demoniczne samce









Richard Wrangham, Dale Peterson - Demoniczne samce - RAJ UTRACONY







Richard Wrangham, Dale Peterson

Demoniczne samce

1999

 

 


RAJ UTRACONY

 

 

- Zabiją was! - powiedział dziwnie wesołym głosem
mężczyzna w ambasadzie burundyjskiej w Kampali, ostemplowując nasze wizy.
Lecz to właśnie z powodu zabijania byliśmy w
Afryce. Dale Peterson i ja badaliśmy ukryte w mrokach dziejów źródła
ludzkiej przemocy, sięgając do czasu, zanim nasz gatunek oddzielił się od leśnych
małp człekokształtnych, 5 do 6 milionów lat temu.
Te wczesne małpy człekokształtne z lasów deszczowych były nie tylko
przodkami człowieka, były również częścią linii genetycznej
reprezentowanej obecnie przez cztery gatunki współczesnych wielkich małp człekokształtnych:
orangutany, goryle, szympansy i bonobo. Obaj obserwowaliśmy już wcześniej
orangutany na Borneo oraz goryle i szympansy w Afryce, lecz żaden z nas nie
widział jeszcze czwartej i najrzadszej małpy człekokształtnej, bonobo, w
warunkach naturalnych.
Aby dotrzeć do siedlisk bonobo, musieliśmy
najpierw dostać się do Bukavu, miasta we wschodniej części Zairu, tuż przy
granicy z Ruandą. W Bukavu znajdziemy jednosilnikowy samolot i będziemy przez
trzy godziny lecieć na zachód ponad




morzem lasu, aż, przemierzywszy więcej niż połowę
kontynentu, trafimy na lądowisko i małe miasto, osamotnione w tym wielkim
zielonym świecie. W pobliżu miasta znajduje się skrawek lasu deszczowego, w
którym żyją bonobo.
Bezpośredni lot z Ugandy do Zairu nie był możliwy,
gdyż słaby rząd zairski, walcząc o kontrolę nad państwem, zamknął
wszystkie międzynarodowe lotniska, a podróż lądem odradzano nam z powodu
zniechęcających doniesień o bandytach i partyzantach. Postanowiliśmy więc
lecieć na południe, z Ugandy do Burundi, a potem, przemierzając wynajętą ciężarówką
Burundi i Ruandę, dotrzeć do wschodniego Zairu.
W Burundi również nie było spokojnie. W ciągu
ostatnich lat ten niewielki kraj sześciokrotnie ogarnęły fale etnicznych
rzezi. Przez jeden tylko miesiąc 1972 roku Tutsi zabili prawie wszystkich przywódców
Hutu i każdego z plemienia Hutu, kto sprawiał wrażenie wykształconego. Tutsi,
stanowiąc jedynie około 15 procent populacji kraju, i tak kontrolowali w ciągu
następnych dwóch dziesięcioleci administrację, wojsko i w ramach systemu
jednopartyjnego wysokie stanowiska rządowe. Aż do roku 1993, kiedy to po raz
pierwszy w historii kraju przeprowadzono na próbę demokratyczne, wielopartyjne
wybory, każdy prezydent pochodził z mniejszości Tutsich.
W czerwcowych wyborach 1993 roku wybrany został
pierwszy prezydent Burundi z plemienia Hutu, człowiek o umiarkowanych poglądach
politycznych, wierzący w możliwość niestosowania przemocy i w etniczne
pojednanie - Melchior Ndadaye. Lecz wczesnym rankiem 21 października 1993
roku, cztery miesiące przedtem, nim zapłaciliśmy za nasze wizy, białą,
pokrytą stiukiem ścianę pałacu prezydenckiego staranował czołg, a
radykalni żołnierze Tutsi zadali prezydentowi Ndadaye śmiertelne pchnięcie
nożem. Zamordowali również kilku innych wysokich urzędników z rządu
Ndadayego; ministrowie, którzy przeżyli, ratowali się ucieczką za
francuskimi oddziałami wojskowymi, chroniąc się w hotelu w Bużumburze,
stolicy Burundi.
Gdy pozostali przy życiu ministrowie nadawali
przez Radio Ruanda apele, aby naród "powstał jak jeden mąż i bronił
demokratycznych instytucji Burundi", Hutu rozsiani po całym kraju
chwycili za prymitywną broń, przeważnie maczety i włócznie, i masakrowali
Tutsich przez następne trzy miesiące. W odwecie żołnierze i cywile Tutsi urządzali
rzeź Hutu przy każdej nadarzającej się okazji.
Gdy przylecieliśmy z Kampali 12 lutego, na
lotnisku w Bużumburze panował spokój, było prawie puste i strzeżone przez
uzbrojonych mężczyzn. Ktoś powiedział (po francusku): "Droga jest dzisiaj
dobra. Nie była dobra wczoraj. Może nie być jutro". A więc wskoczyliśmy do
wynajętej ciężarówki i ruszyliśmy przez niziny na zachód, w stronę Ruandy
i Zairu.
Burundi było zielone, chłodne i wilgotne.
Przejeżdżaliśmy przez żyzną krainę z falującymi jeziorami traw i pofałdowanymi
polami kukurydzy i manioku. W powietrzu unosiły się różnorodne zapachy.
Mijaliśmy stada długorogiego bydła, kobiety niosące na głowach długie pęki
poskręcanych patyków. Na polu stała jakaś owinięta tkaniną kobieta, która
unosiła i opuszczała motykę. Zatrzymali nas blokujący drogę wrogo
usposobieni mężczyźni w mundurach, z bronią w ręku, spojrzeli na nasze
dokumenty, a potem pozwolili nam przejechać.
Po kilku godzinach i trzech blokadach dróg,
przeszliśmy przez kontrolę paszportową i celną i wjechaliśmy do Ruandy.
Droga skręcała ku wzgórzom, a potem w góry i zaczęła zanikać, jednak wciąż
zmieniała kierunek i wiła się naprzód i coraz wyżej w stronę obiecującego
miejsca, gdzie góry i chmury bezładnie mieszają się ze sobą. Zatrzymaliśmy
się na chwilę, spojrzeliśmy na rozległą przestrzeń rozlewiska i poszarpane
górskie szczyty wznoszące się w oddali, posłuchaliśmy ryku i szumu płynącej
poniżej rzeki, a później, znów w ciężarówce, kontynuowaliśmy naszą podróż
przez ten wysoko położony raj wiosek i uprawnych poletek obrzeżonych
bananowcami i ogrodzeniami z bambusa.
Do Ruandy nie dotarły jeszcze niepokoje. Nie
dotrą tam przez kolejnych siedem tygodni, aż do 6 kwietnia, kiedy to
ruandyjski prezydent i burundyjski prezydent tymczasowy zostaną zamordowani.
Gdy wracali razem z konferencji w Tanzanii, ich samolot został zestrzelony z
ziemi nad stolicą Ruandy przez niezidentyfikowanego mężczyznę.
Jak w lustrzanym odbiciu sytuacji w Burundi,
ruandyjscy Hutu kontrolowali armię i rząd i nie dopuszczali Tutsich do władzy.
W ciągu pierwszych trzech dni po zamachu armia i milicja Hutu zaczęły
przeprowadzać dobrze zorganizowaną kampanię ludobójstwa. Wojsko pozbawiło
życia wszystkich liderów opozycji: sześćdziesięciu ośmiu Tutsich i Hutu o
umiarkowanych poglądach. Zamordowana została premier tymczasowego rządu,
Agathe Uwilingiyimana. Strażników, którzy ją chronili z ramienia ONZ,
poddano torturom, pozbawiono genitaliów i zabito. Ciało ministra pracy pocięto
na trzy części i użyto jako blokady na drodze.
Potem zaczęło się prawdziwe zabijanie. Mężczyźni,
kobiety i dzieci z plemienia Tutsi byli masakrowani w prowadzonych przez
Czerwony Krzyż obozach dla uchodźców, w których szukali schronienia.
Pacjenci i personel medyczny zostali zarąbani na śmierć w szpitalu na oczach
zagranicznych lekarzy. Szukające schronienia rodziny Tutsich, tłoczące się
wewnątrz misji, zostały wysadzone w powietrze ręcznymi granatami, potem
oblane benzyną i podpalone, nielicznych pozostałych przy życiu, którzy próbowali
ratować się ucieczką, zaszlachtowano maczetami. Liczbę zabitych
oceniono na pół miliona, a ich krew i ciała dosłownie wypłynęły z tego małego,
pięknego kraju. Płynąc mulistą rzeką Rusumo do Tanzanii, "stosy trupów
podskakiwały na wodzie niczym szmaciane lalki", donosił reporter
"Newsweeka". Władze w Ugandzie obliczyły, że 10 000 ciał porwała ze
sobą rzeka Kagera, z Ruandy do Jeziora Wiktorii, gdzie zostały wyrzucone na
ugandyjskich brzegach.
Ngoga Murumba, ugandyjski rolnik wynajęty do
wyciągania ciał z jeziora i ich usuwania, opisywał odrętwienie z przerażenia,
zacieranie pamięci. Zawinął w plastikowe płachty i ułożył w stosy setki
ciał; tylko jednego widoku nie mógł zapomnieć. "Kiedyś znalazłem kobietę",
powiedział. "Miała przyczepionych do siebie pięcioro dzieci. Po jednym na
każdej ręce. Po jednym przy każdej nodze. Jedno na plecach. Nie miała żadnych
ran..."
Na granicy Ruandy zjechaliśmy w dół, skręciliśmy
i dotarliśmy do jakiegoś obszaru wód, tłumu ludzi, jakichś samochodów, mężczyzn
z bronią, paru szlabanów i - po niejakich trudnościach, pertraktacjach i
drobnych łapówkach, których jedni żądali, inni nie przyjmowali - wślizgnęliśmy
się do Zairu.
Koszmar w Ruandzie jeszcze się nie zaczął.
Tamta kobieta z pięciorgiem dzieci wciąż jeszcze żyła gdzieś w tym kraju.
Przekroczyliśmy granicę z Zairem, potem lecieliśmy dalej, ponad rozciągającym
się na setkach mil lasem deszczowym do Prowincji Równikowej, lądując na
pasie lądowiska w wiosce Djolu. Siedząc linie rozwojowe ludzkich przodków aż
po naszych protoplastów wspólnych z wielkimi małpami człekokształtnymi,
szukaliśmy wzorów zachowań, które naprowadzą nas, jak sądziliśmy, na trop
głębokiej i niepokojącej tajemnicy ludzkiego gatunku.
 
Mniej więcej dwadzieścia lat przed naszą podróżą
do środkowego Zairu, wczesnym popołudniem 7 stycznia 1974 roku, w Parku
Narodowym Gombe w Tanzanii, grupa ośmiu szympansów posuwała się naprzód,
kierując się zdecydowanie na południe, w stronę granicy własnego terenu. Była
to doborowa grupa bojowa: siedem samców, sześć dorosłych i jeden wyrostek, wśród
nich samiec "alfa", Figan, a także jego rywal, Humphrey, oraz jedyna
towarzysząca im samica Gigi. Bezdzietna i wytrwała, nie opóźniała ich
marszu.
W czasie drogi słyszały wołanie sąsiedniej
społeczności, lecz nie krzyczały ani nie piszczały w odpowiedzi. Przeciwnie,
zachowywały niezwykłe milczenie i przyspieszyły kroku. Dotarły do strefy
granicznej, lecz nie zatrzymały się. Wkrótce znalazły się poza normalnie
zajmowanym przez siebie terenem, posuwając się bardzo cicho w głąb
terytorium sąsiadów. Dotrzymywał im kroku zasapany Hillali Matama, starszy
pomocnik terenowy z ośrodka badawczego Jane Goodall w Gombe.
Właśnie na sąsiednim terytorium szympans Godi
pożywiał się spokojnie, sam, na drzewie. Godi był zwyczajnym samcem: młodym,
dorosłym, mniej więcej dwudziestojednoletnim członkiem społeczności
szympansów Kahama. Należało też do niej sześć innych samców, a dzięki
tamtym wcześniejszym wołaniom wiedział, gdzie znajdują się niektórzy spośród
jego towarzyszy. Często wędrowali razem. Dzisiaj Godi wybrał żerowanie w
samotności. Popełnił błąd.
W chwili gdy zobaczył ośmioro intruzów, byli
już przy jego drzewie. Godi dał susa i zaczął uciekać, lecz prześladowcy
popędzili za nim, trzech na przedzie, ramię przy ramieniu. Humphrey dogonił
go pierwszy i chwycił za nogę. Godi, tracąc równowagę, od razu się przewrócił.
Humphrey skoczył na niego i opierając się całym ciężarem swoich 50
kilogramów, niczym zapaśnik przygniótł swą ofiarę i unieruchomił, przygważdżając do podłoża parę jej kończyn. Godi leżał bezradny, z
twarzą wciśniętą w ziemię.
Humphrey go trzymał, a inne samce atakowały.
Wrzeszcząc i rzucając się do ataku, były ogromnie podniecone. Hugo,
najstarszy, gryzł Godiego zębami startymi niemal do dziąseł. Inne dorosłe
samce okładały pięściami jego łopatki i plecy. Młodzieniec obserwował tę
scenę z pewnej odległości. Samica Gigi piszczała i krążyła wokół
napastników. (Wyobraź sobie, że bierze cię w obroty pięciu bokserów wagi
ciężkiej, a będziesz miał pojęcie, jak mógł czuć się Godi. Testy
pomiarowe wykazały, że nawet będące w złym stanie fizycznym szympansy
trzymane w niewoli są cztery do pięciu razy silniejsze od atlety - człowieka
w szczytowej formie.)
Po dziesięciu minutach Humphrey puścił nogi
Godiego. Inni przestali go bić. Godi leżał twarzą do ziemi w błocie. Wtedy
napastnicy rzucili jeszcze w jego kierunku duży głaz. Później, wciąż w
dzikim podnieceniu, ruszyli dalej w głąb terytorium Kahama, pohukując i szarżując.
Po kilku minutach zawrócili na północ i przekroczyli granicę własnego
terenu. A Godi, wolno się podnosząc, piszcząc ze strachu i bólu, obserwował,
jak jego dręczyciele odchodzą. Miał przerażające rany na twarzy, ciele i kończynach.
Był straszliwie poturbowany. Krwawił z mnóstwa rozciętych, rozpłatanych i
poszarpanych miejsc.
Nigdy więcej go nie widziano. Mógł przeżyć
jeszcze kilka dni, może tydzień lub dwa. Lecz bez wątpienia zmarł.
Z pewnością nie po raz pierwszy szympansy zrobiły
wypad na sąsiedni teren, aby zaatakować wroga - lecz po raz pierwszy człowiek,
obserwator, przyglądał się im w akcji. Ten przykład śmiertelnej w skutkach
napaści wśród szympansów, odnotowany przez obserwujących szympansy i
badaczy zwierząt w ogólności, wywołał poważny oddźwięk.
Nie spodziewano się, że tego rodzaju rzeczy mogą
zdarzyć się wśród nie-ludzi. Aż do momentu ataku na Godiego naukowcy
traktowali niezwykłą gwałtowność natury ludzkiej jako wyłącznie naszą
specyficzną cechę. Wprawdzie każdy wiedział, że wiele gatunków zwierząt
zabija, lecz zwykle zabijanie to wymierzone jest w inne gatunki i chodzi o
zdobycz. Poszczególne zwierzęta - często samce rywalizujące ze sobą o samicę
- walczą z innymi osobnikami własnego gatunku, lecz tego rodzaju walka kończy
się przeważnie w chwili, gdy jeden z konkurentów ustępuje. Uczeni sądzili,
że tylko istoty ludzkie rozmyślnie wyszukują i zabijają przedstawicieli własnego
gatunku. Ukrywaliśmy brutalność własnego gatunku pod maską kultury i
rozumu, dwu wyraźnie ludzkich atrybutów, i zastanawialiśmy się, jaki rodzaj
grzechu pierworodnego skazał nas na to dziwne usposobienie. I nagle trafiliśmy
na ten incydent w świecie małp człekokształtnych. Atak na Godiego nasuwał
wniosek, że być może szympansy są drugim gatunkiem, którego przedstawiciele
zabijają rozmyślnie swoich pobratymców.




Lecz jakie to dziwne, że tym drugim gatunkiem
mają być szympansy! Ostatecznie żaden gatunek zwierząt nie jest z nami
spokrewniony bliżej niż właśnie szympansy.
Co to oznaczało? Czy cierpienie Godiego wskazywało
na wspólny relikt z naszej ewolucyjnej przeszłości? Czy implikowało, że
zabijanie u ludzi ma swe źródło w historii praczłowieka? Czy też śmierć
Godiego była anormalnym wybrykiem natury, jednorazowym niezwykłym przypadkiem,
nic nie znaczącym wyrazem chwilowego szaleństwa małpy człekokształtnej?
Czas pokaże.
Morderczy napad nie był jedynym nieznanym
zachowaniem, które miało wyjść na jaw w ciągu owych wczesnych lat
obserwacji szympansów żyjących na wolności. Naukowcy zaczęli też zauważać
przykłady przemocy seksualnej.
Jeśli chodzi o współżycie seksualne, samica
szympansa przeważnie nie jest zbyt wybredna w doborze partnera. Uważa większość
samców za atrakcyjnych lub co najmniej znośnych. Lecz jeden rodzaj związku
jest dla niej nie do przyjęcia. Nie lubi łączyć się ze swymi rodzonymi braćmi.
Nawet jeśli brat-samiec zaleca się starannie, potrząsa gałęziami, zaczepia
ją wzrokiem i przybiera dumne pozy, szympansica odrzuca jego awanse.
Zazwyczaj okazana przez samicę niechęć do
parzenia się z bratem oznacza koniec zalotów. Lecz czasem jakiś brat nie może
znieść odmowy. Siostra stawia opór i stroni od niego, a brat doprowadzony do
wściekłości ściga ją i, korzystając ze swej przewagi fizycznej, bije. Ona
krzyczy, a potem ucieka i kryje się. On ją znajduje i atakuje ponownie, zadaje
ciosy, wymierza razy i przygniata do ziemi. Ona nie może nic na to poradzić.
Daleko, w głębi lasu, dochodzi do gwałtu.
Wielu z nas tworzyło swoje pierwsze wyobrażenia
o szympansach żyjących na wolności na podstawie subtelnych portretów
odmalowanych przez Jane Goodall. We wczesnych latach sześćdziesiątych, 5
milionów lat po rozdzieleniu się naszych gatunków, Jane Goodall i Dawid
Siwobrody dotknęli swych rąk w obopólnym zdumieniu. Tak doszło do nowego
rodzaju kontaktu. Żyjąc w dzikiej okolicy w Gombe, Jane Goodall przedstawiała
urzeczonemu światu emocjonalne życie małp człekokształtnych, którym nadała
zwyczajne imiona: Dawid Siwobrody, Mike, Flo, Fifi, Gigi i inne. Małpy miały
osobowości, które mogliśmy zrozumieć: dobry i łagodny Dawid, zuchwały i
odważny Mikę, silna i rozumna Flo. Ich ludzkie gesty i wyraziste twarze czyniły
z nich prawdziwe indywidualności. Wzajemne silne związki sprawiały, że
wydawały się znajome. Mogliśmy je rozumieć, jak również to, co robią - te
niezwykłe, podobne do człowieka istoty, stanowiące dziwne przypomnienie
naszych wspólnych przodków.
Wyobraź sobie, że jesteś w kraju szympansów w
Afryce Zachodniej, na przykład, i spacerując przez ciepły, ciemny las, słyszysz
odgłos uderzeń młotem. Kierujesz się w stronę tego odgłosu, sądząc, że
może znajdujesz się w pobliżu jakiejś afrykańskiej wioski. Przedzierasz się
przez leśną gęstwinę, aż w końcu trafiasz na względnie otwartą przestrzeń
i widzisz dzikie szympansy cierpliwie pracujące pod dużym drzewem rodzącym
orzechy: używają kamiennych młotków na swoich kamiennych kowadłach, stukają
stuk-stuk w twardy orzech, aż łupina pęknie. Czasem kowadło jest nierówno
ustawione. Kowal dostrzega problem, dobiera mniejszy kamień i wpycha go pod
kowadło jako stabilizujący klin. Stuk-stuk-stuk. Jakieś dziecko próbuje
rozbić orzech, lecz nie nabrało jeszcze wprawy. Wydaje się, że system nie
działa. Matka bierze młotek od córki i pokazuje, jak należy się nim posługiwać.
W kilka minut później córka zabiera z powrotem kamień i stara się naśladować
matkę. Stuk-stuk-stuk. W kawałku zmiażdżonej przez kogoś łupiny wciąż
tkwi trochę trudnego do wydobycia miąższu. Mała to dostrzega, sięga po gałązkę,
odrywa kolec i używa go do wydłubania ostatnich okruszyn.
Określone zwyczaje szympansów pojawiają się
lub nie zależnie od danej społeczności na terenie całego afrykańskiego
kontynentu. Każdego dnia w jakimś miejscu szympansy łowią termity źdźbłem
trawy delikatnie wsuwanym w kręte korytarze termitiery lub zgniatają w tampon
przeżute liście, aby wydobyć około 50 mililitrów wody z wąskiej dziupli
wysoko na drzewie. Niektóre wybierają miód z barci, posługując się zwykłym
patykiem, inne zdobywają mrówki, łowiąc je na okorowaną gałązkę, a potem
zgarniają je do ust. W jakimś miejscu szympansy chronią się przed
kolczastymi gałęziami, siedząc na poduszkach z liści i używając liściastych
gałązek jako sandałów lub rękawiczek. Gdzie indziej mają zwyczaj picia
wody zbieranej do kubków-liści, a także używają liści jako talerzy. Są
szympansy, które używają dłuta z kości, żeby wydobyć resztki szpiku z kości
małpy, inne, które grzebią mocnymi patykami w mrowiskach, gniazdach pszczół
lub w termitierach, i jeszcze inne, które używają serwetek z liści do pielęgnacji
siebie lub swoich niemowląt. Wszystkie te zachowania należą do miejscowych
tradycji, to sposoby rozwiązywania problemów, które jakoś przyswojone, przyjęły
się, rozpowszechniły i były przekazywane z pokolenia na pokolenie wśród małp
człekokształtnych żyjących w jednej społeczności lub lokalnej grupie społeczności,
lecz nie poza nią.
Po jedzeniu małpy człekokształtne odpoczywają.
Na słonecznej polanie głęboko zacienionego, mrocznego gdzie indziej lasu sześć
szympansów wyleguje się po skończonym śniadaniu. Jedyna wśród nich matka
leży na boku, z głową ułożoną na zgiętym ramieniu. Przed nią siedzi jej
dorosły syn, przystojny, wyprostowany, z uniesionym podbródkiem, aby jego
kuzyn i przyjaciel mógł oczyścić mu brodę. Lecz spojrzenie matki skierowane
jest na drugą stronę polany, ku innemu samcowi, wciąż szczupłemu w wieku
osiemnastu lat, zbliżającemu się do dorosłości. Leży on z zamkniętymi
oczami, nieobecny dla świata, jakby się mogło wydawać, gdyby nie to, że
prawą stopą bawi się z jej dwuletnią córką. Za każdym razem, gdy dziecko
rusza niepewnie, aby pochwycić jego stopę, stopa posuwa się naprzód, uderza
w brzuszek dziecka i przewraca je. Jest cicho i spokojnie. Radosny śmiech małej
jest jedynym dźwiękiem zdradzającym obecność tych małp człekokształtnych.
Przez dziesięć minut dziecko chichoce i zmaga się z tą dziwną, figlarną,
samodzielną stopą.
Matka jest spokojna, widząc, że jej córka jest
szczęśliwa, lecz sama nie czuje się dobrze. Ma biegunkę. Spostrzega znajomy
krzew, lecznicze zioło na przypadłości żołądka. Rusza, aby do niego dotrzeć,
ściąga w dół końce gałęzi i spędza kilka nieprzyjemnych minut, żując
zielony rdzeń. Sok jest wstrętnie gorzki, normalnie by czegoś takiego nawet
nie tknęła, teraz jednak zmusza się do połknięcia lekarstwa. Wkrótce
poczuje się lepiej.
"Ruff!" Nagle spokojną chwilę zakłóca
myśliwskie szczekanie z odległości około stu metrów. Każdy otrząsa się z
drzemki, zrywa się i biegnie, żeby zobaczyć, co się dzieje. Trzy samce
osaczyły nieostrożną grupę gerez zgromadzonych na wysokim drzewie z jedyną
tylko dobrą drogą ucieczki. Jeden z myśliwych wspina się wysoko w stronę
przerażonej grupy małp i rzuca się ku nim, udając, że zamierza ich dopaść.
Nagle zatrzymuje się i potrząsa w ich kierunku gałęzią w nadziei, że
przestraszy je tak, iż będą próbowały uciec. Jedna z małp skacze gwałtownie
i ląduje daleko, na innym drzewie. Udaje się jej uciec. Lecz następna wybiera
zwykłą drogę ucieczki i gdy tylko ląduje na ziemi, łapie ją czekający pod
drzewem szympans. Pozostałe małpy zastygają w przerażeniu. Teraz myśliwy
zbliża się, chwyta grubą gałąź, na której siedzą niczym na grzędzie, i
z furią nią potrząsa, aż jedna, dwie, w końcu trzy gerezy zeskakują lub
spadają. Skaczą i mkną jak oszalałe. I tak to trwa. Niektóre szympansy nękają
ofiary atakiem, inne pilnują ich w czasie ucieczki, jeszcze inne czają się w
ukryciu. W niedługim czasie człekokształtni łowcy zabili cztery gerezy.
Duży samiec siedzi ze zdobyczą w ręku. Trzy
inne szympansy skupiają się wokół niego, wyciągają chciwie ręce po mięso,
czekają niecierpliwie na jakiś znak łaski. Jeden z proszących jest jego
sojusznikiem, przyjacielem w ciągłej rywalizacji o pozycję samców we wspólnocie.
Właściciel mięsa odrywa więc kawałek ze swej zdobyczy i wypuszcza do ręki
przyjaciela. Ośmielona tymi oznakami hojności żebrząca samica odwraca się i
zaprasza właściciela mięsa do kopulacji. Samiec korzysta z zaproszenia, lecz
przez cały czas trzyma wysoko cenną własność, aby uniemożliwić jakiejś
chciwej ręce sięgnięcie po mięso. Później, gdy znów się usadawia,
wynagradza chętną samicę kawałkiem mięsa.
Inny samiec, nie mający mięsa, którym mógłby
zwabić tę atrakcyjną seksualnie samicę, zaleca się do niej na swój własny
specjalny sposób z odległości kilku metrów. Zrywa liść i szarpie,
rozdzierając blaszkę. Wybranka widzi go i słyszy, rozumie sygnał. Podchodzi
więc do samca dającego znak i również z nim kopuluje.
Dzikie szympansy w nakrapianym cieniem i światłem
lesie uczą się i nauczają, bawią się, porozumiewają wymyślonymi sygnałami,
leczą siebie, używają narzędzi, aby wzbogacić swój jadłospis. Te sceny
wyczarowują klasyczne wizje idylli panującej w naturze, wizje prehistorycznego
raju. Oto jasno oświetlona strona obrazu, punkt widzenia, z którego możemy
wszyscy się cieszyć, a przez ponad dziesięć lat po tym, jak Jane Goodall
rozpoczęła swoje badania, była to jedyna strona, jaką znaliśmy. Jak bujna
wyobraźnia Jeana Jacques'a Rousseau lub olśniewające kolorami płótna Paula
Gauguina nasze pierwsze rzeczywiste spojrzenie na szympansy nie było zmącone
żadnymi oznakami poważnych społecznych konfliktów. Wydawało się, że małpy
człekokształtne wędrują bez granic, bez lęku przed obcymi. Seks był jawny,
promiskuityczny i niewyzywający. Walka o pożywienie należała do rzadkości.
Naukowiec, pisarz Robert Ardrey uchwycił nastrój, jaki towarzyszył naszym
przekonaniom. Szympansy ukazały nam, pisał w 1966 roku, "arkadyjską
egzystencję pierwotnej niewinności". Symbolizowały idylliczną przeszłość,
"która, jak niegdyś wierzyliśmy, była rajem utraconym jakoś przez człowieka".
Lecz potem nadeszła śmierć Godiego. To prawda,
że szympansy wiodą przeważnie bardzo spokojne życie, lecz atak na Godiego
ujawnił zaskakującą możliwość istnienia też ciemnej strony życia
szympansów, jeszcze niezrozumiałej. Czy ta przemoc była odchyleniem od normy
czy też normą? Teraz, dwa dziesięciolecia później, znamy odpowiedź.
 
Jane Goodall jako pierwsza obserwowała z bliska
szympansy żyjące na swobodzie. Założyła obóz w części tanzańskiego
Parku Narodowego Gombe, znanej lokalnie pod nazwą Kasekela, i zaczęła dawać
szympansom banany, aby utrzymać je w pobliżu obozu. Do roku 1966 zidentyfikowała
na tym obszarze piętnaście różnych samic i siedemnaście samców, jak też
młode wędrujące razem z matkami. Wszystkie szympansy Kasekela zgodnie ze sobą
współdziałały, toteż Jane Goodall sądziła, że tworzą jedną społeczność.
Powoli stało się jednak widoczne, że w obrębie tej dużej społeczności
istniały czy też wykształcały się dwie podgrupy. Większość osobników
zjawiających się w miejscu rozdawania bananów przychodziła ze wszystkich możliwych
stron, lecz kilka zwykło przychodzić z określonego kierunku, z południa, i
południowe szympansy przebywały na ogół blisko siebie.
Zjawiłem się w Gombe w 1970 roku, akurat gdy
rozdział północnej i południowej społeczności zaczynał być
rozpoznawalny. Jako że po studiach specjalizowałem się w zoologii, miałem
badać związek między zachowaniem się szympansów a ilością pożywienia,
lecz naturalnie przyciągał mnie ujawniający się dramat rywalizujących
podgrup.
W 1971 roku oznaki rozłamu stały się bardziej
oczywiste. Osiem dorosłych samców z północnej podgrupy (Evered, Faben, Figan, Hugo, Humphrey, Jomeo, Mike i Satan) i siedem z południa (Charlie, De,
Godi, Goliat, Hugh, Sniff i Willy Wally) kontaktowało się coraz rzadziej.
Gdy członkowie tych dwóch grup spotykali się ze sobą, pojawiało się wyraźne
napięcie, zwłaszcza gdy równocześnie obecni byli Humphrey i Charlie. Z tych
dwu dominujących samców w swoich podgrupach żaden nie miał ochoty okazywać
drugiemu przyjaznych uczuć, toteż wszelkie ich spotkania rozpoczynały się hałaśliwymi,
gwałtownymi szarżami, a następnie rozdzielone grupki samców przeczesywały
sobie wzajemnie futra po przeciwnych stronach obszaru zaopatrywania w żywność.
W 1972 roku jedynymi samcami o dość mocnych
nerwach, czy też nie zdających sobie z niczego sprawy, tak że przechodziły
jeszcze między podgrupami, były Hugo i Goliat, dwa najstarsze samce, przyjaźniące
się przez całe życie, teraz znużone z powodu podeszłego wieku. A w 1973
roku ustał nawet ten minimalny kontakt.
Pojawiły się zatem dwie społeczności:
pierwotna - Kasekela, i południowy odłam, Kahama. Przykro było patrzeć, jak
rozpadają się stare przyjaźnie, lecz z punktu widzenia badaczy rozszczepienie
to było interesujące, ponieważ teraz istniały dwie społeczności nie
odczuwające strachu przed ludźmi. Po raz pierwszy mogliśmy obserwować
wzajemne kontakty z obu stron granicy.
Wraz z innymi badaczami i coraz większym zespołem
tanzańskich pomocników terenowych podążałem za szympansami od świtu do
zmierzchu, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja i pozwalały siły. Długie
dni spędziłem w odległych dolinach na obszarach obu społeczności. Zauważyłem,
jak w czterodniowych cyklach grupy tworzone przez około pół tuzina samców,
czasem z jedną lub dwiema samicami, poruszały się w zwartych patrolach wzdłuż
krawędzi swego terenu we wszystkich kierunkach. [Termin "grupa" (party)
odnosi się do tymczasowych grup, tworzonych na kilka minut lub godzin przez
szympansy z jednej społeczności. Różni się od "stada" (troop), które
jest grupą stałą. Szympansy nie tworzą stad, natomiast tworzy je wiele małp.]
Zacząłem dostrzegać, gdzie zwykle zawracają w stronę środka terenu i jak
zmienia się ich zachowanie, gdy docierają do granic. Poznałem miejsca, w których
przystawały i nasłuchiwały, wiele też razy słyszałem, jak wymieniają
ochrypłe wołania z samcami z sąsiedniej społeczności. Widziałem, jak
bardzo pragnęły ściskać się i obejmować uspokajająco, gdy słyszały
podburzające, alarmujące wołanie sąsiadów. Zauważyłem, że nasłuchują,
a przekonawszy się, że tamta druga grupa jest mniejsza od ich własnej, ruszają
naprzód, aby przepędzić sąsiadów hen daleko; czasem jednak łapały któregoś
z nich i atakowały. Niekiedy myliły się i przypuszczały szturm na grupę, która
- choć na podstawie odgłosów wydawała się początkowo mała - okazywała się
duża; taka sytuacja prowadziła do natychmiastowego, bezładnego i niepysznego
wycofywania się najeźdźców w głąb własnego kraju. To ostatnie wydarzenie
widziałem dwa razy: nagłą przemianę drużyny pewnych siebie wojowników w
cichych, rozproszonych, nerwowych domatorów.
Wymieniając z kolegami spostrzeżenia z tych gorących,
ekscytujących dni owego roku, w którym dokonano odkrycia, zacząłem dzielić
się z nimi nową opinią o samcach szympansów jako obrońcach terytorium
grupy, ekipie zobowiązanej do obrony czystości etnicznej swojej własnej
kliki. ["Terytorium" stanowi teren zajęty siłą, tzn. taki, którego
broni się, gdy przechodzą przez niego obcy tego samego (lub czasem innego)
gatunku. "Teren" zaś jest kawałkiem ziemi zajętym bądź z użyciem siły,
bądź też nie.] Do 14 sierpnia 1973 roku, kiedy to grupa samców Kahama
zaprowadziła mnie do świeżo zabitego ciała nieznanej dorosłej samicy, w pełni
zaakceptowaliśmy pogląd, że te małpy człekokształtne są okrutnymi obrońcami
terytorium własnej społeczności. Rany na plecach ofiary wskazywały na ukąszenia,
wygląd jej rozciągniętego ciała, sprawiającego wrażenie torturowanego, świadczył
o tym, że była wleczona wbrew swej woli, a pozycja zastygłej powykręcanej
postaci unaoczniała gwałtowność jej śmierci.
Obrona terytorium jest rozpowszechniona wśród
wielu gatunków, lecz szympansy Kasekela robiły więcej, niż wymagała obrona.
Nie czekały, aż zostaną zaalarmowane obecnością intruzów. Czasem
przechodziły wprost przez strefy graniczne i wdzierały się na pół lub więcej
mili do sąsiedniego kraju. Nie żerowały w trakcie tych wypraw. A trzy razy
widziałem, jak atakowały samotnych sąsiadów. Tak więc wydawało się, że
szukają zwady na sąsiednim terenie. Te wyprawy różniły się od zwykłej
obrony czy nawet patroli granicznych. To były napady.
Napad mógł zaczynać się daleko od
granic, na własnym obszarze, od tego, że kilka małych grup i osobników ze
społeczności nawoływało się wzajemnie. Czasem najbardziej dominujący
samiec - samiec "alfa" - szarżował między grupkami, wlokąc gałęzie,
wyraźnie podniecony. Inne szympansy zwykły go obserwować i wkrótce udzielał
się im jego nastrój. Po kilku minutach przyłączały się do niego. Samiec
"alfa" musiał tylko obejrzeć się przez ramię kilka razy. Grupa posuwała
się za nim dziarsko.
Wyobraźcie sobie, że większa grupa, wyłącznie
lub prawie wyłącznie dorosłe samce, wyrusza w drogę, zatrzymując się od
czasu do czasu, aby posłuchać, popatrzeć i odpocząć. Po dwudziestominutowej
wspinaczce docierają do grani, w rejon strefy granicznej, gdzie mogą spojrzeć
albo za siebie na własną dolinę, albo przed siebie na teren sąsiadów.
Odpoczywają. Kilka wspina się na drzewa. Wszystkie zachowują się cicho.
Wszystkie zwrócone są w stronę sąsiedniego terenu. Na zachodzie tafla
jeziora Tanganika lśni wśród gałęzi bezlistnych drzew.
Po dziesięciu minutach szympansy ruszają znowu,
wolniej teraz, ostrożnie, wyczulone nawet na zwyczajne odgłosy, takie jak
trzask łamanych gałązek. Zostawiają znany teren za sobą. Zatrzymują się,
słuchają. Żadnych sygnałów od sąsiadów. "Czy sąsiedzi są gdzieś
niedaleko i po prostu milczą tak jak my? Czy też ze względu na porę suchą
oddalili się i pożywiają się owocami parinari w wysoko położonych
dolinach?" Grupa śpieszy naprzód.
Teraz już w głębi sąsiedniego terenu
szympansy odpoczywają tuż przed szczytem wzgórza. Nagle o kilka metrów dalej
słyszymy odgłos kroków na łamliwych suchych liściach, lecz idący, ukryty
za wierzchołkiem, jest niewidoczny. Nacierająca grupa zastyga w bezruchu. Odgłos
kroków milknie. Nasz samiec "alfa" zesztywniał, wpatruje się w
miejsce, skąd po raz ostatni usłyszał stąpanie. Idący jest zapewne o kilka
metrów dalej, ukryty. "Odpoczywa? Wie o nas? Czy to szympans? Jeśli tak, to
musi być wrogiem. Tu jest niebezpiecznie, bo tam, gdzie jest jedna małpa człekokształtna,
tam mogą być inne. Ale jeśli jest sama? Albo jeśli to tylko samotna matka z
dzieckiem?"
Po sześciu minutach czekania na pojawienie się
piechura samiec "alfa" nie może już dłużej znieść napięcia. Jeśli
jednak ruszy naprzód, spowoduje chrzęst liści i zdradzi swoje położenie,
tak jak zrobił to tamten. Wyciąga więc rękę i spokojnie chwyta młode
drzewko piętnaście centymetrów nad ziemią. Potem drugie - drugą ręką.
Potem następne stopą. Dosięga pnia drugą stopą. I tak skrada się cicho
ponad ściółką z liści, aż widzi, kto to jest. "To pawian!" Napięcie
opada, toteż siada, nie troszcząc się o zachowanie ciszy. "To nie wróg. To
tylko pawian..."
Wyprawa tego rodzaju sprawiła, że podejście
szympansów do terytorium wydało się inne niż tylko defensywne. Dalekie
wypady w głąb sąsiednich ziem nie były zwyczajnymi kontratakami ani nie miały
na celu poszukiwania pokarmu. Agresorzy nie korzystali z okazji żerowania po
drodze i często najadali się dopiero po powrocie do siebie. Dzięki tym
napadom zaczęliśmy rozumieć inne problemy. Wyjaśniały, dlaczego szympansy,
jeśli tylko pożywienia jest pod dostatkiem, wolą przebywać razem. Siła i
bezpieczeństwo tkwiły w liczebności. Lecz dlaczego te samce dokonywały od
razu napadów? Nie było to takie jasne.
 
Potem nastąpiło zabicie Godiego. A siedem
tygodni później zdarzył się drugi atak. Znowu ofiarą był osamotniony
samiec ze społeczności Kahama - nazywał się De - agresorzy zaś byli gangiem
złożonym z czterech członków społeczności Kasekela: z trzech dorosłych
samców i jednej dorosłej samicy. Zajście obserwowali z bliska członkowie społeczności
Kahama: jeden dorosły samiec, jeden dorastający samiec i młodsza samica; wyraźnie
strapieni, odpędzani od czasu do czasu przez grożącego jednego lub więcej
napastników.
Widząc De, grupa Kasekela ruszyła naprzód,
wyraźnie podniecona, wrzeszcząc, szczekając i pohukując, otoczyła swą
ofiarę. Podczas gdy samica z grupy napastników, Gigi, groźnie wrzeszczała,
trzy samce Kasekela osaczyły De. Był bezradny. Zdaniem obserwujących tę scenę
ludzi: "Wkrótce przestał walczyć i usiadł skulony, popiskując." Lecz
w końcu podjął próbę ucieczki, wdrapując się na drzewo, potem skacząc na
inne. Zaatakowany, uciekł na gałąź, która złamała się pod jego ciężarem,
i zawisł nisko nad ziemią. Jeden z samców Kasekela zdołał chwycić go za
nogę i ściągnąć na dół. Wszystkie trzy samce wrzeszcząc, kontynuowały
napaść. W końcu Gigi przyłączyła się do nich i teraz cała czwórka biła
i deptała osamotnionego samca, ciągnęła go po ziemi, gryzła i zdzierała skórę
z jego nóg. Agresorzy przerwali swój atak dopiero po dwudziestu minutach - w
tym czasie przepędzili jeszcze dwa inne samce Kahama oraz groźbami zmusili młodą
samicę Kahama, żeby przyłączyła się do ich grupy. De był widziany w dwa
miesiące później, okaleczony, wciąż ciężko poraniony, a potem nie
widziano go już nigdy więcej. Zaginął, zapewne zmarł.
W rok później gang Kasekela znalazł swoją
trzecią ofiarę. Tym razem celem był Goliat. Okres szczytowej formy dawno miał
już za sobą; świadczyły o tym łysa głowa, prawie zupełnie starte uzębienie,
wystające żebra i kręgosłup. Mógł mieć dobrze pod pięćdziesiątkę. Minęło
sporo lat, odkąd po raz ostatni ubiegał się o dominującą pozycję. Zaledwie
pięć lat wcześniej był członkiem społeczności Kasekela, dobrze z nią
zintegrowanym, a teraz (choć tymczasem przyłączył się do grupy Kahama)
stanowił znikome zagrożenie dla kogokolwiek. Lecz dla napastników nie miało
to żadnego znaczenia.
Akcję zapoczątkował patrol graniczny. W pewnej
chwili patrolujący usiedli spokojnie na krawędzi wzniesienia, spoglądając
przez ponad trzy kwadranse w dół na Dolinę Kahama, aż dostrzegli Goliata,
znajdującego się zaledwie o dwadzieścia pięć metrów dalej. Napastnicy
rzucili się szaleńczo w dół zbocza ku swemu celowi. Goliat wrzeszczał, a
oni, pohukując i szarżując, złapali go i bili, kopali, podnosili i rzucali
na ziemię, gryźli i skakali po nim. Goliat próbował najpierw chronić głowę,
lecz wkrótce dał za wygraną i leżał cicho, rozciągnięty na ziemi.
Agresorzy okazywali swoje podniecenie: ciągle pohukiwali, bębnili, szarżowali,
wymachiwali gałęziami i wrzeszczeli. Prowadzili atak przez osiemnaście minut,
potem zawrócili w swoją stronę, wciąż ożywieni, biegnąc, wrzeszcząc i
waląc w korzenie szkarpowe drzew. Z krwawiącą obficie głową, z głęboką
raną na plecach, Goliat próbował usiąść, lecz trzęsąc się, upadł z
powrotem na ziemię. Jego również nigdy więcej nie widziano.
I tak się to odbywało. Jeden po drugim, sześć
dorosłych samców ze społeczności Kahama zniknęło, aż w połowie 1977 roku
jedynym samotnym obrońcą pozostał dorastający, około siedemnastoletni
szympans o imieniu Sniff. Sniff, który jako dziecko w latach sześćdziesiątych
bawił się z samcami Kasekela, został przez nie pochwycony wieczorem 11
listopada. Sześć samców Kasekela wrzeszczało i szczekało w podnieceniu, gdy
biły, szarpały i gryzły ze złością swoją ofiarę - raniąc ją w twarz,
czoło, nos i plecy oraz łamiąc jej nogę. Goblin uderzył Sniffa wiele razy w
nos. Sherry, wyrostek, tylko o rok lub dwa młodszy od Sniffa, bił go pięścią.
A Satan chwycił go za kark i spijał krew płynącą po jego twarzy. Potem do
Satana przyłączył się Sherry i te dwa wrzeszczące samce ściągnęły młodego
Sniffa w dół po zboczu. Widziano go w dzień później, okaleczonego, prawie
niezdolnego do poruszania się. Później już go nie widziano, zapewne zmarł.
Trzy dorosłe samice, Madam Bee, Mandy i Wanda
należały kiedyś do grupy Kahama, razem ze swym potomstwem. Mandy i Wanda w końcu
zniknęły, a wraz z nimi ich młode, natomiast Madam Bee i jej dwie córki,
Little Bee i Honey Bee, kilka razy zostały pobite przez samce Kasekela. Potem
we wrześniu 1975 roku cztery dorosłe samce zaatakowały starą samicę, wlokły
ją, zadawały ciosy, deptały po niej, podnosiły i rzucały na ziemię, tłukły,
aż upadła i leżała bez ruchu. Tego dnia zdołała się jakoś odczołgać,
lecz w pięć dni później umarła. Napaść na Madam Bee przypadkowo obserwował
młodociany Goblin i cztery samice Kasekela, w tym Little Bee, która wtedy należała
już do grupy Kasekela. W cztery miesiące po zabójstwie Madam Bee jej młodsza
córka, Honey Bee, również przeniosła się do grupy Kasekela.
Pod koniec 1977 roku społeczność Kahama
przestała istnieć.
Jakkolwiek były to przerażające wydarzenia,
najtrudniejszą sprawą do zaakceptowania pozostawała nie tyle fizyczna
brutalność walki, ile fakt, że atakujący tak dobrze znali swoje ofiary. Byli
bliskimi towarzyszami, zanim społeczność się rozdzieliła.
Badaczom trudno było pogodzić istnienie tych
epizodów z zupełnie odmiennymi, lecz równie prawdziwymi obserwacjami dorosłych
samców, świadczącymi o ich przyjaźni, wielkoduszności i wspólnej zabawie:
opierały się niedbale o siebie w senne popołudnia, śmiały się razem w
czasie dziecinnych igraszek, baraszkowały wokół pnia drzewa, depcząc sobie
po piętach, ofiarowywały sobie kęsy zdobytego mięsa, godziły się po jakiejś
sprzeczce, wzajemnie się iskały przez wiele godzin, opiekowały się chorym
przyjacielem. Nowe, sprzeczne z tym obrazem przypadki stosowania przemocy świadczyły
o potężnych emocjach pozostających zwykle w ukryciu, o społecznych
postawach, które mogły zmieniać się z niezwykłą i odrażającą łatwością.
Okazało się, że wszyscy odczuwaliśmy zdumienie, fascynację i gniew, gdy
liczba przypadków rosła. Jak one mogły tak zabijać swoich dawnych przyjaciół?
Pierwotna decyzja Jane Goodall o zaopatrywaniu
szympansów z Gombe w banany pozwoliła na obserwacje, które w przeciwnym razie
byłyby bardzo trudne do przeprowadzenia. Gdy jednak pojawiły się dowody świadczące
o istnieniu przemocy wśród szympansów, niektórzy sugerowali, że agresja w
Gombe jest wyłącznie rezultatem dawania dzikim małpom człekokształtnym
bananów: zapewnianie im zbyt często pożywienia, a przez to wzmaganie współzawodnictwa,
przyczynia się do frustracji, a w końcu prowadzi do nienaturalnego zachowania.
Lecz nawet w Gombe, jak się okazało, badacze
wkrótce spostrzegli, że agresję przejawiają też szympansy, których nigdy
nie zaopatrywano w banany. Po zniszczeniu społeczności Kahama, szympansy
Kasekela rozszerzyły swoje terytorium w głąb ziem Kahama. Na obrzeżach tego
nowo rozszerzonego terytorium spotykały obcych pochodzących z żyjącej na południu
społeczności Kalande. Nastąpiły ataki, lecz tym razem ofiarami były
szympansy Kasekela. Tymczasem agresorzy nigdy nie odwiedzali Jane Goodall i nie
dostawali od niej bananów - aż do pewnego wstrząsającego dnia w 1982 roku,
gdy nacierająca grupa Kalande dotarła do jej obozu. Niektóre z napadów grupy
Kalande mogły prowadzić do śmierci ofiar. Humphrey zginął blisko granicy w
1981 roku, znaleziono jego ciało, lecz nie widziano, jak umierał. Zmarło
dwoje niemowląt.
A w innych miejscach Afryki?
Sto trzydzieści kilometrów na południe od
Gombe Toshisada Nishida prowadził obserwacje w tanzańskim Parku Narodowym
Mahale Mountains od 1965 roku, w ramach jedynego projektu badawczego, który prócz
prowadzonego przez Jane Goodall trwał dłużej niż dwadzieścia lat. Dokładnie
tak jak w Gombe, zespół Nishidy widział patrole graniczne, brutalne ataki
kierowane wobec obcych i wściekłe starcia między grupami samców z sąsiednich
społeczności. Kiedyś, w 1974 roku, samiec z jednej społeczności został
pochwycony przez trzy samce z innej. Przygniotły go do ziemi, gryzły, deptały
po nim, lecz zdołał uciec. Czy akty przemocy w Mahale są w jakimś stopniu
mniej okrutne niż w Gombe? Toshisada Nishida tak nie uważa. Od 1969 do 1982
roku siedem samców pewnej społeczności zniknęło jeden po drugim, aż do jej
całkowitego wytępienia. Nishida i jego zespół sądzą, że być może część,
a nawet większość z tych, które zniknęły, została zabita przez sąsiadów.
Po drugiej stronie kontynentu sprawy wyglądają
bardzo podobnie. W Afryce Zachodniej pierwsza wzmianka o aktach wzajemnej
przemocy różnych społeczności pojawiła się w 1977 roku, w obrębie
senegalskiego Parku Narodowego Niokola-Koba, w czasie gdy obrończyni środowiska
Stella Brewer przywiozła do lasu grupę szympansów przebywających wcześniej
w niewoli, mając nadzieję, że przywróci je do życia w warunkach
naturalnych. Jednak powtarzające się ataki miejscowych szympansów, łącznie
z przerażającym nocnym napadem gangu czterech dorosłych samców na obóz,
zmusiły w końcu Stellę Brewer do zaniechania eksperymentu.
Ledwie o kilkaset kilometrów od Niokola-Koba, w
niezwykle bujnym lesie Tai na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w Afryce
Zachodniej, szwajcarscy naukowcy Christophe i Hedwig Boesch prowadzili
obserwacje dzikich szympansów od 1979 roku. Wśród szympansów Tai walki
terytorialne między sąsiadującymi społecznościami odnotowywano przeciętnie
raz w miesiącu; Boeschowie sądzą, że niepohamowana agresja wśród szympansów
tego obszaru jest równie ważna jak w Gombe." Gdy epidemia spowodowana
wirusem Ebola zredukowała liczbę dorosłych samców w obserwowanej społeczności
do dwóch, Christophe Boesch obawiał się, że zostanie ona przejęta przez
silniejszą sąsiednią grupę.
W 1987 roku przyłączyłem się do Gilberta
Isabirye-Basuta, obserwującego szympansy w lesie Kibale w zachodniej Ugandzie.
Jeden z szympansów, którego dobrze poznałem, Ruwenzori, miał w 1991 roku
około piętnastu lat. Był wciąż najmniejszy i prawdopodobnie najmłodszy spośród
grupy pięciu wyrostków. W drugim tygodniu sierpnia Ruwenzori został zabity.
Nikt z nas nie był świadkiem tej poważnej walki. Wiedzieliśmy jednak coś o
niej, ponieważ, zanim zniknął, nasze samce przez wiele dni przemierzały wspólnie
tereny w pobliżu granicy, wymieniając wołania z samcami ze społeczności
Wantabu na południu, wyraźnie bojąc się z nimi spotkać. W cztery dni potem,
kiedy widziano Ruwenzoriego po raz ostatni, nasz zespół znalazł jego rozkładające
się zwłoki, skulone przy niewielkim zboczu. Stratowana roślinność świadczyła
o tym, że walka zaczęła się u szczytu zbocza i posuwała w dół, a
czasem na boki, na przestrzeni piętnastu metrów lub więcej. Ciało
Ruwenzoriego było pogryzione, potłuczone i okaleczone. Zginął zdrowy, z pełnym
żołądkiem, u progu dojrzałego wieku, przy granicy własnego terenu.
Kibale dostarcza najświeższego dowodu, że
mordercza brutalność, jakiej świadkami byli obserwatorzy w Gombe i co do której
istnieją poważne podejrzenia w Mahale i Tai, jest charakterystyczna dla
szympansów w całej Afryce. Wygląda to na wzorzec właściwy całemu
gatunkowi. W 1988 roku inny najwyraźniej zdrowy szympans zmarł w tej samej
strefie granicznej co Ruwenzori. W owym czasie wydawało się to dziwne. Nie
wiedzieliśmy wtedy, gdzie przebiega granica. Teraz mniej już nas to dziwi.
Trzy lata po śmierci Ruwenzoriego widzieliśmy z odległości zaledwie kilkuset
metrów, jak cztery samce Wantabu podchodzą i atakują małą grupę Kanyawara,
lecz nikogo wówczas nie dosięgły. A w 1994 roku, w dzień po tym, jak
pracownicy Kibale byli świadkami brutalnego ataku na jakiegoś samca, turyści
znaleźli martwe ciało samca w kwiecie wieku, prawdopodobnie ciało tej samej
ofiary. Te ataki i zabójstwa w Kibale wydarzały się w lesie, gdzie nie odbywało
się żadne dokarmianie.
Naukowcy z czterech stanowisk badawczych w
warunkach naturalnych, gdzie grupy szympansów sąsiadują ze sobą, w pracy, na
którą składało się w sumie około sto lat zorganizowanych studiów
terenowych, byli jak dotąd świadkami zagłady dwóch całych społeczności małp
człekokształtnych, z pewnością jednej, a najprawdopodobniej obu - z rąk ich
człekokształtnych sąsiadów. We wszystkich czterech miejscach wzorzec zachowań
wydaje się taki sam. Brutalność samców, która zagraża społecznościom
szympansów i je otacza, jest tak niesłychana, że bycie w niewłaściwym
miejscu w niewłaściwym czasie, gdy należy się do niewłaściwej grupy,
oznacza śmierć.
 
Małpa człekokształtna-zabójca długo była częścią
naszej kultury masowej: Tarzan musiał uciekać przed złymi małpami człekokształtnymi,
a King-Kong był krwiożerczym, podobnym do goryla potworem. Lecz przed
obserwacjami w Kahama niewielu biologów traktowało te wyobrażenia poważnie.
Powód był prosty. Istniało bardzo mało dowodów na to, że zwierzęta
zabijają przedstawicieli swego własnego gatunku, toteż biologowie
zwykli sądzić, iż zwierzęta zabijają się wzajemnie tylko wówczas, gdy zdarza
się jakaś nieprawidłowość - na przykład wypadek lub nienaturalne zatłoczenie
w ogrodach zoologicznych. Pogląd ten zgadzał się z przeważającymi wtedy
teoriami o zachowaniu zwierząt, teoriami, w których przedstawiono zachowanie
zwierząt jako zamierzone przez ewolucję dla wspólnego dobra. Darwinowski dobór
naturalny miał być filtrem, który eliminuje morderczą przemoc. Przed 1970
rokiem większość naukowców uważała małpy człekokształtne-zabójców i
zabójców jakiegokolwiek gatunku zwierząt jedynie za wytwór pisarskiej
fantazji.
Wydawało się zatem, że zachowanie istot
ludzkich bardzo, ale to bardzo różni się od zachowania innych zwierząt.
Zabijanie, oczywiście, jest typowym rezultatem wojen prowadzonych przez ludzi,
zatem narzucał się wniosek, że ludzie jakoś łamią prawa natury. Jednak
wojna musiała z czegoś wynikać. Mogła wynikać, na przykład, z ewolucji mózgów,
które okazały się na tyle bystre, aby pomyśleć o wykorzystaniu narzędzi
jako broni, jak dowodził Konrad Lorenz w swej słynnej, opublikowanej w 1963
roku książce Tak zwane zło.

Wojna, niezależnie od tego, w jaki sposób mogła
się zrodzić, na poziomie abstrakcyjnym postrzegana była jako jedna z
charakterystycznych cech człowieczeństwa: toczenie wojen oznaczało bycie
istotą ludzką oddzieloną od natury. To szersze założenie stosowało
się nawet do nienaukowych teorii, takich jak biblijna koncepcja grzechu
pierworodnego, z którego powodu człowiek został wygnany z Raju, lub wyobrażenie,
że pomysł działań wojennych został zaszczepiony przez obcych, jak w Odysei
kosmicznej: 2001 przedstawił to Arthur C. Clarke. W nauce, w religii, w
literaturze, przemoc i ludzkość połączono w nierozerwalną parę.
Zabójstwa członków społeczności Kahama były
więc zarówno wstrząsem, jak i bodźcem do zastanowienia. Podważyły bowiem
wyjaśnianie skrajnej przemocy w kategoriach wyłącznie ludzkich atrybutów,
takich jak kultura, potęga umysłu czy kara rozgniewanego boga. Sprawiły, że
stało się możliwe do pomyślenia, iż skłonności do prowadzenia wojen
wywodzą się z naszej przedludzkiej przeszłości. Sprawiły, że staliśmy się nieco mniej wyjątkowi.
A jednak nauka wciąż jeszcze nie zmierzyła się
gruntownie z podstawowymi pytaniami, które wyłoniły się w związku z zabójstwami
członków społeczności Kahama: skąd bierze się ludzka brutalność i
dlaczego istnieje? Oczywiście dokonał się wielki postęp w sposobie naszego
myślenia o tych sprawach. Co najważniejsze, w latach siedemdziesiątych, w tym
samym dziesięcioleciu, w którym wydarzyły się zabójstwa członków społeczności
Kahama, powstała nowa teoria ewolucyjna, teoria samolubnego genu w doborze
naturalnym, różnie nazywana: teorią dostosowania włącznego, socjobiologią
lub szerzej ekologią behawioralną. Wędrując przez sale uniwersyteckie,
zrewolucjonizowała darwinowskie myślenie, uparcie dowodząc, że ostateczne
wyjaśnienie zachowań jednostki bierze pod uwagę tylko to, w jaki sposób
zachowanie przyczynia się do zmaksymalizowania sukcesu genetycznego:
przekazania genów danego osobnika następnym pokoleniom. Ta nowa teoria,
elegancko spopularyzowana w Samolubnym genie Richarda Dawkinsa, jest
teraz powszechnie przyjętą wiedzą w naukach biologicznych, ponieważ tak
dobrze wyjaśnia zachowanie zwierząt. Tłumaczy z łatwością egoizm, nawet
zabijanie. A w końcu zaczęto stosować ją coraz śmielej do wyjaśniania
ludzkiego zachowania, chociaż nadal toczy się gorący spór, wciąż nie
rozstrzygnięty. W każdym razie ogólna zasada, że zachowanie rozwija się pod
kątem służenia egoistycznym celom, została powszechnie zaakceptowana; a myśl,
że ludzie mogli nienawidzić i zabijać swoich wrogów za sprawą doboru
naturalnego, stała się całkowicie, nawet jeśli tragicznie, sensowna.
Są to zasady ogólne, natomiast brakuje szczegółów.
Większość zwierząt nawet w przybliżeniu nie jest tak brutalna jak istoty
ludzkie, zatem dlaczego skrajnie brutalne zachowanie rozwinęło się zwłaszcza
w linii rozwojowej człowieka? Po co zabijać wroga, zamiast go po prostu przepędzić?
Dlaczego gwałcić? Po co torturować i okaleczać? Dlaczego zauważamy te formy
zachowań zarówno u nas, jak i u szympansów? Tego rodzaju pytań prawie nie
formułowano, a jeszcze rzadziej próbowano znajdować na nie odpowiedź.
Ponieważ szympansy i ludzie są najbliższymi
krewnymi, takie pytania niosą nadzwyczajne implikacje, tym bardziej że badania
dotyczące pochodzenia człowieka pierwotnego, rozwijające się niezwykle
intensywnie teraz, pod koniec stulecia, umieszczają szympansy i ludzi jeszcze
bliżej siebie, niż kiedykolwiek sądziliśmy. Trzy nowe niezwykłe odkrycia zaświadczają
o pokrewieństwie między szympansami i ludźmi i wszystkie trzy zmierzają w
tym samym kierunku: w przeszłość, około 5 milionów lat temu, kiedy to
przodkowie szympansów i przodkowie ludzi byli nie do odróżnienia.
Po pierwsze, skamieniałości niedawno odkopane w
Etiopii wskazują na to, że ponad 4,5 miliona lat temu wędrował przez afrykańskie
ziemie dwunożny przodek człowieka z głową uderzająco podobną do głowy
szympansa.
Po drugie, w ciągu ostatnich dziesięciu lat
laboratoria na całym świecie wykazywały, że szympansy są bliższe
genetycznie nam niż nawet gorylom, mimo bliskiego fizycznego podobieństwa między
szympansami i gorylami.
A po trzecie, badania zachowań szympansów
prowadzone zarówno w warunkach naturalnych, jak i laboratoryjnych, wydobywają
liczne, coraz wyraźniejsze podobieństwa do zachowań człowieka. Nie chodzi
tylko o to, że te małpy człekokształtne poklepują się wzajemnie po rękach,
aby okazać sobie uczucie, lub całują się i obejmują. Nie tylko o to, że
mają menopauzę, zawierają trwające całe życie przyjaźnie i odczuwają żal
po stracie swoich niemowląt, nosząc je martwe całymi dniami lub tygodniami.
Nie chodzi też o to, że potrafią podać wynik dodawania, na przykład, ile
jest pięć plus cztery, lub porozumiewać się językiem migowym. Ani o to, że używają narzędzi, współpracują
ze sobą czy też prowadzą handel wymienny za usługi seksualne. Ani nawet o
to, że długo żywią urazę, rozmyślnie ukrywają swoje uczucia czy że
doprowadzają do spotkania zwaśnionych rywali, aby zmusić ich do zgody.
Nie, dla nas tym jednym, wywołującym największe
wrażenie zestawem faktów dotyczących zachowania szympansów jest to, o czym
już wzmiankowaliśmy: charakter ich społeczeństwa. W świecie społecznym
szympansów zespół osobników żyje wspólnie na danym terenie; samce pozostają
na zawsze w grupach, w których się urodziły, podczas gdy samice przenoszą się
w okresie dojrzewania do grup sąsiednich. Grupy samców, spokrewnionych w
genetycznie patrylinearnej grupie krewniaczej, bronią swego terenu, a czasem
rozszerzają go, stosując agresywną i potencjalnie śmiertelną w skutkach
przemoc.
To porównanie sprawia, że ten społeczny świat
jest tak niezwykły. Bardzo mało zwierząt żyje w patrylinearnych społecznościach
związanych poprzez samce [male-bonded], gdzie to samice zwyczajowo
zmniejszają ryzyko krzyżowania wsobnego, przenosząc się do sąsiednich grup,
aby połączyć się z samcem. A tylko o dwóch gatunkach zwierząt wiadomo, że
postępując tak, prowadzą jeszcze inicjowaną przez samce agresywną obronę
terytorium oraz wkraczają na tereny sąsiednich społeczności w poszukiwaniu słabych
wrogów, aby ich zaatakować i zabić. Spośród czterech tysięcy ssaków i
dziesięciu milionów czy nawet większej liczby innych gatunków zwierząt, ten
zespół zachowań jest znany tylko wśród szympansów i ludzi.
Ludzie w patrylinearnych grupach krewniaczych związanych
poprzez mężczyzn [male-bonded]? Oczywiście. Termin male-bonded odnosi
się do mężczyzn, którzy tworząc agresywne koalicje, udzielają sobie
wzajemnie poparcia, działając przeciwko innym - Hatfieldowie przeciw McCoyom,
Montekowie przeciw Kapuletim, Palestyńczycy przeciw Izraelczykom, Amerykanie
przeciw Vietcongowi, Tutsi przeciw Hutu.




Na całym świecie, od Bałkanów po Indian
Yanomamo w Wenezueli, od Pigmejów w Afryce Środkowej po chińską dynastię
Tang, od australijskich aborygenów po hawajskie królestwa, spokrewnieni mężczyźni
zawsze walczą w obronie swoich grup. Odnosi się to nawet do wiosek określanych
przez antropologów jako "matrylinearne" i "matrylokalne", gdzie
dziedziczenie (z mężczyzny na mężczyznę) ocenia się po linii matki i gdzie
kobiety zostają w swoich rodzinnych wioskach, aby wydawać na świat dzieci -
wioski takie funkcjonują społecznie jako podjednostki większej
patrylinearnej całości. Krótko mówiąc, system społeczności, których
obroną zajmują się spokrewnieni ze sobą mężczyźni, jest uniwersalną
kategorią ludzką, wykraczającą poza czas i przestrzeń, wzorcem tak
utrwalonym, że nawet pisarze science fiction rzadko myślą o jego
kwestionowaniu.
Jeśli chodzi o stosunki społeczne dotyczące płci
żeńskiej, szympansy i istoty ludzkie bardzo się od siebie różnią. Nic w
tym dziwnego. Odkrycia dotyczące zachowania zwierząt poczynione od lat sześćdziesiątych
silnie przemawiają za tym, że społeczeństwa zwierzęce są przystosowane do
swego środowiska wręcz doskonale, w najdrobniejszych szczegółach, a oczywiście
środowiska szympansów i ludzi stanowią przedmiot kontrastujących ze sobą
studiów. Lecz to tylko uwypukla nasz problem. Dlaczego szympansy i ludzie płci
męskiej mieliby wykazywać tak podobne formy zachowań?
Czy to przypadek? Może nasi ludzcy przodkowie żyli
w społeczeństwach całkowicie odmiennych od społeczeństw szympansów. Na
przykład w spokojnych matriarchatach, podobnie jak niektórzy z naszych
dalekich nieczłekokształtnych małpich krewnych. A potem, przez nadzwyczajny
kaprys ewolucyjnego zbiegu okoliczności, w pewnym momencie prehistorii nastąpiła
zbieżność zachowań społecznych ludzi i szympansów w ich podobnych
systemach z różnych, nie powiązanych ze sobą przyczyn.
A może oba zależą od jakiejś innej własności,
jak inteligencja? Gdy mózgi osiągną już pewien określony poziom doświadczenia,
to czy istnieje jakaś tajemnicza logika popychająca gatunek ku koalicyjnej
samczej - męskiej przemocy? Może, na przykład, tylko szympansy i ludzie mają
na tyle rozwinięty umysł, aby zrozumieć korzyści płynące z usunięcia
opozycji?
A może to kwestia długotrwałej inercji
ewolucyjnej? Może istoty ludzkie zachowały dawny wzorzec szympansów, który,
choć niegdyś miał znaczenie przystosowawcze, teraz utrwalił się i zaczął
żyć własnym życiem, nie ulegając zmianom nawet w nowych środowiskach, w których
inne formy społeczeństwa byłyby lepsze.
A może, jak sądzimy, podobieństwa istnieją,
gdyż mimo pierwszego wrażenia podobne ewolucyjne siły nadal działają w
liniach rozwojowych szympansa i człowieka, podtrzymując i udoskonalając
system wrogości międzygrupowej i osobniczej brutalności, który istniał
zawsze, nawet zanim przodkowie szympansów i ludzi obcowali ze sobą po raz
ostatni w wysychającym lesie wschodniej Afryki około 5 milionów lat temu? Jeśli
tak, trzeba zapytać, jakie to siły? Co sprawiło, że u naszych przodków
pojawiły się męskie więzi i zdolność dokonywania morderczych napadów, a
teraz sprawia, że utrzymują się one u szympansów i ludzi? Jakie ślady
odcisnęły owe pradawne ewolucyjne siły na naszej współczesnej psychice
dwudziestego wieku? I co mówią o naszych nadziejach i obawach na przyszłość?

Ludobójstwo, eksterminacja, rzeź








Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Unknown Armies Demonic Rituals
Little Fears Demonic Toys
O demonicznym wpływie okultyzmu
demoniczne
Demoniczne korzenie techno
Uwaga rodzice, demoniczne chrupki
Isokrates Mowa do Demonika
zaburzenia płodności u psów samce
Demonic
demoniczna liczba toa6 a nief6 jak sadzono eioba

więcej podobnych podstron