MARCIN WOLSKI
Operacja "Herod"
Z "NF" 7/98
Kiedy zobaczył łódkę, była tylko małą kreseczką na tafli jeziora. Zmarszczył brwi. Któż
zamierzał składać mu wizytę na odludziu? Dusza policjanta, która niezupełnie dała się
przenieść na emeryturę, podpowiadała, że nieproszony gość zawsze oznacza kłopoty. Ronald
Baxter odłożył wędkę i poszukał wzrokiem sztucera, z którym nie rozstawał się od paru
miesięcy, kiedy to ścieżkę przeszedł mu dorodny grizzly.
Przez celownik optyczny popatrzył na wiosłującego. Brian?
Czego może chcieć od niego Brian Murphy, że pofatygował się dwa tysiące mil od Chicago?
Ostatnim razem widzieli się na pogrzebie Marka, pozniej Brian odezwał się raz z życzeniami
noworocznymi. Co przygnało go teraz? Baxter zszedł na pomost i czekał. Umilkły żaby, a niebo
przybrało kolor dekoracji do "Studium w szkarłacie".
Murphy zmienił się. Schudł, a z workami pod oczyma i bladą, niegoloną od paru dni twarzą
wyglądał na starszego o dziesięć lat. Uścisnął Ronalda i ruszył za nim w stronę chaty z bali,
rozglądając się tak, jakby obawiał się, że ktoś może ich śledzić. Wyglądał jak ktoś pilnie
potrzebujący pomocy.
- Tylko nie mów chłopcze, że wpakowałeś się w tarapaty
- odezwał się Baxter, gdy już znalezli się w środku chałupy.
Murphy potrząsnął ramionami niczym człowiek pragnący zrzucić niewidzialny ciężar.
- Nie wiem jeszcze, w co się wpakowałem - powiedział. - Ale to dłuższa historia.
- Mów, chociaż nie bardzo wiem, w czym może ci pomóc emerytowany gliniarz ze sztywnym
kolanem - powiedział stary policjant, wyciągając piwo.
- Czy kiedykolwiek zastanawiał się pan, że śmierć Marka mogła nie być przypadkowa? -
zaczął gość po pierwszym łyku.
Ronald zamyślił się. Ongiś sam głowił się nad tym miesiącami. Nigdy nie znaleziono kierowcy,
który potrącił
jego syna, poza tym incydent wyglądał na normalny wypadek.
Mark nie miał wrogów, był dobrym studentem i typowym molem książkowym. Nie dorobił się
nawet stałej dziewczyny.
Oczywiście, Baxter rozważał możliwość zemsty jednego z kryminalistów, których posłał za
kraty. Ale nie miał na to dowodów.
- Masz jakieś podejrzenia? - spytał chrapliwie. - Mark wyznał ci coś przed śmiercią?
- Nie. Jak pan wie, po pierwszym roku studiów z biologii przeniosłem się na medycynę w
Michigan i nasze kontakty osłabły. Moje podejrzenia biorą się skądinąd. Dwa lata temu, w
czerwcu byliśmy z Markiem na zjezdzie młodych biologów w Vancouver. Kilkudziesięciu
wybijających się studentów ze Stanów, Meksyku i Kanady. Zaprzyjazniliśmy się szczególnie z
trójką z nich. Dolores Mendoza z Meksyku, Tom Hill z Toronto i Bob Shimanski z Manhattan
University... Po wypadku Marka pomyślałem sobie, że wypada ich zawiadomić. Ale wysłane
listy wróciły do mnie. Próbowałem więc skontaktować się z nimi telefonicznie. Na próżno. Cała
trójka nie żyła.
Ronald omal nie wypuścil kufla z rąk.
- Co powiedziałeś?!
- Wszystko rozegrało się ciągu trzech miesięcy. Dolores utonęła podczas wakacji w
Acapulco, Tom rozbił się swoim samochodem pod Ottawą, a Bob Shimansky popełnił
samobójstwo, wyskakując z dachu Trade World Center. Początkowo uznałem to za niezwykły
zbieg okoliczności. Jednak coś nie dawało mi spać. Gdzieś pół roku pozniej za pomocą
Internetu zacząłem sprawdzać, czy nie zdarzyło się więcej podobnych nieszczęśliwych
wypadków.
- No i?
- Rezultat przerósł najgorsze oczekiwania. W ciągu ostatniego roku tylko w USA straciło
życie 58 obiecujących studentów biologii. Wypadki, samobójstwa, czasem kula zabłąkana
podczas ulicznej strzelaniny, raz ukąszenie węża, parę razy przedawkowanie narkotyków
przez ludzi, którzy wcześniej się nie narkotyzowali. Dwójka biologów w ogóle zaginęła bez
wieści...
Ronald zapalił papierosa, widać opowiadanie robiło na nim wrażenie, a Brian kontynuował
opowieść.
- Szukałem dalej, zauważając z osłupieniem, że zjawisko przypadkowych zgonów ma zasięg
światowy. Znalazłem kilkanaście podobnych tragedii zarejestrowanych w Europie Zachodniej,
dwa w Polsce, cztery w Moskwie. Sami biolodzy.
Cóż za przeklęty fakultet?! Dla przykładu, jeśli idzie o zbiorowość studentów literatury
amerykańskiej, w tym samym czasie zdarzyło się jedynie pięć zgonów i żaden nie był tak
tajemniczy.
- Podzieliłeś się z kimś tymi spostrzeżeniami?
- Nie chciałem narazić się na śmieszność, a od pewnego momentu zacząłem się bać. Moje
obawy wzrosły, kiedy dokonałem pewnej operacji komputerowej. Zebrałem maksimum
informacji o każdym denacie i próbowałem ustalić ich cechy wspólne. - Tu na moment zawiesił
głos i popatrzył na Baxtera
- Poza studiowaną biologią wiele ich różniło, rasa, płeć, pochodzenie, nawet wiek, najmłodszy
był 16-letnim geniuszem, najstarszy liczącym 31 lat "wiecznym studentem". W końcu jednak
znalazłem coś, co ich łączyło. Hobby! Wszyscy zmarli byli namiętnymi fanami science fiction!
Na bladej twarzy Briana pojawiły się rumieńce, coraz bardziej wciągała go ta historia.
Ronald nie komentował, ale w głębi serca odczuwał smutek - najwyrazniej chłopak stracił
kontakt z rzeczywistością. Murphy musiał wyczuć obawy Baxtera.
- Wiem, że moje hipotezy przypominają rojenia wariata -
rzekł. - Jednak postanowiłem sprawdzić ten trop. I znalazłem coś jeszcze dziwniejszego.
Mark w dniu swej śmierci czytał książkę "Nadchodzą" Herberta Queena. Tę samą powieść
zabrała ze sobą do Acapulco Dolores Mendoza. I nie ona jedna! Udało mi się też ustalić, że
pierwsze wypadki wśród studentów amerykańskich zaczęły się w kwietniu, bezpośrednio po
pojawieniu się powieści na rynku. W
pozostałych krajach również żaden zgon nie zdarzył się przed wydaniem książki.
Postanowiłem ją przeczytać. I wówczas okazało, się że dzieło zostało kompletnie wykupione i
nie mają go w żadnej bibliotece. Uwierzy pan, wszędzie egzemplarze poginęły. Zdobyłem je
dopiero u prywatnego kolekcjonera.
- Mam nadzieję, że na ciebie żadna klątwa nie podziałała
- w głosie Ronalda zabrzmiała ironia.
- Powiem więcej. Pierwsze 200 stron "zabójczego arcydzieła" bardzo mnie rozczarowało.
Pomysł jest mniej więcej taki: w stronę Ziemi nadciaga inwazja z kosmosu, w szeregach
ludzkości działa od lat potężna, tajna armia Obcych przygotowujących teren. Flotylla
inwazyjna ma przybyć za parę lat...
- Wydano już całe setki podobnych bzdur - skrzywił się Baxter.
- Toteż czytałem rzecz z rosnącym znużeniem. Aż do momentu, kiedy satelity zwiadowcze
wykrywają flotyllę i na Ziemi wybucha panika. Dokonywane są akty dywersji uniemożliwiające
obronę. Dla ludzi staje się jasne, że
"Obcy" są między nimi, ale nie można ich rozpoznać ani zwalczyć. I wtedy grupa młodych
biologów przypadkiem odkrywa, że pewien ogólnodostępny preparat, nieszkodliwy dla Ziemian,
może być zabójczy dla Obcych... Następuje zwrot w akcji, dekonspiracja, rezygnacja z inwazji.
- Nie uwierzyłeś chyba w taką bajeczkę?
- Długo nie wierzyłem, postanowiłem jednak porozumiec się z autorem książki. W tym celu
zadzwoniłem do agentki literackiej Herberta Queena, panny Lizy Stein. Nie wiem, co mnie
podkusiło, żeby przedstawić się jej jako Burt Conolly, znany krytyk z redakcji "Chicago
Globe", prawdopodobnie podświadomie chciałem zostać poważniej potraktowany. Już pierwsza
informacja była porażająca - Herbert Queen nie żył
od paru dni. "Wypadek?" domyśliłem się "Nie, atak serca, wspomniano o tym w
wiadomościach, a więcej napisały dzienniki Zachodniego Wybrzeża. Oczywiście, jeśli idzie o
twórczość pana Queena służę pełną informacją, panie redaktorze". Mimo zaskoczenia udało mi
się jeszcze dowiedzieć, że amerykańska edycja "Nadchodzą" pojawiła się w marcu. W
Kanadzie zainaugurowano sprzedaż w kwietniu, przekład na hiszpański pojawił się w czerwcu,
podobnie było z niemieckim i polskim. W Moskwie zaczęto rozprowadzanie nakładu w lipcu.
Tymczasem w sierpniu Queen nieoczekiwanie wstrzymał dalsze nakłady, twierdząc, że musi
przepracować dzieło. Miał zabrać się za to pózną wiosną. Nie zdążył...
Ronald nie wyglądał na przekonanego. Historia zbyt nieprawdopodobna, zbyt naciągana.
Brian ma jednak argument dla sceptyka, wyciąga wczorajszą gazetę. Czarne litery nekrologu
biją w oczy: "Znakomity krytyk "Chicago Globe"
Burt Conolly ginie porażony prądem podczas kąpieli".
W wieloletniej karierze policjanta Baxter spotkał się z najróżniejszymi przypadkami. Ten
był absolutnie nieprawdopodobny. Jednak stary policjant nie zwykł
lekceważyć żadnych przesłanek. A te, które przedstawiał Brian, układały się w całość. A jeśli
hipoteza była prawdziwa? Do diabła! Kimkolwiek byli mordercy, mogli znajdować się wszędzie.
Bez trudu wykupili książkę na paru kontynentach.
Bezlitośnie likwidowali wszystkich, którzy w momencie prawdziwej inwazji mogliby
poszukać w niej sposobu obrony.
Młodych, zapalonych naukowców, bez uprzedzeń, jakie żywią wobec fantastyki ich starsi
koledzy. Murphy uważał, że mogło to być prewencyjne działanie przeciwnika, coś na wzór akcji
Heroda przeciwko niewiniątkom. Jeśli miał rację, cały gatunek ludzki znalazł się w śmiertelnym
zagrożeniu...
Dlatego też, kiedy Brian skończył opowieść i pytająco spojrzał na Ronalda, ten mruknął
tylko:
- Jadę z toba, chłopcze. Przecież jeśli nawet w tej historii jest promil prawdy, nie odpuszczę
skubańcom, którzy zabili mi syna.
Skoro świt ruszyli w drogę, kierując się w stronę odległego o tysiące mil San Diego, gdzie
mieściła się rezydencja Herberta Queena. Baxter wykluczył możliwość zwrócenia się do władz.
Po pierwsze, nikt by im nie uwierzył, a po drugie, Obcy (jeśli w istocie oni kryli się za aferą)
zdusiliby śledztwo w zarodku.
- Gdy zdobędziemy dowody, spróbujemy zainteresować sprawą media - stwierdził.
- Uważa pan, że w pojedynkę mamy jakieś szanse? - zapytał
Brian. - Nie wiemy nic o przeciwniku.
- Nawet mimo braku świadków i dowodów można wyciągać pewne wnioski. Po pierwsze,
wiemy, że Obcy - skądkolwiek pochodzą - nie są wszechmocni i wszechwiedzący.
- Fakt, jeszcze żyjemy. Poza tym dość łatwo kupili wersję, że jestem Burtem Conollym i
zlikwidowali jego zamiast mnie.
- Są zniszczalni, ponieważ gdyby tacy nie byli, nie zareagowaliby aż tak histerycznie na
możliwość dekonspiracji. Nie są również bezcielesni ani niewidzialni.
Nie potrafią wnikać parapsychologicznie w nasze ciała. Bo przecież gdyby to potrafili,
przejmowaliby kontrolę nad ciałami Ziemian zamiast ich likwidować.
- Ale dlaczego zakłada pan, że muszą przybierać ludzkie kształty?
- Kiedy spałeś, przejrzałem pliki z twego laptopa. W
żadnym z zarejestrowanych wypadków nie ma nawet wzmianki o obecności w pobliżu ofiar
dziwnych istot, cyborgów czy choćby zwierząt... Owszem, świadkami katastrof czy samobójstw
bywali niekiedy przechodnie, dzieci... - Tu urywa.
Prowadzący pickupa Brian spogląda na Baxtera z zaskoczeniem.
O co mu chodzi? - Cholera! Zupełnie o tym zapomniałem -
mruczy eksglina.
- O czym?
- Kiedy szukałem sprawcy śmierci Marka, zupełnie zlekceważyłem jedno z zeznań. Jakiś
facet upierał się, że kwadrans przed wypadkiem widział stojący w bocznej ulicznej chevrolet,
za którego kierownicą siedział dziewięciolatek.
Brian hamuje gwałtownie. I jemu przypomina się, że jedynymi świadkami śmierci Dolores w
Meksyku była gromadka dzieci. Paru księgarzy o kradzież ostatnich egzemplarzy
"Nadchodzą" oskarżało właśnie niedorostków. Murphy opowiada o tym Baxterowi.
Zatrzymują się przy najbliższym aparacie telefonicznym. Policjant wykręca kierunkowy
Chicago. Ma szczęście, na dyżurze czuwa jego stary kumpel Jim Gross.
Ronald, sprytnie zmieniając głos, przedstawia się jako Larry Glenn z Phoenix, stary
towarzysz broni jeszcze z Wietnamu.
Wprawdzie Gross ma już nieco przytępiony słuch, ale pamięć doskonałą.
Słuchaj, stary - pyta Ronald skrzekliwym głosem Glenna. -
Chodzi mi o szczegóły śmierci tego waszego dziennikarzyny Conolly'ego. Podobno utonął we
własnej łazience. Mieliśmy u nas w Arizonie podobny przypadek, żona pomogła mężowi przejść
na tamten świat za pomocą prądu podłączonego do wanny. Czy i u was istniała taka
możliwość...?
- Nic z tych rzeczy! - zaprzecza Jim. - W mieszkaniu nie było nikogo. Po prostu Conolly
siedząc w wannie, jak idiota postanowił się ogolić, nie zauważając, że przetarł się kabel golarki.
- Może ktoś jeszcze miał klucze do lokalu...?
- Odpadajko! Wszystko było zaryglowane od wewnątrz, do tego kraty w oknach,
zamurowane okienka publiczne.
- Słowem, mysz by się nie prześlizgnęła?
- Mysz może tak, na strychu znalazłem maleńki świetlik, ale z trudem przecisnęłoby się
przez niego bardzo szczupłe dziecko.
Tego wieczora w Chicago, gdy panna Liza Stein po powrocie z zebrania feministek robiła
sobie wieczornego drinka, zabrzęczał dzwonek do drzwi. Musiał przybyć ktoś z sąsiadów.
Portier z dołu nie anonsował żadnej wizyty.
Otworzyła. Na progu stała parka trzynastoletnich Dzieciaków.
Schludnie ubrani wyglądali sympatycznie i rezolutnie.
- Chcieliśmy porozmawiać z panią, pani Stein - powiedział
Chłopiec.
- To bardzo ważne. Dla pani - dodała Dziewczynka. -
- Nie mam czasu - odparła opryskliwie Liza, myśląc o drinku i usiłowała zamknąć drzwi.
Chłopiec odepchnął ją z siłą Mike'a Tysona.
- Co robisz? - krzyknęła.
- Zamknij się, suko! - padła odpowiedz. - I siadaj na tyłku, jeśli nie chcesz, żeby naprawdę
zabolało.
Osłupiała. Co gorsza, nie mogła poruszyć ani ręką, ani nogą. Audziła się, że to tylko
koszmarny sen. Kim były te szczeniaki? Zmaterializowanymi płodami wyobrazni Queena?
- Jestemy dziećmi - powiedziała Dziewczynka z wyraznym obrzydzeniem wylewając nie
napoczętego drinka do zlewu. -
Dziećmi! - powtórzyła. - Tylko troszkę mądrzejszymi niż inne w naszym wieku. Jeśli
będziesz współpracować, nic ci się nie stanie.
- Chodzi nam o drobiazg - dorzucił Chłopak niedbałym tonem zawodowego gangstera. -
Trzeba ogłosić, że przygotowujesz nową pośmiertną wersję powieści "Już tu są"
według ostatnich zapisków Herberta Queena, pod tytułem "Już nadeszli".
- O mój Boże! - jęknęła Liza, czując, że zsikała się w majtki.
Po trzech dniach jazdy non stop zatrzymali pickupa dwie przecznice od domu Herberta
Queena, będącego fantazyjną krzyżowką średniowiecznego zamku z pawilonem sprzedaży hot
dogów. Zmierzchało się i na malowniczym zboczu opadającym w stronę oceanu i mostu
Coronado rozbłyskały tysiące świateł. Ronald zalecił Brianowi pozostanie w samochodzie.
Sam zamierzał wybrać się na rekonesans. Murphy niechętnie pogodził się z rolą, ale na
wszelki wypadek wyciągnął
strzelbę z bagażnika.
Rezydencja pisarza sprawiała wrażenie nie zmieszkanej.
Wygaszone światła, spuszczone żaluzje, nie podlane kwiaty w ogrodzie. Szalały cykady.
Baxter obszedł całą posesję i naraz doleciał go plusk wody z willi przylegającej do posiadłości
pisarza. Otworzył furtkę w płotku. Dwójka malolatów pluskająca się w basenie skierowała ku
niemu swój wzrok. W ich kapieli nie byłoby nic podejrzanego, gdyby nie brak świateł w całym
domu i wywieszka "Na sprzedaż" przed budynkiem. Każdy jednak może się kąpać, korzystając
z nieobecności gospodarzy.
- Cześć, dzieciaki! - zagadnął Baxter, podchodząc bliżej.
- Dobry wieczór... - odparł Chłopiec, pomagając wygramolić się Dziewczynce z wody.
Kąpali się nago i można było zaważyć, że proces dojrzewania jeszcze się u nich nie zaczął.
Wyglądali zdrowo, normalnie, a jednak Ronald poczuł, że jego serce gwałtownie przyśpiesza.
- Nie wiecie przypadkiem, czy ktoś teraz mieszka w domu Herberta Queena? - spytał.
- Chyba nikt... A kogo pan szuka? - spojrzenie Chłopaka było czujne, świdrujące.
- Jego morderców - rzucił i natarł na nich ostro. - Czy to wasz dom? Możecie poprosić swoich
rodziców... - Myślał, że przestraszy szczeniaków. Bardzo się pomylił. Naraz przeniknął go ból,
ostry jak trafienie porażającą pałką.
Zdumiony zarejestrował bezwład swych mięśni. Zachwiał się.
Widział rozszerzone zrenice dzieciaków utkwione w nim jak wyloty luf i przysiągłby, że
słyszy gdzieś w głębi mózgu komendę: "Idz do basenu, do basenu..." Usłuchał jej, nie miał
kontroli nad swym ciałem.
- A może najpierw go przesłuchamy ? - zaproponowała półgłosem Dziewczynka.
- Przesłuchamy tego drugiego. Czuję, że jest tu gdzieś drugi - odparł Chłopiec. Impulsy
atakujące mózg Ronalda wzmogły się: "Idz do basenu, do basenu..."
- A więc tak działają... - przemkneło staremu policjantowi. Krawędz zbiornika była tuż, tuż. -
Zaraz mnie utopią! Cholera, czemu nie wziąłem ze sobą Briana?
Naraz gruchnął strzał. Z góry posypało się listowie.
Dzieciaki odwróciły głowy. Na skraju tarasu pojawił się Murphy, ściskając dubeltówkę.
Idiota, strzelał na postrach!
- Celuj, Brian, celuj w nich! - wrzasnął Ronald. Atoli pod ciężarem skoncentrowanego
spojrzenia bachorów młody mężczyzna upuścił broń. Jednak moment odwrócenia uwagi
wystarczył Baxterowi. Odzyskawszy władzę w rękach, wydobył
spluwę.
- Nie! - wrzasnęły Dzieciaki, próbując sparaliżować go powtórnie. Za pózno. Uderzenie
pocisku cisnęło Chłopca do basenu, który niezwłocznie zabarwił się krwią. Trafiona w udo
Dziewczyna osunęła się obok trampoliny jak szmaciana lalka.
- O Boże, zabiłeś tego chłopaka! - jęknął Brian i zgięty wpół poszedł wymiotować w krzaki...
Tymczasem Baxter klęknął przy Dziewczynie, usiłując zatamować krwotok.
Przeklinała go niskim głosem dobywającym się gdzieś z trzewi.
- Pieprzeni durnie! Nie macie żadnych szans! Żadnych szans.
Znów próbowała go spętać. Brakowało jej jednak sił, a kiedy narzucił jej ręcznik na twarz,
cała moc się ulotniła.
Była tylko ranną, bezradnie szlochająca dziesięciolatką.
Ronald załadował ją do wozu. Wyłowione zwłoki Chłopaka umieścił w bagażniku. Czy
Dziewczyna może telepatycznie ściągnąć im pościg na kark? Miał nadzieję, że nie. Gdyby
łączyli się telepatycznie, czemu miałyby służyć leżące na stole telefony komórkówe?
Tymczasem od strony głównej ulicy doleciało wycie syreny. Ktoś z sąsiadów wezwał policję.
Trzeba było się szybko zmywać.
Nie zatrzymali się, dopóki nie dotarli na opuszczone rancho na pograniczu Nevady, które
Ronald najwyrazniej znał
z wcześniejszych eskapad. Mieli szczęście. Nikt ich nie ścigał. A przynajmniej nikt ich nie
zatrzymał. Gdy rozwidniło się nieco, Brian przystąpił do sekcji Chłopaka.
Wyniki nie były obiecujące.
- Jak to, nic nie znalazłeś? - złościł się Ronald. -
Kompletnie nic?
- Nie jestem biegłym patologiem, tylko studentem, jednak w ciele denata nie znalazłem śladu
żadnej pozaziemskiej istoty. To był normalny, dobrze odżywiony dziesięciolatek.
Szczepiony na ospę. W dzieciństwie operowany na kolano. Krew zwyczajna, grupy O, RH+ .
W żołądku nie strawiona pizza.
- A jego mózg?
- Również w normie. Może odrobinę większe podwzgórze odpowiadające za nerw wzroku.
Poza tym nie znalazłem żadnych guzów, zmian tkanki, obecności obcej substancji.
Jeśli jest w nim coś kosmicznego, to musi być równie nieuchwytne jak dusza.
Ronaldowi zrobiło się nieprzyjemnie. Czyżby ulegli złudzeniu i w amoku zabili normalne
dziecko? Postanowił
zajrzeć do umieszczonej w sąsiedniej izbie Dziewczynki i spróbować z nią porozmawiać.
- Niech pan mnie uwolni - pisnęła spod szmaty, którą zawiązali jej oczy. - Jestem ranna,
powinnam dawno znalezć się w szpitalu.
- Wiesz dobrze, że to niemożliwe, póki nam wszystkiego nie powiesz.
- Kiedy nic nie wiem, to Alex był inny... Ja jestem tylko jego małą bezbronną siostrzyczką.
- Nie kłam - przerwał jej. - Wiem, do czego jesteś zdolna. Od kiedy Obcy jest w tobie?
- Nie wiem, o czym pan mówi, zawsze byłam taka, jaka jestem.
- Ze zdolnościami do telepatii i z umysłem dojrzałego człowieka?
- Jestem po prostu zdolniejsza od innych ludzi -
szepnęła rozbrajająco. - Pomyliliście się.
- Z kim w takim razie kontaktowaliście się przez telefony komórkowe?
- Rodzice nam dali.
- I to jest głos waszych rodziców?
- Baxter włączył pocztę głosową. Zabrzmiał dziwny mechaniczny bas "CA 211, CA212,
zgłoście się..."
Dziewczynka odwróciła się do niego plecami.
- Nic ci nie powiem!
Wnioski nasuwały się niepokojące. Jeśli 211 i 212
były numerami porządkowymi Obcych, to w samej Kalifornii musiało być ich parę setek. A w
całych Stanach? A na świecie? Baxter przejrzał pamięć komórek. Ostatnie trzy rozmowy
Dzieciaki odbyły z jednym jedynym numerem należącym do panny Stein. Do diabła! Czyżby
agentka Herberta Queena była kosmitką...?! A może ktoś przejął kontrolę nad jej telefonem.
Było to o tyle prawdopodobne, że na stronie internetowej Agencji Lizy Stein pojawił się tej
nocy obszerny anons o kontynuacji powieści "Nadchodzą".
Porządkując papiery nieodżałowanego Queena, natrafiono ponoć na prawie kompletną drugą
część bestsellera pod roboczym tytułem "Już tu są".
- Co mamy o tym myśleć? - spytał Brian.
Ronald odrzekł, iż jego zdaniem jest to fachowo zastawiona przynęta, na którą ktoś chce ich
złapać.
Biedna Liza Stein mimo spełnienia żądań Dzieciaków nie odzyskała wolności. Daremnie
próbowała się wydostać z domu.
Za każdym razem zaraz za drzwiami napotykała któreś z tych okropnych szczeniaków. A
samo wejrzenie ich przerazliwie błękitnych oczu cofało ją do środka. Próbowała je prosić,
starała się być przymilną, na próżno. Jedyna odpowiedz, którą słyszała brzmiała: "Proszę z
nami współpracować, a będzie pani żyć".
- A jeśli nie zechcę...?
Wlepili w nią swoje ślepia. Ubezwłasnowolniona powlokła się do kuchni. Jej ręka pozbawiona
autokontroli sama powędrowała do kurków z gazem. Dzieciaki odwróciły wzrok i parsknęły
śmiechem.
- Po co ma się przydarzyć jakieś nieszczęście? Prawda.
Mimo braku porozumienia z Dziewczynką samotni "obrońcy Ziemi" nie próżnowali.
Baxterowi udało się porozmawiać z pewnym emerytowanym policjantem z Los Angeles, kolegą
jeszcze z Akademii Policyjnej. Hugh Murdock o nic nie pytał
i zgodził się pomóc. Efektem paru rozmów było ustalenie imion Dzieciaczków.
Dwunastoletnie blizniaki nazywały się Alex i Eva Graham. Urodzili się w słynnej klinice w San
Fernando w wyniku zapłodnienia in vitro. Zabiegu dokonała doktor Amy La Foret. Hugh zdołał
jeszcze ustalić, że w ciągu roku pani doktor przyjęła około dwustu porodów będących efektem
sztucznego zapłodnienia... Wnioski nasuwały się same.
- Chyba powinniśmy jak najszybciej porozmawiać z panią doktor - zawołał Brian.
- To będzie trudne - westchnął Ronald. - Amy La Foret nie żyje, 10 lat temu popełniła
samobójstwo. Przedawkowała środki nasenne. Ale dowiedziałem się jeszcze, że zanim dotarła
do Kalifornii, pracowała w Nowym Jorku, wcześniej rok w Chicago, a zaczęła praktykę w
Waszyngtonie...
- Rozumiem. Powinniśmy zatem szukać niebezpiecznych jedenastolatków w dystrykcie
Columbia, dwunastolatków w Illinois, a trzynastolatków w Nowym Jorku.
- Przede wszystkim Hugh musi zdobyć dla nas listę wszystkich dzieci, jakie ujrzały świat w
szpitalu San Fernando przed 10 laty.
Uzyskane informacje napełniły ich otuchą. Poznali przynajmniej cień wroga. Ronald
postanowił jeszcze raz przesłuchać Evę. Nie zamierzał jej torturować. Chciał tylko podać jej
odrobinę burbona... Na rozluznienie.
Dziewczynka nie spała. Słysząc kroki Baxtera, zażądała, by ją rozwiązać i odsłonić oczy.
- Wszystko zależy od ciebie. Wypij to. - Podsunął jej kubek. Wzdrygnęła się.
- Czuję alkohol. A mnie nie wolno pić alkoholu...
- To tylko kropelka na wzmocnienie. No pij!
Podniosła wrzask, pluła i kopała. Ale Ronald czuł jakąś sadystyczną przyjemność, wlewając
burbona przez zaciśnięte zęby. Naraz maleństwo ryknęło basem:
- Zabiliście mnie, zabiliście...! - Drobnym ciałem wstrząsnęły konwulsje, jeszcze chwila, a
znieruchomiało.
Ronald zawołał Briana i obaj próbowali reanimacji. Na próżno! Zanikł oddech, a serce nie
biło. Nie pomógł masaż ani sztuczne oddychanie. Murphy był wstrząśnięty. Baxter za to
promieniał.
- Chłopcze, to przełomowy moment. Być może przypadkiem odkryliśmy to, czego tak się
obawiali. Prosty środek, który nie szkodząc ludziom, ich zabija.
- Alkohol? Widać, że to musi być cywilizacja pozaziemska.
- To tłumaczy, dlaczego na swych agentów wybrali dzieci, te raczej nie piją. Bierzmy się do
roboty, Brian. Musimy pochować ciała i pędzić do Kalifornii. Hugh dostarczy nam nazwiska
pozostałych nastolatków, my poddamy paru z nich testowi alkoholowemu. Jeśli metoda się
sprawdzi, ostrzeżemy społeczeństwo za pomocą mass mediów i oddamy się do dyspozycji
władz.
Szybko uwinęli się ze wszystkim. Może za szybko! Brian zaniedbał sekcji zwłok, a gdy w
półmroku zapadającego zmierzchu przysypywał piaskiem zimne ciało Evy, nie zwrócił
uwagi na zaskakujące przebarwienie skóry. Nie wyczuł także powolnego, ale z każdą chwilą
mocniejszego bicia serca.
Tym razem mieli pecha. Nie ujechali nawet 30 mil od farmy, gdy zatrzymał ich patrol policji.
Pech okazał się podwójny. Dowódca patrolu sierżant Crebs był niewątpliwie najgłupszym
policjanem na zachód od Gór Skalistych. W ogóle nie dał zatrzymanym dojść do głosu.
Wyrecytował formułkę o przysługujących im prawach.
- Znam swoje prawa. Sam byłem gliniarzem, kolego -
stwierdził Baxter.
- Wiem - ściął go Crebs. - Jesteście podejrzani o uprowadzenie i przetrzymywanie
rodzeństwa, Alexa i Evy Graham.
Mimo protestów skuto im ręce, wrzucono do samochodu policyjnego i skierowano się wprost
na miejscowy posterunek.
Ronald próbował uzyskać zgodę na zatelefonowanie z komórki do Murdocka, ale sierżant
skonfiskował im oba aparaty. Należały wszak do porwanych.
- Sierżancie, proszę nas wysłuchać, tu chodzi o czas -
gorączkował się Murphy nie zważając na mitygujące gesty Baxtera. - Nie ma pan pojęcia,
jakie to ważne. Czy pan wie, o co idzie gra? Kim jest przeciwnik? Nie uwierzy pan, ale te
śliczne dzieciątka to w istocie osobniki o niebywałych możliwościach telepatycznych. Potrafią
zmusić człowieka do samobójstwa, do składania fałszywych zeznań. Stanowią zagrożenie dla
całej naszej cywilizacji jako forpoczta przyszłej inwazji.
- Aha. Małe zielone ludziki? - zaśmiał się Crebs. -
Bardziej ciekawi mnie, coście z nimi zrobili, chłopaki?
Naturalnie możecie milczeć. Wkrótce i tak się dowiemy, nasz drugi patrol natrafił już na
farmę, w której się dekowaliście.
Areszt był mały, ciasny, smrodliwy. Do skontaktowania się z Hughem Murdockiem nie doszło.
W osadzie tego dnia przestały działać zamiejscowe telefony. Komórki też ogłuchły. Brian czuł
coraz większy niepokój. Strach wzmógł
się jeszcze, gdy ujrzał na ulicy anielsko wyglądającego chłopczyka gapiącego się w stronę ich
celi. Zagadnięty strażnik wyjaśnił, że jest to Mike, syn tej starej panny Ann Greenway... Ann
urodziła go, gdy miała 55 lat. Bez ojca!
To była sensacja. Ronald spojrzał wymownie na Briana. Ten zagryzł usta . Po pół godzinie
mogli zobaczyć, jak do Mike'a dołączył sympatyczny Murzynek, po następnych dwóch
kwadransach zjawił się jeszcze jeden rówieśnik. Indagowany sierżant stwierdził, że to
nietutejsi.
- A czy mógłby pan sprawdzić, czy ich nazwiska znajdują się na liście porucznika Murdocka?
Czy urodzili się w San Fernando? - prosił Ronald.
- Niczego nie będę sprawdzać, panie Baxter!
- Niech pan posłucha, a przynajmniej skojarzy fakty -
nalegał były glina. - Czy to nie podejrzane? Głuchną telefony, milkną komórki, nietutejsze
dzieci okrążają areszt...
Ale Crebs nie chciał ich słuchać. Promieniał. Właśnie otrzymał meldunek, że na farmie
znaleziono ciała dwojga nieletnich ofiar. Posterunkowy Greg Henderson relacjonował
mu na bieżąco przebieg akcji przez krótkofalówkę (ta jakoś działała), podczas gdy drugi z
funkcjonariuszy Matt Slump zajmował się odgrzebywaniem ciał. Nie była to pierwsza
ekshumacja w życiu Matta, toteż od razu zaskoczył go dziwny zapach. Nie przypominał woni
rozkładu, raczej odór jakiegoś zwierzęcia.
- Chyba mamy tę dziewczynę - meldował Henderson. Naraz jego głos się zmienił. O Boże,
szefie, to się rusza... Nie!
Dobiegający z drugiego planu krzyk Slumpa był
przerażający. Policjant spodziewał się trafić na zwłoki Evy Graham, ale to, co ukazało się
jego oczom... Ciało na znacznej powierzchni pokrywała łuska, a twarz, mimo że pozostały
jeszcze dwa dziewczęce warkoczyki, wydłużyła się już w zębaty pysk gada.
- Przerwałeś mi sen, człowieku - zaryczał potwór ludzkim głosem.
Henderson rzucił się do ucieczki. Gonił go rozpaczliwy wrzask Slumpa i przerażające
mlaśnięcia. Kryjąc się za samochodem, otworzył ogień. Ale kule najwyrazniej nie mogły
zaszkodzić bestii. Zbliżała się. Wskoczył do wozu.
Desperacko piłował rozrusznik. Motor krztusił się i gasł...
W ostatniej chwili ruszył. Kiedy Greg odważył się spojrzeć w lusterko, zobaczył za sobą
jedynie tuman kurzu.
Na posterunku Murphy i Baxter obserwowali miotającego się sierżanta. Najpierw
wściekłego, potem coraz bardziej przerażonego, próbującego wezwać pomoc, ściągnąć posiłki.
- Cholera! - wrzasnął wreszcie do aresztantów - kogoście tam zakopali? Greg mówił, że to
półczłowiek półpotwór, i w dodatku rosnący w oczach. Pożarł mojego najlepszego
funkcjonariusza, zagraża drugiemu. Co to znaczy? Mówcie! -
ciężko dysząc oparł się o kratę.
- Nie mam pojęcia - odparł Ronald. - Kiedy odjeżdżaliśmy, Eva nie żyła.
- Widocznie tylko nam się wydawało - nagła myśl wpadła do głowy Brianowi. - A jeśli alkohol
wcale ich nie zabija?
Tylko usypia. I uruchamia mechanizm przemiany. Uaktywnia uśpione chromosomy.
Przyśpiesza metabolizm. W efekcie ludzcy nosiciele Obcych przeobrażają się w dorosłą postać
właściwą?
- O czym wy mówicie. O inwazji jaszczurów? - przerywa wywód Crebs.
- Być może odkryliśmy ich plan na "godzinę zero". W
odpowiednim momencie każdy z Dzieciaków miał chlapnąć lufę i ujawnić się jako kosmiczny
gad. A myśmy niechcący przyśpieszyli ten proces.
- Nic nie rozumiem! - bełkocze sierżant. - Mówcie lepiej, czym się zwalcza takie cholerstwo,
gazem, ogniem? Tam są moi ludzie. Potwornie przerażeni... A wam co?
Fala lęku dotarła i do aresztowanych. Poczuli ją równocześnie. Nie zwiastowała jednak
zbliżania się potwora.
To nadchodziły Dzieciaki. Na zewnątrz zgromadziła się już co najmniej dziesiątka. Mimo
grubych murów Brian i Ronald czuli hipnotyczny pierścień zaciskający się wokół ich głów.
- Sierżancie, proszę odsunąć się od okna, otworzyć celę i dać nam broń! - wrzasnął Ronald. -
Albo wszyscy zginiemy!
Ale Crebs niezdolny do jakiegokolwiek działania zachowywał się jak pijany. Zataczając się,
zrobił dwa kroki i nieprzytomny runął na podłogę. Z oczu, uszu i nosa płynęła mu krew. Ronald
nie tracił czasu, przypadł do ziemi, wysunął rękę przez kratę i dotarł do kluczy. Po chwili cela
stała otworem, miał broń. Wręczył strzelbę Murphy'emu. Ten drżał cały. Ronald odbezpieczył
broń, zaraz szczęknął też zamek dubeltówki. Naraz uświadomił sobie, że obaj z Murphym
mierzą do siebie. Próbował odchylić rękę... Choć o cal. Nic.
Palce same zacisnęły się na spustach...
Naraz z zewnątrz rozległo się wycie wozu policyjnego.
Wracał Henderson. Może z posiłkami? Krąg hipnotyczny raptownie osłabł. Dziesiątka
dzieciaków rozglądała się niepewnie po ulicy. Brian i Ronald dopadli okien. Musieli działać
natychmiast. Otworzyli ogień. Coś krzyczało w Brianie:
- A jeśli to wszystko złudzenie, pomyłka, błąd? Jeśli małolaty są niewinne?
W masakrze zginęło dziesięcioro dzieci i jeden z policjantów, usiłujący przeciwstawić się
strzelaninie. Potem Brian i Ronald złożyli broń. Policjanci i przybyli wkrótce funkcjonariusze
FBI z trudem zapobiegli ich linczowi przez wzburzonych mieszkańców. Prasę poinformowano o
grupce szaleńców, którzy po dokonaniu rzezi zniknęli. Co naprawdę stało się z Baxterem,
Murphym i Hughiem Murdockiem, trudno dociec. Ich rodziny do tej pory nie otrzymały z
Waszyngtonu żadnych wiadomości. Tymczasem w ciągu następnego roku na całym świecie
zmarło na tajemniczą dziecięcą tężyczkę około 7 tysięcy Dzieciaków. Dziwnym trafem
wszystkie urodziły się wskutek zapłodnienia in vitro. Światowa Organizacja Zdrowia
nadzorowała zabieranie ciał do badań na pewną bezludną wyspę u wybrzeży Brazylii. Pozniej
szerzyły się pogłoski o pojawieniu się na niej ogromnej liczby martwych jaszczurów.
Ale jaka jest prawda i czy ma ona związek z gwałtownym wzrostem spożycia alkoholu,
nawet w świecie wojującego islamu? Kto to wie? Może tylko autorzy science fiction należący
do stajni Lizy Stein. Ale i oni w tej sprawie trzymają gęby na kłódkę.
Marcin Wolski MARCIN WOLSKI
Urodził się w 1947 r. w Aodzi. Historyk z wykształcenia, Nadredaktor z powołania. Poeta,
radiowiec, autor telewizyjny, satyryk i prozaik, uprawiający też fantastykę; z dobrym
skutkiem, bo w sposób nie wymuszony, nie gettowy.
Polega to w jego wykonaniu na inteligentnej zabawie z czytelnikiem - łączeniu elementów
klasycznej SF z kryminałem, dreszczowcem, horrorem, baśnią, groteską, aluzyjnym
politycznym kabaretem.
Twórca legendarnego radiowego magazynu "60 minut na godzinę" (po stanie wojennym aż
do wybuchu wolności zamienionym na objazdowy "Tysiąc metrów na kilometr"); telekabaretów
- "Polskie zoo" i "Akropoland" - oraz noworocznych szopek politycznych; prowadzi rubrykę
satyry w
"Życiu" ("Wolski w Kropce"). Autor kilkuset słuchowisk, niektóre z nich (jak tym razem)
przerabiał na prozę i puszczał w "F" i "NF". Spośród dwudziestki jego książek z dziedziny
szeroko rozumianej fantastyki najważniejsze to
"Laboratorium nr 8", "Neomatriarchat", "Świnka", (sfilmowana przez Krzystofa
Magowskiego), "Numer", "Agent Dołu" (książka kultowa, wznowiono niedawno z
uzupełnieniem "Diabelska dogrywka"), "Bogowie jak ludzie", "Antybaśnie", "Krawędz
snu". U nas opublikował: "Zadziwiający przypadek fascynacji"
("F" 3/83), "Wariant autorski" ("F" 5/85), "Telefon zaufania" ("F" 4/89), "Omdlenie"
("NF" 8/92, przedruk w antologii X-lecia "F" i "NF" - "Co większe muchy"), "Na żywo"
("NF" 12/94).
(mp)
Spis treści
Rozpocznij
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Wolski Marcin WirusWolski Marcin Na żywoEkspiacja Marcin WolskiE book Co w duszy gra, co w brzuchu burczy Marcin Wolskiwięcej podobnych podstron