Ja i mój cień
Resnick Michael D.
Resnick Michael D.
Michael Diamond Resnick (ur. 5 marca 1942), bardziej
znany jako Mike Resnick, amerykański pisarz i redaktor
science fiction.
Urodził się w Chicago. Od dawna jest równie\ członkiem
fandomu science fiction. Jego córka, Laura Resnick,
równie\ tworzy science fiction.
Ja i mój cień
To wszystko zaczęło się, kiedy...
Nie. Skreśl to.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiem.
Ale po raz drugi to się zaczęło, kiedy strzelił gaznik jakiejś cię\arówki, a ja padłem na
chodnik z szybkością i wprawą sportowca, co mnie diabelnie zaskoczyło, jako \e byłem
łamagą od urodzenia - czy te\ od ponownych narodzin, zale\nie jak na to spojrzysz.
Wstałem, otrzepałem się i spojrzałem wokoło. Jakiś tuzin przechodniów (choć czułem, jakby
ich była setka) gapił się na mnie i wiedziałem, co myśli ka\dy z nich: Czy ten facet jest
jakimś świrem, czy mo\e to Wytarty? A jeśli to Wytarty, to czy wcześniej go spotkałem. Czy
jestem mu coś w i n i e n?
Oczywiście, nawet jeśli mnie wcześniej znali, teraz nie byli w stanie mnie rozpoznać. Wiem
coś o tym. Sam spędziłem prawie trzy lata próbując odkryć, kim byłem, zanim zostałem
Wytarty - ale prócz tego, co zrobili z moim mózgiem, dali mi nową twarz i starli odciski
palców. Jestem nowym człowiekiem: mam dwa lata, jedenaście miesięcy i siedemnaście dni.
Jestem (fanfary i trąbki, proszę!)
***William Jordan***. Nazwisko takie sobie, przyznaję, ale to jedyne, które ostatnio
posiadam.
Kiedyś miałem inne nazwisko. Powiedzieli mi, \ebym się tym nie przejmował, \e wszystkie
moje wspomnienia zostały skasowane, \e nie będę mógł wydobyć z pamięci najmniejszego
faktu, choćbym się starał nie wiem jak, choćbym nawet dostał mały Pentotal od jakiegoś
hipnotyzera. I po kilku tygodniach musiałem im przyznać rację - co nie znaczy, \e przestałem
próbować.
Wytarci n i g d y nie przestają.
Mo\e lekarze i technicy z Instytutu mają rację. Mo\e to dla mnie lepiej, \e nie wiem. Mo\e
świadomość tego, co zrobiłem, doprowadziłaby moje Nowe Poprawione Ja do samobójstwa.
Ale coś ci powiem: cokolwiek zrobiłem, cokolwiek zrobił ka\dy z nas (o tak, mówię do
innych Wytartych, spędzamy mnóstwo czasu kręcąc się przy archiwach i Biurach Osób
Zaginionych, i nie tak trudno nas znalezć), byłoby łatwiej \yć ze wspomnieniami ni\ z
niepewnością.
Na przykład:
- śyczę pani miłego dnia. Aadną mamy pogodę. Przepraszam, \e ośmielę się zapytać: czy
przypadkiem nie zgwałciłem pani córeczki cztery lata temu? A mo\e zrobiłem z pani synów
pederastów? Rozszarpałem pani mę\a od krocza po szyję? Och, tak sobie pytam; po prostu
byłem ciekaw.
Zaczynasz chwytać problem?
Oczywiście, mówią nam, \e jesteśmy wyjątkowi, \adni tam pospolici przestępcy czy
oszołomy; takich pełne są więzienia.
Ach, uciechy w Instytucie! To doświadczenie samo w sobie.
- Zadbamy o twoją indywidualność - mówią, usuwając boleśnie moje wspomnienia.
(Zabawne: ból pozostaje długo po zniknięciu wspomnień).
- Społeczeństwo potrzebuje ludzi z twoją energią i ambicją - uśmiechają się, aplikując
mojemu wstrząsanemu drgawkami ciału miliony szoków elektrycznych.
- Miałeś dość siły, \eby przeciwstawić się systemowi - podkreślają i rozrywają moją twarz na
strzępy, by dać mi nową.
- Z twoją energią bez dwóch zdań zajdziesz daleko, teraz, kiedy na tym wspaniałym libido
zaszczepiliśmy nową osobowość i nowe sumienie - schlebiają mi, zastanawiając się, czy
wyszkolić mnie na dozorcę psiarni, czy no\e na akwizytora encyklopedii. (Wybierają
kompromis i przemieniają mnie w księgowego).
- Szczęściarz z ciebie, masz nowe nazwisko, twarz i wspomnienia, pięćset dolarów w kieszeni
i ciągle jeszcze swoją energię i ambicję - mówią, instalując boleśnie ostatni blok pamięci.
- A teraz idz i załatw ich na amen.- Mówiąc w przenośni - dodają pośpiesznie.
- Aha, jeszcze jedno - wypychają mnie za drzwi Instytutu. - Jesteśmy strasznie zajęci,
Williamie Jordanie, więc nie wracaj tu, chyba \e zajdzie konieczność. KONIECZNOŚĆ.
- Ale dokąd mam pójść? - spytałem. - Co mam robić?
- Coś wymyślisz - zapewniają mnie. - W końcu miałeś dość sprytu i siły, \eby przeciwstawić
się naszemu systemowi społecznemu. Chłopcze, zazdrościmy ci! A teraz spływaj; czeka na
nas robota - a mo\e ci się wydaje, \e jesteś jedynym antyspołecznym mizantropem z manią
wielkości, jaki kiedykolwiek został Wytarty?
Najzabawniejsze, \e mieli rację: większość Wytartych świetnie sobie radzi. Mo\e brzmi to
dziwnie, ale my naprawdę mamy więcej energii ni\ zwykli śmiertelnicy. Tacy faceci, co to
tylko chce lawirować pomiędzy wierzycielami, a\ przejdą na emeryturę i będą mogli
spokojnie odcinać kupony. Tak, tak, jesteśmy grupką charakterniaków - tyle tylko, \e \aden z
nas nie wie, dlaczego został Wytarty.
To fakt - ja sam nie miałem \adnego sygnału, dopóki nie strzelił ten gaznik. (Widzisz? Zało\ę
się, \e myślałeś "całkiem ju\ o tym zapomniał". Nie ma siły, przyjacielu. Wytarci nic nie
zapominają - to znaczy, od momentu opuszczenia Instytutu. Natomiast znaczną część swego
czasu poświęcają na to, by przypomnieć. Na pró\no).
Wprawdzie moja pamięć została do cna wyczyszczona, ale instynkty nadal działały
normalnie, no i powiedziały mi rzecz następującą: byłem trochę bardziej przyzwyczajony do
tego, \e strzela się do mnie na ulicy ni\ zwykły śmiertelnik. To na pewno niewiele na
początek, ale przynajmniej wynikało z tego, \e natura mojego grzechu miała więcej
wspólnego z przemocą fizyczną ni\, powiedzmy, z wyrafinowanymi machinacjami bogaczy z
Wall Street.
Więc poszedłem do biblioteki publicznej, wynająłem kwadrans przy końcówce Centralnego
Komputera i zabrałem się do wystukiwania pytań.
WYMIEC WSZYSTKICH PRZESTPCÓW MIERZCYCH METR OSIEMDZIESIT
SZEŚĆ, KTÓRZY ZOSTALI UJCI I SKAZANI W NOWYM JORKU POMIDZY A.D.
2008 I 2010.
***TAJNE.
Spodziewałem się tego. Ta informacja była tajna ostatnich pięćdziesiąt razy, kiedy o nią
pytałem.
WYMIEC WSZYSTKIE MORDERSTWA POPEANIONE PRZY UśYCIU PISTOLETU W
NOWYM JORKU POMIDZY A.D. 2008 I 2010.
Na ekranie ukazała się lista, szesnaście nazwisk na sekundę.
STOP.
Komputer przerwał wyświetlanie, a ja spróbowałem mniej obszernego pytania.
NIE PODAJC ICH TOśSAMOŚCI, POWIEDZ, ILU PRZESTPCÓW
ZOSTAAO SKAZANYCH ZA WIELOKROTNE MORDERSTWO Z UśYCIEM
PISTOLETU W NOWYM JORKU POMIDZY A.D. 2008 I 2010.
***TAJNE. Po czym kliknął i dodał: ALE TO BYA DOBRY STRZAA.
DZIKUJ. CZY JAKIŚ WYTARTY ODKRYA KIEDYKOLWIEK SWOJ
TOśSAMOŚĆ ALBO POWÓD, DLA KTÓREGO ZOSTAA WYTARTY?
JAK DOTD NIE.
CZY Z TEGO WYNIKA, śE TO JEST MOśLIWE?
ODPOWIEDy NEGATYWNA.
WIC TO NIEMOśLIWE?
ODPOWIEDy NEGATYWNA.
CO TO MA DO LICHA ZNACZYĆ?
śE NIC Z TEGO NIE MA WYNIKAĆ.
Spojrzałem na swój zegarek. Zostało pięć minut.
JESTEM WYTARTYM - zacząłem.
KTO BY POMYŚLAA.
Tylko tego brakowało - ironia ze strony komputera. One są ostatnio za cwane.
NIEDAWNO ZAREAGOWAAEM INSTYNKTOWNIE NA DyWIK BARDZO
PODOBNY DO WYSTRZAAU PISTOLETU, CHOĆ ŚWIADOMIE NIE MIAAEM KU
TEMU POWODÓW. CZY Z TEGO WYNIKA, śE BROC PALNA ODGRYWAAA
ISTOTN ROL W MOIM śYCIU, ZANIM ZOSTAAEM WYTARTY?
***TAJNE.
TAJNE, NIE - ODPOWIEDy NEGATYWNA?
WAAŚNIE.
Wstałem, choć pozostawały mi jeszcze trzy minuty do dyspozycji.
Moim następnym przystankiem była księgarnia Doubleday na Piątej Ulicy. Poszedłem
prosto do działu kronik kryminalnych, ale prawie natychmiast zrezygnowałem, widząc sam
rozmiar kronik dla Manhattanu za jeden dzień.
Zadzwoniłem do pracy, \e jestem chory, a potem znalazłem w ksią\ce wideofonicznej
numer pewnej strzelnicy. Umówiłem się, pojechałem chodnikiem Midtown do wejścia,
wypo\yczyłem pistolet i zszedłem po schodach do dzwiękoszczelnej galerii strzelniczej.
Zajęło mi parę minut, zanim się połapałem, jak ładować amunicję, nie rokowało to
najlepiej. Zwa\yłem w ręce pistolet - najpierw w lewej, potem w prawej - z nadzieją, \e
przyniesie to jakieś znajome uczucie. Nic z tego. Czułem się niezręcznie i głupio, i przez
następnych parę minut nie poczułem się lepiej. Wycelowałem starannie w figurę zawieszoną
o jakieś piętnaście metrów przede mną i fatalnie spudłowałem. Chwyciłem pistolet oburącz i
jeszcze raz chybiłem. Spudłowałem z prawej ręki i z lewej. Spudłowałem z zamkniętym
prawym okiem i z lewym, spudłowałem z otwartymi obydwoma oczami.
Dobrze, jeśli tylko mój instynkt działał na moją korzyść, to dam instynktowi szansę.
Rzuciłem się na podłogę, przetoczyłem dwukrotnie i szybko wypaliłem - no i zestrzeliłem
lampę pod sufitem.
To by było na tyle, jeśli chodzi o instynkt, pomyślałem. Najwyrazniej człowiek, którym
byłem, czuł się swojsko kiedy uskakiwał przed strzałami, a nie gdystrzelał.
Opuściłem strzelnicę, złapałem paru przyjaciół - Wytartych - i spytałem ich, czy
kiedykolwiek doświadczyli czegoś podobnego do mojego małego rozbłysku deja vu. Jeden z
nich uznał to za zabawne - mo\e uczynili go niegroznym, ale normalny to on chyba nie był - a
pewna kole\anka przyznała się do fal wzburzenia nachodzących ją, kiedy tylko słyszy pewien
marsz Johna Philipa Sousy, co nie było odpowiedzią, jakiej poszukiwałem.
Wpadłem na lunch do lokalnej jadłodajni, spędziłem następny bezowocny kwadrans w
bibliotece z zaprzyjaznionym komputerem, a potem wróciłem do mojego blizniaka z
ciemnego piaskowca. Podczas jazdy chodnikiem do domu toczyłem bokserską walkę z
cieniem, odskakiwałem od wyimaginowanych przeciwników i sięgałem po nie istniejący
rewolwer pod lewą pachę, ale nie czułem się naturalnie, tylko wręcz głupio. Po zejściu z
chodnika i pokonaniu ostatniego odcinka drogi do domu postanowiłem sprawdzić, czy
potrafię otworzyć zamek bez klucza, ale dałem sobie spokój po dziesięciu minutach, w samą
porę, bo przechodzący policjant patrzył na mnie krzywo.
Nalałem solidnego drinka - mieszkania Wytartych ró\nią się rozkładem, wystrojem i pod
wieloma innymi względami, ale w ka\dym znajdziesz alkohol, jak równie\ taśmy z tanimi
ćwiczeniami pamięci i z "Who's Who w świecie Zorganizowanej Przestępczości" - i
próbowałem, po raz kwadrylionowy, wydobyć jakiś obraz z mojej przeszłości. Wojenna rzez,
krzyki i błagania gwałconych ofiar, jęki masakrowanych starców i dzieci, le\ących w
kału\ach krwi w Central Parku, wszystko to mełło się w młynie mojego umysłu - i wszystko
wydawało się kompletnie obce.
A więc nie umiałem strzelać, nie umiałem forsować zamków i nic nie mogłem sobie
przypomnieć. To z jednej strony.
Z drugiej był jeden, odosobniony fakt: uskakiwałem przed kulami.
Ale gdzieś głęboko w bebechach (bo na pewno nie w mózgu), wiedziałem, w i e d z i a ł e
m, \e człowiek, którym kiedyś byłem, wrzeszczał mi bez słów do ucha, \ebym padł, zanim
Mój \ jego \ nasz cholerny, głupi łeb zostanie roztrzaskany. Było to sprzeczne ze wszystkim,
co powiedzieli mi w Instytucie. Jakakolwiek komunikacja z moim dawnym ja miała być
wykluczona. Nawet w sytuacji, kiedy powietrze będą ciąć kule.
Im dłu\ej o tym myślałem, tym bardziej byłem przekonany, \e to jest właśnie autentyczny
nagły przypadek uprawniający do odwiedzenia Instytutu. Więc wło\yłem marynarkę i
wyszedłem. Nie miałem szans na złapanie taksówki - jak przestraszone kury, nowojorscy
taksówkarze chowają się z pierwszymi oznakami zmierzchu - więc ruszyłem pieszo ku
chodnikowi East River.
Przeszedłem mo\e dwie przecznice, kiedy spomiędzy domów wyskoczył na mnie złowrogi
człowieczek z załzawionymi oczami, dziobami po ospie, haczykowatym nosem i paskudnie
wyglądającym no\em w ręce.
No có\, trzy lata bez ataku rabusia na Manhattanie, to jak 200 lotów nad Irakiem,
Paragwajem, czy gdzie tam jeszcze w tym miesiącu zwariowali. Widzisz, \e nadeszła twoja
kolej i przyjmujesz wszystko, co ma się stać ze stoickim spokojem.
Więc podałem mu portfel, ale był w nim tylko pojedynczy drobny banknot i kilka kart
kredytowych sterowanych brzmieniem mojego głosu. Tamten rzucił nagle portfel na ziemię i
wpadł w szał, deklamując wrzaskliwie, jak bardzo go oszukałem.
Zacząłem się wycofywać, co chyba rozwścieczyło go jeszcze bardziej, bo z przekleństwem
pognał ku mnie unosząc nó\ nad głową, z wyraznym zamiarem zatopienia go w mojej szyi
lub piersi.
Pamiętam, \e pomyślałem: Ze wszystkich miejsc, w których chciałbym umrzeć, Druga Aleja
pomiędzy 35 i 36 Ulicą jest ostatnim. Pamiętam, \e miałem wołać pomocy, ale byłem zbyt
przera\ony, \eby wydobyć z siebie jakikolwiek dzwięk.
Pamiętam widok opadającego no\a, jak w zwolnionym tempie.
Następne, co dotarło do mojej świadomości to, \e tamten le\y na plecach, ma obydwie ręce
złamane, a z nosa tryska mu krew jak z fontanny, ja zaś klęczę obok niego i mam właśnie
wbić czubek no\a w jego gardło.
Zesztywniałem, starając się odtworzyć, co się stało, kiedy z głębi mnie jakiś głos - wcale nie
wściekły, ani krwio\erczy, ale łagodny i uwodzicielski - wychrypiał: - Zrób to, zrób to.
- Nie zabijaj mnie! - zajęczał mę\czyzna, wijąc się pod moimi rękami. - Proszę, nie zabijaj
mnie!
- Będziesz miał frajdę - wyszeptał głos. - Zobaczysz.
Pozostałem jeszcze przez chwilę znieruchomiały, a potem rzuciłem nó\ i pobiegłem na
północ, nie zwa\ając na sygnały uliczne i nie zwalniając, a\ wpadłem na autobus blokujący
skrzy\owanie przy 42 Ulicy.
- Głupi! - szepnął głos. - Czy\ nie ocaliłem ci \ycia? Zaufaj mi.
A mo\e to nie był \aden głos. Mo\e tylko wyobra\ałem sobie, co by mówił, gdyby był.
W ka\dym razie postanowiłem w ogóle nie iść do Instytutu. Przeczuwałem, \e jeśli wpadnę
tam bez tchu i brudny, cały zbryzgany krwią bandyty, oni po prostu w y t r ą mnie po
raz drugi, zanim zdą\ę im powiedzieć, co się stało.
Tote\ wróciłem do domu, wziąłem szybki Suchy Prysznic, znalazłem w ksią\ce telefon dra
Brozgolda i zadzwoniłem do niego.
- Słucham - odezwał się po dwóch dzwonkach. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałem:
wysoki i truposzowaty, z czarnymi wąsami i krzaczastymi brwiami, taki typ faceta, który
nawet w świe\o odprasowanym ubraniu będzie wyglądał niechlujnie.
- Jestem Wytartym - powiedziałem, przechodząc od razu do rzeczy. - Pan pracował nade mną.
- Obawiam się, \e mamy jakąś awarię na linii - powiedział, zezując na monitor. - Nie dociera
do mnie wizja.
- To dlatego, \e poło\yłem ręcznik na mojej kamerze - wyjaśniłem mu.
- Przypuszczam, \e zachodzi stan wy\szej konieczności? - spytał oschle, unosząc jedną ze
swych zmierzwionych brwi.
- I owszem, zachodzi - odpowiedziałem.
- Dobra, panie X - mam nadzieję, \e nie będzie pan miał nic przeciwko takiemu zwracaniu się
do pana - w czym problem?
- O mało nie zabiłem dziś wieczorem człowieka.
- Naprawdę? - spytał.
- Czy nie jest pan zaskoczony?
- Jeszcze nie - odrzekł, kładąc przed sobą dłonie i ściągając palce. - Muszę najpierw poznać
szczegóły. Prowadził pan samochód, napadł na bank, czy jak?
- Omal nie zabiłem człowieka gołymi rękami.
- Có\, kimkolwiek pan jest, panie X, i kimkolwiek pan był - powiedział doktor, gładząc z
zadumą swe nastroszone wąsy - myślę, \e mogę pana zapewnić, i\ omal nie mordowanie
prawdopodobnie nie było pańską specjalności.
- Pan nie rozumie - powiedziałem z uporem. - Zastosowałem karate lub kung-fu, a nie znam
karate ani kung-fu.
- Kto mówi? - spytał nagle doktor.
- Nieistotne - odpowiedziałem. - Chciałbym tylko wiedzieć, co u diabła się ze mną dzieje?
- Proszę posłuchać, naprawdę nie mogę panu pomóc nie znając historii przypadku -
powiedział doktor, starając się stłumić w głosie nerwową nutę, co mu się niezupełnie udało.
- Ja nie mam historii - powiedziałem. - Jestem jak nowo narodzony - pamięta pan przecie\.
- No to co stoi na przeszkodzie, \eby mi pan powiedział, kim jest?
- Staram się dowiedzieć, kim jestem! - powiedziałem niecierpliwie. - Jakiś głosik powtarzał
mi, \e zabijanie ludzi to frajda.
- Jeśli stawi się pan w Instytucie z samego rana, zrobię, co będę mógł - powiedział Brozgold
nerwowo.
- Wiem, co mo\e mi pan zrobić. To ju\ raz się stało. Chcę wiedzieć, czy to nie zaczęło się
odstawać.
- Absolutnie nie! - powiedział stanowczo. - Kimkolwiek pan jest, pańska pamięć została
totalnie wykorzeniona. śaden Wytarty nigdy nie osiągnął nawet cząstkowego przypomnienia.
- Więc jak udało mi się cię\ko poturbować zawodowego bandytę, który zaatakował mnie
no\em?
- Ciało ludzkie pod najwy\szą presją jest zdolne do ró\nych rzeczy.
- Nie mówię o wyskakiwaniu na trzy metry w powietrze albo przebiegnięciu czterdziestu
metrów w cztery sekundy, gdy kogoś goni dzikie zwierzę! Mówię o zrobieniu z przeciwnika
kaleki za pomocą trzech precyzyjnych ciosów.
- Naprawdę nie jestem w stanie odpowiedzieć na to tak od razu. Jeśli wpadnie pan do
Instytutu i zapyta o mnie, ja...
- Tak? - zapytałem. - Usunie pan ten mały skrawek, który został przeoczony za pierwszym
razem?
- Jeśli nie chce pan zdradzić swojego nazwiska aniprzyjść do Instytutu - powiedział - to czego
ode mnie pan chce?
- Chcę wiedzieć, co się dzieje.
- Ju\ mówiłem - rzucił oschle.
- I chcę wiedzieć, kim byłem.
- Nie mo\emy tego powiedzieć - odrzekł. Potem zamilkł i uśmiechnął się przymilnie do
kamery. - Oczywiście, być mo\e w tym wypadku zrobilibyśmy wyjątek, zwa\ywszy naturę
problemu. Ale nie mo\emy tego uczynić, dopóki nie wiemy, kim jest pan obecnie.
- Jakie mogę mieć gwarancje, \e nie zostanę znowu Wytarty?
- Masz moje słowo - powiedział z ojcowskim uśmiechem.
- Ostatnim razem te\ prawdopodobnie ktoś dawał mi słowo.
- Ta rozmowa staje się nudna, panie X. Nie mogę panu pomóc, nie wiedząc, kim pan jest.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa nic niezwykłego się z panem nie działo i nie dzieje.
A jeśli rozwija pan nową, przestępczą osobowość, nie wątpię, \e i tak niezadługo się
spotkamy. Więc jeśli nie ma pan nic więcej do powiedzenia, to wolałbym ju\ skończyć.
Czeka mnie praca. - Zamilkł i spojrzał ostro do kamery. - Co naprawdę pana niepokoi? Je\eli
rzeczywiście jest to niewielkie przypomnienie, to dlaczego miałoby ci to sprawiać przykrość?
Czy\ nie o tym zawsze marzyli Wytarci?
- Głos - powiedziałem.
- Jaki głos? - naciskał.
- Nie wiem, czy mu wierzyć, czy nie.
- Ten, który ci mówi, \eby zabijać ludzi?
- Sprawia wra\enie, \e w i e - powiedziałem cicho. - Brzmi sugestywnie.
- O Bo\e - szepnął doktor i przerwał połączenie.
- Jesteś tu jeszcze? - spytałem głosu.
Odpowiedzi nie było, ale naprawdę jej nie oczekiwałem. Nie było w pobli\u nikogo do
zabicia.
Nagle poczułem się uwięziony, jakby ściany zaczęły się zaciskać, a powietrze stawało się
zbyt gęste, by oddychać, więc znowu zało\yłem marynarkę i wyszedłem na spacer, trzymając
się z dala od Drugiej Alei.
Unikałem bardziej ruchliwych ulic, trzymając się dzielnic mieszkalnych - w ka\dym razie na
tyle mieszkalnych, na ile to mo\liwe na Manhattanie - i parę godzin zeszło mi na włóczędze
bez celu i próbach analizy moich prze\yć.
W dwóch cię\arówkach strzelił gaznik, ale nie padłem ani razu. Minął mnie olbrzymi, czarny
mę\czyzna z rękojeścią no\a wystającą nachalnie zza paska, rzucając mi przeciągle, twarde
spojrzenie, ale nie rozbroiłem go. Przejechał obok samochód policyjny, ale nie poczułem
pokusy ucieczki.
W zasadzie prawie przekonałem sam siebie, \e wprawdzie doktor Brozgold nie był zbyt miły,
ale miał absolutną rację:moja wyobraznia jest zbyt wybujała, kiedy nagle tandetnie ubrana
blond dziwka wyszła na ulicę i puściła do mnie oko.
- Ta - wyszeptał głos.
Moja trasa urwała się nagle, znieruchomiałem strasznie zmieszany.
- Zaufaj mi - wychrypiał.
Dziwka uśmiechnęła się do mnie jak w transie.
Odwzajemniłem uśmiech i pozwoliłem jej zaprowadzić się nagórę, do skąpo umeblowanego
pokoju.
- Cierpliwości - ostrzegł mnie głos. - Nie za szybko.
Delektuj się.
Ona zamknęła drzwi na klucz.
A jak zacznie krzyczeć? pomyślałem. Jesteśmy na trzecim piętrze. Jak się stąd wydostanę?
- Odprę\ się - powiedział głos, brzmiał łagodnie i słodko. - Wszystko po kolei. Wydostaniesz
się, nie ma strachu. Zaopiekuję się tobą.
Teraz dziwka była naga. Znowu uśmiechnęła się do mnie, wymruczała coś niewyraznie, po
czym podeszła i zaczęła odpinać mi koszulę.
Wbiłem kciuk w jej lewe oko, usłyszałem trzask kości, kiedy wciskałem jej pięść pod \ebra,
słuchałem jej wrzasku, kiedy krawędz mojej dłoni opadła na jej kark.
A potem była tylko cisza.
- To było bajeczne! - jęknął głos. - Po prostu bajeczne!
- Nagle ogarnęła go troskliwość. - Czy tobie te\ było dobrze?
Poczekałem chwilę, a\ mój oddech wróci do normy, a fala podniecenia ustąpi albo chocia\
trochę opadnie.
- Tak - powiedziałem na głos.- Tak, to było przyjemne.
- A nie mówiłem? - powiedział głos. - Mogli zmienić wspomnienia, ale duszę. Ty i ja zawsze
to lubiliśmy.
- Czy my po prostu zabijamy kobiety? - spytałem zaciekawiony.
- Nie pamiętam - przyznał głos.
- To skąd wiedziałeś, \e mam zabić właśnie ją?
- Wiem, jak tylko je widzę - zapewnił mnie głos.
Przemyśliwałem nad tym, kiedy robiłem porządek w pokoju, wycierałem klamkę chusteczką,
starając się przypomnieć sobie, czy dotykałem jeszcze czegoś.
- Oni usunęli twoje odciski palców - powiedział głos. - Nie warto zawracać sobie głowy.
- W ten sposób nie zorientują się, \e ścigają Wytartego - powiedziałem. Rzuciłem ostatnie
badawcze spojrzenie na pokój i wyszedłem.
Wróciłem do domu, przykryłem ręcznikiem kamerę wideofonu i połączyłem się z drem
Brozgoldem.
- Znowu ty? - powiedział, kiedy stwierdził brak obrazu.
- Tak - odpowiedziałem. - Przemyślałem to, co pan powiedział i przyjdę jutro rano.
- Do Instytutu? - upewnił się, z wyrazem olbrzymiej ulgi.
- Owszem. Punkt dziewiąta - odpowiedziałem. - Je\eli pana tam nie będzie, odchodzę.
- Będę - obiecał.
Odło\yłem wideofon, sprawdziłem jego adres w ksią\ce i wyszedłem.
- Sprytnie - powiedział głos z podziwem, kiedy pokonywałem dwadzieścia dwie przecznice w
kierunku mieszkania Brozgolda. - Nigdy bym na to nie wpadł.
- Prawdopodobnie dlatego cię złapali - szepnąłem w zimne powietrze nocy.
Dotarcie do mieszkania Brozgolda zajęło mi prawie godzinę. (Chodniki wyłączają dla
oszczędności o ósmej).
Byłem dziwnie przekonany, \e znajdę go w jednym z czteropiętrowych, stuletnich budynków
mieszkalnych; facet, który ubierał się jak on i nie wiedział, do czego słu\y grzebień, nie
będzie marnował pieniędzy na apartament w wysokościowcu, \eby zaimponować
przyjaciołom. Odszukałem numer jego mieszkania, potem poszedłem od tyłu, wgramoliłem
się po rachitycznych, drewnianych schodach na drugie piętro, odliczyłem okna i kiedy
natknąłem się na kuchnię ze stosem około pięćdziesięciu ksią\ek na podłodze i czterodniową
na oko stertą nie zmytych naczyń w zlewie, wiedziałem, \e to tu. Nie byłem w stanie
otworzyć zamka wytrychem lepiej ni\ mojego własnego, ale drzwi były drewniane, starego
typu, więc w końcu naparłem na nie ramieniem i wyłamałem je.
- Kto tam - spytał Brozgold, wychodząc z sypialni w pi\amie. Wyglądał jeszcze bardziej
niechlujnie ni\ zwykle.
- Cześć - powiedziałem rozpromieniony, wpychając go z powrotem do sypialni. - Pamiętasz
mnie?
Zamknąłem za sobą drzwi, \eby mieć pewność, \e nikt nam nie przeszkodzi. W pokoju
panował stęchły zapach tytoniu, albo to była stęchlizna ubrań w szafie. Meble - komoda,
biurko, podwójne łó\ko, para szafek nocnych i krzesło - musiały sporo kosztować, ale nie
zaznały politury ani nawet odkurzacza od dnia, kiedy je dostarczono.
Gapił się na mnie szeroko otwartymi oczami i rosnącym wyrazem rozpoznania.
- Ty jesteś... ojej... Jurgins? Johnson? Nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć nazwiska.
To ty do mnie dzwoniłeś?
- Ja - powiedziałem, popychając go na krzesło . A nazywam się William Jordan.
- Jordan. Jasne. - Wyglądał na oszołomionego, jakby się jeszcze całkiem nie obudził. - Co tu
robisz, Jordan?
Myślałem, \e spotykamy się w Instytucie jutro rano.
- Wiem, \e tak myślałeś - odpowiedziałem poufale. - Chciałem mieć pewność, \e cała twoja
obstawa będzie tam, byśmy mogli odbyć prywatną pogawędkę właśnie tu i teraz.
- A teraz ty mnie posłuchaj, Jordan... - Doktor wstał.
Posadziłem go z powrotem mocnym pchnięciem.
- Właśnie po to tu przyszedłem - powiedziałem. - Najpierw chcę usłyszeć, jakie były powody
mojego wytarcia.
- Byłeś przestępcą - powiedział zimno. - Przecie\ wiesz.
- Jakie przestępstwo popełniłem?
- Tego nie mogę ci powiedzieć! - wrzasnął, starając się ukryć rosnący strach za zasłoną złości.
- A teraz wynoś się stąd i...
- Ile osób zabiłem gołymi rękami? - spytałem pogodnie.
- Co?
- Właśnie zabiłem kobietę - powiedziałem. - Sprawiło mi to przyjemność. Prawdziwą frajdę.
W tej chwili zastanawiam się, jak przyjemne byłoby zabicie lekarza.
- Jesteś szalony - warknął.
- Niestety - odpowiedziałem posiadam zaświadczenie stwierdzające, \e stan Nowy Jork
uznaje mnie za całkowicie normalnego. - Uśmiechnąłem się szeroko. - Zgadnij, kto to
podpisał.
- Odejdz!
- Jak tylko mi powiesz to, co chcę wiedzieć.
- Nie mogę!
- Jesteś wcią\ ze mną? - spytałem bezgłośnym szeptem.
- Jestem tu - powiedział głos.
- Przejmij kontrolę we właściwym momencie, bo sobie złamię rękę - powiedziałem mu.
- Jestem gotów na ka\de \yczenie - odrzekł głos.
- Mo\e potrzebujesz dowodów moich umiejętności i mojej szczerości - powiedziałem do
Brozgolda, podchodząc do komody.
Uniosłem dłoń wysoko ponad głowę i zacząłem ją opuszczać na litą, drewnianą powierzchnię.
Zadr\ałem tu\ przed uderzeniem, ale nie bolało ani trochę - a po chwili blat i dwie górne
szuflady były rozłupane na dwoje.
- Dzięki - szepnąłem.
- Zawsze do usług.
- To równie dobrze mógłbyś być t y - powiedziałem, odwracając się do Brozgolda. - I
naprawdę, jeśli nie powiesz mi tego, co chcę wiedzieć, to b ę d z i e s z ty.
- I tak mnie zabijesz - powiedział, dr\ąc ze strachu, ale kurczowo trzymając się swojej linii.
- Zabiję cię, jeśli mi n i e powiesz. Jak powiesz, obiecuję, \e nie zrobię ci krzywdy.
- Ile jest warta obietnica mordercy? - spytał z goryczą.
- To ty wyposa\yłeś mnie w honor - zwróciłem uwagę. - Czy zajmujesz się produkowaniem
kłamców?
- Nie, ale nie zajmuję się te\ produkowaniem morderców.
- Chcę tylko wiedzieć, kim byłem i co zrobiłem. - powtórzyłem cierpliwie. - Nie mam
zamiaru znowu tego robić. Potrzebuję tylko jakichś faktów, \eby zdusić w sobie ten przeklęty
głos.
- Dobrze, to mi się podoba - powiedział głos.
- Nie mogę - powtórzył Brozgold.
- Jasne, \e mo\esz - powiedziałem, robiąc parę kroków w jego stronę.
- To ci nic nie da - powiedział, był teraz na granicy płaczu. - Wszystko na twój temat,
najdrobniejszy fakt, zostało utajnione. Nie będziesz w stanie pójść \adnym tropem na
podstawie tego, co ja wiem.
- Mo\e nie będzie trzeba - powiedziałem. - Ile osób zabiłem?
- Nie mogę.
Sięgnąłem ku małemu biurku i machnąłem ręką w dół.
Rozpadło się na dwoje.
- Ile? - powtórzyłem, wbijając w niego wzrok.
- Siedemnaście! - wrzasnął i łzy popłynęły po jego twarzy.
- Siedemnaście? - powtórzyłem z niedowierzaniem.
- Przynajmniej o tylu wiemy.
Nawet mnie samego zdziwił ogrom tej kolekcji.
- Kim oni byli? Mę\czyzni? Kobiety? - Nie odpowiedział, więc zrobiłem ku niemu następny
krok i dorzuciłem groznie: - Lekarze?
- Nie! - rzucił pośpiesznie. - Nie lekarze. Nigdy lekarze!
- Więc kto?
- Ka\dy, za kogo zabicie ci zapłacono - wydusił w końcu.
- Byłem zawodowcem?
Przytaknął.
- Musiałem naprawdę lubić tę pracę, skoro zabiłem siedemnaście osób - powiedziałem w
zamyśleniu. - Jak mnie złapali?
- Twoja dziewczyna doniosła. Wiedziała, \e zostałeś wynajęty, \eby zabić Carlo Castinerrę...
- Tego polityka?
- Tak. Więc policja wystawiła go na wabia i nakryła cię.Wlazłeś prosto w ich pułapkę.
Potrząsnąłem smutno głową.
- Oto co się otrzymuje w zamian za zaufanie. A to - dodałem, spuszczając kant dłoni na jego
kark i wydając z siebie stęknięcie - dostajesz ty.
- To było nieetyczne - powiedział mój głosik. - Obiecałeś nie robić mu krzywdy, jeśli ci
powie to, co chciałeś wiedzieć.
- Ju\ raz komuś zaufaliśmy i popatrz, gdzie to nas zaprowadziło - odpowiedziałem, chodząc
po sypialni i wycierając ró\ne powierzchnie. - A co z tą dziwką? Czy ktoś zawarł na nią
umowę?
- Nie pamiętam - powiedział głos. - Po prostu miałem frajdę.
- A jak wra\enia z zabijania dra Brozgolda? - spytałem.
- W porządku - powiedział głos po chwili zastanowienia. - Całkiem dobrze. Przyjemnie było.
- Mnie te\ - przyznałem.
- No to wracamy do biznesu?
- Nie - powiedziałem. - Jeśli nauczyłem się czegoś jako księgowy, to tego, \e wszystko ma
właściwy sobie schemat. Jak popadniemy w znany, stary schemat, to skończymy z powrotem
w Instytucie.
- To co będziemy robić? - spytał głos.
- Och, będziemy nadal zabijać ludzi - zapewniłem go. - Muszę przyznać, \e to wciąga. Ale ja
zarabiam więcej ni\ wydaję, a nie sądzę, \eby dla ciebie pieniądze miały jakiekolwiek
znaczenie.
- śadnego - powiedział głos.
- Więc teraz będziemy sobie zabijać kogo przyjdzie nam ochota na ró\ne przyjemne sposoby
- powiedziałem. - Williama Jordana uczyniono fanatykiem drobiazgów, więc sądzę, \e będzie
nas du\o trudniej złapać ni\ wtedy, kiedy byłem tobą. - Wycierałem komodę najdokładniej,
jak umiałem.
- Oczywiście - dodałem, zabierając się do wycierania biurka - uwa\am, \e mo\na by zacząć
od Carlo Castinerry, na konto starych czasów.
- Ju\ się cieszę - powiedział głos, starając się stłumić podniecenie.
- Liczyłem na to - powiedziałem oschle. - Poza tym to będzie wyrównanie ostatniego
rachunku z naszego poprzedniego \ycia. Nienawidzę nie wyrównanych rachunków. To chyba
moja dusza księgowego.
Więc tak właśnie mają się teraz sprawy.
Ostatnie dwa dni spędziłem w biurze, nadganiając zaległości. Nocami rozpracowuję dom
Castinerry. Znam wszystkie drzwi i okna, wiem jak wydostać się na ulicę przez wyjście
kuchenne, o której godzinie odchodzi słu\ba, o której gasną światła.
I w piątek, punkt siedemnasta, wyjdę z biura i pójdę na obiad do szykownej francuskiej
restauracji. Potem kopnę się do tego, co zostało z dystryktu teatralnego i złapię ten klasyczny
kawałek Sondheima, który odgrzebali po latach.
A potem, z niewielką pomocą mojego cienia, wywią\ę się z dawno zaległej roboty na
szacownym panu Castinerra.
Tylko tym razem załatwić to jak trzeba.
Ogólnie biorąc Wytarci to ludzie cholernie samotni. Nie wyobra\asz sobie, jak miło znalezć
hobby, które mo\na dzielić z przyjacielem.
Przeło\ył Jacek Suchocki
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Resnick Mike Lato mego niezadowoleniaJa i mój głosResnick Mike Bowiem dotknełam niebaJa i mój kraj podręcznik uniwersalny dla dzieci do półtora metra wzrostuResnick Mike Barnaba na wybieguResnick Mike Kiedy starzy bogowie umierająResnick Mike PolowanieResnick Mike Ostatni pieswięcej podobnych podstron