano
pokrywę, spał już mocno.
Talent godny pozazdroszczenia, pomyślał Steve, gnieżdżąc się w ciasnym kokpicie
szybowca. Ale tak było zawsze. Kiedy na przylądku przesunięto moment startu ze
względu na złe warunki atmosferyczne, Jerome położył się spokojnie spać i nic
nie zdołało wytrącić go z równowagi. Tymczasem Steve już po upływie 30 minut
zaczął zdradzać objawy klaustrofobii. Teraz też zdawał sobie sprawę z tego, że
najbliższe 50 godzin będą dla niego najgorszym okresem w całym jego życiu.
Z obsługą pozostawali w ustawicznym kontakcie radiowym, wiedzieli jednak, że
wraz ze wzrostem energii pola Kafu'a łączność ta słabnie, a na pięć godzin przed
wyczepieniem zaniknie zupełnie. Wtedy będą odizolowani, zamknięci w murze czasu,
i nigdy już nie będą w stanie stwierdzić z cała pewnością, czy z tamtej strony
muru istnieje jeszcze teraźniejszość.
Nie, nie, myślał Steve, dopóki widzę jeszcze ścianę klatki, znajdujemy się w
teraźniejszości, wisimy bezpiecznie pod kilem "Edisona" jak młode małpię pod
brzuchem matki. A jednak nie pozbył się niepewności. Włączył jeden ze szperaczy
szybowca, omiótł nim pomieszczenie, zgąsił światło i zaczął nasłuchiwać. Po
krótkiej chwili ponownie włączył reflektor, gdyż zdawało mu się, że słyszy plusk
wody. Wreszcie wyszedł na zewnątrz i uważnie obejrzał zewnętrzną powłokę klatki,
nie dostrzegł jednak nigdzie nawet kropli wody.
Na chwilę owładnął nim lęk przestrzeni. Śpiesznie wdrapał się z powrotem do
kokpitu, naciągnął na twarz maskę przeciwgazową i uruchomił dopływ tlenu.
Kilkakrotnie wdychał go głęboko, aż pozbył się ucisku w piersi, po czym opadł
bezwładnie na oparcie.
Ze snu wyrwał go głos pierwszego oficera. Spojrzał na zegarek: upłynęło dopiero
sześć godzin. Do momentu wyczepienia pozostało jeszcze 45 godzin. Jerome,
pogwizdując wesoło, siedział na klozecie kempingowym, który ustawił tuż pod
dziobem szybowca.
Pierwszy oficer chciał dowiedzieć się, czy wszystko w porządku.
- Powodzi nam się wyśmienicie - zapewnił go Steve.
- Może puścić trochę muzyki?
- Nie miałbym nic przeciwko temu.
Po chwili w słuchawkach rozległa się muzyka z programu nocnego radia Algier.
Jerome nalegał na kilka partii szachów. Usadowił się wygodnie w "kocie" i bez
trudu kończył zwycięsko jedną rozgrywkę po drugiej, nie przestając przy tym
jeść. Ten poradzi sobie w każdej sytuacji, pomyślał Steve; on sam nie mógł się
na niczym skoncentrować.
Wysłuchali porannego programu rozgłośni włoskiej, następnie wieczornego programu
Radia Palermo. Wreszcie znaleźli się tak daleko na wschodzie, że zdołali odebrać
emitowany przez AFN, a przekazywany przez lotniskowiec o napędzie atomowym
"Richard G. Colbert" oraz "Chester W. Nimitz" program przeznaczony dla Europy
Południowej. Odbiór stawał się jednak coraz gorszy, glos pierwszego oficera,
który meldował się w regularnych odstępach czasu, również cichł stopniowo w
słuchawkach.
Wokół nich zaciskała się mocarna pięść energii, która miała rzucić ich w
przeszłość odległą od bieżącego dnia o pięć i pół miliona lat.
Jerome siedział, wpatrując się w mapę zachodniej części Morza Śródziemnego.
Usiłował wbić sobie do głowy najistotniejsze punkty krajobrazu. Steve siedział w
tyle, zaczytany po długiej przerwie w powieści Prousta. W górze było już na
pewno ciemno. Nagle wrócił pamięcią do oblanego słońcem krajobrazu Combray:
jasnego nieba nad Normandią, ciszy zakłóconej brzęczeniem owadów, rozognionych
od maków pól po obu stronach drogi, dzikiej róży pięknej w swej wiejskiej,
naiwnej prostocie i błyszczącego, zabarwionego dyskretnym różem głogu... Zamknął
oczy, ale mimo to widział wszystko dokładnie. Chociaż nie, coś tu się nie
zgadzało. Nie mógł przypomnieć sobie zapachu tych kwiatów, krzewów tryskających
świeżością.
Z zamyślenia wyrwał go głos jednego z techników, brzmiący jakby z drugiego końca
świata, z wiadomością, że określono dokładnie ich masę: wynosi ona na jedną
stutysięczna ponda dokładnie 5,38972833244 tony.
Radio Palermo emitowało program wieczorny, ale Sycylia zdawała się leżeć dalej
niż Pluton. Odbiór stawał się coraz gorszy, słyszalność spadła do zera. Szum,
zrodzony przez wzrastającą energię sztucznego pola grawitacyjnego, przybrał na
sile. Brzmiało to tak, jak gdyby o betonową powierzchnię uderzały z całą siłą
drobne stalowe kulki.
Jerome przeniósł się na tylne siedzenie kota, a Steve wdrapał się znowu do
kokpitu i oddał się błogiej drzemce. Kilkakrotnie zrywał się, gdyż wydało mu
się, że słyszy odgłos zrywania blachy. Uświadomił sobie też nagle, co drażni go
od pewnego czasu: był to słodkawy aromat jakby wanilii lub cynamonu, coraz
bardziej intensywny. Przypomniał sobie, że słyszał o tym zagadkowym zjawisku
podczas zajęć teoretycznych; wiązało się ono z powstawaniem pola Kafu'a.
Opowiadali też o tym uczestnicy pierwszych ekspedycji wysyłanych w przeszłość,
którzy zetknęli się z ową zagadką tuż przed wyczepieniem.
O północy odezwał się ponownie pierwszy oficer. Głos jego brzmiał, jakby
dochodził z innej galaktyki. Oznajmił, że wszystko w porządku i że odliczanie
przebiega planowo. Towarzyszyli mu Calahan i Olsen, ale ich głosy trudno już
było zidentyfikować. Życzyli im "dobrego upadku".
- Wzajemnie - zawołał Steve do mikrofonu, wydawało się jednak, że tamci nie są
już w stanie go zrozumieć, gdyż jakiś z trudem przebijający się przez zakłócenia
głos zapytał: - Czy oni naprawdę są tam jeszcze?
- Powiedz im, żeby przynieśli nam coś do picia - zawołał Jerome z ładowni. -
Żebyśmy mogli opić nasze ponowne spotkanie.
Niemal w tym samym momencie łączność została przerwana. Zapadła cisza, słodkawy
zapach cynamonu przybierał na sile, wyraźnie zaczęła wzrastać również
temperatura. W chwilę później wystąpiło zjawisko, znane już Steve'owi aż za
dobrze: nieregularne trzepotanie ciężkości, jak gdyby silnik rakiety nie
funkcjonował należycie. Wytworzony przez chronotron pęcherz energii zaczął
dygotać. Natężenie pola zbliżało się do punktu krytycznego.
Jerome zamknął szczelnie wszystkie luki i wdrapał się do kokpitu. Wspólnie
sprawdzili działanie przyrządów: wszystkie funkcjonowały bez zarzutu. Zamknęli
wieżyczkę, zapięli pasy, zgasili reflektory i - czekali.
Temperatura wzrastała w dalszym ciągu. Zrobiło się gorąco. Ściany klatki zdawały
się rozżarzać stopniowo do czerwoności. Steve oddychał z trudem: miał kolejny
atak lęku przestrzeni. W polu widzenia pojawiły się barwne światełka. Przez
chwilę pomyślał, że zostali już wyczepieni i widzą gwiazdy, ale kiedy uniósł
głowę, dostrzegł jedynie zniekształcone odbicie pulpitu sterowniczego na
szklanym suficie wieżyczki.
W oddali rozległ się przeciągły grzmot, który zbliżał się szybko; zdawało się,
że jego wibracja rozsadzi ściany klatki.
- Myślę, że to już! - wykrzyknął Jerome tuż za jego placami.
Grzmot narastał. Krótkie okresy ciężkości i nieważkości następowały po sobie.
Sztuczny pęcherz grawitacyjny zadygotał gwałtownie - i oderwał się.
- Chryste Jezu! - pomyślał Steve.
Nastała chwila oszołomienia.
Oni natomiast runęli.
Runęli poprzez krwawy dym i strzępy chmur wprost w słońce, ciemnoczerwone
słońce, stykające się już ze skrajem horyzontu na zachodzie.
Podłoga klatki przechyliła się w dół i Steve instynktownie przesunął do przodu
drążek sterowy, aby uczynić lot szybowca bardziej stabilnym; impuls ruchu
_przekazany przez "Edisona" był za słaby.
Przeniknęli cienką powłokę chmur. W dole rozpościerał się krajobraz jak z bajki:
białe równiny, powleczone różową poświatą wieczoru, pojedyncze, wysokie masywy
górskie, których szczyty ginęły w promieniach słońca, a ich strome zbocza
skrywał już mrok. Na północnym zachodzie duża plama jeziora, ciągnąca się ku
zachodowi hen, daleko. Niebo przybrane w purpurę wieczoru odbijało się w wodzie
niczym miedź. Na południu widniał rozległy łańcuch gór: wybrzeże Afryki
Północnej.
Słońce umykało coraz szybciej, wzmagały się cienie, stapiając się z mrokiem. -
Musimy pośpieszyć się z lądowaniem, niedługo ściemni się zupełnie - powiedział
Jerome. W tej samej chwili dobiegł ich odgłos wybuchu materializacyjnego,
odbijającego się echem od nadrzeżnych gór.
Steve przechylił jeszcze niżej dziób szybowca. Rozstawione szeroko skrzydła
kołysały się. Brzeg jeziora z prawej strony skręcał łagodnie na południowy
zachód, tworząc teren do lądowania. Ponieważ podłoże mogło być bagniste, Steve
skierował szybowiec nieco dalej na południe od brzegu.
Jerome uruchomił w tym czasie radiostację, nadając umówiony sygnał.
- Boja wzywa kotwicę, boja wzywa kotwicę, zgłoś się. Odbiór.
Pełni napięcia oczekiwali odpowiedzi.
"I pamiętajcie, że każda grupa może być pierwsza..."
Raptem w odbiorniku coś trzasnęło, po czym jakiś głos zawołał: - Wyłączyć
nadajnik! Jeżeli chcecie wylądować bezpiecznie, to na miłość boską zamknijcie
gęby! Bądźcie na odbiorze!
Jerome momentalnie wyłączył nadajnik. Widać było, że jest nieco zbity z tropu.
- Obowiązują tu wspaniałe formy towarzyskie, nie ma co! Ale co to miało oznaczać:
"Jeżeli chcecie wylądować bezpiecznie..."?
- Wygląda na to, że nie wszystko przebiega tak gładko, jak to sobie wyobrażali
ci z Marynarki. Przeczuwałem to.
- Niech to diabli! Na domiar wszystkiego wydaje się, że komitet powitalny nie
jest zbyt rozmowny.
Steve wpatrywał się bacznie w gęstniejącą ciemność i zauważył, że jednak
występują tu drzewa. - Z pewnością mają swoje powody, aby nie nadawać zbyt długo -
warknął. Ściągnął drążek sterowy na widok palmy z brakującym wierzchołkiem.
Dalej rozciągały się zarośla i otwarta przestrzeń. Klnąc włączył reflektory.
Znajdowali się na wysokości około 20 metrów nad ziemią. Teren był dosyć równy,
ale poprzerzynany kraterami, jakby po ostrzale artyleryjskim, tu i ówdzie widać
było spaloną trawę i zwęglone zarośla, pomiędzy którymi jaśniały piaszczyste
łachy. Steve poderwał dziób szybowca do góry i wysunął płozy. Jeszcze pięć
metrów nad ziemią. W następnej chwili najpierw jedna płoza, potem obie dotknęły
gruntu. Dziób szybowca opadł raptownie, przednie koło osiadło miękko, kokpit
otarł się o gałęzie krzewów, szybowiec zakołysał się kilka razy, wreszcie wpadł
w coś elastycznego i zatrzymał się.
Steve włączył reflektory, odpiął pasy i otworzył wieżyczkę. Nocne powietrze było
zadziwiająco ciepłe i pachniało solą, cykady hałasowały. Jerome wszedł przez luk
do ładowni, oświetlił wnętrze latarką, po czym zawołał, że wszystko w porządku.
W kilka minut później wrócił do kokpitu, uzbrojony w dwa pistolety maszynowe.
- Myślisz, że sobie zażartowali z nas? - zapytał.
- Jestem pewien, że nie - odparł zdecydowanie Steve. - Nie chciałbym zresztą
przekonać się o tym teraz - dodał.
- Jak sądzisz, kim są nasi wrogowie?
- Prawdopodobnie dowiemy się o tym niebawem.
Steve nadstawił ucha.
W ciemności zatrzeszczały gałęzie, w oddali rozległ się warkot silnika jakiegoś
ciężkiego pojazdu. Odgłos oddalił się i wkrótce umilkł.
Czyżby była to rzeczywiście przeszłość? Steve czuł się tak jak po próbnym locie
przez Atlantyk i z powrotem samolotem o prędkości 4 machów. Kiedy było już po
wszystkim, usiadł wtedy wieczorem w mesie, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że tak
naprawdę nie poleciał do Europy, że to wszystko było złudzeniem, że tę trasę
przebył jedynie na mapie. Rzeczywisty dystans pozostał dla niego taka samą
abstrakcją, jak odległości w kosmosie. Jego dusza nie brała udziału w tej
podróży, zareagowała jedynie w określonym wzorcu technicznym, zgodnie z odruchem
wyćwiczonym w ciągu długoletniego treningu. Uświadomił sobie, że powietrze miało
tam inny zapach, że inna była ziemia, ale kwestia dystansu pomiędzy jego
poprzednim miejscem pobytu a obecnym pozostała w jego umyśle niejasna.
W każdym razie znajdowali się z pewnością w basenie Morza Śródziemnego, a fakt,
że nie było tu wody, mógł oznaczać tylko jedno: nie znajdowali się już w
teraźniejszości. Pięć milionów lat temu w basenie tym nie było wody. Ergo...
- Lądowanie odbyto się bez zarzutu - informował Jerome, który wyszedł już na
zewnątrz, a teraz przyświecając sobie latarką obchodził szybowiec dokoła.
- Mieliśmy szczęście. Są tu nawet drzewa. - Skierował snop światła do przodu.
Szybowiec przedarł się poprzez rzadkie zarośla, grzebiąc dziób pod gęstą
plątaniną kolczastych latorośli i twardych suchych liści.
- Myślę, że powinniśmy zostać tu, gdzie jesteśmy. Przynajmniej do rana albo
dopóki nie otrzymamy nowych instrukcji - powiedział Steve.
Jerome kiwnął głową. - W nocy i tak nic nie zdziałamy. Wolałbym nie zapalać
reflektorów, dopóki nie przekonamy się, co tu się dzieje.
Steve pacnął dłonią moskita, który użądlił go w czoło. - Widzę, że te bestie
bardzo szybko przestawiły się na nowe sposoby odżywiania - mruknął. - W tej
epoce nie ma jeszcze człowieka, ale te bydlaki przygotowały się już, aby powitać
go godnie, kiedy tylko zjawi się na scenie świata: będą go dręczyć,
dziesiątkować za pomocą chorób, zamieniać mu życie w piekło.
- Niewiarygodne! Oto wszystko jest już gotowe, brakuje jedynie człowieka.
- I ujrzał Bóg, że to było dobre, ale potem opanowała go pycha i rzekł: Uczyńmy
człowieka na wyobrażenie i na podobieństwo nasze...
Nieoczekiwanie rozległ się na południu, w odległości około 15 - 20 km od nich,
wystrzał artyleryjski. Nasłuchiwali z zapartym tchem. Wreszcie nastąpił wybuch.
Pocisk rozerwał się 2 km na północny zachód od nich. Ciemności zalało jaskrawe
światło.
- Mimo wszystko nie wylądowaliśmy jednak w raju - powiedział Jerome. - Zanosi się
na gorące przyjęcie.
- Gdybyśmy nie wylądowali tak stromo i gdybym nie skierował szybowca nieco na
południe, znajdowalibyśmy się obecnie prawie dokładnie w miejscu trafienia -
oznajmił Steve. - Widocznie tamci zlokalizowali wybuch materializacyjny i na tej
podstawie wyliczyli przypuszczalnie miejsce naszego lądowania.
Niepewnie wsłuchiwali się w odgłosy dobiegające z mroku nocy, ale przeciwnik
wstrzymał ogień.
Raptem nadajnik ożył.
- Witajcie w piekle - odezwał się jakiś głos nienaganną angielszczyzną. -
Lądowanie odbyło się bez kłopotów?
- Nie odpowiadajcie! - krzyknął inny głos, bardziej odległy. - Nie dajcie się
nabrać! Oni chcą tylko ustalić waszą pozycję, aby dać, wam bobu!
Palec wskazujący Jerome'a spoczywający już na przełączniku, zwiotczał i opadł.
- I tak będzie lepiej, jeżeli poddacie się tak szybko, jak zrobiła to większość
waszych kolegów. Grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo. Teren, na którym
wylądowaliście, jest skażony pyłem radioaktywnym. Nie macie żadnych szans. Za
trzy, cztery godziny będziecie załatwieni. Odezwijcie się, żebyśmy mogli was
stamtąd wydostać. Każda minuta jest teraz na wagę złota, chyba że chcecie
umrzeć.
- Bądźcie rozsądni - namawiał ich drugi głos. - Nie macie żadnych szans. Akcji
"Zachodnia kotlina" nie ma już, nigdy jej nie było. Waszym poprzednikom
postawiliśmy ultimatum. Kilku zapaleńcom wydawało się, że dadzą sobie radę. Nie
żyją już od dawna. Wysadziliśmy w powietrze Cieśninę Gibraltarską. Wody stale
przybywa. Wasz zrzucony sprzęt leży na dnie morza. Jesteście odcięci od pocisków
i zaopatrzenia. Odezwijcie się. Wyciągniemy was stamtąd.
- Nie dajcie się sprowokować do odpowiedzi! - zawołał gorączkowo inny głos.
- Zlokalizuje was w mgnieniu oka.
- Nabrano was. Nikt z waszej grupy nie powróci już w przyszłość.
- Oni chcą was po prostu zdemoralizować. Nie dajcie się na to złapać. Nie
wierzcie w ani jedno słowo, jakie powiedzą.
- Kim oni są? - szepnął Jerome.
Steve wzruszył ramionami. - Widocznie szejkowie nie spali tak mocno, jak wydawało
się bossom z naszej Marynarki Wojennej.
Rozgłośnia propagandowa milczała. Głos bardziej oddalony udzielał wskazówek:
- Wyładujcie wszystko przed świtem i ruszajcie w drogę, kiedy tylko zrobi się
widniej. Nie włączać reflektorów. Jedźcie na północ, potem na północny wschód
tak szybko, jak tylko będziecie mogli. Wykorzystujcie każdą osłonę. Zwracajcie
uwagę na świeże ślady wielbłądów. Jeżeli natkniecie się na oddział dosiadający
wielbłądy, strzelajcie bez uprzedzenia. Tym bandytom chodzi o wasz ładunek
Wyciągniemy was z tego. Pozostańcie na odbiorze. Koniec.
- Wiesz, jak wyglądają ślady wielbłądów? - zapytał Jerome.
- Nie mam zielonego pojęcia. Nie przypuszczałem nawet, że w tej epoce
występowały te zwierzęta.
- Na pewna tamci sprowadzili je dla siebie. Niezły pomysł. Przynajmniej nie mają
kłopotów z paliwem.
- A więc chodzi a Arabów.
- Najprawdopodobniej tak. Muszą być cholernie sprytni, skoro unieszkodliwili
naszych.
Z północnego zachodu, gdzie wybuchł pocisk, dobiegło ich teraz pełne protestu
trąbienie. Czyżby mastodonty? Spłoszone ptaki poderwały się skrzecząc donośnie.
Potem znowu zapanował spokój.
Steve wpatrywał się w morze gwiazd, nie zdołał jednak odkryć żadnej znanej
konstelacji. A więc rzeczywiście wylądowali w zamierzchłej przeszłości, pokonali
okres, w ciągu jakiego światło przemierza otchłań dzielącą poszczególne
galaktyki. Słońce miało jeszcze przed sobą jedną czwarta obiegu wokół centrum
Drogi Mlecznej, zanim powstaną pierwsze piramidy.
Nazajutrz czekała ich, uciążliwa podróż, Steve i Jerome usiłowali więc przespać
się trochę, niestety jednak niewiele wyszło z ich zamiarów.


GOLGOTA

Steve objął pierwszą wartę. Wenus, jaśniejąc promieniście na zachodniej części
nieba, powoli opadała ku linii widnokręgu. Na jej spotkanie, niczym szklana
łódź, podążał niepokojąco cienki sierp księżyca. Steve spojrzał na południe: tuż
nad pasmem gór w Afryce dostrzegł kometę. Jej skierowany na wschód ogon wyglądał
jak deszcz iskier w kuźni. Niebo, które wisiało nad nimi, sprawiało wrażenie
obcego, groźnego, było to niebo świata nie przystosowanego jeszcze dla ludzi,
niebo wykazujące bezładne konstelacje nie wykończonego na razie tworu. Mimo to
Steve'a opanowało stopniowe poczucie akceptacji tego świata, jego substancji
zmysłowej. Ów świat nabierał kształtu, nie był już abstrakcyjną przeszłością,
lecz stawał się teraźniejszością, którą można było wdychać, smakować i dotknąć;
tak jakby na gigantycznym ciele czasu rozwierały się pory, a on wdzierał się
tamtędy niczym mikroby, po czym, wchłonięty przez strumień życia, podążał pod
jego naporem w stronę przyszłości, gdzie znajdowała się jego dawna
teraźniejszość - obecnie odległa galaktyka, oddzielona od niego wiekami.
Jakiś szmer przerwał mu tok rozmyślań. Zatrzeszczały gałęzie, w następnej chwili
rozległo się parskanie, jakby jakiegoś dużego zwierza. Coś przedzierało się
przez gąszcz. Steve odbezpieczył pistolet maszynowy i uświadomił sobie, jak
żałosne jest jego uzbrojenie. Czyżby byt to jaszczur? Bzdura. Musieliby zostać
wysłani w przeszłość dziesięciokrotnie bardziej odległą. Najprawdopodobniej był
to mastodont albo inny potężny ssak. Większość z nich powiększyła swe rozmiary w
okresie miocenu.
Zbudził Jerome'a. Teraz nasłuchiwali wspólnie. Coś dotknęło szybowca, przesunęło
się wzdłuż maszyny, po czym oddaliło się. Nocna zjawa zniknęła. Wkrótce głos w
radiostacji odezwał się znowu.
- Wygląda na to, że chwilowo nie możemy wam pomóc. Musimy trochę odczekać.
Opuśćcie strefę czerwoną. Starajcie się nie wychodzić z pojazdu, chyba że będzie
to konieczne. Teren jest częściowo skażony pyłem radioaktywnym. Wkrótce
nawiążemy z wami kontakt. Koniec.
Jerome zaklął i zatrzasnął wieko wieżyczki. - Co za idioci! Nie mogli powiedzieć
nam tego wcześniej? Niech to diabli!
Steve usiłował zdrzemnąć się trochę, ale w ciasnej kabinie szybko zrobiło się
gorąco i duszno. Zbudził się zlany potem. Naciągnął maskę przeciwgazową i
łapczywie wdychał tlen. Do świtu pozostały jeszcze chyba dwie godziny.
- Zaczynamy wyładunek? - zapytał Jerome.
Sprawnie wytaszczyli z kokpitu cały sprzęt i umieścili go w "kocie". Następnie
otworzyli klapę w ogonie szybowca, usunęli uchwyty mocujące przy "kocie",
zapuścili silnik i wyjechali na zewnątrz.
Gwiazdy zgasły. Świat zasnuwała jeszcze nocna mgła, ale na wschodzie było już
widno. Kontury otoczenia stawały się coraz bardziej wyraziste.
Szybowiec wyżłobił przy lądowaniu wąski wyłom w zaroślach, po czym zarył się
dziobem w gąszcz kolczastych roślin. Trudno było marzyć o lepszej kryjówce.
Jedynie wieżyczka kokpitu i ster pionowy wystawały ponad listowie.
- Najwidoczniej szczęście nam sprzyja - odezwał się Steve. - Może uda nam się
odejść stąd niepostrzeżenie...
Jerome przycisnął pedał gazu. Teren był dosyć równy, porośnięty pękami trawy,
gęstymi krzakami i pojedynczymi grupami drzew. "Kot" sprawował się bez zarzutu,
ale jazda była uciążliwa, gdyż musieli ustawicznie omijać krzewy, wyłaniające
się niemal w ostatniej chwili z gęstej mgły.
Nie ujechali jeszcze pół kilometra, kiedy tuż za nimi rozległ się odgłos
wybuchu. Steve odwrócił się i dostrzegł, że cały teren okryły pomarańczowe
opary. Sytuację wyjaśniła charakterystyczna, upiorna w tej mgle,
rozprzestrzeniająca się w kształcie gigantycznego grzyba chmura.
- Ostrzeliwują nas granatami atomowymi! - krzyknął.
Jerome dodał instynktownie gazu, natychmiast musiał jednak zahamować na widok
kolejnego krzewu. "Kot" zachybotał gwałtownie. Steve jak urzeczony wpatrywał się
w drogę, jaką już przebyli, czekając na następny błysk, który by zmiażdżył ich i
unicestwił, ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło.
- Na pewno namierzyli nas za pomocą mikrofonów kierunkowych - odezwał się Jerome.
- Wątpię, żeby zobaczyli nas w tej gęstej zupie.
- A więc jedź wolniej! Założę się, że słychać nas w promieniu stu mil! - ofuknął
go Steve. Już w następnej chwili pożałował, że nie potrafił zapanować nad
nerwami. Jerome rzucił mu niechętne spojrzenie, ale nie odezwał się. Uciążliwa
jazda dawała mu się nieźle we znaki, był cały spocony.
- Wygląda na to, że oni poradzili sobie lepiej z uzupełnianiem zaopatrzenia niż
my, skoro mogą sobie pozwolić na takie marnowanie granatów atomowych - odezwał
się po pewnym czasie Steve. - Nic dziwnego, że nasi dostali od nich nauczkę.
Czuję, że nie przyjdzie nam łatwo odebrać szejkom naftę.
- Jeżeli nam się to nie uda, to najśmielsze i chyba najdroższe przedsięwzięcie w
dziejach ludzkości okaże się uderzeniem w próżnię, a raczej w wodę - odparł
Jerome.
- Myślisz, że oni naprawdę wysadzili w powietrze Cieśninę Gibraltarską?
- Biorąc pod uwagę ilość materiałów wybuchowych, jakimi dysponują, to nie można
tego wykluczyć - wzruszył ramionami Jerome. - Ale tego koryta nie napełni się tak
szybko, chyba że zrobią tam porządną dziurę.
- A mnie wydawało się, że linia wybrzeża morskiego przebiega znacznie dalej na
południe niż to wynika z map rekonstrukcyjnych.
- Mnie bardziej martwi ewentualny brak możliwości powrotu w przyszłość. - A więc
naprawdę uwierzyłeś, że nas nabrano? - zapytał Steve zgorszony. - To by
oznaczało... - Urwał w połowie zdania, kiedy Jerome zahamował ostro, zatrzymując
"kota" niemal w miejscu. Steve spojrzał bacznie, szukając wzrokiem
nieoczekiwanej przeszkody i raptem dostrzegł najbardziej przerażającą twarz, na
jaką kiedykolwiek patrzył. Na stalowej rurze o średnicy ok. 5 cm, wbitej głęboko
w ziemię, tkwiła odrąbana głowa. Była to głowa młodego mężczyzny, jego jakby do
krzyku otwarte usta odsłaniały nieskazitelne uzębienie. Górną część głowy
okrywała obcisła czapka lotnicza ze skóry, podobna do tych noszonych przez
kosmonautów radzieckich. Z boku umieszczona była maska przeciwgazowa, której
szlauch ucięto najwidoczniej podczas egzekucji wraz z resztą ciała.
Jerome wyłączył silnik. Jak urzeczeni wpatrywali się w przerażające znalezisko.
Śmierć nie mogła nastąpić dawno, biała skóra nie wykazywała żadnych śladów
gnicia. Zastygła na rurze krew wyglądała jak rdza. Mimo mgły zjawiły się już
pierwsze muchy. Steve rozejrzał się uważnie dokoła, nie zauważył jednak nigdzie
resztek zwłok. Panująca wokół cisza wydała im się nagle groźna. Gdzieś w oddali
rozległ się chichot, mogący być zarówno paplaniem małpy, jak również odgłosem
jakiegoś dużego, nieznanego ptaka, lub też pełnym triumfu śmiechem bestii, która
dokonała tego potwornego czynu.
Kiedy Jerome zapuścił silnik, Steve odetchnął z ulgą. Przerażający znak drogowy
pozostał za nimi, ale Steve przezornie ściskał mocniej broń każdorazowo, kiedy
we mgle zarysował się cień przypominający człowieka ze skórzaną maską. Nikt
jednak nie zastąpił im drogi, nikt nie wznosił katowskiego miecza; to tylko
drzewa wyciągały ku nim swe ciemne konary.
Drzew spotykali coraz więcej, a wkrótce ujrzeli rzekę. Jej brzegiem udali się w
kierunku północnym. Szukając brodu, aby przejechać na drugą stronę, nie mogli
posuwać się do przodu zbyt szybko. Zarośla były niemal nie do przebycia, stale
też zagradzały im drogę zwalone drzewa. Kilkakrotnie musieli obchodzić
przeszkody. Wreszcie znaleźli miejsce, gdzie płytka woda umożliwiła przejście na
przeciwległy brzeg.
Wtem Jerome ponownie wyłączył silnik; coś przedzierało się przez krzaki,
zdążając do wodopoju. Było to stado mastodontów. Potężne, sześciometrowej
wysokości zwierzęta z krótkimi, można by rzec niedorozwiniętymi kłami i krótką
jak u tapira trąbą, mającą rozwinąć się w zwinny organ chwytny dopiero u mamuta
i słonia, wyglądały na zmęczone i wynędzniałe, ciemna, kudłata sierść wypadała
całymi kosmykami, a na gołej, szaro - srokatej skórze widoczne były ropiejące rany
i świeże zadraśnięcia, z których tryskała jasnoczerwona krew. Typowe oznaki
zaawansowanej choroby popromiennej. Jedno ze zwierząt miało skarłowaciałą trąbę
kołyszącą się pomiędzy małymi kłami to w jedną stronę, to w drugą.
Stary samiec został zraniony w łeb odłamkiem granatu albo pociskiem. Oślepiony
cieknącą krwią, unosił trąbę w ich kierunku, węsząc nieufnie, trąbiąc przy tym
przeraźliwie. Ryk przerodził się w ochrypłe łkanie. Boki potężnego samca
dygotały z wyczerpania, przedstawiał sobą żałosny widok. Najwidoczniej znalazł
się w miejscu wybuchu granatu atomowego, a to oznaczało rychłą śmierć. Samice,
jakby przeczuwając nieszczęście, wzięty młode pomiędzy siebie i zaczęły spychać
samca na bok.
Przewodnik stada podszedł chwiejnym krokiem do rzeki, pośliznął się na
błotnistym brzegu i runął na ziemię, po czym zanurzył trąbę w wodzie i opryskał
się. Dopiero potem zaczął pić łapczywie. Woda zaróżowiła się od krwi. Kiedy
mastodont zaspokoił pragnienie i objął wartę, reszta stada odważyła się podejść
do wodopoju.
- Coś potwornego! Co oni narobili! - wzdrygnął się Jerome.
- Obawiam się, że to dopiero początek - zauważył z goryczą Steve. - Ludzie mają to
do siebie, że przejmują dominację, gdziekolwiek się znajdą, nawet jeżeli odbywa
się to kosztem otoczenia.
Czekając, aż stado ugasi pragnienie i oddali się od brzegu, zjedli pozostałe
kanapki i wypili resztki herbaty z termosów. Mastodonty ginęły we mgle, człapiąc
po błocie, cierpliwie pomagały sobie wzajemnie, jeżeli któreś z nich przewracało
się lub grzęzło w mule i parskało bojaźliwie, prosząc o pomoc. Na wszystkich
zwierzętach widniało piętno śmierci popromiennej.
Tym razem prowadzenie pojazdu objął Steve, a Jerome usiadł obok, trzymając na
kolanach odbezpieczony pistolet maszynowy. Szczęśliwie przebyli rzekę. Dalej
krajobraz przywodził na myśl sawannę, mniej było drzew, rzadziej występowały
zarośla. Jechali niemal dokładnie w kierunku północno - wschodnim. Teren wznosił
się stopniowo, nieśmiało i dyskretnie przebijało się niekiedy słońce. "Kot"
wjeżdżał pod górę i raptem, jak gdyby wynurzyli się z wody, ujrzeli morze mgly w
dole. Na południu wznosiły się tępo zakończone stożki, które kiedyś, w odległej
przyszłości, miały stać się wyspami La Galite, nieco dalej w tyle ciemniał
skrawek wybrzeży Afryki, odbijając się od białych oparów mgły. Stamtąd zestali
ostrzelani Jerome przytknął do oczu lornetkę i powiódł wzrokiem po zalesionym
łańcuchu, pagórków, nie zauważył jednak nic podejrzanego, nigdzie też nie
błysnął ogień, wystrzału.
W dole z powłoki chmur wynurzały się tu i ówdzie pierzaste wierzchołki palm,
niczym osobliwe, nienaturalnej wielkości wodorosty owiane dymem. Jerome wskazał
na północ, gdzie rozciągał się poprzerzynany rozpadlinami płaskowyż, mający
przekształcić się za kilka milionów lat w wyspę Sardynię.
- Musimy tam się dostać - powiedział. - Ale szczerze mówiąc, wolałbym zawrócić
kawałek i przeczekać we mgle do wieczora, a dopiero później ruszyć dalej.
Steve przypomniał sobie uciętą głowę pilota i wzdrygnął się. - Jestem innego
zdania - powiedział. - Nie znamy zasięgu ich broni, więc im bardziej oddalimy
się na północ, tym będziemy bezpieczniejsi.
Jerome spojrzał na strome urwiska Sardynii i wzruszył z powątpiewaniem
ramionami. - Kto wie?
- Teren jest skażony pyłem radioaktywnym - upierał się Steve.
- Niewykluczone, że jesteśmy już napromieniowani. Powinniśmy poszukać pomocy,
póki jeszcze nie jest za późno. - Mówiąc to, czuł już prawie trudne do zniesienia
swędzenie ciała. - Na pewno nie opuszczą nas w biedzie - dodał z nadzieję w
głosie. - Obiecali przecież, że nam pomogą.
- O ile będą w stanie coś dla nas zrobić. W przeciwnym razie pójdziemy do
piekła - powiedział Jerome, a po chwili zauważył ironicznie: - Jeżeli w tej epoce
piekło już działa. Ale co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Było wczesne popołudnie, kiedy Jerome zasiadł za kierownicą. Znajdowali się już
wysoko ponad morzem mgły, ale sardyński płaskowyż zbliżył się do nich tylko
nieznacznie. Drzewostan zmieniał się stopniowo, tu i ówdzie pojawiały się pinie
i akacje, a nawet miłorzęby.
Wkrótce natknęli się na spalony wrak jeepa i zwłoki czterech mężczyzn. Byli to
żołnierze; świadczyły o tym szczątki mundurów. Jeden z mężczyzn nie zginął na
miejscu, ale zdołał odczołgać się na odległość około sześćdziesięciu metrów,
zanim runął na ziemię. Potem zajęły się nim sępy. Sądząc po śladach, padli
ofiarą ostrzału rakietami z powietrza. Przeciwnik miał widocznie przewagę
również w lotnictwie. Steve spojrzał z obawą w niebo.
- Wygląda na to, że nie bardzo udała się ta pomoc dla nas - warknął Jerome. - Co o
tym sądzisz?
Steve nie odpowiedział. Przejeżdżali właśnie przez okolicę, gdzie musiały toczyć
się ciężkie walki. Ziemia usiana była lejami po bombach, roślinność wypalona,
zwęglone pnie drzew sterczały posępnie. Jerome jechał teraz wolniej; łańcuchy
wzbijały tumany kurzu i popiołu. Trzeba było również omijać leje. Upał w
zamkniętym szczelnie pojeździe stawał się nie do zniesienia.
- Wydaje mi się, że ten teren jest czysty - powiedział Jerome i skierował "kota"
pod ciemny, chroniący przed słońcem dach z gęsto splecionych gałęzi pinii. W
niedużym dole zebrało się trochę wody, połyskującej w promieniach słońca. Jerome
zdjął buty i zanurzył nogi w wodzie, a Steve wdrapał się na stok brzegu, aby
rozejrzeć się dokoła. Tu, u podnóża płaskowyżu, słońce prażyło z nie zmniejszoną
mocą, ale strome zbocza południowego wybrzeża Sardynii pokrył już cień. Gdzieś w
górze musiała znajdować się baza, ku której zmierzali. Dopiero tam mogli poczuć
się bezpiecznie.
Nagle Steve usłyszał chrypliwy ryk. W pierwszej chwili pomyślał, że to warkot
silnika, potem uświadomił sobie z przerażeniem, że może być to tylko jakiś duży
drapieżnik, lew albo inne zwierzę. Na łeb na szyję zbiegł na dół, krzycząc do
Jerome'a, który w panice wyskoczył z wody i chwycił pistolet maszynowy: - Lew!
Lew!
Jerome wymachiwał pistoletem, nie dostrzegł jednak żadnego celu. Podczas
szkolenia uczono ich wielu zbędnych rzeczy, ale nie powiedziano im, jak mają się
zachować przy spotkaniu z drapieżnikiem.
- Do diabła, musisz być bardziej ostrożny! - wrzasnął wreszcie na Steve'a. - Tu
mogą być tygrysy szablastozębne, przed którymi nie obronią się nawet mastodonty.
Dlaczego włóczysz się bez broni?
Zły na siebie samego Steve rzucił hełm na tylne siedzenie, usiadł za kierownicą
i zapuścił silnik. Jechali długo, aż zapadł zmrok, a jeszcze trochę potem przy
świetle reflektorów. Dalej zaczynał się teren trudny do przebycia. Zaczęło
padać. Na burzę zbierało się przez całe popołudnie, teraz rozpętała się
prawdziwa walka żywiołów. Steve poprowadził pojazd stromym zboczem, opuszczając
koryto potoku, którym jechali do tej pory, w obawie, że wkrótce przekształci się
ono w rozszalałą kataraktę. Wreszcie zahamował, zupełnie wyczerpany. O dach
pojazdu bębniły olbrzymie krople deszczu, przednią szybę zalewały strugi wody,
powietrze przecinały ciemnoczerwone błyskawice, w pobliskich rozpadlinach
skalnych rozległ się grzmot, przetaczający się aż ku dolinie. Drzewa jęczały pod
naporem wiatru i strząsały wilgoć z bujnego listowia.
Kiedy ulewa przeszła, rozbili namiot pod konarami. Ledwo uporali się z robotą,
odezwała się ponownie radiostacja.
- Boja, boja, tu kotwica. W nocy spróbujemy nawiązać z warni kontakt
bezpośredni. Dajcie sygnał, żebyśmy mogli ustalić wasza pozycję. Odbiór. Koniec.
- Chwileczkę - odezwał się Steve do Jerome'a, manipulującego niezdecydowanie przy
radiostacji. - To może być podstęp. - Jerome skinął głową. Nieoczekiwanie odezwał
się inny głos: - Macie rację, chłopcy. Uważajcie, bo
tamci zrobią wszystko, aby użyć wobec was podstępu. Jeżeli im się to uda,
będziemy usiłowali wyciągnąć was z tego. Nie możemy ustalić z wami wspólnego
klucza, ale zaufajcie nam. Odbiór. Koniec.
Jerome włączył na chwilę nadajnik. - Zrozumiałem. Koniec.
- Wspaniale. Dziękuję. To wystarczy. Pozostańcie na odbiorze. Koniec.
Steve objął wartę, podczas gdy Jerome usiłował zdrzemnąć się trochę.
Krwistoczerwone rozbłyski zalewały chmury co pewien czas posępną poświatą, o
dach namiotu bębniła ulewa.
Tuż po północy dobiegł ich odgłos zbliżającego się śmigłowca. Kiedy maszyna
znalazła się nad nimi, Steve szepnął do mikrofonu: - Lądujcie.
Jednocześnie odbezpieczył pistolet maszynowy. Jerome wyczołgał się z namiotu i z
bronią gotowa do strzału zajął pozycję.
Przez kilka niepewnych sekund Steve spodziewał się, iż ujrzy błysk wystrzału z
karabinu maszynowego lub odpalonej rakiety, nic takiego jednak nie wydarzyło
się. Mała dwuosobowa maszyna z włączonym szperaczem wylądowała, a z wnętrza
wysiadły dwie osoby. W słabym świetle Steve zdołał jedynie poznać, że są to dwaj
mężczyźni odziani w sfatygowane już i wyblakłe mundury oraz stalowe hełmy.
- Murchinson - odezwał się niższy, wyciągając rękę na powitanie. Sadząc po
twarzy, niezbyt dobrze widocznej w ciemnościach, mógł mieć około pięćdziesięciu
lat.
- Ruiz - przedstawił się drugi mężczyzna, krępy, średniego wzrostu, o kilka lat
młodszy od tamtego.
- Z tamtej strony Missisipi, ale na sto procent jeden z naszych - zapewnił
Murchinson. Ani Steve ani Jerome nie zrozumieli sensu tej uwagi. Przybysze
zdawali się nie przywiązywać wagi do stopni wojskowych, Jerome podał więc
jedynie swoje nazwisko. Tamci skinęli głowami.
- Wydaje mi się, że widziałem wasze nazwiska na liście. Liście tych, którzy są
jeszcze w drodze - powiedział Ruiz i uśmiechnął się. - Macie szczęście.
Steve przytaknął. - Mogło być gorzej.
- Z jakiego okresu przybywacie? - zapytał Murchinson.
- Z 1986 - odparł Steve. - Co tu się w ogóle dzieje?
- Piekło - powiedział krótko Murchinson. - Ale o tym zdążyliście się już chyba
przekonać sami.
- Ile osób jest już tutaj? - zapytał Jerome.
- Och, cała masa - odparł z wahaniem Murchinson. - Ostatecznie minęło już ponad
czterdzieści lat, odkąd wylądowali pierwsi. Kilku zdążyło już... wrócić.
- Z powrotem w przyszłość? - zapytał Jerome. Tamci wymienili między sobą
szybkie spojrzenia.
- Wie pan, ten punkt misji nie należy właściwie do naszych zadań - powiedział
Ruiz, z zakłopotaniem kopiąc nogą ziemię. - Udzielimy wam kilku dobrych rad i
damy mapę, żebyście mogli jutro dojechać bezpiecznie do twierdzy. Nie
chcielibyśmy wchodzić w szyki komendantowi. Na pewno odpowie wyczerpująco na
,wszystkie wasze pytania.
- A co z rurociągiem? - nie ustępował Jerome. - Jeżeli Marynarka Wojenna działa tu
od czterdziestu lat, to...
- Niech pan posłucha - odparł Ruiz z posępną miną. - Powinniśmy o tym zapomnieć.
Ten zwariowany pomysł kosztował już życie wielu ludzi. My obaj poświęciliśmy
temu gównu ponad dwadzieścia lat, mając nikłą nadzieję na wydostanie się z tego.
- Czyżby chciał pan przez to powiedzieć, że w ciągu czterdziestu lat nie
dokonano nic, a nasi ludzie okopali się w twierdzach, podczas gdy sprowadzony tu
z takim trudem materiał rdzewieje gdzieś na dnie morza? - zawołał Jerome.
- Niech pan posłucha, mister... - zaczął Ruiz.
- Major Jerome Bannister, jeśli łaska!
- Niech się pan uspokoi, majorze - odezwał się Murchinson. - O ile nie zdołał pan
jeszcze wyrobić sobie poglądu na tę cała sytuację, to otrzyma pan teraz moc
wyczerpujących odpowiedzi. - Na mokrej masce "kota" rozpostarł mapę oświetlając
ją latarką. Papier nasiąkał szybko wodą. Murchinson zakreślił palcem ich
pozycję, po czym wskazał gdzieś na północ. - Ze zrozumiałych względów nie
oznaczono tu dokładnie pozycji twierdzy. Jeżeli spotkacie panowie dosyć niskich
gentlemenów, owłosionych i mówiących kiepską angielszczyzną, możecie z pełnym
zaufaniem rzucić im się w ramiona. Ale jeżeli natkniecie się na oddział jeźdźców
dosiadających wielbłądy - chociaż ci nie zapuszczają się raczej tak daleko w te
strony - to strzelajcie do nich bez uprzedzenia. To jakaś hołota, byli żołnierze
szejków, prowadzący wojnę już od dawna na własny rachunek. Te typki również
szują się oszukane.
- Widzę, że niektóre rzeczy dziwią pana - wtrącił Ruiz.
- Istotnie, tak jest - odparł Jerome.
- Zdziwi się pan jeszcze wiele razy, majorze.
- Przybyliśmy po to, aby skorygować wiele spraw - odparował Jerome. - Jeżeli coś
wygląda nie tak, jak to sobie wyobraziliśmy, to przeprowadzimy korektę. Przecież
ci z Marynarki dowiedzieli się już na pewno od tych, którzy powrócili, że...
- Przepraszam, majorze Bannister - przerwał mu Murchinson - nie mam zwyczaju mówić
coś nie w porę, ale na Bermudach siedzą ludzie, którzy dobiegają już
siedemdziesiątki, czekając na spokojną starość. Czekać zaś mogą dzięki dużej
porcji szczęścia i dzięki nam, parającym się tym idiotycznym zajęciem, jakim
jest przewożenie ich na drugą stronę. Gdyby nie to, mieliby swoją starość już za
sobą, podobnie jak wielu innych, którym nie możemy już pomóc, majorze i -
wskazał na kierunek południowo - wschodni - którzy pozostali tam na zawsze. Prawdą
jest, że to my narażamy się na niebezpieczeństwo, jesteśmy napromieniowani i
lepiej będzie dla was, jeżeli nas opuścicie. Czy pan rozumie, co mam na myśli?
- Przepraszam - mruknął Jerome - nie wiedziałem, że... Ale dlaczego nie wrócił
pan w przyszłość?
- On naprawdę chce, żeby mu to powiedzieć - westchnął Murchinson.
- Po prostu oszukano nas, majorze - powiedział szorstko Ruiz. - Powrót w
przyszłość jest niemożliwy.
Steve poczuł się tak, jakby położono mu coś ciężkiego na serce. Głowę wypełniała
tylko jedna myśl, rozsadzając skronie.
Wszystko skończone.
Podobnie czuje się z pewnością skazaniec, stojąc przed plutonem egzekucyjnym i
widząc skierowane na siebie lufy strzelb.
- Przeczuwałem to - szepnął Jerome. Był opanowany, ale mimo to głos jego
zabrzmiał jak zduszony jęk.
- Na pewno nie jest to zamierzone - uspokajał Ruiz. - Widocznie coś poszło nie
tak jak trzeba.
- Słyszał pan o układzie zawartym pomiędzy Castro a Maksymilianem V - zapytał
wyczekująco Murchinson.
Jerome spojrzał na niego zdziwiony.
Ruiz skinął znacząco głową. - Widzi pan?
Kiedy śmigłowiec poderwał się do góry i zniknął w oddali, Steve wszedł do
namiotu. Jerome objął drugą wachtę. Pomiędzy drzewami wyszukał sobie suche
miejsce, potem wczołgał się do namiotu, żeby zabrać coś ze sobą. Steve udał, że
śpi. Wydawało mu się, że jego przyjaciel tłumi łkanie, ale mogło to być również
złudzenie. Jerome wyszedł ponownie na zewnątrz i zaciągnął zamek błyskawiczny.
Steve czuł się załamany, nie mógł jednak usnąć. Od czasu do czasu, kiedy poryw
wiatru uderzał o gałęzie, na dach namiotu spadały grube krople deszczu niczym
garść dojrzałych śliwek. Miał wrażenie, jakby coś gniotło mu piersi, ciążyło na
nim mocą miliardów milibarów. Wiedział, że istnieje wyjście na wolność,
nieosiągalne jednak dla niego; że wszystko, co kocha i ceni, znajduje się z
tamtej strony owego niezmierzonego korytarza wiodącego w przyszłość.
- Chryste Jezu - jęknął, przytłoczony brzemieniem strachu i czasu. Uświadomił
sobie nagle, że stworzenia na ziemi będą musiały poczekać jeszcze ponad 50 000
wieków na swojego Zbawiciela.
Nędzne stworzenia, osamotnione w swojej trwodze. Steve przewracał się z boku na
bok, przyszło mu na myśl napiętnowane widmem śmierci stado, na które natknęli
się tuż po wylądowaniu; młody osobnik niezdolny do dalszego życia z powodu swej
kalekiej trąby, kiwającej się tam i z powrotem. Zmieniliśmy Ziemię, pomyślał
Steve, podporządkowaliśmy ją sobie, zrobiliśmy to dla Boga, ukształtowaliśmy ją
na podobieństwo Jego. A teraz odbicie to stało się ponadczasowe, jak Stwórca,
jego oddech opada na oceany, wpełza w ziemię, zmienia smak powietrza; stare,
istniejące już od milionów lat znaki orientacyjne milczą, bezradne płazy
zdychają, ptaki wędrowne szukają nowych szlaków w plątaninie dróg powietrznych.
To sączy się poprzez czas, sączy w ponure sny stworzeń, zrywających się z
chwilą, kiedy dobiega je metaliczna woń strachu; strachu, który przenika
wszystko i sprawia, że zapomina się o drogowskazach, który przysłania wszystko
jak słup dymu zasnuwający gwiazdy. Ból jak pod dotykiem gorącego popiołu na
ciele, ciemne światło rozsiewające nieuleczalne choroby; burza wyłaniająca się z
jasności dnia, nieoczekiwana, niczym krwotok przesłaniająca słońce. Steve zgiął
się wpół, jakby pod wpływem bólu. Przerażony zerwał się, kiedy Jerome pociągnął
go za nogę, aby go zbudzić.
Poranek był jasny, wkoło rozchodziła się woń żywicy. Niebo było czyste i wisiało
w górze jak błękitny żagiel. Nad rozgrzanymi już od słońca skałami krążyły orły,
wietrząc budzące się wiatry wstępujące. Gdzieś niedaleko zaskrzeczała sójka,
potem rozległ się huk wystrzału, odbijając się echem od skalnych szczelin.
Jerome przyrządził już śniadanie. Wyglądał na niewyspanego, pod oczyma miał
głębokie cienie.
Jedli bez apetytu, nasłuchując bacznie, ale jedynym odgłosem, jaki ich dobiegał,
był świergot ptaków. Starając się nie robić hałasu, zwinęli namiot.
Steve zapuścił ostrożnie silnik, ale i tak wydało im się, że narobili
niesamowitej wrzawy. Jerome rozejrzał się niespokojnie dokoła, po czym ruszyli w
drogę. Teren stawał się coraz bardziej górzysty i coraz trudniejszy do
przebywania. Znowu stanęli nad kamienistym korytem potoku.
- Powinni byli dać nam muły, a nie to pudło - mruknął Steve.
Jerome spoglądał od czasu do czasu na kompas, wreszcie wskazał na mapę. -
- Ten, Ruiz mówił coś o korycie rzeki. Może to tu. Ale wydaje mi się, że
oddaliliśmy się za bardzo na wschód. Jeżeli tamto pasmo wzgórz jest późniejszym
Kap Teulada, musimy trzymać się bardziej na lewo, gdyż twierdza znajduje się w
Purto Pino.
Steve podążał jeszcze kilkaset metrów wzdłuż koryta potoku, ale w ten sposób
skręcali coraz bardziej na wschód. Zawrócił więc i wjechał na zachodni brzeg.
Przedostali się przez zarośla i dotarli do opadającej łagodnie na południe
równiny, pozbawionej niemal zupełnie drzew.
- Jeszcze najwyżej cztery do pięciu mil.
W tym samym momencie rozległ się donośny huk, jak gdyby samolot pokonał barierę
dźwięku, a po chwili usłyszeli ryk silnika. Ze wschodu, ocierając się niemal o
łańcuch gór, nadlatywał wprost na nich lotem koszącym myśliwiec bombowy.
Steve gwałtownym ruchem otworzył drzwi, odbiegł od pojazdu i rzucił się na
ziemię. W ciągu kilku sekund samolot przeleciał nad nimi. Byt to MIG 25.
Pierwszy odruch kazał Steve'owi porzucić pojazd i ratować własną skórę, ale
pokonał ten impuls. Śpiesznie siadł za kierownicą.
- Jazda! - krzyknął Jerome. Steve szarpnął za kierownicę, skręcając ostro w
prawo. Pełnym gazem mknęli ku niskiej ścianie skalnej, podczas gdy Jerome
przeszukiwał wzrokiem niebo. Nie upłynęło jeszcze pięć minut, kiedy MIG pojawił
się z powrotem. Steve wcisnął na głowę hełm, zatrzymał pojazd i wyskoczył na
zewnątrz, szukając schronienia za kilkoma głazami. Słyszał charakterystyczne
"fffosz - fffosz", kiedy z samolotu odpalono dwie rakiety powietrze - ziemia, a
jednocześnie terkot lekkiej broni przeciwlotniczej "trat - trat - trat". Wyglądało
na to, że atak nie był skierowany przeciw nim.
Steve powrócił pędem do "kota" i spostrzegł Jerome'a siedzącego w bezruchu. Jego
zazwyczaj jasne oczy pociemniały ze strachu, nieogoloną twarz pokrywały grube
krople potu.
- Co się z tobą dzieje?! - krzyknął Steve.
- Ależ z nas idioci! - Jerome aż uderzył dłonią o kierownicę. - Ależ z nas
beznadziejnie ślepi głupcy! Po co daliśmy się w to wciągnąć? - Nagłym
szarpnięciem otworzył drzwiczki i wyskoczył na zewnątrz. Steve słyszał, jak
biegnie do przyczepy i wymiotuje. Każdy człowiek musi poradzić sobie z szokiem
tak, jak potrafi, pomyślał. U Jerome'a jest to problem fizyczny.
Ze wschodu nadlatywał ponownie MIG. Znowu rozległ się odgłos odpalania rakiet i
detonacji głowic bojowych, w tym samym momencie rozpoczęło się ostrzeliwanie z
broni przeciwlotniczej. MIG zbliżył się i przemknął nad nimi, pozostawiając na
błękicie nieba pasmo dymu. Pilot usiłował jeszcze poderwać do góry trafioną
maszynę, aby osiągnąć wysokość właściwą do skoku, ale w końcu dał za wygraną.
Spadochron rozbłysł, potem zaczął opadać. Tuż u zbocza góry na zachodzie
wykwitła pomarańczowa błyskawica. Nad miejscem trafienia pojawiła się chmura
dymu. Wydęta biel spadochronu uniosła się bezszelestnie na tle błękitu, nadając
niemal pogodny akcent ciszy, którą dopiero po chwili przerwał odgłos zapomnianej
już eksplozji.
Steve zdążył już odzyskać spokój; jak gdyby moment słabości u Jerome'a odebrał
całej tej sytuacji element trwogi. Odniósł raptem wrażenie, że potrzebny jest
również tu i teraz, i ta świadomość przyniosła mu ulgę. Zmora tysiącleci,
przygniatająca mu pierś poprzedniej nocy, ustąpiła.
Steve wysiadł i nastawił kocher. Kiedy kawa była już gotowa, napełnia dwa kubki,
po czym podszedł do Jerome'a. Siedząc obok siebie w cieniu ściany skalnej,
popijali gorący napój.
- Dziękuję - powiedział wreszcie Jerome. Otarł sobie pot z czoła i oczu, po czym
rzucił hełm na trawę.
Od czasu do czasu rozlegały się gardłowe okrzyki, przekazywane jakby i
powtarzane dalej. Brzmiały radośnie, jak gdyby satyr wybuchał śmiechem podczas
igraszek miłosnych, i ta wesołość przenosiła się na kolejne stoki górskie. Steve
podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, nie mógł jednak wyjaśnić pochodzenia tych
krzyków. Jakiś wymarły gatunek ptaków? - zgadywał, ale jakkolwiek odgłosy
wydawały mu się obce, to miały w sobie zarazem coś znajomego na tyle, że omal
nie odpowiedział na ten zew w swój nieporadny sposób.

TWIERDZA

Odpoczywali już prawie całą godzinę, kiedy nagle z południowego zachodu dobiegł
ich warkot silnika. Błyskawicznie chwycili pistolety maszynowe i skryli się.
Warkot potężniał z każdą chwilą i wkrótce pomiędzy skałami a zaroślami pojawił
się jeep, stary jak świat, pokiereszowany i zabłocony, z rozbitą szybą przednią
i bez dachu. Kierowca był niski, ginął niemal za kierownicą. Samochód gnał
pełnym gazem i z piskiem hamulców zatrzymał się na około dziesięć metrów przed
nimi. Silnik ucichł od razu.
Kierowca niewiarygodnie zwinnie wyskoczył z samochodu i na jego widok Steve i
Jerome osłupieli: była to istota nie wyższa niż 1,5 metra, o nieproporcjonalnie
długich rękach, sięgających wskutek jej pochylonej postawy aż do ziemi. Na
głowie tkwił zbyt obszerny hełm, nogi okrywały krótkie, wyblakłe spodnie w
kolorze khaki, odziedziczone zapewne po jakimś angielskim oficerze armii
kolonialnej. Reszta ciała, obnażona, była obficie owłosiona, nawet twarz
porastała gęsta sierść o barwie piasku. Kosmate nogi, wystające spod szortów,
były cienkie ale zadziwiająco muskularne; duże palce wieńczyły silne, groźnie
wyglądające pazury. Zagadkowa istota zaciskała jedną dłoń w kułak, podpierając
się nią o ziemię, w drugiej trzymała amerykański karabin.
To małpa, pomyślał Steve w pierwszym momencie, musimy odebrać jej broń, zanim
czegoś nie nabroi.
Małpa uniosła głowę, z gardzieli wydobyło się ostrzegawcze warczenie, następnie
zacisnęła groźnie wyglądające zęby, odcinające się nieskazitelną bielą od
czerwonych dziąseł, co miało zapewne oznaczać uśmiech, gdyż dłoń uzbrojona w
karabin uczyniła gest mogący znaczyć tylko jedno: chodźcie tu, nie zrobię wam
nic złego.
Steve i Jerome wyszli z ukrycia, opuszczając lufy pistoletów maszynowych. Stwór
wysunął do przodu podbródek i z wysiłkiem wydął ciemne, grube wargi, jak gdyby
miał trudności z wymową. - Goodluck - wykrztusił wreszcie gardłowym głosem i otarł
sobie twarz silną, owłosioną ręką, zanim podał ją im niedbale na powitanie. Dłoń
miał wąską lecz mocną i chłodną w dotyku. Steve doznał wstrząsu wewnętrznego,
kiedy palcami dotknął gęstej sierści pokrywajacej grzbiet dłoni, ale jedno
spojrzenie w oczy tamtego, ciemnobrązowe, baczne i równocześnie przebiegłe,
uświadomiło go, że ma przed sobą istotę mądrą i myślącą, przypominającą małpę
jedynie swym wyglądem. Była to istota nie będąca już zwierzęciem, a jej rozwój,
w kierunku inteligentnej formy życia już się rozpoczął. Steve byt zafascynowany:
ów stwór był mu obcy, a jednocześnie bardziej ludzki niż ktokolwiek inny
napotkany przez niego w ciągu całego życia. Był ujmujący w swojej gracji i
naturalnym wdzięku, odpychający w zwierzęcości, nieprzyzwoity w swoim
naturystycznym bezwstydzie i groźny w dzikości. Wszystkie te wrażenia zdawały
się skupiać w drapieżnym wyziewie roztaczającym się wokół owej istoty; była to
woń wytrawna, trudna do określenia, fascynująca. To mięsożerca, pomyślał Steve,
groźny i bezlitosny myśliwy, najstraszliwszy drapieżnik, jakiego kiedykolwiek
zrodziła ziemia.
- Goodluck - powiedział na głos, uznając słowa małpoluda za powitanie, jednakże
tamten wybuchnął nieoczekiwanie śmiechem, poruszył uszami i wyjaśnia, wydymając
przy tym usta: - Goodluck to moje imię. - Szczerząc zęby podrapał się po
owłosionej piersi. - A wy jesteście tymi nowymi. - Skinął głową i dodał: - Mam go.
Dopiero teraz Steve zauważył, że na tylnym siedzeniu jeepa leży jakaś postać,
młodzieniec w wieku najwyżej dwudziestu lat, o śniadej cerze i krótkich
kędzierzawych włosach. Z pewnością był to pilot zestrzelonego MIG - a. Był
obwiązany linkami spadochronu jak baleron, z czoła spływała mu krew. Twarz o
barwie oliwkowej przybladła teraz, zapewne ze strachu. Młodzieniec drżał jak
osika. Steve potrafił go zrozumieć, kiedy pomyślał o samym momencie wzięcia go
do niewoli; wobec tego silnego, muskularnego karła nawet wyrośnięty drab nie
miał szans.
- Moskit - powiedział wesołym głosem Goodluck, klepiąc się otwartą dłonią po
owłosionym przedramieniu. Najwidoczniej wyrażał się tak lekceważąco o MIG - u 25.
- Pieniądze - dodał po chwili, pocierając kciuk o palec wskazujący gestem, znanym
również w XX wieku na całej kuli ziemskiej. Widocznie za wzięcie do niewoli
zestrzelonego pilota przysługuje każdorazowo premia, pomyślał Steve, ale niemal
w tej samej chwili zrozumiał, co tamten miał na myśli.
- Miał szczęście - wyjaśnił Goodluck - bo nie połamał sobie nóg. Mogę go sprzedać
W przeciwnym razie... - Przyłożył palec do szyi i uczynił wymowny gest.
Steve'owi przypomniała się głowa nadziana na żelazną rurę. Tamci nie brali
jeńców, których nie można sprzedać. Ale kto skupował niewolników? Czyżby
Marynarka Wojenna?
Goodluck podniósł ręce do ust i wydał ów zawadiacki zew satyra, jaki usłyszeli
poprzednio. Natychmiast odpowiedziały mu ze stoków górskich dwa głosy.
- Jedźcie ze mną - polecił Goodluck i wsiadł niezdarnie do jeepa. Jerome usiadł
za kierownicą "kota" i ruszył za nim. Goodluck pędził po bezdrożach jak
szaleniec, najwidoczniej znał te tereny lepiej niż własną kieszeń.
Po półgodzinnej jeździe przedostali się na drugą stronę wyschniętego koryta
potoku i dopiero wtedy Goodluck zatrzymał się. W górze rzeki znajdowała się na
niedużym wzniesieniu osobliwa budowla: pomiędzy skałami zamocowane były
plastikowe rury o średnicy około trzech metrów i łącznej długości ok. 30 metrów.
Rury tworzyły konstrukcję przypominającą piramidę. Przyległy teren usiany był
kraterami i poorany lejami po wybuchach, rozległe powierzchnie lasu - spalone.
Goodluck wyłączył silnik i gestem nakazał uczynić im to samo. Znowu zakrzyknął w
kierunku gór, ale tym razem nie uzyskał odpowiedzi.
- To jest chyba ta twierdza - powiedział Jerome, jednak Goodluck nie zamierzał
iść w tamtą stronę.
- To atrapy - zawołał w końcu, wskazując na budowlę. - Mnóstwo atrap. - Wskazał
palcem na nich. - Daliście się nabrać! - zawołał wesoło, ale nagle uśmiech zamarł
mu na wargach. - Mnóstwo śmierci - rzekł ponuro, zataczając dłonią dokoła.
- Mnóstwo zabitych. - Gestem odrazy podrapał się po ramionach, następnie szybkim
ruchem uderzył jeńca wierzchem dłoni po twarzy. - Mnóstwo zabitych - warknął, po
czym westchnął. Wydawało się, że ogarnął go raptem głęboki smutek, że nagle
upadł na duchu, tracąc humor.
Po chwili ruszył ponownie na wschód. Powoli objechali zalesione przedgórze,
następnie skręcili na północ i dotarli do labiryntu wąwozów o niezwykle stromych
zboczach. W dole hałaśliwie kipiała woda. Pośród gęsto rosnących drzew wiodła
wycięta droga, widoczne, były ślady opon i pojazdów gąsienicowych. Od czasu do
czasu Goodluck przystawał, wyłączał silnik i wydawał ów osobliwy okrzyk, na
który regularnie otrzymywał odzew. Ci, którzy odpowiadali, pozostawali jednak w
ukryciu, stale gdzieś w górze, na wysokich wierzchotkach drzew lub na występach
skalnych.
- To posterunki - wyjaśnił Goodluck. Wyglądało na to, że najemnicy Marynarki
Wojennej zdają swój egzamin bez zarzutu.
- Wydaje mi się, że to jary u podnóża Porto Pino - odezwał się Jerome. - Jesteśmy
na miejscu.
Dopiero teraz Steve zauważył, że wąska dolina znajdująca się przed nimi jest
sztucznie zadaszona. Ściany skalne po obu stronach odstrzelono za pomocą
materiału wybuchowego, tworząc w ten sposób gzymsy, na których ułożono następnie
warstwami fragmenty rurociągu jeden przy drugim. Z wierzchu posypano ziemią i
zamaskowano wszystko krzakami i gałęziami.
Wjechali w ciemną otchłań, a po chwili znaleźli się w obszernej jaskini, przez
którą pieniąc się przepływał potok. Wokoło poniewierał się ciężki sprzęt:
spycharki gąsienicowe, koparki, żurawie przejezdne i ciągniki samochodowe. Z obu
stron wznosiły się baraki i blokhauzy oraz cysterny z benzyną, nie było
natomiast widać żywej duszy.
Wtem natrafili na część nasłonecznioną; w tym miejscu dolina nie została
zadaszona, ziemia znowu cieszyła oczy zielenią. Dalej ujrzeli dach, barykadę
utworzoną z worków wypełnionych piaskiem oraz posterunek: dwóch starszych,
uzbrojonych mężczyzn odzianych w szorty koloru khaki. Pierwszy z nich, opalony
na ciemny kolor, był obnażony po pas, drugi miał na sobie sfatygowany
podkoszulek i kapelusz z szerokim rondem. Siedzieli na wraku pojazdu, który
kiedyś był zapewne "kotem", i grali w karty. Jeden z nich uniósł do góry dłoń i
pozdrowił ich niedbale.
- Chyba rzeczywiście nie przybyliśmy tu pierwsi - powiedział Jerome zniechęcony.
Również Steve odniósł wrażenie, że przybył na spektakl teatralny, do którego
dekorację zdążono już uprzątnąć. W końcu zatrzymali się przed barakiem,
proszącym się aż, by go ktoś wreszcie pomalował na nowo, a Goodluck zaprowadził
ich przed oblicze komendanta.
- Witajcie w twierdzy Future One - powiedział komendant. - To miejsce nazywamy
Maledetta. Jestem Howard Harness - przedstawił się, podając im rękę. Był to
barczysty, pięknie opalony mężczyzna po sześćdziesiątce, o ciemnych, bystrych
oczach i rzadkich, siwych włosach. Z ubrania miał na sobie jedynie wyblakłe
szorty i zrobione samodzielnie sandały, których podeszwy wycięte były ze starych
opon samochodowych. Jerome obserwował owe symptomy upadku z rosnącym
przerażeniem.
- Byłem tu oficerem najwyższym rangą - kontynuował komendant, wskazując im
miejsce na niezbyt starannie skleconej ławie. - Dawno już przestaliśmy zwracać
uwagę na stopnie wojskowe, pozostała jedynie funkcja komendanta.
Steve wpatrywał się jak urzeczony w lewe ramię rozmówcy: mniej więcej dziesięć
centymetrów poniżej łokcia było ono amputowane, a kikut robił straszne wrażenie.
Wyglądało to tak, jakby operację przeprowadził za pomocą topora rzeźnik, a potem
zeszył to po partacku. Rana z pewnością nie goiła się przez dłuższy czas,
świadczyły o tym głębokie dziury w ciele pokryte szarymi strupami i przywodzące
na myśl źle związany cement.
- Opieka lekarska pozostawiała na początku bardzo dużo do życzenia - wyjaśnił
Harness, który zauważył spojrzenie Steve'a. - Panowie będziecie mieli lepszą
sytuację.
Steve nie odrywał wzroku od swoich zakurzonych butów. - Przepraszam bardzo, sir -
mruknął.
Harness zignorował przeprosiny. - O ile oczywiście nie nabawią się panowie
malarii. Z lekarstwami mamy kłopoty. - Przez chwilę przysłuchiwał się rozmowie
dobiegającej z sąsiedniego pokoju. - Nie wolno wam pod żadnym pozorem wysadzać
kontenera! - wykrzyknął nagle. - W żadnym przypadku, dopóki nie stwierdzimy, co
znajduje się w środku... Ile lat? Dwieście? A więc musiał należeć do pierwszego,
którego zrzucili. Bardzo przepraszam - ostatnie słowa skierował znowu do Steve'a
i Jerome'a. - Dla nas jest to zawsze radosne wydarzenie, kiedy znajdujemy jakiś
zapomniany kontener; nie rozgrabiony przez najemników.
- Powiedział pan "dwieście lat", sir? - zapytał Jerome.
- Tak jest.
- Na odprawach była mowa o rozrzucie w granicach do ośmiu lat maksymalnie.
- To dla zamydlenia oczu. Od dwustu lat spada tu z nieba materiał. Kiedy
wylądowały pierwsze oddziały, większość z tych rzeczy była już zardzewiała i nie
nadawała się do użytku. - Wziął do ręki listę i odczytał ich nazwiska:
- Major Steve B. Stanley i major Jerome Bannister, wyczepieni z MSS "Thomas Alva
Edison" w dniu 30 czerwca 1986 roku. Mój Boże, ileż to już czasu minęło!
- Niecałe dwa dni - sprostował Jerome.
- Tak - odparł Harness, uśmiechając się z goryczą. Oparł się kikutem ręki o
stół, przytrzymując w ten sposób listę, starannie przekreślił ołówkiem ich
nazwiska i wpisał tuż obok jakieś cyfry.
- Czy któryś z panów potrafi szlifować soczewki? - zapytał. Steve i Jerome
spojrzeli po sobie bezradnie.
- N... nie, sir - wyjąkał Steve.
- Tak też myślałem. Powinienem sprawić sobie nowe okulary, mój wzrok pogorszył
się ostatnio. Mam nadzieję, że panowie potrafią coś robić niezależnie od
umiejętności wojskowych, to bardzo by się tu przydało. Nie brak tu jedynie
petrochemików, ekspertów naftowych i geologów. - Podniósł wzrok na nich i dodał:
- Data, jaką wpisałem obok waszych nazwisk, nie jest tak fikcyjna, jak by to
mogło się wydawać. W każdym razie jest bardziej realna niż wszelka inna znana mi
rachuba czasu, a i panowie przekonacie się o tym niestety na własnej skórze.
Znajdujecie się panowie w roku 47 po pierwszym zarejestrowanym lądowaniu. Nasi
przeciwnicy przybyli tu o kilkadziesiąt lat wcześniej, byli też lepiej
wyposażeni. To jest nasz pech, w przeciwnym razie osiągnęlibyśmy nieco więcej.
Jest to fakt, który można było przewidzieć i któremu można było zapobiec, gdyby
nasi organizatorzy nie byli tak bardzo zadufani w sobie.
- A więc wszystko stracone? - zapytał Jerome. - Kilka miliardów dolarów i kilkuset
ludzi wyrzuca się dosłownie w błoto?
- W grę wchodzi tu kilkaset miliardów dolarów i prawie 3 000 ludzi, z których do
tej pory zginęło w wyniku walk i choroby popromiennej około 280.
- A gdzie reszta ludzi? - zapytał Steve.
- Większość przewieziono na Bermudy. Przede wszystkim kobiety i dzieci. Powstała
tam już wspaniale prosperująca kolonia. Jej mieszkańcy nazywają siebie
eufemistycznie "Atlanci", na pamiątkę po owym legendarnym kontynencie. W tej
chwili jest już ponad 4 000 ludzi, oczekujących na powrót w przyszłość.
- A więc to prawda, że powrót w przyszłość nie istnieje?
- Nie mówiłbym o tym w sposób tak kategoryczny - powiedział komendant Wysunął
szufladę z biurka, spojrzał na nią badawczo, po czym zasunął ją z powrotem.
Skinął głowa. - Pomogli wam Ruiz i Murchinson, czy nie tak?
- Pomogli, dobre sobie - zauważył Jerome. - Po prostu dali nam kilka wskazówek, to
wszystko.
- Przede wszystkim muszą zadbać o całość śmigłowca, to już ostatni z tych, jakie
mieliśmy. Mówiąc prawdę, mamy go jeszcze tylko dzięki staremu Harry'emu, który
ciągle go łata. Gdyby tamci zestrzelili go, nie moglibyśmy już zdziałać wiele
dla naszych ludzi, spadających tu tak ufnie z nieba. Ale nie powinni byli
informować was o tym. To zbyt wielki szok. Zdarzały się już tragedie, kiedy to
przybysze, nie wytrzymując napięcia nerwowego, włączali nadajniki i wylewali swą
złość, klnąc ile wlezie. Reszta była już tylko kwestia minut. Całą sprawę
załatwiał granat atomowy, albo też z terytorium Afryki startował MIG.
- Kim właściwie są nasi przeciwnicy? - zapytał Steve. - Arabowie czy Rosjanie?
- Właściwie to przypadkowa zbieranina. Przede wszystkim najemnicy. Francuzi,
Włosi, Niemcy, kilku tak zwanych doradców wojskowych z bloku wschodniego...
Kiedyś służyli szejkom, od dawna jednak prowadzą wojnę na własną rękę, zajmują
się handlem, również niewolnikami. Są to ciemne typy; dla których życie ludzkie
nie jest nic warte, ale nie oni są najgorsi. Część z nich współpracuje z nami,
chcąc w ten sposób zasłużyć na przejazd do Atlantydy. Bardziej niebezpieczni są
fanatycy, przede wszystkim Palestyńczycy. Ci przylatują tu jako piloci -
kamikaze. Rosjanie sprzedają szejkom swoje stare MIG - i 25 i obiecują przenieść
je w przeszłość wraz z pilotami, o ile ci ostatni odbędą kursy w ZSRR -
oczywiście za odpowiednią ilość baryłek ropy naftowej. Ci faceci wiszą przez 50
godzin pod "Kijowem" albo innym chronotronem, pałając żądzą krwi. Wreszcie
dostają paliwa na cztery do pięciu godzin, otrzymują rakiety i zostają
wyczepieni. Rozsadza ich wprost zapał do działania, toteż pędzą potem nad
kotliną, ostrzeliwując wszystko, co się rusza na ziemi, nawet własnych rodaków.
Często zdarza się, że w silniku zaczyna im brakować paliwa i wtedy, gardząc
śmiercią, kierują samolot na domniemany rurociąg. W hangarach maja aktualnie
dużą ilość samolotów, ale redukujemy tę liczbę za pomocą broni przeciwlotniczej,
startują więc coraz rzadziej. Prawdopodobnie borykają się z kłopotami
zaopatrzeniowymi. Mają ropę naftową. a jednak daje im się we znaki brak paliwa.
Widocznie u nich tez nie wszystko przebiega zgodnie z ustalonym poprzednio
planem.
- Ale jak doszło do tej klęski? - zapytał Jerome.
- Klęski? No tak, można to tak nazwać, ale nie w tym sensie - odparł komendant.
- No cóż, majorze Bannister, miałem wiele czasu, żeby przemyśleć sobie wszystko.
Pan przybywa z przyszłości i dlatego widzi to w zupełnie innych kategoriach. Ja
natomiast jestem już tu zbyt długo, zbyt wiele widziałem. Powiedziałbym tak:
wiara w dolary i w nieograniczoną możliwość człowieka jest taka samą chimerą jak
teoria o kuli ziemskiej pustej w środku. Kto sądzi, że rzeczywistość musi
dopasować się do jego idei, musi ponieść porażkę. Przegra albo on, albo
rzeczywistość, albo też jedno i drugie.
Kobieta w wieku czterdziestu kilku lat, odziana w prostą sukienkę z barwnym
haftem podeszła do nich, podając drewnianą tacę z trzema szklankami, w których
tkwiły smukłe, wyrzeźbione z drewna łyżki. W szklankach znajdowała się biaława,
przypominająca surową gumę masa, a pomiędzy nimi stał szklany dzban z jakimś
mętnym płynem. Kobieta ustawiła to wszystko przed Steve'm, Jerome'm i
komendantem.
To jest Nina - wyjaśnił Harness. - Została tu i opiekuje się nami.
Kobieta skinęła przyjaźnie głowa i wyszła z pomieszczenia, nie odezwawszy się
nawet jednym słowem. Harness rozlał płyn do szklanek.
- Co to takiego? - zainteresował się Steve.
- Melasa z sokiem cytrynowym i wodą - powiedział komendant. - Robimy wszystko, aby
obyć się bez dostaw z zewnątrz. Muszą wystarczyć nam produkty rodzime.
- Uśmiechnął się. - Czy odpowiedziałem już na wszystkie ważne pytania?
- Tak - odparł Steve, unosząc szklankę do ust. Napój miał smak słodkawokwaśny i
był bardzo orzeźwiający. - Ale co pan miał na myśli, mówiąc o rzeczywistości,
jaka może być przegrana?
Komendant zawahał się, potarł podbródkiem o kikut ręki, po czym powiedział: - Nie
ulega wątpliwości, że postąpiono niedbale. Nie wolno było wysyłać kogokolwiek w
przeszłość, zanim nie upewniono się na podstawie eksperymentów, że można owych
ludzi sprowadzić z powrotem. Uczyniono tak jednak w dobrej wierze. Jest to też
logiczne, gdyż jaki by sens miało całe to przedsięwzięcie, gdyby nie można było
sprowadzić ropy naftowej i zajmujących się tym ludzi w przyszłość? Wszelkie
zarzuty odpierano argumentem, że kiedyś i ten problem zostanie rozwiązany, tak
jak poradzono sobie z innymi sprawami. Stanowisko typowe dla optymistów
patrzących w przyszłość. Ale kiedyś i oni musieli przeżyć rozczarowanie.
Technicy znaleźli wiarygodne wyjaśnienie dla technicznego aspektu sprawy, i
twierdzą mianowicie, że podczas procesu zachodzącego w odwrotnym kierunku
występuje również coś w rodzaju rozrzutu. Zużytej w tym celu energii nie udaje
się skoncentrować na jednym punkcie czasowym; rozprasza się ona na okres dosyć
rozległy i wyładowuje w burzach szalejących stale nad strefą interwencyjna.
Jednak materia pozostaje nieporuszona. Dopiero teraz naukowcy stwierdzili, że
problem można rozwiązać. Nie mam pojęcia, skąd czerpią tę pewność, ale jeżeli
wokół materii nie zawiąże się pęcherz energii, aby porwać ją w przyszłość, to
będzie oznaczać, że Stanom Zjednoczonym nie wystarczy już czasu na rozwiązanie
tego Problemu .
- Jak mamy to rozumieć? - zapytał Steve zirytowany.
- Cóż, tu właśnie tkwi sedno sprawy. Dokładnie to miałem na myśli, mówiąc o
przegranej rzeczywistości. Rozmaite akcje i kontrakcje zmieniają stale historię,
ale ludzie żyjący w czasach współczesnych owym wydarzeniom nawet o tym nie
wiedzą. Tylko my, świadkowie przeszłości, stwierdzamy z zaskoczeniem, że używamy
ze skrajnie różniących się od siebie przyszłości.
- Układ zawarty w Miami - powiedział Steve na chybił trafił.
- To jest przyszłość Murchinsona - przytaknął komendant. - Stany Zjednoczone nigdy
nie kupiły Florydy od Hiszpanii, lecz Fidel Castro sprzedał ją w lipcu 1969 roku
cesarzowi Meksyku na mocy układu zawartego w Miami, a raczej nie cesarzowi, ale
Pemexowi - największemu pomiędzy Missisipi a Rio de la Plata imperium naftowemu.
Maksymilian V to tylko manekin. Rozmawiając na ten temat z Murchinsonem można
dowiedzieć się wielu interesujących rzeczy. W każdym razie istnieje przyszłość
Jerome Bannistera, identyczna z przyszłością Steve Stanley'a, różni się ona
jednak zdecydowanie od przyszłości Howarda Harnessa.
- A jak ona się przedstawia? - zapytał nieufnie Jerome.
- W pańskiej przyszłości Izrael był państwem kontrolującym obszar znajdujący się
pomiędzy Nilem a Eufratem.
- To lekka przesada - sprostował Steve. - Raczej obszar od przełęczy Mitla po
wzgórza Golan.
- Kiedy ja przybyłem tu z roku 1989, usłyszałem po raz pierwszy o państwie
Izrael. Opowiadali mi o nim ludzie wyczepieni bardzo wcześnie, jak pan. Mnie
natomiast uczono w szkole o głośnych i zagadkowych zamachach dokonanych na
syjonistach, jak np. na Leo Pinskerze w 1882 roku w Odessie, Teodorze Herzlu w
1896 roku w Paryżu, na baronie von Hirsch - Gereuth w 1897 roku, o podpaleniu w
tym samym roku budynku w Bazylei, gdzie odbywał się zjazd syjonistów, o okrutnej
masakrze dokonanej podczas II wojny światowej w Palestynie przez partyzantów
arabskich, popierających Hitlera i działających w Afryce i na Bliskim Wschodzie.
Od momentu zawarcia w Medynie Świętego Układu rozciąga się od Oceanu
Atlantyckiego po Indyjski i od Zatoki Aleppo po Adeńską najpotężniejszy na kuli
ziemskiej twór państwowy: Zjednoczone Nacjonalistyczne Republiki Arabskie.
- Niedorzeczny pomysł - odezwał się Jerome. Głos jego zabrzmiał tak, jakby coś
dławiło go w gardle.
- Ależ nie, to rzeczywistość historyczna. Zresztą jedna z wielu. Tym bardziej
zaskoczył mnie fakt, że wylądował tu kontyngent znakomicie wyposażonych
żołnierzy. Przybywali z roku 1992 i twierdzili, że Izrael posiada obok VI Floty
USA główny udział w zabezpieczeniu południowego boku NATO. To miało miejsce
prawie dwadzieścia lat temu. Izraelici stoczyli z Arabami zacięta walkę o
Gibraltar, aż tamci spełnili swą groźbę i wysadzili cieśninę w powietrze.
- A więc to prawda! - jęknął Steve.
- Tak. Wskutek wybuchu powstał spory otwór, powiększający się stopniowo, ale
nieustannie. Powstało w ten sposób najbardziej imponujące widowisko wszechczasów
pod gołym niebem: katarakta, której wysokość wynosi 400 metrów. Przelewa się
przez nią ponad sto razy więcej wody niż przez wodospad Niagara. Ale poziom
morza podnosi się zaledwie o niecały metr w ciągu roku. Zanim Morze Śródziemne
przeleje się, może minąć jeszcze tysiąc lat. Nie my więc zamoczymy sobie nogi.
- Czy twierdza zostanie poddana? - zapytał Jerome.
- Na razie jeszcze nie. Ale nie sądzę, aby w drodze do nas znajdowało się
jeszcze dużo oddziałów. Najwyżej jeden albo dwa z tych pierwszych, z 1986 roku.
Wtedy zdarzały się jeszcze największe rozrzuty. Następne wyczepienia - a
ostatnie nastąpiły jesienią 1996 roku - odpowiadały już niemal dokładnie
momentowi, jaki został zaplanowany. Po prostu poprawiła się celność.
Mojżesz i jego oddział, pomyślał nagle Steve. Czyżby znajdowali się jeszcze w
drodze?
- Jesienią 1996 roku ustają również dostawy sprzętu. Nie znaleźliśmy nigdy
kontenera, który by został wysłany do nas po tym okresie.
Widocznie wstrzymano realizację programu, uznając, ze był to niewypał -
powiedział Jerome, dopijając swoją szklankę.
Odsuwa od siebie tę myśl, pomyślał Steve. A tamci nigdy nie byli w stanie
zorientować się, jak wielkie ponieśli fiasko, gdyż zabrakło sprzężenia
zwrotnego. Tylko my moglibyśmy powiedzieć im o tym. Tylko my wiemy, że
przyszłość została wprawiona w ruch, rodząc coraz to nowsze warianty. Ale
dlaczego nikt tego nie przewidział? Rzeczywistość rozbito w drobny mak, a teraz
owe cząsteczki rozpierzchły się niczym galaktyki. Nawet gdyby umożliwiono im
teraz powrót w przyszłość, to która z nich jest ich galaktyką ojczystą? Może
właśnie dlatego chronotron działał wyłącznie w jedną stronę?
- Bardzo. możliwe - odezwał się komendant, spoglądając na Jerome'a tak twardym
wzrokiem, jakby chciał przykuć go do siedzenia i uchronić w ten sposób przed
upadkiem - że od jesieni 1996 roku Stany Zjednoczone już nie istnieją. -
Stwierdzenie to podziałało jak celny cios. Harness spoglądał na Jerome'a jak
bokser, który przed chwilą powalił przeciwnika na deski.
- To czysta spekulacja - wtrącił Steve. Poczuł nagle szalone pragnienie i
spiesznie opróżnił druga szklankę. Na podniebieniu pozostał smak cytryny.
- Być może - odparował komendant, napełniając ponownie kieliszki - ale o ogromnym
stopniu prawdopodobieństwa. Wygląda na to, ze Stanom Zjednoczonym nie dopisało
szczęście w tej partii pokera, gdzie stawką była przyszłość. Przystąpiliśmy do
tej akcji zbyt zadufani w sobie i to pozbawiło nas czujności. A teraz
spłukaliśmy się co do grosza.
Jerome wpatrywał się w milczeniu przed siebie. W jego oczach widniała trwoga.
Steve podążył za wzrokiem przyjaciela: na ścianie wisiał luksusowy, jakkolwiek
pożółkły już i upstrzony przez muchy kalendarz Pemexu na rok 1992 z zamieszczoną
w nim mapą Ameryki Północnej. Terytorium USA sięgało tu od Maine na północy po
Georgię, Alabamę i Missisipi na południu, bez dostępu do Zatoki. Na
przeciwległym brzegu rozciągała się pokryta złotą farbą powierzchnia sięgająca
aż do Pacyfiku i daleko na południe: Cesarstwo Meksykańskie. U góry z lewej
strony widniał wystawny herb Habsburgów, z prawej jeszcze bardziej pompatyczny
herb imperium naftowego.
Steve uświadomił sobie nagle, że kurczowo zaciska dłonie na niezdarnie
oheblowanej poręczy krzesła, jak gdyby siedział w fotelu katapultowanym, z
którego w najbliższych ułamkach sekundy ma zostać wystrzelony. Odetchnął
ostrożnie i usadowił się wygodniej.
- Wróćmy teraz do naszej wspólnej teraźniejszości - zaproponował komendant - Mamy
dziś 26 dzień lipca. W tej chwili jest - tu zerknął na zegarek - godzina szesnasta
dwanaście. Proszę o dokładne nastawienie swoich zegarków. To tylko dla porządku,
z którego nie możemy i nie chcemy przecież zrezygnować nawet w tych
okolicznościach. - Jerome i Steve zastosowali się do tego polecenia - Nawiasem
mówiąc, wskazówki zegarków należy przesuwać codziennie o godzinie 23.58 na
godzinę 24.00. Tu dzień jest o dwie minuty krótszy. Ziemia kręci się troszkę
szybciej, na razie.
Gdzieś zaterkotał silnik Diesla i odgłos ten wypełnił popołudniową ciszę,
zakłócaną tylko od czasu do czasu skrzeczącym wezwaniem w radiostacji.
- Mimo najszczerszych chęci nie jesteśmy już organizacją militarną, nie
chciałbym więc wydawać wam rozkazów. Jest nas tu około trzydziestu, do tego
trzeba doliczyć około 50 tubylców znajdujących się pod rozkazami swoich
wodzów. Poznaliście już Goodlucka, wkrótce poznacie Blizzarda. Niektórzy z
naszych, jak Murchinson i Ruiz, powinni jak najszybciej zostać zluzowani. Od
ponad sześciu lat obaj pełnią służbę nasłuchową, czyli muszą być stale w
pogotowiu, nawet gdyby do chwili przybycia kolejnej grupy miały upłynąć
miesiące. Niezwłocznie po usłyszeniu huku materializacyjnego muszą nawiązać
kontakt z przybyszami, ostrzec ich i wyprowadzić z zagrożonego terenu, aby nie
wpadli w łapy żołnierzy szejków. Obaj są napromieniowani, gdyż za długo
znajdowali się w obszarze skażonym pyłem radioaktywnym, a nam brakuje środków
ochronnych.
Jeden i drugi zobowiązali się do pełnienia służby na przeciąg pięciu lat.
Panowie jesteście oczywiście zwolnieni z tego obowiązku z uwagi na zmianę
okoliczności. Chciałbym jednak prosić panów o udzielenie nam pomocy. Chodzi o
to, aby wyprowadzać z terenu lądowania tych biedaków, którzy przybywają tu w
dobrej wierze, i przywieźć ich tu. Nie zawsze odbywa się to tak łatwo jak w
przypadku panów, chciałbym to uczciwie podkreślić. Często potrzebna jest
natychmiastowa pomoc medyczna, z którą nie jest u nas najlepiej. Może się też
zdarzyć, że przybędziecie panowie za późno, narażając się niepotrzebnie na
niebezpieczeństwo. Proszę się nad tym zastanowić. Pod koniec lata, tuż przed
pierwszymi jesiennymi burzami, przepływa co rok przez Atlantyk statek. Możecie
panowie, jeśli wola, skorzystać z tego i pomóc przy odbudowie Atlantydy. Życie
jest tam z pewnością lżejsze i obfitujące w więcej przyjemności niż tu.
- Zostaję - rzekł Jerome.
- Nie musi pan podejmować decyzji tak na łeb, na szyję - odparł Harness.
- Nie ma się nad czym zastanawiać - powiedział Steve.
- Jeżeli chodzi o waszego jeepa, zapasy paliwa, broń i amunicję, to muszę je
skonfiskować. Prowiant możecie panowie podarować nam dobrowolnie. Zawsze, kiedy
komuś uda się dotrzeć do nas cało i zdrowo, urządzamy coś w rodzaju... eee...
wieczorku, na którym serwujemy konserwy. Wspomnienia z przyszłości, że tak
powiem...Nie znaczy to, że mamy tu złą kuchnię, wprost przeciwnie, ale tak się
już utarło.
Odzież i przedmioty osobiste można oczywiście zatrzymać przy sobie. Wasze buty
są na wagę złota. Nie dajcie więc się okraść. Radziłbym dostosować się do
tutejszego klimatu i ubrać się nieco wygodniej. Większość ludzi chodzi tu w
szortach jak ja lub w burnusie.
Pieniędzy nie posiadamy. Stosujemy handel wymienny. Taki styl życia skłania
ludzi do zastanowienia się nad własnymi umiejętnościami rękodzielniczymi, do
rozwijania ich, do wymyślania rozmaitych rzeczy przydatnych na co dzień. Bywa
też, że handlują z najemnikami i zdobywają w ten sposób sprzęt Marynarki, jaki
tamci skradli z naszych kontenerów. Nie wolno jednak sprzedawać najemnikom broni
i amunicji. Takie sprawki karane są śmiercią. Najlepiej będzie, jeżeli...
- Hej! - krzyknął nagle ktoś od progu. - Nie wierzcie ani słowu starego Howarda!
Chodzi tylko wszędzie i zachwala nie swoje przyszłości!
Steve odwrócił się oburzony. W drzwiach stał niski, łysy mężczyzna w wieku około
siedemdziesięciu lat. Jego pomarszczona twarz była mocno opalona, bezzębne usta
rozchylały się w niemym, starczym uśmiechu. Ustawicznie wycierał dłonie o
poplamioną, sfatygowaną już mocno koszulkę. - Pędziłem tu jak na skrzydłach, kiedy
dowiedziałem się od Ruiza, kto przybył - zapiał zachwycony i podszedł bliżej. -
Jerome! - zawołał i objął go mocno. Jego niebieskie oczy zaszkliły się, łzy
poczęły spływać po policzkach. Jerome stał sztywno i widać było, że czuje się
nieswojo.
- Nie poznajesz swojego starego przyjaciela? Jestem Harald Olsen!
- Hal?!
Boże miłosierny - pomyślał Steve ogłupiały. Przecież minęły dopiero cztery dni,
odkąd siedzieliśmy obok siebie, a on nie miał wtedy jeszcze trzydziestu lat. Nie
zdążył dojść do siebie, kiedy objęły go wychudzone ramiona starca, a na policzku
poczuł mokry dotyk twarzy Hala, po czym usłyszał głos, przetykany łkaniem: - A
jednak dożyłem tej chwili! Żebyście wiedzieli, jak na was czekałem! Mój Boże,
tak was czekałem przez te lata!
I wtedy dopiero Steve zrozumiał coś, czego nie mógł pojąć do tej pory uświadomił
sobie raptem, czym jest czas.
- Nie wyobrażacie sobie nawet, z jakim utęsknieniem wypatrywałem was.
Niezależnie od pogody wyruszaliśmy w drogę, nie troszcząc się nawet o żołdaków
nafciarzy, kręcących się stale w miejscu lądowania. Byliśmy przekonani że
powinniście być tu już od dawna, bo przecież wyczepiono was przed nami. Nie
śpieszyliście się! My przybyliśmy tu wraz z pierwszymi, nie mówiąc oczywiście o
szejkach, ale wtedy nie było to jeszcze takie złe. Od czasu do czasu kilku
jeźdźców na wielbłądach, od czasu do czasu jakiś MIG, nic specjalnego. Wtedy
jeszcze nie obrzucali nas granatami atomowymi, woleli mieć nas żywych, chcąc w
przyszłości zorganizować pokazowe procesy. Aż w końcu i oni zorientowali się, że
i ich oszukano. Zaczęli wylewać na nas swą złość i wtedy nastały złe czasy.
Dopiero później Salomon wytresował te pędraki, a my poczuliśmy się trochę
pewniej.
Ogolili się już i wymyli, przebrali, a teraz siedzieli wygodnie na świeżym
powietrzu, pod gęstym dachem liści kasztanowca. Słońce zaszło, pachniało
ogniskiem, którego dym snuł się z prądem rzeki. Podano konserwy, a Jerome i
Steve dostali dodatkowo gorący posiłek, który spożyli w towarzystwie komendanta,
dziesięciu innych ludzi z twierdzy i pół tuzina wojowników Goodlucka. Pędraki,
ja nazywano "nieogolonych" gentlemenów o piaskowym kolorze ciała, przepadały za
konserwami i pasztetem z wątróbki. - Nic dziwnego - skomentował to Harness
- przecież oni zawsze jedli z wielkim apetytem wątrobę zabitych przeciwników. -
Steve omal nie zakrztusił się w tym momencie kawałkiem mięsa. - Proszę się nie
dziwić. Przecież to kanibale. Robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby
odzwyczaić ich od tego nawyku, ale bezskutecznie. Przekonaliśmy ich tylko, że
lepiej już zostawiać wroga przy życiu, a potem go sprzedać.
- A więc Marynarka Wojenna popiera tu handel niewolnikami? - obruszył się Steve.
- Może pan to nazywać, jak się panu podoba - odparł komendant. - W każdym razie
jest to jedyna pośrednia możliwość dokonywania wymiany jeńców.
- Nie uwierzycie, ale tamci taszczą do nas zwłoki swoich wrogów, aby
przyrządzono je tu w kantynie - zachichotał Harald. - Potem znikają gdzieś na
kilka dni, a na jednym z pali, jakich pełno w tych okolicach, pojawia się nowa
głowa. Tak tak, Jerome, panują tu surowe obyczaje.
Tymczasem ściemniło się niemal zupełnie i Elmer, poruszający się o kulach
ustawił na stole grubą świecę z wosku pszczelego. - Tu jesteśmy bezpieczni -
wyjaśnił widząc zaniepokojony wzrok Steve'a. - Bezpieczni jak w łonie Abrahama.
- A co stało się z innymi? - zapytał Jerome. - Z Paulem i Salomonem? Gdzie
Mojżesz?
- Hm, od czego zacząć? - zastanawiał się Harald. - To już tak dawne dzieje.
Upłynęło już ponad czterdzieści lat. Mojżesz przebywa na północy, tam gdzie
później powstała Szwajcaria. Hoduje wielbłądy. Dawniej przybywał tu co roku, aby
sprzedać zwierzęta i skóry, teraz przysyła synów. Sam skończył już chyba
osiemdziesiąt lat. Kiedy był jeszcze myśliwym, wziął sobie żonę. Wyuczył kilku
boiseiów, którzy teraz pracują na niego. Nie wyszedł źle na tym układzie.
- Boiseiów?
- Tak, starszych braci pędraków, tak zwanych Anthropus Africanus Boisei,
kudłatych drabów, wysokich nawet na dwa metry. Wyglądają trochę niesamowicie z
tymi swoimi spłaszczonymi, kwadratowymi czaszkami, ale są łagodni jak baranki i
nie skrzywdzą nawet muchy. Są roślinożerni, żywią się głównie bananami, jagodami
i czymś takim. Obawiam się, że już wkrótce zostaną wytępieni przez pędraków,
gdyż ci nie mogą ich znieść. Wystarczy, żeby pędraki poczuły woń boiseia, a już
ogarnia ich żądza krwi, a przy tym te olbrzymy są zupełnie bezbronne, może nawet
trochę niedorozwinięte, chociaż ja je nawet lubię.
- A co się dzieje z Paulem Loorey'em?
- Kilka lat temu udał się na Atlantydę. Jest bardzo żwawy jak na swój wiek.
Chciał po prostu obejrzeć to wszystko z bliska, ale wygląda na to, że mu się tam
spodobało. Wiesz, przez dłuższy czas nic się tam nie działo, kupa leniuchów
czekała tylko na to, by Marynarka wypłaciła im odszkodowania, ale gdzieś tak od
piętnastu lat zaczęło działać wśród nich kilku zuchów, którzy przejęli
inicjatywę. Popularność zdobyli hasłem: "Budujemy Atlantydę" i postawili na
cywilizację. Wznoszą nowe miasta, kształcą rzemieślników, biją własne monety i
przesyłają nam już własne produkty: materiały, szklanki, papier, artykuły
gospodarstwa domowego, narzędzia, jednym słowem wszystko o czym można tu
pomyśleć. Tak, i właśnie Paul chciał obejrzeć to wszystko. Niewielu decyduje się
na osiedlenie tam, prawda, Elmer? Jesteśmy zadowoleni, że udało się nam wyzwolić
spod pęt cywilizacji. Żyjemy tu jak horda dzikusów i przyzwyczailiśmy się do
tego. Czegóż jeszcze mamy się spodziewać?
Płomień świecy migotał, malując na twarzach obu starców upiorne cienie. Steve'a
przeszedł dreszcz, poczuł raptem chłód. Ujął puchar i opróżnił go jednym
haustem. Elmer napełnił kielich.
- A Salomon Singer? - zapytał Jerome.
- To najsmutniejsza, a zarazem najzabawniejsza historia - odparł Harald. - Udało
mu się istotnie nawiązać stosunki z pędrakami. Początkowo wszyscy go wyśmiewali,
ale nie dał za wygraną i okazało się, że to on śmiał się ostatni.
- W każdym razie on pierwszy zdobył się na spółkowanie z jedną z ich samiczek -
zachichotał Elmer, opierając swoje kule o kant stołu. - Oczywiście od tyłu, tak
jak są do tego przyzwyczajone. Bo musicie wiedzieć, że one potrafią silnie
ugryźć, jak ogarnie je chuć, co, Hal?
- Tak. Zależało mu na tym, żeby być przyjętym do klanu. Obserwował ich przecież
od miesięcy, każdy ich gest, teraz więc przyczepił się do nich jak rzep.
Kilkakrotnie urządzili go tak podle, że obawialiśmy się już o jego życie. Ale on
mówił tylko, że na błędach człowiek się uczy, po czym znowu szedł do nich. Aż
nadszedł dzień, kiedy dopiął swego: ojciec Goodlucka, Lazarus, przyjął go do
klanu.
- O ile można w tym przypadku mówić o ojcu - wtrącił Elmer. - Oni tam sypiają, z
kim popadnie, nie mają stałych samic.
- A właśnie przyszła kolej na Salomona. Ich wódz obstawał przy tym, nieźle się
nawet natrudził, żeby nakłonić do tego jedną z nich. A Richard musiał - chcąc
nie chcąc - ustąpić, w przeciwnym razie wielomiesięczne starania poszłyby na
marne.
Jerome parsknął śmiechem.
Steve usiłował wyobrazić sobie smutną jak zwykle twarz Singera widoczną nad
owłosionym barkiem samicy małpoluda, podczas gdy kopulował z nią dla celów -
jeżeli tak można powiedzieć - czysto naukowych.
- I w jakiś sposób musiał odkryć przy tym praźródło rozkoszy, gdyż od tej pory
nie mógł już obejść się bez tych istot o łagodnych oczach i twardych muskułach
pod jedwabista sierścią. Zresztą samice też były nim zachwycone, wprost szalały
za nim, potrafiły przesiedzieć na progu baraku całą noc do świtu, skowycząc i
chwytając każdego między nogi. Mężczyźni nie mieli oczywiście nic przeciw temu.
To byty orgie, chłopcze, nawet tego sobie nie wyobrażasz - zachichotał znowu
Harald. Po chwili jednak spoważniał. - Oczywiście nie podobało się to zbytnio
wojownikom i z tego powodu zdarzały się często niesnaski, a samice chodziły
potem z posiniaczonymi nosami. Ale Salomon miał już wodza w garści. Ten kudłaty
typ zorientował się szybko, że może od nas wiele skorzystać: knowhow, regularne
posiłki, sprzęt, uzbrojenie i tak dalej - to wszystko dawało mu szaloną przewagę
nad innymi klanami. Raczej własnoręcznie odrąbałby więc głowę jednemu ze swoich
synów, niż miałby odmówić czegokolwiek Salomonowi.
Salomon ubrał młodych wojowników, oddanych pod jego rozkazy, w szorty koloru
khaki i musztrował ich jak w koszarach. "Erectus, erectus!", ryczał, garbując im
przy tym skórę trzciną każdorazowo, kiedy stawali na czterech kończynach i
zapominali, jak należy trzymać strzelbę. "Chcecie być przedstawicielami gatunku
pitecanthropus erectus, a biegacie na czterech?" I w końcu tamci pojęli, w czym
rzecz. Oni są nieprawdopodobnie inteligentni i naśladują każdy ruch, jaki
zauważą, posiadają przy tym dodatkowy zmysł ułatwiający im nadzorowanie terenu.
Są jakby niewidzialni i wszędobylscy. Wystarczy że tam w Afryce któryś z szejków
kaszlnie, a oni mają go już na celowniku. Ale jeżeli o to chodzi, to ci
nafciarze są sami sobie winni. Początkowo, nie wiadomo nawet dlaczego,
organizowali normalne obławy na pędraków, wypędzając ich z macierzystych terenów
myśliwskich. Aż wreszcie na palach zaczęły pojawiać się coraz częściej brunatne
i białe głowy.
Początkowo mieliśmy wyjaśnić pędrakom, że pomiędzy nami a ludźmi szejków
istnieje taka sama serdeczna więź, jak pomiędzy nimi a boiseiami. To, że są źli,
tamci dowiedli własnym postępowaniem. My staraliśmy się pokazać, że jesteśmy
lepsi.
Ale pewnego dnia dokonało się coś w rodzaju rewolucji pałacowej. Stary Lazarus
został ranny w brzuch, rana była brzydka, nawet śmiertelna, dowództwo nad klanem
objął więc Goodluck. I wtedy jeden z wojowników uznał, że teraz może bezkarnie
wyrównać swój dawny rachunek z Salomonem. Prawdopodobnie był zazdrosny, gdyż
jego ulubiona samica kręciła się zbyt często koło baraku, odrzucając jego
zaloty. W każdym razie podczas tego całego rozgardiaszu przegryzł Salomonowi
gardło. I wtedy Walton "Sześć Gwiazdek" zapragnął wyświetlić całą tę sprawę.
- Co takiego? Kapitan Walton też jest tutaj? - zapytał Steve zdziwiony.
- Był. Teraz już go nie ma. Dzięki Bogu! Dla nas był to ciężki okres, kiedy on
pełnił tu funkcję komendanta - powiedział Harald. - Dokładnie wtedy, kiedy nasze
stosunki z tubylcami stały się napięte, on postanowił zrobić z tego sprawę
sadową, kazał aresztować typa, który zabił Salomona, i postawić go przed sądem
wojskowym. Tamten przyznał się do wszystkiego bez ogródek, nie podejrzewając nic
złego, dla niego był to bowiem jedynie pojedynek, z którego wyszedł zwycięsko.
Walton sformował pluton egzekucyjny, ale kiedy część załogi twierdzy odmówiła
uczestniczenia w tym idiotycznym spektaklu, zaczął krzyczeć: "brak dyscypliny,
odmowa wykonania rozkazu", po czym zagroził dalszymi egzekucjami. U nas,
starych, siedzących tu już od ponad dziesięciu lat, natrafił jednak na opór i
brak zrozumienia, postanowił więc ukarać tamtego dla przykładu. Chwycił pistolet
maszynowy i własnoręcznie zastrzelił skazanego "mordercę", który nie wiedział w
ogóle co kapitan od niego chce. Następnej nocy wszystkie pędraki zniknęły z
twierdzy, a wraz z nimi Walton "Sześć Gwiazdek". Nie chce mi się wierzyć, aby
ktokolwiek ze szczepu Goodlucka przełknął choćby jeden kęs z tego typa, ale fakt
pozostaje faktem: Walton zniknął bez śladu, a nikt nie uronił po nim nawet
jednej łzy. W kilka tygodni później na palu, tam w górze, pojawiła się świeża
głowa, wykazująca pewne podobieństwo z naszym zasłużonym oficerem Marynarki
Wojennej, nie można było jednak stwierdzić autorytatywnie, czy był to istotnie
Walton "Sześć Gwiazdek", gdyż ubiegły nas sępy. Jak by nie było, nie miał
lekkiej śmierci.
Noc była chłodna. Jeden z pędraków powrócił właśnie z warty, przysiadł się do
nich i w milczeniu przysłuchiwał się ostatnim słowom. W jego oczach
odzwierciedlał się migotliwy płomyk świecy, szerokie nozdrza wciągały łapczywie
woń nowo przybyłych.
- Musieliśmy wykorzystać cały nasz dar przekonywania i ofiarować mnóstwo
prezentów, zanim Goodluck dał się ugłaskać.
Małpolud przytknął palec wskazujący prawej ręki do płomienia świecy. Owłosienie
dłoni zaczęło się tlić, w powietrzu rozszedł się swąd palonej sierści. Pędrak
cofnął dłoń, obwąchał ją, po czym wsunął palec do ust.
- Za komendantury Waltona ułożono około dwudziestu kilometrów rurociągu. Praca
była niezmiernie uciążliwa, w ciągu trzech miesięcy zginęło przy niej
siedemdziesiąt osób, ale Walton nie troszczył się o takie drobiazgi. Gotów był
wymusić na innych siłą zrealizowanie projektu, chociaż wiedział, że większość
sprzętu była już po prostu złomem; niektóre urządzenia skorodowały wskutek
przebywania przez dziesiątki lat pod gołym niebem, inne zniszczyli umyślnie
najemnicy.
Poprzez listowie kasztana mrugały gwiazdy. Dzban był już pusty.
- Ale się zagadałem - powiedział Harald i ziewnął. - Jutro przed świtem muszę
osiodłać wielbłądy i przygotować juki na targ. Możecie wybrać się ze mną, jeżeli
chcecie. Wrócimy za dwanaście, może czternaście dni.
- Obiecaliśmy komendantowi, że zluzujemy Ruiza i Murchinsona, aby pomóc kolejnym
grupom, jakie tu wylądują.
- Myślicie może, że one spadają na ziemię jak dojrzałe jabłka? Prawdopodobnie
upłyną tygodnie, albo nawet miesiące, zanim wyląduje następna grupa. Nawet w
najlepszym okresie przybywały miesięcznie dwie, najwyżej trzy grupy. Większość
jest już chyba tu.
- Chyba jednak zostanę - powiedział Jerome.
- A ja pojadę z tobą - zadecydował Steve.
- Obudzę cię - obiecał Harald.
Elmer pozbierał kielichy, zdjął ze stołu dzban i zabrał swoja laskę. - Dobranoc -
powiedział głośno. W mroku niczym ujednolicone pulsary, migotały świetliki, śląc
z galaktyk mikrokosmosu swoje zagadkowe sygnały świetlne.
- Dobranoc - powiedział małpolud. Szybko i przelotnie dotknął palcami prawej ręki
kolejno ich czół, po czym zniknął w ciemnościach.
- Gdzie on sypia? - zapytał Jerome.
- Ma swoje legowisko na drzewach - wyjaśnił Elmer, wskazując laską jakieś
nieokreślone miejsce w górze. - Przyzwyczaił się do tego. - Kuśtykając, oddalił
się.
W momencie, kiedy Steve nakrył się już kocami, USS "Thomas Alva Edison"
znajdował się o całe lata świetlne dalej od niego, niż Syriusz. Steve
przypomniał sobie pyszałkowatego oficera, który powitał go wtedy na lotnisku w
Miami, i sama myśl o tym, że jego głowa tkwi teraz na palu, sprawiała mu pewną
satysfakcję. Trochę nawet zawstydził się swoich niskich uczuć, ale już po chwili
usnął, spoczywając w świecie Goodlucka jak meteoryt, który spadał długo w
otchłań kosmosu, aż wreszcie dzięki korzystnej konstelacji znalazł spokój w
obcym polu grawitacyjnym, wchodząc na przewidzianą dla niego orbitę.

CIEMNA BARKA

W górze szarzał świt. Pod dachami twierdzy panowała jeszcze nieprzejrzana noc.
Steve, nie otrząsnąwszy się jeszcze ze snu, potykał się u boku Haralda.
Wspinali się pod górę. Po pewnym czasie usłyszeli przytłumione głosy, parskanie
zwierząt, poczuli też ich woń. W półmroku dostrzegli niewyraźne sylwetki.
Skrzypiała skórzana uprząż, rozlegały się uspokajające okrzyki, stąpanie kopyt
po twardym gruncie. Pluskała woda. Wilgotne, nieszczelne worki ze skóry
przerzucano przez siodła i przywiązywano mocno. Szczękała broń. Ktoś podał
Steve'owi gliniany dzbanek z gorącą herbatą miętową, której intensywny zapach
otrzeźwił go momentalnie. Pił drobnymi łykami, wdychając aromat napoju.
Kiedy zostawili za sobą twierdzę, był już dzień. Szli zygzakiem pod górę, w
stronę płaskowyżu. Na zachodzie widniały zalesione wzgórza San Antioco i San
Pietro, nazwane tak na cześć świętych, śpiących jeszcze spokojnie w łonie
historii, a w tyle mroczniała głębia Kotliny Balearskiej, zalążka morza.
Dwanaście jucznych wielbłądów dźwigało na grzbietach głównie worki z wodą, broń
i amunicję. Steve'owi i Haraldowi towarzyszyło jeszcze sześciu mężczyzn, oraz
czterech pędraków: dwóch z klanu Blizzarda i dwóch od Goodlucka. Szli pieszo
przedzierając się przez las korkodębowy, poranne powietrze przepełniała woń
mirtu i oleandra, który tu w górze kwitł na biało, czerwono i różowo. Wielbłądy
poruszały się z osobliwym, sennym wdziękiem lunatyka, krocząc sztywno i
równomiernie po skalistym podłożu zrytym sękatymi korzeniami.
Steve był głodny, upłynęło jednak wiele czasu, zanim zatrzymali się po raz
pierwszy. Zjadł plaster suszonego mięsa i garść suszonych daktyli, po czym wypił
herbatę miętową bez cukru.
Odpoczywali, dopóki słońce stało wysoko na niebie. Rozsiodłane zwierzęta pasły
się w pobliżu poruszając się niezdarnie; miały spętane kończyny. Potem wyruszyli
w dalsza drogę, stale na północ. U podnóża Monte Linas rozbili na noc obóz. Po
dwóch dniach dotarli wieczorem do rzeki, która kiedyś miała zwać się Tirso i nad
brzegiem której postanowili odpocząć: jedli pstrągi pieczone nad ogniskiem.
Szóstego dnia podróży dotarli do przedgórza Asinary i poczęli schodzić w
kotlinę. W dole widniało narastające morze. Wieczorem stanęli nad jego brzegiem
i zaczęli przedzierać się przez podtopione lasy. W kryształowo przejrzystej toni
widoczne były forpoczty gór i rosnące na nich drzewa, pokryte już upiorna bieli
śmierci. Mewy, czepiające się ostatnich sterczących z wody wierzchołków,
sprzeczały się hałaśliwie o łup. Droga wiodła dalej na północ, wzdłuż linii
brzegowej. Zapadła głęboka noc. Podróżni rozbici obóz nad zatoką, wypatrując
bezustannie barki, która miała przypłynąć po nich.
Kilku mężczyzn zbierało przez cały dzień ślimaki. Obecnie wrzucono je do wrzącej
wody, po czym przy pomocy odłamanych z krzewów kolców wydobyto z muszli
delikatne, mdłe mięsiwo. Do tego było lamponi, słodka dzika cebula, występująca
tu obficie na skalnym podłożu.
Wśród nocy Steve zbudził się nagle: wydało mu się, że mężczyźni przenoszą
obozowisko nieco wyżej ze względu na gwałtowny przybór wody. Okazało się jednak,
że wszyscy śpią - oprócz dwóch pędraków, przykucniętych obok zgasłego ogniska.
Spojrzeli na niego w milczeniu.
Woda była czarna. Drobne fale ginęły w paprociach i niskich zaroślach. Zatopione
drzewa obrały na miejsce swego ostatniego spoczynku większe głębiny, do których
nie dobiegają już ptasie trele. Czuło się rześki powiew soli i woń dali, a w
górze, tuż nad widnokręgiem złocił się półksiężyc, zaznaczający wysoki,
pełgający szlak ku niepewności.
Krótko przed brzaskiem rozległy się okrzyki. Steve zbudził się i spojrzał na
wodę: w nieregularnych odstępach czasu błyskało światełko. Harald odpowiedział
na hasło, zasłaniając latarkę na moment kapeluszem i odsłaniając ją z powrotem.
Wreszcie Harald nałożył czapkę na głowę i wyjaśnił: - Nadałem im kodem wiadomość,
że wszystko w porządku.
Stopniowo rozjaśniało się coraz bardziej, ale jakkolwiek Steve wytężał wzrok,
nie był w stanie dostrzec na wodzie żadnego statku. Mimo to dobiegało go z
tamtej strony beczenie kóz. I nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
dojrzał kontury statku wyłaniającego się z oparów porannej mgły. Steve nie
dziwił się już, że zauważył go dopiero teraz: burty, nadbudówki, reja i maszt
pokryte były granatową, niemal czarną farbą. Nawet żagiel ufarbowano na kolor
granatowy. Całość sprawiała niezmiernie ponure wrażenie. Właśnie zrefowano
żagiel i ściągnięto reję. Statek powoli dobijał do brzegu.
Wygląda jak statek płynący po rzece podziemi, pomyślał Steve. Po co pomalowali
go na czarno?
- Nie jest wprawdzie ładny - odezwał się Harald, jak gdyby usłyszał jego nieme
pytanie - ale niesłychanie praktyczny. Z powietrza nie można go dostrzec nawet za
dnia, a radarem nie wykryją go, bo jest z drewna. Szejkowie zatopili już nam dwa
statki i dlatego jesteśmy teraz mądrzejsi. - Pokiwał głową. - Tak, tak, jest
brzydki. Ale czy zgadniesz, ilu ludzi z Marynarki Wojennej zna się na budowie
okrętów? Mnie też nie chciało się w to wierzyć. N i k t ! Kilku cieśli, którzy
powinni raczej stawiać baraki, skleciło to cudo, a żeby znowu nam go nie
zatopili, zdecydowaliśmy się na powłokę o barwie ochronnej.
Na brzeg rzucono cumy, z burty zsunięto trap. Załoga odziana była w ciemne
burnusy i granatowe turbany oraz chusty. Ładunek i pasażerowie ukryci byli pod
czarnym żaglem.
- Statek odbywa rejsy dosyć regularnie, i przybija tu do brzegu co trzy
miesiące. W ten sposób utrzymujemy kontakt z naszymi bazami w Hiszpanii, skąd
sprowadzamy żywność, głównie bydło rzeźne. Poza tym statek przywozi ludzi
powracających z Atlantydy, a zabiera tych, którzy chcą się tam dostać.
Po trapie z łoskotem toczyły się baryłki z benzyną; z pokładu ściągano siłą
jedną po drugiej dwa tuziny dzikich kóz, które wiązano na brzegu; wynoszono
kosze z prasowanymi daktylami i wiązkami suszonych ryb; ładowano na pokład
bukłaki napełnione świeżą wodą z potoku - statek trzeba było przygotować na
długą, bo liczącą około tysiąca kilometrów podróż do ujścia Almanzery. Przy
przeciwnych wiatrach barka pokonywała tę odległość w trzydzieści pięć dni -
miesiąc spędzony pod bezlitosnym niebem, miesiąc zmagań z wiatrem wiejącym z
zachodu i z prądem Cieśniny Gibraltarskiej.
Z pokładu zeszło kilku podejrzanych typów, dawnych najemników. Najwidoczniej
polowali w dolinie Rhone, gdyż na ramionach dźwigali pęczki skór boiseiów.
Obecne przy tym pędraki zwietrzyły ich zapach i ożywiły się.
- Na waszym miejscu zostawiłbym je tu - zawołał Harald, wskazując na skóry. -
Jeżeli spotkacie na targu któregoś z synów Mojżesza, mogą być kłopoty. A tylko
oni mogą wam sprzedać zwierzęta juczne i wierzchowce. Bądźcie więc ostrożni.
Myśliwi spojrzeli niezdecydowanie po sobie, wreszcie rzucili na ziemię skóry. -
A wy nie sprzedacie nam żadnych zwierząt? - zapytał jeden z nich.
- Po co wam to? - Harald wskazał lekceważąco na zakurzone, czerwonawe
skóry
- Szejkowie płaca za nie dobra cenę.
- A czym chcecie zapłacić za wielbłądy?
- Mamy skóry i kły tygrysie. W Atlantydzie ich cena skacze z roku na rok.
- O tym można pomówić - mruknął Harald.
Steve zdążył już zorientować się w sytuacji. Samo utrzymywanie komunikacji
transatlantyckiej wymagało dużych ilości paliwa i stanowiło gest nadzwyczaj
hojny. Zapasy wysłane przez Marynarkę Wojenną w przeszłość były wprawdzie duże,
ale i one kurczyły się coraz bardziej. W zachodniej kotlinie olej do silników
wysokoprężnych był już teraz rarytasem, gdyż najemnicy odnaleźli większość
kontenerów i bezmyślnie wysadzili je w powietrze, lub też zatopili je w morzu.
Pojazdy były więc używane wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, na przykład kiedy
chodziło o uratowanie komuś życia lub o obronę twierdzy. Za paliwo nadsyłane z
Atlantydy trzeba było płacić, tak jak za inne towary. Młoda kolonia nie robiła
prezentów.
- Z drogi! - rozległ się nagle donośny okrzyk. Steve obejrzał się i dostrzegł
Blizzarda, który przybył tu na barce z północy. Właściwie trudno go było nazwać
"pędrakiem". Był niezwykle okazałym przedstawicielem swojej rasy o imponującym
wyglądzie zewnętrznym i powściągliwym zachowaniu, w ogóle miał w sobie coś
arystokratycznego. Promieniowała z niego godność. O ile Goodluck był dumnym
wojownikiem, zaprawionym w bojach wodzem, to Blizzard był księciem. Jego siwe
oczy spoglądały subtelnie i jednocześnie surowo. Miał wpływ również na ludzi;
poddawali mu się, nie wiedząc nawet o tym. Nikt w twierdzy nie zdziwiłby się,
gdyby ujrzał go pewnego dnia za biurkiem Harnessa, kierującego spokojnie jakąś
ważną akcją. Samice - w jego bezpośrednim otoczeniu było ich stale pięć lub
sześć - troszczyły się o jego komfort duchowy i cielesny, wprost ubóstwiały go.
Współzawodniczyły o to, która z nich zadba lepiej o wygląd jego sierści,
podsuwały mu smakołyki i czyhały na najdrobniejsza oznakę budzącej się w nim
chuci.
Teraz schodził z pokładu otoczony świtą jak pasza i pozdrowił wszystkich
obecnych łaskawym skinieniem głowy. Steve mimo woli odwzajemnił ten gest.
Targ znajdował się o pół dnia jazdy na wschód od przystani na szczycie górskim,
skąd rozciągał się wokoło widok na dolinę. Tu, na terytorium "neutralnym"
spotykali się mieszkańcy twierdzy, najemnicy, myśliwi i dawni uczestnicy
desantów, którzy zrezygnowali z dalszej służby w twierdzy, a teraz, tak jak
Mojżesz, usiłowali odbudować swa egzystencję w puszczach Europy Południowej. Tu
wymieniali swoje produkty: futra, skóry, dobra użyteczne sprowadzane z Atlantydy
lub te ze splądrowanych kontenerów, dzikie zwierzęta, poskromione już i
wytresowane. Oferta była nędzna a zarazem wzruszająca; przywodziła na myśl
przedświąteczne kiermasze, na których dzieci sprzedają dla szlachetnych celów
zmajstrowane przez siebie zabawki - tylko że tu celem handlu było pragnienie
przeżycia i uzyskanie namiastki luksusu i wygody; urozmaicenie tego mozolnego
życia.
Zadziwiała bogata podaż futer i skór.
- Czy macie tu popyt na tyle skór? - zapytał Steve Haralda.
- Po tamtej stronie dostajemy za nie wszystko, co potrzebujemy.
- Ale przecież tam jest ciepło przez cały rok.
- To nic. Chodzi o prestiż, sprawę mody - zachichotał Harald. - To oznacza dla nas
szczęście, któremu w dodatku możemy dopomóc. Po prostu nasi kupcy pojawiają się
tam odziani w futra, jak rosyjscy książęta. Można bez przesady stwierdzić, że
podbijają ceny w pocie czoła.
W tym momencie Steve zwrócił uwagę na młodego mężczyznę - przypominał mu
Mojżesza, takiego jakiego widział dziesięć dni temu.
- To Ruben, jeden z synów Mojżesza. Przyprowadził tu na sprzedaż jednoroczne
ogiery. Mojżesz jest już za stary na tak długą podróż. A ten wyrostek, który
przykucnął obok koni, to boisei.
Steve po raz pierwszy ujrzał jednego z owych nieśmiałych, łagodnych małpoludów,
o których słyszał już tak wiele. Był to samiec o wysokości chyba dwóch metrów,
barczysty jak orangutan. Miał cofnięte czoło, włochatą sierść w kolorze rdzy i
duże, ciemne oczy o bojaźliwym wejrzeniu. Przybył tu jako poganiacz w
towarzystwie młodego Callahana, teraz zaś przycupnął obok spętanych wielbłądów i
z całkowitym spokojem spożywał garść dzikiej cebuli, obierając ją najpierw z
łupin ostrożnymi, niemal delikatnymi ruchami.
Nagle ujrzał go wojownik z eskorty Blizzarda. Pędrak wyszczerzył zęby, opadł na
cztery łapy i bezszelestnie zbliżył się do swojej ofiary. Jego instynkt
myśliwski zbudził się nagle. Boisei zauważył go dopiero, kiedy było już za późno
na ucieczkę. Zawył z trwogi, po czym usiłował czmychnąć pomiędzy nogami
wielbłądów, ale pędrak miał go już w swojej mocy. Spłoszone wielbłądy dreptały
tu i tam, a przerażony boisei oddał mocz.
Steve stał jak wryty, nie wiedząc, jak się ma zachować. Przede wszystkim zaś nie
mógł zrozumieć co skłoniło pędraka do takiej agresji, gdyż ten kudłaty olbrzym
wcale go nie sprowokował.
W tym momencie nadbiegł Ruben. Błyskawicznie chwycił pędraka za uszy i odciągnął
mu głowę do tylu, aby szyja boiseia nie znalazca się w zasięgu zębów
awanturnika. W ten sposób pędrak dostał się pod strumień uryny i zawył, jakby
ktoś go zranił. Ruben puścił go i cofnął się o kilka kroków. Pędrak ocierał się
gorliwie, nie kryjąc wściekłości, wreszcie sprężył się do skoku i wystrzelił w
górę na wysokość dwóch metrów. Już dosięgał podbrzusza Rubena swymi ostrymi,
ciemnymi szponami, celując jednocześnie zębami w jego szyję, kiedy ten uprzedził
atak i zadał przeciwnikowi morderczy cios pięścią w płaski nos. Pędrak wykonał
pół salta do tyłu i runął na ziemię. Cios był tak mocny, że mógłby powalić byka,
jednak pędrak błyskawicznie przyszedł do siebie, zwinnie jak kot stanął na nogi
i pochylił się nieco. Ruben przyjął postawę bokserską. Pędrak, spodziewając się
znowu ciosu pięścią, próbował zmylić Rubena. Tym razem skoczył wyżej, chcąc
dosięgnąć szyi przeciwnika szponami tylnych łap, ale Ruben nieoczekiwanie cofnął
się o krok i powitał tę nadlatującą ku niemu masę mięśni tak potężnym
kopniakiem, że pędrak runął ponownie na ziemię i stracił przytomność. W
zadziwiająco jednak krótkim czasie powstał znowu.
Ruben, draśnięty jednym z ostrych jak brzytwa pazurów i mocno pokrwawiony,
zdążył jednak odwrócić się już do niego plecami i uspokajał przerażonego boiseia
i wielbłądy. Steve krzyknął, aby ostrzec go przed niebezpieczeństwem, ale Ruben
najwidoczniej nie dosłyszał go w panującym dokoła rozgardiaszu, gdyż nie
zareagował w ogóle na ostrzeżenie. Steve postanowił rzucić się od tyłu na tę
przeklętą bestię, aby udaremnić podstępny atak, kiedy nagle wydarzyło się coś
dziwnego. Pędrak spokojnie, jakby nigdy nic, podszedł do Rubena i zapytał: - To
twój? - wskazując przy tym na boiseia, który z trwogą wytrzeszczył oczy.
Kiedy Ruben kiwnął twierdząco głową, maluch odparł: - Przepraszam. - Następnie
dotknął palcem pokrwawionej koszuli na ramieniu Rubena, oblizał go i odszedł,
jakby cały ten epizod nie znaczył dla niego nic.
- Dlaczego te dwie rasy są nastawione wobec siebie tak wrogo? - zapytał Steve
młodego Callahana, kiedy siedzieli już w cieniu dachu z sitowia, czekając aż
koza pieczona na rożnie będzie gotowa.
Ruben, którego gęsta, obfita czupryna przywodziła na myśl gniazdo ptakatkacza,
poruszył świeżo obandażowanym ramieniem.
- Rzeczywiście, ich wzajemny stosunek do siebie jest dziwny. Boisei wyczuje
pędraka o milę i dosłownie moczy się ze strachu. Pędraki napawają się tym
strachem, przechytrzają ich bez trudu, bo są sprytniejsze od nich, i znęcają się
nad nimi bezlitośnie. Często pożerają ich potem. Widziałem jednak również
nieraz, że pędraki chowały uroczyście boiseia, obsypując grób kwiatami i
usypując z wierzchu kamienie - tak jak zwykły robić to jedynie w przypadku
śmierci swych wodzów. W górach można napotkać mnóstwo takich grobów. Widocznie
pędraki przy całej swej nienawiści jednocześnie czczą boiseiów. Czują, że są z
nimi spokrewnieni w większym stopniu, niż z innymi istotami, że są to ich
przodkowie, z tym że prowokuje ich świadomość własnej przewagi. Tamte miłe
głuptasy nie mają bowiem wobec nich żadnej szansy, chociaż górują nad pędrakami
siłą fizyczną. Ich głupota sprawia jednak, że wpadają w każdą zasadzkę
zorganizowaną przez tamtych. Kiedyś nadejdzie dzień, kiedy pędraki wytępią
boiseiów. Jeżeli o nas chodzi, zrobiliśmy wszystko, aby ich ocalić, ale takie
jest widocznie ich przeznaczenie.
- Z tego nie mógł rozwinąć się gatunek ludzki - pokręcił głową Steve.
- Ale też one istnieją dopiero od niedawna - odparł Ruben. - Przed nami jeszcze
cała przyszłość. Wszystko zależy od nas.
Steve potrząsnął zdecydowanie głową. My nie znaczymy nic, pomyślał, i niczego
nie zdziałamy. Nie odezwał się jednak nawet jednym słowem.
Kiedy jechali do domu, pogoda zmieniła się raptownie. Górskie szczyty otuliły
się chmurami. Nastał chłód, zaczęło padać, deszcz był drobny i siąpił
bezustannie.
Obozowe ogniska dymiły, ale przestały grzać. Noce były coraz chłodniejsze, dni
coraz częściej pochmurne. Las, który wtedy, gdy zdążali na północ, pachniał i
cieszył oczy grą barw, teraz był posępny i zamglony. Wierzchołki drzew
przeczesywały obwisłe chmury i strząsały wilgoć na paprocie. Błyszcząca sierść
zwierząt zmatowiała od wilgoci, a ich tętent rozbrzmiewał głucho na mokrym mchu
i poduszkach z opadłych igieł pinii. Nastrój był posępny, sprawiał, że milkli i
człowiek i zwierzęta.
Górskie potoki, jeszcze kilka dni temu skąpiące wody, gnały teraz ku dolinie,
Porywając za sobą kamienie i drzewa. Coraz częściej zdarzało się, że któreś ze
zwierząt, przedostając się na drugi brzeg, gubiło grunt, wpadało pod zaklinowane
w wodzie drzewo i zaczynało się topić. Mężczyźni stawali wtedy w wodzie
sięgającej im po pas, aby za pomocą lin wyciągnąć zwierzę na wierzch.
Najlepiej miały pędraki. Objuczone bronią i sprzętem, balansowały zwinnie po
zwalonych drzewach albo też wieszając się gałęzi przenosiły się z miejsca na
miejsce. Mokra sierść na ich twarzy sprawiała wrażenie, jakby dopiero co płakały
rzewnymi łzami. Ich oczy spoglądały jednak wesoło i nawet jakby z odrobiną
drwiny na widok niezaradności ich dalekich potomków.
Mimo ogromnego zmęczenia nikt nie mógł w nocy zasnąć, a Harald po przymusowej
kąpieli w lodowatym potoku kasłał tak, jakby chciał wypluć płuca. Raz zdarzyło
im się przeciąć trop wielbłądów, natknęli się też na ślady dzikich
kóz. Nie spotkali jednak nikogo. Kraina była rozległa i pusta. Należała
widocznie do drzew, i ptaków.
Do twierdzy dotarli późnym popołudniem. Pod pokrytym roślinami dachem było
ciemniej niż zazwyczaj. Ktoś rozpalił ognisko i przygotował suche ręczniki.
Przybysze tarli się nimi gorliwie, gdyż wszyscy byli przemarznięci i od kilku
dni chodzili w mokrym ubraniu.
Steve wytarł włosy i twarz ciepłym ręcznikiem, po czym wypił gorącą, aromatyczną
herbatę ze świeżej mięty. Dopiero potem pomógł rozsiodłać i wytrzeć do sucha
zwierzęta, ledwo trzymające się na nogach. Pełnym naręczem suchych dębowych
liści zaczął nacierać wilgotną sierść młodego wielbłąda, który drżąc na całym
ciele stał nieruchomo, obwąchując bez entuzjazmu wiązkę siana.
Rozdzielono ładunek, który miał zostać przeniesiony do magazynu. Steve wziął na
ramiona śliska kulę ze skóry, w którą wszyto suszone mięso. Uginając się pod
ciężarem kuli szedł ścieżką wiodącą do baraków. Ciepła herbata i wysiłek
osłabiły go do tego stopnia, że poczuł zawrót głowy.
Co krok spotykał ludzi z plantownicami i łopatami; trzeba było ogroblić potok,
który groził wystąpieniem z brzegów i podmyciem baraków. Szum wody zagłuszał
słowa.
- Po raz pierwszy, odkąd tu jesteśmy, mamy takie ulewy - powiedział komendant.
- Zmiany pogody następują szybciej, niż to się nam wydawało.
Steve chwycił za łopatę, aby wraz z innymi usypać równomiernie żwir w niska
tamę. Zaraz się ogrzeję, pomyślał.
- Jak było? - krzyknął Jerome, nie przerywając pracy.
- Wspaniale - zawołał Steve. - Poznałem na targu jednego z synów Mojżesza. Fajny
facet. Podobno Mojżesz ma więcej takich chłopaków, a poza tym hacjendę w Tessin.
- Murzyn w Tessin? - Jerome parsknął śmiechem. - Nie do wiary!
- Właściwie należy do niego cała Szwajcaria, a nawet reszta Europy. Na północ od
Alp żyje tylko kilka szczepów boiseiów, a ci uciekają stale przed pędrakami.
Jerome skinął głową. - Słyszałem o tym. To nic nowego. A przecież na tym
pustkowiu mogłoby się znaleźć miejsce dla wszystkich.
Nagle obaj odrzucili łopaty i pobiegli co sił. Dwóch mężczyzn taszczyło Haralda,
który załamał się pod ciężarem swojego ładunku i zemdlał. Śpiesznie przeniesiono
go do "lazaretu" mieszczącego się tuż za kantyną.
- Rozbierzcie go - poleciła Nina, ścieląc jedno z czterech łóżek. Z kuchni
przyniosła gorącą wodę i przelała ją do polowej wanny. Następnie wsadzono
Haralda do wanny, gdzie momentalnie przyszedł do siebie.
- Hej, cóż to znowu? - zachrypiał, jeszcze trochę oszołomiony, podczas gdy Nina
mydliła mu plecy i głowę. - A gdzie szacunek należny starszemu? - Zacisnął oczy,
kiedy zapiekło go pod powiekami. - Nie spodziewałem się tego po tobie, Nino.
Zawsze uważałem cię za osobę stateczną. - Jego zaczerwieniona twarz pojawiła się
nad brzegiem wanny, spoglądał na stojących wokoło z goryczą neofity, który w
trakcie świętego obrządku omal nie utopił się w Jordanie. - Nie jestem chory -
zasapał. - Zostawcie mnie w spokoju. Mam jeszcze dużo roboty.
- Przestań gadać, Hal, i kładź się do łóżka - zagrzmiał Jerome. - Masz gorączkę.
Harald spojrzał na niego posępnie. - Tak myślisz?
- Zaraz przekonamy się o tym - powiedziała Nina. - Zajmiemy się tobą, a w ciągu
kilku dni postawimy cię na nogi.
Harald spoglądał na nich nieufnie, ale napotykał same życzliwe twarze. Natarto
go porządnie ręcznikiem, po czym położono do łóżka. Nie stawiał oporu;
zrezygnowany pogodził się z losem. Zresztą niemal momentalnie usnął; nie wiedząc
nawet że co pewien czas jego towarzysze zaglądają do niego. Zjawiali się również
komendant, Blizzard i Goodluck - każdy z nich chciał się przekonać, co z chorym.
Po posiłku zasiedli przy ognisku, które nie zdołało wypłoszyć przenikliwego
zimna, wciskającego się w każdy kąt. Rozmowa nie kleiła się zbytnio, pytania i
odpowiedzi byty lakoniczne; kto w przyszłym roku uda się do Atlantydy, ilu
żołnierzy arabskich przyłączyło się do handlarzy, prowadząc wojnę na własną
rękę, ilu jest skłonnych zawrzeć pokój.
Nawet pędraki straciły humor. I one czuły, że coś się kończy. Mężczyźni żegnali
się jeden po drugim, po czym ginęli w mroku, aby zagrzebać się w chłodnej
pościeli i oddać się żałosnym snom.
Stan zdrowia Haralda nie był dobry. Steve przypuszczał, że to zapalenie płuc,
wysłał więc Jerome'a do komendanta po antybiotyki, jednak Harness potrząsnął z
ubolewaniem głowa.
- Już od ośmiu lat nie zdobyliśmy żadnego kontenera z lekami. Tamci też nie. W
przeciwnym razie coś z tych rzeczy pojawiłoby się na targu. Marynarka Wojenna
wyobraża sobie widocznie, że jesteśmy uodpornieni na wszelkie choroby. Francis
jest jak zwykle optymistą, a transport oznacza spore wydatki. Przykro mi,
majorze. Nie możemy mu pomóc. Harald musi przejść przez to o własnych siłach.
Na zmianę dotrzymywali choremu towarzystwa, o ile nie byli akurat wyznaczeni do
nasłuchu, patrolowania kotliny albo też innych prac w twierdzy: Steve, Jerome,
Charles, Murchinson, Ricardo Ruiz, Leonard Rosenthal, Elmer Trucy kuśtykający za
pomocą swoich kul, i oczywiście Nina, opiekująca się pacjentem.
Steve przesiadywał nocami na jednej z prycz w lazarecie, wysłuchując cierpliwie
chaotycznych opowiadań chorego, czuwając nad jego oddechem i ocierając mu pot z
czoła. Niekiedy wydawało mu się, że Harald nie śpi, lecz nasłuchuje jakichś
dawno już przebrzmiałych dialogów z przeszłości, ocierających się o sam skraj
jego świadomości, która nie była wyłącznie jego.
I naraz Steve nabrał dręczącego przekonania, że śmierć to w pewnym sensie
bezmyślność, starcza dezorientacja, niemożność świadomości odnalezienia się w
czasie i przedostania się z powrotem do teraźniejszości, nieustanne błądzenie po
labiryncie przeszłości, przysłuchiwanie się starczym dialogom ze wspomnień,
podczas gdy ciało, wydane niedbale na łaskę prawidłowości materii, butwieje w
katakumbach czasu.
Odsunął od siebie te czarne myśli. Naraz uświadomił sobie, że zdrzemnął się na
chwilę. Szybko otworzył oczy.
Harald nie spał, obserwował go bacznie.
- Nie chciałem ciebie budzić, Jerome - powiedział. - Ale skoro już się zbudziłeś,
chciałbym cię o coś zapytać. Czy widziałeś już kiedyś taki znak? Proporczyk z
krzyżem, wiszący na maszcie. Maszt trzymany jest przez owieczkę, która obejmuje
go prawa przednia noga i opiera go o ramię.
Steve potrząsnął głową.
- Agnus Dei - mówiąc to, Harald znaczącym gestem uniósł w górę palec wskazujący i
obnażył w uśmiechu bezzębne szczęki. - Baranek Boży, który nas zbawi.
Steve walczył dalej z sennością.
- Pamiętam, jak bardzo byłem oburzony, kiedy ujrzałem ten znak po raz pierwszy.
- Harald zakasłał, przez chwilę rzęził niepokojąco, po czym mówił dalej: - Byłem
jeszcze mały, chodziłem wtedy do drugiej albo trzeciej klasy. Miałem akurat
ferie wielkanocne i mój ojciec, który udzielał wówczas lekcji latania na
kopenhaskim lotnisku i prowadził warsztat naprawczy dla prywatnych samolotów,
zabrał mnie ze sobą do Niemiec, gdzie miał załatwić jakąś służbową sprawę.
Byliśmy w Monachium, podziwialiśmy ciepły dzień wiosenny i błękitne niebo, bo u
nas w Danii nie ma czegoś takiego nawet w lipcu. Ludzie siedzieli na wolnym
powietrzu, popijając piwo z ogromnych kufli. I wtedy ujrzałem w jednej z piekarń
całe stado owiec, takich agnus dei; dużych, średnich, małych, przypudrowanych
cukrem - jedna głupsza od drugiej i wszystkie obejmowały prawa przednia nogą
maszt, na którym wisiała flaga Danii. "Co to oznacza", zapytałem ojca. Jego mina
była poważna i zatroskana, kiedy zaczął mi wyjaśniać: "Widzisz, oni wyśmiewają
nas, Haraldzie. Chcą przez to powiedzieć, że nami, Duńczykami, rządzą baranie
głowy. Może zresztą mają w tym trochę racji". Tu mrugnął do mnie. Później
pamiętałem jeszcze długo tę kpinę widoczną w jego wzroku, ale nie umiałem sobie
tego wytłumaczyć. Nigdy nie wątpiłem w to, co powiedział mój ojciec. Byłem wtedy
bardzo rozzłoszczony i przez wiele lat nie potrafiłem przekonać się do Niemców. -
Harald zachichotał. Jego wesołość spowodowała męczący atak kaszlu. Na twarz
wystąpiły rumieńce, oczy zapełniły się łzami.
Bredzi w gorączce, pomyślał Steve. Strząsnął poduszkę i podsunął ją choremu pod
plecy.
- A czy wiesz, Jerome, gdzie zobaczyłem znowu ten znak? - zapytał Harald, patrząc
badawczo na Steve'a. - Tu!
- Tu? - zapytał z powątpiewaniem Steve. Nie wiedział, jak dalece można wierzyć w
te fantazje. Harald był przy zdrowych zmysłach, chociaż mylił go z Jeromem.
- Tu, tu! - upierał się Harald. - Pojechałem kiedyś jeepem dosyć daleko na
południowy wschód, w stronę Sycylii, i zatrzymałem się na niedużym wzniesieniu,
aby rzucić okiem na Kotlinę Tyrreńską. Wtem usłyszałem na wschodzie trzask
materializacyjny, a w kilka minut później nadleciało coś, co w latach naszej
młodości nazwalibyśmy: "latający spodek". Obiekt był polakierowany pięknym
błękitem kobaltowym, a na dachu sterczała groźnie armata, wyglądająca raczej na
antenę krótkofalową. Na dziobie natomiast widniał ten znak, przepiękny, złoty na
kobaltowo - błękitnym tle; owieczka z flagą. Wyprowadzam jeepa z ukrycia, jadę
wprost w stronę owego "spodka" i nie wierzę własnym oczom. Ze środka wydostaje
się drab wysoki jak drzewo, taki ponad dwumetrowy, odziany w skafander o barwie
kobaltu i hełm, jaki noszą astronauci, a na rękawie skafandra widzę znowu ów
znak. A więc do tego zwariowanego pokera zasiadła jeszcze jedna paczka, myślę.
Wysiadłem i podchodzę do niego. Pistolet maszynowy zostawiłem przezornie na
siedzeniu.
"Hej", zaczynam, ale ten typ nie rozumie w ogóle po angielsku, nie mówiąc już o
duńskim. Zaczyna gadać w języku, który przypomina mi trochę łacinę, ale nie jest
to ani łacina, ani włoski, raczej coś pośredniego. Nie mogę rozgryźć faceta.
Nagle widzę, że ta armata na dachu pojazdu podąża za każdym ruchem jego ręki.
Robię więc wszystko, żeby nie dać mu okazji do wyciagnięcia dłoni w moją stronę.
"Laser?", pytam jakby nigdy nic. On wyciąga rękę w stronę zagajnika, odległego
od nas o jakieś sześćset do siedmiuset metrów, lufa armatki przesuwa się,
wytryska z niej ogień, a drzewa dosłownie wylatują w powietrze, po czym giną w
płomieniach.
Kiwam z uznaniem głową i z mieszanymi uczuciami zerkam na owieczkę na jego
rękawie. Mówi coś tą swoją dziwną łaciną, a ja proszę Boga, żeby nie okazało
się, iż ten typ jest w służbie szejków. Ale moja obawa jest bezpodstawna.
Okazuje się, że służy w Papieskiej Flocie Śródziemnomorskiej - cokolwiek by to
oznaczało - i przybył tu z misją utorowania Panu drogi - cokolwiek by to nie
oznaczało. W każdym razie szejkowie dowiedzieli się wkrótce o obecności
krzyżowca. Było to tuż po bitwie o Gibraltar i nasi afrykańscy przyjaciele
rozmiłowali się w strzelaniu. Celowali w nas coraz dokładniej, ulotniłem się
więc, gdyż i tak nie mogłem mu w niczym pomóc. Potyczka trwała kilka dni.
Kobaltowo - niebieski trzymał się dzielnie. Jego armatka laserowa zapalała
pozycje nieprzyjacielskie jedna po drugiej, aż cała Afryka stanęła w
płomieniach. MIG - i zajmowały się ogniem i spadały w dół, ale w jakimś momencie
musiały go trafić, gdyż strzelanina ustała. Wykończyli go za pomocą pocisków
atomowych. Ja też dostałem wówczas spora dawkę pyłu radioaktywnego, czułem się
fatalnie przez cały tydzień.
Tak, Jerome, tak to było z tym facetem z Floty Papieskiej. Mimo wszystko
zaimponował mi. Sam przeciw tamtym, z całkowitą pogardą śmierci. I wtedy nagle
ten znak przestał wydawać mi się głupi, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli.
- Tak, rozumiem - odparł Steve. - A po nim pojawili się inni krzyżowcy?
Ale Harald nie odpowiedział. W jednej chwili usnął, oddychając z wysiłkiem przez
otwarte usta.
Po pewnym czasie przyszedł Jerome, aby go zluzować. Pół nocy spędził już z
Ruizem na służbie nasłuchowej, ale mimo iż był zmordowany, uparł się posiedzieć
przy Haraldzie. Tymczasem Steve poszedł do baraku, położył się na pryczy i
momentalnie usnął. Wkrótce potem - zdawało mu się, że minęło dopiero kilka minut
- ktoś złapał go za nogę i potrząsnął kilkakrotnie.
- Harald nie żyje - szepnął Jerome.
- O, mój Boże - jęknął Steve. Nie był w stanie podnieść się, aż zauważył, że
Jerome płacze. - Połóż się trochę - powiedział. - Ja zajmę się już wszystkim.
Wstał. Przeszedł go dreszcz, chociaż w baraku było ciepło. Na zewnątrz panował
jeszcze mrok.
- Niech to licho, zdrzemnąłem się tylko na chwilę, a kiedy otworzyłem oczy, on
już nie żył - powiedział Jerome. - Pozwoliłem mu umrzeć w samotności.
- Nie bierz sobie tego tak do serca, Jerome, przecież on tego nie zauważył.
Przez cały wieczór myślał, że to ty jesteś przy nim, a nie ja.
W lazarecie Steve spotkał Ninę i Goodlucka. Czyżby zwabił go zapach śmierci?
- On odszedł - odezwał się Goodluck.
- W naszym świecie mógłbyś zostać księdzem - powiedziała Nina z sarkazmem w
głosie.
W drzwiach stanął Harness. - Właśnie usłyszałem...
- Tak - kiwnęła głową Nina. - Musimy go umyć.
- Ja to zrobię - powiedział cicho Steve. Owinął zwłoki w płótno i wziął je na
ramiona. Zawiniątko nie było ciężkie.
- Przypilnuj, żeby Alfaro przygotował trumnę - powiedziała Nina do komendanta. -
Pochowamy go tu.
Wstawał świt. Steve podszedł do potoku, położył zwłoki do płytkiej wody tuż przy
brzegu, po czym rozpostarł płótno. Usta Haralda byty szeroko otwarte. Steve
oderwał kawałek materiału, po czym obmył zwłoki.
- Pochowamy go na tamtej górze, w słońcu - usłyszał nagle głos Elmera Trucy.
Steve spojrzał na niego. Nie zauważył nawet, kiedy starzec nadszedł. - On bardzo
lubił to miejsce w górze, gdzie pędraki chowają swoich wojowników, na pewno
wolałby leżeć tam, niż na Cmentarzu Zasłużonych, założonym przez Waltona.
Steve nie odpowiedział. Owinął zwłoki w mokre płótno i zaniósł je z powrotem do
lazaretu.
Jak mali są ludzie po śmierci, pomyślał. Tak jakby wraz z życiem tracili na
wielkości.
Deszcz ustał. Poprzez szpary w dachu przedarła się jasność. Nad górami na
wschodzie stało słońce.
Haralda pochowano nazajutrz na płaskim wierzchołku góry wznoszącej się nad
twierdzą, gdzie od niepamiętnych czasów spoczywali wielcy wodzowie i wojownicy.
Wokół rosły potężne dęby, okazałe cynamonowce i akacje. Poprzez szumiące
niespokojnie listowie przedostawało się słońce, rozjaśniając świeżo rozkopaną
ziemię i twarze zebranych. Czuło się tu obecność zmarłych. Powietrze było parne.
Komendant odczytał kilka słów, pozostali milczeli. Blizzard stał nachylony,
opierając się na potężnych pięściach, i wpatrywał się w dal.
Skromną trumnę pokrywała taka góra kwiatów, że ziemia obsypywała się z nich,
spadając bezszelestnie do dołu.
Wiatr szeptał w liściach, a gdzieś całkiem blisko śpiewała głośno cykada, z
uporem i niemal mechaniczną precyzją. Słońce stało wysoko na niebie.

GARSTKA STRACEŃCÓW

"Stanowiskiem nasłuchowym" nazywano formację skalną w kształcie ambony, na
zachód od twierdzy. Stąd roztaczał się rozległy widok na południe i południowy
zachód. Tuż za występem, porośniętym niskimi krzewami, które stanowiły doskonałą
osłonę przed niepożądanym obserwatorem z dołu i sąsiednich wzgórz, mieściła się
jaskinia, gdzie można było znaleźć schronienie w razie burzy lub pojawienia się
na niebie nieprzyjacielskiego samolotu. Tu przechowywano również sprzęt radiowy
i baterie, oraz aparaturę telefoniczną, za pomocy której utrzymywano łączność z
komendanturą w twierdzy.
Przez kilka kolejnych tygodni do służby na tym posterunku przydzielono Steve'a z
Murchinsonem. Najprzyjemniej było nad ranem. Kometa, którą ujrzeli pierwszego
dnia, przesunęła się już w kierunku wschodnim, oddalając się od słońca. Tuż
przed porannym brzaskiem wytrysnął nad górami gejzer światła, jak gdyby wstające
słońce wydmuchało powietrze niczym wieloryb, następnie błyszcząca głowa komety
uniosła się do góry, podczas gdy ogon pałał jeszcze na tle gasnących gwiazd, ale
tylko przez chwilę. Niebo rozjaśnił brzask.
Mijały miesiące, ale na niebie nie pojawiły się następne grupy podróżników. Na
zachodzie rozbrzmiewały eksplozje zrodzone przez trzaski materializacyjne, ale
wyczepianie dotyczyło jedynie kolejnych partii rurociągów i sprzętu. Charles
Murchinson rozróżniał już rodzaj przesyłki po trzasku, Steve również nauczył się
je rozpoznawać, ale każdorazowo upewniał się, obserwując teren lądowania przez
lornetkę. Charles natomiast nie odrywał się w ogóle od swojej lektury. Lubił
czytać; Steve pożyczał mu więc chętnie książki, które zabrał ze sobą.
Eksplozje, których odgłos dobiegał znad Afryki, rozbrzmiewały częściej niż nad
zachodnim skrajem wyspy, w rejonie zrzutów Marynarki Wojennej.
- Znowu otrzymują zaopatrzenie - złościł się Charles. - Marzę o takiej
przyszłości, w której Marynarka Wojenna byłaby na tyle mądra, aby uraczyć
tamtych kilkoma bombami atomowymi. To by zaoszczędziło nam wielu kłopotów. Ale
naukowcy z naszej Marynarki myśleli o tym równie mało, co ci z waszego, NASA.
- Co znaczy: "Z waszego NASA"?
Murchinson zaśmiał się sucho. - Za naszych czasów nie było żadnego NASA, nie
mówiąc już o podróżach kosmicznych. USA były biednym krajem, nie mogły sobie
pozwolić na taki luksus. Był to jednak kraj bardzo dzielny. Nasi żołnierze
wygrali wojnę z Niemcami i Japonią, kiedy Hitler zajął dawne ziemie Habsburgów,
szydząc z tego kolosa na glinianych nogach. Nie wyobrażasz sobie nawet, co
obiecywali nam wysłannicy cesarza, kiedy namawiali do przystąpienia do
ogólno - amerykańskiego sojuszu, aby wraz z republikami Lenina i Wielką Brytanią
odzyskać Francję i Hiszpanię, zniszczyć państwa osi i odrzucić do morza
Japończyków, którzy stali już u bram Los Angeles i dokonywali nalotów na Mexico
City i Pueblo.
A co było po wojnie? O wszystkim zapomniano. Cesarz nie wypłacił nawet rent
inwalidom wojennym, którzy nadstawiali głowy za Pemex na Okinawie i nad Algarve.
Państwa naftowe zjednoczyły się. Maksymilian podał rękę szejkom, szachowi, a
potem ajatollachom. Ceny ropy naftowej rosły i rosły, tak samo jak u nas liczba
bezrobotnych. I tak to trwało do chwili ogłoszenia ustaw energetycznych Cartera,
zgodnie z którymi każdy Amerykanin kupując żarówkę 100 - watową musiał udowodnić,
że potrzebna mu ona jestĄ do celów zawodowych.
Nic dziwnego, że postawiliśmy wszystko na tę kartę, która Fleissiger wyczarował
z rękawa: na jego bajeczną machinę czasu, na akcję Marynarki Wojennej na Morzu
Śródziemnym. Była to nasza jedyna szansa: dopuścić szejków do żyły i zdobyć też
kawał tego ciasta, aby wyzwolić się z dławiącego uścisku Cesarstwa. Dlatego
zaangażowaliśmy w ten zwariowany projekt wszelkie środki. Chcieliśmy mieć
Florydę i dostęp do Zatoki Meksykańskiej. Oczywiście Stany Zjednoczone chętnie
odkupiłyby półwysep od Castro. Sto lat wcześniej można było kupić te bagna od
Hiszpanów za grosze, ale Castro żądał więcej, chciał uprzemysłowić swoja wyspę,
a Waszyngton nie mógł konkurować z Pemexem. Nasze dolary nigdy nie były łakomym
kaskiem, a po układzie z Miami ich wartość spadła jeszcze bardziej. Gdziekolwiek
na świecie pojawiłeś się jako obywatel USA i kładłeś dolary na stół,
dostrzegałeś pogardliwą minę. Bardzo mi przykro, mister, wszystko już wykupione.
Nie, żadnego pokoju, wszystkie zarezerwowane. Nawet butów nie chciano ci
oczyścić. Gdybyś wyłożył pesos albo dirhany - sezamie, otwórz się! I wszystko by
stało wtedy otworem.
Wiem, co mówię, mój przyjacielu. Bytem po drugiej stronie Missisipi, w Teksasie,
jako gastarbeiter, tak jak wielu innych z USA, zbierałem bawełnę i pracowałem
dla Pemexu. Spaliśmy w zapluskwionych barakach, a kto zachorował, mógł od razu
żegnać się z pracą. A wtedy nie zatroszczył się o niego nawet pies z kulawą nogą
- jedynie ci z cesarskiej policji. Oni zawsze sięgali szybko po pałki i colty,
opróżniali delikwentowi kieszenie i wrzucali go do Missisipi.
Czy wiesz, jak po tamtej stronie wymawia się słowo "Jankes"? Tak, jakby ktoś
plunął ci w twarz. Taka jest prawda.
W moim świecie karta leżała odwrotnie, pomyślał Steve. Ale fakty były
identyczne. Nie odezwał się jednak.
- Wtedy pojawił się ten kapitan Francis, z jakiegoś laboratorium zbrojeniowego
Marynarki Wojennej w Bostonie, i powiedział: Tak nie może być dłużej. Opinię tę
podzielało wiele osób, ja również. Z Fleissigerem współpracował nad
skonstruowaniem tej cudownej broni jakiś Japończyk, nazywał się tak jakoś
dziwnie, Kawa Nikto taty, coś w tym rodzaju. Jego ojciec uciekł z niewoli
meksykańskiej i przepłynął Missisipi, jak Tomek Sawyer i Huckleberry Finn z tej
powieści Marka Twaina. Okazało się, że to cudo, chronotron, funkcjonowało
naprawdę - tylko że w jednym kierunku. Ale wtedy nikt jeszcze o tym nie
wiedział.
Dosyć już tego, powiedział wtedy Francis. Czas najwyższy skończyć z tym. Nie
będziemy dłużej całować szejkom stopy za każdą baryłkę ropy i pozwalać cesarzowi
na wypompowywanie nam wody z Missisipi, żeby mógł sobie nawadniać tereny na
Południowym wschodzie. Teraz odwrócimy wreszcie kartę i wypompujemy szejkom ropę
spod ich tyłków, zanim zdążą na niej usiąść. Poprowadzimy ja przez wysuszone
Morze Śródziemne i całą Europę aż do Morza Brytyjskiego...
- Chyba do Morza Północnego - sprostował Steve. Charles spojrzał na niego
zaskoczony.
Tam właśnie wydobywa się od kilku lat trochę gazu i ropy naftowej. Sullum Voe
rozbudowano do olbrzymiego portu naftowego, wyspy Szetlandzkie i Orkney zapchane
są rafineriami, w których przerabia się złoto tryskające z dna Morza
Brytyjskiego. Ale co druga platforma wiertnicza pomiędzy Ekofisk a wybrzeżem
szkockim będzie zamaskowaną machiną czasu, która sprowadzi wszystko z
przeszłości. Jeszcze kilka lat i Pemex razem z tym zidiociałym cesarzem będą się
musieli nieźle namęczyć, żeby sprzedać swoją ropę. My w każdym razie nie kupimy
od nich nawet baryłki. Wraz z tymi krajami europejskimi, które nie związały się
z Habsburgami, będziemy zaopatrywać się w ropę w Morzu Brytyjskim. - Charles
wzruszył ramionami. - Tak wyobrażał to sobie Francis... i ja zresztą też, dopóki
nie przekonałem się, że jest inaczej. Dlatego zgłosiłem się do Marynarki,
chciałem pomóc krajowi wydostać się z tego błota. Po przybyciu tu i
zorientowaniu się, jak sprawy stoją, rozczarowałem się. Chciało mi się wyć,
Steve, kiedy przekonałem się, jak nieudolnie zorganizowano całą tę akcję: fiasko
było właściwie nieuniknione
Milczeli przez chwilę. Steve poczuł, że lubi tego drobnego, ruchliwego
człowieka, mimo że był nieco zgryźliwy. Można było jednak na nim polegać i Steve
zdał sobie sprawę, że znalazł w nim przyjaciela. Postanowił zmienić temat.
- Powiedziałeś przedtem, że w powieści Marka Twaina Huckleberry Finn i Tomek
Sawyer przepłynęli przez Missisipi.
- Bo tak było.
- Ja też czytałem Marka Twaina. Ci chłopcy wcale nie przepłynęli przez rzekę.
Dostali się na wyspę...
- Posłuchaj, Steve. Znam dokładnie wszystkie książki Marka Twaina; powieści,
sprawozdania z podróży, autobiografię, czytałem je wiele razy.
Steve spojrzał na niego przerażony; coś zaczęło mu świtać w głowie, coś tak
niesamowitego, że nie chciał w to uwierzyć.
- A gdzie urodził się Mark Twain? - zapytał.
- Przecież o tym wie każde dziecko - odparł Charles. - W Illinois.
- Słyszałeś już kiedyś o mieście Hannibal?
Charles myślał przez chwilę intensywnie. Potem potrząsnął głową. - Nie, nigdy.
Widocznie leży gdzieś po tamtej stronie rzeki.
Steve pokiwał głową. - Tego Marka Twaina nie znam - powiedział. - Ale leżeli
chciałbyś poznać mojego Marka Twaina, to mam u siebie wybór jego
najwybitniejszych dzieł.
Wieczorem podał przyjacielowi sfatygowany już egzemplarz dzieł Marka Twaina.
Murchinson wziął książkę i zniknął na cały następny dzień. Dopiero rankiem
trzeciego dnia pojawił się na występie skalnym, gdzie Ricardo Ruiz i Steve
pełnili wartę nasłuchową. Bez słowa oddał książkę. Był blady, wyglądał na
wycieńczonego I i niezmiernie wzburzonego.
Musi czuć się tak, jakby znienacka spojrzał na dno przepaści, pomyślał Steve.
Murchinson wpatrywał się długo w zachodnią kotlinę, milcząc. Dął silny wiatr,
wystarczająco silny, aby wycisnąć spod powiek łzy. Charles otarł sobie oczy i
powiedział szorstkim głosem: - Niewiarygodne.
Raptem odwrócił się do Steve'a i spojrzał mu w oczy z ciekawością, ale
jednocześnie z trwogą.
- Steve, widzę ciebie wyraźnie - powiedział. - Widzę twoją opaloną twarz drobne
zmarszczki; orzechowe oczy. Widzę twoje pełne, ciemne wargi, posiwiałe skronie,
nieduże, trochę odstające uszy. Jesteś mi bliski i istniejesz naprawdę Ale mimo
to jesteś bardziej oddalony ode mnie niż inna galaktyka, jesteś jak upiór, ta
jak ten twój Mark Twain. Gdybym pozostał w moim świecie, nigdy byśmy się nie
spotkali. Nie urodziłeś się w moim świecie. A gdzie właściwie się urodziłeś?
- W Los Angeles.
- W Los Angeles - powtórzył Charles, wymieniając nazwę miasta twardo, nieco
gardłowo, w sposób właściwy Hiszpanom. - W Los Angeles rodzi się niewielu
Jankesów, to miasto klasztorów i świątyń. Jeszcze w latach dwudziestych tego
wieku palono tam książki i ludzi, aby przypodobać się Bogu. W Los Angeles rządzi
Inkwizycja, Czerwone Habity, orzekające o życiu i śmierci, myślach i snach.
Przypuśćmy jednak, że urodziłeś się w Los Angeles mojego świata. Czym byś się
zajmował? Byłbyś pilotem u Diablos des Los Aereos, którzy zabijają czas w Manili
i zrzucają napalm na dżungle w Zamboanga i Basilan, aby wytępić pogańskich
Morosów, lub bombardują w Brazylii gniazda oporu Indian za to, że są oni wygodni
dla Pemexu lub dlatego, że znaleziono u tych biednych analfabetów leninowskie
ulotki o rzekomo podburzającej treści, pochodzące z drukarni Castra? - Odwrócił
się gwałtownie. - Wybacz mi, Steve. Nie chciałem cię ranić, ale świadomość tego
wszystkiego jest okropna.
- Skąd ta gorycz? - zapytał Steve. - Czyżbyś tęsknił za swoim światem? Był tak no
mało wart co mój.
- Chciałbym żyć w twoim świecie. Był większy niż ten, który wyobrażałem sobie na
podstawie obietnic Francisa. Zresztą ten kretyn przegrał świat jeszcze lepszy i
nawet tego nie zauważył.
- To normalne - odparł Steve. - Mógłby uświadomić sobie to wszystko jedynie wtedy,
gdyby był tu z nami.
- Tylko że wtedy zastrzeliłbym go jak psa - zapewnił Charles Murchinson. -
Posłałbym go do piekła.
- Jestem pewien, że znalazł się już w nim bez twojej pomocy.
- A cóż to za piekło, którego nawet nie zauważyłeś?
Steve wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że najstraszliwsze, jakie może
istnieć.
- Często zastanawiałem się - wtrącił Ruiz - czy jedna przyszłość wyklucza drugą,
czy też istnieją one obok siebie równolegle.
- W jakiś sposób chyba tak - powiedział Steve. - Przynajmniej w naszych
wspomnieniach. Wątpię jednak, aby istniały w rzeczywistości. Zresztą za mało
wiemy jeszcze na ten temat.
- W takim razie ta przyszłość, która istnieje w moich wspomnieniach, umrze wraz
ze mną - powiedział Ruiz.
Steve przytaknął.
- A więc powinienem spisać to wszystko.
- Dla kogo? - zapytał Charles.
- Dla Goodlucków i Blizzardów z następnych pięciu milionów lat. Dla potomków
mieszkańców Atlantydy.
Charles roześmiał się. - Daj spokój, Ricardo. Nasz świat nie był wart tego, aby
go naśladować. Ludzie utworzą lepszy.
- Ale nasze zapiski mogłyby im pomóc.
- Nie doceniasz przestrzeni czasowych - zaoponował Steve. - Pomiędzy dniem
dzisiejszym a epoką zwaną "kulturą ludzką" rozciągają się trudne do opisania
pustkowia, w których przewarstwia się stale pył dziejów. Nawet piramidy nie
przetrzymały tak długiego okresu. Co więc dadzą te strzępy papieru, informujące
o odległej przyszłości, która nawet nam wydaje się już nierzeczywista? Naucz ich
lepiej paru nieczystych zagrywek, dzięki którym zwiększy się ich siła przebicia.
Tylko tyle możesz im dać na tę daleką drogę.
W kilka tygodni później Steve udał się wraz z Jeromem i Leonardem Rosenthalem na
północ, aby dokonać inspekcji wybrzeża - Steve ujrzał o raz pierwszy zjawisko
materializacji. Chodziło o paczkę tuzina rur o długości pięćdziesięciu metrów.
Trzask materializacyjny odbił się echem wzdłuż zachodnich stoków górskich. Z
przodu i z tyłu ładunku rozwinęły się całe grona spadochronów, jaśniejąc
wiosenną bielą, następnie cały zrzut wylądował majestatycznie, uderzając o
powierzchnię morza jakby w zwolnionym tempie. Bryzgi wody strzeliły w górę, po
czym opadły bezszelestnie z powrotem. Spadochrony zwiotczały, - następnie -
podczas gdy rury tonęły z wolna - wydęły się ponownie przy obrzeżach, aby w
końcu w ślad za ładunkiem pogrążyć się również w głębinach.
Na wiosnę Steve i Charles wybrali się na polowanie na kozy w górach leżących na
wschód od twierdzy. W okolicach tych roiło się od węży, założyli wiec wysokie
buty, przed słońcem natomiast miały ich chronić szerokie, uplecione z turzycy
kapelusze. Polowali za pomocy łuków, aby zaoszczędzić amunicji i nie zwabić
nieproszonych gości.
Charles trafił młodą kozę, ale nie zabił jej. Ranne zwierzę umykało pod górę,
mężczyźni wspinali się w ślad za nim poprzez piargi, gąszcz kaktusów i suche,
kolczaste zarośla. Zadyszani, dostrzegli wreszcie swoją ofiarę: koza utknęła w
gęstych zaroślach. Daremnie usiłowała poderwać się na nogi, widząc nadchodzących
prześladowców. Jej żałosne beczenie nie pomogło: Charles rzucił się na nią i
szybkim ruchem poderżnął gardło. Z rany trysnęła jasna krew, oblewając mu prawe
ramię, którym podtrzymywał słabnące ciało zdychającego zwierzęcia. Podniósł
głowę. Słońce oświetliło jego szczupła, opalona twarz pod szerokim rondem
kapelusza. Na policzkach i czole czerwieniły się krople krwi. Zadowolony z
siebie uśmiechnął się, otarł nóż i wstał. Steve pomógł mu wyciągnąć zwierzę z
zarośli.
W tym momencie na południu rozległ się trzask materializacyjny. Charles skoczył
jak oparzony i gorączkowo zaczął wodzić wzrokiem po południowej części nieba.
Następnie spojrzał na swoje pochlapane krwią ręce i w jego oczach błysnął
strach. - To zły znak! - wystękał. - Niech to diabli! - Pośpiesznie zaczął
ocierać ręce o mizerną trawę, rosnącą tu i ówdzie pomiędzy głazami, ale krew
zdążyła już skrzepnąć. Ciemniejące plamy sięgały mu aż po łokieć.
Steve podał mu łuk i kołczan i dźwignął zdobycz na ramiona. Zwierzę było jeszcze
ciepłe, znowu zaczęło krwawić. Śpiesznie zeszli na dół, po czym pobiegli w
kierunku twierdzy.
- Zaraz zacznie się zabawa - krzyknął Charles.
W dziesięć minut później nad kotlinę nadleciały z południowego wschodu dwa
MIG - i.
- Do diabła! - zaklął Charles. - I jak na złość ani jednej chmury! Biedacy! Kiedy
dotarli w końcu do twierdzy, Steve miał wrażenie, jakby ktoś przetarł mu gardło
papierem ściernym. Rzucił kozę w piach między jednym barakiem a drugim, zerwał
kapelusz z głowy nałożył hełm i chwycił pistolet maszynowy.
- Jest pan ranny? - krzyknął Harness.
Steve spojrzał na niego zdezorientowany. Dopiero po chwili zrozumiał sens
pytania: jego ramię ochlapane było krwią zwierzęcia. Potrząsnął tylko głową.
- Weźcie helikopter. Inni już są w drodze, ludzie Goodlucka, Blizzarda; każdy
kto nie był niezbędny w twierdzy. Uważajcie na siebie: na południowym zachodzie,
nad wodą, zauważono najemników, co najmniej tuzin.
- Gdzie oni wylądowali? - zapytał Charles.
- Jeszcze nie wiem. Kiedy tylko uzyskam namiar, podam wam dane przez radio.
Ruszajcie!
Co sił w nogach, pognali w stronę lądowiska. Na miejscu byt już stary Trucy,
właśnie usuwał maskowanie. Wspólnie przygotowali maszyny do startu. Steve puścił
w ruch śmigło. W dwie minuty później wznieśli się do góry i obrali kierunek
południowy. Lecieli nisko, ocierając się niemal o wierzchołki drzew. W
odległości kilku mil przemknęły w kierunku wschodnim oba MIG - i, jeden za drugim.
- Nie wznoś się bardziej - powiedział Charles. - One są szybsze. Dopóki nas nie
wypatrzą, nie musimy się niczego obawiać, mimo ich zdalnie sterowanej broni. Ale
potem musimy zmykać, zanim zawrócą.
Steve, skierował śmigłowiec na południowy wschód, w stronę lądowiska. Daleko
przed nimi wzbijały się w niebo słupy dymu, prawdopodobnie po nalocie bombowym.
Charles wpatrywał się bacznie w mijany teren.
- Patrz uważnie. Powiem ci, kiedy ptaszki nadlecą ponownie.
W słuchawkach rozległ się głos komendanta. - Na pewno wylądowali dalej, na
północnym zachodzie, bliżej wody niż ci ostatni. Słyszy pan, Stanley?
- Zrozumiałem. - Steve skorygował kurs.
- Staraj się przelatywać nad jasnym tłem, wtedy nie będziemy rzucać się w oczy.
Oni powinni zaraz tu być. ,
W dwie minuty później obydwa myśliwce ponaddźwiękowe przemknęły z hukiem lotem
koszącym na zachód.
- Znowu mieliśmy szczęście. - Charles odetchnął z ulgą. - Teraz to nie może już być
daleko.
W tym momencie nastąpiły jednocześnie następujące wydarzenia: Steve dostrzegł
przed sobą błysk, jakby po wystrzale, usłyszał donośne "ping", a z lewej strony
jego pola widzenia szyba wieżyczki zmąciła się wokół niewielkiego otworu.
Jednocześnie światło wpadające do wieżyczki z lewej strony przybrało barwę
purpurowa. Czerwień przybrała na sile w mgnieniu oka.
Instynktownie Steve poderwał maszynę na prawo i tuż nad wierzchołkami drzew
zawrócił niemal w miejscu o 180 stopni.
- Co się stało? - zawołał przerażony, ściskając mocno w dłoni drążek sterowy i
zerknął w lewo. Ale Charles nie odpowiadał. Z szeroko otwartymi oczyma wisiał
bezwładnie w uścisku pasów.
Steve zacisnął na moment oczy. Znowu ujrzał, jak Charles trawą ociera sobie ręce
z krwi kozy. Karkołomnie wylądował na ziemi, wyłączył silnik, wygramolił się i
zaczął wymiotować. Przez kilka minut siedział w bezruchu, nie mając odwagi
otworzyć oczu. Na zachodzie rozbrzmiewała strzelanina.
W końcu wstał, podszedł do maszyny, oswobodził Charlesa z pasów, podniósł go z
fotela, przeniósł o kilka metrów dalej i ułożył na ziemi.
Następnie zerwał trochę gałęzi i prowizorycznie zamaskował śmigłowiec, po czym
wziął pistolet maszynowy i zaczął przedzierać się na zachód. Morze było już
blisko, czuł jego orzeźwiający powiew. Jakieś dwieście metrów dalej natknął się
na zabitego pędraka ze szczepu Blizzarda. Wkrótce dostrzegł szybowiec: podczas
lądowania zgolił kilka drzew, doznając wielu poważnych szkód, był jednak
otwarty, nie było też w nim pojazdu.
Przez polanę przebiegł jeden z najemników. W tym momencie zaterkotał pistolet
maszynowy i mężczyzna trafiony runął na ziemię.
Steve, przytulony do drzewa, usiłował rozpoznać sytuację. Strzały padały z
prawej strony; prawdopodobnie okopali się tam przybysze albo ludzie z twierdzy.
Kryjąc się Steve sunął do przodu, aż dotarł do skraju polany. Wówczas dojrzał
jeepa. Leżał na prawym boku. Przednia szyba była zgruchotana pociskami, jakiś
mężczyzna, prawdopodobnie kierowca, wisiał martwy w pasach. Niecałe pięć metrów
od pojazdu leżał drugi trup, tak jak tamten z grupy lądującej. Sadząc po
sprzęcie był to oddział czteroosobowy. Gdzie więc byli dwaj pozostali? Steve
nachylił się, usiłując przejść dalej pod osłoną krzewów.
- Człowieku, kryj się - zawołał ktoś i w tym momencie Steve poczuł uderzenie w
ramię. Zachwiał się i runął w zarośla obok leżącej tam już postaci w
kombinezonie. Nieznajomy chwycił go za pas i wciągnął głębiej w krzaki.
- Bailey - usłyszał Steve. - Rick Bailey. - Pokryta kurzem twarz skrzywiła się w
uśmiechu, osłaniając godne pozazdroszczenia uzębienie. - Niech pan pokaże. Dopiero
teraz Steve uświadomił sobie, że palący ból w lewym ramieniu nasilił się.
Niezręcznie usiłował wymacać bolące miejsce.
- Nie palcami! - krzyknął Bailey. Wprawnie zbadał ramię. - To tylko draśnięcie.
Sprawka tego typa na drzewie. Nie można go dosięgnąć z pistoletu, do tego
potrzebny jest karabin.
Steve położył się na brzuchu i zagryzł wargi.
- Co to za ludzie? - zainteresował się Bailey.
- Im chodzi o wasz bagaż. Przede wszystkim o amunicję.
- Domyślam się. Ale co to za jedni? Rosjanie czy inni?
Steve potrząsnął głową. - Gdybym chciał to wszystko wyjaśnić, nie starczyłoby
nam czasu. Ale jest ich co najmniej tuzin.
- Czterech lub pięciu może pan już odliczyć. Zostali wyeliminowani. Dobrze, że
ostrzegliście nas przez radio. Mielibyśmy jeszcze mniejsze straty, gdybyśmy
zdołali jeepa wyprowadzić od razu z tego cholernego szybowca. A tak otoczyli
nas. Mieliśmy szczęście, że nie ostrzelali nas z MIG - ów.
Steve skinął. - Gdzie jest wasz czwarty człowiek?
Bailey wskazał kierunek ruchem głowy. Steve odwrócił się i dwa kroki dalej
dostrzegł na ziemi, za krzakami, skurczoną postać kobiety. Tuż obok leżał na
wznak zabity pędrak, również ze szczepu Blizzarda. Pocisk trafił go w prawą
skroń.
- Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy nagle zjawił się obok mnie ten szympans z
hełmem na głowie, mówiąc po angielsku, żebym go osłaniał. Udało mu się jednak
zrobić tylko kilka kroków, potem wypatrzył go snajper. Przyciągnąłem go od razu,
ale nie mogłem mu już pomóc.
Steve poczuł, że znowu zbiera mu się na wymioty. - Teraz ja spróbuję. Ja...
- Jeszcze czego! Nic nie poradzimy przeciw takiej przewadze. A gdzie nasi
ludzie?
- Z pewnością niedaleko. Jeżeli są tu wojownicy Blizzarda...
- Czyi wojownicy?
- Blizzarda. To przywódca tych mężczyzn. - Tu wskazał na martwego pędraka.
- Małp?
- To nie małpy.
- Słuchaj pan! Potrafię przecież odróżnić człowieka od małpy.
- Nie, nie potrafi pan! - zawołał gwałtownie Steve.
Bailey spojrzał na niego zaskoczony. Potem potrząsnął głową; jak gdyby chciał
odegnać od siebie zły sen. - Okay. A pan pasie tu owce?
- Jak to?
- Na to wskazuje pański zapach. Niech pan obserwuje bacznie prawą stronę. Ja
będę ubezpieczać lewą. Potem zobaczymy, kto jest szybszy, pańscy ludzie czy
tamci. Może uśmiechnie się do nas szczęście.
Dwa razy przeleciały nad nimi z hukiem myśliwce bombardujące, po czym zawróciły,
ginąc po chwili w przestworzach. Raz usłyszeli czyjś krzyk i cztery, może pięć
wystrzałów, poza tym panował spokój. Steve przeszywał wzrokiem zarośla. Niekiedy
wydawało mu się, że dostrzega jakiś ruch,, nie znalazł jednak żadnego
konkretnego celu. Ból w prawym ramieniu dokuczał mu coraz bardziej. Kilka razy
dobiegło go tłumione pochlipywanie kobiety.
- Weź się w garść, Jane - odezwał się Bailey zdumiewająco łagodnie. - Nie
utrudniaj sytuacji.
W kilka minut później przyczołgała się i położyła między nimi. Steve zerknął na
nią kątem oka. Drobna, krucha istota. Zadarty nos pod zbyt obszernym hełmem był
mocno opalony i piegowaty. Twarz wydała mu się znajoma. Ile to już minęło lat?
Dwa, może dziesięć? A może całe tysiąclecia? Ostatni raz widział ją w
Madrycie... Jane... Jane Brookwood. Razem z nią byt Loorey. Wielki Boże, ależ
oczywiście! Ona też należała do oddziałów desantowych, była przeznaczona do
drugiego rzutu.
Ukryła twarz w dłoniach na widok poległych, leżących obok jeepa.
Nagle po przeciwległej stronie polany rozległy się okrzyki i wystrzały z broni
palnej. Na moment przylgnęli płasko na ziemi, po czym zajadle zaterkotał
pistolet maszynowy Baileya.
- Do diabła! - zawołał Rick. - Chętnie ustrzeliłbym tego łotra, ale zmienił
pozycję!
- Czuję ogień - odezwał się Steve, unosząc głowę. Na północy widać było gęste
kłęby dymu, dobiegł ich krzyk i donośny ryk. Zadrżała ziemia.
- Cóż to takiego? - zapytał Bailey.
- To nasi - odparł Steve, obserwując zbliżający się tuman kurzu.
- Niech to diabli! - zaklął Bailey na widok pierwszych szarobrunatnych stworów.
- Widzę, że Marynarka Wojenna zmobilizowała do walki z wrogiem całą menażerię.

Od północy zbliżała się horda sześciu do ośmiu baluchiteriów, istot z rodziny
nosorożców o długiej jak u żyrafy szyi i olbrzymiej czaszce - największych
ssaków lądowych, jakie kiedykolwiek stąpały po ziemi. Pochyliwszy groźnie łby,
orały hałaśliwie podszycie lasu niczym żywe spycharki. Na potężnych udach
samca - przewodnika stał Blizzard. Jedną ręką trzymał się za krótki ogon potwora,
drugą, uzbrojoną we włócznię, poganiał go. Jego biała sierść była potargana,
szczerzył zęby, kręcił głową jak w ekstazie na wszystkie strony i wydawał
przenikliwe, radosne okrzyki. Na postępujących z tyłu zwierzętach siedzieli,
uczepieni ich kurczowo, wojownicy Blizzarda i Goodlucka.
Kiedy ten osobliwy pochód przeszedł, Steve i Bailey podbiegli do jeepa, ale dla
tamtych dwóch było za późno na wszelką pomoc.
Po najemnikach nie było już śladu, jeżeli nie liczyć sześciu zabitych; czterech
z nich trafił Bailey, dwaj pozostali nie zdążyli się skryć i zostali rozdeptani
przez stado baluchiteriów.
Szybko wyładowali jeepa i wspólnymi siłami doprowadzili go do porządku,
umocowali zwłoki na przyczepie i podjechali do helikoptera. W kilka minut
później pojawili się Ruiz i Goodluck.
Steve poinformował ich o ostatnich wydarzeniach. Ruiz zbladł na widok zwłok
Murchinsona.
- Co za łotry! - załkał, kopiąc z niepohamowaną wściekłością przednie opony
swojego jeepa.
- Weź helikopter i zawieź pannę Brookwood do twierdzy - powiedział Steve - Ja
pojadę jeepem.
Meksykanin potrząsnął w milczeniu głową, przeniósł zwłoki do samochodu i ułożył
sobie na kolanach głowę przyjaciela, po czym zamarł w bezruchu, wpatrując się
przed siebie. Pozostali trwali przez dłuższą chwilę w milczeniu. Wszyscy
odczuwali zmęczenie i przygnębienie. Steve narwał całą garść trawy i zaczął nią
czyścić kokpit helikoptera. Bailey pomagał mu. Zmoczył suchą trawę wodą z
menażki.
- To byt jego przyjaciel? - zapytał.
- Właściwie wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi - odparł Steve. - Przybyli tu razem
dwanaście lat temu, z tej samej przyszłości.
- Jeżeli o mnie chodzi, to zostanę tu tylko pięć lat, ani dnia dłużej. Nikt nam
nie mówił, że trzeba tu będzie nadstawiać głowy. Steve spojrzał mu prosto w
oczy.
- Nie będzie pan miał innego wyjścia, jak wytrzymać tu dłużej. Po prostu
oszukano nas.
Żywe, piwne oczy Baileya wpiły się w niego. - Co pan wygaduje?
Steve wyjaśnił mu sytuację. Szczęki Baileya zadrżały, nieznacznie potrząsnął
głową, po czym osunął się na płozy śmigłowca i utkwił wzrok w swoich pokrytych
krwią dłoniach. Wreszcie ściągnął z głowy hełm i otarł czoło ramieniem.
- Czy panu niedobrze, Bailey?
- Usiłuję właśnie obudzić się, człowieku. OBUDZIĆ!
- Niestety, to nie sen, mister Bailey.
Z południowej strony zbliżał się do nich Blizzard, wiodąc dwudziestu swoich
wojowników i Goodlucka. Po zwycięstwie nad najemnikami oraz zdobyciu kilku
wielbłądów, byli w radosnym nastroju, który przygasł, gdy zobaczyli posępne miny
mężczyzn.
- Charles zginął - powiedział Goodluck.
Blizzard, którego śnieżnobiała zazwyczaj sierść była teraz zabrudzona i
spryskana krwią, przecisnął się do przodu. W jego ciemnych oczach płonął groźny
żar, nie zagasły jeszcze po podniecającym polowaniu. Podszedł do jeepa, w którym
siedział Ruiz, spojrzał na zwłoki, po czym obmacał dłońmi czoło i policzki
Charlesa - jak ślepiec, który chce wbić sobie w pamięć kształt twarzy. Następnie
odwrócił się, wyprostował na pełną wysokość i podniósł do góry pięści, jak gdyby
chciał uderzyć się w piersi, po chwili opadł jednak na czworaka, wydając przy
tym pomruk zdradzający jego głęboką udrękę.
- Musimy wydostać się stąd, zanim ogień odetnie nam drogę - ostrzegł Steve.
- Uciekaj z samicą - odparł Goodluck. - My doprowadzimy samochody na miejsce. I
zwłoki.
Bailey spojrzał na niego osłupiały.
- Hej! - zawołał. - Czy to on tu dowodzi? Niech mnie diabli... - Urwał, kiedy
Goodluck wprawnie wysunął pusty magazynek z pistoletu maszynowego i włożył nowy.
- Proszę, panno Brookwood - powiedział Steve. - Zaprowadzę panią w bezpieczne
miejsce. - Pomógł jej wejść do kokpitu, zaryglował drzwi i wdrapał się na fotel
pilota. Kiedy zapuścił silnik, zorientował się, że nadajnik był przez cały czas
włączony. Usłyszał głos Jerome'a, który wraz z Leonardem przebywał na wschodzie.
Nie rozwodząc się zbytnio, poinformował go o ostatnich wydarzeniach., Jerome
zaklął wściekły.
Kiedy śmigłowiec oderwał się od ziemi, Steve zauważył, że czterech lub pięciu
pędraków uczepiło się płóz; widocznie chcieli ułatwić sobie powrót. Poczuł nagle
narastającą, bezpodstawną złość na tych nieproszonych pasażerów, stłumił ją
jednak, powtarzając sobie w duchu, że może właśnie pędraki uratowały im życie.
Zdjął prawą dłoń z drążka sterowego i spojrzał na nią - : Dygotała jak liść osiki.
- Cholera! - zaklął. - O, przepraszam, panno Brookwood.
Ale ona nie zwracała na niego w ogóle uwagi. Siedziała skulona w fotelu, kryjąc
twarz w dłoniach. Czuł piekielny ból w ramieniu, rana zaczęła znowu krwawić. W
dole ujrzał jeepa z Jeromem i Leonardem. Przez radio podał im pozycję
pozostałych i po chwili samochód skręcił, aby dołączyć do konwoju.
Był to smutny powrót, najbardziej krwawy dzień od wielu lat.
Nina zaopiekowała się dziewczyną, następnie opatrzyła Steve'owi ramię, podczas
gdy składał meldunek Harnessowi.
Nastała pełnia upalnego lata. Znowu kilka osób zamierzało opuścić obóz, aby
jesienią popłynąć statkiem na Atlantydę, wśród nich Algare, z zawodu stolarz, w
twierdzy - "złota rączka" do wszystkiego. Chciał spróbować szczęścia na
Atlantydzie, otworzyć tam własny warsztat. Załoga twierdzy skurczyła się do
garstki mężczyzn i obydwu kobiet.
Przez cały lipiec borykali się z infekcją, wszyscy cierpieli na ogólne
osłabienie, gorączkę i biegunkę.
Steve powracał powoli do zdrowia. Ramię goiło się długo, jątrząca się rana
wywołała gorączkę, trawiącą Steve'a przez kilka tygodni.
Kiedy odzyskał już siły na tyle, że mógł chodzić po obozie, zaczął odwiedzać
Jane Brookwood. Rozmowy z nią dawały mu niejasną świadomość powrotu,
przynajmniej w myślach, do świata, który stawał się dla niego coraz bardziej
nierealny. Wydawało mu się, że tkwi w niej jeszcze woń tamtej odległej
rzeczywistości związanej z Lucy, że wystarczy podążyć jej śladem, aby trafić z
powrotem poprzez tajemniczą bramę, za którą otworzy się przed nim utracona
przeszłość przyjmując go ochoczo jak syna wracającego po długiej rozłące.
Niekiedy pamięć płatała mu figla i zwracając się do dziewczyny, mówił do niej:
Lucy. Obejmowała go wtedy ramieniem, nakrywając jego dłoń swoją. Te momenty
zachowywał w pamięci, przepełniały go bowiem całego.
Pewnego dnia do jego pokoju weszła niespodzianie Nina. Wychodząc, wzięła go na
bok i - oceniając opacznie jego zamiary - poprosiła, żeby zostawił dziewczynę w
spokoju, gdyż wydarzenia, jakich stała się świadkiem przy lądowaniu, wywołały u
niej ciężki szok, z którego nie otrząśnie się już chyba w ogóle. Była zdania, że
dziewczynę powinno się wysłać na Atlantydę, aby miała złudzenie, że wydostała
się z piekła i powróciła do cywilizacji.
Steve patrzył na postarzałą twarz Niny, na głębokie zmarszczki rysujące się
wokół jej oczu i kącików ust, po czym w milczeniu kiwnął głową.
- Steve, jesteś ciężko chory - zaszlochała nagle Nina. Odwróciła się śpiesznie i
pobiegła przed siebie.
- Dlaczego ona płacze? - zapytał Steve na głos, unosząc dłoń w bezradnym geście.
Powoli wrócił do baraku i stanął przed lustrem wiszącym nad zadrapanym zlewem.
Mężczyzna, którego teraz dojrzał, był trochę podobny do jego ojca. Niemal łysa
czaszka, rzadka, poprzetykana tu i ówdzie siwymi nitkami broda, zapadłe, prawie
szare w swej bladości policzki, nienaturalnie błyszczące oczy, jakby po zażyciu
narkotyku.
Podciągnął aż do ramion dziurawy, wyblakły już podkoszulek. Klatka piersiowa
była wychudzona, skóra opinała się na żebrach, a pod obojczykiem oraz na
biodrach pokrywały ją białe, jątrzące się plamy wielkości paznokcia.
- Choroba popromienna - mruknął. Te same symptomy zaobserwował uprzednio u
Haralda i Harnessa. - Dostałem zbyt dużą dawkę. - Powoli opuścił podkoszulek.
Włożył palce w dwie dziury i pociągnął z całej siły. Zbutwiały wyblakły materiał
poddał się z trzaskiem.
Następnie Steve podszedł do lustra i zafascynowany wpatrywał się w swoje
odbicie. Całymi dniami dręczyła go myśl, że stoi przed czarodziejskim
zwierciadłem, w którym można ujrzeć inną rzeczywistość. Może nawet byłby w
stanie zapewnić sobie wejście do niej, gdyby rozbił lustro, może wtedy otwarłaby
się przed nim zalana słońcem panorama innego świata; miasta, nad którymi
przelatywał, drogi, rozległe pola uprawne, tamy, rzeki, po których płynęły
parowce, pas startowy, na którym mógł wylądować.
Spoglądał na leżące u jego stóp odłamki szkła. Kilka szarych równonóg szukało
ociężale schronienia w szparach wilgotnego, zbutwiałego drewna, z którego
wystawały na wpół wyrwane klamry mocujące do lustra. Drżącymi rękoma Steve
pozbierał skorupy.
Kiedy doszedł już nieco do siebie, zaczął chodzić na wzgórze, gdzie pochowali
Haralda i Charlesa. Tam przesiadywał często całymi godzinami w bezruchu,
wpatrując się w góry na południu. Nieraz, kiedy widoczność była lepsza, mógł
dostrzec daleko na południowym zachodzie zarysy wybrzeża Afryki. Od ludzi,
którzy wrócili stamtąd, wiedział, że nie ma tam jeszcze Sahary, jedynie rozległa
sawanna z nieprzeliczonymi stadami zwierząt, że łańcuchy górskie porastają
gęste, modrzewie i korkodęby, a niziny poprzerzynane są rzekami i okolone
brzozami i olchami. Stamtąd przybyły pędraki, z samego serca Afryki,
rozszerzając swoją przestrzeń życiową poprzez rejon Morza Śródziemnego aż do
Alp.
Czasem można było dojrzeć daleko na północnym wschodzie, po przeciwległej
stronie Morza Tyrreńskiego, szczyty płaskowyżu italskiego, ich wąskie,
zaczerwienione od zachodu słońca kanty, po których w przepastne, głębokie
kotliny spadały rzeki. Kilkakrotnie Steve odnosił wrażenie, jakby tam, po
drugiej stronie, miały miejsce dziwne zjawiska świetlne, niczym rozbłyski
latarni morskiej, powtarzające się w nieregularnych odstępach czasu. Myślał o
archaniele z opowiadania Haralda i emblemacie agnus dei na jego rękawie oraz o
działku laserowym, posłusznym na każde skinienie dłoni. Przyszedł mu na myśl
miecz ognisty i uśmiechnął się.
W tym zaś czasie z głębi, ogarniętej już przez ciemność, dobiegał ryk
mastodontów, niezliczonych stad pierwotnych zwierząt, ciągnących poprzez kotlinę
na południe, jak gdyby w przeczuciu zbliżającego się przełomu epok Ziemi. Czyżby
nieznaczna zmiana ciśnienia powietrza? Albo pola magnetycznego?
Nad Afryką, olbrzymią kostnicą epoki archaicznej, zapanował spokój. Może była to
cisza grobowa? Ustały zrzuty. Również mieszkańcy twierdzy czekali daremnie na
przybycie kolejnych oddziałów.
Zima nadeszła wcześnie przynosząc chłód. Ludzie owijali się nocami w źle
wyprawione skóry, dręczeni przez pchły, które roznosili regularnie Goodluck i
Blizzard.
Pewnego ranka znaleziono Harnessa. Siedział martwy na fotelu w biurze. Swój
urząd złożył w absolutnej ciszy, bez rozgłosu. Po otwarciu biurka znaleziono tam
dziesiątki metrów taśmy komputerowej, przeznaczonej dla maszyn matematycznych,
które nigdy nie nadeszły i prawdopodobnie zaginęły w innych wiekach. Z
niewiarygodną pedanterią, przytrzymując kikutem ręki papier, komendant szkicował
nocami synchronoptyczne sieci linii alternatywnych epok, wypracowując ważne
punkty węzłowe i miejsca rozwidleń, gdzie możliwe były do przeprowadzenia
brzemienne dla historii ingerencje o minimalnym nakładzie sił i środków. Drobne
krzyżyki oznaczały śmierć Kolumba, zanim wyruszył na spotkanie nowych odkryć
geograficznych, Corteza i Pizarra, Napoleona, Maksymiliana i Hitlera; krzywki
dotyczące Lincolna, Kennedy'ego i Martina Luthera Kinga były starannie
przekreślone. Strzałki markowały bitwy pod Gettysburgiem, Stalingradem i Little
Big Horn, Tours i Poitiers, Waterloo i Chikamauga.
- Ostatnio miewał często bóle w kikucie ręki, nie mógł nawet spać - powiedziała
Nina. Spędziła wraz z nim ponad dwadzieścia lat.
- Kilka lat temu widziałem analizę wzajemnego oddziaływania, sporządzoną przez
Instytut Przyszłości w Middletown w stanie Connecticut - odezwał się Jerome. -
Wyglądała podobnie. Tę właśnie metodę powinien był wykorzystać nasz projekt. Ale
oni byli zbyt pewni siebie i stąd ta karygodna lekkomyślność. A przecież
dysponowaliśmy odpowiednimi środkami. Za pomocą komputerów NASA można było bez
trudu prześledzić łańcuchy przyczynowe alternatyw historycznych aż do uwikłań z
innymi rzeczywistościami. Tymczasem Harness usiłował dojść do tego bez pomocy
techniki, opierając się wyłącznie na własnej pamięci i nielicznych
podręcznikach.
Steve spoglądał na ten olbrzymi gobelin utkany z urzeczywistnionych i nie
spełnionych możliwości, zwycięstw i klęsk człowieka i ludzkości. - Należałoby
zbudować duży pałac i uwiecznić w niezniszczalnych reliefach wszystkie linie
czasu, dzieje ewentualnych przyszłości tego świata.
- Albo też wyrzucić cały ten śmietnik - powiedział cicho Leonard. - Chyba nikt z
was nie wierzy, aby historia tej planety mogła mieć teraz swój ustalony
przebieg, skoro dokonaliśmy tak szeroko zakrojonej ingerencji w jej rozwój?
- Nigdy! - odparł stanowczo Trucy. - Wolą Boga jest, aby duch przezwyciężał czas,
aż cała materia wszechświata przekształci się w ducha, któremu entropia nie
będzie już mogła zaszkodzić.
Leonard spojrzał na niego badawczo. Ktoś popukał się ukradkiem w czoło. - Zanim na
innej linii czasu Mojżesz wstąpi na górę Synaj po tablice z przykazaniami, a
nawet na długo przed położeniem kamienia węgielnego pod piramidy egipskie, my
zasiedlimy całą galaktykę i przedrzemy się daleko w przeszłość - mówił
zapalczywie Trucy. - To nasze powołanie.
- Myślę, że państwo mi wybaczą, jeżeli zrezygnuję z dalszego udziału w tym
metafizycznym małpim cyrku - odezwał się Bailey. - Pójdę posiedzieć z Blizzardem
i Godluckiem, aby poczuć się, jakbym siedział wśród rozsądnych ludzi.
Trucy z oburzeniem zwinął dłoń w kułak, a prawą ręką uniósł do góry swoje kule. -
Co pan z tego rozumie?! - krzyknął. - Nic!
Zachwiał się. W ostatniej chwili Jerome podtrzymał go.
- Jak długo jesteś już tu, Elmer? - zapytał Steve.
- Trzydzieści trzy lata - odparł Trucy. - I możecie mi wierzyć, że miałem
wystarczająco dużo czasu, aby przemyśleć sobie wszystko. Myślicie, że można żyć
trzydzieści trzy lata ot tak, bez żadnych myśli, bez ideałów?
- Już dobrze, Elmer - uspokajał go Jerome.
- Jeżeli żyjecie bez ideałów, umrzecie wszyscy bezużytecznie - upierał się - Czy
mamy dopuścić do tego, aby całe nasze życie i śmierć tylu wartościo wych ludzi,
aby to wszystko okazało się daremne? Musimy przyjąć wyzwanie.
Przyszłość świata należy do nas, o ile podejdziemy do tego właściwie. Z Bożą
pomocą...
- Już dobrze, Elmer - przerwał mu Jerome.
- Zostaw mnie! - ofuknął go gniewnie Trucy, po czym wyszedł na zewnątrz. Następnej
nocy Steve miał sen Haralda, z tą tylko różnicą, że nie spotkał archanioła, lecz
on sam był nim. Dusił się w okropnie niewygodnym skafandrze kosmicznym, nie mógł
się nawet swobodnie poruszać. Mimo to rozpierała go żądza czynu, czuł się
powołany do tego, aby wskazać palcem skazy na historii ludzkości, a następnie
zmazać je. Kilkakrotnie usiłował unieść ręce i naprowadzić na cel niszczący
promień działka laserowego, jednak ręka zwisała mu bezwładnie u boku jak kloc,
jak kawał betonu, którego nie można ruszyć z miejsca.
Następnego dnia odbyło się głosowanie na nowego komendanta twierdzy. Jerome
zgłosił kandydaturę Baileya.
Siedem osób, wśród nich Blizzard i Goodluck, głosowało za kandydaturą. Jeden
głos był przeciw: Trucy.
Dwie osoby wstrzymały się od głosu: Mina i Bailey.
Pewnej zimowej niedzieli do Steve'a przyszedł Snowball, syn Blizzarda,
przynosząc wiadomość, że w dolinie powyżej obozu wpadła w zastawione przez niego
sidła dzika koza. Natychmiast wyruszyli w drogę, nie chcąc dopuścić, aby ubiegł
ich jakiś drapieżnik lub ścierwojad. Idąc ścieżką wydeptaną przez karawany
Snowball wypatrywał w pobliskim potoku pstrągów, niekiedy stawał i zaglądał pod
kamień na wilgotnym brzegu: tu roiło się od raków. Błyskawicznie schwytał kilka
z nich, zgryzł je swoimi mocnymi zębami i językiem uwolnił mięso od pancerza.
Koza, która przypominała raczej owcę o krótkiej sierści, jako że linie rozwojowe
tych zwierzał zaczynały się dopiero rozdzielać, była jeszcze młoda. Beczała
żałośnie na widok sępów, które zdążyły już przybyć: odrażający żałobnicy o
potarganym upierzeniu i okrutnie obojętnych oczach. Snowball zgrzytał zębami i
warczał na nie, ale nie robiło to na nich większego wrażenia. Jakiś marabut
oddalił się nadąsany, kilka metrów dalej przystanął jednak i - rozwinąwszy
przezornie skrzydła - spojrzał nań z wyrzutem.
Koźlątko, najwidoczniej wdzięczne za ocalenie przed dziobami ścierwojadów, dało
się poprowadzić bez oporu do potoku. Steve przeprowadził wszystko szybko i
bezboleśnie. Snowball przyglądał się jego czynnościom z mieszanina grozy i
podziwu.
Steve przywiązał zwierzę za tylne kończyny do dwóch grubych gałęzi, przyłożył
ostry nóż, po czym wykonał pionowe cięcie. Następnie wsunął dłonie do środka i
silnymi uderzeniami obdzierał padlinę ze skóry. Kiedy jego ręce zniknęły już pod
skórą aż po łokcie, odciął ją i rozłożył na żwirze, aby wyschła.
Snowball siedział w kucki o kilka kroków w tyle i ze zjeżoną na karku sierścią
obserwował bacznie każdy ruch. Kiedy Steve ponownie wziął do ręki nóż i szybko
rozciął padlinę, chłopak zawarczał groźnie. Steve odwrócił się do niego.
- Co się z tobą dzieje?
Snowball usiłował coś powiedzieć, ale szczęki odmówiły mu posłuszeństwa, jak
gdyby zacisnęły się na ciele ofiary lub przeciwnika. Udało mu się jedynie
wydobyć z siebie jakiś dziwaczny, nieartykułowany skowyt.
- W pewnym sensie zbliżamy się do siebie - powiedział Steve, nie przerywając
pracy. - Nauczyłem się sztuki zabijania, skierowanej przede wszystkim przeciw
takim jak ja. Musiałem uczyć się tego, co moi przodkowie stosowali od wieków,
traktując to jako zwykłe, codzienne zajęcie - i wzdrygam się na samą myśl o tym.
Ciebie zaś uczę, w jaki sposób można zabić żywą istotę, przerabiając ja potem na
pokarm, nawet jeżeli góruje ona nad tobą siłą, szybkością, długością zębów czy
szponów. I również przechodzi mnie dreszcz. - Spojrzał na chłopca. - Teraz umyjemy
mięso - dodał szybko.
- Mięso - powiedział Snowball.
Steve obejrzał się i zauważył, że z drugiego brzegu potoku spogląda na nich
olbrzymi jaszczur, szaroczarny potwór o długości przekraczającej metr, płaskim
łbie przywodzącym na myśl paszczę rekina oraz szeroko rozstawionych oczach,
poruszających się niezależnie od siebie.
W jaki sposób ten mały mózg może sterować wzrokiem? zastanawiał się Steve.
Widocznie jednak mógł, i to prawidłowo, gdyż kiedy Snowball poderwał ręce do
góry gestem groźby, zwierzę błyskawicznie zniknęło w nabrzeżnych zaroślach.
Na wiosnę rozniosła się wieść, że Paul Loorey powrócił z Atlantydy. Widziano go
już jesienią w Kadyksie, gdzie wchodził na pokład barki, nikt jednak nie
wiedział dokładnie, gdzie znajduje się obecnie.
- Paul udawał się tam bez przekonania - powiedział Elmer. - Zamierzaliśmy wysłać
coś w rodzaju delegacji, która by zebrała informacje na temat warunków życia
panujących na tym obszarze. Ponieważ zaś nie dawał żadnych szans projektowi
Atlantydy, wybraliśmy jego. Stan rzeczy oceniał krytycznie.
Steve leżał na występie skalnym w starej, ubiegłorocznej trawie, rozkoszował się
wiosennym słońcem i słuchał wywodów Elmera tylko jednym uchem. Pełnili właśnie
służbę nasłuchową, chociaż nikt już nie wierzył w możliwość zrzutu następnych
oddziałów. Z list sporządzonych przez Waltona i Harnessa wynikało, że z
przyszłości przybyli już wszyscy wyczepieni. Oczywiście nie można było
wykluczyć, że w innych wariantach przyszłości przeprowadzono podobne projekty
dotyczące tego samego okresu w przeszłości.
- Paul twierdził, że jest ich po prostu za mało, aby mogli stworzyć cywilizację
zdolną osiągnąć poziom wykraczający choć trochę ponad epokę kamienną. Do tego,
by zaistniał podział pracy, co jest niezbędnym warunkiem powstania kultur
wyższego rzędu, potrzeba co najmniej dwudziestu - do trzydziestu tysięcy
osobników należących do społeczności jak również idealnych warunków
umożliwiających uprawę roli i hodowlę zwierząt.
- Przecież oni dysponują środkami technicznymi.
- Paul twierdził, że są one bezwartościowe. Sam złom.
- Jest jeszcze know - how.
- Ale nie takie, jakie jest naprawdę potrzebne. Kowale, szewcy, cieśle okrętowi,
kołodzieje, powroźnicy, garbarze, siodlarze, młynarze.
- Będą musieli się uczyć. My też opracowujemy na nowo stare techniki, chociaż na
razie wyniki tego są raczej mizerne.
- Tam również dzieje się coś, co nie jest bez znaczenia. Duża część ludności
zachowuje się obojętnie, a nieraz nawet wrogo wobec hasła "Budujemy Atlantydę",
gdyż wielu czeka nadal tęsknie na zbawienie w postaci maszyny czasu, obiecanej
przez proroków z Marynarki. Ci, którzy w to wierzą, to przede wszystkim technicy
z NASA i wyżsi oficerowie. Oni nie oferują swojej inteligencji.
- Wątpię, czy dla odbudowy kultury niezbędny jest właśnie taki rodzaj
inteligencji. Tym, co jest naprawdę potrzebne, jest fantazja, pomysłowość i
odwaga. Niestety nie są to przymioty, w jakie natura obdarzyła tych zwariowanych
fachowców, logistyków, urzędników lub też wojskowych.
Elmer wzruszył ramionami. - Może masz rację. Oni nie mają nawet pojęcia, jaką
szansę stwarza ten rozwój. Ludzkość mogłaby zaoszczędzić sześć milionów lat.
Taki skok w czasie...
- Nie zaczynajmy tego znowu, Elmer. Musisz sobie uświadomić, co oznacza okres
sześciu milionów lat. Nawet gdyby Atlantyda miała szansę, to kiedyś w tym
gigantycznym pustkowiu czasu pogubiłyby się nasze geny. Pędraki osiągną swoje, a
sztuczne wyrostki robaczkowe ewolucji uschną jak inne pędy z drzewa Darwina. Nie
łudź się. Jeżeli nawet Atlantyda przetrwa kilka tysiącleci, to i tak pozostanie
po niej tylko legenda, gdyż potem nastąpią ciemne czasy.
- Nie wierzę - odparł Elmer. W zamyśleniu gryzł źdźbło trawy. Nagle zadźwięczał
telefon. Dzwonił Bailey.
- Coś się dzieje w buszu - poinformował. - Od rana nie widziałem nikogo z
wojowników Goodlucka i Blizzarda. Zupełnie, jakby zapadli się pod ziemię.
Miejcie oczy otwarte Wysłałem Jerome'a i Ricarda, aby sprawdzili o co chodzi.
Wydaje mi się Steve, że będzie lepiej, jeżeli przyjdziesz tu i razem z Leonardem
przygotujesz helikopter do startu. Na wszelki wypadek.
- Rozumiem - odparł Steve. Przytknął lornetkę do oczu i zlustrował kotlinę.
Południe i południowy zachód leżały skąpane w blasku słońca. Nigdzie nie
zauważył żadnego podejrzanego ruchu.
Kiedy biegł w stronę twierdzy, wydało mu się, że słyszy na wschodzie odgłosy
wystrzałów, gdzieś daleko, w okolicach Kap Malfatano. Był to teren, gdzie
plemiona Goodlucka i Blizzarda pobudowały na drzewach swoje legowiska. Widocznie
pędraki i najemnicy starli się ze sobą - albo dlatego że nie mogli uzgodnić
ceny, albo też usiłowali zdobyć upragnione towary za darmo.
Leonard czekał już obok helikoptera. Mieli właśnie startować, kiedy na drodze do
twierdzy pojawił się jeep. Kierowca wyciskał z silnika co tylko mógł. Był to
Ricardo, obok niego siedział Blizzard. Wódz plemienia spoglądał na nich nie
widzącymi oczyma, krwawiąc z kilku ran i nie odejmował swojej potężnej łapy od
piersi. Meksykanin nie zwalniał, pojazd zarzucał i podskakiwał na drodze.
Leonard i Steve pognali w ślad za nim w stronę twierdzy.
Bailey, Nina i Jane zajęli się rannym, nie mogli już mu jednak pomóc. Zjawiły
się również dwie samice i na widok Blizzarda zaintonowały żałobny skowyt.
Spojrzał na nie z wyrzutem i odprawił gniewnym gestem. Uniósł się dysząc ciężko,
podczas gdy życie wyciekało z niego. Ludzie stali w milczeniu, pragnęli dodać mu
otuchy ale byli bezradni. Popatrzył po nich swymi ciemnymi oczyma i milcząc był
nadal władcą - aż do końca.
Powoli mijało odrętwienie. Ricardo zaczął opowiadać cicho, co się wydarzyło.
Pędraki nawiązały poprzedniego dnia kontakt z najemnikami, chcąc przeprowadzić z
nimi handel wymienny. Ci, którzy przeżyli bitwę na terenie lądowania, musieli
poznać Blizzarda i postanowili pomścić tamtą porażkę. Udało im się wykryć jedno
drzewo z legowiskiem, nocą podkradli się pod nie i porwali dwie samice oraz trzy
młode osobniki. Blizzard był gotów dać skóry w zamian za jeńców, ale porywacze
zażądali broni i amunicji. Czuli się dostatecznie silni, aby móc dyktować
warunki, gdyż ich grupa składała się z dwudziestu dwóch uzbrojonych po zęby
mężczyzn, głównie zaprawionych w boju żołnierzy.
Blizzard usiłował ich zwieść, ściągając jednocześnie swoich wojowników i
Goodlucka, ale tamci odgadli jego zamiary, zmasakrowali jeńców i otworzyli
ogień. Blizzard, pałając gniewem, próbował zaatakować przeciwnika jeszcze przed
nadejściem posiłków, i wtedy właśnie został ciężko ugodzony. W tym czasie Jerome
i Goodluck dotarli na miejsce bitwy i objęli dowództwo nad obydwiema grupami
wojowników; natomiast Ricardo, chcąc uratować Blizzarda, przewiózł go tak
szybko, jak tylko to było możliwe, do twierdzy.
- Dlaczego nie wezwałeś helikoptera? Mogliśmy przybyć na miejsce w ciągu kilku
minut - powiedział Steve.
Meksykanin wskazał na dziury po pociskach widoczne na karoserii.
- Śmigłowiec diabli wzięli. Całe szczęście, że nie trafili w bak.
Późnym popołudniem nadeszli Jerome z sześcioma pędrakami. Nikt z nich nie
ustrzegł się przed zranieniem, ale nie były to rany groźne. Przyprowadzili ze
sobą osiemnaście wielbłądów objuczonych bronią, sprzętem i innymi towarami.
Pędrakom udało się zniszczyć doszczętnie przeciwnika.
Jerome był blady. - Nie widziałem jeszcze dotychczas czegoś takiego - powiedział
cicho, trwożliwie obrzucając wzrokiem rannych, opatrywanych właśnie przed
barakiem. - Walczyli jak szaleńcy, nie patrząc na straty. To było straszne. Jak
furie rzucili się z piskiem na przeciwników, przegryzali im gardła .
- Dużo jest zabitych?
Tamci zginęli co do jednego. Z pędraków poległo dziś dziesięciu lub dwunastu
wojowników.
Kiedy zapadł zmrok, nadszedł Goodluck wiodąc dwanaście kolejnych wielbłądów. Tym
razem zwierzęta dźwigały na sobie zwłoki wojowników z obydwu szczepów, jak
również samice i młodych. Bailey rozdzielił żywność. Następnie Goodluck wraz ze
swoimi wojownikami i Blizzarda udał się w góry, aby rozbić obóz na płaskowyżu.
Tam znajdował się cmentarz. Żałobne zawodzenie samic i płacz dzieci
rozbrzmiewały przez całą noc.
Tuż przed południem na cmentarz przybyli Bailey, Jerome, Ricardo i Steve. Ich
twarzom ukazało się upiorne widowisko. Wojownicy umalowali sobie twarze na biało
i przykucnęli w półkolu wokół złożonych na marach zwłok. Obok widniał długi,
niski grób, wykopany już uprzednio. W środku spoczywał na niewielkim
wzniesieniu, imponując swymi rozmiarami Blizzard, po obu jego stronach leżało po
pięciu poległych wojowników. Zwłoki pokryte były zielonymi gałęziami i kwiatami.
Samice dzieci trzymały się w tyle, milcząc, natomiast wojownicy przystąpili do
rytuału pogrzebowego. Trzymając ręce na plecach poddali równocześnie tułów do
przodu i opuścili głowy niemal do ziemi. Słychać było tylko rytmiczne sapanie,
rytm stawał się coraz szybszy, sapanie przerodziło się w pojękiwanie, umalowane
twarze, podobne do siebie, zniekształcał grymas bólu, zęby były zaciśnięte.
Głowy poruszały się coraz szybciej, jęki wzmagały się, aż do przenikliwego,
pełnego męki krzyku, który nagle zamarł, podobnie jak wszelki ruch. Cisza.
Słychać było jedynie szybki oddech ludzi i szum wiatru w liściach. Raptem samice
zawyły przeraźliwie, a młode, wystraszone, przytuliły się do ich piersi płacząc,
jak gdyby szukały tam pociechy.
Wreszcie, po długotrwałym bezruchu, wojownicy powstali i zaczęli taszczyć
kamienie, aby zasypać nimi mogiłę.
- Widziałeś już kiedyś pal? - zapytał Elmer nazajutrz. Steve potrząsnął głową.
- No, to chodź ze mną.
Szli brzegiem, w górę potoku, do wzniesienia, gdzie spoczywali na zawsze
wojownicy, a wraz z nimi Charles i Harald. To, co ujrzeli, przejęło ich zgrozą.
Ponad kopiec z kamieni, pokrywających zwłoki Blizzarda i reszty poległych,
wznosił się gładki, wyblakły od morza i słońca konar. Sterczał z ziemi jak ręka
kościotrupa, a na jego zaostrzonych końcach tkwiły dwadzieścia dwie odrąbane
głowy. Na jedną z nich Steve spojrzał uważniej: wydawało mu się, że jest to
głowa pilota, którego Goodluck wziął do niewoli tuż przed ich lądowaniem, a
następnie sprzedał najemnikom, ale nie był tego pewien. Na palu przeważały głowy
o ciemnej skórze, na wielu obliczach widniał jeszcze wyraz śmiertelnego bólu.
Oni wszyscy towarzyszyli Blizzardowi w jego długiej wędrówce i mieli służyć mu
po tamtej stronie Wielkiej Wody.
Brzęczały muchy, nadleciał sęp, kierując na ludzi swój zimny wzrok. Pierwszy
powiew gnicia wdarł się w świeży zapach dnia; już wkrótce miał go wyprzeć. Od
tego czasu unikali tego straszliwego miejsca. Blizzard panował nad zmarłymi - w
milczeniu i bezruchu.

NA ATLANTYDĘ I GDZIE INDZIEJ

Wiosną Ricardo, Jerome i Steve wybrali się na bazar. Odprowadzili do barki Jane;
statkiem, który latem miał przypłynąć z Bermudów, zamierzała udać się na
Atlantydę.
Przystań znajdowała się nieco bardziej na południe. Woda przybierała stale. Lasy
coraz bardziej zanurzały się w toni.
Na obozowisko wybrali miejsce obok przystani, po czym udali się na polowanie;
Tym razem musieli czekać na barkę aż cztery dni. Na pokładzie było wiele ludzi;
sądząc po ich bagażu wybierali się na drugą stronę Atlantyku.
- Zobacz, Paul Loorey - odezwał się Ricardo i pomachał dłonią. - A więc jednak
wrócił.
Steve spojrzał przez ramię na Jane stojącą nieco na uboczu z Jeromem. Niczego
nie usłyszała; okrzyki marynarzy wiążących cumy i ludzi tłoczących się przy
relingu, jak również beczenie kóz, zagłuszały wszystko. Z trudem poznał Looreya.
Ten dziwaczny, starszy pan, stojący teraz przy relingu, nie przypominał prawie w
ogóle mrukliwego, młodego człowieka, z którym kiedyś rozmawiał. Wyglądał raczej
na wędrownego kaznodzieję; wrażenie to potęgowała jego brązowa szata w rodzaju
togi, sięgająca mu po kolana. Na głowie nosił turban w kolorze żółcienia
szafranowego, spod którego aż na ramiona opadały mu gęste, siwe włosy. Opaloną
twarz okalała biała, przystrzyżona broda, a ogorzałe nogi obute były w wygodne
sandały ze skóry. Na ramieniu Paula wisiała pojemna torba, a obok stał podróżny
kosz pleciony z wikliny.
- Ach, ten Paul Loorey, nic się nie zmienił! - roześmiał się Ricardo. - Zawsze z
tą swoją torbą pełnią rupieci i koszem wypchanym przypowieściami. Założę się że
wrócił tylko dlatego, że nie znalazł tam nikogo, kto by go słuchał, przywiózł
zaś tyle nowinek, że to go wprost rozsadza.
Steve wstrzymał oddech.
Jane stała z Jeromem przy końcu trapu, po którym pasażerowie schodzili z
pokładu. Przechodząc obok niej Paul stanął na moment jak wryty, wreszcie ruszył
dalej, nie odwracając się. Patrzył uporczywie przed siebie i potrząsał lekko
głową, jak gdyby zaskoczyło go zetknięcie z rzeczywistością, o której sądził, że
dawno już minęła. Mocniej ujął kij wędrowny, jakby dokumentując w ten sposób
swoją decyzję zerwania z tą przeszłością, i powlókł się w ich stronę.
- Paul! - zawołał Ricardo.
Paul skulił się, po czym znaczącym gestem przyłożył palec do warg. Jane
odwróciła się, uśmiechnęła i pomachała im, ale już w następnej chwili jej uwagę
przyciągnęli ludzie dźwigający na ląd kosze i worki i ładujący je na zwierzęta
juczne. Nie poznała Paula.
Paul był teraz krępy, barczysty, nieco korpulentny, miał twarz przebiegłego
chłopa cieszącego się najlepszym zdrowiem.
- Czyżby mój wzrok spłatał mi figla? - zasapał, odstawiając na bok kosz. - Czy
naprawdę była to owa urocza Jane Broockwood z matematyczno - logistycznego
wydziału NASA, świeżo dostarczona, pachnąca i chrupiąca jak rogalik? - Z
zachwytem wydął wargi i pogłaskał się po białej, wypielęgnowanej brodzie.
- Nie, wzrok cię nie zawiódł - odparł Ricardo, objął przybysza i ucałował go w
oba policzki.
- A więc, na miłość boską, uciekajmy stąd jak najszybciej, Ricardo. Wstydzę się
swojego wieku i pożądania, jakie ogarnia mnie na jej widok. Minęło już wiece
czasu, ale nadal myślę o niej. To było w Madrycie. Właśnie... - Urwał nagle i
rzucił na Jane ukradkowe spojrzenie przez ramię. - Odejdźmy, zanim mnie pozna i
przeżyje szok, z jakiego by się już nigdy nie otrząsnęła.
- Przesadzasz!
- Kim jest ten facet obok niej? - zapytał wskazując ruchem głowy na Jerome'a
który wnosił właśnie na pokład bagaż Jane. - Wydaje mi się, że skądś go znam . Do
diabła, tego drugiego też. - Uniósł swój kij i skierował go w stronę Steve'a. -
Kojarzy mi się z nimi wyborna whisky, którą oddałem w zamian za jeszcze
wspanialszą noc spędzoną w ramionach tej ślicznotki. - Zamknął oczy i przyłożył
dłoń do piersi. Po chwili dodał: - Jeżeli się nie mylę, to ten starzejący się
bohater Dzikiego Zachodu nazywa się Jerome Bannister, a ty - popukał Steve'a
palcem wskazującym pierś - jesteś Steve Stanley, ten zdymisjonowany astronauta,
czy nie tak? Obaj pozostaliście tak pięknie młodzi! Gdzie byliście przez tyle
czasu?
- Jesteśmy tu już prawie od trzech lat.
- Trzy lata! - parsknął lekceważąco Paul. - A gdzie ten stary niedorajda? Nie
wzięliście ze sobą Hala? Zawsze stał na brzegu, kiedy przybijała barka.
- Hal nie żyje - powiedział Ricardo. - I Charles, i Howard, i Blizzard...
- Nie żyje, nie żyje - Paul z irytacją uderzył kijem w ziemię. - Odwiedziłem
Mojżesza.
- Podobno przypłynąłeś tu już kiedyś z Atlantydy. Widziano ciebie.
- Świat jest mały. Wszyscy się znają. Mam wiele wam do opowiedzenia; o
Atlantydzie, o Mojżeszu i jego rodzinie. Byłem u niego przez całą zimę. Mieliśmy
tyle wspólnych tematów do rozmów, że nie mogliśmy skończyć wcześniej.
- To ty miałeś wiele tematów - poprawił go Ricardo.
- Tak, masz rację - przyznał Paul - ale Mojżesz również nie pozostawał tyle.
Tymczasem na pokład weszli wszyscy pasażerowie. Leżały tam już worki koziej
skóry, napełnione wodą pitną, połyskując czernią i przywodząc na myśl nabrzmiałe
ścierwa zwierzęce.
Puszczono cumy, wciągnięto ciężką reję. Zaskrzypiało drewno, wielki, ciemny
żagiel rozwinął się, po czym barka wypłynęła na srebrzystą, połyskującą wodę.
Stali długo i machali rękoma na pożegnanie, podczas gdy poganiacze krzykami i
pejczem popędzali objuczone zwierzęta, chcąc jak najszybciej przewieźć towary na
targ.
- Oto odpływa moja młodość - odezwał się Paul, wycierając donośnie nos ogromną,
niezbyt świeżą chustką, którą wyłowił ze swojej przepastnej torby: Steve zerknął
na niego z ukosa i zauważył, że Paul ociera sobie ukradkiem oczy. Podniósł kosz,
chcąc zanieść go do wielbłądów, kiedy nagle odstawił go z powrotem - z głębi
kosza dobiegł go groźny pomruk.
- Spokojnie, Davy - odezwał się Paul. - Nikt nie zamierza cię ukraść. Jesteśmy
wśród przyjaciół. - Uchylił wieko kosza i wyjął stamtąd za kark szczeniaka,
rdzawą kulkę z puszystym ogonem, czarnym pyszczkiem i krótkimi uszami. Piesek
podobny nieco do czau - czau, chodził od jednego do drugiego, obwąchując
wszystkich skwapliwie, po czym skrył się pod nogami Paula, gdzie najwidoczniej
czuł się bezpiecznie.
- Pochodzi z Ameryki - wyjaśnił Paul. - Myśliwi złapali kilka sztuk na lądzie i
oswoili je. Na Atlantydzie te psy stały się już niemal plagą. Kilka z nich
przewiozłem i podarowałem Mojżeszowi. Wszedłem na pokład z całym stadem, bo
pomyślałem sobie, że przynajmniej część z nich przetrzyma tę długą podróż.
Tymczasem kiedy zszedłem na ląd w Kadyksie, okazało się, że ich liczba potroiła
się. Kapitan odetchnął, zapewne z ulgą, że wreszcie się nas się pozbył, prawda,
Davy? Potowa załogi musiała dniami i nocami łowić ryby dla tej nienasyconej
zgrai. A naukowcy głowili się latami w jaki sposób pies przedostał się z Nowego
Świata na Stary - bezskutecznie. Kto przypuszczał, że rozwiązanie zagadki tkwi
we mnie, Paulu Lorreyu?
- Co słychać u Mojżesza? - zapytał Jerome.
- Niedobrze. Ostatniego lata zmierzył się z tygrysem szablastozębnym. Nie wyszło
mu to na dobre. Wygrzebał się jakoś z tego, ale tylko dzięki pomocy boiseiów.
Przynieśli z gór jakieś zioła, które uczyniły cuda, tak przynajmniej opowiada
jego żona. Teraz porusza się o kulach i przesiaduje całymi dniami na werandzie,
a pracę wykonują synowie i córki.
Zbudował sobie dom z kamienia, aby przetrwał wieczność. Ma kuźnię, jednego z
boiseiów wykształcił na Hefajstosa i przekonał go, żeby nie bać się ognia.
Nie jestem antropologiem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby potomkom Mojżesza udało
się skrzyżować z boiseiami i przetrwać pięć milionów lat. Byłaby to rasa mogąca
oprzeć się pędrakom i uniknąć losu neandertalczyków.
- Słyszałem, że ma z tuzin dzieci - wtrącił Jerome.
- Ma ośmiu synów i cztery córki, część czarna jak on, reszta wrodziła się raczej
w matkę. Najstarszy syn, Algis, przewędrował całą Europę, dotarł do Morza
Północnego i widział tam rzeczy tak osobliwe, że sam chciałbym je ujrzeć choć
raz w życiu. Ale na tak uciążliwe wędrówki jestem już chyba za stary.
- Chyba nie powiesz mi, że widział drugi koniec rurociągu Francisa - przerwał mu
Steve.
- Nie. Mówił, że to wyglądało raczej na gigantyczny kompleks bunkrów, na system
umocnień obronnych. Budowla znajduje się na brzegu i częściowo mieści się pod
woda; ta zaś część, która jest na lądzie, zarosła zielskiem. Musiano ja
wybudować kilka tysięcy lat temu. Opowiadał też o szynach z jakiegoś materiału,
który w ogóle nie ulega korozji. Podobno jeździł przez kilka godzin wzdłuż tych
szyn, aż do morza, i wtedy ujrzał w wodzie kolejne bunkry, stoczone już przez
kipiel i obklejone muszlami i wodorostami.
- Co to może być? - zapytał Steve.
Paul wzruszył ramionami. - Wy jesteście młodzi. Możecie pojechać i obejrzeć to
na własne oczy. Sądząc po tym, co opowiadał Algis, są to rampy startowe dla
pojazdów kosmicznych, olbrzymi kompleks, z którego wyruszały w drogę gwiezdne
statki. Może wybudowali je ludzie, którzy wyruszyli na podbój galaktyki, a może
przybysze z gwiazd, którzy wznieśli tam swoją bazę. Kto wie! Chłopiec opowiadał
również o napisach, reliefach na zwietrzałym betonie. Niestety niewiele już
można odczytać. To kraina nawiedzana przez burze.
Czyżby stary Trucy miał rację, zastanawiał się Steve. Może istotnie człowiek już
dawno opanował galaktykę?
- Co to za napisy?
- Bóg jeden wie. Dzieci Mojżesza potrafią wprawdzie obchodzić się z łukiem i
nożem, ale nikt nie nauczył ich czytać lub pisać. Zresztą po co? Ale gdyby Algis
miał więcej oleju w głowie, to by przynajmniej usiadł i przerysował te znaki, a
wtedy moglibyśmy z Mojżeszem odszyfrować je. Szkoda, że tego nie zrobił. - Paul
westchnął i upił trochę wody z worka, po czym otarł sobie brodę. - Wiem, o czym
mówią zwietrzałe napisy. - Kijem narysował na ziemi obok wygasłego ogniska
kwadrat. - Wy, którzy wkraczacie w ten świat, wyzbądźcie się nadziei. On nie ma
przyszłości.
Spojrzeli na niego pytająco.
- Wy, co przychodzicie, wyzbądźcie się nadziei!
Te oto słowa, na czarno spisane.
Dostrzegłem na szczycie granicznej furty.
Oto jest świat bez żadnej przyszłości.
Przez własne, straszne odwieczne przewiny
Sam siebie na zawsze już pozbawił czasu
I błogosławieństwa. Został więc przeklęty
I opuszczony, zanim jeszcze wzeszedł
Kiełek by przysłonić ów widok...
- Skądś to znam - przerwał mu Steve.
- W ten mniej więcej sposób wyrazi to pewnego dnia tutejszy poeta - powiedział
Paul, uśmiechając się kpiąco.
Zawsze był z ciebie wesołek - roześmiał się Ricardo. Paul wzruszył ramionami. - No
cóż, czy nie mam racji?
- To już ty musisz wiedzieć - odparł Jerome.
- Byłeś na Atlantydzie - powiedział Ricardo. - Jak tam jest, źle?
- Opowiem wam o Atlantydzie - obiecał Paul.
- Atlantyda - zaczął, kiedy siedzieli już przy wieczornym ognisku, a ciszę
przerywał jedynie śpiew cykad - to naprawdę dziwny kontynent. Nigdzie indziej
nie dostrzeżesz tak blisko siebie odwagi i zniechęcenia. Kiedy siedzisz na
tarasie "Future" w St. George, lokalu szczycącego się tym, że jako pierwszy w
świecie serwuje piwo, możesz poznać ludzi po ich ubraniach. Atlantydzi w
turbanach i togach, inni w wyblakłych nędznych mundurach. Jedni wyglądają jak u
siebie w domu, zamożni, zadowoleni z siebie, inni - jak turyści, niecierpliwi i
nieco nieufni. Wszyscy spoglądają na południowy zachód; jedni rozbawieni, trochę
znudzeni, inni podekscytowani jak pasażerowie oczekujący od wielu dni na swój
samolot.
Zasypano już zatokę Castle Harbour i dużą część laguny na zachód od St. George
aż do północnych raf, wyrównano teren, który ma teraz powierzchnię osiem
kilometrów na pięć. W środku znajduje się platforma, na której wybudowano masy
testujące i za ich pośrednictwem usiłuje się "ingerować", niestety daremnie.
Nikt nie wie, dlaczego tak się dzieje. Jest wielu ekspertów w tej dziedzinie i
tyle samo założeń. Najbardziej wiarygodnie brzmi wersja, że trudno jest
zogniskować wystarczająco precyzyjnie pod względem czasowym i przestrzennym pole
reakcji zwrotnej. Pamiętacie, ile hałasu narobiono wokół tak zwanego "trójkąta
bermudzkiego" w połowie lat siedemdziesiątych? Atmosferę podsycano stale i z
pewnością maczali w tym palce ludzie z najwyższych kręgów. Usiłowano nadać
sprawie charakter jeszcze bardziej niesamowity, gdyż z przerażeniem zaczęto
rozumieć, co może się dziać na tym obszarze, kiedy w bazie Marynarki za pomocą
potężnych maszyn czasu wysyła się w przeszłość energię o mocy wielu milionów
megawatogodzin. W takim przypadku nawet ogromne masy były przenoszone w czasie,
i biada statkowi lub samolotowi, który by wpadł w wir oddziaływania sztucznego
pęcherza grawitacyjnego.
Jest to ekscytujące widowisko, kiedy resztki owych chronotronicznych frontów
burzowych docierają na Atlantydę. Ludzie wpatrują się jak urzeczeni w olbrzymią
sztuczną równinę z betonu. Dobra jeszcze niedawno widoczność pogarsza się,
powietrze naładowane jest elektrycznością. Z mas testujących buchają w
ciemniejące niebo języki wyładowań elektrycznych. Zaczynają szaleć burze. Nad
morzem wznoszą się trąby powietrzne, a czasem w głębi lądu spadają rozedrgane
ryby, wyniesione wysoko w górę. Niekiedy niebo przybiera czarną barwę, a na
ziemię spływa gorący, suchy powiew, jakby z innych eonów, w środku lata zdarza
się śnieżyca i pada grad wielkości ogromnych kamieni.
Kilka razy po takiej burzy udałem się w "strefę ingerencji". To przytłaczające
uczucie. Ludzie omijają to miejsce; odnosisz tam wrażenie, jakbyś w każdej
chwili mógł zostać porwany i ciśnięty w ciemną otchłań. A powierzchnia pokryta
jest piachem i różnymi przedmiotami.
Paul przerwał i zaczął szperać w skórzanym woreczku, wiszącym na piersi, po czym
wysypał sobie jego zawartość na dłoń.
- To obrączka ślubna. "R.F. 16.1.1873". Najdziwniejsze jest to, że płaska strona
wewnętrzna znajduje się na zewnątrz, a wypukła - wewnątrz, jakby zdeformowały ją
potężne siły topologiczne. A tu mam część tabliczki aluminiowej: u góry można
odczytać "... RAY", prawdopodobnie jest to ostatnia sylaba nazwiska, u góry
"773", a u dołu "ORCE". Z pewnością jest to identyfikator pilota z Air Force,
który nazywał się Murray, albo jakoś podobnie. To śruba, ćwierć calówka, również
zdeformowana.
Niekiedy można znaleźć zupełnie coś innego. Zmiażdżone części maszyn,
zdeformowane nie do poznania, szczątki blachy aluminiowej i stalowej, zwęglony
plastyk, a nawet części zwłok, oderwane szczątki ludzkie.
Schował wszystko z powrotem do woreczka.
- To jest właśnie to, co fale wytworzone przez maszyny z lat osiemdziesiątych
porwały ze sobą w przeszłość i wyrzuciły na brzeg. Nie wszystko funkcjonuje tak,
jak to sobie wyobrażano - dodał, wzruszając ramionami.
Kiedy dotarli do twierdzy, zaczął się dla nich znowu dzień powszedni. Obecność
Paula Looreya podziałała na wszystkich jak orzeźwiający letni deszcz. Wszyscy
odżyli na nowo, nabrali ponownie otuchy.
Według jego słów plan utworzenia Atlantydy zyskiwał coraz więcej zwolenników.
Mają oni dobre widoki na sukces, o ile bazy na kontynencie amerykańskim będą
nadal rozwijać się tak pomyślnie i zaopatrywać ich w produkty niezbędne do
życia, jak również w surowce.
Paul był zdecydowany udać się ponownie na drugą stronę Atlantyku. - To jedyne
cywilizowane miejsce na tym niespokojnym świecie - zapewniał. Ponieważ od siedmiu
miesięcy nie stwierdzono żadnej materializacji, a ostatni
zrzut miał miejsce piętnaście miesięcy temu, postanowiono jednomyślnie opuścić
twierdzę.
Był osiemnasty dzień sierpnia roku 50 po pierwszym zarejestrowanym lądowaniu.
Do dziennika wpisano owo postanowienie, nazwiska obecnych i datę, następnie
wlutowano go do ołowianej kasety, wtopiono w sondę czasową z niezniszczalnego
plastyku i zakopano w ziemi na wysokości Monte La panu.
Tym samym najbardziej ambitny i kosztowny projekt w dziejach ludzkości uznano
oficjalnie za nieudany.
Uczynili to z lekkim sercem, gdyż nie istniało już nic, co wiązałoby ich z
epoką, z której pochodzili i która mogła stać się okresem rozkwitu ludzkiej
kultury - gdyby znajdowała się ona pod innymi gwiazdami, nie pod tymi, jakie
widniały na naramiennikach kilku ambitnych generałów.
Większą część sprzętu zostawili szczepom podległym Senegalowi, synowi Goodlucka,
który zamierzał wyruszyć na wschód, aby w Kotlinie Tyrreńskiej i na Wyżynie
Sycylijskiej poszukać nowych terenów łowieckich.
Jerome chciał odwiedzić Mojżesza, a Goodluck i Snowball obiecali dotrzymać mu
towarzystwa. Steve nie był jeszcze zdecydowany.
Tak więc wyruszyli na kilku wielbłądach na północ, zabierając ze sobą jedynie
najważniejsze rzeczy osobiste, a w okolicach późniejszego Capo dell'Argentiera
poczekali na barkę, która przybiła do brzegu drugiego września.
Na pokład weszli Ricardo Ruiz i Nina Jamisson, Leonard Rosenthal i Elmer Trucy,
Jerome Bannister i Paul Loorey, Goodluck i Rick Bailey, Snowball i Steve
Stanley, umieszczono też na statku jeepa z przyczepą, czternaście wielbłądów - i
oczywiście Davy'ego.
Z północy przybyli osadnicy, którzy słysząc o opuszczeniu twierdzy stracili
poczucie bezpieczeństwa. Na pokładzie barki znaleźli się również niektórzy
najemnicy z Afryki. Za rejs zapłacili cennymi skórami i pazurami tygrysimi,
zakrzywionymi szablami wykonanymi przez ich najlepszych rzemieślników arabskich,
biżuterią ze złota i srebra o wyszukanych kształtach, oraz wyrobami ze skóry.
- Z jakiego czasu pochodzą te rzeczy? - zapytał Steve jednego z handlarzy. Ten
wzruszył ramionami i powiedział coś po arabsku. Steve nie zrozumiał go.
- On mówi że przedmioty są ponadczasowe - odparł inny handlarz i wykrzywił swą
ciemną twarz w uśmiechu. - On nie rozumie, o co pan pyta.
Barka płynęła w oślepiającym blasku słońca na północny zachód, wiatr wydymał
olbrzymi żagiel. Sternicy w ciemnych burnusach drzemali oparci o ster, zmożeni
upałem. Większość pasażerów znalazła schronienie przed słońcem pod żaglem albo
zeszła pod pokład, zażywając sjesty.
Steve wyciągnął z torby zapiski Howarda Hernessa i przekartkował je. Spomiędzy
kartek wypadł wycinek z gazety. Był to "Newsweek" z 17 października 1983 roku,
wydrukowany na złym papierze, nieco już pożółkłym. Widniało tam zdjęcie
pompatycznie odzianego starszego pana, a pod spodem tytuł:
"ZAMACH NA MAKSYMILIANA V. Mexico City - AP: Jakby cudem sędziwy Habsburg uniknął
wczoraj wieczorem kul zamachowca, który zaczaił się na monarchę, kiedy ten po
nieszporach opuścił katedrę przy placu Cesarstwa, aby udać się do pałacu. Nikt z
cesarskiej rodziny nie został raniony. Jeden z członków ochrony zginął podczas
wymiany ognia. Zamachowiec został obezwładniony. Według doniesień Gwardia
Nacional zaprzecza on, jakoby miał należeć do jednej z leninowskich grup
guerillasów, jednak jego zeznania zawierają mnóstwo sprzeczności. Mimo
pochodzenia środkowoamerykańskiego zamachowiec przebywał dłuższy czas za
granicą. Wskazuje na to nie tylko jego akcent, ale również niektóre rzeczy,
które miał przy sobie".
Na marginesie gazety widniał dopisek Harnessa: "Kiepska robota", a pod spodem:
"Według Murchinsona ścięto mu głowę".
Steve powiódł wzrokiem po długim paśmie papieru, zafascynowany probabilistyczną
siecią linii czasowych. Niektóre punkty były podkreślone.
"Marzec 1867: Zwycięstwo powstańców meksykańskich nad francuskimi oddziałami
inwazyjnymi. 19 czerwca 1867 Queretaro: Ferdynand Maksymilian, arcyksiążę
austriacki, od 1963 cesarz Meksyku, Maksymilian I, zastrzelony przez żołnierzy
Benito Juareza".
Dopisek na marginesie: "Rozwój nieprawdopodobny. Korekta kursu?" U góry:
"1519 - Fernando Cortez".
Steve zamknął oczy. Dnia 16 sierpnia wymaszerowali z Cempoali - 400 ludzi z 15
końmi i 6 armatami; 20 tragarzy dźwigało arkebuzy i inną ciężka broń, jak
również prowiant. Przez trzy dni przemierzali gorącą, wilgotną nizinę i
trzęsawiska tierra caliente, nad którymi roiło się wprost od moskitów. Czwartego
dnia weszli na stoki Cofre de Perote. Droga stała się bardziej stroma. Zupełnie
wyczerpani docierają po wykutych w skale schodach do Jicochimalco. W wieczornym
świetle widzą na południu masyw Sierra Madre, nad którym góruje piramida
Orizaby. Dalej, za tym łańcuchem górskim, rozciąga się płaskowyż, ziemia
obiecana, złote miasto Tenochtitlan.
Noc jest przeraźliwie zimna. Żołnierze w swoich przepoconych, podszytych
watoliną kabatach, marzną. Jeszcze przed pierwszym brzaskiem ruszają w dalszą
drogę, podchodzą pod przełęcz, która nazwą potem Puesto de Nombre de Dios.
Tragarze idą coraz wolniej, konie trzeba prowadzić za wodze, klimat staje się
bardziej lodowaty, ludzie i zwierzęta oddychają ciężko, tworząc w mroźnym
powietrzu przelotne obłoczki. Za nimi z oparów zasnuwających wybrzeże wschodzi
czerwone słońce, a z przodu błyszczy ośnieżony wierzchołek Orizaby. Wąwozy
pokrywa mgła. Droga wiedzie zygzakiem w górę, dolina zwęża się.
KOREKTA:
Raptem z przeciwległego wzgórza dobiega osobliwy dźwięk, jakby odgłos
eksplodujących petard. Z dwóch miejsc w krzakach błyska ogień, rozlegają się
głuche eksplozje, jakby strzelano z arkebuzów.
Jakiś koń staje dęba, rżąc rozpaczliwie, po czym zsuwa się zadem w przepaść,
pociągając za sobą jeźdźca, który trzymał go za wodze. Wokoło rozwierają się
ziejące ogniem kratery, śmierć zbiera obfite żniwo. Drgające ciała, przywalone
jedne przez drugie; pociski karabinowe rozrywają w strzępy skórzane kabaty
podszyte watoliną, przeszywają zbroje jak papier, masakrują konie; rozpryskują
się o skały; rykoszety biją w poranne niebo; Cortez na celowniku snajpera, już
łamie się trafiony gradem pocisków i pada na ziemię, trzymając dłoń na głowni
miecza wyciągniętego z pochwy tylko do połowy; pieniąca się krew pod
podziurawionym kabatem; czyjeś oko rozszerzone trwogą; hełm skąpany we krwi - a
nad tym wszystkim rytm nieustającego klepania, rytm straszliwego tańca śmierci.
W ciągu dziesięciu minut jest już po wszystkim. Zwrotnica została przestawiona.
Śmierć, która zjawiła się nie wiadomo skąd, bezlitosny rozrachunek za
długotrwałą, tragiczną historię, zaczynającą się właśnie rozwijać. Zduszone w
zarodku.
Obok widniała uwaga Harnessa:
"Data: 29 sierpnia 1519, godzina 9 czasu lokalnego.
Miejsce: Cofre de Perote.
Misja: 4 - 5 osób, dwa ciężkie karabiny maszynowe, granatnik, strzelcy wyborowi.
Uczestnicy umotywowani antykolonialnie, z romantycznymi skłonnościani do kultury
Azteków.
Wykonanie: Przebudowane B 747 z nałożonymi częściami przyrządu (klatka,
imitujące urządzenie radarowe. Wyczepienie połączone ze skokiem spadochronowym.
Cel: Nie wolno dopuścić do tego, żeby ci katoliccy fanatycy osiedlili się, w
Ameryce Południowej i wytępili zastane tam już kultury".
Krzyżowcy, pomyślał Steve. Tak, jakby reformatorzy, którzy siłą rzeczy nadejdą
po nich, mieli okazać się choć trochę lepsi. Tak, jakby nie należało wreszcie
usunąć z dziejów świata krwiożerczego reżimu kleru wprowadzonego przez
wojskowych dyktatorów indiańskich.
Ale może Ameryki nie odkryli wcale biali, może jej w ogóle nie zasiedlili? Może
Kolumb dostał się pod obstrzał baterii nabrzeżnych, znęcony oszukańczymi
obietnicami chińskich lub japońskich doradców wojskowych przebywających na
dworze kacyka? Może zaginął podczas poszukiwań zachodniej drogi morskiej do
kuszących brzegów Indii? Do Europy nie dotarła żadna wieść o nowym lądzie na
oceanie, nie kusiły niezmierzone pokłady złota. Któż więc opłaciłby następną
ekspedycję?
KOREKTA: Data: 12 października 1492, godzina 2 czasu lokalnego. Miejsce:
Guanahani.
Okrzyk z bocianiego gniazda. W ciemności krzyżują się pytania, ktoś zapala
pochodnię. Ludzie, śpiący dotychczas na pokładzie, przecierają sobie oczy i
wdrapują się na wanty, aby ujrzeć ląd. Daremnie. Niebo usiane jest jeszcze
gwiazdami, większa ich część przenika przez chmury. Olinowanie skrzypi, woda
pluszcze leniwie wzdłuż burty.
Kolejny okrzyk.
- Ziemia!
Rozbrzmiewają rozkazy, rozlega się wystrzał armatni.
Tak! To nie pomyłka. Nareszcie ziemia! Coraz wyraźniejszy zapach, jakby
przypraw, przywiany przez wiatr, odgłos kipieli.
Marynarze ściągają żagle, rzucają sondę. Rozebrani do pasa stoją na pokładzie,
owiewani rześkim porannym powietrzem. Gwiazdy bledną powoli w świetle wstającego
dnia. Przed nimi wybrzeże. Wszyscy wpatrują się jak urzeczeni, dotykają się
wzajemnie, aby upewnić się, że nie śnią. Pokonali to, co bezgraniczne, nie
dotarli do końca świata i nie spadli w przepaść. Dopłynęli do wybrzeży
kontynentu, tak jak to obiecał admirał.
Na brzegu światło. Czyżby ognisko? Daleki krzyk. Ludzie?
Indie. Jak ich tu przyjmą? Stwardniałe, naznaczone przez słońce i sól dłonie
kreślą znak krzyża, ten i ów dotyka ukradkiem amuletu, szepcze "Salvador" i
spluwa przekornie na pokład. Niejednemu wydaje się, że czuje już zapach
egzotycznych korzeni, miłą woń cynamonu i wanilii, ekscytujący aromat liści
herbaty sprasowanych w bele, że widzi już to, o czym donosił wszędobylski
Wenecjanin; Imperium Cathay i wyspę Cipangu, wspaniałe miasta wzniesione z
marmuru, złote pałace i powiewające nad nimi jedwabne flagi wielkiego Khana,
olbrzymie porty, w których aż się roi od imponujących statków.
Wysłannik cesarza pragnie okazać im cześć i przybywa im na spotkanie. Smok,
którego dosiada, wzbija się rozcinając powietrze jakby stalowymi ostrzami, jego
pokryty łuskami pancerz połyskuje jaskrawo w świetle poranka, ryk dobywający mu
się z gardzieli rozbrzmiewa na mile. Majestatycznie kreśli swój tor w powietrzu,
zbliżając się do nich, jego głos jest jak grzmot, pysk rozwiera się ziejąc
ogniem. Oblewa ich światło, ale nie jest to blask świątecznego oświetlenia, lecz
płomienie napalmu.
- Śpisz? - słyszy nagle głos Looreya. Steve otworzył oczy.
- Tak tylko śnię na jawie - powiedział. - Zawracanie głowy. Popatrz: uwagi na
marginesie na temat przyszłych dziejów.
- Summa Howarda Harnessa?
- Tak. Wiedziałeś o tym?
- Pisał to od dwudziestu lat. Nieraz dyskutowaliśmy na ten temat.
Paul przysiadł w cieniu obok Steve'a.
- I po co to wszystko?
- To najbardziej urocza historiografia, jaką można sobie wyobrazić, Steve. Sny
na jawie są ważne. To niesamowite, nie urzeczywistnione możliwości historii.
Tam, gdzie rzeczywistość otwiera się nieoczekiwanie, odsłaniając widok na inną
rzeczywistość, wykluwa się ludzka fantazja. Gdyby zaś ten świat miał któregoś
dnia ulec zagładzie, to jedynie z powodu braku fantazji u jego mieszkańców.
Rzeczywistość jest na pewno również ważna, nie powinniśmy byli pozostawić jej na
łasce biurokratów i wojskowych. Ale czym ona jest dla ludzkiego ducha? Jest to
getto, którym zadowalają się skromne umysły, wierzące jedynie w to, czego
dotkną, jest to drobny wycinek z rozległego widma ludzkiego istnienia.
Wiatr ucichł niemal zupełnie. Duży, ciemny żagiel zwiotczał, rzucając w poprzek
pokładu wąska smugę cienia. Sternik spał. W pobliżu skakały delfiny.

POZDROWIENIA DLA LEAKEYA

Delfiny towarzyszyły im długo. Ożywiało je pragnienie odkrycia nowych
przestrzeni życiowych. Nie były to już te eleganckie, gładkie istoty, jakimi
zachował je w pamięci Steve, lecz zwierzęta o szarym, aksamitnym, krótkowłosym
futerku i szpiczastych, wąsatych pyszczkach. Byli to weseli, rozbawieni kompani.
Raz po raz wyskakiwały z wody, parskały pogardliwie na widok niezgrabnego
statku, po czym zanurzały się ponownie w odmętach.
Barka płynęła ospale do przodu, senny, gorący wiatr południowy igrał bez
entuzjazmu z żaglem. Kapitan utrzymywał kurs na zachodnio - północny zachód.
Siódmego dnia podróży na horyzoncie pojawił się masyw Balearów. Niebo zasnuło
się chmurami, wiatr skręcił na zachód. Spienione, ołowiane morze zaczęła
chłostać ulewą, statek jęczał.
Paul, Jerome i Steve schronili się na pokładzie pod nieprzemakalną plandeką.
Snowball i Goodluck przykucnęli pomiędzy nimi, obserwując z mieszanymi uczuciami
wzburzone morze. Co jakiś czas spoglądali badawczo na ludzi, chcąc odczytać z
ich twarzy, czy koniec jest już bliski.
Nie było sensu walczyć z tym porywistym wiatrem, już wczesnym popołudniem
kapitan polecił zbliżyć się do lądu i zakotwiczyć w dogodnym miejscu. Woda
pryskała na pokład, deszcz bębnił o plandekę, pod którą siedzieli, rozbrzmiewały
rozkazy. Marynarze w przemokniętych burnusach i turbanach manipulowali przy
linach, aby zwinąć żagiel. Na wodę spuszczono łódź, mocując ją przy dziobie.
Kapitan skierował barkę pod wiatr.
- Co to jest? - zapytał Steve, wskazując na dziwaczną formację skalną z prawej
burty, odcinającą się od posępnego nieba.
- To "Ramię Herkulesa" - odparł Paul.
Istotnie, skała miała kształt ramienia wystającego pionowo z wody. Wyraźnie
widać było rękę, szyję, ucho i podbródek, oraz zaczątek ust na nieforemnej
twarzy. Ramię podpierało masyw górski, jak gdyby zabezpieczało przed nim morze.
- Wygląda, jakby ktoś to wykuł w skale - odezwał się Steve, nie kryjąc zdumienia.
- Bo tak jest. Jakiś oddział, który wylądował w jeszcze bardziej odległej
przeszłości, chciał zostawić po sobie ślad w postaci widocznego dzieła sztuki.
- Nie przebadano tego dokładniej? - zapytał Steve.
- To złe miejsce dla marynarzy. Nikogo z nich nie namówisz, żeby przybił
tu - odparł Paul. - Popatrz tylko, jak szybko wiosłują. Jakby chodziło o życie.
Barka przesuwała się powoli wzdłuż skalnego ramienia, które zdawało się
emanować jakąś osobliwą groźbę. Sprawiało ono wrażenie mocarnego i hardego,
wyglądało jak skamieniały wyrzut. To właśnie są odczucia ludzi, którzy rzuceni
na ten świat nie znaleźli niczego i nikogo, pomyślał Steve. Adam w nie
wykończonym raju.
- Wśród marynarzy krąży przepowiednia - odezwał się Paul - że kiedy ten Herkules
pogrąży się w wodzie, której stale przybywa, nie będzie już ludzi.
- Do tego może dojść nawet dziś, o ile nie przestanie padać - zauważył Jerome,
ocierając sobie twarz i brodę.
Barka przybiła do brzegu dopiero po zapadnięciu zmroku. Rzucono cumy, drewno
skrzypiało przeraźliwie.
Deszcz nie ustawał przez całą noc. Następnego ranka zwierzęta przewieziono na
ląd i spędzono na pastwisko. Rick Bailey i Jerome wyruszyli na polowanie.
Dołączyli do nich dwaj najemnicy i dawny osadnik. Szczęście dopisało im:
zastrzelili małe, podobne do tapira zwierzątko i ogromnego jelenia. Jerome zabił
kilka dzikich kaczek i chciał wysłać po nie Davy'ego, ale pies okazał się zbyt
uparty i nie słuchał jego poleceń: po prostu nie zamierzał wcale aportować.
Barka stała przy brzegu, przycumowana. Kapitan polecił uzupełnić zapasy świeżej
wody pitnej i pieczonego mięsa.
Siedzieli pod osłoną prowizorycznego dachu i liści, wpatrując się w płomień
ogniska, nad którym wolno piekły się kawałki mięsa.
W dwa dni później wiatr zmienił kierunek, a niebo rozpogodziło się nie do
poznania. Zwierzęta i sprzęt umieszczono z powrotem na pokładzie, rozwiązano
cumy.
Wtem z nabrzeżnych gąszczy wyłoniła się jakaś postać z długą brodą i włosami
opadającymi na ramiona. Stworzenie miało krótkie, silnie owłosione nogi i
nienaturalnie długie ręce, było o wiele mocniej zbudowane niż przeciętny pędrak
i niemal tak duże jak dorosły człowiek. Odziane było w surowo wyprawioną skórę
kozy, spiętą na wysokości łopatki kościaną klamrą, na ramieniu wisiały worek na
wodę i torba - również z koziej skóry, za pasem tkwił długi wąski nóż,
przypominający nieco bagnet. Był to istotnie bagnet, tyle że bardzo stary, od
kilkudziesięciu lat stale ostrzony. W prawej dłoni dziwaczny stwór trzymał
zwinięty, pleciony pejcz skórzany.
W mgnieniu oka dobiegł do trapu, którego marynarze nie zdążyli jeszcze wciągnąć
na statek, i chwycił go mocno, wydając przy tym jakiś nieartykułowany okrzyk.
- Czego chcesz? - zapytał opryskliwie kapitan, jednak stworzenie, które
najwidoczniej nie potrafiło mówić, wydobyło z siebie jedynie z trudem:
- Chodź chłopiec, hej, chodź chłopiec.
Goodluck podszedł bliżej, usiłując porozumieć się z nim za pomocą dźwięków i
gestów, ale bez większego skutku.
- To nikt z naszych - powiedział wreszcie. - Jest jednym z ostatnich "pierwszych",
mówi że chce dostać się z dziećmi na zachód, na kontynent. Polowania są tu z
roku na rok coraz gorsze.
Kapitan potrząsnął głową. Dwóch marynarzy próbowało wyrwać z dłoni intruza
drabinkę linową, ale on trzymał się jej kurczowo; omal nie ściągnął z pokładu
obu mężczyzn.
- Chodź chłopiec, hej, chodź chłopiec - powtarzał w kółko błagalnym głosem.
- Wpuście go na pokład - ustąpił w końcu kapitan.
"Pierwszy" gwizdnął przeraźliwie. W tej samej chwili z krzaków wyprysnęło dwoje
młodych, zwinnych jak łasice. Zanim marynarze zorientowali się w sytuacji, cała
trójka była już na pokładzie. "Pierwszy" podtykał kapitanowi pod nos garść
pazurów tygrysa szablastozębnego, aby zapłacić nimi za rejs.
- Na Atlantydzie są one na wagę złota - mruknął Paul.
Steve spoglądał na dzieci. Chodziły zupełnie nagie i jak na swój wiek - chłopiec
mógł mieć osiem albo dziewięć lat, a dziewczynka o rok lub dwa mniej - były
owłosione niezwykle obficie na całym ciele, chociaż ich sierść była jeszcze
raczej jedwabistym puchem. Przytulone do siebie, skryły się w kącie, rozejrzały
trwożnie dokoła i bez żenady zaczęły pieścić się intensywnie. Pejcz "pierwszego"
opadł Pomiędzy nich ze świstem. Dzieci oderwały się od siebie.
- Chodź chłopiec, hej, chodź chłopiec - warknął "pierwszy". Nie upłynęło jednak
jeszcze dziesięć minut, kiedy tamci znowu zaczęli swoje igraszki.
- Hej, chodź chłopiec - warknął znowu "pierwszy", zamierzając się do ciosu. To
kropla wody w oceanie, pomyślał Steve, spoglądając na Elmera ze współczuciem.
Czy nasze następne pokolenie będzie nazywać się "drudzy" i tak samo walczyć o
przeżycie? Elmerze, ta galaktyka pozostanie jeszcze długo nie
zasiedlona, a może nawet będzie na zawsze niedostępna dla człowieka.
Odbili od brzegu i wypłynęli na pełne morze. Woda była błękitna, spieniona,
żagiel wydął się.
Dwunastego dnia podróży dostrzegli na zachodnie płaskowyż Półwyspu
Pirenejskiego. Chłodny, suchy wiatr północno - wschodni pchał statek do przodu,
mimo coraz silniejszego przeciwprądu w pobliżu Gibraltaru. Po opłynięciu
wysuniętego daleko na południe Cap Gata dotarli do ujścia Almerii. Na
południowym zachodzie widać było we mgle olbrzymi masyw górski Alboran,
sterczący pionowo na wysokość ponad tysiąc metrów nad poziom morza.
To był już koniec rejsu. Ani kapitan, ani nikt z załogi nie mieli zamiaru
wracać; po drugiej stronie Atlantyku czekały ich nowe zadania. Celem było
utrzymanie kontaktu pomiędzy kontynentem amerykańskim a wyspą.
- Co pan zamierza począć ze statkiem? - zapytał Steve kapitana.
- Zostawię go tu, tak jak stoi - odparł tamten. - Może znajdzie się ktoś kto
będzie mógł zrobić z niego użytek.
Steve kiwnął głową.
- A dlaczego pan pyta?
Steve wzruszył ramionami. - Nie jest wykluczone, ze statek przydałby się mnie.
- Nie idzie pan z nami?
- Jeszcze nie wiem, Nie podjąłem ostatecznej decyzji.
- Jest pan w kwiecie wieku. Może pan jeszcze wiele zdziałać. Tam otwierają się
przed panem nowe możliwości.
Steve uśmiechnął się, patrząc prosto w siwe oczy tamtego. Kapitan opuścił wzrok
i zsunął z czoła turban.
- Jak pan chce - powiedział wreszcie. - Kładąc się spać, musi pan przywiązywać
ster, żagiel proszę rozwijać tylko częściowo. Tak długo, jak będzie wiał
pomyślny wiatr, da pan sobie radę. Pod wiatr będzie pan miał kłopoty. Jeżeli
nadciągnie sztorm, niech się pan modli. Nic więcej nie mogę panu doradzić. Nie
dysponuję jachtem. Ta łajba to po prostu tratwa. Ale porządna. Odyseusz nie
będzie miał lepszego statku. Życzę wiele szczęścia. - Odwrócił się, aby wydać
ludziom odpowiednie polecenia. Pasażerowie zeszli z pokładu, sprowadzono na ląd
zwierzęta, zniesiono bagaże. Jerome zjechał jeepem na brzeg po chwiejnych
belach. Po długotrwałej ciszy warkot silnika zabrzmiał barbarzyńsko. Wielbłądy
płoszyły się, przewracając oczyma. Mężczyźni, którzy mieli je osiodłać, z trudem
uspokajali przerażone zwierzęta.
W dwie godziny później karawana wyruszyła w stronę Kadyksu. Najpierw podążała w
górę rzeki Almerii, następnie skręciła na zachód, idąc równolegle do gęsto
zalesionego łańcucha Sierra Nevada. Z biegiem lat wąska ścieżka przekształciła
się w dosyć ważną drogę, którą transportowano z wybrzeża Atlantyku do kotliny
najrozmaitsze towary.
- Słyszałem, że nie zamierzasz przeprawiać się z nami - powiedział Jerome, kiedy
przystanęli na odpoczynek. Jadąc jeepem, wyprzedzili nieco innych. Wraz z innymi
byli Goodluck, Snowball i Ricardo. Byli właśnie zajęci przygotowywaniem
obozowiska dla karawany; zbierali suche gałęzie, znosili kamienie, aby móc potem
ogrodzić ogniska.
- Mnie nęci dal - powiedział Steve. - Niezmierzona dal tego niewykończonego
świata. Człowiek nadejdzie kiedyś z Afryki. Tam nastanie szósty dzień tworzenia.
Może uda mi się przeżyć i przyjrzeć się temu choćby przez kilka sekund.
- Zostaniesz pożarty, zanim zdążysz rzucić okiem. I będziesz zupełnie sam. Steve
wzruszył ramionami i uśmiechnął się, wznosząc ramiona ku górze.
- I rzekł Bóg: To niedobrze, że człowiek jest sam. Dam mu towarzyszkę życia,
która będzie mu pomocą.
Jerome parsknął pogardliwie: - Widziałeś te owłosione bachory na statku?
- Są szczęśliwsze niż my. Chodzą nago.
- Ciągle wierzysz, że uda ci się przemycić niepostrzeżenie do raju?
- Może nie będzie to wcale takie trudne, Jerome. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie raj
się znajduje. - Przerwał na chwilę, po czym zapytał: - A jak ty jak wyobrażasz
sobie swoją przyszłość?
- Mnie również kusi dal, jak ciebie - powiedział cicho Jerome, obejmując
przyjaciela. - Udam się na północ i odwiedzę Mojżesza. Może zastanę go jeszcze
żywego. Goodluck i Snowball będą mi towarzyszyć. Może i ty przyłączysz się do
nas?
Steve potrząsnął głową. - Muszę sam odszukać własną przyszłość - odparł
zdecydowanie.
- Pojadę na północ z jednym z synów Mojżesza, aby obejrzeć te stare ruiny nad
morzem, odszukam brzegi legendarnego Lac Mer, za którym rozciągają się już
bezdroża Azji i zaczynają się właśnie kształtować Himalaje. Może odkryję drogę
lądową do Ameryki i...
- Jak widzę, masz bardzo obszerny program. Udusiłbym się na tej wyspie.
- Przestałeś więc już wierzyć w możliwość powrotu w przyszłość?
- To by była bzdura - odparł Jerome.
Po 21 dniach dotarli do Kadyksu. "Nowa Atlantyda" stała już na kotwicy. Był to
masztowiec przeznaczony do rejsów dalekomorskich, jeden z tych, jakie
wyekspediowano w przeszłość.
- Dlaczego nikt nie przysłał nam do kotliny tak pięknego statku? - zapytał Elmer.
- Bo nikt nie pomyślał, że ona może być spławna - odparł Ricardo.
Elmer zwrócił ku niemu swą wykrzywioną z bólu twarz. - Oni w ogóle myśleli
cholernie mało.
Nad nędznymi barakami portowymi krążyły mewy, kłócąc się donośnie o pływające w
wodzie odpadki. Po połyskującym morzu krążyły łodzie rybackie. Podczas studiów
Steve był raz w Europie i zwiedził wtedy południe Hiszpanii. Do dziś pamiętał
Kadyks jako jasne, pachnące miasto, pamiętał ostrą woń panwi do warzenia soli
tuż przy drodze dojazdowej, zabytkową restaurację o wysokim sklepieniu, o które
donośnym echem odbijały się głosy gości i brzęk sztućców, i które nawet w upalne
lipcowe dni zachowywało przyjemny chłód. W Algeciras spoglądał wtedy nieraz ku
brzegom Afryki, gdzie skrywały się miasta, których same nazwy wydawały się tak
rozkoszne, jak złoto i kość słoniowa, jak mahoniowa skóra pięknych niewolnic i
kosztowne szaty z brokatu i jedwabiu. Przysiągł sobie wówczas, że nigdy nie
przestąpi progu tych obiektów fantazji, aby pozostały nietknięte w swoim blasku
i wspaniałości. Teraz miał je zwiedzić. Były oddalone od rzeczywistości w tym
samym stopniu co od tamtej, miały jednak tę bezcenną zaletę, że drzemały jeszcze
w pałacu przyszłości, niewidzialne dla innych, że nie były zgniłą padliną
upadłej wielkości, pozostałością po pełnej blasku przeszłości.
Minęło już sporo czasu, odkąd "Nowa Atlantyda" odbiła od brzegu i z rozwiniętymi
żaglami zniknęła za horyzontem.
Stali na skalistym grzbiecie góry odgradzającej dawniej kotlinę od wód
Atlantyku. Steve wiódł pięć wierzchowców i zwierząt jucznych, Jerome miał
prowadzić jeepa z przyczepą, wypełnioną po brzegi rezerwowymi kanistrami,
zapasami żywności, bronią i amunicją.
Woda spadała z hukiem na całej szerokości wyłomu, wynoszącej aktualnie ponad
osiem kilometrów. Tu i ówdzie widać było liczne, połyskujące srebrzyście ryby,
porwane z potężnym prądem wody - życie przelewające się z jednej szali na drugą.
Powietrze przesycone było wilgocią, szum wody zagłuszał słowa.
Steve pożegnał się ze Snowballem i Goodluckiem, potarmosił czule sierść na karku
psa i objął Jerome'a, po czym wskoczył na siodło. Uniósł dłoń do góry.
- Pozdrowienia dla Leakeya! - krzyknął Jerome, zapuszczając silnik. - Życzę ci
długiego życia, Steve.
- Żegnaj! - zawołał Steve, ruszając do przodu. Nie oglądając się za siebie,
jechał brzegiem ku dolinie, aż dotarł do zatoki, gdzie stała zakotwiczona barka.
Był zbyt daleko, by usłyszeć odgłos eksplozji.
Jerome nie ujechał jeszcze nawet trzech kilometrów, kiedy to się stało. Jakiś
dzielny żołnierz dokonał podczas bitwy o Gibraltar bohaterskiego czynu: na
wyboistej drodze, wiodącej na dawny grzbiet góry, zakopał minę.
Jerome zginął na miejscu. Snowball, siedzący obok niego, został podziurawiony
odłamkami jak sito i wyrzucony z pojazdu. Umarł w kilka minut później. Goodluck,
siedzący z tyłu, również wyleciał z wozu, stracił przytomność i ciężko ranny
pozostał na ziemi.
Impet eksplozji rozerwał sworzeń sprzęgający przyczepy, przewrócił ją i uniósł
tył samochodu, ale po chwili jeep opadł z powrotem na koła. Z martwym Jeromem za
kierownicą samochód powoli stoczył się na poszarpanych oponach w dolinę,
zatrzymując się po drodze w bagnistym bajorku. Następnie zaczął pogrążać się w
nim, coraz głębiej i głębiej.
Davy jak oszalały oszczekiwał pęcherze pojawiające się na powierzchni
trzęsawiska. Kiedy zanikły, zaskowyczał bojaźliwie, odwrócił się i powlókł pod
górę. Krwawił obficie z nosa i dygotał na całym ciele.

SPOTKANIE Z ANIOŁEM

Wczesnym rankiem Steve natknął się na koryto potoku i zatrzymał się, aby
odpocząć i jednocześnie napoić konie. Podczas gdy wielbłądy skubały soczyste
liście nabrzeżnych zarośli, on siedział w cieniu, pożywiając się zimną, pieczoną
rybą.
Nagle wydało mu się, że poprzez stąpania i parskanie zwierząt przebija ujadanie
psa. Podniósł wzrok. W kilka sekund później pojawił się Davy, zaszczekał
podniecony, poczłapał w stronę potoku, aby zaspokoić pragnienie, po czym
skierował się w drogę powrotną, oszczekując wyzywająco Steve'a.
- Chodź tu, Davy. Co ci jest?
Skomląc i kuląc bojaźliwie ogon, pies zbliżył się do niego. Steve chwycił go za
kark i obejrzał dokładnie. Na szczęce odkrył ranę, jakby po draśnięciu kulą, na
piersi zauważył taki sam ślad.
Davy oswobodził się niecierpliwie z jego uchwytu i powlókł się w stronę, skąd
przyszedł. Po chwili zatrzymał się skowycząc.
- Chcesz, żebym poszedł z tobą? Rozumiem cię, Davy.
Szybko pozbierał swoje rzeczy, rozpętał zwierzęta i dosiadł wielbłąda.
- Mam nadzieję, że jesteś na tyle mądry, aby mnie nie oszukiwać - powiedział.
Pies szedł po swoim tropie. Steve poczuł niepokój. Mimo upału poganiał zwierzęta
do ostrego kłusu. Każdorazowo, kiedy osiągał jakieś wzniesienie, zatrzymywał się
na chwilę i spoglądał przez lornetkę na zachód, nie zauważył jednak żadnego
ruchu.
Czyżby zmienili zdanie? Może pojechali za mną jeepem? Nie, na pewno nie. Droga
wiodąca przez płaskowyż ku dolinie Almerii była wprawdzie dłuższa, ale
wygodniejsza od wybrzeża, nawet jeżeli jechało się samochodem terenowym. A może
Jerome miał wypadek? Niecierpliwie uderzał nogami o boki wielbłąda. Po dwóch
godzinach ujrzał przed sobą grzbiet wzniesienia, skąd wyruszył rankiem. Z lewej
strony dudniły wody Atlantyku, spadając w dół. Powietrze przepełnione było wodną
mgłą i solą.
Nagle Davy rzucił się do przodu. Steve pobiegł za nim i po chwili znalazł się
obok Godlucka, leżącego na brzuchu. Zeskoczył z siodła, odwrócił Goodlucka na
wznak i zbadał go dokładnie: dwie brzydkie rany znajdowały się na udach, dwie na
lewym biodrze i jedna na ramieniu. Najwidoczniej trafiły go odłamki granatu.
Musiał stracić sporo krwi, a mimo to posuwał się do przodu, dopóki starczyło
sił. Może szukał pomocy? Steve ułożył głowę rannego na kocu, zwilżył mu wodą
usta i przemył rany tak jak potrafił. Z bólu Goodluck doszedł do siebie,
skowycząc zwinął się w kłębek, oparł łokcie o żołądek i podciągnął kolana pod
brodę.
- Goodluck, to ja, Steve. Co się stało?
Pędrak spojrzał na niego oczyma pociemniałymi z trwogi, oblizał sobie wargi, po
czym opowiedział o wszystkim. Steve zdrętwiał.
- Pojadę z powrotem - powiedział.
Goodluck ze znużeniem potrząsnął głową. - Pochowałem Snowballa -
powiedział. - Jerome wjechał w trzęsawisko, ale wtedy chyba już nie żył.
Steve milczał. Długo wpatrywał się w szumiącą wodę.
- Posłuchaj, Goodluck - odezwał się w końcu. - Nie mogę wyjąć ci z ciała odłamków
granatu. Albo wyjdą same, albo pozostaną tak na zawsze. Jeżeli szczęście nam
dopisze, postawię cię znowu na nogi. Właściwie nie jest tak źle. Wprawdzie
straciłeś dużo krwi, ale żaden z żywotnych organów nie jest naruszony. W
przeciwnym razie nie zaszedłbyś tak daleko.
Goodluck skinął głową.
Steve przeniósł go w cień akacji i przygotował dla niego legowisko, po czym
rozpalił ognisko i przyrządził coś do jedzenia.
Następnego ranka ściął kilka młodych drzew, zbudował z nich nosze dla Goodlucka
i przymocował je do siodła jednego z jucznych zwierząt. Na pokładzie barki będę
mógł zająć się nim lepiej, pomyślał. Nie powinienem iść na polowanie,
zostawiając go tu samego, ale z drugiej strony muszę żywić go surowym mięsem;
wtedy szanse przeżycia będą większe.
I w ten sposób wyruszyli na wschód.
Posuwali się bardzo powoli. Steve czuwał nocami, a za dnia zasypiał często w
siodle. Czuł powolne, kołyszące ruchy wielbłąda, który pewnym krokiem zstępował
w dolinę. Zbocza, jeszcze niedawno spalone od słońca i porośnięte kolczastymi
krzewami, pokrywała teraz delikatna zieleń. Każdorazowo, kiedy wiał wiatr
południowy, zasłony z mgły ciągnęły na północ, otulając białym całunem stoki
płaskowyżu na Półwyspie Pirenejskim. Większość roślin, które wyrosły tu kiedyś
na suchym słonym podłożu, umierały pod wpływem wilgoci, zaczynały natomiast
pojawiać się nowe.
Cała Europa miała niedługo pokazać swoje nowe oblicze. Na gaje palmowe w pobliżu
Alp spadnie śnieg, olbrzymie stada antylop pociągną na południe, a wraz z nimi
lwy, tygrysy, leopardy i inne drapieżniki - przynajmniej te istniejące już na
palecie Darwina. Pozostaną jedynie mastodonty, do czasu, aż i one w poszukiwaniu
pożywienia będą usiłowały przedostać się przez lasy zatopione w śniegu, gdyż
droga na pastwiska w Afryce będzie już odcięta przez masy wody Morza
Śródziemnego. Pewnej, zaś wiosny, po wyjątkowo długiej i bezlitosnej zimie
wyginą i one - co do jednego.
Pozostaną również przodkowie człowieka, zarówno boiseie jak i pędraki
przystosowując się do życia wśród lodu i chłodu. A kiedy powędrują na południe w
ślad za stadami zwierząt, nauczą się walczyć z przeciwnościami losu. Tak, to
stanie się najpilniejszym zadaniem rasy ludzkiej: walka z przeciwnościami losu,
a przy okazji człowiek rozwinie również inne sprawności. I wreszcie nie będzie
już przeszkód, których człowiek nie potrafiłby zwalczyć; ani wrogiego
środowiska, ani gór, ani rwących potoków, ani ataków chłodu, ani powodzi, ani
zębów czy pazurów zwierząt, ani braku pożywienia czy przestrzeni życiowej, ani
czasu - stale jednak , niezależnie od miejsca, w którym się znajduje, człowiek
będzie napotykał przeszkodę doprowadzającą go do szaleństwa: siebie samego.
Steve rozejrzał się i poprawił chustę, osłaniającą twarz przed kurzem. Jechali
już drugi tydzień, a jesień przypominała tym razem nie kończące się lato.
Goodluck spał niespokojnie, Davy wybiegał do przodu, podążając równolegle do
brzegów wody mającej w przyszłości przekształcić się w Morze Śródziemne. Miało
jednak upłynąć całe tysiąclecie, zanim ta cała rozległa kotlina wypełni się
wodą, natomiast jeszcze za dwieście lat będą istniały na południe od Sardynii i
Sycylii pomosty lądowe dzięki którym zwierzęta będą mogły przechodzić w
cieplejsze regiony, ratując swe życie. Dopiero później nad Europą przejdą
trwające miliony lat okresy lodowcowe które swym surowym mroźnym tchnieniem
wygaszą niemal wszelkie przejawy życia na północ od Alp.
Wielbłąd ciągnący nosze pozostał nieco w tyle, Steve ściągnął więc mocniej
cugle, którymi zwierzę przywiązane było do jego siodła.
- Chodź! - powiedział. Nie odwrócił się nawet; niezmordowanie podążał na wschód,
tam gdzie wschodziło słońce.
Wieczorem osiemnastego dnia dotarli do ujścia Almerii. Barka stała przycumowana
do tonących drzew, tak jak ją pozostawili. Steve zagnał wielbłądy na łąkę, aby
najadły się do syta.
Następnie za pomocą prowizorycznej uprzęży zaprzągł jednego z wielbłądów do liny
kotwicznej barki i przyciągnął ją bliżej do brzegu. Z maty i płótna żaglowego
sporządził na pokładzie wygodne posłanie i ułożył na nim Goodlucka. Stan rannego
był ciężki. Jedna z ran na udzie nie wyglądała ładnie, zaczęła się jątrzyć. Noga
opuchła. Goodluck nie mógł chodzić, nawet na czworakach.
Po napełnieniu wszystkich pojemników świeżą woda Steve wprowadził zwierzęta
jedno po drugim na pokład, uwiązał je i zdjął cumy. Następnie zaciągnął żagiel
który na słabym wietrze zachodnim wydął się opieszale, i odbił od brzegu.
Zgodnie z radą kapitana umocował ster i przysiadł obok Goodlucka. Opatrzył ranę
i ulokował chorą nogę wyżej, aby opuchlizna zeszła.
Pędrak gorączkował, często wymachiwał swoimi mocnymi, małymi pięściami
pomrukując przy tym groźnie. Steve zaczął się już zastanawiać, czy nie
należałoby skrępować chorego, nie mógł się jednak na to zdobyć. Zdawał sobie
sprawę, że nie uratuje Goodlucka, ale mimo to zamierzał uczynić wszystko, aby
przynajmniej ulżyć mu w cierpieniach.
Co kilka godzin sprawdzał sieci, wciągał na pokład ryby, z których jedne
wykorzystywał jako przynętę, inne zaś przyrządzał do spożycia.
Musiał karmić Goodlucka, co nie było sprawa prostą, ale Steve nie tracił
cierpliwości. Przez cały czas asystował mu Davy i każdorazowo, kiedy pędrak
zwracał jedzenie, reagował na to pełnym wyrzutu warczeniem.
Po nakarmieniu Goodlucka Steve zdrzemnął się w cieniu żagla. Usnął również
wiatr, takielunek skrzypiał w rytm niskich fal, marszczących połyskliwą,
bezkresną powierzchnię wody. Teraz, kiedy czas znieruchomiał, a słońce stanęło w
zenicie, Steve przypomniał sobie słowa, o których - jak sądził - zdążył już
zapomnieć: o spadających słońcach i aniołach rozlewających czary gniewu na
ziemię. Niekiedy odczuwał niepokój serca, aż do bólu. Ostatkiem sił dopełzł do
relingu i wymiotował, po czym stał oparty o poręcz, ciężko dysząc, aż doszedł do
siebie na tyle, by spryskać sobie twarz i czoło zimną wodą. Potem, kiedy woda
parowała z jego czoła, pozostawiając sól, odnosił wrażenie, jakby po twarzy
przebiegały mu pająki, aby zbudować sobie gniazdo w mroku jego świadomości.
Ustawicznie nawiedzał go ten sam sen. Z jakiegoś wzniesienia - nie wiedział, co
właściwie znajduje się pod jego stopami, ale czuł się jak drzewo wrośnięte w
skalistą wysepkę - spoglądał na brzeg, o jaki chlupotała ciemna, oleista kałuża;
gęsta, cuchnąca breja, w którą ściekały wszystkie wody Ziemi i w której zamarło
wszelkie życie. Od linii brzegowej aż po widnokrąg rozciągały się wydmy oblane
zimnym, kredowobladym światłem, a w górze straszyło czarne niebo, jak gdyby
jakiś potworny letni wiatr wywiał stąd atmosferę, wydając oblicze Ziemi na
pastwę wiecznych burz. Nagle ziemia zakołysała się pod wpływem potężnego
trzęsienia nadchodzącego od strony horyzontu, spłaszczającego grzbiety wydm i
wypiętrzającego w górę doliny. I również tym razem, jak zwykle, Steve obudził
się dręczony przeświadczeniem, że oto ujrzał Ziemię, o jakiej mówił Paul: Ziemię
pozbawioną przyszłości.
Zapadł już wieczór. Słońce zaszło. Steve był zmęczony, oblewał go pot. Na
czworakach zbliżył się do Goodlucka, przekonany, że pędrak zmarł. Ale Goodluck
oddychał słabo, ale regularnie. Spał.
Nad wybrzeżem Afryki widniała ciemna chmura opierając się o boki gór. Jej
krawędzie rozbłyskiwały jasną żółcią.
Steve odetchnął głęboko i otarł sobie czoło. Upał męczył go. W bezruchu
wpatrywał się w zapadającą noc.
I to, myślał trwożliwie, miało oznaczać moje życie? Do tej pory był przekonany,
że chodzi z pewnością o coś w rodzaju próby generalnej, po zakończeniu której
kurtyna podniesie się dopiero wtedy, gdy wszystkie role zostaną optymalnie
rozdzielone, a aktorzy będą przygotowani do odegrania pierwszego aktu. Nie można
przecież wypchnąć na scenę kogoś, kto nie zna ani swojej roli, ani sztuki, w
której ma zagrać.
W tej samej chwili uświadomił sobie jednak, że to właśnie jest jego życie; że
kurtyna nie podniesie się już więcej, ale wkrótce opadnie; że to wszystko, co
rozpaczliwie przechowywał w pamięci, jest jego życiem i że to wszystko rozpływa
się w rękach; że nie można już cofnąć nawet jednej sekundy; że zwrotnice, które
przestawił niefrasobliwie, w lekkomyślnym przeświadczeniu, iż wynikłe z tego
konsekwencje będzie można potem skorygować, okazały się niestety nieodwracalne i
ta świadomość zaciążyła na nim jak olbrzymia góra, jak owa góra czasu, jaką
przytłoczono mu pierś, dlatego tylko, że owego ranka, zamroczony jeszcze
alkoholem, nie oddał swojej plastikowej tabliczki i lekkomyślnie, jak inni, dał
się zaprosić do odbycia tej zwariowanej przygody.
Wydawało mu się, że siedzi za sterami Space Shuttle, w dole przemyka martwa
Ziemia, podążająca gdzieś w przyszłość. Radiostacja milczy, słychać jedynie
elektromagnetyczny śpiew gwiazd; echo dzieł stworzenia, powracające od krawędzi
wszechświata. Wtem nad linią horyzontu pojawia się pierwszy blask wschodzącego
słońca - i znika z powrotem! Steve spogląda gorączkowo na lampy kontrolne, ale te
zgasły. Strzałki wskaźników stoją na zerze.
W powietrzu unosi się zapach gnicia, płuca wypełnia czarny pył. Steve czuje, że
Ziemia przestała go już przytrzymywać, że oto oderwał się od niej, wznosząc się
ku gwiazdom.
- Co ci jest, Goodluck? - dyszy i patrzy z trwogą na rosłą, ciemną postać
stojącą przed nim i zasłaniającą gwiazdy.
Spętane na tylnym pokładzie zwierzęta zaczęty poruszać się niespokojnie,
wreszcie wstały. Stukając pazurami o pokład podszedł Davy i trącił Steve'a
pyskiem. Księżyc wyjrzał zza chmur.
Steve obudził się i wpił wzrok w maszt, który wziął za ową straszliwą postać.
Daleko na wschodzie błyskało się, ale burza nie nadciągała.
Goodluck żył jeszcze. Steve umył go, po czym nakarmił i napoił.
Płynęli na wschód. Niebo skąpane było w blasku słońca, drobne fale połyskiwały
srebrzyście i tak żeglowali dzień po dniu, wiedzeni przez bezkresny brzask i
następującą po nim gwiaździstą noc.
Roje ptaków przecinały ich kurs. Leciały wysoko, zbyt wysoko, aby można je było
rozpoznać.
- Popłyniemy na południe, jak one - zawołał Steve do Goodlucka.
Nocą słyszał ich krzyki wśród gwiazd. Brzeg przesuwał się do tyłu: jesienny las,
wiecznie zielone miłorzęby i złociste korkodęby, płomienne klony, bladozielone
cynamonowce, ciemne cyprysy i żółtawe zarośla osłonięte przez pinie.
Przy ujściu Soummanu Steve skierował barkę do brzegu. Na wschodzie, zasnuta
mgłą, leżała dawna strefa lądowania, nieco dalej - La Galite. Tam zaczęło się
wszystko, tam eksplodowało serce wieloryba, naznaczając ich swoją krwią, tam
rozpierzchły się galaktyki rzeczywistości.
Przeniósł Goodlucka na ląd, następnie przeprowadził wielbłądy wraz ze sprzętem i
bagażem, po czym rozbił obóz.
Zgłodniałe zwierzęta zagnał na łąkę, zajął się Goodluckiem, i wreszcie położył
się wygodnie, aby wypocząć. Niemal natychmiast zasnął jak kamień. Obudził go
świst, świdrujący w uszach. Davy warczał, a Goodluck kręcił niespokojnie głową
na prawo i lewo.
Steve uniósł dłoń, osłaniając oczy, i wtedy na wysokości około dziesięciu metrów
dostrzegł jasne, krystaliczne migotanie: był to obiekt o kształcie opływowym,
niemal przezroczysty, o długości do sześciu metrów, w którym unosiła się postać
odziana w szkarłatny skafander ochronny i wyposażona w biały tornister. Jej ręce
spoczywały na tablicy rozdzielczej.
Kurz wzbił się do góry, ale Steve nie zauważył żadnego zespołu napędowego. Z
cichym brzękiem wysunęły się od spodu trzy cienkie nogi teleskopowe. Pojazd
osiadł na ziemi i w tym momencie stał się nieprzejrzysty. Na dziobie Steve
dostrzegł insygnia, o jakich opowiadał mu Harald. Na dachu pojawiło się działko
laserowe, kierując lufę w jego stronę.
Steve uniósł dłonie do góry.
- Nie strzelać - zawołał.
Dolna część pojazdu rozwarła się, z powstałej szczeliny wysunięto krótką
drabinkę, na której po chwili pojawiły się szkarłatne buty.
Davy wyszczerzył kły i warknął. Działko laserowe obróciło się natychmiast jego
stronę.
- Nie strzelać! - krzyknął Steve do postaci, która wyszła spod pojazdu i podeszła
ku niemu.
- Nie bój się - powiedział pilot po włosku, wymawiając te słowa dziwnie twardo.
Hełm tłumił nieco głos. Wzniósł do góry prawą rękę i działko równie skierowało
lufę do góry, pozostając już w tym położeniu.
Pilot był mężczyzną nadzwyczaj wysokim i barczystym. Ma co najmniej dwa metry
wzrostu, pomyślał Steve, usiłując daremnie dojrzeć jego twarz za przydymionym
wizjerem hełmu. Bez przeszkód natomiast obejrzał insygnia na rękawach skafandra.
Z prawej strony widniała owieczka, z lewej klucz skrzyżowany z działkiem
laserowym. U góry było napisane: CHRISTO SALVATORI.
- Kim jesteś? - zapytał Steve kalecząc włoski.
Pilot przycisnął guzik przy hełmie i odparł przez mikrofon zewnętrzny:
- Znasz mój język?
- Niestety bardzo słabo.
- Przybywasz z przyszłości, która nie znajduje się w ręku Boga.
Ale ta ręka ciążyła wystarczająco silnie na moim świecie, pomyślał Steve.
- Kim jesteś? - powtórzył pytanie.
- Toruję drogę Boga - wyjaśnił pilot. - Szukam jednego z naszych żołnierzy, który
działał w tym odcinku czasowym i nie powrócił.
- Czy to znaczy, że potraficie wracać w przyszłość? - zapytał Steve. Wstrzymał
oddech czekając na odpowiedź.
Pilot zawahał się.
- Oczywiście - odparł w końcu. - W moją przyszłość. Przyszłość Boga.
- Mógłbyś wziąć nas ze sobą?
- Mógłbym zabrać ciebie, ale nie mogę zadecydować o tym samodzielnie. - Wskazał na
Goodlucka. - Ale on musi zostać.
- Potrzebna mu natychmiastowa pomoc lekarska.
Goodluck otworzył oczy. Wsparł się na łokciu i utkwił wzrok w nieznajomym, jak
gdyby dostrzegł ducha.
Ten zaś podszedł bliżej i ukląkł przy nim. Poruszył coś na rękawiczce, a
następnie dotknął ramienia chorego. Sierść rozstąpiła się, odsłaniając ciemną
skórę. Pilot pomajstrował coś przy tornistrze i wydobył z niego półkolisty,
przypominający żółwia przedmiot, po czym przytknął go do zranionego miejsca.
Przyrząd przyssał się do ciała i zaczął brzęczeć: Goodluck spoglądał na to dziwo
z mieszaniną ciekawości i trwogi. Szczerzył zęby, jego wargi dygotały, nie
wydawał jednak żadnego dźwięku. Nie drgnął nawet, kiedy po kilku minutach pilot
odjął przyrząd. W trzech miejscach na skórze ciekła teraz krew.
Pilot wyprostował się i zwrócił do Steve'a, po czym dotknął również jego nagiego
ramienia. Jego dotyk był chłodny, sprawiał ulgę. Potem żółw wessał się w ciało,
ale ból był nieznaczny.
- To już prawie czterdzieści lat - wyjaśnił Steve. - Pański kolega został
wciągnięty w bitwę pomiędzy naszym oddziałem a wrogiem. Podobno poległ wtedy,
tak przynajmniej zeznawali naoczni świadkowie. - Nie dostrzegł żadnej reakcji.
Wizjer hełmu pozostał ciemny i nieprzenikniony.
Potarł sobie ramię, kiedy tamten odjął przyrząd i popatrzył na trzy drobne ranki
w miejscach, gdzie sondy przeniknęły w jego ciało.
- Zobaczę, co będę mógł dla ciebie zrobić - powiedział pilot. - Będziesz tu
czekał?
Steve kiwnął potakująco głową.
- A więc nie odchodź. Wkrótce tu przyjdę.
Wsiadł z powrotem do pojazdu. Niewidoczny zespół napędowy wzbił tuman piachu,
obiekt stał się znowu przezroczysty i bardzo szybko wzbił się w górę, ku niebu.
Machinalnie Steve uniósł dłoń jak gdyby chciał powstrzymać połyskujący pojazd,
ale potem opuścił ją i odwrócił się do Goodlucka. Pędrak spał. Steve ułożył się
obok niego w chłodnym cieniu akacji i wkrótce zapadł w kamienny sen.
Zbudził go Davy, trącając natarczywie pyskiem. Przeciągnął się z zadowoleniem:
zmęczenie ustąpiło, czuł się rozluźniony wewnętrznie i żądny czynu. Jak długo
spał? Ten dziwaczny sen... Spotkanie z aniołem, podobne do przygody Haralda...
Raptownie usiadł i spojrzał na ramię. Niecierpliwie zdrapał strup. Drobne ślady
po trzech sondach były już zagojone i niemal niewidoczne.
Goodluck rozpalił ognisko, nadział na kij kawałek mięsa i zaczął opiekać je nad
ogniem.
Steve wstał, podszedł bliżej i zaskoczony wpatrywał się w niego poprzez
płomienie. Goodluck wyglądał przerażająco. Jego wychudłe ciało przypominało
szkielet, skóra opinała się na żebrach, obojczyki sterczały jak kanciaste uszy,
matowa, skołtuniona sierść wypadała całymi kosmykami, na lewym ramieniu widniała
naga powierzchnia wielkości dłoni.
Goodluck zaczął drapać to miejsce, jakby wyczuł wzrok Steve'a.
- Davy upolował żmiję - powiedział.
Gałęzie paliły się z trzaskiem. Steve potrząsnął nieznacznie głową i poszukał
wzroku Goodlucka, zatopił swoje spojrzenie w jego orzechowych oczach, w których
iskrzyło się nowe życie.
Pędrak ściągnął wargi i uśmiechnął się. Steve odwzajemnił uśmiech.
Czym jest rzeczywistość dla ducha człowieka, zapytał wtedy Paul. To getto.
Goodluck, jakby odgadując jego myśli, przesunął dłonią po czole i oczach gestem,
jakim odgarnia się nić babiego lata.
Steve wstał i zaczął siodłać zwierzęta. Goodluck wodził za nim zdziwionym
wzrokiem.
- Jedziemy? - zapytał.
- Jeżeli czujesz się wystarczająco silny.
- Jestem silny.
- Więc jedź ze mną. - Energicznym ruchem podciągnął popręg. - Nie mogę cię tu
pozostawić.
Goodluck spojrzał na zachód, na nisko wiszące słońce.
- Dziś nie ujedziemy już daleko.
- A więc będziemy jechać również nocą. Nie mogę tu pozostać, to miejsce przeraża
mnie.
Goodluck rozejrzał się trwożnie. Skinął głową. Przekroił upieczoną żmiję na trzy
części i rozdzielił je. Następnie zgasił ognisko.
Słońce zaszło, kiedy jeszcze jechali doliną. Tuż po północy dotarli do krawędzi
płaskowyżu i tu dopiero pozwolili odetchnąć zwierzętom.
Sierp księżyca podążał ku odległym wzgórzom na zachodzie, oblewając poświatą
rozkołysane morze traw na Saharze, które rozciągało się pod bezkresnym niebem aż
po linię horyzontu.
- Chciałbym rozłożyć swoje skrzydła i pofrunąć - odezwał się Steve. Goodluck
spojrzał na niego badawczo, wyszczerzył zęby i chrząknął. W jego mrocznych jak
noc oczach widniały roje migotliwych gwiazd.
Steve roześmiał się i beztrosko uderzył piętami w boki zwierzęcia, popędzając je
do przodu. Miał wrażenie, jakby był oczekiwany za horyzontem, po drugiej stronie
mroku, po drugiej stronie rojów gwiazd. Przepełniało go uczucie radości.
O wschodzie słońca wchłonęło ich rozlegle, jasne serce Afryki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wolfgang Jeschke Ostatni dzien stworzenia
Jeschke Wolfgang Ostatni dzien stworzenia
Ostatni dzień stworzenia
Ostatni dzień stworzenia
Wolfgang Jeschke [Novelette] Loitering at Death s Door [v1 0] (htm)
Ostatni dzień ostatnia noc
Wolfgang Jeschke Błąkając się u śmierci bram
konwicki ostatni dzien lata
Yeti Wolfgang Jeschke
Jak stworzyć tekst
Śnieżny Dzień Powieść o wierze, nadziei i miłości Billy Coffey ebook
Zarzadzanie codziennoscia Zaplanuj dzien skoncentruj sie i wyostrz swoj tworczy umysl
ćwiczenia ostatnie zadania

więcej podobnych podstron