Autor: DANITH McPHERSON
Tytul: przez ścianę do jeziora zamkniętego w skorupce jajka
(Through the Wall to Eggshell Lake)
Z "NF" 4/99
Obcy hałasowali w piwnicy. Jiggs usłyszał ich, jak tylko wrócił z pracy do domu. Po tylu wieczorach wkraczania w ciszę słaby szelest był ukojeniem dla jego uszu. Dwa małe stworzenia powiększały jezioro - zadanie to z pewnością zajmie je przez jakiś czas, dopóki Jiggs wymyśli dla nich coś nowego.
Tego poranka obcy byli zadowoleni z wyczarowanego przez siebie słodkowodnego owalu długiego na milę i prawie na milę szerokiego. Jiggs musiał zachęcić ich, aby zrobili więcej.
- Musieć uczyć się szybko, Jiggs przyjaciel - powiedział mu wyższy z obcych, wykichując imię Jiggsa. - Musieć wkrótce odejść.
Jiggs poczuł nagłe ukłucie strachu, a może bólu. Kiedy tylko wydawało mu się, że jest ponad to, jakiś drobiazg przypominał mu, że świat wciąż istnieje, a on nadal musi w nim żyć. Stał na piasku i z rękami opartymi o biodra obserwował gładką taflę, zupełnie jakby się spodziewał, że pomysł wynurzy się z otchłani. Nie wiedział, co dla obcego znaczyło "wkrótce", ale wiedział, że musi ich tu zatrzymać.
- Według standardów Minnesoty to tylko sadzawka - argumentował. - Czego się można z niej nauczyć? Ale przy większym jeziorze... cóż, jest mnóstwo możliwości.
Mówił zbyt ogólnikowo. Na ich pomarszczonych twarzach malowało się niezrozumienie. Ale tylko na tyle było go stać w tak krótkim czasie. Już prawie spóźnił się do pracy, musiał pomyśleć bardziej kreatywnie. Jego umysł powędrował na zewnątrz w stronę jeziora.
Kilka tygodni przed przybyciem obcych jesienna pogoda popsuła się, a motorówka trafiła do przechowalni. Kiedy Jiggs zobaczył sadzawkę stworzoną przez przybyszów, pierwsze, co przyszło mu do głowy, to życzenie, żeby spuścić pięciometrowego MasterCrafta dokładnie na jej środek i odpłynąć gdzieś przed nadchodzącą zimą. Hm. Tak mogłoby być. Mały srebrzysty owal był idealny do pływania, ale nie nadawał się do jazdy na nartach wodnych. Łódka musiałaby skręcać ostro, aby uniknąć spotkania z trzema stronami nicości, gdzie woda po prostu się kończyła odcięta przez sklepienie bladego, bezsłonecznego nieba, zupełnie jakby biel utrzymywała ten świat w całości.
Jiggs potrząsnął głową.
- Niedobrze. Gdybyśmy mieli większe jezioro, mógłbym was nauczyć narciarstwa wodnego. Ale jeśli nie macie czasu...
Obcy wpatrywali się w niego. Jiggs zastanawiał się, czy popękane oczy były naprawdę oczami, czy też soczewkami albo jakimś rodzajem gogli bez paska. Wyższy z nich, Chicago, którego imię zaczynało się od kichnięcia, sięgał Jiggsowi do pasa. Drugi, Wichita, z kichnięciem w środku, był o pół głowy niższy.
- Narciarstwo wodne. Taki sport - tłumaczył Jiggs. - Nie słyszeliście o nim?
- Już znać sport pływanie i sport latający talerz - powiedział Chicago, najwyraźniej sceptycznie odnosząc się do koncepcji, że gatunek ludzki miałby potrzebę uprawiania więcej niż dwóch sportów.
- To nie ma z nimi nic wspólnego, to coś zupełnie innego - obruszył się Jiggs.
- Być ważne dla kultury, jak sport pływanie i sport latający talerz? - zapytał Chicago.
- Bardzo ważne - Jiggs odpowiedział najpoważniej, jak potrafił. - Podstawa całych gałęzi przemysłu. Część rytuału zwanego wakacjami.
Chicago schylił głowę, przyjmując do wiadomości znaczenie narciarstwa wodnego.
Wichita dalej wpatrywał się w Jiggsa.
- Zabbawa?
Jiggs uśmiechnął się szeroko.
- Pierwszej klasy zabawa. - Wichita i on mieli podobny sposób myślenia.
Teraz bulgocące dźwięki płynące po schodach przekonały Jiggsa, że jego plan zadziałał. Wziął się za przygotowanie kolacji. Codzienne wizyty u jego syna Iana zmęczyły go bezczynnością, a nieużywany przez cały dzień mózg aż bolał. Praca w fabryce nie dawała wielu możliwości produktywnego myślenia. Zazwyczaj cieszył się ze swoich chwil zapomnienia i obawiał tego, co było pomiędzy, ale żeby zatrzymać przy sobie obcych potrzebował mnóstwo czasu na myślenie.
Oberżyna, brokuły, galaretka z zielonych cytryn posypana groszkiem - dla obcych; kolacja z mikrofalówki - dla niego. Obcy lubili, kiedy ich jedzenie było czerwone lub zielone. Jiggs skroił nie obraną oberżynę do półmiska. Najwyraźniej smak nie był tak ważny jak kolor.
- Chiggs! - dźwięk przypominający kichnięcie dotarł ze schodów. - Przyjść. Zobbaczyć. Chiggs przyjaciel!
Jiggs wytarł z rąk sok z oberżyny i przerzucił ścierkę przez ramię. Wsypał do miski paskudne kawałki brązowego psiego żarcia - które zapewni twojemu psu proteiny i węglowodany, tak bardzo potrzebne, by mieć zdrową, błyszczącą sierść. Wyjął dzbanek z ekspresu do kawy. Zamieszał zimny, ciemny płyn pozostały ze śniadania. Polał nim psie żarcie i zniósł cuchnącą potrawę na dół.
- Mieć dobry dzień, Chiggs przyjaciel? - zapytał Chicago.
- Taak, dał wkość? - dodał Wichita.
- Tak, dał w kość - odparł Jiggs. - A wasz?
- Pracowity. - Okrągła twarz Chicago nie wyrażała żadnych emocji.
Wichita wykręcił prawą stronę twarzy; Jiggs wiedział już, że to rodzaj uśmiechu.
- Taak, dać wkość. Patrzeć.
- Najpierw chcę zobaczyć, co z Kawą - oznajmił Jiggs.
- Taak, Kawa pies. - Chicago rozumiał istnienie priorytetów i obowiązków. Martwiło to Jiggsa.
Obcy przeprowadzili go przez pokój rodzinny, pozostałość z czasów, kiedy jeszcze miał rodzinę, do pokoju, który zamienił na sypialnię dla swojego syna. Kiedy jeszcze miał syna.
Sharon sprzeciwiła się, gdy chłopiec zażyczył sobie sypialni w piwnicy, a Jiggs zaczął planować przebudowę. "Niszczysz dom, żeby przystosować go dla dziecka" - powiedziała tym swoim wyniosłym tonem. Kiedy to nie zadziałało, próbowała przekonać syna: "Ian, kochanie, masz przecież uroczy pokój na górze", co oczywiście spowodowało, że Jiggs zabrał się do pracy z jeszcze większym zapałem.
Teraz nieużywane łóżko było zasypane pluszowymi zwierzakami. Wolne miejsce między nieruchomymi stworzeniami przypominało, gdzie kiedyś leżał czerwony smok. Ściany ziały pustką. Plakaty znikły razem z chłopcem, zwinięte w rulon i przewiązane gumką.
Puste miejsce. Nagie ściany. Kiedy Ian odszedł, wszystko, co było życiem w tym pokoju, odeszło razem z nim.
Na zewnątrz zamarznięte jezioro skrzypiało na mrozie. Wiatr hulał po lodowej pustyni i ocierał się o dom. Spodziewano się od dwóch do czterech cali śniegu przed świtem. Jiggs nie widział prawdziwego jeziora od kilku dni. W coraz krótsze grudniowe dni wychodził do pracy, gdy było jeszcze ciemno, a wracał już po zmroku.
Ale za wylotem, który kiedyś był czwartą ścianą sypialni jego nieobecnego syna, na płaskiej szaroniebieskiej równinie iskrzyło się beznocne lato. Jezioro obcych jaśniało ciepłem i obietnicami.
Powiększyło się od rana. Miało chyba półtorej mili szerokości, kończyło się tam, gdzie bezchmurne niebo pochylało się, ucinając je raptownie. Jiggs nie potrafił określić długości. Boczne ściany sypialni zasłaniały mu widok. Musiałby przejść przez przezroczystą ścianę do innego świata, żeby zobaczyć, co od rana zrobili obcy.
Pies czmychnął za piaskowy wał, który łączył eteryczne betonowe płyty z jeziorem. Złota sierść falowała mu zupełnie jak u psa z reklamy karmy dla czworonogów.
Psiak zatrzymał się przy granicy między dwoma światami i zaszczekał do Jiggsa na powitanie. Jiggs potrząsnął miską, wychlapując trochę w stronę psa.
- Obiad - zawołał.
Pies wyprężył się i pochylił głowę. Obwąchał niewidzialną przeszkodę.
- Chodź, Kawa.
Pies zaskomlał.
- Kawa, chodź! - polecił Jiggs.
Złocisty labrador zrobił krok wstecz, po czym ruszył do przodu i skoczył. Wylądował na dywanie i przewrócił się ze skowytem. Jiggs skrzywił się. Gdyby Kawa po prostu przeszedł, nie byłoby tak źle. Pies podniósł się z wysiłkiem dwie zdrowe łapy nadrabiały za dwie słabe. Pokuśtykał do Jiggsa. Ten postawił na ziemi miskę z jedzeniem. Pies upadł i leżąc na brzuchu zabrał się do żarcia.
Jiggs pogłaskał go po łbie, podrapał za uszami. Przesunął ręką wzdłuż tułowia po prawej stronie. Sprawdził stawy i mięśnie. Poprawa. Wyraźna poprawa. Poharatane ciało wciąż się goiło, a mięśnie wzmacniały. Nawet kuśtykanie nie było tak wyraźne, jak ostatnim razem, gdy badał psa.
Wichita przykucnął obok Jiggsa i zakręcił grubym paluchem w sierści na czubku łba labradora.
- Dobry, Kawa pies - czknął i kichnął do psa w swoim ojczystym języku. Jiggs nie zrozumiał z tego ani słowa, ale Kawa zareagował tak samo, jak na angielski.
To właśnie Kawa znalazł obcych. Pewnego październikowego dnia przyszli za psem, a Jiggs, całkiem sam w ogromnym domu, postanowił ich zatrzymać.
Miejsce zapewniało obcym idealne odosobnienie. Co by o tym pomyślała Sharon, gdyby tylko wiedziała? Chciała mieć wystawny dom nad jeziorem; posiadłość z długim, trzypasmowym podjazdem i bramą przy drodze, która przypominałaby gościom, że nikt nie wejdzie tam bez zaproszenia. Conrad Baxter I, dziadek Jiggsa, wziął na siebie opłaty. Skromny fundusz powierniczy Jiggsa i pensja młodszego kierownika ledwie starczały na pokrycie kosztów utrzymania, wydatków na samochód i spłatę kart kredytowych.
Wtedy Sharon odeszła. Wydawało się jej, że poślubiła Conrada Baxtera III. Jednak okazało się, że mieszka z dorosłym, który mówi o sobie, używając przezwiska z dzieciństwa. Błąd godny pożałowania. Przez jakiś czas poświęcała się poprawianiu tego, poprawianiu Jiggsa, ale bez rezultatu.
Pomyłka, pierwsza pomyłka w ich małżeństwie nie była właściwie z jej winy. Kiedy ze sobą chodzili i podczas wczesnych lat ich małżeństwa, Jiggs prawie zdołał sam siebie przekonać, że był i Conradem, i Baxterem, i trzecim. Ale oprócz codziennego garnituru i krawata, aktówki z prawdziwej skóry i pouczania Sharon, nie potrafił zachować pozorów. A ona nie mogła pogodzić się z rzeczywistością - nawet przed wypadkiem.
Jiggs nie wiedział, jak obcy dostali się na Ziemię. Za każdym razem, gdy próbował pytać o ich statek i sposób podróżowania, napotykał zagapione spojrzenia. Oni sami wybrali piwnicę. Wkrótce znikła ściana. Potem powstało jezioro.
- Kawa pies lepiej - zauważył Wichita. - Ślady poszły ze skóry. Bez krwi. Leczenie potrzebne wewnątrz bardziej.
Jiggs przytaknął. Wewnętrzne leczenie zawsze trwało dłużej. Kilka tygodni temu, w niedzielę, spacerował z Kawą po lesie, szukając śladów przybycia obcych, jednak nie znalazł niczego poza spaloną gałązką. Złoty jesienny zmierzch zapadał nad nagimi drzewami. W powietrzu czuć było wilgotny zapach pierwszego tej zimy śniegu. Był zniechęcony i spieszyło mu się do domu.
Jiggs poszedł najprostszą drogą do jeziora, do prawdziwego jeziora. W półmroku późnego listopada nie zauważył pozostałości po starym ogrodzeniu z drutu kolczastego, wciąż przyczepionego do zgniłego słupa, zmęczonego strażnika pochylonego w stronę zachodu słońca. Pies puścił się ponad przechylonym pniakiem, niczym pegaz. Lśniący. Piękny. Niewidoczne haczyki zacisnęły się na jego tylnej łapie, przecinając lot. Upadł prawą stroną na zimną ziemię. Przekoziołkował i zaplątał się w drut kolczasty.
Jiggs zaniósł psa do domu, czuł się podle z żalu i wściekał się na własną głupotę. Następna tragedia, która wydarzyła się z jego winy. Powinien był pójść drogą, którą znał. Powinien był się rozglądać, tak aby móc poprowadzić psa obok niebezpieczeństwa. Powinien był się urodzić jako inna osoba, jako ktoś z genem odpowiedzialności.
Wichita przekonał go, by położył psa w miękkim, ciepłym piasku nad jeziorem. Obcy pochylili się nad labradorem i dotykali go grubymi palcami, kichając i czkając we własnym języku. Zdążyli przywiązać się do Kawy. Jiggs myślał, że chcieli pocieszyć zwierzaka. Kawa skowyczał z bólu, nie mogąc nawet podnieść łba.
Jiggs poszedł na górę zadzwonić po weterynarza. Zanim skończył wybierać numer, usłyszał szczekanie. Cisnął słuchawkę i popędził do miejsca poza piwnicą, ledwo odczuwając mrowienie przy przejściu. Kawa podniósł łeb i patrzył zaciekawiony i bez bólu, jak Chicago i Wichita zajmują się jego pokaleczoną łapą.
- Robić jedna strona jak druga strona znoowu - wytłumaczył Jiggsowi Wichita.
- Nauczyć się dużo reperować Kawa pies - powiedział Chicago. - Musieć nauczyć się więcej.
Czy wy nigdy nie odpoczywacie, nie bawicie się? - chciał zapytać. Ale był zbyt wstrząśnięty, aby się odezwać i zbyt wdzięczny, by drażnić się z Chicago. Poza tym, jeśli ten poważny obcy był taki jak poważni ludzie, których Jiggs znał, to była to cała zabawa, na jaką sobie pozwalał.
- Książki - wydukał Jiggs. - O psiej anatomii. Możecie nauczyć się wszystkiego, co chcecie.
Wypożyczając książki z biblioteki i składając specjalne zamówienia w księgarni, zebrał tomy z wielobarwnymi rysunkami i szczegółowymi opisami. Obcy czytali po angielsku nie lepiej niż mówili, ale wydawało się, że rozumieją obrazki. Mógł ocenić efekty nauki: pies był cały i zdrowy.
W piwnicznej sypialni labrador wyżłopał resztkę kawy. Dawniej Jiggs martwił się, jak zwierzak zareaguje, ale ani on, ani Kawa nie znosili bezkofeinowej. Dorastając na niezdrowych, lecz pysznych resztkach ze stołu, pies jadał pełnowartościową karmę tylko wtedy, gdy była nasączona jego ulubionym napojem.
Jiggs skończył badać psa. Dzieło obcych istniało tylko za ścianą - w niemożliwym świecie, w którym wszystko było możliwe. Tu w realnym świecie sztywnej sypialni wszystko znikało. Ale prawdziwa kuracja trwała, niezależnie od tego, gdzie był Kawa. Mięśnie i ścięgna wzmacniały się, gdy pies baraszkował na wybrzeżu złudnego jeziora. Poza samymi badaniami leczenie Kawy było bezbolesne. Ruch i towarzyszący mu apetyt z pewnością przyspieszały proces.
Jiggs przeniósł psa z powrotem przez ścianę, czując przebiegający go dreszcz. Próbował nie myśleć o swoim ciele przenikającym przez betonowe płyty. One gdzieś tam były, mimo że ich nie widział. Chicago i Wichita pospieszyli za nim na swoich krótkich nogach.
Powiększone jezioro ciągnęło się przez mile jak srebrna patera w sam raz na bankiet. Wichita dosłownie promieniował z dumy. Jego skóra lekko świeciła. Jiggs pomyślał, że to rumieniec.
- Pierwsza klasa? - zapytał Wichita, oczekując od Jiggsa potwierdzenia.
- Jasne, że pierwsza klasa - odpowiedział Jiggs. Próbował nie okazać rozczarowania. Zrozumienie sadzawki zajęło im cały październik i sporą część listopada. Powiększenie jej zajęło zaledwie jeden dzień. Kiedy obcy się czegoś uczyli, uczyli się tego solidnie.
Jiggs jeszcze nie był gotów. Niestety, obcy nie chcieli czekać. Musiał dopasować swoje plany albo o nich zapomnieć, schować w to czułe, zapieczętowane miejsce głęboko w sobie, gdzie tak wiele chował przez ubiegły rok.
Chicago opuścił jedną stronę twarzy. Jiggs poczuł skurcz w żołądku. To Chicago podejmował decyzje, to jego trzeba było zadowolić. Nie, nie zadowolić. Czymś zająć.
- Nie nauka, Chiggs przyjaciel.
Jiggs postawił Kawę na piasku. Uklęknął przed małym obcym, pies leżał między nimi.
- Mam dla was dużo nauki. - Błogosławił teraz wszystkie umowy, do zawarcia których pchnęła go Sharon, wszystkie negocjacje pełne obietnic, wszystkie gry na zwłokę, wszystkie przynęty, których kiedyś używał i które dawniej przeklinał. - Najpierw trzeba było powiększyć jezioro. Teraz więcej nauki. Ważnej nauki.
Chicago nie zmienił wyrazu twarzy. Astmatycznie wciągnął i wypuścił powietrze przez szpary na czubku głowy, co Jiggs uznał za westchnienie. Potem pochylił się i wrócił do uzdrawiania psa.
Po kolacji Jiggs zabrał obcych do salonu i wsunął kasetę do odtwarzacza wideo. Ekran telewizora ukazał dziesięcioletniego chłopca na nartach wodnych. Dzieciak złapał drążek linki holowniczej i korzystając z jej napięcia przecinał spienione fale utworzone przez motorówkę. Obraz filmowany z łódki migotał, a dźwięk był zdominowany przez warkot silnika.
Jiggs wskazał palcem ekran.
- To jest narciarstwo wodne. - Popukał w szkło. - To jest Ian, mój syn.
Teraz obraz przedstawiał bardziej stabilne ujęcie łódki i narciarza w oddali oraz krawędź drewnianego pomostu na pierwszym planie. Motorówka zawróciła w stronę kamery i przepłynęła tuż przed nią.
- To jest łódka - oznajmił Jiggs.
Kamera zrobiła zbliżenie na prowadzącego. Jiggs z twarzą częściowo zasłoniętą okularami słonecznymi i czapką baseballową uśmiechnął się i pomachał ręką. Kamera gładko przesunęła się w prawo, chcąc uchwycić narciarza. Chłopiec przeniósł ciężar ciała i skręcił bliżej. Puścił uchwyt i wyrzucił w górę ręce. Siła rozpędu pchała go w stronę kamery. Nagle zahamował, spryskując obiektyw srebrną fontanną. Obraz zaczął nagle skakać, ponieważ operator usiłował uniknąć kąpieli.
- Ian! Kamera! - wykrzyknął damski głos. Za kaskadą chłopiec zanurzył się w jeziorze, po czym wypłynął, śmiejąc się głośno. Kobiecy głos też się śmiał.
Jiggs zatrzymał taśmę. Drżąca ręka zawahała się przez moment na gładkim czarnym przycisku.
Obcy siedzieli na podłodze z wyprostowanymi nogami. Wichita miał szeroko otwarte oczy, Chicago przymrużone.
Jiggs pokazał im, jak obsługiwać magnetowid, żeby mogli obejrzeć to jeszcze raz.
- Potrzebujemy łódki.
Na podłodze rozłożył broszury, podręczniki i plany swojego pięciometrowego MasterCrafta z silnikiem o mocy 255 koni mechanicznych.
Chicago wskazał telewizor.
- Chiggs przyjaciel, ty mieć łódka.
- Nie mogę wnieść łódki do domu. Łódka duża. Drzwi małe - tłumaczył Jiggs, rozłożywszy szeroko ramiona. Chicago gapił się na niego. Jiggs wiedział, że to do nich nie dociera. - Tak nauczycie się wszystkiego o łodziach.
Chicago kiwnął głową, prawie się kłaniając. Nauka - to rozumiał.
Jiggs położył też sztywno oprawioną książkę na temat anatomii człowieka tuż obok sterty gładkiego papieru.
- To też przestudiujcie. Ale nic z tym nie róbcie, w porządku?
- Pierwsza klasa w porządku - odparł Wichita.
Chicago położył swoje pulchne palce na książce i przesunął je w górę i w dół jakby grał na pianinie. Ciekawość poniosłaby go, nawet gdyby nie ufał motywom Jiggsa.
Przez następne kilka dni obcy byli zajęci budowaniem łódki. Jiggs karmił ich, wymyśliwszy sposób na zafarbowanie kukurydzy na czerwono, a frytek na zielono. Buszował w bibliotece publicznej i miejscowej księgarni w poszukiwaniu informacji, o które prosili w trakcie pracy. Jeśli nie wystarczały im obrazki i wykresy, czytał im fragmenty tekstu. Znalazł kasetę wideo na temat naprawy silnika, która zachwyciła Wichitę.
Kontrolował ich postępy, jednocześnie dopracowując własny plan.
Kłamstwa napływały jak delikatna bryza. Jiggs wyćwiczył się w łganiu, jeszcze kiedy był żonaty. Pojechał do Domu Opieki Aniołów Miłosierdzia, wypełnił dokumenty i wręczył czek. Mówił o tym, że ma nadzieję, że synowi się polepszy i tłumaczył, czemu wybrał Anioły Miłosierdzia - te kłamstwa były najcięższe. Mówił to, co dyrektor w szarym garniturze, o szarej twarzy, szarych włosach i szarobarwnym głosie spodziewał się usłyszeć. Tamten poważnie przytakiwał. Wcześniej pewnie pracował w zakładzie pogrzebowym.
Słowa o wolnym powrocie do zdrowia i stopniowej poprawie zostały wypowiedziane przez Conrada Baxtera III. Nie miały nic wspólnego z tym, czego Jiggs chciał dla Iana. Jiggs chciał, żeby wrócił prawdziwy Ian, bystrookie dziecko pełne życia, psotny narciarz wodny, który urządził prysznic matce. Żadna ziemska siła nie mogła mu przywrócić tego chłopca. Nie teraz. Nie natychmiast.
Szpital przesłał dokumenty do domu opieki. Obrażenia głowy powstałe na skutek wypadku samochodowego. Obrzęk mózgu, krwotok. Nieprzytomny przez pierwsze sześć tygodni. Tracheotomia. Teraz zdolny do oddychania bez pomocy maszyn. Potrzebna fizykoterapia. Potrzebna terapia manualna. Potrzebna terapia logopedyczna.
Jiggs odebrał Iana ze szpitala. Czuł się niezręcznie z wózkiem inwalidzkim i cieszył się, że obeszło się bez karetki. Pielęgniarki zwinęły mocno plakaty i położyły obok czerwonego smoka. Chłopcu tak bardzo się poprawiło, powiedzieli. Tak bardzo. Życzyli mu wszystkiego najlepszego w domu opieki.
Jiggs patrzył na obojętną twarz, wyniszczone ciało, patykowate nogi, zwiotczałe mięśnie, rozbiegane spojrzenie, niezdolne dłużej zatrzymać się w jednym punkcie. Taka poprawa, powiedzieli.
Jiggs uśmiechnął się. Nauczył się znosić fałszywe uśmiechy podczas nieskończonych obiadów, które wydawała jego żona. To było jeszcze w czasach, gdy trzymała się złudzenia, że mogłaby go wcisnąć w formę, która pochłonęła wszystkich ugładzonych, spiętych młodych mężczyzn i kobiety, którzy siedzieli wokół stołu w tych swoich wyćwiczonych, rozluźnionych pozach. Więc uśmiechnął się i pokiwał głową.
A później zadzwonił do Aniołów Miłosierdzia i przeprosił. Matka chłopca znalazła ośrodek rehabilitacyjny położony bliżej jej domu, który może mu stworzyć lepsze możliwości. Matka uważa, a Jiggs się z nią zgadza, że jest to teraz dla niego najlepsze miejsce. Przykro mu z powodu kłopotów, jakie sprawił i oczywiście, ponieważ rezygnuje w ostatniej chwili, nie spodziewa się zwrotu złożonego depozytu.
Bezbarwny głos w słuchawce popierał jego decyzję, tyle że nie wiadomo którą: o Ianie, czy o depozycie.
Zajęło to dni, tygodnie, żeby obcy mogli rozpocząć czary. Wichita był zachwycony towarzystwem innej istoty, a Chicago zagłębił się w nauce z zapałem fanatyka.
Zanim przyszedł marzec, Jiggs poczuł, że w końcu żyje - nie nowym życiem, nie drugą szansą przeżycia starego, ale pierwszym prawdziwym życiem. Pędził z pracy do domu, nie mogąc się doczekać spotkania z Ianem. Strząsnął grudki wiosennego błota z butów. Obcy wyszli mu naprzeciw.
- Skończyli drzewa dzisiaj - powiedział Wichita z półuśmiechem i błyszczącym rumieńcem na twarzy. - Dać w kość!
- Najbardziej pouczające - dodał Chicago.
- Ian syn uczyć.
- Co dalej, Chiggs przyjaciel? - zapytał Chicago.
Dobry humor Jiggsa zniknął. Co dalej. Zawsze co dalej. Za każdym razem brzmiało to bardziej prowokująco, bardziej jak wyzwanie. Produkt tysiącleci ewolucji zrozumiany bez problemu, a potem dalej, do następnego niemożliwego zadania. A kiedy Jiggsowi skończą się pomysły, obcy odejdą.
Jiggs stłumił panikę - tym razem to było to, nie strach, nie ból, ale ten sam wstrząs, który poczuł, gdy jego kruchy świat rozpadł się na odłamki szkła i skrawki metalu na tym długim, krętym, trzypasmowym podjeździe, który miał ich odgradzać od zwykłych ludzi.
Jiggs pokazał kasetę, którą chował za plecami.
- Ryby. Wodorosty. Flora i fauna słodkowodnego ekosystemu.
Chicago chwycił plastykowy prostopadłościan i postukał w niego pulchnymi palcami. Jiggs uśmiechnął się zadowolony. Kolejne tymczasowe zwycięstwo.
Wichita i Chicago podreptali do salonu, aby obejrzeć film. Jiggsem wstrząsnął dreszcz, gdy przechodził przez niewidzialną ścianę.
- Tato, zobacz co zrobiliśmy! - Ian podbiegł do niego. Podbiegł na silnych nogach. Miał na sobie podkoszulek i kąpielówki. Kawa pędził tuż za nim. Chłopiec zatoczył wkoło rękami. Z braku najlżejszego powiewu, który zafalowałby wodą, lśniący ślizgacz tkwił bez ruchu obok doku jak klejnot osadzony w szaroniebieskim lustrze.
Jiggs wyciągnął z kieszeni swej kraciastej koszuli kawałek papieru i resztkę ołówka. Na końcu listy dopisał "pogoda".
- Dokończyliście dziś wybrzeże. To świetnie - skłamał. - Co z drzewami owocowymi przy namiocie?
Ian podniósł na niego jasne, duże oczy.
- Zrobione. Jabłka, pomarańcze i brzoskwinie, tak jak powiedziałeś. I limony, i śliwki dla Wichity i Chicago. Zielone i czerwone.
- Świetnie. - Jiggs eksperymentował z jedzeniem zrobionym przez obcych. Wartość odżywcza nie dawała się przenieść za ścianę. Drzewa owocowe miały odwrócić uwagę obcych i Iana. - Tylko pamiętaj, owoce tutaj są po to...
Ian odchylił głowę i wzruszył ramionami, jakby chciał uniknąć ciężaru rodzicielskiej troski.
- Wiem, tato. Dla smaku, a nie dla witamin. I tak będę musiał jeść normalne jedzenie.
Jiggs nie mógł się napatrzeć na syna.
- Wichita powiedział mi, że bardzo im pomogłeś.
- Źle to robili. Zostawili puste gałęzie na dębach i brzozach. Powiedzieli, że tak samo jest na zewnątrz.
- Tak, moja wina. Zabrałem ich na górę i pokazałem przez okno drzewa w ogrodzie.
Ian przyklęknął na jedno kolano i pogłaskał Kawę. Pies pochylił się, wycofał i wrócił po więcej.
- Te książki, które przyniosłeś, przydały się, a ja robiłem szkice, dopóki nie załapali, o co chodzi. Założę się, że miałeś z nimi kłopoty, kiedy robili wodę, co, tato?
- Cóż, jezioro nie było jeszcze wtedy zamarznięte.
- Rozumieją, że Ziemia się kręci, i całą resztę, ale nie kumają pór roku. W ich statku nie ma ani lata, ani zimy, no nie?
Chłopiec kilkakrotnie wyciągnął rękę, drażniąc się z psem, w końcu złapał go za ucho. Uścisk zamienił się w czułe drapanie.
- Hej, tato, tak sobie myślałem. Wiesz, jak oni mówią na mnie "syn", a na ciebie "przyjaciel" tak, jakby to była część naszych imion? Więc myślę, że część ich imion to też tytuł. Wiesz, Wichi to "ta", a Chica to "go".
Jiggs powstrzymał wybuch szczerego śmiechu. Jaki inteligentny chłopak.
- Może.
- Myślisz, że mogę ich spytać?
- Możesz spróbować.
Ian spojrzał za Jiggsa przez wejście do sypialni, po czym spuścił wzrok na piasek.
- Oglądają teraz wideo - powiedział Jiggs, zadowolony, że głos mu nie zadrżał.
Ian odwrócił głowę od dawnej sypialni i popatrzył na jezioro.
- Może zapytam ich później. Poza tym pewnie trudniej będzie wytłumaczyć imiona i tytuły niż drzewa.
- Warto spróbować - Jiggs wyciągnął rękę w stronę syna, po czym opuścił ją, nie dotykając chłopca. - Niektórych rzeczy czasami... cóż... warto spróbować.
Kawa odbiegł i po chwili wrócił z latającym talerzem. Usiadł przy nodze Iana i udawał opuszczonego, dopóki chłopiec się nad nim nie zlitował.
Ian chwycił plastykowy krążek i posłał go w stronę jeziora. Kawa popędził za nim, dobiegł do końca doku i skoczył do wody, wysyłając w powietrze fontannę ciężkich kropli. Dysk odbił się od wody, tworząc drżące okręgi, które natychmiast się rozpływały. Kawa popłynął za nim, pchając przed sobą owalną falę.
Ian zrzucił z siebie koszulkę. Pobiegł wzdłuż doku i wskoczył do wody z radosnym okrzykiem.
Jiggs nigdy nie czuł się tak dobrze. Zdjął ubranie i poszedł w ślady syna. Otoczyła go chłodna woda. Zmyła z niego trudy dnia, wątpliwości, panikę, której teraz był zawsze bliski. Ten świat był dla niego bardziej realny niż tamten po drugiej stronie ściany w piwnicy.
Pies złapał talerz i popłynął do brzegu. Ian ruszył za nim, jego silne ramiona ciągnęły go przez wodę. Pies upuścił na ziemię plastykowy talerz i zaszczekał. Ian podniósł krążek.
- Hej, tato!
Cisnął go w stronę Jiggsa. Jiggs złapał w locie. Podniecony grą odrzucił nie zastanawiając się dokąd.
Jiggs obserwował, jak dysk sunie w nieruchomym powietrzu. Zobaczył Iana z błyskiem w oczach bacznie wpatrującego się w wirujące kółko, biegnącego do tyłu, przewidującego trasę jego lotu. Widział, jak chłopiec skacze z wyciągniętą ręką. Jego palce dotknęły plastyku, po czym skurczyły się, gdy siła wyskoku pchnęła go przez ścianę do sterylnej sypialni.
Ian zwinął się na dywanie, jego kończyny zwiotczały. Ciężki oddech poruszał żebra pod wiotką skórą, ukazując każdą zakrzywioną kość. Jiggs wyszedł z jeziora, woda wciągała go z powrotem. Pobiegł do syna. Piasek usuwał mu się pod stopami, spowalniał go. Dreszcz przy przejściu był jak uderzenie zimy. Uklęknął obok Iana, nagle suchy i nie oblepiony piaskiem. Chłopiec próbował podnieść głowę, ale mięśnie szyi były zbyt słabe. Blizna po tracheotomii była doskonale widoczna na jego szyi. Jedno oko usiłowało skoncentrować spojrzenie na Jiggsie, drugie patrzyło w zupełnie innym kierunku.
- Chicago! Wichita!
Jiggs wziął Iana w ramiona. Tamtego dnia miał wrócić z biura na czas. Obiecał to Sharon. Żadnego zatrzymywania się po pracy na piwo z kumplami od kręgli; w ogóle dlaczego pił to paskudztwo i dlaczego raz w tygodniu grał w kręgle i czemu chciał, żeby ci ludzie byli jego przyjaciółmi - tego nie mogła zrozumieć. Ale on się zatrzymał, tylko na jedno piwo. Gdy spijał gorzkawy napój i śmiał się z niesmacznego dowcipu, wymyślił kłamstwo, że w ostatniej chwili coś mu wypadło: myślał, że już wszystko załatwione, ale okazało się, że nie i nie mógł wyjść, dopóki tego nie skończył.
Poczuł się winny, gdy opróżnił drugą butelkę. Wypił trzecią i popędził do domu.
Sharon czekała i czekała. W końcu, nie chcąc się spóźnić na obiad do rodziców, wepchnęła Iana do samochodu. Nacisnęła pedał gazu i ostro wyjechała z garażu. Jej syn siedział obok niej, rozplątując pas bezpieczeństwa. Samochód miał swoje lata, ale Conrad uważał, że nie stać ich było na nowy.
Czekając, aż otworzy się poruszana elektrycznym silnikiem brama, Jiggs nagle przypomniał sobie o kolacji u teściów. Z wizgiem opon wjechał na podjazd. Nierozważnie ścinając zakręty, zdziwił się, że cienie drzew oświetlonych reflektorami wyglądają jakoś inaczej niż zwykle. Nie zdawał sobie sprawy, że to inne światła zbliżają się szybko, dużo za szybko aż do momentu, gdy jego landrover z napędem na cztery koła zderzył się czołowo z niskim, sportowym bmw.
Później Sharon odeszła, nie zabrawszy niczego. Nie chciała kundla, nie chciała przebudowanego domu, nie chciała Jiggsa, nawet jeśli teraz byłby już Conradem Baxterem III, nie chciała nieprzytomnego syna powoli więdnącego w szpitalnym łóżku.
Jiggs wstał. Czy mu się wydawało, czy chłopiec przytył? Czy patykowate nogi były mniej chude? Czy szponiaste dłonie były mniej zaciśnięte? Czy mózg i mięśnie wracały do normy? Czy jego syn wracał do zdrowia tak jak Kawa?
Jiggs przytulił chłopca do piersi i poczuł wybuch wystarczająco silny, by wysadzić cały dom w powietrze; jednak tym razem nie był to wybuch paniki, ale nadziei.
Przeniósł syna z powrotem przez ścianę do namiotu, który zrobili dla nich obcy. Chłopiec był lekki; to nadzieja była ciężarem. Małe stworzenia poczłapały za nim. Plakaty przypięte do materiału zaszeleściły, gdy wchodzili. Delikatnie położył Iana na łóżku, a obok umieścił wypchanego smoka. Sam usiadł na sąsiednim łóżku i trzymał syna za rękę, podczas gdy Wichita i Chicago robili swoje sztuczki. Obserwował, jak odnawiają jego syna.
- Przepraszam, tato - powiedział Ian, gdy odzyskał głos.
- W porządku. Teraz odpocznij.
- Będę bardziej uważał.
- Wiem.
- Ale pewnego dnia będę gotowy, prawda, tato? Wyleczą mnie tak jak Kawę i będę mógł wrócić do mojego pokoju.
- Tak. Potrzeba tylko czasu, żebyś nabrał sił.
Kawa leżał obok łóżka. Jiggs siedział i patrzył na Iana, dopóki ten nie zasnął. Później sam również zasnął; nic mu się nie przyśniło w tym świecie ze snu.
Obudził się nie wiedząc, ile czasu minęło, i wyszedł na zewnątrz w nieustający dzień. Chicago przykucnął na końcu pomostu. Wichita pływał na dmuchanym kole na brzuchu z głową zanurzoną w wodzie i stopami wierzgającymi w powietrzu.
Rząd nowych drzew pochylał się nad jeziorem. Bóg stworzył świat w siedem dni. Jiggsowi rozwalenie własnego świata zajęło mniej niż minutę. Obcy dali mu szansę odbudowania go. Dopóki będzie znajdować im nowe rzeczy do nauczenia, zostaną.
A póki tu są, ciało Iana ma czas, aby przyswoić witaminy, które Jiggs mu aplikował skuteczniej niż szpitalne rurki.
I póki tu są, mięśnie Iana pracują i wzmacniają się lepiej niż podczas rehabilitacji.
I póki tu są, umysł Iana jest wolny w tym dziwnym więzieniu, ma lepiej niż gdyby był uwięziony w bezwładnym ciele.
A tego dnia, gdy Ian przejdzie przez ścianę i będzie szedł dalej, Jiggs przestanie potrzebować obcych.
Gładka powłoka nieba płonęła bez słońca. Jiggs tkwił w stworzonej przez siebie skorupie, zastanawiając się, czy zdoła powstrzymać zabójcze pęknięcie, które mogłoby zmusić go do wyjścia.
Wichita wyciągnął głowę z wody i pomachał.
- Chiggs przyjaciel. Przyjdź zobbacz. Woddorostty. Ryby - kaszlnął.
Jiggs ruszył przez plażę, powłócząc nogami. Zatrzymał się przy rzuconej byle jak kraciastej koszuli i wyciągnął z kieszeni listę, żeby sprawdzić, co dalej.
Przełożyła Agata Piskorska
"Through the Wall to Eggshell Lake" by Danith McPherson originally appeared in "Asimov's Science Fiction".
Copyright 1998 by Danith McPherson Reprinted by permission of Dell Magazines, a ddivision of Crosstam Publications.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Courths Mahler Przez cierpienie do szczesciaEBOOK Zdrowy sukces Przez żołądek do sukcesu Krzysztof Abramek PEŁNA WERSJAI Love You do bólu txt8 Przez śmierć do nieśmiertelnościWolverton Dave Klucz do ciemnosci(z txt)40 Szoa Od Monachium przez Wannsee do AuschwitzWróć do mnie txtPOCIAG do gwiazd txtPrzez żołądek do serc Duńczykówwięcej podobnych podstron