Rozdział 23 Wielki bal u szatana


23. Wielki bal u szatana

Zbliżała się północ, trzeba się było śpieszyć. Małgorzata
widziała wszystko jak przez mgłę. Zapamiętała świece i basen z
malachitu. Kiedy stanęła na dnie owego basenu, Helia i Natasza,
która Helli pomagała, oblały ją jakąś gęstą, czerwoną cieczą.
Małgorzata poczuła słonawy smak na wargach i zrozumiała, że
kąpią ją we krwi. Miejsce krwawego płaszcza zajął potem inny,
gęsty, przejrzysty, różowawy i Małgorzacie zakręciło się w głowie
od zapachu olejku różanego. Potem położono ją na kryształowym
łożu i zaczęto wycierać do sucha jakimiś wielkimi zielonymi l
liśćmi.
| Wtedy wdarł się tam kocur i zaczął pomagać. Przycu-| pnął w
nogach łoża i naśladując ulicznego pucybuta nacie-|rał stopy
Małgorzaty.
Małgorzata nie pamięta, kto uszył jej pantofle z płatków bladej
róży, nie pamięta, w jaki sposób te pantofle same zapięły się na
złote klamerki. Jakaś nieznana siła poderwała ją i postawiła przed
lustrem - we włosach jej błysnął (o-ólewski brylantowy diadem.
Nie wiedzieć skąd zjawił |ię Korowiow i zawiesił Małgorzacie na
piersiach na fciężkim łańcuchu ciężki medalion w owalnej ramie,
zedstawiający czarnego pudla. Ta ozdoba strasznie zaszyła
królowej. Łańcuch z miejsca zaczął ocierać jej rk, medalion
przyginał ją ku ziemi. Było jednak coś, co ^nagrodziło
Małgorzacie kłopoty, jakie jej sprawiał łanach z czarnym pudlem -
był to szacunek, jaki jej zaczęli /ać Korowiow i Behemot.
333

- To nic, to nic, to nic - mamrotał Korowiow przed drzwiami
komnaty, w której znajdował się basen. - Cóż robić, tak trzeba, tak
trzeba... Ale niech pani pozwoli, królowo, że dam jej jeszcze tylko
jedną radę. Pośród gości będą różni, o, bardzo różni, ale nikogo,
królowo Margot, proszę nie wyróżniać! Jeśli nawet ktoś się pani
nie spodoba... ja wiem, oczywiście, że nie'da pani tego po sobie
poznać, o tym nie ma mowy! Zauważy, natychmiast zauważy!
Jedyne wyjście to polubić takiego kogoś, trzeba go polubić,
królowo! Gospodyni balu zostanie za to po stokroć wynagrodzona.
I jeszcze jedno - proszę nie zapomnieć o nikim! Chociaż uśmiech,
jeżeli nie starczy czasu, żeby rzucić jakieś słówko, choćby
najlżejsze skinienie głowy! Cokolwiek pani zechce, byle tylko nikt
nie został pominięty. Inaczej uświerkną ze zgryzoty...
I oto eskortowana przez Korowiowa i Behemota Małgorzata
przekroczyła próg komnaty, w której był basen, i znalazła się w
zupełnych ciemnościach.
- Ja, ja - szeptał kot - ja dam sygnał!
- Dawaj! - odpowiedział z ciemności Korowiow.
- Bal!!! - przeraźliwie wrzasnął kot i w tejże chwili Małgorzata
krzyknęła i na kilka sekund zamknęła oczy. Bal zwalił się na nią
najpierw pod postacią jasności, a zarazem dźwięku i zapachu.
Unoszona pod rękę przez Korowiowa zobaczyła, że znalazła się w
tropikalnym lesie. Papugi o czerwonych piersiach i zielonych
ogonach prze-fruwały z liany na lianę i ogłuszająco darły się: ,,
Jestem zachwycona!" Ale las, w którym duszno było jak w łaźni,
wkrótce się skończył, znaleźli się w przewiewnej balowej sali
pełnej kolumn z jakiegoś roziskrzonego żółtawego kamienia. Sala
ta, podobnie jak las, była zupełnie pusta, tylko pod tSc zda
kolumną stali obnażeni Murzyni w srebrnych zawojdch. Kiedy
wleciała do sali Małgorzata ze swoją świtą,'W której nie wiedzieć
skąd znalazł się również Asasello, twarze Murzynów poszarzały z
przejęcia. Wówczas Korowiow puścił rękę Małgorzaty i szepnął:
334

- Wprost na tulipany!
Przed Małgorzatą wyrosła niska ściana białych tulipanów, a za
tą ścianą Małgorzata zobaczyła nieprzeliczone ognie w małych
kloszach, a pod nimi białe gorsy i czarne wyfraczone plecy.
Zrozumiała teraz, skąd to dobiegały odgłosy balu. Zwalił słię na
nią ryk trąb, a przedzierający się poprzez ów ryk wzlot skrzypiec
oblał ją całą niczym krwią. Stupięćdziesięcioosobowa orkiestra
grała poloneza.
Górujący nad orkiestrą mężczyzna we fraku zobaczywszy
Małgorzatę zbladł, zaczął się uśmiechać i nagle gestem obu rąk
nakazał orkiestrze, by wstała. Ani przez moment nie przestając
grać cała orkiestra, stojąc, spowijała Małgorzatę w dźwięki.
Górujący nad muzykami mężczyzna odwrócił się od nich i
szeroko rozrzuciwszy ramiona > skłonił się Małgorzacie, a ona
uśmiechnęła się i pomachała |mu dłonią.
- Nie, to za mało, za mało - spiesznie jął szeptać ^orowiow - on
przez całą noc nie będzie mógł spać. Proszę awołać do niego:
,,Witam pana, królu walca!"
Małgorzata zawołała tak i zdumiało ją, że jej głos jest źwięczny
jak dzwon i że zagłuszył całą orkiestrę. Męż-zyzna na podium
zadrżał ze szczęścia i lewą dłoń przyło-ył do piersi, prawą zaś, w
której trzymał białą batutę, F dalszym ciągu wymachiwał.
- To za mało, za mało - znów wyszeptał Korowiow -oszę
spojrzeć tam, w lewo, na pierwsze skrzypce, i pro-^ skinąć tak,
aby każdy pomyślał, że właśnie jego pani strzegła. Tu są same
światowe sławy. O, ten, za pierw-pn pulpitem, to Vieuxtemps!...
Tak, świetnie... A teraz fej!
Kto dyryguje? - zawołała Małgorzata odlatu-
Johann Strauss! - wrzasnął kocur. - I niech mnie |deszą na lianie w
tropikalnym lesie, jeśli kiedykolwiek ikolwiek balu grała już taka
orkiestra! Osobiście
335

ich zapraszałem! I proszę zwrócić uwagę, że ani jeden nie
zachorował, ani jeden nie odmówił!
W następnej sali nie było kolumn, zamiast nich po jednej stronie
stała ściana czerwonych, różowych i mlecznobia-łych róż, a po
drugiej - ściana dubeltowych japońskich kamelii. Między tymi
dwiema ścianami biły już z pluskiem fontanny i szampan pienił się
bąbelkami w trzech basenach, z których pierwszy był
przezroczysty i fioletowy, drugi rubinowy, a trzeci z kryształu.
Wśród tych basenów krzątali się Murzyni w jasnoczerwonych
turbanach i srebrnymi czerpakami napełniali z basenów płaskie
puchary. W ścianie z róż była mała nisza, w której gorączkował
się na estradzie ktoś w czerwonym fraku. Przed nim przeraźliwie
głośno dudnił jazz. Skoro tylko dyrygent ujrzał Małgorzatę, zgiął
się przed nią w ukłonie tak, że dłońmi dotykał podłogi, po czym
wyprostował się i krzyknął przenikliwie:
- Alleluja!
Klepnął się po kolanie raz, potem na krzyż po drugim -dwa,
wyrwał z ręki siedzącego z brzegu muzyka talerz i trzasnął nim o
kolumnę.
Małgorzata odlatując dostrzegła jeszcze, że jazzman--wirtuoz
walcząc z polonezem, który dął Małgorzacie w plecy, bije swoich
jazzbandzistów talerzem po głowach, a oni przysiadają z
komicznym, udawanym przerażeniem.
Wylecieli wreszcie na podest, na którym, jak zorientowała się
Małgorzata, spotykał ją w ciemnościach Koro-wiow z latarenką.
Teraz na owym podeście oślepiało światło lejące się z
kryształowych winnych gron. Świta zatrzymała tu Małgorzatę, pod
lewym jej ramieniem znalazła się niska kolumienka z ametystu.
- Jeśli będzie już bardzo ciężko, można oprzeć na niej rękę -
szepnął Korowiow.
Jakiś czarnoskóry podłożył pod nogi Małgorzaty poduszkę, na
której był wyhaftowany złoty pudel, i na
336

poduszce tej posłuszna czyimś dłoniom Małgorzata postawiła
prawą nogę, zgiąwszy ją w kolanie.
Spróbowała się rozejrzeć. Korowiow i Asasello stali przy niej w
uroczystych pozach. Obok Asasella stali trzej młodzieńcy, którzy
trochę przypominali Abbadonę. W plecy wiało zimnem.
Małgorzata obejrzała się i zobaczyła, że z marmurowej ściany za
jej plecami tryska i spływa do oblodzonego basenu wino. Przy
lewej nodze wyczuwała coś ciepłego i puszystego. Był to
Behemot.
Małgorzata znajdowała się u szczytu ogromnych, zasłanych
dywanem schodów. W dole, tak daleko, że zdawało się, iż patrzy
przez odwróconą lornetkę, widziała olbrzymią kordegardę z
gigantycznym kominkiem, w którego czarnej i zimnej czeluści bez
trudu mogłaby się zmieścić pięciotonowa ciężarówka. Ani w
kordegardzie, ani na rzęsiście oświetlonych schodach nie było
nikogo. Dźwięk trąb dobiegał teraz do Małgorzaty z daleka.
Stali tak w bezruchu mniej więcej przez minutę.
- A gdzież goście? - zapytała Korowiowa Małgorzata.
- Nadejdą, królowo, nadejdą, zaraz nadejdą. Nie będziesz się
mogła uskarżać na ich brak. Słowo daję, wolałbym drwa rąbać niż
witać ich tutaj, na tym podeście.
- Co? Rąbać drwa?! - podchwycił rozmowny kot. - Ja bym wolał
być konduktorem w tramwaju, a to doprawdy ;najpodlejsze zajęcie
na świecie!
- Wszystko powinno być gotowe wcześniej, królowo -umączył
Korowiow, a jego oko błyskało zza pękniętego lonokla. - Nic
paskudniejszego niż gdy pierwszy przyby-'ający gość snuje się i
nie wie, co ma począć, a jego ślubna legiera szeptem wierci mu
dziurę w brzuchu za to, że
-zyjechali za wcześnie. Takie bale należy wyrzucać na
letnik, królowo.
Wyłącznie na śmietnik - przytaknął kot. Do północy zostało
najwyżej dziesięć sekund - powie-ił Korowiow - zaraz się
zacznie.
Małgorzacie wydało się, że te sekundy ciągną się nie-
- Mistrz i Małgorzata 337

zwykle długo. Najwyraźniej minęły już i nic się w ogóle nie stało.
Aliści nagle coś huknęło w przepastnym kominku i wyskoczyła
stamtąd szubienica, na której dyndał rozsypujący się w proch
wisielec. Wisielec ów urwał się ze stryczka, upadł na posadzkę i oto
wyskoczył z niego piękny rudy młodzian we fraku i w lakierkach.
Wybiegła z kominka mała, na wpół zetlała trumna, otworzyło się
wieko i wypadły z niej inne zwłoki. Piękny młodzian poskoczył ku
nim z galanterią i podał im ramię. Ze zwłok tych uformowała się
ruchliwa kobieta w czarnych pantoflach i z czarnymi piórami na
głowie, i oboje pośpiesznie zaczęli wstępować po schodach.
- Otóż i pierwsi! - zawołał Korowiow. - Monsieur
Jacques,_%"inałzonką. Mam zaszczyt przedstawić pani, królowo,
jednego z najbardziej interesujących mężczyzn. Z powołania
fałszę;cz"premędzy, zdrajca stanu, ale do-Jwawd^L-
z^k)łriy^alchemik. Wsławił się tym - szepnął na ucho Małgorzacie
- że" otruł kochankę króla. A to się przecież nie każdemu zdarza!
Proszę popatrzyć, jaki przystojny!
Pobladła Małgorzata z otwartymi ustami patrzyła na dół i
zobaczyła, że zarówno trumna, jak szubienica znikają w jakichś
bocznych drzwiczkach kordegardy.
- Jakże się cieszę! - wrzasnął kot prosto w nos wspinającego się
po schodach pana Jacques'a.
Tymczasem na dole wyłonił się z kominka bezgłowy szkielet z
oderwaną ręką, zwalił się na ziemię i przemienił w mężczyznę we
fraku.
Małżonka pana Jacques'a już przyklękła przed Małgorzatą na
jedno kolano i - pobladła z przejęcia - całowała jej stopę.
- Królowo... - bełkotała małżonka pana Jacques'a.
- Królowa jest zachwycona! - wrzeszczał Korowiow.
- Królowo... - cicho powiedział piękny pan Jacques.
- Jesteśmy zachwyceni! - zawodził kocur.
Młodzi ludzie, towarzysze Asasella, uśmiechali się mar -
338

o acz uprzejmie i już odciągali pana Jacques'a i jego iłżonkę na
bok, do kielichów z szampanem, które trzy-ńi w dłoniach
Murzyni. Po schodach wbiegł samotny ^żczyzna we fraku.
- Hrabj^Robert ^szepnął Małgorzacie Korowiow -kże ciekawa
postać. Proszę zwrócić uwagę, królowo, jak bawnie się składa -
to odwrotny przypadek. Hrabia AfirUayj; kochankiem
królowe^i^otruł swoją zonę^_"_ r Bardzo nam miło, hrabio! -
zawołał Behemot. Z kominka po kolei jedna po drugiej
wychynęły trzy umny, roztrzaskały się i rozpadły, za nimi
wyskoczył oś w czarnej pelerynie, a następny, który wybiegł z
czar-;j czeluści, uderzył tego w pelerynie nożem w plecy. obiegł
z dołu przytłumiony okrzyk. Z kominka wypadł ap w stanie
nieomal zupełnego rozkładu. Małgorzata mknęła oczy, czyjaś
ręka podsunęła jej pod nos flakon solami trzeźwiącymi. Wydało
się Małgorzacie, że była to ka Nataszy.
Na schodach zrobiło się tłoczno. Na każdym ich stopniu
lajdowali się teraz, z dala zupełnie identyczni, mężczyź-we
frakach, którym towarzyszyły nagie kobiety, różnią-' się od
siebie tylko kolorem pantofelków i piór na owach.
Kulejąc zbliżała się do Małgorzaty dama w dziwnym 'ewnianym
sabocie na lewej nodze. Oczy miała spuszczo-; jak mniszka,
była chudziutka, niepokaźna, a na szyi, L wiedzieć czemu, miała
szeroką zieloną przepaskę.
- Kto to jest, ta... zielona? - machinalnie spytała Mał->rzata.
- Nader czarująca i ogromnie czcigodna dama - szeptał orowiow
- polecam ją twojej uwadze - to signoraTofa-I^Była niezmiernie
popularna wśród młodych, uroczych. ^apolitanek, a także
mieszkanek Palermo, zwłaszcza |ch, którym znudzili się ich
mężowie. Przecież zdarza się K, królowo, że żona ma dość
męża... l- Tak - głucho odparła Małgorzata, uśmiechając się
339

jednocześnie do dwóch wyfraczonych, którzy skłonili się przed nią
po kolei, całując jej kolano i dłoń.
- A zatem - Korowiow potrafił szeptać do Małgorzaty, zarazem
głośno wykrzykując do kogoś: -Książę! Kieliszeczek szampana?
Jestem zachwycony!... Tak więc signora^j Tpfana wczuwała się w
sytuację tych biednych kobiet i sprzedawała im jakowąś wodę we
flaszeczkach. Żona wlewała tę wodę mężowi do zupy, mąż to
spożywał, pięknie dziękował i czuł się znakomicie. Co prawda po
paru godzinach zaczynał mieć ogromne pragnienie, potem kładł się
do łóżka i nie mijał dzień, a piękna neapolitanka, która podała
swemu mężowi tak znakomitą zupę, była już wolna jak wiosenny
wiatr.
- A cóż to ona ma na nodze? - pytała Małgorzata, nieustannie
podając rękę gościom, którzy wyprzedzili kuśtykającą signorę
Tofanę. -1 do czego służy ta zieleń na szyi? Ma zwiędłą szyję?
- Jakże się cieszę, mon prince! - wołał Korowiow szepcąc
jednocześnie do Małgorzaty: - Szyja jest w porządku, ale signorę
spotkała w więzieniu pewna nieprzyjemność. Na nodze ma ona,
królowo, bucik hiszpański, a ta szarfa pochodzi stąd, że strażnicy
więzienni dowiedziawszy się, że około pięciuset zbyt pochopnie
wybranych mężów opuściło na wieki Neapol i Palermo, tak się
zdenerwowali, że udusili signorę Tofanę w jej celi.
- Jakże jestem szczęśliwa, o szlachetna królowo, że spotkał mnie
ten wielki zaszczyt... - szeptała Tofana, jak to czynią mniszki,
usiłując jednocześnie przyklęknąć, w czym przeszkadzał jej but
hiszpański. Korowiow i Behe-mot pomogli signorze podnieść się.
- Bardzo mi miło - odpowiedziała jej Małgorzata jednocześnie
podając dłoń innym.
Po schodach płynął na górę cały potok. Małgorzata nie mogła już
widzieć, co się dzieje w kordegardzie. Machinalnie podnosiła i
opuszczała rękę, monotonnie uśmiechała się do gości. Na podeście
panował już zgiełk, z opuszczo-
340

ch przez Małgorzatę sal balowych jak szum morza pływała
muzyka.
- A to nieciekawa postać - Korowiow nie szeptał już, wił głośno
wiedząc, że wśród zgiełku wielu głosów nikt
teraz nie usłyszy. - Uwielbia bale, stale marzy o tym,
&y się poskarżyć na swoją chusteczkę.
Spojrzenie Małgorzaty wyłowiło wśród wchodzących
górę tę, którą wskazywał jej Korowiow. Była to młoda,
/udziestoletnia kobieta, niezwykle pięknie zbudowana, ; oczy
miała natarczywe i niespokojne.
- Co to za chusteczka? - zapytała Małgorzata.
- Przydzielono do niej pokojówkę - wyjaśniał Koro-.ow - i ta
pokojówka od trzydziestu lat kładzie jej w nocy . stoliku koło
łóżka chustkę do nosa. Kiedy się obudzi, ustka już tam leży.
Paliła ją już w piecu, topiła w rzece, 3 to nic nie pomogło.
- Co to za chusteczka? - szeptała Małgorzata podno-ąc i
opuszczając rękę.
- Z granatową obwódką. Rzecz w tym, że kiedy praco-ała w
kawiarni, właściciel pewnego razu zawołał ją do wnicy, a w
dziewięć miesięcy później urodziła chłopczy-i, wyniosła go do
lasu i wcisnęła mu do ust chusteczkę, wtem zakopała. Przed
sądem mówiła, że nie miałaby mu dać jeść.
- A gdzież ów właściciel kawiarni? - zapytała Małgo-ata.
- Królowo - zaskrzypiał nagle z dołu kocur - pozwól, że ę
zapytam, co tu ma do rzeczy właściciel kawiarni?
-zecież to nie on dusił w lesie noworodka! Małgorzata nie
przestając się uśmiechać i kiwać prawą onią, ostre paznokcie
lewej wpiła w ucho Behemota (zepnęła do kota:
- Jeśli, ścierwo, jeszcze raz ośmielisz się wtrącić do
zmowy...
Pehemot zupełnie nie balowo pisnął i zachrypiał:
- Królowo... ucho mi spuchnie... po co psuć bal spuch-
341

niętym uchem?... Mówiłem z punktu widzenia prawa... już milczę,
milczę, uważaj mnie nie za kota, ale za rybę, tylko proszę puścić
ucho!
Małgorzata puściła ucho i natarczywe, posępne oczy znalazły
sisę przed Małgorzatą.
- Jestem szczęśliwa, królowo i pani, że zostałam zaproszona na
wielki bal pełni księżyca!
- A ja cieszę się, że panią widzę - odpowiedziała jej Małgorzata.
- Bardzo się cieszę. Czy lubi pani szampana?
- Co pani robi, królowo? - rozpaczliwie, lecz bezgłośnie
krzyknął do ucha Małgorzaty Korowiow. - Zrobi się zator.
- Lubię - błagalnie powiedziała kobieta i nagle zaczęła bezmyślnie
powtarzać: -^Frieda, Frieda, Frieda! O, królowo, ja jestemFrieda'
""""- -_. - - --_
' - NIecnsię więc pani dzisiaj upije, Friedo, i niech pani o niczym
nie myśli - powiedziała Małgorzata.
Frieda wyciągnęła do niej obie ręce, ale Korowiow i Behemot
nader zręcznie uchwycili ją pod ramiona i Frieda zgubiła się w
tłumie.
Teraz z dołu walił tłum, jakby szturmując podest, na którym stała
Małgorzata. Nagie kobiety wchodziły po schodach między wyf
raczonymi mężczyznami. Płynęły na Małgorzatę ich ciała smagłe i
białe, i barwy kawowego ziarna, i całkiem czarne. W rudych,
czarnych, kasztanowych i jasnych jak len włosach w ulewie światła
skrzyły się i tańczyły sypiąc iskry szlachetne kamienie. I - jakby
ktoś pokropił tę nacierającą kolumnę mężczyzn kropelkami blasku
- z ich piersi bryzgały światłem brylantowe spinki. Teraz
Małgorzata co sekundę czuła na kolanie muśnięcie warg, co
sekundę podawała dłoń do ucałowania, twarz jej ściągnęła się w
nieruchomą powitalną maskę.
- Jestem zachwycony - monotonnie śpiewał Korowiow -
jesteśmy zachwyceni... królowa jest zachwycona...
- Królowa jest zachwycona... - mówił za plecami przez nos
Asasello.
342

- Jestem zachwycony! - wykrzykiwał kot.
- Markiza... - mamrotał Korowiow - otruła ojca, dwóch braci i
dwie siostry, szło o spadek... Królowa jest zachwycona!...
PaniMinkina... Ach, jaka piękna! Troszkę nerwowa. Po co było to
przypalanie pokojówce twarzy szczypcami do ondulacji?
Oczywiście, że w tych warunkach ją zarżną... Królowa jest
zachwycona... Królowo, chwileczka uwagi! - Cesarz Rudolf,
czarodziej__i^alche^. mik... To również alchemik, powieszono go...
Ach, otóż "t^onaT Ach, jaki wspaniały dom publiczny prowadziła w
Strasburgu!... Jesteśmy zachwyceni!... Moskiewska krawcowa,
uwielbiamy ją wszyscy za jej niewyczerpaną fantazję... Mając
atelier wymyśliła rzecz okropnie śmieszną: wywierciła w ścianie
dwie okrągłe dziurki.
- A damy nie wiedziały? - zapytała Małgorzata.
- Wszystkie wiedziały, co do jednej, królowo - odpowiedział
Korowiow. - Jestem zachwycony!... Ten dwudziestoletni chłopiec
od dziecka wyróżniał się osobliwym charakterem, marzyciel i
dziwak. Pokochała go pewna dziewczyna, on zaś wziął i sprzedał
ją do domu publicznego...
Z dołu rwała rzeka gości, końca tej rzeki nie było widać. Jej
źródło - ów ogromny kominek - stale ją zasilało. Minęła tak
godzina, zaczęła się druga godzina. Małgorzata zauważyła, że jej
łańcuch staje się cięższy niż dotychczas. Coś dziwnego działo się
też z jej ręką. Teraz za każdym razem, kiedy ją podnosiła,
Małgorzata musiała się skrzywić. Ciekawe komentarze Korowiowa
przestały ją interesować. Zarówno skośnookie twarze mongolskie,
jak twarze białe i czarne zobojętniały jej, chwilami zlewały się ze
sobą, zaś powietrze między nimi nie wiadomo dlaczego , zaczynało
drgać i falować. Silny ból, jakby od ukłu la igłą, przeszył jej prawe
ramię i Małgorzata zacisnąwszy zęby oparła łokieć o postument. Z
sali za jej plecami dobiegały teraz jakieś szelesty, jak gdyby bicie
skrzydeł o ścianę, było oczywiste, że tańczą tam nieprzeliczone
zastępy goś-
343

ci, i wydawało się Małgorzacie, że rytmicznie pulsuje nawet
masywna, marmurowa, mozaikowa i kryształowa posadzka owej
przedziwnej sali.
Ani cezar Gajus Kaligula, ani Messalma nie zainteresowali już
Małgorzaty, podobnie jak nie wzbudził jej zainteresowania żaden z
królów, książąt, kawalerów, samobójców, wisielców, dozorców
więziennych i szulerów, katów, konfidentów i zdrajców, tajniaków,
deprawatorów, żadna z trucicielek ani rajfurek. Imiona ich
wszystkich poplątały jej się w głowie, twarze ich zlały się w jedną
olbrzymią masę i tylko jedna twarz uporczywie trwała w jej
pamięci - okolona prawdziwie płomienną brodą twarz Maluty
Skuratowa. Nogi uginały się pod Małgorzatą, nieustannie bała się,
że się rozpłacze. Najwięcej cierpień przyczyniało jej prawe kolano,
w które ją całowano. Spuchło, skóra na nim posiniała, choć dłoń
Nataszy kilkakrotnie pojawiała się przy nim z gąbką i przecierała je
czymś pachnącym. Pod koniec trzeciej godziny Małgorzata
spojrzała na dół oczyma, w których nie było już nadziei, i zadrżała
z radości - tłum gości rzedł.
- Prawa rządzące przybywaniem gości na bal są, królowo,
niezmienne - szeptał Korowiow - teraz fala zacznie opadać. Głowę
dam, że to już ostatnie chwile naszej meczami. Otóż i grupa
hulaków z Broken, oni zawsze przyjeżdżają na końcu. No tak, oto
oni. Dwa pijane wampiry... to już koniec? Ach, nie, jest jeszcze
jeden... nie, dwaj!
Po schodach wchodzili dwaj ostatni goście!
- O, to ktoś nowy mrużąc zza szkiełka oko mówił Korowiow.
- Ach, tak, tak. Któregoś dnia odwiedził go Asasello i przy koniaku
podsunął mu pomysł, jak się pozbyć pewnego człowieka, którego
rewelacji na swój temat nadzwyczaj tamten się obawiał. Polecił
więc swemu znajomemu, który był od niego uzależniony, spryskać
ściany gabinetu trucizną...
- Jak się nazywa? - zapytała Małgorzata.
344

- Ach, doprawdy, sam jeszcze nie wiem - odparł Koro-wiow. -
Trzeba zapytać Asasella.
- A kto to ten drugi?
- To właśnie jego posłuszny podwładny. Jestem zachwycony! -
zawołał Korowiow do tych dwóch ostatnich.
Schody opustoszały. Na wszelki wypadek odczekali jeszcze
chwilę. Ale z kominka nie wyszedł już nikt.
W sekundę póniej Małgorzata nie rozumiejąc, jak to się stało,
znalazła się znowu w komnacie, w której był basen, zapłakała, tak
bardzo bolała ją ręka i noga, i upadła wprost na posadzkę. Ale
Helia i Natasza wśród pocieszeń znów ją zaciągnęły pod krwawy
prysznic, znów wymaso-wały jej ciało i Małgorzata znowu ożyła.
- Jeszcze, jeszcze, królowo Margot - szeptał Korowiow, który
znalazł się obok niej - trzeba oblecieć sale, aby czcigodni goście
nie czuli się zaniedbywani.
I Małgorzata znowu wyleciała z komnaty, w której był basen. Na
estradzie za tulipanami, tam gdzie grała orkiestra króla walca,
biesił się teraz małpi jazzband. Wielki, o kosmatych bokobrodach
goryl trzymał w ręku trąbkę i dyrygował, podtańcowując ociężale.
Orangutany zasiadły szeregiem, dęły w błyszczące trąbki. Na ich
grzbietach zasiadły na oklep wesołe szympansy z harmoniami.
Dwa pawiany płaszczowe o grzywach podobnych grzywom lwów
grały na fortepianach, lecz fortepianów tych nie .było słychać
wśród grzmotów, popiskiwań i uderzeń sa-i ksofonów, skrzypiec i
bębnów w łapach gibbonów, man-|dryli i koczkodanów. Na
zwierciadlanej posadzce nieprzebrane mnóstwo sczepionych ze
sobą par wirując r jednym kierunku, zadziwiając zręcznością i
gracją uchów sunęło jak mur, który zamierza zmieść wszystko,
okolwiek znajdzie się na jego drodze. Żywe atłasowe otyłe
nurkowały nad tańczącymi zastępami, z plafonów rpały się kwiaty.
Kiedy przygasło światło elektryczne, kapitelach kolumn rozjarzyły
się miriady robaczków
345

świętojańskich, w powietrzu pływały błędne ogniki bagienne.
Potem Małgorzata znalazła się w okolonym kolumnadą basenie
potwornych rozmiarów. Gigantyczny czarny Neptun wyrzucał z
paszczy szeroki różowy strumień. Nad basenem unosiła się
odurzająca woń szampana. Panowała tu niewymuszona wesołość.
Damy wśród śmiechów oddawały torebki do potrzymania swoim
kawalerom albo Murzynom biegającym z prześcieradłami w
dłoniach i z krzykiem skakały strzałką do basenu. Pieniste słupy
szampana strzelały ku górze. Kryształowe dno basenu
podświetlone od dołu jarzyło się przebijającym przez warstwy
wina światłem i widać było w tym winie srebrzyste ciała pływa-
jących. Kobiety wyskakiwały z basenu pijaniutkie. Pod kolumnami
dzwoniły śmiechy, huczały jak jazz.
W całym tym rozgardiaszu wryła się Małgorzacie w pamięć jedna
pijaniusieńka twarz kobieca o oczach bezmyślnych, ale nawet w tej
bezmyślności błagalnych, i wypłynęło w pamięci jedno słowo: -
,,Frieda".
Małgorzacie zaczęło się kręcić w głowie od zapachu wina,
zamierzała już wyjść, kiedy kot wykonał w basenie numer, który ją
zatrzymał. Behemot odprawił przy paszczy Neptuna jakieś czary i
natychmiast wzburzona masa szampana z sykiem i łoskotem
zniknęła z basenu, zaś Neptun zionął teraz ciemnożółtą falą bez
piany i bez iskierek. Damy piszcząc i wołając: - Koniak! - uciekły
od brzegów basenu za kolumny. W kilka sekund później basen był
pełen, a kot zrobił w powietrzu potrójne salto i runął w spieniony
koniak. Wylazł z basenu parskając, krawat miał rozmoczony,
utracił pozłotę z wąsów oraz lorgnon. Za przykładem Behemota
odważyła się pójść tylko jedna dama, właśnie owa pomysłowa
krawcowa, i jej kawaler, bliżej nie znany młody Mulat. Oboje
skoczyli w koniak, ale wtedy Korowiow chwycił Małgorzatę pod
rękę i opuścili kąpiących się.
Małgorzacie wydało się, że lecąc widziała gdzieś w wiel-
346

kich kamienistych stawach całe góry ostryg. Potem przelatywała
nad szklaną posadzką, pod którą płonęły piekielne paleniska, a
między nimi krzątali się biali kucharze. Potem, kiedy już prawie
nic do niej nie docierało, zobaczyła jakieś ciemne lochy, w których
płonęły pochodnie, a dziewczęta podawały skwierczące na
rozżarzonych węglach mięso, biesiadnicy pili tam wielkimi
kuflami jej zdrowie. Widziała jeszcze białe niedźwiedzie, które
grały na harmoniach i tańczyły na estradzie kamaryńskiego.
Sztukmistrza-salamandrę, który nie płonął w ogniu kominka... I po
raz drugi zaczęły opuszczać ją siły.
- Ostatnie wyjście - szepnął zafrasowany Korowiow -i będziemy
wolni!
Małgorzata z nieodstępnym Korowiowem u boku znowu
znalazła się w sali balowej, ale teraz już tam nie tańczono -
nieprzeliczone tłumy cisnęły się pod kolumnami, środek sali
pozostawiając wolny. Małgorzata nie pamiętała, kto pomógł jej
wstąpić na podwyższenie, które ukazało się na środku owej
opróżnionej części sali. Kiedy wstąpiła na nie, usłyszała ku swemu
zdziwieniu, że gdzieś bije północ, która według jej rachuby dawno
już minęła. Z ostatnim uderzeniem nie wiedzieć gdzie bijącego
zegara cisza opadła na tłumy gości.
I wtedy Małgorzata znowu zobaczyła Wolanda. Szedł w
towarzystwie Abbadony, Asasella i jeszcze kilku podobnych do
Abbadony, czarnowłosych i młodych. Zauważyła teraz, że
naprzeciw jej podwyższenia przygotowano dru-| gie, dla Wolanda.
Ale Woland nie skorzystał z niego. dałgorzatę zdumiało to, że
Woland przyszedł na to ostat-ite wielkie wyjście na balu ubrany
dokładnie tak samo, ak był ubrany w sypialni. Zwisała mu z
ramion ta sama
rudna, pocerowana nocna koszula, na nogach miał te ame
przydeptane ranne pantofle. Miał szpadę, ale posłu-
wał się tą obnażoną szpadą jak laską - wspierał się na
lej.
Z lekka kulejący Woland stanął koło przygotowanego
347

diań podwyższenia i natychmiast znalazł się przed nim Asasello z
tacą w dłoni - na tacy tej Małgorzata zobaczyła odciętą ludzką
głowę z wybitymi przednimi zębami. Nadal trwała cisza jak
makiem zasiał, tylko raz przerwał ją d a] r-k i i niepojęty w tych
okolicznościach odgłos dzwonka, jak.c bywają przy drzwiach
frontowych.
- Michale Aleksandrowiczu - niezbyt głośno zwrócił się c5 o
głowy Wołano, a wtedy powieki zabitego uniosły się i Małgorzata
drgnęła - na martwej twarzy zobaczyła żywe, pełne myśli i
cierpienia oczy.
- Wszystko się sprawdziło, prawda? - ciągnął Woland patrząc w
oczy głowy. - Głowę odcięła kobieta, posiedzenie nie doszło do
skutku, a ja mieszkam w pańskim mieszkaniu. To fakt. A fakty to
najbardziej uparta rzecz pod słońcem. Nas jednak interesuje to, co
będzie dalej, a nie ów dokonany już fakt. Zawsze był pan
zagorzałym głosicielem teorii, według której po odcięciu głowy
życie człowieka się urywa, człowiek zamienia się w popiół i
odchodzi w niebyt. Miło mi zakomunikować panu w obecności
mych gości, aczkolwiek mogą oni posłużyć jako dowód
prawdziwości zgoła innej teorii, że teoria pańska jest równie
solidna jak błyskotliwa. Zresztą wszystkie teorie są siebie warte.
Jest między nimi i taka, która głosi, że każdemu będzie dane to, w
co wierzy. Niech się zatem tak stanie. Pan odchodzi w niebyt, a ja,
wznosząc toast za istnienie, z radością spełnię ten kielich, w który
pan się przekształci.
Woland wzniósł szpadę. Natychmiast mięśnie okrywające czaszkę
pociemniały i skurczyły się, a potem odpadły po kawałku, oczy
zniknęły i wkrótce Małgorzata ujrzała na tacy żółtawą czaszkę na
złotej nóżce, z oczyma ze szmaragdów i zębami z pereł. Pokrywka
czaszki odchyliła się na zawiasie.
- Za chwileczkę, messer - powiedział Korowiow zauważywszy
pytające spojrzenie Wolanda - stanie on przed panem. W tej
grobowej ciszy słyszę już skrzyp jego lakier-
348

ków, słyszę, jak dźwięczy odstawiony na stół kielich, z którego po
raz ostatni w tym życiu napił się szampana. Ale otóż i on.
Kierując się w stronę Wolanda wchodził do sali nowy samotny
gość.
Spośród mnóstwa pozostałych gości-mężczyzn zewnętrznie nie
wyróżniał się niczym, poza jedną rzeczą -dosłownie chwiał się z
przerażenia, co było widać nawet z daleka. Na policzkach płonęły
mu krwawe plamy, oczy biegały w potwornym strachu. Był
ledwie przytomny i było to jak najbardziej uzasadnione -
oszałamiało go wszystko, a przede wszystkim, rzecz jasna, strój
Wolanda.
Przyjęty został wszakże niezmiernie serdecznie.
- A-a-a, nasz drogi baron Meigel - z życzliwym uśmiechem
zwrócił się Woland do gościa, którego oczy zrobiły się wielkie
jak filiżanki. - Miło mi polecić uwadze państwa - zwrócił się
Woland do gości - wielce szanownego barona
I' Meigela, urzędnika Komisji Wizualnej na stanowisku
oprowadzającego cudzoziemców po godnych uwagi miej-cach w
tej stolicy.
-I w tym momencie Małgorzata zamarła, poznała bo-/iem owego
Meigla. Widywała go niekiedy w moskiewskich teatrach i
restauracjach. ,,Zaraz... - pomyślała Mał-arzata - więc to chyba
znaczy, że on także umarł?..." Ale ta sprawa natychmiast została
wyjaśniona.
- Drogi baron - ciągnął z radosnym uśmiechem Woland był tak
ujmująco uprzejmy, że dowiedziawszy się o moim rzyjeździe do
Moskwy natychmiast zadzwonił do mnie zaofiarował mi swoje
usługi w dziedzinie, w której iągnął biegłość, to znaczy w sprawie
pokazania mi tego, >w Moskwie godne uwagi. Rozumie się samo
przez się,że iem szczęśliwy mogąc zaprosić go do siebie.
Małgorzata zobaczyła, że Asasello tymczasem przeka-}e tacę i
czaszkę Korowiowowi.
- Nawiasem mówiąc, baronie nieoczekiwanie ścisza -;
konfidencjonalnie głos ciągnął Woland - rozeszły się
341!

słuchy o pańskiej nadzwyczajnej żądzy wiedzy. Powiadające
wespół z pańską nie mniej wybujałą rozmownością zwraca ona na
siebie powszechną uwagę. Co więcej, złe języki puściły już w
obieg takie słowa, jak donosiciel i szpicel. A, co jeszcze więcej, są
pewne oznaki, świadczące o tym, że nie dalej niż za miesiąc
doprowadzi to pana do bardzo żałosnego końca. Tak więc, aby
oszczędzić panu nużącego oczekiwania, postanowiliśmy przyjść
mu z pomocą korzystając z tego, że pan sam się zaprosił do mnie z
zamiarem podsłuchania i podpatrzenia wszystkiego, co się da
podsłuchać i podpatrzeć.
Baron zrobił się bledszy niż Abbadona, który z natury ^ył
wyjątkowo blady, a potem zaszło coś strasznego. Abbadona stanął
przed baronem i zdjął na sekundę swoje okulary. W tejże chwili w
dłoniach Asasella coś błysnęło ogniem, coś niezbyt głośno
trzasnęło, jak gdyby ktoś klasnął w dłonie, baron zaczął się
przewracać na wznak, szkarłatna krew buchnęła z jego piersi,
zalała wy krochmaloną koszulę i kamizelkę. Pod bijący jej
strumień Koro-wiow podstawił czaszkę, po czym napełnioną podał
Wo-landowi. Martwe ciało barona leżało już bez życia na
podłodze.
- Piję wasze zdrowie, panowie - niezbyt głośno powiedział Woland
i wznosząc puchar dotknął go wargami.
Wówczas zaszła metamorfoza. Zniknęła pocerowana koszula i
przydeptane kapcie. Woland miał teraz na sobie jakąś czarną
chlamidę, a u biodra - stalową szpadę. Szybko podszedł do
Małgorzaty, podał jej puchar i powiedział rozkazująco:
- Pij!
Małgorzacie zakręciło się w głowie, zachwiała się, ?le puchar
dotykał już jej warg, a czyjeś głosy - nie mogła się zorientować,
czyje - szeptały jej do obu uszu:
- Proszę się nie bać, królowo... Proszę się nie bać, królowo,
krew dawno już wsiąkła w ziemię. Tam, gdzie ją rozlano,
dojrzewają już winne grona.
350

Małgorzata nie otwierając oczu wypiła łyk i słodki prąd
przebiegł przez jej żyły, zaczęło jej dzwonić w uszach. Wydało jej
się, że ogłuszająco pieją koguty, że gdzieś grają marsza. Tłumy
gości zaczęły zatracać człowieczy wygląd -wyfraczeni mężczyźni
i kobiety obrócili się w proch, w nicość. Na oczach Małgorzaty
rozpad ogarnął całą salę, napłynął zapach grobowca. Rozpadły się
kolumny, pogasły światła, wszystko roztajało i nie było już
żadnych fontann, kamelii ani tulipanów. Było po prostu to, co
było - skromny salonik jubilerowej i smużka światła
wypadającego poprzez jego niedomknięte drzwi. I Małgorzata
weszła w owe nie domknięte drzwi.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bestia zachowuje sie źle Shelly Laurenston Rozdział 23
Rozdział 23 (tł Kath)
Pan Wolodyjowski Rozdzial 23
Wings of the wicked rozdział 23
PATOMORFOLOGIA, NOTATKI ROZDZIAŁ 23, 29 Część 5
24 rozdział 23 wjv3mksbkbdm37qy3kmzdbclwr75ipesmvm5qta
rozdział 23 Czwarty osobisty pobyt Belzebuba na planecie Ziemia
Rozdział 23
rozdzial 23
rozdzial 23
Rozdział 23
WIELKI BAL
Zwycięstwo Chrystusa nad grzechem i szatanem w ujęciu św Leona Wielkiego

więcej podobnych podstron