Courths Mahler Tajemnica Marleny


Jadwiga Courths_Mahler





Tajemnica Marleny





Tom



Całość w tomach















Zakład Nagrań i Wydawnistw

Związku Niewidomych

Warszawa 1995



Przekład z niemieckiego

Eugenia Solska























Przedruk z wydawnictwa

"Wydawnictwo Łódzkie",

Łódź 1991











Pisała G. Cagara

Korekty dokonali

R. Roczeń

i E. Chmielewska






Dzień dobry, panno Marleno!
Czy panienka dobrze spała?

- Dzień dobry, droga pani
Darlag! Spałam doskonale!

- To widać! Wygląda panienka
tak świeżo, jak uosobienie
wiosny!

Marlena wdzięcznie się
roześmiała.

- Wyglądam wiosennie w
styczniu? To dopiero sztuka!

- Sztuka, która się panience
udaje jak wiele innych.

- Czyżby?

- Wszyscy przecież wiedzą, że
panienka już prześcignęła pana
prokurenta Zeidlera. A ma
panienka dopiero dwadzieścia
jeden lat...

- Ależ to przesada!

- O nie! Pan Zeidler sam
powiedział, że panienka mogłaby
zająć jego stanowisko w firmie
"Forst i Vanderheyden". Mówił
mi, że jest pani do tej pracy
lepiej przygotowana od niego.

- Z tym się nie zgodzę! Na
pewno żartował.

- Mówił zupełnie poważnie. Pan
Zeidler przekonał się o tym w
czasie swojej choroby.
Stwierdził, że dzięki pomocy
panienki uniknął bałaganu w
interesie. Jedna tylko osoba
mogłaby dać sobie z tym radę -
pan Forst. Ale wszystko szło jak
w zegarku, każdą sprawę
załatwiała panienka doskonale.
Czy pani wie, co jeszcze
powiedział pan Zeidler?

- Cóż takiego?

- Powiedział, że panna Marlena
to zuch_dziewczyna, zasługująca
na szacunek. Ja też tak uważam.
Panienka wnosi w moje życie tyle
radości!

Marlena objęła staruszkę,
która w swojej szarej sukience
oraz białym fartuchu wyglądała
schludnie i miło.

- Proszę mnie nie zawstydzać!
Wykonywałam jedynie to, co do
mnie należało. Przejęłam zajęcia
pana Zeidlera i czuwałam, aby
wszystkie sprawy załatwiać w
terminie. Pracowałam tyle lat
pod jego kierunkiem, że nie
mogłam się nie orientować.
Sukces w przeprowadzeniu
wszystkich transakcji to nie
moja zasługa, lecz szczęśliwy
traf. Poza tym urzędnicy
wykonywali moje polecenia,
ponieważ traktowali mnie jak
zastępczynię pana Zeidlera.
Nigdy mnie nie zawiedli, a
wydawało się nawet, że pracują z
większym zapałem, aby sprawić mi
przyjemność.

- Panienka potrafi zachęcać do
pracy dobrym przykładem. Wydaje
mi się, że praca jest dla
panienki największą
przyjemnością.

Marlena spoważniała.

- Praca jest najwyższym celem
człowieka. Nie mogłabym żyć w
lenistwie. Odziedziczyłam to po
ojcu, który poświęcił się pracy,
zachowując przy tym pogodę
ducha. Im więcej przeszkód
musiał pokonać, tym był
weselszy. Ręce miał mocne,
muskularne, prawdziwe ręce
rzeźbiarza. Często powtarzał:
"Pamiętaj, Marleno, praca jest
największym dobrem człowieka!
Jeśli będziesz całe życie ciężko
pracowała, pokonasz smutek i
niezadowolenie!" Wtedy nie
rozumiałam jeszcze znaczenia
tych słów. Byłam bardzo młoda,
czułam się szczęśliwa i nie
musiałam szukać pociechy. Jednak
po śmierci ojca i ciężkich
przeżyciach, które potem
przyszły, uczepiłam się tych
słów jak deski ratunku. Uparcie
szukałam jakiegoś zajęcia, nie
zważając na zakazy bliskich.

Pani Darlag z uśmiechem
skinęła głową.

- Doskonale to pamiętam.
Chciała się panienka zajmować
domem, a ja nie pozwoliłam.

Marlena zaśmiała się.

- Czułam się bardzo
pokrzywdzona i nieszczęśliwa. W
domu panował nienaganny
porządek, dla mnie zaś nie
starczyło pracy. Nawet ogrodnik
nie chciał skorzystać z mojej
pomocy. Byłam przygnębiona, gdy
stałam obok niego bezczynnie,
patrząc, jak szczepi róże. Wtedy
właśnie przechodził pan Zeidler.
Zobaczył łzy w moich oczach,
przystanął i zapytał: "Dlaczego
pani płacze, panno Marlenko?"
Szlochając odpowiedziałam mu, że
czuję się w tym domu zbędna, bo
nie ma tu dla mnie żadnej pracy.
Prosiłam go żarliwie, aby za
wszelką cenę znalazł mi jakieś
zajęcie. Pan Zeidler popatrzył
na mnie poważnie, a potem
spytał: "Czy pani chodzi o miłą
rozrywkę, czy też naprawdę chce
pani pracować?" Odrzekłam, że
nic tak nie zaprząta moich
myśli, jak uczciwe zajęcie i
satysfakcja płynąca z faktu, że
jest się pożytecznym. Skarżyłam
się, że odkąd umarła pani Forst,
nie mogę znaleźć sobie miejsca w
tym domu; nie potrzebuje już
moich starań i opieki, ja zaś
czuję się zupełnie zbyteczna. I
pan Zeidler zrozumiał mnie!
Powiedział, że w mym głosie
wyczuł taką rozpacz, iż
postanowił mi pomóc. Kazał mi
przyjść nazajutrz rano do biura,
no i rozpoczęłam u niego
praktykę.

Pani Darlag poklepała Marlenę
po ramieniu.

- Ten czas praktyki nie był
wcale łatwy! Pan Zeidler
przyznał mi się wtedy, że celowo
będzie panienkę męczył, aby się
przekonać, czy nowa praktykantka
posiada wytrwałość i zamiłowanie
do pracy.

- To prawda. Nie ułatwiał mi
zadania! Na początku wszystko
wydawało mi się bardzo trudne,
ale zaciskałam zęby i nie
oponowałam. Z czasem zaczęłam
się lepiej orientować,
naśladując we wszystkim swego
zwierzchnika. Pan Zeidler często
śmieje się ze mnie i powiada, że
nie mogę doczekać się chwili,
kiedy obejmę po nim stanowisko.
Mam nadzieję, że ta chwila tak
prędko nie nastąpi. Jednak
cieszy mnie, że jestem
pożyteczna i nie na łaskawym
chlebie.

Ostatnie słowa Marlena
wypowiedziała z cichym
westchnieniem.

Pani Darlag położyła rękę na
jej ramieniu.

- Proszę nie myśleć w ten
sposób! Dobrze, że pan Forst
tego nie słyszy! Łaskawy chleb,
bój się Boga, dziecinko! Ojciec
panienki własnym życiem okupił
prawo pobytu swej córki w tym
domu. Umarł przecież, aby
ratować życie naszemu paniczowi.
Pan Forst spełnił jedynie
przyrzeczenie dane pani ojcu, że
będzie się opiekował jego córką.
Pamiętam, jak sprowadził
panienkę do matki, mówiąc:
"Mamo, ta dziewczyna została
sierotą z mojej winy. Jej ojciec
zginął, ratując mi życie". Nasza
pani odpowiedziała: "Odtąd ja
będę jej matką. Postaram się
zastąpić ojca. Będę miała teraz
dwoje dzieci, wy zaś kochajcie
się jak prawdziwe rodzeństwo".
Od tej chwili nasz panicz zaczął
panienkę nazywać "siostrzyczką
Marleną", a panienka jego
"bratem Haraldem". Naszą panią
nazwała panienka "mamą". Tak
było aż do jej śmierci. Nasz
panicz przywiązał się do
panienki jak do siostry.
Powiada, że spełnia tylko swój
obowiązek.

Marlena odgarnęła z czoła
pasma lśniących blond włosów i
spojrzała zamyślona przed
siebie.

- Uczynił dla mnie bardzo
wiele, więcej, niż nakazywał
zwykły obowiązek. Pamiętam tę
chwilę, gdy zjawił się w naszym
skromnym mieszkanku obok
pracowni ojca. Ojciec był wtedy
na wojnie, a ja zostałam sama ze
starą służącą. Harald wziął mnie
za ręce i powiedział ze
współczuciem: "Jestem zwiastunem
okropnej wieści. Twój ojciec
poległ, złożył swe życie w
ofierze za mnie". Nie mogłam
wtedy pojąć ogromu nieszczęścia,
choć przez cały czas bardzo
tęskniłam za tatusiem, a już od
dawna trapiły mnie straszne
przeczucia. Harald zrozumiał mój
ból, toteż objął mnie i starał
się pocieszyć tak tkliwie, tak
serdecznie, jak to tylko on
potrafi. Potem zawiózł mnie do
Hamburga, do swojej matki. Pani
Forst okazała się równie dobra i
serdeczna jak jej syn. We
własnym odczuciu nie
zasługiwałam na tyle dobroci,
miałam wrażenie, że mi się to
wcale nie należy. Dopiero
choroba mamy sprawiła, że
znalazłam sposobność, aby dać
jej dowody swej bezgranicznej
wdzięczności. Wyręczałam ją i
pielęgnowałam tak czule, jak
tylko potrafiłam. Byłam taka
szczęśliwa, że mogę się na coś
przydać.

- Nasza pani nie mogła się
wtedy obejść bez panienki. Nie
znalazłaby troskliwszej
opiekunki. A przecież panienka
miała wtedy zaledwie piętnaście
lat!

- Szczerze ją pokochałam i
cieszyło mnie, że wreszcie
znalazłam cel życia. Gdybym
miała więcej doświadczenia,
zaraz po jej śmierci
poszukałabym sobie posady.
Powiedziałam o tym Haraldowi,
gdy przyjechał do domu na
pogrzeb matki. Było to przed
końcem wojny, a Harald otrzymał
wtedy krótki urlop. Mój pomysł
bardzo go zmartwił, sądził
bowiem, że będzie musiał złamać
dane ojcu słowo. Obiecał, że
zostanę w jego domu aż do
zamążpójścia. Musiałam mu wtedy
przyrzec, że nigdy bez jego
zezwolenia nie opuszczę tego
domu. Zostałam tutaj pod pani
opieką, bo przecież Harald tuż
po wojnie wyjechał do Aczynu.
Mijnheer Vanderheyden domagał
się tego, trzeba mu było młodego
pomocnika, który zastąpiłby go i
poprowadził przedsiębiorstwo.

- O ile dobrze pamiętam,
właśnie w czasie, gdy umarła
nasza ukochana pani, zdarzyło
się to nieszczęście z panem
Vanderheydenem w Kota Radża.
Obie nogi ma sparaliżowane. Nie
mógł sobie sam dać rady, toteż
wezwał naszego panicza. A teraz
mija już piąty rok, odkąd Harald
siedzi na Sumatrze.

- Tak, już od pięciu lat nie
miałam od niego prawie żadnych
wiadomości. Wysyłał tylko
pocztówki, pytając, czy jestem
zdrowa, szczęśliwa i czy nie mam
jakichś szczególnych życzeń.

- Zapewne o innych sprawach,
związanych z przedsiębiorstwem,
pisał do pana Zeidlera. To od
niego panienka przecież wie, że
Harald jest zdrów i dobrze mu
się powodzi.

Marlena odwróciła się,
usiłując ukryć cień bólu, który
jej się przesunął po twarzy.

- Tak, pan Zeidler otrzymuje
bardzo długie listy...

- Mam przeczucie, że nasz
panicz wkrótce przyjedzie do
Hamburga. Zwrotnikowy klimat nie
służy Europejczykom. A poza tym
powinien przyjechać, abyśmy
nareszcie poczuli, że mamy pana
w domu. Czy nie pisał, kiedy
wraca?

Marlena westchnęła.

- Nie, słowa o tym nie
napisał. Trudno mu się ruszyć z
Kota Radża, bo przecież tam jest
teraz centrala naszej firmy.
Biuro w Hamburgu od wojny stało
się jedynie filią.

- Oj, ta wojna, ta straszna
wojna i te kiepskie czasy, które
ze sobą przyniosła! Ale Bóg nam
jakoś dopomoże. Chciałabym
jeszcze zobaczyć naszą firmę w
stanie rozkwitu...

- Dałby to Bóg! Myślę, że już
niedługo ujrzymy Haralda. Byłoby
lepiej, gdyby zamieszkał w
Hamburgu, ale choroba Mijnheera
Vanderheydena chyba mu na to nie
pozwoli. Sparaliżowany wspólnik
nie może się ruszyć i pracuje
jedynie w biurze...

- A przecież najważniejszy
jest nadzór nad plantacjami.

- Widzę, że się pani doskonale
orientuje - rzekła Marlena z
uśmiechem.

- Służę już tyle lat, że w
końcu państwo wprowadzili mnie
we wszystkie swoje interesy.

- A czy zna pani wspólnika
pana Forsta?

- Pana Vanderheydena?
Oczywiście, dziecinko! Za życia
starszego pana Forsta
przyjeżdżał tu kilka razy, a i
pan Forst bywał w Kota Radża.
Nie mógł tam często jeździć, bo
podróż na Sumatrę trwa kilka
miesięcy. W owych czasach pan
Zeidler zastępował starszego
pana, tak jak zastępuje dzisiaj
Haralda. Na panu Zeidlerze
spoczywa wielka
odpowiedzialność, ale też panicz
Harald darzy go wyjątkowym
zaufaniem. Pan Zeidler ma za
sobą olbrzymią praktykę -
pracuje już w firmie
czterdzieści lat. Na początku
kiedy pan Forst zawiązał spółkę
z Mijnheerem Vanderheydenem, był
w niej głównym buchalterem. Po
dziesięciu latach awansował na
prokurenta. Ach, dziecinko, to
były inne czasy! Ruch, życie,
zawsze pełno gości... A ile
ogromnych parowców odpływało z
ładunkiem! Związek z tak
poważnym domem handlowym
napełniał każdego dumą.

- Wydaje mi się, że i pani
jest tu bardzo długo, chyba ze
trzydzieści lat? Przypominam
sobie, że na krótko przed
śmiercią mamy obchodziła pani
swoje dwudziestopięciolecie
pracy w tym domu.

- Tak - potwierdziła staruszka
z ożywieniem. - Nasza pani nie
zapomniała o tym, mimo ciężkiej
choroby. Potrafiła ocenić
człowieka na miarę jego zasług.
To była wspaniała kobieta!
Zaczęłam tu pracować po śmierci
męża, którego straciłam w trzy
lata po ślubie. Niewiele
umiałam, jedynie gotować i
gospodarzyć. Pani Forst przyjęła
mnie najpierw na próbę, bo
jeszcze nigdzie nie służyłam i
nie miałam żadnych świadectw.
Wiele trudu włożyła w
przygotowanie mnie do wszystkich
obowiązków, ale potem poszło mi
już gładko. Pani Forst dała mi
osobny pokoik, żebym nie
mieszkała z całą służbą.
Wiedziała, że jestem córką
nauczyciela, a ci prości ludzie
to nie dla mnie towarzystwo. Z
czasem pani Forst musiała
częściej wychodzić, nie miała
kiedy zajmować się domem i wtedy
właśnie awansowałam na
zarządzającą. Od śmierci pani
zarządzam samodzielnie całym
domem, a panicz kazał mi się
także opiekować panienką. Kiedy
panicz Harald wyjeżdżał, prosił,
żebym czuwała nad jego
"siostrzyczką". Byłam bardzo
dumna, że tak mi zaufał i mam
nadzieję, że go nie zawiodłam.
Jestem tylko prostą, skromną
kobietą, ale wiem, co przystoi
młodej pannie, którą w domu
uważają za córkę. Traktowałam
panienkę jak siostrę naszego
panicza.

- I to właśnie pani chciała,
abym prowadziła życie
księżniczki! Pamiętam to
przerażenie w oczach, kiedy
wyznałam, że od jutra zaczynam
pracę w biurze.

- Od tego umywam ręce. Myślę,
że pan Harald nie będzie
zachwycony, gdy się dowie. Ale
pan Zeidler zrobił to na swoją
odpowiedzialność. Panicz na
pewno będzie się gniewał. Mówił
mi przecież, że ojciec panienki
był wielkim artystą, a panienka
powinna żyć jak inne młode panny
z dobrych domów.

- Co też pani mówi? Gdyby mój
ojciec żył, też musiałabym
pracować. Tatuś był idealistą,
nie miał pojęcia o prowadzeniu
interesów, a w domu często
brakowało najbardziej
podstawowych rzeczy.

- Pan Harald twierdził, że
gdyby nie zginął, byłby dziś z
pewnością sławnym artystą. Miał
podobno wielki talent...

- To prawda - odparła z
westchnieniem Marlena. - Gdyby
go nie zabrała ta okrutna wojna,
stworzyłby jeszcze wiele
pięknych rzeczy!

- Proszę nie myśleć o tak
smutnych rzeczach, zwłaszcza
dzisiaj. Czy panienka wie, jaki
dziś mamy dzień?

Marlena spojrzała na kalendarz
wiszący przy oknie.

- Dwunasty stycznia? Ach,
prawda, upiekła pani doskonałą
babkę! Czy to na moją cześć?
Dziś przypada rocznica mego
przyjazdu...

- Oczywiście. Postanowiłam
uczcić to jakoś. Minęło już
sześć lat od chwili, gdy
panienka u nas zamieszkała.
Wtedy nie wyglądała panienka jak
wiosenny poranek! Mizerna i
blada, ot, taki chudy, wybujały
podlotek o zapłakanych oczach i
czerwonym nosku! Nie, nie była
pani wtedy ładna, ale serce się
krajało, kiedy panienka
spojrzała na człowieka tymi
wielkimi, smutnymi oczyma.
Trzymała panienka kurczowo rękę
panicza Haralda i tylko jemu
ufała. Dopiero pani Forst objęła
panienkę jak matka i przytuliła
do siebie czule. Dziw bierze,
jak panienka się zmieniła w
ostatnich latach, urosła i
wypiękniała! Nasz panicz nie
pozna swej siostrzyczki; pamięta
panienkę bladą, chudą i wiecznie
zalaną łzami. Kiedy panią
przywiózł, płakała panienka po
śmierci ojca, a jak przyjechał
na urlop, rozpaczała panienka po
stracie starszej pani. Pan
Harald powiedział mi wtedy:
"Proszę zabrać stąd tę małą, nie
mogę patrzeć na jej łzy. Mnie
samemu zbiera się na płacz,
kiedy widzę jej smutek, a
przecież jestem mężczyzną i
płakać mi nie wolno. Niech się
pani postara uspokoić jakoś
Marlenę".

- Miałam wówczas powód do łez
- rzekła Marlena. - Najpierw
straciłam ojca, potem umarła
pani Forst. Wojna się skończyła
i wybuchła rewolucja, a Harald
musiał wyjechać z kraju, choć
obiecywał, że zostanie. Opuścił
mnie i to na tak długo! Myśl o
tym nie dawała mi spokoju.
Biedny Harald, miał ze mną
niemało kłopotu.

- Nie było przecież tak
strasznie. Za to teraz czeka go
niespodzianka, gdy zobaczy
panienkę.

Marlena się zarumieniła.
Odwróciła się szybko i podeszła
do pięknie nakrytego stołu.

- Jak to ciasto pachnie! Tylko
pani potrafi upiec taką babkę.
Zagadałyśmy się, a trzeba zjeść
śniadanie. Która to godzina? Już
za kwadrans ósma! Zostało mi
tylko piętnaście minut.
Chciałabym spróbować ciasta, bo
zaraz muszę spieszyć do biura.

Po śmierci przybranej matki
Marlena poprosiła panią Darlag,
aby towarzyszyła jej przy
posiłkach. Czuła się taka
samotna! Teraz siadły obie, a
Marlena z apetytem zabrała się
do ciasta.

- Jak ten czas leci, proszę
pani - odezwała się po chwili. -
Za kilka miesięcy będę już
pełnoletnia.

- Gdy pan Harald przywiózł
panienkę, nie miała panienka
jeszcze piętnastu lat. A była
panienka taka szczupła i
wynędzniała, że wyglądała
zaledwie na trzynaście.

- Wywarłam chyba na pani
niezbyt dobre wrażenie.

- Wyglądała panienka jak
półtora nieszczęścia. Jeszcze
przez dwa lata nie mogła pani
dojść do siebie. Dopiero ta
praca w biurze przyniosła
radykalną odmianę. Panna Marlena
rozkwitła jak kwiatek. Nabrała
tuszy, kolorów, zaczęła wyrastać
z sukienek. Nawet zmieniła
panienka chód na taki mocny,
zamaszysty. A stało się to
wszystko jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Dziś
jest z mojej panienki
"zuch_dziewczyna".

- Uświadomiłam sobie, że
jestem innym człowiekiem. Mam
już cel w życiu i nie jestem
niepotrzebna.

- Wnosi panienka tyle słońca i
radości w nasze życie! Ale jest
pani zbyt dumna, by korzystać z
cudzej łaski.

- Czułam się podle, nie mogąc
ofiarować nic w zamian za
dobrodziejstwa, które wciąż
przyjmowałam. Teraz chętnie
korzystam z tego, co daje mi
Harald, bo odwdzięczam mu się
swoją pracą. To mi sprawia
olbrzymią radość.

- Ma panienka rację.

- A widzi pani! Zawsze mnie
pani rozumiała. No, na mnie już
czas. Do widzenia, zobaczymy się
przy obiedzie.

Staruszka uśmiechnęła się i
skinęła głową.

- Do widzenia! - zawołała, a
potem podeszła do okna i długo
jeszcze patrzyła za Marleną,
ciesząc się, że jej podopieczna
ma taki pewny, sprężysty chód.

- Zuch_dziewczyna!
Zuch_dziewczyna! - szepnęła do
siebie pani Darlag.

Marlena Lassberg wyszła z domu
i podążała przez wielki,
zaśnieżony ogród, który ciągnął
się wzdłuż rzeki. Zmierzała do
dużego budynku, stanowiącego
biuro firmy "Forst i
Vanderheyden", który znajdował
się nad brzegiem. Obok niego
wznosiły się ogromne spichrze
towarowe, należące także do domu
handlowego. Między spichrzami a
biurem ciągnął się szeroki
pomost prowadzący na duży plac.
Tutaj wyładowywano towary
nadchodzące do firmy, stąd też
wysyłano transporty zagraniczne.
Nieopodal statki rzucały
kotwicę.

W tym miejscu zatrzymywała się
łódź motorowa przywożąca
pracowników firmy z miasta,
biuro "Forst i Vanderheyden"
znajdowało się bowiem w
dzielnicy portowej. Teraz
właśnie przybiła łódź, z której
wysiadła spora grupa urzędników.

Marlena przywitała się z
kolegami i szerokimi kamiennymi
schodami udała się na pierwsze
piętro, gdzie mieścił się pokój
prokurenta Zeidlera. Tu właśnie
pracowała. Pokój był jasny i
przestronny, okna wychodziły na
rzekę. Koło pulpitu, przy oknie,
stał siwy, blisko
sześćdziesięcioletni pan.
Marlena skinęła głową na
powitanie, a wyciągając rękę do
staruszka, rzekła:

- Dzień dobry panu!

- Witam, panno Marleno. Jest
pani jak zwykle punktualna.

- Ale dzisiaj mnie pan
wyprzedził. Zazwyczaj przychodzę
o kilka minut wcześniej niż pan.
Spóźniłam się, bo zbyt długo
gawędziłam z panią Darlag.

- To ja przyszedłem o pięć
minut wcześniej. Chciałem zrobić
pani niespodziankę.

Marlena podeszła do swego
biurka i dopiero teraz
spostrzegła wiązankę
przepięknych róż. Ledwie
rozkwitłe, bladoróżowe kielichy
wydawały słodką woń.

- Ach! Róże na moim biurku?
Skąd się tu wzięły?

Pan Zeidler uśmiechnął się.

- To ja je przyniosłem i
dlatego przyszedłem dziś
wcześniej. Chciałem uczcić ten
dzień, szóstą rocznicę pani
przybycia. Żona poradziła mi,
aby podarować pani te piękne
kwiaty, panno Marleno.

Oczy dziewczyny zwilgotniały,
czuła się wzruszona do głębi.

- Ach, jacy wszyscy są dla
mnie dobrzy, jak o mnie
pamiętają! Pani Darlag upiekła
pyszną babkę na śniadanie, pan
przyniósł mi te kwiaty. Róże w
zimie! To już zakrawa na zbytek.

Marlena powoli opanowała
wzruszenie. Pan Zeidler zaśmiał
się znowu i rzekł:

- Oboje z żoną postanowiliśmy
w jakiś sposób uczcić tę
rocznicę. Znamy panią już sześć
lat, a od pięciu zasiada pani
codziennie przy tym biurku,
naprzeciw mnie. Nie wiem, co to
będzie, gdy pewnego dnia nie
zastanę pani na zwykłym
miejscu.

- Ależ, drogi panie, czy
zamierza pan mnie zwolnić?

- Ja? Broń Boże! Myślę jednak,
że pan Forst nie zgodzi się, by
spełniała pani tak trudne
obowiązki w biurze.

Marlena ze strachem spojrzała
na pana Zeidlera.

- Czy pan sądzi, że Harald
zabroni mi pracować?

- Moja droga, przecież pan
Forst pragnie dla pani wygodnego
i beztroskiego życia. Taką
obietnicę złożył pani ojcu.
Wątpię, czy pozwoli swej
siostrze przesiadywać w biurze
od rana do wieczora. Z pewnością
będzie się na mnie gniewał.
Dotychczas ukrywałem to przed
nim, napisałem jedynie, że mam
doskonałą pomocnicę, która mnie
zastępowała w czasie choroby. W
ostatnim liście jednak oznajmił
mi, że wkrótce zawita w kraju.
Byłem zmuszony wyjawić mu naszą
tajemnicę. Teraz oczekuję
odpowiedzi i przypuszczam, że
pan Forst porządnie zmyje mi
głowę.

- Czy nie mógł pan z tym
poczekać do jego przyjazdu? -
rzekła Marlena.

- Musiałem go przecież
przygotować. Harald jest bardzo
porywczy, toteż awantura wisiała
w powietrzu. Myślę, że zanim tu
przyjedzie, zdąży już ochłonąć i
można będzie z nim pogadać.

- Czy będzie bardzo zły?

- Prawdopodobnie! Czego innego
pragnie dla swej siostry.
Chciałby, aby się pani dobrze
czuła w jego domu.

Marlena zerwała się z miejsca.

- Ależ ja nie zniosłabym
bezczynności, muszę mieć jakieś
stałe zajęcie! Harald powinien
to zrozumieć. Chcę czymś
zasłużyć na prawo przebywania
pod jego dachem.

- Mówiłem już pani nieraz, że
ojciec panienki zdobył własnym
życiem to prawo dla córki.
Ocalił Haralda, więc Harald
troszczy się o jego dziecko.
Zawsze będzie pani dłużnikiem.

Marlena zaprzeczyła ruchem
ręki.

- Mój ojciec spełnił tylko
swój obowiązek jako towarzysz
broni. Zaniósł omdlałego od
upływu krwi Haralda do
najbliższego polowego lazaretu.

- Nie każdy uznałby to za swój
obowiązek. Niewielu jest takich,
którzy ratując towarzysza
naraziliby własne życie. Pani
ojca trafiła kula, ponieważ nie
mógł się szybko przedostać do
okopów. Dźwigał przecież rannego
Haralda. Żyłby dziś, gdyby
myślał wyłącznie o sobie.
Uratował Haralda, ale sam
zginął.

Marlena ożywiła się.

- Pozostał wierny swoim
zasadom. Nigdy nie opuszczał
przyjaciół i kolegów w biedzie.
Bardzo go za to kochałam i nigdy
nie pocieszę się po jego
stracie. Ale to, co uczynił dla
Haralda, zrobiłby dla każdego
innego.

- Być może! Rozumie pani
jednak, że Harald czuł się
dłużnikiem i aby się
odwdzięczyć, zajął się pani
losem.

- To zrozumiałe, lecz Harald
mnie też musi zrozumieć. Nie
zniosłabym życia bez pracy,
czułabym się pasożytem. Przecież
Harald nie chce widzieć mojej
męki...

- Najważniejsze jednak, że po
przyjeździe stanie wobec faktu
dokonanego i będzie już na to
przygotowany. Jeśli skieruje
wobec mnie jakieś zarzuty,
przyjmę to ze spokojem. Wiem, że
wyświadczyłem pani przysługę.

Marlena uścisnęła serdecznie
jego rękę.

- Wyświadczył mi pan ogromną
przysługę! Nie wiem, jak postąpi
Harald, ale jestem panu
wdzięczna, że nauczył mnie pan
zawodu. Teraz już śmiało mogę
iść przez życie. Dam sobie
radę.

- Sprawiła mi pani ogromną
radość. Patrzyłem, z jakim
zapałem pani pracuje, jak
wielkie robi pani postępy.
Niestety, nie mam dzieci, ale
zawsze mówię do żony: "chciałbym
mieć taką córeczkę jak panna
Marlena". A moja żona, oddałaby
wszystko, żeby wychować takie
dziecko.

Marlena zaczerwieniła się.

- Niech mnie pan nie wbija w
dumę! Mogę się stać zarozumiała.

- O to się nie martwię. Jest
pani z natury dumna, co bardzo
mi się podoba. Zarozumiałość
łączy się z głupotą, a przecież
pani jest mądra. Myślę, że dziś
nadejdzie odpowiedź od pana
Forsta.

- Okręt dziś rano zawinął do
portu.

- Właśnie! Najpóźniej po
południu dostanę list z Kota
Radża.

- Czy pozwoli mi pan
przeczytać fragmenty dotyczące
mojej sprawy?

- Oczywiście! A teraz
przejrzyjmy korespondencję.
Widzę, że nadeszło sporo listów.

Oboje zabrali się do
segregowania poczty. Marlena w
skupieniu przeglądała kartki
pokryte drobnym pismem. Od czasu
do czasu odrywała wzrok od
lektury i spoglądała na bukiet,
który wydawał upajającą woń.
Miała wtedy wrażenie, że całe
biuro zmieniło się nagle,
przybrało odświętne barwy,
przystrojone wiązanką
bladoróżowych kwiatów.

Praca wrzała. Po rzece płynęły
statki, żaglowce, holowniki i
barki. Życie w porcie toczyło
się wartko.

W cichym biurze nawiązywano i
rozplątywano nici, tworzące
wielką sieć handlu
międzynarodowego.

Marlena pracowała z zapałem.
Sprawy, które załatwiała, nie
wydawały jej się nudne czy
suche. Zrosła się z firmą "Forst
i Vanderheyden" całą duszą i
wszystko, co jej dotyczyło,
wzbudzało w dziewczynie żywe
zajęcie. Pisała listy, do
różnych krajów, a jej myśli
biegły w dal. Rozumiała ogromne
znaczenie handlu
międzynarodowego, miała
wrażenie, że jest ogniwem tego
potężnego łańcucha, który
opasuje całą ziemię. Wiedziała,
że nic nie zdoła go przerwać ani
zniszczyć, że musi on trwać
wiecznie.



* * *



Na północy Sumatry leży były
sułtanat Aczyn ze stolicą w Kota
Radża. Z miasta tego, które dziś
znajduje się pod protektoratem
Holandii, wiodą dwa szlaki
komunikacyjne - kolejowy i wodny
- do portu Oleh_loh. Do Kota
Radża należy również kilka
wolnych portów.

Firma "Forst i Vanderheyden"
miała tu dom handlowy oraz
spichlerze towarowe, położone
nad rzeką; należały też do niej
wielkie plantacje, dające pracę
setkom robotników.

Jeden ze wspólników, Mijnheer
John Vanderheyden, mieszkał wraz
z rodziną w pięknej willi,
położonej między Kota Radża a
portem Oleh_loh. Dom był
drewniany jak większość budynków
w Kota Radża. Wznosił się nad
brzegiem rzeki, w otoczeniu
dużego ogrodu, w którym rosły
najpiękniejsze okazy flory
podzwrotnikowej.

Mijnheer Vanderheyden utracił
przed kilkoma laty władzę w
nogach i odtąd całe dnie spędzał
w fotelu na kółkach. Zachował
jednak jasność umysłu oraz
energię. Każdego ranka dwóch
służących zanosiło go wraz z
fotelem do samochodu, który
wiózł ich pracodawcę do biura.
Zarządzał on wszystkimi
interesami, wydawał wskazówki i
polecenia, słowem - był duszą
przedsiębiorstwa. Kalectwo nie
pozwalało mu jednak odbywać
długich podróży na plantacje,
toteż w załatwianiu tych spraw
wyręczał go Harald Forst. Młody
człowiek przyjechał pięć lat
temu, a ponieważ po śmierci ojca
stał się wspólnikiem Johna
Vanderheydena, musiał przejąć
obowiązki nadzorowania
plantacji. Vanderheyden nie
usunął się całkowicie z
przedsiębiorstwa; założył firmę
do spółki z ojcem Haralda i był
do niej bardzo przywiązany.

- Jeszcze zdążę odpocząć, nie
pożyję przecież długo - zwykł
mawiać do tych, którzy namawiali
go do rezygnacji z interesów.

Harald Forst jeździł
codziennie samochodem na
plantacje. Leżały one daleko za
miastem, a ciągnęły się aż w
głąb gór, zajmując olbrzymie
obszary. Były podzielone na
rejony, nad każdym zaś rejonem
czuwał dozorca. Taki nadzór nie
był jednak wystarczający.
Krajowcy w Aczynie są wprawdzie
mniej leniwi niż inne plemiona
na Sumatrze, ale ich obyczaje
pozostawiają wiele do życzenia.
Mają głęboko zakorzenione
poczucie cudzej własności i
nigdy nie dopuszczają się
kradzieży, która na tej wyspie
uchodzi za najgorsze
przestępstwo i bywa surowo
karana. Pod tym względem Harald
nie miał więc trudności ze swymi
podwładnymi, a ponieważ
obchodził się z nimi dobrze i
łagodnie, oni odwzajemniali mu
się posłuszeństwem. Niestety,
stawali się często niewolnikami
powszechnego na Sumatrze nałogu
- palili opium.

Aczyńczycy są z natury powolni
i opieszali, ale Harald nie
pozwalał, by dozorcy karali ich
biciem, jak to było w zwyczaju
na innych plantacjach. Usiłował
zachęcić ludzi do pracy inaczej.
W nagrodę za dobre sprawowanie
urządzał im małe uroczystości,
czasem korzystał także z ich
wrodzonej skłonności do
zabobonów.

Krajowcy wierzą w istnienie
duchów i demonów, i aby obronić
się przed złą mocą noszą amulety
ze zwitków papieru, na których
są wypisane wersety z Koranu.
Harald Forst miał przy sobie
stale dużo tych amuletów, a
rozdawał je najgorliwszym
robotnikom, którzy cieszyli się
z tej nagrody jak małe dzieci.
Aczyńczycy lubili go i
szanowali, tylko na jego
plantacjach nie dochodziło do
rozruchów. Nieraz też robotnicy
zwierzali się Haraldowi ze swych
trosk, on zaś starał się pomagać
w miarę możności.

John Vanderheyden szczerze
podziwiał Haralda za tę rzadką
zdolność dogadywania się z
podwładnymi. Spory powstawały
jedynie wtedy, gdy na
plantacjach pojawiali się
ukradkiem handlarze opium.
Sprzedaż narkotyku była surowo
wzbroniona, ale co pewien czas
udawało się różnym podejrzanym
osobnikom przemycać niewielkie
ilości tej trucizny na
plantacje. Zazwyczaj wtedy
zdarzały się Haraldowi wielkie
nieprzyjemności.

Młody Forst mieszkał tuż obok
willi Vanderheydena. Jego ładny,
obszerny dom znajdował się w
ogrodzie wspólnika. Harald
mieszkał początkowo w domu
Vanderheydena, lecz po śmierci
jego żony musiał się
przeprowadzić - nie wypadało
przecież, by młodzieniec
przebywał pod jednym dachem z
dorastającą córką
współwłaściciela.

Katarzyna Vanderheyden - zwana
przez ojca "Katie" - była już
dorosłą i niepospolicie piękną
dziewczyną. W żyłach Katie
płynęło trochę portugalskiej
krwi odziedziczonej po matce.
Mieszane małżeństwo rodziców
odbijało się w specyficzny
sposób na charakterze córki.
Katie, z natury flegmatyczna,
miewała chwile, gdy ponosił ją
bujny, południowy temperament.
Holenderski spokój i zimna krew
znikały wtedy bez śladu, a Katie
zachowywała się, jakby ją opętał
jakiś zły duch. Wpadała w
szaloną złość, wybuchała gniewem
o lada drobnostkę, stawała się
gwałtowna wobec służby, dręczyła
najbliższe otoczenie, nie
wyłączając ojca, który ubóstwiał
swoją jedynaczkę. Jeden tylko
człowiek budził w niej lęk i
szacunek - Harald Forst.

Katie miała czternaście lat,
gdy Harald przyjechał na
Sumatrę. Wróciła właśnie z
Holandii, gdzie w słynnym
pensjonacie dbano o jej
nadwątlone zdrowie.
Przedwcześnie rozbudzona
dziewczynka zakochała się w
młodym, przystojnym mężczyźnie
od pierwszego wejrzenia. Już
wówczas niezłomnie postanowiła,
że Harald musi zostać jej mężem.
Przez całe lata dążyła do tego
wytrwale. Nie starała się
ukrywać swoich zamiarów i, ze
zdumiewającą w tym wieku
zalotnością, kokietowała młodego
Forsta. Harald odpłacał jej
jednak obojętnością, traktował
Katie jak dziecko i często
przekomarzał się z nią. Zalotów
nie brał nigdy na serio, po
prostu nie zwracał na nie uwagi
nawet wtedy, gdy z dziecka stała
się dorosłą panienką. Katie była
bardzo piękna, ale nie działała
na niego w taki sposób, jak się
spodziewała i pragnęła.

Zalotnica starała się
wprawdzie ukryć przed Haraldem
swe liczne wady, lecz nie była
tego typu kobietą, która mogłaby
zdobyć serce młodzieńca. Jej
ukochany nie zdawał sobie sprawy
z faktu, że jest Petruccim,
który może poskromić tę
popędliwą Katie. Jeśli się
przypadkowo zdarzyło, że był
świadkiem jednego z jej
namiętnych wybuchów,
wystarczało, aby na nią spojrzał
swymi stalowymi oczyma, a
uspokajała się natychmiast.
Rzadko zresztą wpadała w złość w
jego obecności; usiłowała się
zwykle pohamować, tak że młody
człowiek nie miał pojęcia o jej
charakterze. Wiedziała, że
Harald nie znosi porywczych,
nieopanowanych ludzi, a
zwłaszcza kobiet, toteż
usiłowała zataić przed nim
wrodzoną zapalczywość - z
żelazną konsekwencją dążyła do
zdobycia jego serca i nazwiska.

Być może większą rolę niż
miłość grał w tym wypadku upór,
którego Katie miała aż w
nadmiarze. Nęciło ją zwykle to,
czego nie mogła od razu
otrzymać, cechował ją duży
pociąg do rzeczy zakazanych.
Gdyby Harald się w niej zakochał
i okazywał jawnie swą miłość,
prawdopodobnie uczucie Katie
znikłoby bardzo szybko;
przestałoby jej zależeć na
zdobyciu zakazanego owocu. Ale
Harald trwał w obojętności, czym
mimowolnie podsycał pragnienie
dziewczyny. Jego dobroduszny,
trochę lekceważący ton
doprowadzał ją do pasji,
wywoływał wybuchy wściekłości,
które czasami wyładowywała także
na obiekcie swej adoracji. W
takich wypadkach jednak Harald
szybko i energicznie uspokajał
popędliwą kokietkę.

Największe fale gniewu
przelewała Katie na służbę,
którą karała biciem przy
najmniejszym nawet uchybieniu.
Gdy wybuch mijał, dziewczynę
dręczyło poczucie winy, toteż
obsypywała pokrzywdzonych
podarunkami, pragnąc wynagrodzić
cierpienie, które zadawała tak
beztrosko. Nie potrafiła jednak
zatrzeć w pamięci służby śladów
niesprawiedliwej kary, bicia i
ubliżania - a krajowcy nigdy jej
tego nie zapomnieli.

Pan Vanderheyden starał się
spełniać wszystkie zachcianki i
kaprysy córki, niektóre nawet
uprzedzał. Od pewnego czasu
wiedział, że Katie pragnie
poślubić Haralda. On sam byłby
szczęśliwy, gdyby młody człowiek
został jego zięciem. Cenił go i
szanował, wiedział, że Katie
zyskałaby w nim mądrego i
poważnego opiekuna, a taki
związek przyniósłby firmie wiele
korzyści.

Śledził bacznie zachowanie
Haralda wobec jedynaczki i z
dnia na dzień coraz bardziej się
niecierpliwił. Nie chciał się
wtrącać do uczuć ani
przyspieszać finału, czując, że
wszystko powinno ułożyć się
samo. Harald jednak nie zdradzał
najmniejszych chęci oświadczenia
się Katie.

A rzecz miała się zgoła
inaczej. Młody Forst nie myślał
jeszcze w ogóle o małżeństwie.
Kobiety go nie interesowały.
Miał już co prawda za sobą kilka
flirtów i przelotnych miłostek,
lecz dotąd nie spotkał takiej,
która obudziłaby w nim szczerą,
głęboką miłość. Nosił w sercu
ideał kobiety, podobny do
ukochanej matki. Marzył o tym,
by jego towarzyszka życia miała
wszystkie jej zalety, a przede
wszystkim spokój, dobroć i
czułość. Katie Vanderheyden nie
była z pewnością istotą, która
ucieleśniała ów ideał, choć
starała się zawsze pokazać
Haraldowi z najlepszej strony.

Ostatnio młody Forst zaczął
zwracać uwagę na to, że Katie mu
wyjątkowo sprzyja. Uważał to za
przelotny kaprys rozpieszczonego
dziecka, jednakże doznawał
uczucia lekkiego niepokoju,
ilekroć spostrzegł, jak wielki
żar płonie w oczach dziewczyny.
Wtedy też powziął postanowienie,
że wyjedzie na kilka miesięcy do
kraju. Czuł, że musi na pewien
czas zmienić klimat, zobaczyć
wreszcie ojczyznę, za którą
bardzo tęsknił. Zbliżały się
właśnie święta Bożego
Narodzenia, Harald zaś śnił po
nocach o śniegu i lodzie, o
przystrojonych choinkach i
dźwięku wigilijnych dzwoneczków.
W duszy młodzieńca raz po raz
odzywała się tęsknota za krajem,
myślał o tym, by się zwolnić na
kilka miesięcy, powrócić do domu
rodzinnego, nacieszyć się
bliskimi sobie ludźmi.

Na sześć tygodni przed owym
dniem, gdy Marlena obchodziła
uroczyście rocznicę swego
przybycia do domu Forsta, on sam
powracał właśnie do ojczyzny,
znużony trudem nadzorowania
plantacji.

Gdy samochód zatrzymał się
przed małym domkiem, spowitym w
bujne kwiecie, Harald spojrzał
nagle na dom Vanderheydenów. Na
werandzie stała Katie,
przechylając się przez
balustradę. Tego dnia upał dał
się we znaki wszystkim, toteż
dziewczyna dla ochłody, miała na
sobie strój krajowców - sarong i
kabaję. Na bose nóżki nałożyła
jedynie lekkie, prześliczne
pantofelki. W takim ubraniu nie
ośmieliła się wybiec mu na
spotkanie, ale skinęła ręką,
dając znak, by się przybliżył.
Harald marzył o chłodnej
kąpieli, chciał też zmienić
zakurzone ubranie, ale
spełniając życzenie podszedł do
dziewczyny i przez balustradę
uścisnął jej rękę.

Katie pochyliła się i
spojrzała na niego swymi
ciemnymi oczyma, w których
płonął niecierpliwy ogień.

- Tak długo pana nie było,
panie Haraldzie - rzekła.

Nigdy jeszcze nie wydawała mu
się tak piękna, jak w tej
chwili. Pierwszy raz widział ją
w tym zachwycającym stroju. Jej
twarz zbladła nieco ze
wzruszenia, a przejrzysty sarong
kazał się domyślać idealnie
pięknych kształtów dziewczyny.
Rozchylona na piersi kabaja
odsłaniała skrawek alabastrowego
ciała, z włosów zaś unosiła się
woń, która na moment wprowadziła
go w stan dziwnego oszołomienia.
Po raz pierwszy patrzył na Katie
jak mężczyzna, który stoi przed
czarującą, powabną kobietą.
Ogarnęła go nagle chęć, by
pochwycić ją w objęcia i
przycisnąć usta do jej
purpurowych warg.

Była to krótka chwila
zmysłowego pożądania, lecz Katie
dostrzegła natychmiast, że jej
czar zaczął na niego działać. Ze
świadomą zalotnością zrzuciła
kabaję.

- Upał jest nie do zniesienia!
Wyobrażam sobie, jaki pan musi
być zmęczony, a kurz też dał się
panu we znaki. Proszę się
przebrać i przyjść do nas.
Wypijemy razem herbatę. Ojciec
lada chwila przyjedzie do domu -
rzekła, opierając nagie ramię o
balustradę.

Harald utkwił wzrok w jej
białym, kształtnym ramieniu,
walcząc z szaloną chęcią, aby go
dotknąć ustami. Miał wrażenie,
że poraziła go iskra
elektryczna. Z trudem oderwał
oczy od cudnego, jasnego widoku.
Odetchnął ciężko i cofnął się o
krok.

- Tak, panno Katie, pójdę się
przebrać, a potem wrócę na
herbatę - wyszeptał i odszedł
spiesznie, ratując się ucieczką
przed samym sobą.

Harald wrócił do domu i
natychmiast udał się do
łazienki. Przy kąpieli, jak
zwykle, pomagał mu służący.
Młody Forst wszedł do murowanego
basenu, a służący polewał go
zimną wodą z wiaderka. Woda
spływała na cementową posadzkę i
ściekała przez specjalny zlew do
ogrodu, gdzie wchłaniały ją
spragnione wilgoci rośliny.

Gdy młodzieniec w chwilę potem
przeszedł do sąsiedniego pokoju,
aby się przebrać, krótkotrwałe
odurzenie zupełnie już minęło.
Uśmiechnął się pobłażliwie sam
do siebie na myśl o tym, że tak
łatwo poddał się urokowi białego
ramienia i purpurowych
dziewczęcych warg.

Potem jednak wpadł w zadumę.
Po raz pierwszy zadał sobie
pytanie, czy nie byłoby lepiej,
gdyby ożenił się z Katie
Vanderheyden. Po śmierci
wspólnika bez żadnych kłopotów
przejąłby firmę, a wszystko
zostałoby tak, jak teraz.
Przychodziły mu do głowy jeszcze
inne korzyści płynące z tego
związku. Był już właściwie w
wieku, kiedy myśli się o
małżeństwie - miał trzydzieści
trzy lata. Chciał, aby o jego
postanowieniu zadecydowały nie
zmysły, lecz rozum, a wydawało
mu się, że postąpi bardzo
rozsądnie, jeśli ożeni się z
córką wspólnika. Dotąd nie
myślał o tym, przede wszystkim
dlatego, że Katie absolutnie nie
odpowiadała jego ideałowi.

"Cóż - dumał - mało jest
przecież śmiertelników, którym
udaje się znaleźć w życiu
wymarzony ideał. A trzeba
przyznać, że Katie jest piękną i
wyjątkowo uroczą dziewczyną.
Nigdy nie będzie przyjaciółką
ani wierną towarzyszką w doli i
niedoli, ale może w ogóle nie ma
takich kobiet..."

Harald doszedł do wniosku, że
kobieta nie potrafi wypełnić
życia mężczyzny, może być
jedynie zabawką w krótkich
chwilach upojenia, miłą
kochanką, gospodynią lub ozdobą
domu - niczym więcej. Jeśli umie
sprostać tym zadaniom, to
najzupełniej wystarczy. Sądził,
że Katie temu wszystkiemu
podoła. Miała drobne przywary -
nie znał ich wszystkich - lecz z
czasem się ich pozbędzie. Czuł
się ponadto zwycięzcą, gdyż
tylko on potrafił okiełznać tę
małą złośnicę, rozpieszczoną
przez ojca jedynaczkę. Była
piękna, godna pożądania, czego
dziś doświadczył osobiście.
Dotychczas widywał jedynie
kobiety krajowców w sarongach,
ale nigdy nie przykuły jego
spojrzenia tak jak Katie.

Po części z gniewem, po części
ze śmiechem machnął ręką,
usiłując skierować swe myśli na
inne tory, lecz ciągle widział
przed oczyma mleczne ramię i
białą, smukłą szyję dziewczyny.

Kiedy opuszczał dom, doznał
wrażenia, jakby wychodził
naprzeciw swemu przeznaczeniu.
czuł, że gdyby teraz pozostał
sam na sam z Katie, poddałby się
bez reszty jej urokowi. Chciał z
tym walczyć, ale jeszcze większa
siła ciągnęła go w tamtą stronę.

W białym ubraniu, jakie się
nosi zazwyczaj w krajach
zwrotnikowych, wyglądał tak, że
mógł podbić serce każdej
kobiety. Jego wysoka, smukła
postać, pewny chód, sprężyste
ruchy miały w sobie coś
imponującego, toteż przyciągały
wiele kobiecych spojrzeń.
Ciemne, faliste włosy ocieniały
wysokie czoło, a głęboko
osadzone, stalowe oczy
błyszczały jasno, odbijając się
od brunatnej, ogorzałej twarzy.
Kształtny nos i wąskie wargi
zdradzały szlachetną rasę.
Zaciśnięte usta, a także
podbródek świadczyły o
niezłomnej woli, z oczu zaś
tryskała odwaga i energia.

Harald Forst był młodzieńcem o
pociągającej powierzchowności i
mógł podobać się kobietom.

Mężczyzna szedł powoli,
ociągając się nieco, potem
jednak przyspieszył kroku,
ujrzawszy nadjeżdżający
samochód. Podniósł wzrok i
dostrzegł pana Vanderheydena.
Odetchnął z ulgą - tego dnia nie
groziło mu już niebezpieczeństwo
ze strony Katie. Ucieszył się,
nie chciał bowiem działać pod
wpływem emocji, pragnął
dokładnie przeanalizować swe
uczucia.

Zbliżył się do willi w
momencie, gdy służący wynosili z
samochodu Vanderheydena,
spoczywającego w swoim fotelu.
Jeden ze służących ustawił wózek
na werandzie. Drewniany,
parterowy dom wsparty był na
kamiennym fundamencie. Ze
wszystkich stron otaczała go
szeroka weranda, pokryta dachem,
który opierał się na smukłych
kolumnach z malowanego drewna.

Vanderheyden mógł się
swobodnie poruszać na swym wózku
po wszystkich pokojach i
werandzie, rozsuwając szerokie
kotary, które wiodły na
korytarz. Jedynie w sypialniach
pozostawiono drzwi.

Harald i stary Vanderheyden
przywitali się serdecznie
uściskiem ręki, zajęli miejsca
na werandzie, a potem rozpoczęli
rozmowę o interesach. Niebawem
przyłączyła się do nich Katie,
którą zdobiła biała sukienka
europejskiego kroju. Dziewczyna
wyglądała uroczo, choć w jej
zachowaniu nie było wrodzonej
wytworności. Chłodna biel sukni
nieco otrzeźwiła Haralda.

Gdy jednak siedzieli przy
stole, Forst co chwila rzucał
przelotne spojrzenie na Katie i
za każdym razem spotykało się
ono z jej płonącymi oczyma.

Trzy służące Vanderheydenów
zaczęły roznosić herbatę,
ciastka, owoce, papierosy i
cygara. Miały na sobie tylko
sarongi, które spływały w
miękkich fałdach. Harald
przyglądał się zręcznym i
zwinnym ruchom młodych
dziewcząt, lecz nie budziły w
nim takich uczuć, jak Katie.

Młodzieniec pogrążył się w
zadumie. Po herbacie panowie
zapalili cygara, a Katie
poprosiła, by Harald przypalił
dla niej papierosa. Zalotnym
ruchem przysunęła się do niego,
rozchylając purpurowe wargi, aby
mógł włożyć jej do ust
zapalonego papierosa. Forst czuł
na sobie jej wzrok, pełen
pożądania i tęsknoty. Miał
wrażenie, że krew coraz szybciej
krąży mu w żyłach.

Westchnął cicho, zaczął się
już przyzwyczajać do myśli, że
Katie zostanie jego żoną. Był
młody, zdrowy, zbrzydła mu
samotność. Nie kochał Katie, ale
wiedział, że jest jedyną
kobietą, którą mógłby tu
poślubić.

Rozmyślając o tym rozmawiał
dalej o interesach z
Vanderheydenem. Katie wyraźnie
się nudziła. Mocno nadąsana
wstała od stołu i usiadła na
bujanym fotelu. Harald śledził
ją wzrokiem, z upodobaniem
przyglądał się jej smukłej
sylwetce.

"Jest piękna - myślał. -
Bardzo młoda. - Można ją
wychować, zrobić z niej idealną
towarzyszkę życia." Z uśmiechem
spoglądał na nadąsaną dziewczynę
i miał właśnie zamiar sprowadzić
rozmowę na inne tory, aby jej
sprawić przyjemność, gdy nagle
usłyszał głos wspólnika.

- Najwidoczniej starzeję się,
bo zapomniałem na śmierć, że mam
dla pana list. Nadszedł dziś
rano. Jest to poczta prywatna,
choć pismo wskazuje na naszego
prokurenta z Hamburga. Proszę...

Harald spojrzał tylko na
kopertę, po czym schował list do
portfela.

- Niech go pan przeczyta. Nie
będziemy panu przeszkadzać.

Młodzieniec pokręcił głową.

- To nic pilnego. Chodzi na
pewno o kwartalne sprawozdanie o
poczynaniach mojej pupilki.
Donosi mi szczegółowo, co
słychać u małej Marleny
Lassberg. Jej opiekunka, pani
Darlag, nie ma wprawy w pisaniu
listów. Przeczytam to potem.

Katie parsknęła śmiechem.

- Jak to możliwe, panie
Haraldzie? Ma pan pupilkę?

- Dlaczego to panią tak
śmieszy, panno Katie?

- Pan jest przecież młody.
Żeby mieć pupilkę, trzeba być
siwym, zgrzybiałym staruszkiem.

- Czyżby pani zapomniała, że
opowiadałem już kiedyś tę
historię?

Skinęła głową.

- Tak, wiem. Pamiętam coś
tam... Jakiś obowiązek... Musiał
się pan komuś odwdzięczyć...

- Ależ to nie tylko obowiązek,
Katie! Obiecałem memu wybawcy,
że zaopiekuję się jego córeczką
i wychowam ją w swym domu jak
własną siostrę. Honor nakazywał
mi dotrzymanie obietnicy danej
umierającemu!

- Tak, tak, pamiętam. Czy
pańska pupilka jest ładna?

Spostrzegł w jej oczach błysk
zazdrości, więc zaśmiał się
serdecznie.

- Wydaje mi się, że nie.

- Czy pan jej w ogóle nie zna?

- Widziałem Marlenę dwa razy w
życiu. Przywiozłem ją do
Hamburga, a potem zobaczyłem ją
na pogrzebie matki, przed
wyjazdem do Kota Radża.
Sprawiała wrażenie smutnej i
zmartwionej. Mizerna i blada,
chodziła z wiecznie zapłakanymi
oczyma.

- Ile miała lat?

- Chyba czternaście czy
piętnaście.

- Wobec tego jest dziś starsza
ode mnie.

Harald spojrzał na nią
zaskoczony, potem lekko się
uśmiechnął.

- Rzeczywiście, z dzieci
wyrastają ludzie! Mała Marlenka
jest już z pewnością dorosłą
Marleną. Nigdy mi to nie wpadło
do głowy. Jak ten czas leci!
Moja siostrzyczka będzie wkrótce
pełnoletnia.

- Stanie się dorosła?

- Tak, panno Katie. W duchu
myślałem o niej jako o podlotku.

- A co się stanie, gdy dojdzie
do pełnoletności? - spytała
Katie, przestając się bujać w
fotelu.

- Zostanie w moim domu -
odparł z powagą.

- Na zawsze? - zawołała Katie
ze zdumieniem.

- Dopóki nie wyjdzie za mąż.

- A jeśli jest brzydka i nikt
jej nie zechce?

- Pozostanę nadal jej
opiekunem.

- Nawet wtedy, gdy powróci pan
na stałe do kraju?

- Oczywiście, przecież moja
siostra przebywałaby w moim
domu, a Marlena jest jakby moją
siostrą.

- O Boże, ale pan sobie
skomplikował życie! Będzie pan
dźwigał okropny ciężar!

Harald zmarszczył czoło.

- Nigdy o tym nie myślałem
jako o ciężarze. Zobowiązałem
się spłacić dług wdzięczności
wobec jej ojca, który uratował
mi życie.

- Brawo, brawo, panie
Haraldzie! - wtrącił
Vanderheyden.

Katie zauważyła, że panowie
chcą kontynuować rozmowę o
interesach, ale postanowiła, że
nie dopuści do tego.

- Niech mi pan poda jeszcze
jednego papierosa! - zawołała
zniecierpliwiona.

Harald podszedł do niej z
otwartą papierośnicą.

- Zapalonego! - rozkazała,
nadąsana.

Spojrzał na nią rozbawiony.

- Jak mówi grzeczne dziecko? -
spytał żartobliwie.

- Nie jestem dzieckiem! -
krzyknęła urażona Katie.

- Aha! Jak zatem mówi dobrze
wychowana dorosła panienka? -
spytał, patrząc jej przeciągle w
oczy.

Zamigotał w nich figlarny
płomyk. Złożyła usta jak do
pocałunku.

- Proszę mi wsunąć do buzi
zapalonego papierosa - rzekła
niczym posłuszne dziecko.

Uwierzył w jej uległość, jakby
nie dostrzegł w słowach
kokieterii. Zapalił papierosa i
wsunął między rozchylone wargi.
Wyglądała w tej chwili
nadzwyczaj ponętnie, leżała
bowiem w fotelu przeciągając się
jak kotka. Harald pochwycił
nagle jej rękę i przycisnął do
ust.

Katie spłonęła rumieńcem. Po
raz pierwszy okazał jej taką
galanterię. Uniosła się na
poduszkach i posłała mu
powłóczyste spojrzenie spod
długich rzęs. Wtedy pogłaskał
pieszczotliwym ruchem jej czoło
i policzek, po czym wrócił na
dawne miejsce przy stole. Na
jego ustach pojawił się uśmiech.
Uświadomił sobie teraz, że Katie
go kocha.

John Vanderheyden obserwował z
daleka tę scenkę. Oczy starego
pana zajaśniały zadowoleniem.
Chwała Bogu - nareszcie jakiś
znak, że Harald Forst nie jest
zupełnie obojętny na wdzięki
ukochanej jedynaczki...

Wkrótce potem młody człowiek
pożegnał się, ale miał wrócić na
kolację, ponieważ wszystkie
posiłki, z wyjątkiem pierwszego
śniadania, jadł z rodziną
Vanderheydenów.

Przy pożegnaniu uścisnął
serdecznie rękę Katie.

- Czy jutro znowu pojedzie pan
na plantacje? - spytała
dziewczyna.

- Nie, panno Katie, jutro mam
do załatwienia kilka spraw w
Oleh_loh, a potem pojadę do
wolnego portu na wyspie Wei.

- Czy popłynie pan żaglówką?

- Jeśli wiatr będzie pomyślny,
a jeśli nie - przyjadę do
Oleh_loh pociągiem, stamtąd zaś
promem do portu.

Spojrzała na niego prosząco.

- Niech pan popłynie żaglówką
i weźmie mnie ze sobą.

- W tym upale bardzo się pani
zmęczy.

- Na wodzie upał nie jest
straszny. Mam taką ochotę na
wycieczkę...

- Dobrze, jeśli się zdecyduję
na żaglówkę, zabiorę panią.

Klasnęła w dłonie jak mała
dziewczynka.

- Bardzo się cieszę! W domu
jest nudno, gdy nie ma pana i
tatusia.

Uśmiechnął się i skinął głową.

- Rzeczywiście, pani życie
tutaj nie jest szczególnie
urozmaicone.

Westchnęła z żalem.

- Ach, niestety! Jestem tu
taka samotna. Od czasu do czasu
przychodzi Nefroner Grodendahl i
opowiada mi najstarsze plotki z
Kota Radża. Jeszcze rzadziej
bywa u nas Juffroner Neels,
który mnie zanudza zwierzeniami
o swej piątej nieszczęśliwej
miłości do jakiegoś urzędnika
państwowego. Nawet na
nielicznych przyjęciach
towarzyskich nie zdarza się nic
ciekawego.

Pogłaskał ją po włosach.

- Ma pani rację. Życie nie
jest tu przyjemne. Wszyscy myślą
tylko o zarabianiu pieniędzy i
nie interesują się czym innym.
Wobec tego zabiorę panią ze
sobą.

Harald rozumiał Katie. Za nic
w świecie nie mogła prowadzić
takiego trybu życia. Dotąd
jednak nie skarżyła się nigdy,
że ta wieczna bezczynność ją
nudzi, zdawało się, że właśnie
takie życie jej odpowiada.

Ale tak właśnie było. Katie
najchętniej wyciągała się na
leżaku, oddając się marzeniom.
Ochota na przejażdżkę z Haraldem
zbudziła się w niej nagle i
niespodziewanie.

Z błyskiem w oczach śledziła
młodego człowieka, który szedł
do swojego domku przez bujny,
tonący w kwiatach ogród.
Siedziba Haralda była wiernym
odbiciem willi Vanderheydenów,
lecz składała się zaledwie z
pięciu pokojów, podczas gdy dom
wspólnika miał ich pięciokrotnie
więcej. Katie długo patrzyła na
wysmukłą postać ukochanego.
Odwróciła się dopiero wtedy, gdy
młodzieniec znikł za drzewami.
Dziewczyna westchnęła głęboko.

Mijnheer Vanderheyden
przyjrzał się córce z
tkliwością.

- Czemu tak wzdychasz,
kochanie? - spytał z uśmiechem.

- Przecież wiesz, tatusiu!
Harald Forst musi zostać moim
mężem!

- Nie mam nic przeciwko temu,
Katie. To dzielny, szlachetny
człowiek.

- Właśnie dlatego pragnę go
zdobyć! Ale on się zbyt długo
zastanawia. Zaczynam już tracić
cierpliwość. Jeśli będzie się
ociągał, ty musisz z nim
pomówić.

- Tak, ojczulku! Daj mu do
zrozumienia, żeby przestał mnie
dręczyć.

John Vanderheyden był gotów
dać swej córce gwiazdkę z nieba,
ale wzdragał się na myśl o
rozmowie z Haraldem.

- Tego nie mogę zrobić,
Katie... Tu chodzi o twoją dumę.
Musisz uzbroić się w
cierpliwość. Miałem wrażenie, że
dziś był bardzo czuły...

- Ty to także zauważyłeś,
ojczulku? Dzisiaj był inny niż
zazwyczaj. Ja sama wolałabym,
aby obyło się bez tej rozmowy.

- A widzisz, kochanie! Córka
Vanderheydena nie ma potrzeby
narzucać się mężczyźnie.

- Masz rację. Wiesz, przed
twoim powrotem była taka chwila,
że Harald chciał mnie pocałować.
Tak mi się wydawało. Znalazłam
sposób na to, by mu się podobać.
Jeśli jutro podczas wspólnej
jazdy nie oświadczy mi się,
zastosuję inną metodę.

- O czym myślisz, Katie?

Zaśmiała się krótko, a oczy
jej zalśniły.

- Ubiorę się tak jak dzisiaj,
w sarong. Bardzo mu się
podobałam.

- Widział cię w sarongu? -
spytał ojciec, niemile
zaskoczony.

- Tak, przy takim upale
musiałam założyć sarong. Harald
wracał z plantacji i zobaczył
mnie na werandzie. Rozmawialiśmy
przez chwilę. W jego oczach
dostrzegłam zachwyt: powiedz,
ojczulku, jestem piękna, prawda?

Ojciec spojrzał na nią czule i
podjechał w swym fotelu na
kółkach.

- Jesteś moim ślicznym,
kochanym dzieckiem! Gdy już
zostaniesz żoną Haralda Forsta,
będę mógł spokojnie zamknąć
oczy. Pod jego opieką niczego ci
nie braknie.

Ujęła rękę ojca i przytuliła
do niej policzek.

- Nie, nie umieraj, ojczulku!
Nikt nie będzie mnie tak kochał
jak ty!

Słowa te zdradzały naiwny
egoizm Katie. Ojciec był jej
potrzebny, kochał ją i pieścił.
John Vanderheyden ucieszył się
jednak, że córka darzy go takim
uczuciem. Dawniej ponosił
wielkie ofiary dla swej pięknej,
kapryśnej żony, teraz całą
miłość przelał na jedynaczkę.
Był jednym z tych dobrodusznych
mężczyzn, którzy ulegają
kobietom, choć nie brak im
odwagi i energii. Nie mógł
wyjechać z Katie do Europy,
gdzie niewątpliwie znalazłby
wielu konkurentów do ręki swej
pięknej i bogatej córki. Tu, na
Sumatrze, Harald wydawał mu się
najbardziej pożądanym zięciem.



* * *



Po przybyciu do domu Harald
usiadł na werandzie, położonej
po przeciwnej stronie od willi
Vanderheydenów. Lubił to
miejsce, tylko tutaj miał
poczucie odosobnienia i zupełnej
swobody. Ilekroć siadywał
naprzeciwko domu Vanderheydenów,
wszędobylska Katie nie
spuszczała go z oczu.

Położył się na trzcinowym
leżaku i polecił służącemu, aby
przyniósł przybory do palenia.
Przeciągnął się, czując
zmęczenie po pracowitym dniu. W
tym roku upał szczególnie dawał
się we znaki, żar lał się
niemiłosiernie z rozpalonego
nieba.

Harald palił cygaro,
wypuszczał kółka dymu i
rozmyślał o Katie. Z
rozmarzeniem wspominał tę
chwilę, gdy wsuwał jej papierosa
do ust. Była taka ponętna, taka
piękna! Ileż radości sprawiłoby
mu przebywanie z młodą, śliczną
istotą, którą można by wychować
i urobić na swoją modłę.

Przez chwilę pomyślał
rozsądnie. Co mu się stało?
Przez tyle lat widywał ją
codziennie i nie przyciągała
jego uwagi. I oto nagle zbudziła
się w nim ochota na małżeństwo.
Zastanowił się i doszedł do
wniosku, iż sprawiły to jego sny
o Gwiazdce, śniegu, tęsknota za
cichym szczęściem w gronie
rodziny. Wtedy też poczuł się
samotny, a kiedy w chwilę potem
ujrzał Katie, serce zabiło mu
mocniej.

"Powinienem się ożenić,
najwyższy czas!" - myślał
Harald.

Dlaczego nie miałby tego
zrobić? Na Sumatrze żyło
niewiele kobiet z Europy, a
większość to mężatki. Katie była
z nich bez wątpienia
najpiękniejsza. A może poczekać?
Wrócić do kraju i tam poszukać
żony? To nie takie łatwe. Czy
znajdzie kobietę, która
chciałaby z nim jechać na
Sumatrę i żyć w upalnym,
podzwrotnikowym klimacie? Nie,
nie, najlepiej ożenić się z
Katie. Kocha go, a to przecież
najważniejsze. Harald powoli
przyzwyczajał się do myśli, że
Katie zostanie jego żoną...

Siedział tak i dumał, aż
wreszcie przypomniał sobie o
liście Zeidlera. Wyjął go z
portfela i zaczął czytać:



"Drogi Panie Haraldzie!

Właśnie wysłałem sprawozdanie
i bilans kwartalny na adres
firmy w Kota Radża. Pragnę Panu
donieść słów parę o Pańskiej
pupilce, Marlenie. Czuje się
doskonale, jest zdrowa i wesoła,
a sprawił to fakt, że nie
stosowaliśmy się ściśle do
Pańskich życzeń. Przez pięć lat
zachowywałem milczenie, na jej
prośbę zresztą, lecz teraz czuję
się zmuszony powiadomić Pana, że
to ona od pięciu lat pomaga mi w
biurze i jest moją prawą ręką.
Zastępowała mnie podczas
choroby, choć nie chciała
przyjmować pensji, twierdząc, że
w Pańskim domu ma wszystko,
czego jej trzeba. Na razie
otworzyłem dla niej konto i
zapisuję sumę miesięcznego
wynagrodzenia na jej rachunek."



Harald doczytał do tego
miejsca, zerwał się i uderzył
pięścią w stolik tak, że o mało
go nie przewrócił. Zmarszczył
gniewnie czoło, widać ta
ostatnia wiadomość wyprowadziła
go z równowagi.

Jakże Zeidler mógł się zgodzić
na coś podobnego? Wiedział
przecież o obowiązkach Haralda
wobec Marleny.

Po chwili opanował gniew.
Zaczął znowu czytać. Stary
prokurent musiał dokładnie znać
charakter pracodawcy, skoro
dalej pisał:



"Wiem, że się Pan w tej chwili
na mnie gniewa, że nie może Pan
pojąć postępowania wbrew swojej
woli. Spróbuję jednak wyjaśnić
pobudki, które mną powodowały.
Po Pańskim wyjeździe Marlena
więdła jak kwiat bez rosy i
słońca. Zobaczyłem ją kiedyś
stojącą obok ogrodnika, który
szczepił róże. Spojrzała na mnie
z takim smutkiem, że nigdy już
nie zapomnę wyrazu jej oczu.
Nikt mnie tu nie chce, nikt nie
potrzebuje mojej pracy. Byłabym
szczęśliwa, gdybym znalazła
sobie jakieś zajęcie. Niech mi
pan pomoże! Muszę czuć, że
jestem pożyteczna - mówiła.
Poleciłem, aby nazajutrz stawiła
się w biurze. Powiedziałem jej
wówczas: Pan Harald nie życzy
sobie, żeby Pani pracowała, bo
przecież uważa Panią za swoją
siostrę. A Ona na to: Gdyby
Harald miał siostrę, która
chciałaby pracować, na pewno by
jej tego nie odmówił. Wiem, że
Harald życzy mi jak najlepiej,
ale nie może przecież
przypuszczać, iż tylko praca
przyniesie mi spokój i
zadowolenie. Niech mu Pan o tym
nie wspomina. Powiadomimy go
oboje, gdy wróci do Hamburga.
Zgodziłem się. Wiem, że i Pan by
się zgodził. Marlena pracuje w
moim pokoju, zajmuje miejsce
przy Pańskim biurku. Jest
pojętną urzędniczką, a my
wszyscy mamy z niej pociechę.
Jej pogodny nastrój i radość
sprawiają, że inni biorą z niej
przykład. Niech się Pan na nas
nie gniewa. Efekty są widoczne
na pierwszy rzut oka. Pańska
pupilka rozkwitła, czuje się
świetnie, a jej uśmiechnięta
twarz napawa nas dumą i
radością. Przekona się Pan o tym
po powrocie do Hamburga. Czekamy
na Pana niecierpliwie. Przesyłam
serdeczne pozdrowienia.



Serdecznie oddany

Henryk Zeidler"





Harald odłożył list i zamyślił
się. Gniew pierzchnął bez śladu,
na jego twarzy malowało się
jedynie zdumienie. Marlena, jego
mała siostrzyczka Marlena, to
szczupłe dziecko o bladej
twarzyczce zniweczyło jego
wszystkie plany. Nie chciała
bezczynnie siedzieć w domu,
pracowała w firmie "Forst i
Vanderheyden", pracowała dla
niego! Duma nie pozwalała jej
przyjmować dobrodziejstw od
dłużnika ojca. Sama chciała
sobie wywalczyć prawo do życia
pod jego dachem. Jak jednak mógł
okazać jej wdzięczność, skoro
wytrąciła mu broń z ręki...

Początkowo złościł się na
Marlenę, ale potem pomyślał, że
i on jest człowiekiem, który nie
potrafiłby żyć bez pracy.
Rozumiał to pragnienie, pojmował
jej dumę, choć nie trafiało mu
to do przekonania, że takie
uczucia mogły się zrodzić w
duszy młodej dziewczyny. W końcu
jednak zgodził się ze zdaniem
Zeidlera.

Przez chwilę pogrążył się w
zadumie. Próbował sobie
wyobrazić, jak Marlena teraz
wygląda. Wyrosła zapewne na
bladą panienkę, pozbawioną
wdzięku i urody. Kiedy ją
widział, sprawiała wrażenie
istoty godnej pożałowania.
Harald wątpił, czy się zmieniła.
Pomyślał, że będzie jej trudno
znaleźć męża. Da jej przyzwoitą
wyprawę i posag, ale brzydkie
dziewczęta mają kłopoty z
zamążpójściem.

Powoli zapadała cicha noc
podzwrotnikowa, na niebie
wschodziły pierwsze gwiazdy.
Haraldowi wydawało się, że widzi
przed sobą Jana Lassberga,
bladego, w okrwawionym mundurze.
Leżeli obok siebie w polowym
lazarecie, gdy Harald uścisnął
dłoń umierającego, dziękując mu
za ocalenie. Wtedy Jan Lassberg
otworzył ogromne, szare oczy,
płonące mocnym blaskiem. Na jego
ustach pojawił się uśmiech,
pełen tkliwości i dobroci.

- Nie dziękuj mi, kolego,
spełniłem swój obowiązek. Nie
umrę nadaremnie. Lekarz powiada,
że pan będzie żył, to mnie
cieszy. Jedno tylko nie daje mi
spokoju...

- Co takiego? Może ja mógłbym
pomóc? - zapytał Harald.

- Mam dziecko... małą
córeczkę... kocha mnie nad
życie. Moja śmierć sprawi jej
wielki ból. Kolego, przekaż jej
pozdrowienia! Adres znajdziesz w
moim portfelu... A potem...
niech się pan nią zajmie... Nie
mogłem jej wiele zostawić...
niech nie cierpi niedostatku...
moja biedna, maleńka Marlenka...

- Daję słowo honoru, że
zaopiekuję się małą. Zawiozę ją
do domu rodziców, będzie się
wychowywała u mojej matki, a ja
będę ją uważał za siostrę...

Wtedy rysy konającego
rozjaśniły się uśmiechem
szczęścia.

- To dobrze... dziękuję,
kolego... dziękuję... Teraz mogę
umrzeć spokojnie... Proszę
pozdrowić ją ode mnie.

Były to ostatnie słowa Jana
Lassberga. W chwilę potem już
nie żył.

Za każdym razem ogarniało
Haralda wzruszenie, gdy o tym
wspominał. I teraz wydawało mu
się, że czuje na sobie
spojrzenie Jana Lassberga.
Marlena miała te same szare
oczy, patrzyła na Haralda
błagalnie, gdy przyniósł jej
wieść o śmierci ojca.

- Umarł jak bohater, jak
człowiek szlachetny i honorowy -
odpowiedział, a wtedy szare oczy
dziewczynki zalśniły jasnym
blaskiem.

Tak, mała Marlena miała
piękne, szare oczy, które jednak
zgasły niepostrzeżenie w jej
bladej, mizernej twarzy. Zadawał
sobie pytanie, czy uczynił
wszystko, co powinien?

Zastanowił się przez chwilę.
Tak, zrobił wszystko, co było w
jego mocy. Musiał wprawdzie
wyjechać i nie mógł zabrać jej
ze sobą - pewnie nie zniosłaby
tutejszego klimatu - zapewnił
jej jednak dobrą opiekę. Dzięki
niemu wiodła beztroskie życie,
posyłał do niej krótkie kartki,
pytając o życzenia. Zapomniał
tylko o jednym, o tym, że
dorosła, że z dziecka
przeistoczyła się w kobietę.
Miała swoje duchowe potrzeby,
upodobania, ale on nigdy nie
interesował się jej rozwojem
wewnętrznym. Nie mógł sobie tego
wybaczyć. Postanowił, że napisze
do niej długi list. Chciał ją
teraz lepiej poznać, zbliżyć się
duchowo. Tak, jeszcze dziś do
niej napisze. Ma właśnie
odpowiedni nastrój. Teraz musi
jeszcze iść na kolację, ale
zaraz po powrocie zasiądzie do
pisania.

Zerwał się tak szybko z
miejsca, że aż wstrząsnął nim
dreszcz. Temperatura gwałtownie
się obniżyła, zbliżała się
chłodna noc. Poszedł do pokoju,
żeby się przebrać do kolacji.

W willi już czekano. Spóźnił
się trochę, za co przeprosił
gospodarzy. Wreszcie zasiedli do
stołu.

Podczas kolacji Katie stroiła
zalotne minki do Haralda, on zaś
uśmiechał się od czasu do czasu.
Dziewczyna podobała mu się coraz
bardziej, zwłaszcza że podjął
już decyzję o poślubieniu jej.

Po skończonym posiłku Harald
wstał i pożegnał się, nie
zważając na uporczywe prośby
Katie, która chciała się nim
jeszcze nacieszyć. Zazwyczaj
zostawał blisko godzinę po
kolacji, ale tym razem
oświadczył, że ma ważne listy do
napisania.

- Do kogo będzie pan pisał,
panie Haraldzie? - spytała
nadąsana Katie.

- Do Marleny, panno Katie.

- Czy nie może pan tego
odłożyć do jutra?

- Nie mogę. Chcę, aby list
odszedł jutro, najbliższym
parowcem.

I Harald nie pozwolił się
zatrzymać. Napisał do Marleny
bardzo serdeczny list, niczym
czuły brat do ukochanej
siostrzyczki.



* * *



Marlena i prokurent Zeidler
przeglądali korespondencję. Przy
okazji omówili parę istotnych
spraw. Kilka godzin zeszło im na
gorliwej pracy. Raz po raz
Marlena podnosiła wzrok i
przyglądała się bukietowi
bladoróżowych kwiatów, które
stały na biurku.

Kiedy przyniesiono pocztę z
Sumatry, Marlena z bijącym
sercem spoglądała na listy,
które woźny położył na biurku
pana Zeidlera.

- Oto list, panno Marleno -
rzekł nagle Zeidler. - Harald
napisał tym razem oddzielnie do
mnie i do pani...

Wręczył Marlenie kopertę,
dziewczyna zaś zbladła, a potem
spojrzała trwożliwie na
starszego pana.

- Niech się pani tak nie
denerwuje! Oboje mamy czyste
sumienie. Proszę, niech pani
przeczyta.

- Odłożę to na później -
odparła. - Może są w nim surowe
wyrzuty, wolę go przeczytać w
domu. Ze strachem myślę o treści
tego listu.

- Nie ma powodu do obaw, ale
rozumiem, że pragnie pani
otworzyć go i przeczytać w
samotności. Może już pani pójść
do domu...

- O nie, nie wyjdę z biura
przed czasem! Poczekam do
obiadu.

- Pozwoli pani, że ja
przeczytam list do siebie.
Przekonamy się, czy bardzo się
na nas gniewa.

Pan Zeidler szybko przejrzał
list i z uśmiechem podał go
Marlenie.



"Drogi Panie!

Otrzymałem od Pana
korespondencję prywatną i
zapewniam, że się nie gniewam.
Wyrzucam sobie, iż do tej pory
nie troszczyłem się o potrzeby
duchowe Marleny, pragnę jednak
naprawić swój błąd. Nawet nie
myślałem o tym, że przestała być
dzieckiem, toteż bardzo mnie
cieszy pańskie postanowienie.
Pańska pochlebna o niej opinia
szczerze mnie raduje, ale
przyznam szczerze, iż nie
spodziewałem się niczego innego.
Kto miał takiego ojca, musi być
wartościowym człowiekiem. Pragnę
jeszcze dodać, że noszę się z
zamiarem przyjazdu do Hamburga.
Na razie nie mogę ustalić
dokładnej daty, sądzę jednak, że
za kilka miesięcy uda mi się
zwolnić na jakiś czas. Mieliśmy
znów kilka wypadków przerzucenia
opium na plantacje, a zanim nie
wykryję sprawców, nie mogę się
stąd ruszyć. Podam Panu
oczywiście dokładny termin
swojego powrotu. Przesyłam
serdeczne pozdrowienia dla Pana
i Małżonki.



Szczerze życzliwy

Harald Forst"





Marlena doczytała do końca, po
czym podniosła wzrok na pana
Zeidlera. Jej oczy błyszczały
radośnie.

- Chwała Bogu! Już jestem
spokojna! Harald nie ma do nas
żalu.

- Podzielam pani radość, panno
Marleno! Możemy z czystym
sumieniem cieszyć się myślą o
jego powrocie.

- Niestety, nie przyjedzie tak
prędko - odparła z
westchnieniem. - Znów ma kłopoty
przez tę sprawę z przemytnikami
opium. Ach, gdybyż wreszcie
wykrył sprawców!

- To na pewno Chińczycy,
którzy stale uprawiają ten
proceder. Skupmy się jednak na
bilansie, nadesłanym z Kota
Radża.

Pan Zeidler wyjął z koperty
plik papierów, najpierw sam go
przejrzał, a potem podał
Marlenie. Praca jednak wyraźnie
jej nie szła, bo myśli wciąż
krążyły wokół listu od Haralda.
Kiedy nadeszła pora obiadowa,
Marlena pożegnała się z
Zeidlerem i szybkim krokiem
przemierzyła zaśnieżony ogród. W
przedpokoju spotkała panią
Darlag.

- Ach, panno Marlenko, prałam
dziś bieliznę, więc obiad będzie
trochę później. Czy poczeka pani
jeszcze chwilę?

- Ależ oczywiście! Pójdę do
swojego pokoju i odpocznę
trochę. Niech się pani nie
spieszy. Obiad można podać za
kwadrans.

- Doskonale. Za piętnaście
minut każę podać do stołu.

Marlena skinęła głową i po
szerokich schodach wbiegła na
pierwsze piętro, gdzie
znajdowały się jej pokoje. To
miejsce wyznaczyła dla niej
matka Haralda. Apartament
składał się z sypialni oraz
buduaru z głęboką niszą przy
oknie.

- Bywają chwile, gdy człowiek
musi się odseparować od innych.
Trzeba mieć swój własny kącik -
powiedziała wtedy ta zacna,
rozsądna kobieta.

Marlena mogła korzystać ze
wszystkich pomieszczeń w domu.
Jedynie pokoje Haralda, położone
na parterze, były zamknięte na
czas jego nieobecności.

Dziewczyna usiadła na fotelu w
niszy. Przez chwilę siedziała
bez ruchu, trzymając w ręku list
Haralda. Utkwiła wzrok w
fotografii brata, wiszącej na
przeciwległej, wąskiej ścianie.
Wyjęła ją kiedyś z albumu i
tutaj powiesiła. Ilekroć
odpoczywała na swym ulubionym
miejscu, jej oczy badały każdy
rys tej męskiej, energicznej
twarzy. Podobizna pochodziła z
czasów, gdy przywiózł Marlenę do
domu swojej matki.

Lubiła tę fotografię,
traktowała ją jak swego
zaufanego powiernika, któremu
się mówi o największych
sekretach. Serce Marleny od
dawna należało do Haralda.
Obdarzyła go zaufaniem już przy
pierwszym spotkaniu, gdy
przyjechał z wieścią o śmierci
ojca. W rok później ujrzała go
na pogrzebie matki i zrozumiała,
że to uczucie spotężniało. Przez
dłuższy czas nie zdawała sobie
sprawy z tego, że kocha Haralda.
Sądziła, że to po prostu
wdzięczność. Dojrzała jednak i
wtedy zrozumiała, że nie potrafi
pokochać innego mężczyzny.

Jego długa nieobecność
sprawiała jej ból, toteż
czasami, walcząc z tęsknotą,
pisywała do niego obszerne
listy, których nigdy nie
wysyłała. Obawiała się odkrycia
swej tajemnicy, dlatego też
wysyłała tylko krótkie kartki z
pozdrowieniami, na które
otrzymywała równie krótkie
odpowiedzi. A teraz trzyma w
rękach długi list od Haralda.
Serce bije tak mocno... Wreszcie
otworzyła kopertę i zaczęła
czytać.



"Moja droga, maleńka
siostrzyczko!

Otrzymałem ostatnio list od
pana Zeidlera, który mi
uświadomił, że ta mała
dziewczynka, żegnająca mnie
przed pięciu laty, wyrosła na
mądrą, młodą pannę. Kiedy
wyjeżdżałem z kraju, byłaś
jeszcze bladym, mizernym
dzieckiem, z którym nawet nie
próbowałem nawiązać bliższego
kontaktu. A tymczasem wszystko
się zmieniło. Pan Zeidler
wypisuje o Tobie istne cuda. Nie
przypuszczałem, że byłaś nad
wiek rozwinięta, że dręczył Cię
niezaspokojony głód pracy.
Doskonale Cię rozumiem. Ja tutaj
pracuję cały dzień, a liczne
zajęcia całkiem wypełniają mi
czas. Może właśnie dlatego nie
nawiązałem dotąd z Tobą
korespondencji. Powinienem był
już dawno to uczynić. Mam Ci
jednak za złe, żeś mi nie
okazała zaufania. Sprawiłabyś mi
wielką radość, powierzając swoje
tęsknoty i życzenia. Pisałaś
zawsze krótkie kartki, donosząc
jedynie, że jesteś zdrowa i na
niczym Ci nie zbywa. Czyżbyś mi
nie ufała? Twoje obawy były
całkowicie bezpodstawne.
Zrozumiałbym Twoją prośbę, tak
jak teraz ją rozumiem. Nie
chciałbym, abyś swą pracę
traktowała jako sposób na
zrekompensowanie mi trudu opieki
nad Tobą. Stawiasz mnie w bardzo
kłopotliwej sytuacji. Obiecałem
Twemu ojcu, że zajmę się Tobą, a
Ty nie pozwalasz mi na
dotrzymanie słowa danego
umierającemu. Pracuj, jeśli
praca sprawia Ci przyjemność,
ale wydaje mi się, że powinnaś
sobie znaleźć piękniejszy,
jaśniejszy cel w życiu niż to
nudne zajęcie w moim biurze.
Pomówimy o tym, gdy wrócę do
kraju.

Chciałbym jakoś nadrobić
stracony czas, lepiej Cię
poznać, bo wstyd mi, że
zapomniałem o swojej dorosłej,
prawie nie znanej pupilce.
Wziąłem na siebie
odpowiedzialność za byt
materialny i rozwój duchowy
powierzonego mi dziecka i z tego
się nie wywiązałem. Zastanawiam
się teraz, czy nadejdzie dzień,
w którym powierzysz mi wszystkie
swoje tajemnice i zaczniesz mnie
uważać za rodzonego brata.
Proszę, byś napisała do mnie
jeszcze przed wyjazdem. Mam
nadzieję, że już za kilka
miesięcy powitamy się jak
kochające rodzeństwo. Możesz
zawsze liczyć na moje braterskie
przywiązanie. Przesyłam Ci
serdeczne pozdrowienia.



Twój brat Harald"





Ostatnich słów już prawie nie
widziała, bo oczy zasnuły się
łzami. Ten wzruszający list
sprawił jej jednocześnie radość
i ból, zbyt często Harald
podkreślał to, że kocha Marlenę
jak siostrę. Smutek znowu
zagościł na pięknym obliczu
dziewczyny. Po chwili jednak się
opamiętała. Czy mogła liczyć na
coś innego? Nie, z pewnością
nie! Jej marzenie nie ma szans
spełnienia. Nie miała co do tego
żadnych złudzeń. Jeszcze
niedawno zastanawiała się
przecież, co się stanie, gdy
Harald się ożeni. Domyślała się,
że po powrocie do Hamburga
zacznie szukać dla siebie
towarzyszki życia. Będzie
odwiedzał salony, pozna wiele
młodych panien, a jedną z nich
poślubi. Tak przystojny
mężczyzna musi mieć powodzenie.

Pan Zeidler wspominał
niedawno, że już najwyższy czas,
aby Harald się ożenił. Marlena
wiedziała, że prędzej czy
później musi to nastąpić. A
wtedy ona opuści na zawsze ten
dom, nie będzie mogła pozostać
pod jednym dachem z Haraldem,
mężem innej kobiety. To już
ponad jej siły.

Zadumana spoglądała na
fotografię ukochanego.
Uśmiechnęła się czule,
pogłaskała pieszczotliwym ruchem
list, a jej myśli biegły w
nieznaną dal.

Wiedziała, że tam, na
Sumatrze, Harald prowadzi życie
trudne i po brzegi wypełnione
pracą. Obawiała się nawet o jego
zdrowie. O jednym tylko nie
pomyślała, a mianowicie, że
młody Forst mógłby się ożenić W
Kota Radża. Nigdy nie słyszała
o córce Mijnheera Vanderheydena,
a Harald nie wspominał o
istnieniu Katie. Marlena nawet
nie przeczuwała, jakie
niebezpieczeństwo zagraża jej
miłości właśnie w Kota Radża.
Była przygotowana na jego ożenek
tu, w Hamburgu.

Zakochana dziewczyna ukryła na
sercu list od Haralda i
postanowiła nań już nazajutrz
odpisać. Będzie miała dużo
czasu, bo przecież jutro
niedziela.

Jeszcze raz spojrzała na
fotografię i zeszła do jadalni.
Posiłki jadała w przestronnym,
wytwornie urządzonym pokoju, w
którym stały ciężkie,
staroświeckie meble. Rzeźbiony
kredens zdobiły srebra i
kosztowne kryształy, świadczące
o wielkim dostatku właścicieli.
Pani Darlag właśnie nalewała
zupę.

- Przykro mi, że panienka
musiała czekać - rzekła
staruszka. - Mogłyśmy pogawędzić
jeszcze pół godziny po obiedzie.

- Trudno, skrócimy trochę
naszą rozmowę - odparła Marlena,
zajmując miejsce przy stole.

Pani Darlag usiadła
naprzeciwko. Dziewczyna
powiedziała jej o niespodziance
Zeidlera.

- On pamięta o takich rzeczach
- rzekła opiekunka. - A jak tam
z pocztą? Czy nie było
wiadomości z Kota Radża?

- Dostaliśmy dziś dwa listy od
pana Forsta: - jeden do mnie,
drugi do pana Zeidlera.

- Do panienki też napisał? I
to właśnie dzisiaj? To był chyba
najpiękniejszy prezent!

- Nie wyobraża sobie pani,
jaka jestem szczęśliwa!

- A jak pan Forst zareagował
na pani pracę w biurze?

- Wcale się nie gniewa.
Zrozumiał moje pobudki. Prosił
tylko, żebym się nie
przemęczała.

- Trzeba skorzystać z tej
rady. Do czego to podobne!
Siedzieć od ósmej rano w
kantorze!

- Muszę się stosować do
ogólnej dyscypliny. Poza tym
inni mają znacznie dłuższą drogę
do pracy. Ja mieszkam najbliżej.
Nawet pani, o tyle ode mnie
starsza, wstaje codziennie o
szóstej.

- To co innego.

- Nie widzę żadnej różnicy.
Pani pracuje więcej niż ja.

- Nie będę panienki
przekonywać. A teraz proszę
zjeść jeszcze kawałek mięsa.
Trzeba mieć siłę do pracy!

- Z przyjemnością. Obiad jest
świetny jak zawsze.

- Dobrze, że panience smakuje.
Pan Harald mógłby mnie zganić za
to, że jego siostra źle wygląda.
Inne młode dziewczęta
wybredzają, grymaszą, tylko po
to, żeby schudnąć.

- Ja nie muszę się o to
martwić - śmiała się Marlena.

- Dzięki Bogu! Wygląda pani
jak róża. A co pisze pan Harald?
Kiedy wraca?

Marlena pokrótce przekazała
treść listu opiekunce, która
szczerze kochała swego panicza.

Po południu dziewczyna wróciła
do biura. Nie czekając na
pytanie Zeidlera, sama
powiedziała, o czym napisał
Harald.

Nazajutrz rano Marlena wybrała
się na długi spacer. W niedzielę
przed obiadem starała się zawsze
zażywać dużo ruchu. Po drodze
odwiedziła państwa Zeidlerów,
którzy mieli niewielki domek nad
brzegiem rzeki. Ucieszyli się
oboje na widok Marleny.

- Przyjaciel męża przysłał nam
w prezencie zająca. Sam go
upolował. Niech pani zostanie na
obiedzie - mówiła staruszka,
patrząc z upodobaniem na
zaróżowioną od mrozu twarz
młodej dziewczyny.

- Żałuję bardzo, ale nie mogę
przyjąć zaproszenia. Pani Darlag
specjalnie dla mnie przygotowała
dziś na obiad szarlotkę. Nie
mogę jej zawieść. Wstąpiłam do
państwa tylko na chwilę.
Chciałabym się jeszcze przejść.

- Czy mogę się przyłączyć? -
spytał pan Zeidler. - A może
niepotrzebne pani towarzystwo
starego nudziarza?

- Co za pomysł? Proszę się
ubrać, zaraz wychodzimy!

W kilka minut później Marlena
i Zeidler szli brzegiem rzeki.
Dziewczyna z rozkoszą wdychała
mroźne, orzeźwiające powietrze.
Myślała o Haraldzie. Jakże
musiał tęsknić za białym czarem
zimy!

Ani na chwilę nie mogła
oderwać się od myśli o
ukochanym. Nagle odezwała się.

- Mam do pana wielką prośbę.

- Czym mogę pani służyć?

- Chciałabym, aby mi pan
wystawił świadectwo pracy, to
znaczy pisemne zaświadczenie o
praktyce w biurze.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Na cóż to pani?

Twarz dziewczyny pokryła się
lekkim rumieńcem. Myślała o tym,
że już niedługo będzie musiała
opuścić dom Haralda, kiedy
przybrany brat się ożeni.
Postanowiła znaleźć sobie jakąś
posadę. Do tego było jej
potrzebne świadectwo.

- Nie zawadzi mieć takie
świadectwo. Nigdy nic nie
wiadomo, co nam życie
przyniesie. A ja jestem ambitna,
pragnę mieć czarno na białym, że
odbyłam praktykę. Czy to sprawi
panu kłopot?

- Aha - zaśmiał się Zeidler.
- Ma pani na myśli dyplom?

- Tak, coś w tym rodzaju.

- Dobrze, otrzyma to pani.
Mogę się nawet postarać o
poświadczenie tego dokumentu w
Izbie Handlowej, jeśli pani na
tym zależy.

- Byłabym panu bardzo
wdzięczna.

- Jest pani ambitną, małą
dziewczynką - rzekł żartobliwie.

- Czy to źle?

- Ależ nie, dostanie pani
doskonałe świadectwo.

- Tylko niech pan nie
przesadza w pochwałach i po
prostu napisze prawdę.

- Rozumiem, że nie wolno mi
napisać: "Panna Marlena to
zuch_dziewczyna".

- Nie, nie! To ma być poważne
kupieckie świadectwo - odparła
dziewczyna z uśmiechem.

- Doskonale! Może je pani
oprawić w ramki i powiesić nad
biurkiem.

- Na pewno tego nie zrobię.
No, doszliśmy do pańskiego domu!
Żona będzie się gniewała, jeśli
pieczeń się przypali.

- Ma pani rację. W takich
wypadkach nawet ona potrafi się
złościć.

- Do widzenia. Proszę pamiętać
o moim świadectwie.

- Czy to takie pilne?

- Tak, chcę się wreszcie
dowiedzieć, jaka jestem
doskonała.

Z uśmiechem uścisnęli sobie
dłonie, po czym rozstali się.



* * *



Zgodnie z umową Katie i Harald
wypłynęli rano żaglówką. Wiatr
był pomyślny, a prąd rzeki
łagodnie unosił stateczek.
Harald raz po raz spoglądał na
swą uroczą towarzyszkę,
pogładził nawet pieszczotliwym
ruchem jej rękę, prowadzony
płomiennym wzrokiem młodej
dziewczyny. Nie wypowiedział
jednak słowa, na które Katie tak
niecierpliwie czekała. Harald
nie powodował się uczuciami,
każdy krok w życiu musiał
głęboko przemyśleć.

Jego spokój niecierpliwił
dziewczynę. Zdenerwowana,
ułożyła się na poduszkach, które
Harald umieścił na dnie łodzi.
Wyraźnie się obraziła.

Żagle wydymały się na wietrze.
Stateczek płynął równo, omijając
inne łodzie i statki. Wreszcie
dopłynęli do portu Oleh_loh,
gdzie Harald miał coś załatwić w
spichlerzach towarowych.
Zostawił Katie w jachcie, sam
zaś udał się do miasta.

Gdy wrócił, Katie jeszcze się
gniewała. Nie zważając na to
odbił od brzegu. W drodze
powrotnej dziewczyna rzucała mu
ukradkiem gniewne spojrzenia, a
to go tylko rozśmieszało.

- Dlaczego pan się śmieje? -
spytała wzburzona.

- Ma pani taką zabawną minkę,
panno Katie...

- Ale ja wcale nie mam ochoty
do śmiechu!

- Mówiłem już pani, że
przejażdżka, podczas której
załatwia się interesy, nie jest
zabawna. Proszę się nie martwić.
Zaraz będziemy w domu.

I Harald zaczął swobodnie
gawędzić z kapryśną panną,
wciągnął ją nawet w ożywioną
rozmowę. Ale Katie była w głębi
ducha zła. Czuła, że znowu
straciła władzę nad obiektem
swoich pragnień.

Dotarła do domu zawiedziona i
rozdrażniona. Harald pożegnał ją
uprzejmie, po czym poszedł
wprost do siebie. Przez chwilę
przyglądała mu się jeszcze
gryząc wargi ze złości, w końcu
jednak podążyła do willi. Wyszła
jej naprzeciw jedna z tubylczych
służących. Uśmiechnęła się do
pani łagodnymi, ciemnymi oczyma.
Katie jednak, dając upust
tłumionej złości, uderzyła ją
boleśnie parasolką.

- Z czego się śmiejesz, ty
głupie stworzenie? - krzyknęła.

Przerażona dziewczyna cofnęła
się o kilka kroków. Katie wpadła
do domu jak burza i ostrym tonem
przywołała do siebie inne
dziewczęta, rozkazując, by
natychmiast przygotowały jej
kąpiel i pomogły się przebrać.
Miała zły humor, więc ganiała
dziewczęta z jednego pokoju do
drugiego, tupała nogami i biła
służbę bez żadnego powodu. Całe
niezadowolenie z nieudanego
spotkania wyładowała na Bogu
ducha winnych służących.

Młoda dziewczyna, którą Katie
skarciła tak boleśnie,
przystanęła u progu domu.
Płakała masując palcami czerwoną
pręgę, ślad po uderzeniu.
Podszedł do niej Aczyńczyk,
pracujący również u pana
Vanderheydena, i spytał:

- Co się stało, Zobah?
Dlaczego płaczesz?

- Pani uderzyła mnie
parasolką. Spójrz tylko...

I łkając pokazała mu pręgę na
ramieniu. W ciemnych oczach
chłopca zamigotał gniewny
płomyk.

- Dlaczego pani cię zbiła? Czy
zasłużyłaś na karę?

- O, Kasova! Zobah nic nie
zrobiła! Wyszłam jej naprzeciw z
uśmiechem, pani zaś była w złym
humorze i uderzyła mnie.

Kasova gniewnym spojrzeniem
obrzucił dom.

- Pani jest niegodziwa, jeśli
cię ukarała bez powodu! Opętały
ją złe duchy i trzymają w swej
mocy! Ale nie ominie jej kara!
Uspokój się Zobah, przyniosę ci
maść, po której pręga zniknie.
Masz piękne ramię, Zobah!

Dziewczyna z wdzięcznością
spojrzała na swego
pocieszyciela. Kasova był
wybrańcem jej serca. W
przeciwieństwie do swoich
rodaków umiał okazać kobiecie
szacunek i galanterię. Długo
służył u Europejczyków, od
których nauczył się pewnej
ogłady towarzyskiej. To
sprawiło, że bardzo spodobał się
młodej Zobah. Wyciągnęła ramię,
by chłopiec mógł się lepiej
przyjrzeć ranie.

W tej chwili jednak zajechał
samochód Vanderheydena, toteż
Zobah szybko pobiegła do domu, a
Kasova wraz z drugim służącym
pospieszył na pomoc swemu panu.
Wynieśli go z fotelem i
przetransportowali na ganek.

Gdy Katie piła z ojcem herbatę
- Haralda dziś przy tym nie było
- wybuchnęła namiętną skargą.
Żaliła się na chłód i obojętność
jego wspólnika, a także na nudę
podczas całej przejażdżki.

- Siedział jak nieczuły głaz!
Ani razu nie spojrzał na mnie
tak, jakbym tego pragnęła.
Musisz z nim koniecznie pomówić,
ojczulku. Za innego nie wyjdę za
mąż!

Stary pan pogładził córkę
pieszczotliwie po ręce. Był
bardzo zakłopotany.

- Musisz uzbroić się w
cierpliwość, moje dziecko!
Harald Forst nie należy do
mężczyzn, którzy zawierają
małżeństwo bez zastanowienia.
Bądź dobra i miła, Katie!

Dziewczyna wzruszyła
niecierpliwie ramionami.

- Jak długo jeszcze? -
spytała.

- Dajmy mu cztery tygodnie,
moje dziecko. Jeśli w tym czasie
nie oświadczy ci się, pomówię z
nim na pewno. Wczoraj patrzył na
ciebie rozkochanym wzrokiem.
Musisz trochę poczekać,
dziecinko.

Katie przygryzła dolną wargę.
Cierpliwość nie była jej
największą zaletą. Nie musiała
się jej uczyć. Dziewczyna
przywykła do tego, że spełniano
każdy jej kaprys, żądanie czy
zachciankę. Teraz pragnęła wyjść
za mąż za Haralda, ale on nie
spieszył się ze spełnieniem tego
życzenia. Jego opór drażnił
rozpieszczoną jedynaczkę, ranił
dotkliwie jej dumę. Katie była w
Haraldzie trochę zakochana, a im
większą obojętność okazywał, tym
bardziej chciała go zdobyć.
Młody Forst utrudniał jej to
zadanie, toteż czuła do niego
żal, który potęgował się z dnia
na dzień.

Mijały tygodnie, a Harald nie
wypowiadał decydującego słowa.
Wiedział, że w jego uczuciu do
Katie dominują zmysły, nie
chciał być ich niewolnikiem.
Przyzwyczaił się do myśli, iż
Katie zostanie jego żoną. Czekał
jednak na odpowiedni moment.
Wyznaczył sobie okres próby, a
przy końcu miesiąca miał zamiar
poprosić Katie o rękę.

Gdyby dziewczyna o tym
wiedziała, byłaby może
spokojniejsza, bardziej
zrównoważona i nie wylewałaby
swego gniewu na służące. Nastał
dla nich trudny okres, a kilka
podzieliło los Zobah. Katie biła
służące bez litości i obrzucała
ciężkimi przedmiotami.
Nienawidziły jej z całego serca,
a między sobą nazywały
"niegodziwą panią".

Wreszcie minął miesiąc, który
Harald wyznaczył sobie jako czas
próby.

Pewnego dnia młody człowiek
pojechał znów na plantacje,
gdzie miał kilka przykrych
przejść z robotnikami.

Pracowali opieszale, a
dozorcom okazywali jawny opór.
Harald musiał włożyć wiele
energii w to, żeby ich
przyprowadzić do opamiętania.
Jeden z dozorców, Holender,
skarżył się, że ludzie od
pewnego czasu są jakby
odmienieni. Kilku krajowców
zastał w chatach prawie
nieprzytomnych. Odnosił
wrażenie, że znowu palili opium.
Domyślał się, iż na plantacje
przedostał się jeden z tych
chińskich kramarzy, którzy
przemycali narkotyk.

Harald przeprowadził rozmowę z
dozorcą przed jego domem.

- Trzeba lepiej uważać na tego
ptaszka. Gotów nam wytruć
wszystkich robotników - rzekł z
gniewem.

Dozorca przyłożył dłoń do
czoła i obrzucił wzrokiem drogę,
ciągnącą się wzdłuż plantacji.

- Ten ptaszek właśnie
nadchodzi - odezwał się,
wskazując ręką chińskiego
handlarza, który prowadził wózek
zaprzężony w woły.

Harald zmarszczył czoło. Znał
dobrze wędrownego kramarza,
który często bywał w domu
Vanderheydenów, gdzie sprzedawał
służbie towary. Robotnicy na
plantacjach wyjrzeli ze swoich
chat i zaczęli dawać znaki
Chińczykowi.

- Nakryję go i to natychmiast
- szepnął Harald.

Handel narkotykami był surowo
zabroniony przez rząd. Harald
wiedział, że jeśli uda mu się
pochwycić To_Tam_Kai na gorącym
uczynku, handlarz straci
koncesję i stanie się
przynajmniej na pewien czas
nieszkodliwy. Przykład podziała
na innych przemytników
odstraszająco. Zaprzestaną
przemytu opium w obawie przed
utratą koncesji i więzieniem. A
Harald chciał na okres swego
wyjazdu do Hamburga zostawić ład
i porządek w interesach. Powziął
więc pewien plan i porozumiał
się z dozorcą.

Pozwolił, aby To_Tam_Kai
zbliżył się ze swoim wózkiem.
Chińczyk z uniżoną grzecznością
ukłonił się panom i zapytał, czy
może ludziom pokazać towary.

- Nie teraz, To_Tam_Kai,
poczekaj do przerwy obiadowej.
Możesz zatrzymać się u mnie i
trochę się posilić. Odbyłeś
długą drogę, pewnie jesteś
zmęczony.

- Jak wspaniałomyślnie
obchodzisz się ze mną, nędznym
psem, o panie! Chętnie
skorzystam z zaproszenia, a może
wśród moich towarów znajdziesz
coś dla siebie.

- Zobaczymy, To_Tam_Kai!
Zabierz swój kramik, może coś
wybierzemy.

Wszyscy trzej weszli do domu
nadzorcy. Chińczyk niósł na
plecach skrzynię z towarem i,
stękając, uginał się pod jej
ciężarem. Dozorca wprowadził go
do pokoju z oknami wychodzącymi
na drugą stronę plantacji.
Zabawiał go rozmową, w czasie
której Harald zdążył już
zrewidować wózek kramarza.

Nie znalazł jednak nic
podejrzanego. Jeśli Chińczyk
miał opium, to zapewne ukrył
narkotyk przy sobie lub w
skrzyni z towarami. Harald
wszedł do domu.

- Po takiej drodze,
To_Tam_Kai, przydałaby ci się
kąpiel.

- Wejdź do łazienki, mój
służący przygotuje wannę - rzekł
dozorca, porozumiewając się
wzrokiem z Haraldem.

Chińczyk pochylił się w
głębokim ukłonie.

- Jesteś szlachetnym,
wspaniałomyślnym panem, skoro
pragniesz użyczyć kąpieli mnie,
który wobec ciebie wydaje się
marnym prochem.

Dozorca przywołał służącego.

- Przynieś prześcieradło i
zaprowadź To_Tam_Kai do
łazienki. Niech zostawi swoje
rzeczy w sąsiednim pokoju, aby
nie zmoczyły się podczas
kąpieli.

Wydawał polecenia tak
spokojnie, że Chińczyk bez
sprzeciwu poszedł do łazienki.

Harald śledził go wzrokiem,
zauważył jednak, że To_Tam_Kai
skłonił się ze słodkim
uśmiechem, nie spojrzawszy ani
razu na skrzynię z towarami.
Forst domyślił się, że narkotyk
nie był w niej ukryty.

Chińczyk i służący weszli do
sąsiedniego pokoju. Dozorca
zaczął nasłuchiwać. Zaledwie
zamknęły się drzwi łazienki, dał
Haraldowi znak.

Pospieszyli obaj do małego
gabinetu, gdzie leżały starannie
złożone szaty handlarza.
Przeszukali je szybko, ale nic
nie znaleźli. Harald wziął do
rąk wierzchni kaftan, który
wydawał mu się dziwnie ciężki.
Przesunął palcami po szwach, aż
w pewnym miejscu poczuł jakieś
zgrubienie. Zbadał dokładniej
kaftan. Między materiałem i
podszewką odkrył kieszeń.
Otworzył ją bez trudu i wydobył
stamtąd niewielki woreczek,
napełniony białymi kulkami
opium.

- Niech pan spojrzy! Zręcznie
ukrył tę kontrabandę. Trzeba w
kieszonkę nasypać ryżu, aby
szlachetny syn słońca nie poczuł
od razu, żeśmy mu nieco ulżyli -
mówił Harald ze śmiechem.

Wsunęli do kieszonki płaski
woreczek z ryżem i ułożyli
starannie szaty Chińczyka, po
czym szybko wymknęli się z
pokoju.

Zaraz potem To_Tam_Kai wyszedł
z łazienki i ubrał się.
Uśmiechnął się do siebie,
wyczuwając zgrubienie w
kieszeni. Ani na chwilę nie
przyszła mu do głowy myśl, że
woreczek z narkotykiem
zastąpiono ciężarem ryżowym.

To_Tam_Kai oparł się mężnie
pokusie, żeby zaproponować opium
służącemu. Udał się wprost do
pokoju, gdzie czekali nań obaj
panowie.

Orzeźwiony kąpielą skłonił się
z uśmiechem przed nimi. Nim
zdążył zorientować się w
sytuacji, Harald już pochwycił
go z tyłu za ręce, a dozorca
związał je mocnym powrozem.

- Tak, ptaszku, teraz oddam
cię w ręce władz! Zobacz, co
znalazłem w twoich sukniach!
Więc to ty zatruwasz mi ludzi,
zabijasz ich swym narkotykiem.
Ale teraz już koniec - mówił
Harald, pokazując osłupiałemu
Chińczykowi woreczek z opium.

Chińczyk zmierzył obu białych
spojrzeniem pełnym nienawiści. W
chwilę potem zmienił front i
zaczął ich błagać o litość.
Prosił, aby go nie gubili, nie
łamali mu życia. Przysięgał, że
zaprzestanie handlu opium,
obiecywał złote góry. Harald był
jednak nieubłagany.

Nie zważając na lament
Chińczyka ulokował go związanego
w swoim samochodzie. Zabrano
również skrzynię z towarami, a
na plantacji zostały tylko woły
i wózek.

Harald siadł przy kierownicy,
uruchomił samochód i warkot
motoru zagłuszył wyrzekania
Chińczyka. Wóz mknął przez
plantacje, robotnicy zaś nie
mogli się nadziwić, dlaczego ich
pan wiezie To_Tam_Kai własnym
samochodem. Harald bez przeszkód
dotarł do Kota Radża i odstawił
handlarza do starego Kratonu,
gdzie mieściła się cytadela. Tam
oznajmił władzom, że To_Tam_Kai
nieraz już przemycał opium na
plantacje, a dziś znowu miał
przy sobie dużą ilość narkotyku.
Jako dowód rzeczowy zostawił
woreczek znaleziony w kaftanie.

Policjanci ze śmiechem
gratulowali Haraldowi sprytu i
energii. Młody człowiek odzyskał
już zupełnie równowagę i dobry
humor. Bardzo zadowolony
pojechał do domu. Myślał teraz o
tym, że na plantacjach zapanuje
spokój, a on wyjedzie nareszcie
do kraju.

W domu odświeżył się kąpielą.
Podszedł do okna i patrzył
chwilę na willę Vanderheydenów.
Dziś właśnie upływał termin
próby, postanowił więc, że
oświadczy się Katie. Ślub mógłby
się odbyć przed wyjazdem, a
podróż byłaby jednocześnie
podróżą poślubną. Katie należała
się taka zmiana klimatu.
Pojedzie z nim, pozna jego dom,
jego miasto rodzinne. Przedstawi
ją swoim znajomym, przyjaciołom,
no i oczywiście Marlenie.
Wszystko układało się pomyślnie.
Cieszyła go myśl, że wytrzymał
próbę i nie poddał się
namiętności. Nie miał sobie nic
do zarzucenia. Był pewien, że
ważny życiowy krok czyni po
długim namyśle.

Wyprostował się i sprężystym
krokiem ruszył do pokoju, by się
przebrać.

W chwilę potem szedł z wolna
przez wielki ogród, tonący w
podzwrotnikowym przepychu.
Zatopiony w myślach zbliżał się
do willi Vanderheydenów.



* * *



W bujnym ogrodzie panowała
głucha, senna cisza. Nie było
widać nikogo - ani służby, ani
Katie. Zazwyczaj o tej porze
dziewczyna czekała już przed
domem, wypatrując Haralda.
Forsta zastanowiła ta dziwna
nieobecność Katie na werandzie.
Powoli przemierzał schody
wiodące do domu, lecz nagle
zatrzymał się. Nieopodal, na
trzcinowym leżaku wysłanym
jedwabnymi poduszkami, leżała
Katie. Odziana była jedynie w
sarong i kabaję. Na bosych
stopach miała lekkie, słomiane
pantofelki. Jeden zsunął się z
nóżki.

Harald przystanął i patrzył z
wahaniem na śpiącą dziewczynę.
Bardzo mu się podobała, taka
cicha i spokojna, bez śladów
nerwowego podniecenia, które go
zawsze w niej raziło.

Forst przyglądał się Katie z
uśmiechem, ale nagle dziewczyna
poruszyła się, słomiany
pantofelek upadł na posadzkę, a
dźwięk ten obudził śpiącą. Katie
przeciągnęła się leniwie jak
kotka. Spostrzegła Haralda,
zarumieniła się i spojrzała na
niego zakłopotana. Uśmiech
rozjaśnił jej twarz i w tej
chwili wydała się Forstowi
uosobieniem piękna. Widząc jego
uśmiech Katie nadąsała się i
rzekła z wyrzutem:

- Widzi pan, jak ja się tutaj
nudzę. Co chwila zasypiam.

- To wina upału, panno Katie,
nic dziwnego, że pani zasnęła.
Już najwyższy czas na to, żeby
zmienić klimat.

Wsunęła bosą nogę w pantofelek
i odgarnęła z czoła pasmo
ciemnych włosów.

- Nie wiem, czy będę mogła się
stąd ruszyć. Ojczulek nie ma na
to sił, a mnie samej nie pozwoli
wyjechać.

- Czy mogę podejść bliżej? -
spytał Harald, patrząc niepewnym
wzrokiem na jej ubiór.

- Czemu pan o to pyta?

Rzucił okiem na jej powabny
strój.

- Nie wiem, czy może mnie pani
przyjąć w tym ubiorze.

Instynkt kobiecy podpowiedział
jej, że Harald nie jest tak
spokojny i opanowany jak
zazwyczaj. Prawda - to ten
sarong! Patrzył na nią tak
namiętnie, jak wtedy...
Nareszcie! Postanowiła, że nie
zmieni stroju i skorzysta ze
sposobności. Jeśli bowiem zmieni
suknie, czar chwili może
prysnąć. Nie przypuszczała
nawet, że Harald zamierza prosić
ją o rękę.

- Ach, pan zapewne sądzi, że
nie powinnam się pokazywać w
sarongu? Prawie wszystkie panie
ubierają się tak podczas upału.
Nie chce mi się przebierać.
Proszę, niech pan wejdzie i
usiądzie przy mnie. Możemy
jeszcze porozmawiać pół godziny,
zanim przyjedzie tatuś.

I wskazała ręką na trzcinowy
fotel obok leżaka. Usiadł i
spojrzał na dziewczynę.

- Czy pani wie, panno Katie,
że w tym stroju wygląda pani
prześlicznie?

Pokraśniała z zadowolenia.

- Naprawdę? Podobam się panu?
- udała naiwną.

- Bardzo!

Spod półprzymkniętych oczu
posłała mu spojrzenie pełne
żaru.

- Chciałabym ciągle chodzić w
sarongu!

- Po to, by się mnie podobać?

- Tak!

- Czy pani na tym zależy,
Katie?

- Do tej pory pan tego nie
wiedział? - spytała, a oczy jej
zabłysły gniewem.

Wziął ją za rękę, pochylił się
i namiętnie spojrzał w oczy.

- Wiem i dlatego pragnę panią
o coś prosić.

Ręka Katie zadrżała w jego
dłoni. Dreszcz zniecierpliwienia
czy podniecenia przeszedł jej po
ciele. Harald myślał jednak, że
drży z nadmiaru uczucia.
Pochylał się nad nią coraz
bardziej, aż twarzą dotknął
niemal jej policzka.

- Niech pan mówi! - zawołała.

- Katie, czy chcesz zostać
moją żoną? - spytał, również
ogromnie podniecony.

Pytanie, na które Katie
czekała tak niecierpliwie, padło
w momencie, gdy się go najmniej
spodziewała.

Dziewczyna wstrzymując oddech,
patrzyła na Haralda szeroko
otwartymi oczami. Te słowa
przyniosły jej ulgę, choć
jednocześnie obudziły chęć
odwetu. Chciała go ukarać za to,
że kazał jej tak długo czekać.
Rozsądek jednak wziął górę nad
pasją. Harald był przecież
najpiękniejszym z mężczyzn,
których do tej pory znała!
Patrzył na Katie takim wzrokiem,
że krew zaczęła jej szybciej
krążyć w żyłach.

To wahanie podsycało w nim
chęć posiadania pięknej
jedynaczki.

- No i cóż, Katie? - spytał.

Wtedy zarzuciła mu namiętnie
ręce na szyję i przyciągnęła go
do siebie. Miłość zmieszała się
z poczuciem tryumfu.

- Nareszcie! Nareszcie! Ach,
jakże mnie męczyłeś, okrutny! -
zawołała, przytulając się mocno
do niego.

Objął ramieniem jej gibką,
wysmukłą postać. Namiętnie wpił
się w usta dziewczyny, ale w
chwili ukojenia doznał nagle
uczucia chłodu. Ogarnęło go
niejasne przeczucie, że popełnił
jakieś szaleństwo, którego nie
da się naprawić. Zachowanie
Katie odbiegało od jego
wyobrażeń o reakcjach kobiet w
takich chwilach. Jej
nieokiełznana namiętność,
sposób, w jaki brała go w
posiadanie, nie zachwycały
Haralda, przeciwnie - wzbudziły
w nim odrazę.

Łagodnie, lecz stanowczo
uwolnił się z uścisku i
pocałował Katie w rękę.

- Wstań, Katie, idź się
przebrać, kochanie. Za chwilę
nadejdzie twój ojciec. Pragnę
oficjalnie się oświadczyć.

Zerwała się i przytuliła do
niego.

- Przecież mówiłeś, że ci się
podobam w sarongu.

- Tak, bardzo. Gdy zostaniesz
moją żoną, będę cię mógł
częściej widywać w tym stroju.
Ale tu, na werandzie, mogą cię
zobaczyć inni ludzie, a tego
sobie nie życzę. Jesteś przecież
moją narzeczoną...

Katie zarzuciła mu ręce na
szyję i nie chciała wypuścić ze
swego uścisku.

- Pocałuj mnie jeszcze raz! -
prosiła.

Spełnił jej życzenie. Nie
chciał się w tej sytuacji okazać
zbyt surowym. Namiętnie go
pocałowała, a potem żartobliwie
pociągnęła za ucho.

- Ty niedobry! Powinnam była
dać ci kosza!

- Dlaczego Katie?

- Bo mnie tak dręczyłeś.

- Ja cię dręczyłem?!

- To przez twój spokój i
obojętność. Czasami myślałam, że
się już nie doczekam tych
oświadczyn. Zdawało mi się
nawet, że cię nienawidzę.

- Ach! Jaka ty jesteś
niecierpliwa! Czyżbyś się na
mnie gniewała? Przecież musiałem
się zastanowić nad tak ważnym
krokiem. Chciałem wypróbować
swoje uczucia. Czy teraz mnie
kochasz?

- Przecież wiesz!

- Wiem, wiem! A teraz, Katie,
idź się przebrać. W tym stroju
jest ci bardzo do twarzy, lecz
chciałbym cię w nim ujrzeć jako
moją żonę.

Spojrzała pytająco na Haralda,
ale nagle w jej oczach zabłysło
zrozumienie. Szybko weszła do
domu, w chwilę potem zaś
usłyszał, jak nawołuje służbę.
Popadł w zadumę. Jej ostatnie
spojrzenie, tak sugestywne,
otrzeźwiło go zupełnie. Pierwszy
zaręczynowy entuzjazm już minął.
Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że
mimo głębokiego zastanowienia
popełnił błąd; należał jednak do
ludzi, którzy ponoszą
konsekwencje swych czynów.
Zaręczył się z Katie i czuł, że
los połączył ich na wieki. Ale
jeśli nawet małżeństwo nie
spełni jego oczekiwań, przejdzie
nad tym do porządku dziennego.
Życie składa się przecież z
kompromisów; nie należy żądać
więcej, niż się ofiarowuje.

Zrezygnowany westchnął i opadł
ciężko na fotel. Nie był
szczęśliwy. Zapatrzył się w dal
w oczekiwaniu na Vanderheydena.



* * *



Mijnheer Vanderheyden ucieszył
się bardzo z oświadczyn Haralda.
Z radością pobłogosławił młodą
parę. Przyszły zięć opowiedział
mu o ostatnich wypadkach na
plantacji, wykryciu i schwytaniu
To_Tam_Kai, a także planach na
najbliższą przyszłość. Ustalono,
że ślub odbędzie się za sześć
tygodni, zaraz potem młodzi
wyjadą do Europy.

Na wieść o rozstaniu z
ukochaną jedynaczką Vanderheyden
rozpłakał się jak dziecko.
Martwiła go też rozłąka z
Haraldem, którego kochał jak
syna. Wiedział jednak, że musi
poddać się losowi - Katie
powinna była za wszelką cenę
zmienić klimat. Jego samego
choroba na zawsze przykuła do
fotela na kółkach. Pozostanie na
Sumatrze do końca swoich dni i
nigdy już nie zobaczy ojczystej
Holandii. Ogarniał go smutek,
gdy patrzył na rozpromienioną
twarz Katie. Poczuł, że śmierć
się zbliża. Kto wie, jak długo
jeszcze będzie się cieszył swym
ukochanym, pięknym dzieckiem.

Radość Katie nie trwała jednak
długo. Tygodnie mijały, a Harald
coraz mniej uwagi poświęcał swej
wybrance. Gdy wracał wieczorem
do domu, zmęczenie zwalało go z
nóg. Znużony i wyczerpany nie
był w stanie zaspokajać wymagań
Katie, która wypoczywała cały
dzień, a dopiero o zmierzchu
czuła się rześka.

Denerwowało ją to, że Harald
był takim spokojnym i cichym
narzeczonym. Miała do niego żal,
że nie spędza z nią każdej
wolnej chwili. Wyrzekała na
interesy, które zabierały mu
czas.

Harald starał się pocieszyć
Katie, tłumaczył jej, że już
niedługo będzie miał więcej
swobody, a podczas podróży
poślubnej nie odejdzie od niej
na krok. Ojciec także próbował
przemówić jej do rozsądku, ale
bez rezultatu: żal, który
zrodził się w podświadomości
dziewczyny jeszcze przed
zaręczynami, wzmógł się teraz
tym bardziej, że Katie zauważyła
u Haralda dążenie do wychowania
przyszłej małżonki. Narzeczony
czynił to dyskretnie i
delikatnie, lecz stanowczo. Do
tej pory nikt Katie nie
wychowywał. Ojciec ją ubóstwiał,
matka, kobieta kapryśna i
rozpieszczona, nie troszczyła
się o córkę. Harald zamierzał
urobić charakter dziewczyny,
okiełznać jej gwałtowny
temperament, ale natrafił na
zdecydowany opór. Katie
przeciwstawiła się wszelkim
próbom kontrolowania ze strony
narzeczonego, toteż w niedługim
czasie zrezygnował on ze swoich
zabiegów, które się okazały
całkowicie bezowocne. Był zbyt
zmęczony codziennymi zajęciami,
aby zajmować się Katie. Całą
winę za jej gwałtowność i
okrucieństwo składał na karb
gorącego, zwrotnikowego klimatu.
Sądził, iż pobyt w Hamburgu
wpłynie na żonę dodatnio. Tutaj,
na Sumatrze, warunki życia
odbiegały od europejskich,
ponadto ojciec rozpieszczał
jedynaczkę, pozwalał jej na
wszystko. Jedynie wyjazd
stwarzał możliwość oderwania
dziewczyny od podłoża, na którym
wyrosła.

Pewnego dnia Harald dostał
list od Marleny. Późnym
wieczorem, korzystając z wolnej
chwili, zabrał się do czytania.



"Drogi bracie!

Nie wyjawiałam Ci dotychczas
moich pragnień i życzeń nie
dlatego, żebym Ci nie ufała.
Nikt nie cieszy się moim
zaufaniem w takim stopniu jak
Ty. Nie chciałam Cię jednak
zanudzać swoimi sprawami, gdyż
wiem, ile obowiązków spoczywa na
Twojej głowie w Kota Radża.
List, który ostatnio od Ciebie
otrzymałam, sprawił mi wielką
radość, toteż niezwłocznie
odpisuję. Cieszy mnie, że
pragniesz widzieć we mnie
siostrę. Twój dom traktuję jak
swój własny, a każdy sukces
brata napawa mnie niekłamaną
dumą. W swym liście wspominałeś
o moim ojcu. Nie dręcz się
jednak myślą, że oddał swe życie
w ofierze za Twoje. Znałam Go
lepiej niż ktokolwiek i wiem, że
uczyniłby to dla każdego
towarzysza. Jego czyn nie
poszedł na marne, gdyż ocalił
szlachetnego człowieka. To zaś,
co uczyniłeś dla mnie, jest
dostateczną nagrodą za Jego
poświęcenie. Chyba jesteśmy do
siebie podobni, bo oboje nie
lubimy korzystać z cudzej łaski.
Dlatego właśnie zaczęłam
pracować, chciałam Ci dowieść,
że Twój trud nie był daremny.
Praca daje mi wiele radości,
czuję, że jestem użyteczna, a to
już bardzo dużo. Moje zajęcia w
biurze wcale mnie nie nudzą.
Każdy dzień przynosi coś nowego.
W myślach podróżuję na statkach
przewożących nasze towary, płynę
z nimi od portu do portu, cieszę
się, gdy pomyślnie docierają do
celu.

Dobrze znam Twoje życie i
pracę w Kota Radża. Przeczytałam
mnóstwo książek o Sumatrze,
pogłębiłam tę wiedzę
informacjami o firmie "Forst i
Vanderheyden", toteż stworzyłam
sobie w myślach żywy obraz
Twojej egzystencji. Ciekawi
mnie, czy wyobrażenie pokrywa
się z rzeczywistością, ale
pewnie nigdy nie zobaczę Sumatry
i nie dane mi będzie to
sprawdzić. Ach! Jakże tam musi
być pięknie!

Cieszymy się wszyscy z Twego
powrotu. Czekamy niecierpliwie
na konkretną wiadomość. Mam
nadzieję, że będziesz z nas
zadowolony. Interesy idą dobrze,
a firma "Forst i Vanderheyden"
cieszy się nadal zasłużoną
sławą. Pan Zeidler jest ciągle
rześki i zdrowy, a pani Darlag
żwawa jak młoda dziewczyna.
Oboje troszczą się o mnie
niezmiernie i chyba nie tylko
dlatego, że im to poleciłeś.
Wydaje mi się, że są do mnie
szczerze przywiązani. Bardzo się
staram, aby im się odwdzięczyć
za tę dobroć.

Piszę do Ciebie, a za oknem
pada śnieg. Zimę mamy w tym roku
mroźną, wszystko pokrywa gruba
warstwa śniegu, a rzeka w
niektórych miejscach zamarzła.
Sądzę, że chętnie wdychałbyś to
mroźne, orzeźwiające powietrze.

Martwię się, że niepotrzebnie
przeciążasz się pracą. Poza tym
powinieneś już wrócić.
Słyszałam, że po czterech latach
pobytu w kraju podzwrotnikowym
trzeba koniecznie zmienić
klimat, a Ty przecież mieszkasz
na Sumatrze pięć lat bez
przerwy. Odpowiesz mi zapewne,
że jesteś silny i zdrowy, ale
mimo to nie powinieneś narażać
się na chorobę. Nie bierz mi
tych wyrzutów za złe. Kieruję
się tylko zwykłą siostrzaną
troską. Staram się jedynie
zastąpić Ci matkę, która za
życia tak drżała o Twoje
zdrowie. Nie chcę Ci dłużej
zajmować czasu, pragnę tylko
jeszcze przesłać Ci serdeczne
pozdrowienia od pana Zeidlera i
pani Darlag, którzy dosłownie
liczą dni do Twego powrotu. Ta
chwila będzie dla nas wszystkich
wielkim świętem. Niech Cię Bóg
ma w swej opiece. Modlę się
codziennie, abyś wrócił zdrów.
Pozdrawiam Cię serdecznie z
nadzieją, że się wkrótce
zobaczymy.



Twoja Marlena"





Harald skończył czytanie.
Odnosił wrażenie, że z tego
listu spłynęła nań jakaś ciepła
fala. Marlena starała się unikać
wszystkiego, co mogłoby zdradzić
uczucie, ale list jej tchnął
ogromną, szczerą serdecznością,
która mimowolnie podnosiła go na
duchu.

Jakie to cudowne mieć siostrę!
Jaka ta Marlena musi być dobra,
że troszczy się o niego,
wspomina jego matkę. Maleńka
Marlena. Od śmierci matki Harald
był pozbawiony kobiecej
tkliwości i starania, czuł, że
nikt o nim nie myśli. Katie w
ogóle nie interesowało jego
zdrowie. Gdy wracał zmęczony po
pracy, robiła mu wymówki, że
poświęca jej za mało uwagi.
Gniewała się i wyrzekała na
interesy.

Trudno, bywają różne
charaktery! Katie nie odznaczała
się ową kobiecą tkliwością,
którą miała w sobie jego matka,
jaka biła z listu Marleny.

Może Marlenie uda się wywrzeć
wpływ na jego przyszłą żonę, gdy
już zamieszkają pod jednym
dachem. Katie z pewnością
skorzysta na tym, bo Marlena
jest przecież wartościową
dziewczyną. Może nawet Marlena
zechce spędzić z jego młodą żoną
kilka miesięcy na Sumatrze.
Opieka siostry bardzo mu się
przyda, a Marlena łatwiej
poradzi sobie z Katie niż on
sam. Harald przyznawał w duchu,
że coraz częściej traci
cierpliwość. Przez chwilę utkwił
wzrok w granatowym, bardzo
ciemnym zwrotnikowym niebie,
które tonęło w purpurowych
blaskach zachodzącego słońca.
Kwiaty roznosiły upajającą woń.
Brzegiem rzeki szedł ciężko
słoń, niosąc na trąbie swego
poganiacza; po palmie skakały
dwie małpki, igrające wśród
gałęzi. Harald przyglądał się
temu, lecz duchem bawił w
ojczyźnie, w swoim rodzinnym
domu. Poddawał się uczuciu
tęsknoty, które odczuwał teraz
silniej niż przez całe te lata.

Z zadumy wyrwały go dopiero
kroki służącego, ocknął się z
marzeń, po czym jeszcze raz
przebiegł wzrokiem list Marleny.
Proste, płynące z głębi serca
słowa spotęgowały tylko
tęsknotę. Wydawało mu się, że
siostra jest ucieleśnieniem
ojczyzny.

Skończył czytać, schował list
i podniósł się z fotela. Czas
już, żeby odwiedzić narzeczoną.
Nie chciał, by na niego czekała.
Mógł z nią jeszcze chwilę
porozmawiać, zanim podadzą
kolację. Tego dnia przyszedł do
willi Vanderheydenów wcześniej
niż zazwyczaj.

Zbliżając się do domu usłyszał
zza okna gniewny głos Katie. Z
jej ust padały ordynarne
wyzwiska i przykre wymyślania,
jakich do tej pory nie słyszał.
Do uszu Haralda dobiegał również
jęk i okrzyki bólu jakiejś innej
kobiety.

Pobiegł szybko w tym kierunku
i po chwili stanął w otwartych
drzwiach, prowadzących z
długiego korytarza do pokoju. Z
przerażeniem ujrzał Katie, która
stała obok klęczącej tubylczej
dziewczyny. Katie raz po raz
uderzała szpicrutą plecy i
ramiona nieszczęsnej.

Jednym skokiem Harald znalazł
się przy Katie i pochwycił ją za
rękę. Zdumiony spoglądał na jej
czerwoną, wykrzywioną gniewem
twarz. Potem przeniósł wzrok na
skuloną postać służącej. Na jej
ramionach widniało kilka
purpurowych pręg - śladów po
uderzeniach.

- Co robisz, Katie? Czyś ty
oszalała? - spytał oburzony.

Spojrzała na niego z
wściekłością, w jej oczach
zatlił się zły płomień.

- Puść mnie! Muszę wychłostać
to wstrętne stworzenie,
zasłużyła na to! - krzyknęła,
starając się oswobodzić z
uścisku Haralda.

- Co zrobiła Zobah, że
postępujesz z nią tak okrutnie?
- dopytywał się narzeczony,
trzymając wciąż Katie za rękę.

- Wlała jakiś ostry płyn do
miednicy, w której miałam myć
ręce. Spójrz tylko, cała skóra
spierzchła mi na dłoniach,
wyglądają jak oparzone. Zrobiła
to specjalnie, bo nieraz już ją
karałam.

I Katie pokazała mu rękę,
która rzeczywiście była lekko
zaczerwieniona.

Harald spojrzał badawczo na
służącą.

- Dlaczego to zrobiłaś? -
spytał.

- Zobah się pomyliła, panie.
Butelki są jednakowe, stały na
jednym miejscu. Zobah przez
pomyłkę wlała tę esencję do
wody.

- Odejdź, Zobah, i bądź w
przyszłości ostrożniejsza.
Uważaj, aby się to więcej nie
powtórzyło. Pani cię nigdy już
nie uderzy.

Zobah rzuciła Haraldowi
spojrzenie pełne wdzięczności,
po czym wymknęła się z pokoju,
płacząc głośno z bólu. Katie
zwróciła się teraz do Haralda:

- Kto ci pozwolił wtrącać się
do mojej służby? Dlaczego
kazałeś jej odejść?

Harald puścił wreszcie rękę
narzeczonej:

- Nie chciałem, żeby słyszała,
że robię ci wyrzuty. Jak mogłaś
bić to biedne stworzenie? Miała
ciemne pręgi na ramionach.

Katie zaśmiała się szyderczo.

- Troszczysz się o nią
bardziej niż o mnie. Nie widzisz
nawet, że przez nią mam czerwone
ręce. Gdybym umyła tą wodą
twarz, dostałabym jakiejś
obrzydliwej wysypki. Ale to cię
na pewno nie obchodzi?

- Owszem, Katie. Gorsze jednak
od wysypki są słowa, które
słyszałem z twoich ust, a
najgorsze, że biłaś służącą.
Skąd w tobie tyle okrucieństwa?
Posmaruj ręce kremem, a jutro
znów będą gładkie i białe.

Tupnęła nogą.

- Oczywiście, nie przejmujesz
się wcale moimi obolałymi
rękoma! Martwisz się tylko o tę
głupią dziewczynę! Zobah
zasłużyła na surowszą karę,
powinnam ją była wychłostać
znacznie mocniej...

Harald spojrzał na szpicrutę.

- Czy często karcisz w ten
sposób swoje służące?

- Jeśli na to zasłużą...

- Czy uważasz, że Zobah
zasłużyła na bolesną chłostę,
ponieważ się pomyliła? Czy tobie
samej nie mogło się to zdarzyć?
Czy wyobrażasz sobie, że ciebie
mógłby spotkać podobny los?

- Przecież ja nie jestem
służącą! Nikt nie ośmieliłby się
mnie dotknąć!

- To prawda, lecz wobec tego
nie powinno się także bić
służby.

- Cóż znowu! Wasi dozorcy na
plantacjach często biją
opieszałych robotników.

- Dzieje się tak wbrew mojej
woli i tylko w razie poważnych
wykroczeń. Ale dozorcy to
surowi, brutalni mężczyźni, ty
zaś jesteś kobietą i biłaś
kobietę! To wstrętne, Katie. Nie
rób tego nigdy!

Rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- A ty przestań mnie nareszcie
krytykować. Codziennie masz mi
co innego do zarzucenia! Nie
jestem dzieckiem, które możesz
wychowywać! Będę robiła to, na
co mam ochotę.

I Katie, rozgniewana, wybiegła
z pokoju. Harald zmierzył ją raz
jeszcze posępnym wzrokiem.
Narzeczona ukazała mu się nagle
w zupełnie innym świetle.
Ogarnęło go zniechęcenie. Jakże
mógł oświadczyć się tej
kobiecie? Jak niewiele o niej
wiedział, choć wydawało mu się,
że zna ją wieki całe. Dotąd jej
rozdrażnienie składał na karb
klimatu, ale ten dzisiejszy
postępek otworzył mu oczy. Jakże
Katie mogła zapomnieć się do
tego stopnia...

Z zadumy wyrwał go warkot
motoru. To pan Vanderheyden
powracał z biura. Dziś miał
kilka ważnych konferencji, toteż
przybył później niż zazwyczaj.

Gdy fotel ze staruszkiem
wtoczono na korytarz, Katie
wybiegła nagle ze swego pokoju i
głośno szlochając, podbiegła do
ojca.

- Ojczulku, najdroższy
ojczulku, jaki ten Harald jest
niedobry! Musisz mu powiedzieć,
żeby mnie ciągle nie strofował,
nie krytykował bez powodu...

Słowa Katie dobiegły do uszu
Haralda, który posłyszał także
dalszy ciąg rozmowy.

- Co się stało, Katie? -
spytał zatroskany Mijnheer
Vanderheyden. - Uspokój się,
kochanie, opowiedz mi wszystko.

Katie wybuchnęła głośnym
płaczem. Po chwili dopiero
rzekła:

- Musiałam ukarać jedną z
moich służących. Wlała do
miednicy ostry płyn, który
zniszczył mi dłonie. A Harald
zamiast ją ukarać ujął się za
tym wstrętnym stworzeniem, choć
powinien był stanąć po mojej
stronie. Należy mu się porządna
nauczka, prawda, ojczulku?

Harald miał dosyć tej rozmowy
i wyszedł na werandę. Oparł się
o balustradę, a wzrokiem powiódł
po ogrodzie, oświetlonym wielką
lampą łukową. Oddychał ciężko;
tego wieczoru uprzytomnił sobie,
że jego zaręczyny z Katie były
pomyłką.

Już od kilku tygodni umacniał
w sobie to przeświadczenie, gdyż
Katie całkowicie przestała
ukrywać swe wady. Przekonał się,
że nie były to dziecinne
wybryki, lecz poważne wypaczenie
charakteru. Czy Katie
kiedykolwiek się zmieni? A może
nigdy już nie uda mu się
przekształcić jej przyzwyczajeń?
Zadając sobie w duchu te pytania
Harald odczuwał smutek i
przygnębienie.

Po chwili usłyszał na
werandzie pisk kółek. Harald
odwrócił się do pana
Vanderheydena, który był bardzo
wzburzony.

- Co zaszło między tobą a
Katie? - spytał. - Biedaczka
leży zapłakana w swoim pokoju, z
trudem udało mi się ją trochę
uspokoić. Może pójdziesz tam i
ją przeprosisz?

- Nie! - odparł Harald ostrym,
stanowczym tonem.

- Dlaczego? Sprzeczki między
narzeczonymi to zwykła rzecz.
Mężczyzna powinien się w takich
wypadkach zdobyć na
wyrozumiałość. Katie powiedziała
mi...

- Nie musisz mi powtarzać słów
Katie, kochany ojcze. Słyszałem
waszą rozmowę.

- No właśnie. Czy powinieneś
był trzymać stronę służącej? Czy
to było słuszne?

Harald spojrzał na niego z
powagą.

- Zaczekaj tu chwilkę, ojcze.
Zaraz wrócę.

I Harald wybiegł szybko. Pan
Vanderheyden spoglądał za nim z
uśmiechem sądząc, że przyszły
zięć przyjdzie tu z Katie, aby
się pogodzić. On sam zawsze tak
postępował ze swoją żoną, którą
bardzo kochał. Przypuszczał, że
za chwilę ukaże się para
narzeczonych. Tymczasem Harald
sprawił mu niemiłą niespodziankę
- po kilku minutach wrócił ze
służącą. Odszukał Zobah w pokoju
służbowym, gdzie skulona
siedziała w kąciku, gorzko
płacząc. Nikt nie mógł jej
pocieszyć, Kasova bowiem
pracował dziś poza domem.

- Chodź ze mną, Zobah,
przestań już płakać. Postaram
się, żeby ci pani przebaczyła -
rzekł Harald do dziewczyny.

- Pani mnie codziennie bije, a
niekiedy bije i inne dziewczęta.
Ale najbardziej znęca się nad
Zobah... Zobah nie potrafi jej
nigdy dogodzić. Dlaczego tak
jest, panie?

- Twoja pani jest chora, nie
znosi tutejszego klimatu jak
wszystkie białe kobiety. Już
wkrótce zabiorę ją do Europy.
Gdy powróci, będzie zdrowa i
nigdy więcej cię nie uderzy.
Jutro pani da ci wolne na cały
dzień, a ja przyniosę ci maść,
która wygoi rany.

Zobah z pokorą i wdzięcznością
ucałowała szaty Haralda.

- Panie, jesteś taki dobry!
Ale Zobah nie potrzebuje twej
maści. Kasova dał mi leki, kiedy
pani zbiła mnie parasolką. A
wtedy Zobah nie była winna,
tylko pani miała zły dzień i
zbiła Zobah...

Harald wiedział, że krajowcy
nigdy nie zapominają o
niezasłużonej karze.

- Powiedziałem ci przecież, że
pani jest chora i nie wie, co
czyni. Nie odpowiada za swój
gwałtowny wybuch, tak jak i ty
nie odpowiadasz za to, że
wzięłaś przez pomyłkę flakon z
niewłaściwą esencją.

- Tak, ale pani nikt nie bije!
- załkała dziewczyna.

- I ciebie odtąd nikt nie
będzie bił. Gdyby jednak tak się
stało, wtedy przyjdziesz do
mnie, a ja cię obronię. Czy się
zgadzasz, Zobah?

- Tak, panie! Jesteś bardzo
dobry, Kasova też to powtarza.

Harald mimowolnie się
uśmiechnął. Kasova był zapewne
ostateczną wyrocznią dla
dziewczyny. Ucieszył się jednak,
że udało mu się uspokoić
służącą. Służba tutejsza bowiem
często wszczynała bunty,
należało tego uniknąć.

- Chodź ze mną do pana, pokaż
mu pręgi na ramionach i
opowiedz, za co zostałaś
ukarana. Zwróci on uwagę twej
pani, a ty dostaniesz od niej
piękny podarunek.

Zobah podniosła na Haralda
piękne, łagodne oczy.

- Zobah nie chce prezentu,
Zobah chce tylko, żeby jej pani
więcej nie biła.

- Dobrze, ale teraz chodź ze
mną.

Harald zaprowadził dziewczynę
do pana Vanderheydena i rzekł:

- Zobah, opowiedz panu, co ci
się przydarzyło.

Służąca dokładnie przedstawiła
wypadki tego popołudnia,
pokazała także nabrzmiałe pręgi
na ramionach. Dodała przy tym,
że pani często wymierza jej karę
niesprawiedliwie. Gdy skończyła,
pan Vanderheyden skinął ręką,
aby odeszła. Pełen troski
zwrócił się do Haralda.

- Widzisz, Haraldzie, Katie
odziedziczyła tę gwałtowną
naturę po matce. Ale podobnie
jak moja żona, nie ma złego
serca. To tylko kwestia
temperamentu.

- Wiem, ojcze. Katie jest jak
nie ujeżdżony źrebak, ale ja
muszę ją okiełznać. Nie broń mi
tego, bo może się stać
nieszczęście. Takie małe zajście
może pociągnąć za sobą ogromne
skutki, wiesz przecież, jak
często służba się buntuje. Nie
cierpię nieopanowanych kobiet, a
cóż dopiero, gdy młoda
dziewczyna pozwala sobie na
rękoczyny. Nie żądaj, abym
przepraszał Katie. Kocham cię i
szanuję, drogi ojcze, lecz w tym
przypadku nic nie zmieni mego
postanowienia.

- Pamiętaj jednak, Haraldzie,
że winę za to ponosi w głównej
mierze ciężki dla Europejczyków
klimat - rzekł z ciężkim
westchnieniem pan Vanderheyden,
pragnąc zmiękczyć serce
młodzieńca.

- Wiem o tym ojcze, ale swojej
decyzji nie zmienię.

Zmęczony starzec ujął
błagalnym ruchem jego rękę.

- Nie zapominaj również, że
Katie jest moim jedynym
dzieckiem, wszystkim, co mi
zostawiło życie.

Harald spojrzał na niego ze
współczuciem i uścisnął
serdecznie dłoń teścia.

- Byłeś zbyt pobłażliwy wobec
córki, gdybym i ja okazał
słabość, pozwalałaby sobie wciąż
na podobne wybryki. Jestem
surowy tylko dla jej dobra.
Kiedyś będziesz mi za to
wdzięczny, a myślę, iż Katie
także przyzna mi rację. Gdybym
teraz poszedł do niej z
przeprosinami, doszłaby do
fałszywego wniosku, że to ja
zawiniłem. Niech się jej nie
zdaje, że może mnie owinąć wokół
palca. To by bardzo pogorszyło
nasze stosunki.

Na dobrodusznej twarzy pana
Vanderheydena odmalowało się
uczucie przykrości. Dla świętego
spokoju wolałby, aby Harald
okazał się słaby i bardziej
pobłażliwy. Zarazem czuł jednak,
że zięć ma rację, nie poddając
się kaprysom Katie. Westchnął
ciężko z nadzieją, że może Katie
uspokoi się i zejdzie na
kolację.

Nadzieja ta okazała się
płonna.

Obydwaj panowie siedzieli,
zatopieni w zadumie, gdy zjawił
się służący, aby oznajmić o
kolacji.

Mijnheer Vanderheyden byłby
najchętniej pojechał na fotelu
do pokoju Katie i przeprosił ją,
ale wstydził się okazania
słabości w obecności Haralda,
rzekł więc do służącego:

- Powiedz pani, że czekamy z
kolacją.

Służący skłonił się i poszedł
spełnić to polecenie. Mijnheer
Vanderheyden zaczął nasłuchiwać,
łowiąc uchem najmniejszy szmer.
Harald widział, że teść toczy ze
sobą ciężką walkę wewnętrzną,
lecz nie cofnął swego
postanowienia, wiedząc, że teraz
przegrałby z pewnością.
Katie wcale nie miała zamiaru
przyznać, że postąpiła niewłaściwie.
Niczym niegrzeczne dziecko leżała w
swoim pokoju na szezlongu, w oczekiwaniu
na przeprosiny Haralda. Ojczulek z
pewnością dał mu porządną nauczkę i
zmusił do uległości. Postanowiła, że
Harald będzie długo czekał na
przebaczenie i nie pogodzi się z nim tak
prędko. Powinien się poprawić i uznać
swój błąd. Nie wiedziała właściwie, czym
ją obraził, sądziła jedynie, że uczynił
coś wbrew jej woli, nie występując po
jej stronie. To wystarczyło. Gdyby nawet
istotnie nie miała racji, Harald
powinien był ją poprzeć. Postara mu się
to wytłumaczyć i przekonać go raz na
zawsze.

3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 1
Przebaczy mu dopiero, gdy
będzie ją bardzo pokornie
prosił. Wtedy ona się uśmiechnie
i łaskawie wyciągnie rękę do
ucałowania. Przecież najmilszą
rzeczą w tych zaręczynach były
jego pocałunki; Harald skąpił
jej pieszczot, co ją ogromnie
denerwowało. Szkoda, że zabrakło
okazji, aby dać mu powody do
zazdrości. To chyba jedyny
sposób na wyrwanie go z tego
niezmąconego spokoju. Harald był
zawsze zimny i opanowany, nie
taki, jakim powinien być
narzeczony, zakochany w swej
wybrance po uszy. Ale podczas
podróży ona pozna rozmaitych
mężczyzn, pewnie niejeden zechce
flirtować z piękną, elegancką
kobietą. Tak, pokaże Haraldowi,
nauczy go szacunku. Gdy tylko
mąż poczuje zazdrość, na pewno
przestanie ją wciąż krytykować,
przestanie nieustannie
strofować. Ojczulek niczego jej
nigdy nie zarzucał, wobec tego
Harald nie powinien jej czynić
wyrzutów. Gdzież on się
podziewa? Czyżby ojczulek z nim
dotąd nie rozmawiał? Dlaczego
jeszcze nie przyszedł?

Zapominając o łzach zaczęła
nasłuchiwać. Ale nie usłyszała
nawet najmniejszego szmeru.
Zniecierpliwiona znów wybuchnęła
płaczem, co jej wcale nie
przyniosło ulgi. Nagle dobiegł
ją odgłos kroków. Nie był to
jednak energiczny, sprężysty
chód Haralda, lecz ciche
stąpanie jednego z krajowców.

W chwilę później na progu
stanął Kasova, spoglądający z
nienawiścią na "niegodziwą białą
kobietę", która jeszcze raz
zbiła jego ukochaną Zobah.
Skłonił się przed Katie i rzekł:

- Panowie czekają z kolacją.

Katie zerwała się z miejsca.

- Kto cię do mnie przysłał z
tym poleceniem?

- Twój ojciec, pani.

- Czy był sam?

- Nie, pan Forst był z nim
także.

Katie znowu opadła na
poduszki.

- Powiedz panom, że nie
przyjdę. Czuję się słabo.

Kasova skłonił się i wyszedł.
Wyczuwał, że między państwem
musiało zajść jakieś
nieporozumienie i cieszył się
całym sercem, że "niegodziwa
pani" doznała przykrości.

Powtórzył panom słowa Katie.
Mijnheer Vanderheyden już chciał
się udać do córki, ale Harald
położył mu rękę na ramieniu i
powiedział:

- Bądź tym razem surowy, nie
ustępuj Katie. Nie wolno jej
umacniać w uporze.

- A jeśli jest chora?

- Jest zupełnie zdrowa, ale
jeśli pójdziesz do niej i
spełnisz jej kaprys, wówczas ja
natychmiast stąd odejdę.

- Posuwasz się zbyt daleko,
Haraldzie.

Twarz młodego człowieka
wyrażała niezłomną wolę.
Wiedział, że w tym wypadku nie
może ustąpić za żadną cenę.

- Jeśli chcesz iść do Katie,
nie będę ci przeszkadzał, ale ja
nie zostanę tu ani chwili
dłużej.

- Do czego zmierzasz? Czy
chcesz, by Katie ciebie
przeprosiła?

- Nie, na tym mi nie zależy.
Nie znoszę takich upokarzających
scen. Katie musi być rozsądna i
nie udawać obrażonej. Nikt jej
przecież nie wyrządził krzywdy.

Katie na próżno czekała.
Płakała jeszcze przez chwilę,
potem zaś zaczęła trzeć ręce,
które, ku jej zdumieniu, były
znów gładkie i białe. Tarła je
dość długo, aż zaczęły boleć,
więc przestała. Oparła się na
poduszkach i czekała na Haralda.

On jednak nie nadchodził, nie
przyszedł również ojczulek. Co
to miało znaczyć? Czyżby bez
niej zaczęli jeść kolację? Może
chcieli, by umarła z głodu?

Ogarniał ją coraz większy
niepokój. Wreszcie znów
posłyszała kroki. Na progu
stanął Kasova.

- Panowie powiedzieli, że
pójdą sami do stołu, jeśli
natychmiast nie zejdziesz do
nich, pani.

Katie oniemiała. Ze złością
chwyciła najbliżej leżącą
poduszkę, aby nią cisnąć w głowę
służącego. Kasova jednak
spojrzał na nią z nienawiścią, a
w jego oczach zapłonęła groźna
błyskawica; pod wpływem tego
wzroku ręka Katie opadła.
Skinęła, aby się oddalił.

Przez chwilę siedziała
zupełnie oszołomiona. Co się
stało? Cały świat zmienił się
nagle. Służący patrzył na nią z
pogróżką, gdy chciała mu rzucić
poduszką w głowę, Harald nie
przyszedł błagać o przebaczenie,
a co dziwniejsze - ojczulek też
się nie zjawił. To oczywiście
wina Haralda. Ach, Harald, ten
potwór bez serca, gdyby tylko
wiedziała, jak się zemścić! A
może mu ustąpić? Nie, przecież
właśnie na tym mu zależy. Nie
zejdzie na kolację, choćby miała
umrzeć z głodu, nie zejdzie -
jemu na złość.

Znów rzuciła się na posłanie i
wybuchnęła płaczem. Nie
wiedziała, jak się zachować.
Zostałaby tutaj, ale nudziła się
śmiertelnie. Dobrze, zejdzie do
jadalni, spełni życzenie tego
despoty, tego tyrana, lecz nigdy
mu tego nie zapomni. Znajdzie
sposób na zemstę. Gdy wyjadą w
podróż poślubną, ona rzuci się w
wir flirtów z innymi młodymi
panami. Haralda ogarnie
zazdrość, będzie cierpiał, tak
jak ona cierpi teraz. Odpłaci mu
za męczarnie, które znosiła z
jego powodu. Najpierw kazał jej
tak długo czekać na oświadczyny,
potem nie miał dla niej czasu, a
teraz zachowuje się okrutnie.
Katie czuła, że serce wzbiera
jej żalem i nienawiścią. W tej
chwili nie znosiła Haralda.

Przyczesała włosy i zmieniła
suknię bez pomocy służącej.
Potem znowu zaczęła trzeć ręce,
aby stały się czerwone i
spuchnięte. Tarła je
bezustannie, nawet w chwili, gdy
wychodziła z pokoju. Była bardzo
blada i udawała cierpiącą.
Przystanęła na progu jadalni i
ostrożnie uchyliła zasłonę. Co
to? Panowie siedzą w najlepsze
przy kolacji i jedzą z wielkim
apetytem, nie zważając na to, że
ona jest chora i głodna.

Katie najchętniej powróciłaby
do swego pokoju, lecz zapach
smakowitych potraw pobudził jej
apetyt. Poczuła silny głód,
toteż zdecydowała się wejść. Nie
przypuszczała nawet, że panowie
doskonale wiedzą o jej obecności
za drzwiami. Harald usłyszał jej
kroki i szepnął ojcu:

- Katie nadchodzi, udawaj, że
wcale się nią nie przejmujesz.
Usiądźmy i jedzmy spokojnie,
jakby nigdy nic.

Mijnheer Vanderheyden z
ciężkim sercem posłuchał tej
rady. W duchu myślał, że uparta
Katie znalazła wreszcie swego
Petruccia, który ją poskromi i
uszczęśliwi.

Katie raz jeszcze potarła
ręce, po czym z tragiczną miną
weszła do jadalni, udając, że
się słania na nogach. Ojciec,
przykuty do fotela, nie mógł jej
pomóc, Harald zaś nie ruszył się
z miejsca. Musiała sama podejść
do stołu. Wtedy dopiero
narzeczony przysunął jej
uprzejmie krzesło, po czym sam
usiadł. Katie ostentacyjnie
położyła zaczerwienione ręce na
białym obrusie. Służący podał
jej półmisek. Z ciężkim
westchnieniem nabrała sobie
jedzenia na talerz, spoglądając
ukradkiem na Haralda. Zauważyła,
że był spokojny i obojętny.

- Jak się czujesz, Katie? -
ojciec nie mógł się powstrzymać
od pytania.

Wargi jej zadrżały.

- Bardzo źle, ojczulku. Jestem
bardzo osłabiona. Spójrz na moje
czerwone ręce.

Harald domyślił się
natychmiast, ile trudu zadała
sobie Katie, żeby jej ręce
nabrały tej barwy.

- To ci do jutra przejdzie -
pocieszał ojciec.

- Och, ojczulku, przestałeś
mnie kochać - załkała Katie.

- Kocham cię, Katie, ale już
nigdy nie powinnaś bić służby,
to bardzo brzydko. Zobah się
pomyliła, nie należało karać jej
tak surowo za niewielkie
uchybienie. Wiesz, że ludzie się
buntują, gdy się im wymierza
niesprawiedliwą karę. Nie trzeba
ich drażnić.

Katie przypomniała sobie
spojrzenie Kasovy i umilkła. Po
chwili jednak rzekła:

- Powtarzasz słowa Haralda, to
on poskarżył się na mnie.

- Nic podobnego! To
powiedziała mi Zobah.

- Bezczelne stworzenie! -
zawołała Katie ze złością.

Harald nie przemówił dotąd ani
słowa. Teraz dopiero odezwał się
do Katie.

- Czy podać ci półmisek,
Katie?

- Ach, nie mam zupełnie
apetytu! - odpowiedziała
żałośnie.

- Spróbuj tylko, zobaczysz,
jakie to smaczne - rzekł z
uśmiechem.

Katie nadąsała się znowu i
spytała gniewnie:

- Dlaczego nie przyszedłeś
mnie przeprosić, Haraldzie?

- Niech mnie Bóg strzeże, abym
ci nigdy nie wyrządził takiej
krzywdy, za którą musiałbym cię
przepraszać - odpowiedział z
powagą. - Nie mówmy o tym
więcej, nie życzę sobie tego.

Chciała mu odpowiedzieć, lecz
Harald zręcznie skierował
rozmowę na inne tory, a pan
Vanderheyden wmieszał się do
niej. Mówili o statku, który
miał Katie i Haralda zawieźć do
Europy. Był to najpiękniejszy i
najbardziej elegancki parowiec
kursujący na tej linii. W dniu
ich ślubu miał właśnie zawinąć
do portu Oleh_loh.

Harald opowiadał o tym, nie
zważając na kaprysy Katie.
Wreszcie rozmowa podziałała na
nią żywo, tak iż zapomniała o
dąsach. Przez chwilę uważnie
słuchała, a potem sama zabrała
głos.

Między narzeczonymi pozornie
zapanowała zgoda, toteż pan
Vanderheyden odetchnął z ulgą.

W jakiś czas później Harald
pożegnał się z teściem i zbliżył
się do Katie, by ją pocałować na
dobranoc. Odsunęła się, chciała
bowiem, żeby ją pokornie błagał
o pocałunek. Harald jednak nie
zamierzał o nic błagać, zapytał
tylko spokojnie:

- Nie chcesz mnie pocałować,
Katie?

- Nie!

- Dobrze. W takim razie odejdę
bez pocałunku. Dobranoc, Katie.
Od dziś przestanę ci się
naprzykrzać ze swymi
pieszczotami.

Katie, zupełnie zaskoczona,
patrzyła na narzeczonego. Tego
się nie spodziewała. Czuła, że
to ona najbardziej ucierpi, gdy
nie pozwoli się pocałować.

Nadąsana przygryzła wargi,
walcząc ze sobą. Była w
Haraldzie zakochana, a on gotów
odejść, jeśli go o nic nie
poprosi. Pojęła, że w tym
przypadku powinna mu ustąpić.
Podniosła się szybko z krzesła i
pobiegła za Haraldem. Zszedł
właśnie po schodach i podążał
przez ogród do swego domku.
Dogoniła go i chwyciła za ramię.

- Haraldzie!

W jej głosie brzmiały zarazem
odrobina gniewu i gorąca prośba.

Odwrócił się i spojrzał na nią
poważnie.

- No i cóż, Katie?

- Pocałuj mnie, okrutny!

Otoczył ją ramieniem i
przyciągnął ku sobie.

- Dobranoc, Katie! Śpij
dobrze! - powiedział, całując ją
w usta.

Ale pocałunek ten wydał jej
się zbyt chłodny. Zarzuciła ręce
na szyję Haralda i kilka razy
namiętnie przywarła do jego
warg. Potem go puściła z
błyszczącymi oczami i zapytała:

- Wiesz, kim jesteś?

- Kim, Katie?

- Potworem! Potworem bez
serca!

Zaśmiał się i ucałował jej
dłonie. Pogłaskał je
pieszczotliwym ruchem.

- Widzisz, Katie, zupełnie
zbielały. I nigdy już na nikogo
nie podniesiesz ręki.
Przyrzeknij mi, kochanie.

- A jeśli służące będą
nieposłuszne?

- Wtedy zwróć się do mnie.
Jestem jednak pewien, że będą
słuchały, gdy zaczniesz z nimi
postępować łagodniej. Dobrocią
można osiągnąć znacznie więcej
niż złością. Zwolnij jutro na
cały dzień Zobah, wtedy zapomni
o wszystkim.

Łagodny ton jego głosu wywarł
na niej wrażenie, po chwili
jednak znów zatriumfowała
przekora.

- A jeśli tego nie uczynię?
Jeśli znów zbiję Zobah, to
wstrętne stworzenie? Powinnam ją
ukarać za ten przykry wieczór.

Cofnął się kilka kroków.

- Zrobisz, jak zechcesz.
Dobranoc!

Wtedy Katie znów zawisła mu na
szyi.

- Pocałuj mnie jeszcze raz, a
wszystko dla ciebie zrobię.

Spełnił jej życzenie, lecz nie
miał w sercu radości. Czuł się
znużony ciągłymi sprzeczkami.
Katie po każdej takiej utarczce
nabierała werwy, była pełna
życia. Harald zaś stawał się
smutny i przygnębiony. Pragnął,
by między nimi panowała
harmonia, czuł jednak, że w
ostatnich czasach stał się
nerwowy i rozdrażniony.

"Najwyższy czas, aby odpocząć
i wyjechać do Europy dla
poratowania zdrowia" - pomyślał.

Odprowadził Katie na ganek,
prosząc ją, by w lekkiej sukni
nie wychodziła do ogrodu, gdyż o
tej porze jest chłodno i łatwo
się przeziębić.

Powracając do domu przypomniał
sobie, że nie powiedział Katie o
liście Marleny. Zabrał go
przecież po to, by pokazać
narzeczonej. Gdy tylko znalazł
się w swoim pokoju, przeczytał
go ponownie. Ogarnęło go uczucie
niezmąconego spokoju. Stwierdził
przy tym ogromną różnicę między
charakterem Katie i Marleny. Czy
Marlena uderzyłaby służącą, czy
w ogóle potrafiłaby na kogoś
podnieść rękę?

Potrząsnął głową. Co za
niemądre myśli! Służba w Europie
nie pozwoliłaby na to. Ale
nawet, gdyby to było możliwe,
gdyby Marlena mieszkała tutaj,
nie uderzyłaby z pewnością
służącej, nie byłaby do tego
zdolna.

Siedział przez chwilę
pogrążony w zadumie, a jego
myśli biegły do ojczyzny. Znów
poddał się tęsknocie. Myślał o
swojej matce. Gdyby żyła,
przyprowadziłby do niej Katie i
powiedziałby:

- Matko, naucz ją, by się
stała podobna do ciebie!

Czy to prawdopodobne? Czy
Katie mogłaby się pozbyć wad pod
wpływem dobrej, mądrej,
szlachetnej kobiety? Czy Marlena
uzyska na nią wpływ? Miła,
kochana siostrzyczka Marlena? A
może Katie się poprawi? Trzeba
się tylko uzbroić w cierpliwość,
trzeba wciąż czuwać.

Westchnął ciężko, jakby już
zupełnie stracił nadzieję. Wtedy
sobie przypomniał, że nie
zawiadomił dotąd nikogo w
Hamburgu o swoich zaręczynach.
Powinien był przecież listownie
oznajmić to Marlenie i
Zeidlerowi. Czas naglił,
postanowił więc, że jeszcze dziś
wieczorem napisze list do
Marleny. Do Zeidlera skreśli
tylko parę słów. Marlena wyda
pani Darlag polecenie
przygotowania apartamentów dla
jego żony.

Harald zamierzał poprosić
Marlenę o to, by zajęła się
Katie. Tę prośbę łatwiej wyrazić
w liście niż ustnie. Zasiadł
przy biurku i napisał długą
epistołę do siostry. Powierzył
jej wszystkie swoje troski i
kłopoty, zwracał się do niej jak
do dobrej, kochanej, bliskiej
powiernicy. To mu przyniosło
ulgę. Miał wrażenie, że Marlena
go dobrze zrozumie i postara się
mu pomóc. Katie z pewnością
zmieni się pod jej wpływem.
Skończył pisanie i udał się na
spoczynek z uczuciem błogiego
spokoju w sercu.



* * *



Nadszedł kwiecień. Ruch w
porcie stał się większy. Obok
statków handlowych pływało po
rzece mnóstwo parowców
pasażerskich i spacerowych. Przy
pięknej pogodzie cały port
wypełniał się niezliczoną
ilością statków, które
przewoziły wycieczki.

W niedzielę Marlena jak zwykle
przechadzała się po ogrodzie.
Wdychała z rozkoszą świeży,
wilgotny zapach. Dzień był
ciepły, prawdziwie wiosenny.
Dziewczyna spoglądała na
gałęzie, pokryte nabrzmiałymi
pąkami, na pierwsze zielone
pędy. Drzewa wypuszczały listki,
trawa wysuwała nieśmiało kiełki
spod ziemi, która właśnie
pokrywała się świeżą runią.

Marlena obserwowała statki na
rzece. Nagle powzięła decyzję,
aby także opłynąć cały port.
Szybko weszła do domu i
przywołała panią Darlag.

- Czy chce pani popłynąć łódką
wzdłuż portu? Słońce świeci,
ciepło jest jak w maju, a w
porcie taki ruch...

Pani Darlag miała wprawdzie
ochotę na drzemkę, podniosła się
jednak natychmiast i
odpowiedziała:

- Z przyjemnością, moje
dziecko. Czy panienka
zawiadomiła już Kr~ogera?

- Jeszcze nie. Ale pójdę tam
teraz, a pani może się w tym
czasie przebrać.

Marlena włożyła płaszczyk i
kapelusz, po czym udała się nad
rzekę. W małym domku mieszkał
przewoźnik Kr~oger. Zapukała do
okna. Po chwili w progu stanął
Kr~oger i zdumiony spojrzał na
dziewczynę.

- Dzień dobry, czy jest pan
bardzo zajęty?

- Nie, panienko. Drzemałem, bo
to dzisiaj niedziela. Teraz
chciałem się trochę wygrzać na
słońcu...

- Czy mógłby mi pan poświęcić
godzinkę? Chciałabym z panią
Darlag opłynąć łódką port. W dni
powszednie nie mam czasu, a
interesuje mnie, jakie statki
zawinęły. Ale jeśli to panu
sprawi kłopot...

- Niech się panienka nie
krępuje, dla pani mam zawsze
czas. Chętnie zabiorę panienkę
na spacer. Wczoraj właśnie
oczyściłem mój jacht, a dziś
"Elżunia" błyszczy jak złoto. Za
pięć minut będę gotów.

- Wspaniale. Zajmę już miejsce
i poczekam na panią Darlag.

Marlena przeszła wąski pomost
i usiadła w zgrabnej, czystej
łodzi. Po paru chwilach zjawił
się Kr~oger, potem zaś pani
Darlag. Marlena pomogła jej przy
wsiadaniu. Wkrótce smukła łódź
odbiła od brzegu.

- Dokąd popłyniemy, panienko?
- spytał przewoźnik.

- Wszystko jedno. Najchętniej
zwiedziłybyśmy cały port.

Kr~oger skinął głową.
Stateczek chyżo mknął po falach.
Mijał kajaki, łodzie i parowce.
Pasażerowie śmiali się,
śpiewali, wesoło powiewali
chusteczkami. Marlena czuła
dziwną błogość w duszy.
Odpowiadała na ukłony, śmiejąc
się serdecznie.

Łódź dotarła do przystani, w
której stały wielkie parowce
zamorskie. Na pokładach uwijały
się odświętnie ubrane załogi, w
dokach zaś panowała cisza.

W oddali, we mgle, dumnie
sterczały wieże starego
hanzeatyckiego grodu. Po
szerokim pomoście przetaczały
się tłumy ludzi.

Marlena z zainteresowaniem
obserwowała ruch w porcie.

- Czyż nie jest pięknie? -
zwróciła się do pani Darlag.

- O tak, panienko. Mnie także
serce rośnie, gdy patrzę na te
wspaniałości.

- Ilekroć jestem smutna i
przygnębiona, wybieram się na
przejażdżkę po przystani. Wtedy
zawsze nabieram otuchy i
odzyskuję dobry humor. Tylko
patrzeć, jak nasz port się
rozwinie i stanie się równie
potężny, co przed wojną!

- Dałby to Bóg, panienko!

- Niech pani spojrzy na ten
olbrzymi statek. Przybył z
Indii. Pan Forst powróci z
Sumatry tą samą drogą. Gdy
ostatnio wyjeżdżał, musiał
wsiąść na statek w Amsterdamie,
z Hamburga nie było wtedy
komunikacji. Teraz przypłynie do
rodzinnego portu. Będzie
przepływał koło swego domu,
powitamy go z daleka, zanim
zejdzie z pokładu.

- Och, żeby już wreszcie
przyjechał! Nasz panicz jakoś
zwleka.

Marlena głęboko westchnęła.
Niechby już przyjechał! Tak
bardzo pragnęła jego powrotu!
Jakże często myślała o
Haraldzie! Serce jej mocno biło,
gdy nadchodziły listy z Kota
Radża. Wszystkie dotyczyły spraw
handlowych, ale niekiedy
zawierały wzmianki o powrocie.
"Sprawę tę załatwi pan Forst w
czasie swego pobytu w
Hamburgu..." "Pan Forst
natychmiast po przyjeździe
porozumie się z panem..." -
pisano.

Harald jednak dotąd nie podał
dokładnej daty przyjazdu. Nie
odpowiedział też na jej obszerny
list. Czy w ogóle odpowie? Czy
napisze choć raz jeszcze?
Rozmarzone oczy Marleny utknęły
w dali. Miała wrażenie, że całe
jej życie powinno zatrzymać się
w biegu, aż do czasu powrotu
Haralda.

A gdy powróci? Jak się ułożą
ich wzajemne stosunki? Czy tak,
jak między bratem i siostrą?
Nie, niezupełnie. Przecież nie
są rodzeństwem, a nie widzieli
się przez tyle lat. Muszą się
lepiej poznać, przywyknąć do
siebie.

Marlena siedziała pogrążona w
zadumie, dopóki łódź nie dobiła
do brzegu. Wtedy dopiero się
ocknęła i skinęła głową pani
Darlag.

Podziękowała Kr~ogerowi i
obiecała, że jutro przyniesie mu
paczkę tytoniu. Pożegnała się i
wraz z panią Darlag wróciła do
domu. Szła przez rozkwitający
ogród spoglądając na wysoki dom,
dom Haralda Forsta. Czy długo
jeszcze pozostanie jej domem
rodzinnym? Czy nie będzie
musiała go opuścić?

Zostanie tu, dopóki Harald się
nie ożeni. Potem pójdzie w
świat, żeby nie przebywać pod
jednym dachem z jego żoną...

Pani Darlag podeszła do
Marleny.

- Napijmy się teraz kawy,
dobrze, panienko?

Po podwieczorku Marlena
odpoczywała w ulubionej niszy
przy oknie. Rozmarzonym wzrokiem
patrzyła na fotografię Haralda
Forsta. Myślała o zmianach,
które nastąpią po jego powrocie.
Będzie z pewnością dużo
przebywała w jego towarzystwie,
bo łączą ich przecież rozmaite
sprawy. Będą razem spożywali
posiłki. Harald zacznie
przyjmować gości, wydawać
przyjęcia. Stary dom znów się
ożywi, może nawet wróci dawny
ruch. Gospodarz przedstawi
gościom swoją pupilkę - siostrę
Marlenę.

Tak długo tu mieszkała z panią
Darlag, prowadząc spokojne,
ciche życie - teraz będzie
inaczej. Harald zechce z
pewnością odnowić dawne stosunki
towarzyskie. Dom wypełni się
gośćmi, gwarem, wrzawą... Będzie
przyjmował mnóstwo pięknych
kobiet, dumnych patrycjuszek
miasta Hamburga. Harald jedną z
nich wybierze, ożeni się... A
ona będzie musiała pogodzić się
z losem, choćby miało pęknąć
serce... Gdyby nawet sama nie
odeszła, nowa pani domu nie
zniesie jej obecności... Kimże
jest? Wychowanką Haralda, jego
przybraną siostrą Marleną...
Wszystko zawdzięcza dobroci
Haralda, lecz nie ma do tego
prawa!

Westchnęła ciężko. Gdybyż to
ona była piękną patrycjuszką,
gdyby spodobała się Haraldowi...
Zaśmiała się gorzko. Nieważne,
czy jest patrycjuszką, czy też
biedną biuralistką - przecież
Harald jej nie kocha. Uczynił
dla niej tak wiele, by spłacić
dług wdzięczności. Zajął się jej
losem, bo ojciec uratował mu
życie. Uważał ją za młodszą
siostrę, ale nigdy nie zdoła
wzbudzić w nim gorętszych uczuć.

To i tak bardzo dużo. Czy nie
miała powodów do zadowolenia?
Czy nie wymagała od życia zbyt
wiele, czy to, co posiada, nie
powinno jej wystarczyć?



W kilka dni później pan
Zeidler wyjechał w sprawach
handlowych do Berlina. Marlena
siedziała sama zajęta
wpisywaniem różnych pozycji do
księgi buchalteryjnej, gdy
wszedł woźny i położył na jej
biurku korespondencję z
ostatniej chwili.

Marlena dopisała cyfry do
końca stronicy, choć wiedziała,
że właśnie zawinął do portu
parowiec z Sumatry i spodziewała
się wiadomości z Kota Radża.
Odłożyła pióro i zabrała się do
przeglądania poczty. Na samym
wierzchu leżał list od Haralda,
adresowany do niej. Nieśmiało
wzięła go do ręki. Nie musiała
czekać do pory obiadowej, była
sama, mogła przeczytać...

Przejrzała najpierw pozostałą
korespondencję, rozdzieliła
listy, przeznaczone do innych
działów. Prywatny list Haralda,
adresowany do pana Zeidlera,
położyła na biurku prokurenta,
który jutro miał wrócić.

Gdy już spełniła te wszystkie
obowiązki, drżącymi palcami
sięgnęła po list od Haralda.
Rozcięła kopertę i zaczęła
czytać:



"Najdroższa siostrzyczko!

Otrzymałem Twój miły list,
który sprawił mi dużo radości!
Czytając go doznawałem uczucia
tęsknoty za krajem. Ach,
Marleno, jak dawno już nikt się
o mnie nie troszczył! Jakże
dawno nie rozmawiałem z nikim o
mojej niezapomnianej matce!
Nigdy nie była mi tak potrzebna
jak teraz. Bardzo mnie poruszyły
Twoje wspomnienia i to także, że
w imieniu mej matki prosiłaś,
bym dbał o siebie.

Te słowa wskrzesiły jej obraz;
mama zmartwychwstała przede mną
- jakby w tej samej chwili.

Życie nieustannie płata nam
figle! Dawniej sądziłem, że
poślubię kobietę, która choć
trochę będzie mi przypominać
matkę. A teraz zaręczyłem się z
panienką o zupełnie innym
charakterze. Od kilku tygodni
jestem narzeczonym Katarzyny
Vanderheyden, córki mego
wspólnika. Wkrótce odbędzie się
nasz ślub..."



Marlena doczytała list do tego
miejsca, po czym opadła na
fotel. Śmiertelnie zbladła.
Drżała tak jakby wstrząsały nią
dreszcze.

Siedziała przez dłuższą
chwilę, niezdolna do dalszego
czytania. Zaskoczyła ją ta
wiadomość. Ślubu Haralda
spodziewała się w dalekiej
przyszłości. A tymczasem
przybrany brat już się zaręczył,
wkrótce zaś odbędzie się jego
ślub. Może teraz, gdy czyta
list, Harald jest już mężem tej
kobiety... Nie wolno jej o nim
myśleć, ani nawet marzyć...

Czy jednak potrafi zapomnieć?
Czy ma w sobie tyle siły, by
wyrwać z serca gorące uczucie,
wzmagające się z dnia na dzień?
Nie, tego nie mogła zmienić, nie
mogła się wyrzec miłości, choćby
była grzeszna.

Blada, z przymkniętymi oczyma,
siedziała zupełnie osłupiała, a
w jej duszy szalała straszliwa
burza. Ten okrutny cios spadł na
nią w chwili, gdy przepełniona
radością czytała serdeczne słowa
Haralda. Chwała Bogu, że jest
sama, że nie ma świadków jej
przerażenia i bólu. Mogła się
opanować i odzyskać spokój.

Marlena była odważna, dowiodła
tego w różnych życiowych
sytuacjach. Teraz dość szybko
pokonała wybuch rozpaczy,
westchnęła ciężko, a potem
odgarnęła włosy z czoła. Nie
chciała się poddawać, nie
chciała się ugiąć pod
brzemieniem bólu. Musiała mężnie
przeżyć porażkę.

Cóż się zresztą stało?
Przecież się tego spodziewała od
dawna. Wiadomość, co prawda,
przyszła zbyt nagle, ale nie
zmieniało to postaci rzeczy.
Precz ze smutkiem! Nie wolno się
nad sobą roztkliwiać! Musi
pogodzić się z losem.

Czy jej uczucie jest grzechem?
Nie, z pewnością nie! Dopóki swą
miłość ukrywa w sercu, dopóki
nie wyraża żadnych życzeń czy
pragnień, nie ma w tym nic
zdrożnego. A zresztą nie
zostanie w domu Haralda.
Znajdzie powód, by stąd
wyjechać. Najlepiej zrobi to
zaraz, zanim Harald z żoną
przybędą do Hamburga.

Zacisnęła usta, podniosła list
z posadzki i zaczęła czytać
dalej:



"...podróż do kraju będzie
jednocześnie podróżą poślubną, a
przy okazji moja żona zmieni
klimat. Swoje dzieciństwo
spędziła z dala od rodziców, w
Holandii, gdzie ukończyła
szkołę. Od kilku lat jednak wraz
z ojcem mieszka w Kota Radża,
więc jak najprędzej powinna
odmienić klimat. Ślub odbędzie
się 18 kwietnia i tego samego
dnia wyruszymy do Europy na
parowcu "Kolumbia". Pod koniec
maja powinniśmy zawinąć do
Hamburga. Dowiedz się na miejscu
o dokładny termin.

Ucałuj ode mnie panią Darlag i
poproś, aby przygotowała
wszystko na nasze przyjęcie. Dla
mojej żony trzeba urządzić
cztery pokoje na parterze,
przylegające do moich. Nie
będziemy ci przeszkadzali,
Marleno, bo ty przecież
zajmujesz pokoje na pierwszym
piętrze, obok apartamentów mojej
matki. Cieszę się bardzo, że się
wkrótce zobaczymy. Chciałbym,
abyś się zaprzyjaźniła z moją
żoną, może nawet uda Ci się
wywrzeć na nią dobry wpływ.
Sądząc z listów jesteś z
pewnością poważną, zrównoważoną
kobietą. Katie wychowywała się w
pensjonacie holenderskim, gdzie
kładziono nacisk na ogładę
towarzyską, niż rozwijając
zalety serca. W tym czasie
straciła matkę, a ojciec
ubóstwiający jedyną córkę, był
dla niej zbyt pobłażliwy. Miałem
nadzieję, że uda mi się zmienić
Katie, ale po kilku tygodniach
przekonałem się, że nie potrafię
tego uczynić.

Gdyby żyła mama, pomogłaby mi
na pewno. Teraz cała moja
nadzieja w Tobie. Przeczytałem
Twój list i doszedłem do
wniosku, że jesteś do mamy
podobna, masz spokojne, łagodne
usposobienie, a przy tym silną
wolę.

Sądzę, że Katie wyniesie
wielkie korzyści z obcowania z
Tobą. Blisko rok byłaś pod
opieką mojej matki, a to zapewne
wpłynęło na Twój charakter. Ja
jestem niezręczny i
niecierpliwy, pewnie kobiety w
takich przypadkach łatwiej dają
sobie radę. Twój list uzmysłowił
mi, jak wiele cech przejęłaś od
mojej matki, ale i nie mniej
odziedziczyłaś po swoim
szlachetnym ojcu.

Niech Cię, Marleno, nie dziwi,
że wyrażam tak szczerą opinię o
swej przyszłej żonie. Długo się
zastanawiałem, zanim podjąłem
decyzję o małżeństwie.
Zaręczyłem się pomimo licznych
wad mojej wybranki, które mnie w
niej raziły. Nie kocham Katie;
rozwaga i rozsądek orzekły, że
jest dla mnie najodpowiedniejszą
żoną. Nie wierzę w istnienie
głębokiej, gorącej miłości,
którą opiewają poeci. Marzyłem o
niej, gdy byłem bardzo młody -
życie jednak pozbawiło mnie
złudzeń.

Z całego serca pragnę, aby to
moje małżeństwo było zgodne i
harmonijne. Myślę, że Katie
zmieni się, stanie się kiedyś
dobrą żoną. Nie zrażaj się,
jeśli wyda Ci się osobą szorstką
i nieuprzejmą. Prawie całe życie
przebywała jedynie w
towarzystwie mężczyzn i służby.
Nie miała odpowiedniego grona
znajomych. Na Sumatrze mało jest
wykształconych, inteligentnych
kobiet europejskich. Katie
przywykła do życia udzielnej
księżniczki, której nikt nie
śmie się sprzeciwić, nawet
własny ojciec. Ja sam muszę się
pogodzić z faktem, że mamy
zupełnie odmienne charaktery, a
Katie nie przypomina ideału o
jakim marzyłem. Tak, Marlenko,
napisałem Ci wszystko i to
przyniosło mi ulgę. Darzę Cię
bezgranicznym zaufaniem, bo
jesteś dla mnie uosobieniem
ciepła i troski mej matki oraz
szlachetności Twego ojca. Nie
znam Cię wprawdzie bliżej, ale
uważam, że gdyby oni żyli,
zrozumieliby mnie tak samo jak
Ty.

Gdy zaczynałem pisać ten list,
czułem się smutny i
przygnębiony. Teraz lżej mi na
duszy. Zdałem sobie sprawę z
tego, że przez wiele lat byłem
bardzo samotny. Tęsknię za
krajem, wprost nie mogę się
doczekać chwili powrotu. czas
już kończyć wyznania, pora
pomówić o Tobie. Gdy
przyjedziemy z Katie do
Hamburga, wprowadzę zmiany i w
Twoim życiu. Musisz mieć więcej
zabaw i urozmaicenia, jesteś
młoda, powinnaś poznać świat,
ludzi. Sądzę, że często będziemy
zapraszać gości, a wtedy i Ty
zaznasz trochę rozrywki, może
jakoś powetujesz sobie stracony
czas.

Poproś panią Darlag, aby
przyjęła dostateczną ilość
służących; moja żona przywykła
do licznej służby. Będzie się
wprawdzie musiała ograniczyć,
lecz nie chcę, by jej na czymś
zbywało. Jedna z jej służących
przyjedzie z nami do Hamburga.
Piszę też do pana Zeidlera z
poleceniami, którymi nie chcę
Cię fatygować.

Północ właśnie wybiła, a ja
czuję zmęczenie, ostatnio
pracowałem bez przerwy. Tęsknię
za innym powietrzem. Po nocach
śni mi się ukochany Hamburg - to
mnie też nie podnosi na duchu.

Żegnaj, kochana siostrzyczko,
już niedługo zobaczymy się w
domu. Przesyłam Ci serdeczne
pozdrowienia.



Twój brat Harald"





* * *



Marlena skończyła czytanie,
ale długo jeszcze spoglądała na
list Haralda. Zapomniała o
własnym smutku, gdy się
dowiedziała o kłopotach swego
umiłowanego, który nie kocha
przyszłej żony. Kto wie, może
nawet już dziś żałuje swego
kroku? Widocznie chciał zawrzeć
małżeństwo z rozsądku, a
przekonał się przed czasem, że
popełnił błąd.

Nie wierzy w miłość, w
głęboką, potężną miłość, której
nic nie zdoła zniszczyć, która
nie cofnie się przed żadną
ofiarą. Biedny Harald!

Gdyby z listu przebijało
wielkie, promienne szczęście,
Marlena cichutko usunęłaby się z
życia Haralda, nie mogłaby
przebywać w tym domu, lecz po
owym gorzkim wyznaniu nie mogła
go opuścić. Obdarzył ją przecież
wyjątkowym zaufaniem, prosił, by
zastąpiła matkę i zajęła się
Katie. Porzuciła zatem swe
rozżalenie i postanowiła uczynić
to, co zrobiłaby nieżyjąca pani
Forst. Spełni tę prośbę, by nie
zawieść zaufania.

Znużonym ruchem podniosła się
z fotela i usiadła przy biurku.
Dziś jednak nie zdobyła się już
na zwykły zapał, po prostu nie
potrafiła zebrać myśli,
uciekających na pokład parowca
"Kolumbia", który wiózł Haralda
do ojczyzny.

Ach, jak to dobrze, że nie ma
pana Zeidlera, nie trzeba mówić
z nim na ten temat. Czuła, że
nie potrafiłaby zachować
spokoju. Postanowiła, iż nie
zawiadomi również pani Darlag o
ożenku Haralda i jego powrocie
do kraju. Dziś brakłoby jej sił.
Jutro powie o wszystkim.
Wyobrażała sobie rozmowę z panią
Darlag. Staruszka bardzo się
ucieszy, a jej wychowanka będzie
musiała udawać wielką radość.

Dzień ten ciężko przeżyła,
godziny wlokły się w
nieskończoność. Marlena z ulgą
powitała wieczór. Mogła się
teraz schronić w swym pokoiku,
gdzie nikt jej nie przeszkadzał.
Zmęczyły ją pytania pani Darlag,
zaniepokojonej bladością i
mizernym wyglądem swej pupilki.

Tej nocy mało spała. Płonącymi
oczyma wpatrywała się w mrok,
serce mocno biło, a sen uciekał
z powiek. Wstała nazajutrz o
zwykłej porze, blada i znużona.
Pani Darlag robiła jej wymówki,
gdyż Marlena nawet nie tknęła
śniadania. Dziewczyna zbyła
staruszkę jakimś żartem, po czym
pożegnała się i wyszła do biura.
W chwilę po niej nadszedł pan
Zeidler. Opowiedział Marlenie o
pomyślnym wyniku swej podróży.
Nagle rzucił wzrokiem na list,
leżący na biurku.

Marlena, starając się
opanować, zdobyła się z trudem
na uśmiech.

- Ja także otrzymałam wczoraj
list od Haralda. Nie powiem
jednak ani słówka, niech pan sam
przeczyta. A jest w nim dobra
nowina - odezwała się na pozór
wesoło.

- Czy nareszcie przyjeżdża? -
zapytał prokurent, rozcinając
kopertę.

- Nic nie powiem - powtórzyła.
- Niech pan czyta.

Zeidler przebiegł wzrokiem
list i zawołał:

- Panno Marleno, nasz szef się
ożenił, a myśmy o tym nic nie
wiedzieli! Teraz za późno, żeby
mu przesłać telegram z
życzeniami, z pewnością jest już
w drodze do kraju. Co pani na
to?

- Szkoda, że dowiedzieliśmy
się o tym tak późno, trudno, nie
ma rady. Złożymy po powrocie
serdeczne gratulacje młodej
parze.

- Tak, nic innego nam nie
pozostaje. Co mówi pani Darlag?

- Nic jeszcze nie wie. Nie
chciałam, aby się dowiedziała
przed panem. Poza tym na pewno
od razu się zdenerwuje, zabierze
się gorączkowo do przygotowań na
przyjęcie nowożeńców, zarządzi
gruntowne porządki. Lepiej, żeby
jeszcze jeden dzień wypoczęła.

Staruszek zaśmiał się.

- To prawda, pani Darlag
gotowa postawić cały dom na
głowie. "Kolumbia" zawinie do
portu około 25 maja, mamy
jeszcze dużo czasu na
przygotowania. Urządzimy
wszystko z wielką pompą, gdyż
chodzi nie tylko o uczczenie
powrotu pryncypała, ale także o
przyjęcie córki pana
Vanderheydena. Nie sądziłem, że
ma córkę w tym wieku. Byłbym
może sam pomyślał o skojarzeniu
tych dwojga. Ale obeszło się bez
mojej pomocy. Trudno o lepszą
partię dla Haralda, teraz
przecież cała firma przejdzie w
jego ręce. To świetnie! Co za
radość, panno Marleno!

- Oby tylko Harald zaznał
szczęścia w tym małżeństwie -
odparła dziewczyna.

- Och, dałby to Bóg! -
skwitował pan Zeidler.



* * *



Tymczasem w Kota Radża trwały
przygotowania do ślubu, który
miał się odbyć 18 kwietnia.
Mijnheer Vanderheyden pragnął z
okazji wesela córki urządzić
wielką uroczystość. Rozesłano
zaproszenia do niemal wszystkich
rodzin europejskich w Kota
Radża. Urzędnicy państwowi,
plantatorzy i kupcy - wraz ze
swymi paniami - oraz kilku
kapitanów i oficerów marynarki -
wszyscy oni mieli zaszczycić
wesele swoją obecnością.

Dużo pracy spadło na Katie,
choć większą część wyprawy miała
kupić w Europie. Dziewczyna
chodziła zdenerwowana, poganiała
służbę, nie obeszło się bez
krzyku, wymysłów i szturchańców.
Różne rzeczy fruwały w
powietrzu, nie wyrządzając na
szczęście żadnej szkody. Raz
tylko potłukła się kosztowna
waza; Katie rzuciła szczotką w
głowę Zobah, lecz służąca
zręcznie się uchyliła, a
szczotka rozbiła drogocenny
przedmiot.

Od tego wieczoru Katie nie
biła służących, ale przy każdej
okazji dręczyła i szykanowała
biedną Zobah. Uznała, że
dziewczyna była powodem jej
sprzeczki z Haraldem, przez nią
zatem młoda narzeczona doznała
upokorzenia. Nigdy jej tego nie
zapomniała, nienawidziła Zobah.

Postanowiła jednak, że to
właśnie Zobah pojedzie z nią do
Europy. W ten sposób Katie
chciała ją ukarać, wiedziała
bowiem, że służąca kocha Kasovę
i lęka się rozłąki z nim, jak
też i długiej podróży. Katie
była zawzięta i mściwa, toteż
orzekła, że pojedzie z nią tylko
Zobah.

Harald inaczej rozumiał
decyzję narzeczonej, sądził, iż
pani pragnie wynagrodzić słudze
wyrządzoną krzywdę. Nawet nie
przypuszczał, że to akt zemsty,
nie posądzał przyszłej żony o
kierowanie się tak niskimi
pobudkami.

Dwa dni przed ślubem Harald
jeszcze raz udał się na
plantacje, by wszystko omówić z
dozorcami. Młody Forst
zatrudniał przeważnie dzielnych,
energicznych i solidnych
pracowników, a ponieważ w
posiadłości panował ostatnio
spokój, sądził, że z czystym
sumieniem może wyruszać w drogę.

Z zadowoleniem, choć bardzo
zmęczony, powracał do domu. Było
dość późno, słońce chyliło się
ku zachodowi. Kiedy się wykąpał
i zmienił ubranie, zapadł już
zmierzch. Szybko udał się do
willi Vanderheydenów, gdzie
czekano z kolacją. Przechodził
przez ciemny ogród, gdy nagle
usłyszał jęk kobiety. Jakiś
mężczyzna starał się ją
pocieszyć. Harald wyszedł z
zarośli i zobaczył przed sobą
Zobah oraz Kasovę. Kasova z
posępną, zagniewaną miną stał
koło swej wybranki i gładził ją
po ramieniu. Światło lampy
łukowej rzucało jasny blask na
twarze obojga.

- Zabiję twoją niegodziwą
panią, jeśli cię stąd zabierze -
usłyszał Harald głos Kasovy.

Młody Forst w tej samej chwili
stanął przed nimi. Zobah wydała
okrzyk i chciała uciec, Harald
jednak przytrzymał ją za ramię i
rzekł:

- Zostań, Zobah, nie bój się!
Dlaczego płaczesz i kto cię chce
stąd zabrać?

Zobah ukryła trwożnie twarz w
dłoniach i żałośnie zaszlochała.
Harald popatrzył na jej
towarzysza, który niespokojnie
spoglądał przed siebie.

- Odpowiedz, Kasova! Czemu
Zobah płacze i kogo chcesz
zabić?

- Wybacz mi, panie - odparł
chłopak. - Nie miałem nic złego
na myśli, jestem tylko bardzo
nieszczęśliwy, Zobah również.
Pomóż nam, panie, tyś dobry i
sprawiedliwy. Pani chce ją
zabrać w daleką drogę, a Zobah
umrze z tęsknoty za ojczyzną.
Kto ją pocieszy, kto będzie
leczył jej rany, gdy pani ją
znów zbije, a mnie tam nie
będzie?

- Czy pani cię choć raz
uderzyła od tamtego wieczoru? -
spytał Harald.

- Nie, panie, bić, to mnie nie
biła - odparła dziewczyna z
płaczem.

- Ale rzuca w nią karbówkami i
szczotkami, kopie, szturcha...
Raz cisnęła w Zobah porcelanowym
wazonikiem, lecz Zobah w porę
się odsunęła, inaczej wazonik
byłby się potłukł o jej głowę -
opowiadał Kasova.

- Kiedy to było?

- Przedwczoraj, panie.

- A dlaczego pani to uczyniła?

- Bo Zobah nie dość prędko
przygotowała kąpiel.

Tutaj Zobah wtrąciła się do
rozmowy.

- Zobah rzeczywiście spóźniła
się z kąpielą, bo trochę za
długo rozmawiała z Kasovą. Pani
miała słuszność, że ukarała
Zobah.

Dziewczyna wyczuła
instynktownie, że słowa Kasovy
sprawiają Haraldowi przykrość,
toteż starała się obronić swą
panią. Harald westchnął ciężko.

- Mówiłem ci Zobah, że pani
jest chora. Nie chciała ci z
pewnością wyrządzić krzywdy. A w
ogóle jest dla ciebie dobra,
prawda, Zobah?

Dziewczyna milczała. Nie
chciała zdradzić, że Katie na
każdym kroku jej dokucza. Ale
milczenie było wymowniejsze od
słów.

- Pani dobrze ci życzy Zobah,
dlatego też pragnie cię zabrać
do Europy. Chce ci sprawić
przyjemność, wybrała właśnie
ciebie.

Zobah cichutko zapłakała, a
zamiast niej odezwał się Kasova:

- Wybacz, panie, ale jesteś w
błędzie. Zobah lęka się tej
podróży, podobnie jak rozłąki ze
mną. Zobah zostanie moją żoną,
gdy tylko uzbieram na budowę
chaty i kupno pola ryżowego.
Zobah powiedziała o tym pani
prosząc, by zamiast niej zabrała
inną służącą. Wtedy pani
zaśmiała się złośliwie, mówiąc:
"Tak? Tym bardziej wezmę
ciebie".

Harald przygryzł wargi. Bardzo
go bolało, że Katie okazała się
tak zacięta, małoduszna i
mściwa. Wiedział, iż Kasova mówi
prawdę. Powziął zamiar
udaremnienia planu Katie,
pragnąc pomóc tym łagodnym,
dobrodusznym ludziom. Nie
należało rozdrażniać Kasovy,
który w obronie Zobah gotów
nawet zabić.

- Więc chcecie się pobrać? -
spytał.

- Tak, panie, gdy tylko
zaoszczędzimy trochę grosza.

- Dobrze, pomogę wam. Zobah
nie pojedzie z panią, kto inny
ją zastąpi. Słuchaj uważnie,
Kasova. Jutro wstaniesz o
świcie, zanim państwo się
obudzą, i razem z Zobah
uciekniesz do waszego Kambongu.
Niech kapłan odprawi obrządek
ślubny. Jako mąż i żona
powrócicie już nie tutaj, lecz
do mojego domu. Będziecie go
pilnować i utrzymywać porządek w
czasie mej nieobecności.
Załatwię to z panem
Vanderheydenem. Musicie wszystko
jednak zachować w najgłębszej
tajemnicy, a jutro wyruszyć
jeszcze przed wschodem słońca.
Wtedy Zobah nie pojedzie z
panią. Czyście mnie zrozumieli?

Młodzi ludzie ucałowali ręce
Haralda i, uszczęśliwieni,
spojrzeli sobie w oczy. Nie
wiedzieli, jak wyrazić swą
wdzięczność. Harald z uśmiechem
bronił się przed
podziękowaniami, po czym dał im
jeszcze dokładnie polecenia, jak
się mają zachowywać po przybyciu
do jego domu.

- Spodziewam się, że okażecie
mi wdzięczność swoim
postępowaniem. Pamiętajcie o
tym, że pani jest chora i nie
chciała Zobah wyrządzić krzywdy.

Kasova i Zobah obiecali, że
spełnią wszystkie życzenia
Haralda. Dziewczyna patrzyła na
niego rozpromieniona, aż
wreszcie ucałowała znowu rękaw
jego marynarki.

- Cóż, czy przestaniesz
płakać, Zobah? - spytał z
uśmiechem.

- O, panie! Zobah jest
szczęśliwa i nie zapomni tego,
co dla nas uczyniłeś. A kiedy
pani wróci i zbije Zobah, nie
pisnę ani razu, panie, bo ty
jesteś taki dobry.

- Od jutra będziecie służyć u
mnie, nikt nie tknie was palcem.
A tutaj macie na wesele.

I Harald wręczył Kasovie
trochę pieniędzy. Skinął głową,
po czym oddalił się. Szedł przez
ogród, rozmyślając o Katie.
Ogarniał go smutek. To, co o
niej usłyszał, stawiało jego
młodą narzeczoną w najgorszym
świetle.

Wszedł do willi. W jadalni
zastał tylko Vanderheydena.

- Musisz trochę poczekać,
Haraldzie, Katie właśnie się
przebiera.

- To dobrze, ojcze, omówimy
jeszcze kilka spraw.

- Jak tam na plantacjach?

- Wszystko w porządku, możemy
być spokojni. Chciałbym jednak
pomówić o czym innym. Mam do
ciebie, ojcze, wielką prośbę.

Mijnheer Vanderheyden
uśmiechnął się.

- Wreszcie będę miał okazję
zrobić coś dla ciebie. Nigdy
dotąd o nic mnie nie prosiłeś.
Słucham cię, Haraldzie.

- Chciałbym, żebyś zwolnił ze
służby Kasovę oraz Zobah.
Mogliby od jutra służyć u mnie.

- Dlaczego? - spytał zdumiony
staruszek.

- Mają zamiar się pobrać, a
ja, dla uczczenia własnego
ślubu, chcę uszczęśliwić dwoje
innych ludzi. Będą utrzymywać
porządek w moim domu. Oboje są
solidni, można na nich polegać.
Omówiłem już z nimi wszystkie
szczegóły.

- Przecież Katie chciała
zabrać Zobah do Europy...

- Wiem, ojcze. Ale Zobah się
do tego nie nadaje. Sam jej
widok drażni Katie, która uważa
Zobah za główny powód naszej
sprzeczki. Lepiej, żeby
dziewczyna została tutaj.

- Ach, mój drogi, znów dojdzie
do przykrej sceny! Katie się
uparła, żeby zabrać właśnie ją.

Harald pochylił się i zaczął
szeptać:

- Ojcze, Kasova chce wyrządzić
Katie jakąś krzywdę. Jest bardzo
wzburzony, gdyż nasza pani
nieustannie dokucza Zobah, nie
przestaje jej męczyć. Udało mi
się go na jakiś czas uspokoić i
uchronić Katie przed
nieszczęściem. Znasz jednak
krajowców, wiesz sam, że nie
należy w stosunku do nich
przekraczać pewnych granic. Nie
znoszą niesprawiedliwości, w
takich przypadkach są zdolni do
wszystkiego. Posłuchaj tylko,
ojcze...

I młody Forst opowiedział
zasłyszaną rozmowę, wspomniał
także o swoim planie.

Mijnheer Vanderheyden patrzył
ponuro przed siebie.

- Powinno się tego łajdaka
wysmagać jak psa, a ty
przyrzekłeś mu jeszcze
nagrodę...

- Gdybym tak nie postąpił,
ściągnąłbym tylko nieszczęście.
Znasz przecież tubylców.

- Niestety, masz rację! Nie ma
innej rady...

Harald odetchnął z ulgą, po
czym ciągnął dalej.

- Kasova to doskonały, wierny
służący. Fakt, że ujął się za
Zobah, świadczy jedynie o jego
dobrym sercu. Uniósł się, gdyż
stanął w obronie swej wybranki.
Zobah i Kasova znikną jutro
rano, a Katie będzie zmuszona
zabrać w drogę inną służącą.
Zanim powrócimy z kraju, minie
dużo czasu, Katie zdąży
zapomnieć o całej tej sprawie.
Poza tym powinna się zmienić,
opanować nerwy i ciągłe
rozdrażnienie. Sądzę, że pobyt w
Europie wpłynie na nią
korzystnie. Tutaj nie ma
odpowiedniego towarzystwa, a w
Hamburgu będzie przebywać z moją
przybraną siostrą, wykształconą,
miłą i zrównoważoną dziewczyną.
Katie się uspokoi. Zmiana
klimatu też zrobi swoje.

Pan Vanderheyden wyciągnął
rękę do Haralda.

- Dobrze postąpiłeś. Zwolnię
Kasovę i Zobah. Jesteś wprawdzie
dla Katie zbyt surowy,
traktujesz ją inaczej niż ja,
ale z pewnością będzie jej z
tobą dobrze. Dziękuję ci, mój
synu!

Harald uścisnął serdecznie
dłoń staruszka.

Teraz rozmowę skierowali już
na inne tory. W chwilę potem
zjawiła się Katie. W
powłóczystej, białej sukience z
szerokimi rękawami wyglądała
czarująco. Twarz miała bladą, a
po przywitaniu z narzeczonym
znużona osunęła się niemal
natychmiast na fotel.

Harald przyjrzał się jej
badawczo.

- Czy się źle czujesz, Katie?

Złożyła ręce pod głowę, tak iż
szerokie rękawy opadły niby
wielkie skrzydła.

- Jestem po prostu zmęczona.
Mam tyle roboty, tyle
przykrości... Ach, chciałabym to
wszystko mieć już poza sobą!

- Potrzebna ci zmiana klimatu.

Pan domu spojrzał zatroskany
na córkę.

- Czy ci coś dolega, kochanie?

- Nie, nie ojczulku! -
zawołała ze śmiechem. - Tylko
nadmiar pracy mnie męczy, ale
wszystko już prawie gotowe.
Kufry spakowane, porządek
zrobiony, polecenia wydane.
Jestem głodna jak wilk, siadajmy
do stołu.

Podczas kolacji Katie była
wesoła i kokieteryjnie
przekomarzała się z narzeczonym.
Harald uznał, że jest urocza i
pełna wdzięku, toteż w jego
sercu ponownie obudziła się
nadzieja, iż wszystko zmieni się
na lepsze. Wierzył święcie w
zbawienny wpływ klimatu
europejskiego, a dziś był dla
swej przyszłej żony nadzwyczaj
czuły i opiekuńczy.

Katie uśmiechała się z
zadowoleniem. Po kolacji
narzeczony poprosił ją o chwilę
rozmowy.

- Mam do ciebie wielką prośbę,
kochanie!

Dziewczyna oparła głowę na
jego ramieniu i patrząc mu w
oczy, spytała:

- Jaką, Haraldzie? Jesteś dziś
tak miły, że chyba niczego nie
potrafię ci odmówić.

Pocałował ją w usta.

- To tylko twoja zasługa.
Jeśli zawsze będziesz tak
urocza, jak dzisiaj, ja na pewno
się nie zmienię. Więc spełnisz
moje życzenie?

- O ile to będzie w mej
mocy...

- Proszę zatem, byś nie
zabierała ze sobą Zobah.

- Dlaczego, Haraldzie?

Dla świętego spokoju młody
Forst uciekł się do
dyplomatycznego wybiegu.

- Nie mogę na nią patrzeć,
kochanie. Przypomina mi ciągle o
naszej sprzeczce, a poza tym
jest ślamazarna i niezręczna.
Weź lepiej Daipah lub Lailę.
Daipah to chyba najlepsza
służąca, jest zwinna, zręczna i
rezolutna. Nie możemy brać ze
sobą więcej służby, ona będzie
najlepsza.

- Masz rację, ja też nie
cierpię Zobah - odparła Katie. -
I mnie jej widok przypomina tę
kłótnię. Chciałam jednak, by
pojechała, bo... Mniejsza o to!
Spełnię twoje życzenie, tak
ładnie o to prosisz, ale chcę w
zamian dziesięć pocałunków.
Zgoda? Zobah zostanie, pojedzie
Daipah!

Harald ucieszył się z takiego
obrotu sprawy, choć wyrzucał
sobie, że nie powiedział
narzeczonej prawdy.
Rozpromieniony Vanderheyden
spojrzał na niego i
nieoczekiwanie przyszedł z
pomocą.

- Ta dziewczyna budzi we mnie
tylko niemiłe uczucia. Zwalniam
ją z pracy! Nie będzie na waszym
weselu, już jutro odeślę ją do
Kambongu.

Katie zaśmiała się z widocznym
zadowoleniem.

- Doskonale! Zasługuje na
karę. Nie znoszę jej! A teraz
moja nagroda: dziesięć
pocałunków, Haraldzie.

- Czy naraz? - zapytał wesoło,
szczęśliwy, że sprawa zakończyła
się tak pomyślnie.

Skinęła głową i zbliżyła swe
usta. Wyglądała prześlicznie,
toteż z zapałem spełnił jej
życzenie. Katie liczyła
sumiennie pocałunki, a gdy
wreszcie uwolnił się z jej
objęć, zawołała:

- Było dopiero dziewięć!

- Nie, Katie - odparł ze
śmiechem. - Było jedenaście.
Pocałuję cię jeszcze raz, a
będzie okrągły tuzin.

I znów pocałował narzeczoną.

Wieczór upłynął radośnie,
stary Vanderheyden aż
promieniał, patrząc na młodą
parę. Nie mógł jednak myśleć
spokojnie o rozstaniu z
jedynaczką, miał wrażenie, że
jakaś lodowata dłoń mocno ściska
go za serce.

- Pojutrze o tej porze
będziecie już daleko, a ja
zostanę sam - rzekł ochrypłym
głosem.

Katie zerwała się i czule
objęła ojca.

- Ach, gdybyś mógł z nami
pojechać, ojczulku!

- Nie, kochanie, nie chcę wam
zawadzać. Musielibyście ciągle
mnie przesuwać, podnosić jak
pakę towaru. Nie zniósłbym tego!
Mam przed sobą już tylko jedną
podróż, pod ziemię...

- Nie mów tak, ojczulku, nie
zasmucaj mnie! Za rok znów się
zobaczymy, wszystko ci opowiemy.
Będę często pisywała niedługie
listy, długich nie cierpię, ale
każdy statek przywiezie ci
krótką wiadomość. Nie martw się,
tato!

- Tak bardzo nie lubisz pisać
listów, Katie? - spytał Harald.

- Nie znoszę, to okropne -
odpowiedziała.

- Ach, ty mały leniuszku!
Zobacz tylko, oto list od mojej
siostry Marleny. Już dawno
chciałem ci go pokazać. Czy
potrafiłabyś napisać tak długi
list?

Katie z przerażeniem patrzyła
na gęsto zapisane arkusiki.

- O Boże, cóż ona takiego
miała do pisania, że zapełniła
kilka arkuszy?

- Przeczytaj, Katie.

- Nie, nie! Twoja wychowanka
nudzi się zapewne i dlatego
pisze długie listy.

- Mylisz się, Katie. Marlena
od rana do wieczora pracuje w
biurze naszej firmy, ma swój
zakres obowiązków jak każdy
urzędnik.

- Dlaczego ją do tego
zmusiłeś?

- Sama tego chciała.

- Ale dlaczego?

- Bo kocha pracę.

- To straszne. Jakaż ona musi
być nudna! Czy nie ma nic innego
do roboty? Przecież jest młoda,
po co zagrzebała się w tym
biurze? Ach, już wiem! Na pewno
jest brzydka i pozbawiona
wdzięku, toteż pracuje jak
mężczyzna.

- Tego nie wiem. Kiedy ją
widziałem po raz ostatni, nie
zapowiadała się na piękność. W
każdym razie posiada wiele zalet
i jest bardzo wartościowym
człowiekiem.

- To dowód, że jest nudna! I
nazywa się tak dziwnie. Marlena?
Co to za imię? Pierwszy raz
słyszę.

- Nazywa się właściwie Maria
Magdalena. Marlena to skrót i
połączenie tych imion.

- Aha! I będzie z nami
mieszkała?

- Tak, Katie. Chciałbym, abyś
się z nią zaprzyjaźniła, abyś ją
uważała za siostrę.

- Przyrzekam ci, Haraldzie,
gdyż dziś nie potrafię ci
niczego odmówić. Ale jeśli jest
bardzo nudna i brzydka, nie będę
z nią przebywała. Nie lubię
takich ludzi.

- Wierzę, że tak nie jest, bo
będziesz musiała wiele z nią
przebywać.

- Czy to konieczne?

- Tak, maleńka. Marlena jest
moją przybraną siostrą. Liczę na
to, że będziecie się ze sobą
zgadzać.

Katie przytuliła się do niego.

- Pomówmy o czym innym. Ta
Marlena jest z pewnością bardzo
nudna. Na pewno wygląda jak
długa tyka chmielowa z okularami
na nosie. Jest brunetką czy
blondynką?

- Ach, ty dzieciaku! Poczekaj
chwilę, może sobie przypomnę,
naprawdę nie pamiętam... Tak,
już wiem, miała jasne włosy o
złotym połysku. Odbijały się
wyraźnie od żałobnej sukienki...
Marlena ma pewnie piękne
włosy...

- Wszystkie blondynki są nudne
- oświadczyła Katie, po czym
skrycie ziewnęła, dodając:

- Chodźmy już spać, jestem
bardzo zmęczona. Jutro i
pojutrze przyjedzie tylu gości,
będziemy mieli mnóstwo roboty.

Harald pożegnał się, a Katie
odprowadziła go na ganek. Młody
człowiek raz jeszcze objął
narzeczoną.

- Katie, musimy się oboje
starać, by w naszym małżeństwie
panowała zgoda. Będziemy nad
sobą pracować, nauczymy się
ustępować sobie. Chciałbym
widzieć cię szczęśliwą...

Ucałowała go namiętnie, po
czym rzekła:

- Nie bądź taki poważny,
Haraldzie! Taki ciągły spokój
jest nudny! Trzeba się czasem
posprzeczać, to podtrzymuje
miłość. Dobranoc, najdroższy!
Pojutrze już będziesz mój!

Harald zapomniał w tej chwili
o wszystkim, co go dręczyło.
Trzymał w objęciach młodą,
czarującą dziewczynę, czuł, że
krew szybciej krąży mu w żyłach.
Obsypał Katie namiętnymi
pocałunkami zupełnie odurzony
jej pięknością. Ona od razu
spostrzegła, iż narzeczony uległ
urodzie. Przytuliła się do niego
jak młoda kotka.

- Dobranoc, Katie! Pojutrze
będziesz moją żoną, słodka,
maleńka Katie! - rzekł Harald,
pocałował ją raz jeszcze, aż
wreszcie wypuścił z objęć.
Szybko zbiegł po stopniach
werandy i znikł w ciemnościach
nocy.

Katie patrzyła za nim z
błyskiem w oczach. Potem wróciła
do domu i przywołała do siebie
służące. Oświadczyła
kategorycznie, by Zobah nie
pokazywała się jej więcej,
następnie oznajmiła, że pojedzie
z nią Daipah. Dziewczyna bardzo
się ucieszyła, nie była bowiem
tak delikatna jak Zobah, za to
niezmiernie ciekawa. Oczarowała
ją nadzieja podróży do Europy.
Nigdy nie rozumiała Zobah, która
płakała na myśl o opuszczeniu
wyspy.

Uroczystość weselną wyprawiono
z prawdziwym przepychem, jak to
jest w zwyczaju na Sumatrze. W
przeddzień ślubu odbył się
wspaniały festyn, połączony z
koncertami i tańcami. Nazajutrz
rano, po ślubie, tłumnie
zjechali goście, by złożyć
życzenia młodej parze. Potem
zapowiedziano "przyjęcie
ryżowe". Podano blisko
pięćdziesiąt potraw,
sporządzonych z ryżu lub z
dodatkiem ryżu.

Był więc, zgodnie z miejscowym
zwyczajem, ryż z owocami, z
daktylami, bananami, ryż
przyprawiony korzeniami i
migdałami, ryż z sosem,
doskonałe leguminy, dania zimne
i gorące, wyśmienicie
przyrządzone, w iście
królewskiej różnorodności.

Zaraz potem młoda para
pożegnała biesiadników, by w
porcie Oleh_loh wsiąść na statek
"Kolumbia". Daipah wysłano
przodem wraz z bagażem.

Katie szybko pożegnała się z
ojcem, który musiał wrócić do
gości. Przecisnął się na swym
fotelu przez zebrany tłum, aby
jeszcze przez chwilę popatrzeć
na dzieci. To rozstanie
rozdzierało mu serce. Po raz
ostatni przytulił Katie i
pobladł jak płótno. Młoda
kobieta była jednak za bardzo
pochłonięta uroczystością, by
zwrócić na to uwagę.
Powierzchowna z natury, nie
potrafiła przejmować się cudzym
smutkiem. Mijnheer Vanderheyden
drżał, gdy córka uwolniła się
wreszcie z jego uścisku.

Harald miał dla niego więcej
współczucia i zrozumienia niż
własna córka. Pochylił się
zatroskany nad starcem i rzekł:

- Uspokój się ojcze. Pomyśl o
tym, że Katie musi wyjechać dla
podratowania zdrowia. Przywiozę
ją zdrową i wypoczętą.
Zobaczysz, jak jej ta podróż
posłuży.

I raz jeszcze uścisnął teścia,
gdy Katie już wsiadała do
samochodu.

- Dziękuję ci, mój synu. Mam
przeczucie, że już nigdy nie
ujrzę Katie, że po raz ostatni
trzymałem ją w objęciach. Bądź
dla niej dobry, Haraldzie,
cierpliwy i wyrozumiały.

- Tego możesz być pewien,
drogi ojcze, zapomnij o smutnych
myślach. Bóg pozwoli nam się
zobaczyć za rok.

- Niech ma was w swej opiece,
drogie dzieci, niech nad wami
czuwa. Przyjmijcie jeszcze raz
moje błogosławieństwo - z
drżeniem wyszeptał Vanderheyden.

Czekał przy balustradzie
werandy, dopóki wreszcie
samochód nie ruszył w drogę.
Katie machała chusteczką i ręką
przesyłała ojcu pocałunki.
Harald z troską spoglądał na
pobladłe oblicze staruszka.

- Jedźcie z Bogiem! - zawołał
raz jeszcze pan Vanderheyden.

- Do widzenia, ojczulku! -
krzyknęła rozpromieniona Katie.

Samochód ruszył, John
Vanderheyden długo jeszcze
patrzył w ślad za
odjeżdżającymi. Łzy spływały mu
po policzkach.

- Widziałem ją po raz ostatni!
Boże, czuwaj nad mym dzieckiem -
szepnął wzruszony.

Z domu zaczęli teraz wychodzić
goście, aby przyjrzeć się
odjeżdżającym nowożeńcom.
Otoczyli kołem starszego pana,
który opanował się ostatnim
wysiłkiem woli.

Z pozornym spokojem wrócił do
wesołego grona.

Tymczasem młoda para dojechała
do portu i udała się na pokład
parowca "Kolumbia" do wcześniej
zarezerwowanej, luksusowej
kabiny. Statek ruszył w drogę.



* * *



Podróży towarzyszyła
przepiękna pogoda. Statek,
kołysząc się, płynął spokojnie,
a nikt z pasażerów nie cierpiał
jak dotąd na chorobę morską.

Na pokładzie panował wielki
ruch i ożywienie, toteż pierwsze
dni nowożeńców upłynęły niby w
cudnym śnie. Harald żywił
nadzieję, że w pożyciu
małżeńskim zazna wiele
szczęścia, a Katie -
rozpromieniona jak wszystkie
młodziutkie mężatki podczas
miodowych miesięcy - czuła się
wspaniale. Dużo na tym zyskała
Daipah - jej pani była niezwykle
łagodnie usposobiona do ludzi,
toteż nie łajała dziewczyny.

Początek podróży minął w
przykładnej zgodzie. Gdy jednak
upływał dzień za dniem i nie
zdarzało się nic nowego, Katie
zaczęła mówić, a między
małżonkami znów doszło do
przykrych scen.

Pewnego dnia Daipah zawołana
przez panią, nie zjawiła się
natychmiast. Ładna, zręczna
dziewczyna zbyt długo gawędziła
z jednym z marynarzy, swoim
wielbicielem.

Katie bardzo się rozgniewała i
zaczęła robić wyrzuty mężowi, że
nie pozwolił jej zabrać Zobah.
Początkowo Harald starał się
uspokoić żonę, ale gdy jego
słowa nie odniosły żadnego
rezultatu, wyszedł z kabiny.
Postanowił zignorować zły humor
swej połowicy.

Katie patrzyła nań złym okiem.
Znowu wyszedł na jaw jej mściwy,
małoduszny charakter.
Przypomniała sobie pierwszą
sprzeczkę i długie oczekiwanie
na jego oświadczyny. Odezwał się
w niej dawny zamiar ukarania
Haralda "za wszystko, co
uczynił".

Od tego dnia pierzchnął
pogodny nastrój pierwszych
tygodni.

Gdy tylko Harald powrócił do
kabiny i nie okazał skruchy,
Katie włożyła najpiękniejszą
suknię, po czym udała się na
pokład spacerowy. O tej porze
zbierała się tam większość
pasażerów. Już przedtem młoda,
urocza kobieta zaczęła flirtować
z kilkoma panami, dziś jednak
była zalotniejsza niż
kiedykolwiek. Wkrótce też
otoczyło ją koło eleganckich
młodzieńców, z których
niejednego kusił romans z
mężatką. Kiedy Harald wrócił z
samotnej przechadzki po
pokładzie, ujrzał Katie w
otoczeniu licznych wielbicieli.
Zdumiony spojrzał na żonę i
przystanął w pobliżu. Katie
udawała, że go nie spostrzega,
choć widziała, gdy nadchodził.
Bardzo ożywiona z pewnym młodym
Holendrem - Straaten, który od
kilku lat mieszkał na Jawie, a
teraz jechał do Europy,
stęskniony za towarzystwem i
rozrywkami pięknych pań.

Harald przez chwilę nie
wiedział, jak postąpić. Czy
przywołać Katie i położyć kres
tej scenie, czy też udawać, że
niczego nie zauważył? Nagle
uchwycił przelotne, wyczekujące
spojrzenie żony. Uśmiechnął się
mimowolnie. Znał dobrze Katie,
toteż natychmiast się domyślił,
że chce go ukarać i wywołać w
nim zazdrość.

Udał, że nic go to nie
obchodzi i ze spokojem przeszedł
dalej. Katie jednak wiedziała,
iż ją spostrzegł, więc
rozgniewała się na taką pozorną
obojętność.

Jeśli wszystko mu jedno, czy
ona kokietuje innych mężczyzn, w
takim razie postara się o wielu
adoratorów, zmusi Haralda do
zazdrości.

Katie cieszyła się jak dziecko
ze wszystkich komplementów i
pochlebstw otaczających ją
mężczyzn. W Kopa Radża Harald
był najprzystojniejszym i
najbardziej interesującym
młodzieńcem wśród jej znajomych.
Na "Kolumbii" żaden nie mógł się
z nim równać, ale on sam znudził
się już Katie, a przy tym nigdy
z nią nie rozmawiał w taki
sposób jak inni panowie. Nie
powtarzał jej nieustannie, że
jest czarującą, słodką kobietą,
że ma piękne oczy, cudowne
ciemne włosy, że jej nóżki i
rączki są najwspanialsze na
świecie.

Katie odurzyły te wszystkie
piękne słówka, toteż zupełnie
niepostrzeżenie zaplątała się we
flircik ze Straaten, który był
najmilszym z grona jej
wielbicieli, a umizgał się do
niej bardzo namiętnie.

Przez dłuższy czas Harald nie
zwracał na to uwagi. Tłumaczył
sobie, iż Katie brakowało dotąd
rozrywek, zwykłych dla innych
dziewcząt w Europie. Trudno,
niech się bawi, niech pozwala,
by jej prawiono grzeczności. Nie
kochał jej, toteż nie mógł
odczuwać zazdrości. Postanowił
jedynie, że będzie nad nią
czuwał, aby nie posunęła się
zbyt daleko.

Między małżonkami zapanował
wkrótce chłodny, oficjalny ton.
Harald starał się być rycerski i
uprzejmy, ale nie okazywał żonie
żadnej serdeczności. Katie
cieszyła się na samą myśl o tym,
że małżonek zacznie jej urządzać
sceny zazdrości. Tu spotkał ją
zawód, zatem postanowiła dać mu
do tego powód. W swych dążeniach
posunęła się do granic
nieprzyzwoitości, wychodząc z
balu w towarzystwie młodego
Holendra na samotną przechadzkę
przy świetle księżyca. Harald w
pierwszej chwili nie spostrzegł
zniknięcia żony, pochłonięty
rozmową z jednym z panów.

Widział jedynie, że Katie
tańczyła ze Straatenem. Gdy
wkrótce potem szukał jej
wzrokiem, i Katie już nie było,
jakaś starsza, zasuszona dama
rzuciła mu ze złośliwym
uśmieszkiem:

- Czy szuka pan żony?

- Tak, proszę pani. Chciałem z
nią właśnie zatańczyć następnego
walca.

- Musi pan więc przejść na
drugą stronę pokładu. Pańska
żona przechadza się w świetle
księżyca, a towarzyszy jej
Mijnheer Straaten.

Harald skłonił się na pozór
obojętnie.

- Żona pragnie się pewnie
ochłodzić po tańcu - powiedział,
po czym wolnym krokiem podążył
na wskazane miejsce.

Po chwili zobaczył Katie,
stojącą przy balustradzie. Blask
księżyca oświetlał jej twarz.
Balową suknię okrywał jedynie
wieczorowy płaszcz z koronek,
podbity białym jedwabiem. Żonie
towarzyszył młody Holender,
który pokrywał jej rękę gorącymi
pocałunkami. Wydawało się, że na
ręce nie poprzestanie, jego
wargi bowiem posuwały się wyżej,
i wyżej, aż sięgnęły ramienia.
Właśnie w tym momencie nadszedł
Harald, który wcisnął się między
Katie a pana Straatena.

- Już cię zmęczył taniec,
Katie? - spytał z wymuszonym
spokojem.

Dziewczyna przestraszyła się
nieco na widok męża.
Przeszkodził jej w najbardziej
ekscytującej scenie, kiedy to
młody człowiek szeptał jej
namiętnie rozkochane słowa,
jakich Harald nigdy nie
wypowiadał.

- Chciałam się przespacerować
w tę piękną, księżycową noc -
odparła ze złością.

- Możesz się przejść ze mną.
Na pana czekają już panienki,
które pragną tańczyć. Niechże
pan sobie nie przeszkadza, panie
Straaten, ja zostanę z żoną.

Te ostatnie słowa wymówił
Harald dość chłodno i ze
szczególnym naciskiem. Spłoszony
Holender wybąkał coś na swoje
usprawiedliwienie i szybko się
oddalił. Katie obrzuciła męża
gniewnym spojrzeniem.

- Co to znaczy? Dlaczego
kazałeś mu odejść?

- Nie wypada, żeby mężatka
spacerowała z młodymi ludźmi
przy blasku księżyca. A do tego
pozwalasz się całować nie tylko
w rękę.

Na twarzy Katie pojawił się
triumfujący uśmiech. Wreszcie
dopięła swego!

- Aha! Zazdrosny?

Mąż chwycił ją gwałtownie za
rękę.

- Strzeż się, Katie! Byłem
dotąd bardzo cierpliwy przez
wzgląd na twego ojca, ale teraz
już dosyć. Przekonasz się, że
nie rzucam słów na wiatr.
Znosiłem spokojnie twoje
wybryki, nie pozwolę ci jednak
przekraczać pewnych granic. Nie
zapomnij, że jesteś moją żoną!

Katie zdobyła się na wymuszony
uśmiech.

- Więc jednak jesteś
zazdrosny? - spytała, patrząc
wyczekująco na męża.

- Posłuchaj, Katie - odparł
Harald. - Gdybyś mi rzeczywiście
dała kiedykolwiek powód do
zazdrości, wszystko między nami
byłoby skończone. Powtarzam ci,
że nie pozwolę z sobą igrać.

Spojrzała mu głęboko w oczy i,
rozdrażniona, rzekła:

- Oni wszyscy zachwycają się
moją urodą, tylko ty jeden nie.
Uważają, że mam cudne oczy,
czarujący uśmiech, wdzięczne
ruchy, że wywieram na mężczyzn
nieprzeparty urok. Dlaczego ty
nigdy do mnie tak nie
przemawiasz? Zawsze coś ci się
we mnie nie podoba, zawsze
znajdujesz jakieś zarzuty.
Chciałabym choć raz usłyszeć od
ciebie takie słowa, a skoro ich
nie mówisz, pozwól przynajmniej,
aby to robili inni mężczyźni.

Harald zrozumiał, że Katie
zależy wyłącznie na
komplementach, toteż od razu
zmienił ton.

- Tak ci zależy na tych
banalnych pochlebstwach? -
spytał, ujmując rękę żony.

- Nie zawsze są banalne. Każda
kobieta to lubi.

- Uczciwa kobieta umie jednak
zawsze utrzymać pewien dystans.
Ten spacer z panem Straatenem
naraża mnie na drwiny. Teraz
jednak wrócimy już do reszty
towarzystwa. Chciałbym z tobą
zatańczyć, musimy pokazać, że
między nami wszystko układa się
jak najlepiej. Trzeba za wszelką
cenę uniknąć plotek.

- Phi! Nic sobie z tego nie
robię.

- Ale ja sobie nie życzę, żeby
krytykowano moją żonę! Chodź,
Katie.

- Nie chcę, nie będę z tobą
tańczyła! Jesteś potworem!

- Już to słyszałem. Bądź
rozsądna, Katie, chodź ze mną,
nie narażaj się na obmowę.
Przecież to tylko dla twego
dobra. Daj mi buzi i skończ
wreszcie z tymi głupimi
flirtami. Lustro co dzień ci
mówi, jaka jesteś piękna, a
jeśli chcesz, chętnie to
potwierdzę. Zresztą wiesz o tym
bardzo dobrze i nie musisz
czekać, aż ci to powtórzą jacyś
idioci. Nic ci z tego nie
przyjdzie, poza przykrościami.

Pocałował ją i pociągnął za
sobą. Katie nagle parsknęła
śmiechem.

- To śmieszne. Mijnheer
Straaten tak się ciebie
przeląkł, że zniknął jak duch! -
zawołała.

Harald odetchnął z ulgą. Katie
to duże dziecko, igra z ogniem,
nie zdając sobie sprawy z
grożącego jej niebezpieczeństwa.
Trzeba nieustannie nad nią
czuwać, by nie zabrnęła za
daleko.

Weszli do sali balowej jak
szczęśliwe, zgodne małżeństwo,
potem tańczyli, gawędzili wesoło
i co chwila wybuchali śmiechem.
Mijnheer Straaten starał się
unikać Katie, adorując jakąś
inną kobietę. Przez kilka dni
wszystko układało się dobrze,
wkrótce jednak Katie zaczęła
prowokować nowe sprzeczki. Po
każdej awanturze żona mściła się
w taki sam sposób, kokietując
innych mężczyzn. Jeszcze
kilkakrotnie Harald musiał
wystąpić przeciwko zachowaniu
własnej połowicy, ale przy tym
miał pewność, że Katie go nie
zdradzi, że chce mu jedynie
zrobić na złość. Już po czterech
tygodniach wspólnego życia młody
Forst przekonał się, że jego
związek z Katie był błędem, a
między nimi nigdy nie zapanuje
zgoda. Zachowanie żony raziło go
coraz bardziej - jeśli nie
flirtowała z mężczyznami, to
urządzała mu awantury, dręczyła
swoim uporem i kaprysami.
Wszelkie próby poskromienia tej
dzikiej kotki spełzły na niczym
- Katie nie chciała się zmienić.
"Tylko Marlena może mi pomóc" -
myślał zatroskany. Siostra jest
z pewnością bardziej cierpliwa,
a poza tym jako kobieta łatwiej
sobie poradzi z jego żoną niż on
sam. Harald sądził, że dobry
przykład Marleny zaowocuje
zmianą w charakterze Katie. Już
teraz drżał na myśl o pustce,
jaka go czeka w małżeństwie.
Dotąd ich życie upływało albo na
ciągłych niesnaskach, albo na
miłosnych igraszkach. Między
nimi nie było żadnej duchowej
spójni czy szczerego uczucia.
Powierzchowna z natury Katie w
ogóle nie rozumiała oczekiwań
męża. Po pewnym czasie wszyscy
młodzi mężczyźni zaczęli unikać
pięknej mężatki. Przykład
Mijnheera Straatena zrobił
swoje. Przekonali się, że Harald
jest nadzwyczaj stanowczy i
energiczny, toteż nie próbowali
nawet z nim zadzierać. Wprawiało
to Katie w zły nastrój.

Do Hamburga młoda para
przybyła w niezbyt dobrym
humorze. Harald ujrzał z oddali
ojczystą ziemię i łzy zakręciły
mu się w oczach. Jeszcze raz
starał się przemówić Katie do
serca, ale natrafił na pogardę i
złość. Z wyraźnym gniewem i
niechęcią popatrzyła na
wybrzeża, mówiąc:

- Zdaje się, że życie w
Hamburgu będzie nieciekawe,
zwłaszcza jeśli twoi rodacy
okażą się tak nudni jak ty.
Harald zamilkł, Katie zaś zeszła
do kabiny, by zły humor
wyładować na Daipah, która
właśnie pakowała kufry. Wymysły
i szturchańce posypały się
niczym grad. Służąca źle
zapakowała jedną z walizek, z
której Katie w złości wyrzuciła
wszystkie rzeczy. Różne
przedmioty wręcz fruwały po
pomieszczeniach, a Daipah
musiała od nowa zabierać się do
pakowania, choć czasu pozostało
niewiele. Katie poczuła ulgę i,
zupełnie spokojna, wróciła na
pokład. Cicho stanęła obok męża,
który z bijącym sercem i ogniem
w oczach patrzył na rodzinne
miasto.

Statek wolno płynął po Łabie,
zmierzając do potężnego portu
Hamburga.



* * *



Marlena i pani Darlag
pracowały bez wytchnienia, by
wszystko przygotować na
przyjęcie młodej pary. W biurze
i spichlerzach również panowała
nerwowa krzątanina. Nadjeżdżały
wozy z zielenią, zawieszano
girlandy, starano się domowi i
firmie nadać uroczysty wygląd.

Przewoźnik Kr~oger umaił swoją
"Elżunię" i przyozdobił w barwne
chorągiewki, bo jemu przypadł
zaszczyt przewiezienia młodych
ze statku do domu. Marlena cały
swój czas wypełniła pracą, to ją
nawet cieszyło, nie miała bowiem
okazji do rozmyślania nad swoją
dolą. Ostatnio zresztą ogarnął
ją dziwny nastrój; cieszyła się
z powrotu Haralda, choć
jednocześnie lękała się tego.
Obawiała się żony "brata", wobec
której czuła się tak inna. W
duchu powtarzała sobie, że
powinna ukrywać swoje uczucie,
by nikt nie mógł się domyśleć,
kim był dla niej Harald.

W ostatnich tygodniach toczyła
ze sobą nieustanną walkę, aż w
końcu w bólu zdobyła się na
rezygnację. Raz na zawsze
wyrzekła się nadziei na
założenie własnego ogniska
domowego, cichego szczęścia u
boku ukochanego człowieka.
Próbowała sobie wytłumaczyć, że
nie wszystkim kobietom przypada
w udziale takie szczęście, a
niektóre przechodzą przez życie
z pustymi rękami. Oby tylko
Harald zaznał szczęścia! To
przecież najważniejsze!

Nikt nie zauważał cierpienia
Marleny, okazywała bowiem wielką
radość w związku z przyjazdem
młodej pary i bardzo energicznie
pomagała pani Darlag w
przygotowaniach. Nie
zaniedbywała jednakże swych
zajęć biurowych. Pan Zeidler
chciał jej dać wolne, ale
Marlena się nie zgodziła.

- Mam dużo wolnego czasu,
proszę pana, zdążę załatwić
wszystko. Teraz jestem panu
potrzebna bardziej niż
kiedykolwiek. Może to nawet
zabrzmieć nieskromnie, ale nie
da sobie pan rady beze mnie. Gdy
przyjedzie pani Katie Forst,
będę musiała jej poświęcić cały
swój czas. Dlatego właśnie chcę
popracować "na zapas".

Zeidler się ucieszył z decyzji
Marleny, bo przecież dziewczyna
była jego prawą ręką w sprawach
biurowych i załatwiała wszystko
sprawnie, lepiej nieomal niż on
sam.

W całym tym zamieszaniu nikt
nawet nie zauważył, że Marlena
pobladła i zmizerniała. Czyste
rysy tchnęły teraz przedziwną
słodyczą. Przeżyła wiele, choć
zachowała spokój i pogodę ducha.
Przez jej piękne oczy
przemawiała jasna, szlachetna
dusza.

Po powrocie do domu Marlena
pomagała pani Darlag. Staruszka
przyjęła wprawdzie kilka
dodatkowych służących, lecz nie
wszystko można im było
powierzyć. Należało urządzić
apartamenty młodej pary - i tego
zadania podjęła się przybrana
siostra.

Wreszcie nadszedł długo
oczekiwany dzień przyjazdu
Haralda i jego żony. Dla
uświetnienia tej chwili Marlena
poustawiała w pokojach Haralda i
Katie doniczki oraz wazony z
kwitnącymi roślinami. W całym
domu stały w koszach pęki
zieleni, baziek, przypominając o
zielonych świątkach.

W ogrodzie również zadbano o
nienaganny porządek. Wygracowano
ścieżki i wysypano je żółtym
piaskiem. W małym pawilonie nad
brzegiem rzeki błyszczały świeżo
lakierowane, czerwone meble
trzcinowe.

Jednego ze służących ustawiono
na straży - miał dać znak, gdy
okręt zawinie do portu.

Wreszcie nadeszła owa chwila.
Marlena posłała służącego do
pana Zeidlera, który miał
popłynąć łodzią na powitanie
młodej pary.

Dziewczyna uzgodniła ze
stojącym na dachu służącym, by w
odpowiedniej chwili podniósł
flagę w górę. Wraz z panią
Darlag udała się do pawilonu. Z
biciem serca spoglądała na
wspaniały statek, który płynął
powoli i majestatycznie.
Wzrokiem szukała Haralda. Stał
pewnie przy barierze i patrzył
na dom rodzinny

Teraz parowiec przepływa
właśnie koło domu. Marlena
zaczęła machać chusteczką, a
pani Darlag poszła za jej
przykładem. Służący, zgodnie z
zaleceniem, podciągnął w górę
flagę.

Na pokładzie, tuż przy
barierze, stały dwie postacie,
jakby odsunięte od reszty
pasażerów. To Harald i jego
młoda żona. Serce Marleny
mocniej zabiło - wiedziała,
czuła, że to Harald, choć nie
mogła go poznać z takiej
odległości.

A "brat" patrzył na swój dom i
widział, jak podciągano
chorągiew na dachu. Potem
zauważył obie kobiety czekające
w pawilonie.

- To na pewno Marlena i pani
Darlag, nasza gospodyni. Skiń
ręką na powitanie, Katie. Patrz,
oto mój dom rodzinny - rzekł
rozrzewniony.

Katie ze śmiechem zaczęła
machać chusteczką. Podobało jej
się, że tak uroczyście witano
Haralda, pana tego domu. Teraz
mąż pokazywał jej budynki
biurowe i wielki szyld firmy
"Forst i Vanderheyden". W oknach
stali urzędnicy, kłaniali się i
machali chusteczkami. Harald
odkłonił się, a wtedy ze
wszystkich piersi wyrwał się
okrzyk: "Vivat"! Młody Forst
miał łzy w oczach. Był w domu,
nareszcie w domu. Raz jeszcze
spojrzał na pawilon. Stała tam
teraz tylko jedna postać -
wysmukła dziewczyna w długiej
białej sukni. Wiosenne słońce
rzucało złocisty blask na jej
jasne włosy. To była Marlena -
jego siostra Marlena!

Rzucił okiem na jedno z okien,
to w samym narożniku. Tam było
ulubione miejsce matki, tam
najczęściej siadywała!

- Matko!

Ach, jakże tęsknił za nią w
tej chwili, jakże mu brakowało
tej najdroższej zmarłej! Nikt
nie kochał go tak jak ona.

Ogarnął go smutek. Otoczył
ramieniem żonę. Tam, w tym
domu, gdzie żyło wspomnienie
jego matki, musi znaleźć drogę
do serca Katie. Wszystko zmieni
się na lepsze, będzie mógł
rozpocząć nowe życie.

Katie zachwycała się
przyjęciem. Z uśmiechem
spojrzała na męża:

- Jak to cudownie! Wszyscy
stoją w oknach! A cały dom
przystrojony zielenią!

- To na twoją cześć, Katie.
Witają młodą małżonkę swojego
szefa. I tu będziesz prowadzić
życie jak mała królowa, chociaż
bez tak licznej służby jak w
Kota Radża.

- Dlaczego? - spytała ze
zdumieniem.

- Wiesz przecież, Katie, że w
Europie panują inne stosunki
niż na Sumatrze. Tutaj jeden
służący kosztuje więcej niż tam
dziesięciu. Za to pracują
więcej i lepiej. Będziesz z
nich bardziej zadowolona niż z
twoich służących w Kota Radża,
będzie ich mniej, co oszczędzi
ci kłopotów i przykrości.
Spójrz, tam płynie nasza
łódź... O, tam... Zobacz,
przystrojona jest zielenią.
Pewnie podpłynie do
przystani... To chyba nasz
prokurent, pan Zeidler...

Harald wychylił się za
balustradę, by lepiej przyjrzeć
się łodzi płynącej w pewnym
oddaleniu, lecz w tym samym
kierunku, co parowiec. W łodzi
stał prokurent Zeidler i
spoglądał na wspaniały statek.
Staruszek ujrzał Haralda,
przesyłającego ręką
pozdrowienie, wyjął chusteczkę
i zaczął nią machać.

Marlena, choć pozostała w
pawilonie, widziała przez
lunetę tę scenę powitania.
Westchnienie wyrwało się jej z
piersi. Spojrzała raz jeszcze i
pobiegła do domu, by pomóc pani
Darlag w ostatnich
przygotowaniach. Dziś nie
poszła do biura, ponieważ
staruszka twierdziła, że nie
poradzi sobie sama ze
wszystkim.

Młodej pary oczekiwano w domu
za godzinę. Pani Darlag raz
jeszcze ścierała kurze w całym
domu, choć nigdzie nie było
widać najmniejszego śladu pyłu.

Tymczasem na pomoście koło
biura zebrali się wszyscy
pracownicy, ubrani na tę
uroczystość w odświętne stroje.
Urzędniczki ustawiły się w
pierwszym szeregu, a pewna
młoda korespondentka trzymała w
ręku ogromną wiązankę kwiatów
i, zdenerwowana, powtarzała
słowa przemowy, którą miała
wygłosić w imieniu całego
personelu.

Marleny tam nie było.
Postanowiła oczekiwać Haralda
na progu domu. Miała wrażenie,
że tym sprawi mu większą
przyjemność. Po pewnym czasie
na pomoście jakby się ożywiło:
nadpływała uroczyście
przystrojona łódź. Posłyszała
gromkie okrzyki i wiwaty. Wtedy
dopiero przycisnęła dłonie do
serca i cicho powróciła do
domu.

- Spokojnie! Spokojnie! Muszę
znieść wszystko. Nie mogę
niczego po sobie okazać!
Odwagi! - szepnęła do siebie.

W tej samej chwili nadbiegła
pani Darlag w swej najlepszej
czarnej jedwabnej sukni. Przez
cały czas czatowała przy oknie,
a teraz krzyknęła:

- Idą! Idą! Chodźmy, panno
Marleno!

Marlena, blada, choć
spokojna, wzięła do ręki wielki
bukiet bladoróżowych róż "La
France" ze stolika w
przedpokoju, po czym wraz z
opiekunką wyszła przed dom, by
powitać Haralda i jego żonę.

Wyglądała prześlicznie, gdy
tak stała z pękiem kwiatów na
progu. Słońce rozjaśniło jej
pobladłą słodką twarzyczkę i
złociste włosy.

Taką ją właśnie ujrzał Harald
po pięciu latach rozłąki.

Spojrzał na dziewczynę i już
nigdy nie zapomniał tego
widoku.

3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 1
Młoda, wysmukła dziewczyna o
bladym obliczu i uduchowionych
oczach wydała mu się istnym
cudem. Któż to? Czyżby Marlena?
Czyż ta urocza panna o
roziskrzonych oczach mogła być
jego siostrą?

- Marlena?

W głosie Haralda pobrzmiewało
bezgraniczne zdumienie, jakby
niedowierzanie.

Dziewczyna z biciem serca
patrzyła na ogorzałą twarz
brata. Ach! To przecież to samo
kochane odbicie, które znała tak
dobrze z fotografii! Zmienił się
niewiele, trochę zmizerniał,
trochę spoważniał.

Marlena zebrała siły i z
uśmiechem wyszła mu naprzeciw.

- Witam cię w rodzinnym domu,
Haraldzie! Serdecznie witam was
oboje! - rzekła i, patrząc
prosząco na Katie, podała jej
róże.

Katie zaś, niemile zaskoczona,
wlepiła oczy w Marlenę. Więc to
jest ta przybrana siostra jej
męża? Przecież ona jest piękna!
A przypuszczała, że podopieczna
Haralda wygląda jak tyczka
chmielowa i ma rogowe okulary na
nosie!!!

Katie należała do kobiet,
które zawsze i wszędzie pragną
być najpiękniejsze. Oburzało ją,
że ta Marlena, którą jej mąż
przygarnął z litości, stoi teraz
na progu domu, jej domu i
wygląda prześlicznie.

Niedbałym ruchem wzięła z rąk
Marleny róże i wyniośle skinęła
głową.

Teraz Harald zdołał się już
opanować i, jakby obudzony ze
snu, uścisnął mocno rękę
przybranej siostry.

- Marleno! Jakże się
zmieniłaś! Musiałem przez chwilę
przywyknąć do twego widoku!
Gdybyś nie stała na progu mego
domu, nie poznałbym cię. Co się
stało z tą mizerną, wiecznie
zapłakaną dziewczyną, którą
zostawiłem w kraju? Wprawiasz
mnie w zdumienie! Poznałem
jedynie twoje oczy, oczy twego
niezapomnianego ojca. Dziękuję
za słowa powitania! A oto moja
żona, Katie! Chciałbym, byście
się pokochały jak siostry.
Katie, oto moja siostra Marlena!

Katie spojrzała na dziewczynę
z wyraźną niechęcią.

- Miło mi panią poznać -
rzekła chłodno.

- I ja się cieszę, proszę pani
- odparła uprzejmie Marlena,
która natychmiast wyczuła
niechęć w tonie młodej kobiety.

- Na miłość boską! - zawołał
Harald. - Nie będziecie się
chyba tytułować "paniami". Ależ
mówcie do siebie po imieniu! Czy
tak witają się siostry?

Ten wesoły i nieomal swobodny
ton kosztował go wiele wysiłku,
długo bowiem nie mógł wrócić do
równowagi.

Katie zaśmiała się ironicznie,
a oczy jej zabłysły złośliwie.

- Jak sobie życzysz, mężu.
Będziemy się do siebie zwracać
po imieniu, Marleno.

Marlena spojrzała z
wdzięcznością na Katie i mocno
uścisnęła jej rękę. Czuła, że
żona brata nie jest do niej
życzliwie usposobiona, ale nie
chciała się tym zrażać.

- Dziękuję ci Katie, że
pragniesz widzieć we mnie
siostrę... Postaram się na to
zasłużyć. Proszę, wejdźmy do
domu.

Marlena cofnęła się o kilka
kroków, przepuszczając przodem
młodą parę. W przedpokoju
czekała już pani Darlag. Harald
powitał staruszkę bardzo
serdecznie, Katie zaś chłodno,
wyniośle. Gospodyni zaprowadziła
młodych do ich apartamentów, a
Marlena zajęła się w tym czasie
przygotowaniem herbaty, którą
podała w saloniku.

- Świetnie, za chwilę tam
przyjdziemy - rzekł Harald.

Państwa młodych opuszczono.
Katie stanęła przy mężu bardzo
nadąsana, ze zmarszczonym
gniewnie czołem.

- Skłamałeś, Haraldzie -
rzekła. - Ta Marlena wcale nie
jest brzydka.

- Przecież ci mówiłem, że tego
nie wiem. Tak jak ty widziałem
ją dziś po raz pierwszy, nie
licząc spotkania przed pięcioma
laty. Sam jestem zdumiony. Przez
myśl mi nawet nie przeszło, że
może wyrosnąć na tak piękną
dziewczynę.

- Tak? Uważasz, że Marlena
jest piękna?

- Ależ, Katie, przecież każdy
widzi! Ty sama przed chwilą to
powiedziałaś.

Rzuciła mu spojrzenie pełne
gniewu.

- Czy sądzisz, że jest
piękniejsza ode mnie?

Parsknął śmiechem, choć był to
śmiech wymuszony i nieszczery.

- Nie można tak porównywać,
Katie. Ty jesteś pięknością
ciemnowłosą, Marlena zaś
złotowłosą. Może stanowić
doskonałe tło dla twojej urody.

- Tak uważasz? - spytała
trochę udobruchana.

- Oczywiście! Przecież się
obawiałaś, że Marlena jest
brzydka. Powinnaś być
zadowolona, że się omyliłaś.

- Masz rację. Gdyby się
okazała brzydka, jeszcze mniej
przypadłaby mi do gustu. Ale i
tak sprawia wrażenie osoby
niezwykle antypatycznej.
Mówienie sobie po imieniu to już
przesada.

- Musisz nazywać moją siostrę
po imieniu.

Katie wzruszyła ramionami.

- Marlena wcale nie jest twoją
siostrą.

Te słowa żony dziwnie
podziałały na Haralda. Nie,
Marlena nie była jego siostrą i
to dodawało mu otuchy. Opanował
się, by zebrać swe myśli,
niespokojnie krążące wokół
Marleny.

- Uważam ją za siostrę,
powtarzam ciągle. Mam nadzieję,
że spełnisz moją prośbę.

- Dobrze, dobrze. Teraz i tak
niczego nie można zmienić.
Chciałabym jedynie, byś z nią
porozmawiał, żeby nie miała zbyt
wielkich pretensji. To nawet
niewłaściwe dla osoby, która
zajmuje w tym domu podrzędne
miejsce.

- Nie zapominaj jednak, że
Marlena zajmuje w moim domu
pozycję odpowiadającą siostrze
gospodarza i tak już pozostanie.
Dla twoich kaprysów nie
zamierzam rezygnować z raz
podjętej decyzji. Jej ojcu dałem
słowo, że zaopiekuję się córką i
tego dotrzymam.

- No dobrze, rób, co chcesz.
Muszę przez pół godzinki
odpocząć, strasznie boli mnie
głowa. Czy to są moje pokoje?

Harald oprowadził żonę po
przeznaczonych dla niej
apartamentach, zwracając przy
tym uwagę na doskonały smak i
wygodę w urządzeniu. To z
pewnością dzieło Marleny.
Zauważył także mnóstwo kwiatów,
lecz kiedy powiedział o tym
Katie, skinęła niedbale głową. -
Tak, to wszystko bardzo ładne,
ale jestem naprawdę bardzo
zmęczona i potrzebuję spokoju.
Przyślij mi tutaj Daipah.

Harald przyciągnął żonę do
siebie i czule ją objął.

- Katie, niechże cię wreszcie
powitam w moim rodzinnym domu,
tu, gdzie moi rodzice żyli
długie lata w idealnej harmonii
i zgodzie. Weźmy z nich
przykład. Daj Boże, żeby i nam
małżeństwo zmieniło się na
lepsze.

Katie skrycie ziewnęła.

- Doprawdy nie wiem, o co ci
chodzi, przecież jesteśmy bardzo
szczęśliwi, chociaż czasami się
sprzeczamy. Ale to się wszędzie
zdarza.

Haraldowi opadły ręce.
Zrozumiał, że Katie nawet się
nie domyśla, czego mu brak. Jej
wystarczało to, co osiągnęła,
przynajmniej w tej chwili.

- Już sobie idę, Katie!
Odpocznij teraz - rzekł tonem
pełnym rezygnacji i wyszedł, by
zawołać Daipah.

Pani Darlag wyznaczyła dla
służącej mały, czyściutki
pokoik, przylegający do
apartamentów jej pani. Daipah
wybiegła mu naprzeciw wesoła i
roześmiana, Harald zaś posłał ją
do żony.

Młody Forst wszedł do swego
gabinetu. Przez dłuższą chwilę
stał na środku pokoju bez ruchu,
z przymkniętymi oczyma. W
myślach znów ujrzał Marlenę,
jakby wciąż stała na progu domu.

Dlaczego ten widok podziałał
na niego tak dziwnie? Czemuż
poruszył do głębi całą jego
istotę? Otworzył oczy i zaczął
się rozglądać po znajomych
kątach. Wreszcie w domu - w
domu! Mówił mu o tym każdy
sprzęt, każde drzewo w ogrodzie,
każda trawka. Miał wrażenie, że
znalazł się znów w otoczeniu
starych, dobrych przyjaciół,
którzy witają go serdecznie.

Jednak najbardziej rozrzewniło
go powitanie Marleny.
Niewątpliwie ona najbardziej
przyciągała jego myśli. Był
ogromnie wzruszony, nigdy w
życiu nie doznawał podobnego
uczucia, jak w owej chwili, gdy
na progu swego domu ujrzał ją w
całej pełni urody i wdzięku.
Wydało mu się nagle, że błąkał
się w ciemności przez wiele lat,
aż wreszcie dojrzał promyk
światła, a wszystko, co do tej
pory przeżył, straciło swoje
znaczenie. Z niewysłowionym
bólem pojął, że jego małżeństwo
to krępujące pęta. Dotąd nazywał
je pomyłką, teraz jednak
uświadomił sobie, że złamał
sobie życie, wiążąc się z
kobietą, której nie kochał.
Katie była mu całkowicie obca i
tak miało już pozostać.

To niezwykłe, ale na świecie
istnieje taka miłość, o jakiej
piszą poeci.

Zacisnął zęby. Ach, jego
powrót wypadłby inaczej, gdyby
powrócił jako wolny człowiek -
wolny od wszelkich zobowiązań.

Oddychał ciężko. Co się z nim
stało? Był przecież mężem Katie,
musiał ponosić skutki swego
wyboru. Nie wolno mu było
zaprzątać sobie głowy takimi
myślami. Cudna, złotowłosa
dziewczyna o szarych oczach i
promiennym uśmiechu miała dlań
pozostać tylko siostrą Marleną,
siostrą - niczym więcej!

Czy to możliwe, aby z
niepozornej, nieładnej istotki
wyrosła czarująca dziewczyna?
Marlena, siostra Marlena...

Czuł, że zawisła nad nim
ciężka ręka losu, że od tej
chwili będzie musiał dźwigać na
barkach brzemię, którego się nie
pozbędzie do kresu swych dni. I
ta ciągła komedia przed ludźmi,
żeby się nie domyślili, co się
dzieje w jego duszy.

Nigdy nawet nie przypuszczał,
że zmartwychwstanie przed nim
ideał jego młodzieńczych snów,
od dawna już bowiem zrezygnował
z marzeń młodości. A tymczasem
we drzwiach swego domu zobaczył
ucieleśnienie tego ideału.



* * *



Podszedł do okna i spoglądał
na ogród, który tonął w świeżej,
majowej zieleni. Pomiędzy
drzewami przechadzała się
Marlena. Zostawiła w pawilonie
lunetę i chciała ją teraz
przynieść do domu, żeby się nie
uszkodziła. Po chwili wyszła z
pawilonu i zmierzała w kierunku
domu.

Harald patrzył z zachwytem.
Teraz, gdy weszła do domu,
podążył na dół, by się z nią
spotkać.

Stała pośrodku bawialni,
pełnej światła. Szybko się
odwróciła, a spostrzegłszy
Haralda, oblała się purpurą.
Młody człowiek poczuł, że serce
mocniej mu bije, gdy patrzy na
jej zarumienioną twarzyczkę.
Zmusił się jednak do spokoju, i
z uśmiechem przybliżył do
dziewczyny.

- Przywitajmy się jeszcze raz,
jak prawdziwe rodzeństwo,
Marleno. Moja żona zejdzie tu za
pół godziny, chciała trochę
odpocząć.

- To zrozumiałe po tak długiej
podróży.

- A jak ty się czujesz,
Marleno?

- Jak zawsze czuję się
doskonale. A dziś dodatkowo
cieszę się z twojego powrotu.

- Naprawdę? - spytał, ujmując
jej rękę.

- Oczywiście, mój drogi.
Wyglądasz dobrze i zdrowo, choć
trochę przybladłeś. Ostatnio
bardzo się o ciebie martwiłam.

Oczy Haralda zabłysły. Usiadł
i pociągnął Marlenę na stojące
obok krzesło.

- Nie rozumiesz nawet, jak
słodko brzmią te słowa. Już od
dawna nikt się o mnie nie
troszczył. Nie potrafię ci
powiedzieć, jak się czuję w
domu. Teraz dopiero wiem, jak
bardzo tęskniłem za ojczyzną.
Marleno, czy dostałaś ten mój
list, w którym pisałem o Katie?

- Tak, Haraldzie! - odparła z
westchnieniem. - Otrzymałam go i
drżałam o twoje szczęście.
Spodziewam się, że wszystko
ułożyło się doskonale.

- Nie, Marleno, nie... będę z
tobą szczery. Nie czuję się
szczęśliwy, ani nawet
zadowolony. Poznasz Katie, wtedy
mnie zrozumiesz. Tak, ty jedna
mnie zrozumiesz. Mam nadzieję,
że nie stracisz cierpliwości,
tak jak ja. Katie nie odpowiada
za swój charakter. Dopiero po
zaręczynach zrozumiałem, jak
bardzo się różnimy. Wtedy nie
mogłem już niczego zmienić. Nie
sądzę, by kiedykolwiek nastąpiło
między nami większe zrozumienie.
Chyba... chyba, że zdarzy się
cud! Ach, Marleno, gdyby twój
przykład podziałał na Katie! Nie
brakuje ci z pewnością
zręczności i cierpliwości.
Musisz mi przyrzec, że nie
zrazisz się jej zachowaniem.
Katie jest gwałtowna i
popędliwa, ale też nikt nie
zajmował się jej wychowaniem.
Ojciec był zbyt pobłażliwy i
słaby. Powierzył mi swoją
jedynaczkę jak najdroższy skarb,
nie chcę o tym zapominać, choć
niekiedy przychodzi mi to z
wielkim trudem. Wydaje mi się,
Marleno, że jesteś bardzo
energiczna, Zeidler opowiadał mi
o tobie istne cuda. Serce mi
rosło, choć inny nosiłem w duszy
obraz siostrzyczki. Ta
delikatna, złotowłosa panienka,
czekająca na progu mego domu,
nie wygląda wcale na to, by była
obdarzona taką wytrwałością i
siłą, jak mnie zapewniał
Zeidler. A jednak muszę mu
wierzyć. Dlatego też narzucam ci
inne obowiązki. Pozwalam sobie
na to, gdyż wiem, że sukces
mojego małżeństwa zależy
wyłącznie od ciebie Marleno,
prowadzę z Katie nieustanne
sprzeczki. Jest to walka skryta,
choć uporczywa. Chodzi zazwyczaj
o drobnostki, o rzeczy nieważne,
mimo to nie mogę temu podołać,
bo brak mi cierpliwości. Czy
jesteś cierpliwa, Marleno?

- Umiem zdobyć się na wielką
cierpliwość, gdy mi na tym
zależy. Zrobię wszystko, by ci
pomóc. Oboje będziemy się
starać, żeby uratować twoje
szczęście, twoje i Katie...

- Szczęście? Odetchnę z ulgą,
gdy nareszcie zapanuje spokój.
Nie sądź, że to tak łatwo
wpłynąć na Katie. Jest porywcza
i bardzo uparta, niczym młody
źrebiec. Jest zła, gdy jej ktoś
zwraca uwagę. Zachowuje się jak
dziecko, które się dąsa, gdy się
nie spełnia wszystkich jego
zachcianek. Potrafi wybuchnąć
złością, ale ty się tym nie
zrażaj...

- Nie martw się o mnie,
Haraldzie, dam sobie radę z
Katie... Postaram się pamiętać
zawsze, w jakich niezwykłych
warunkach wyrosła...

- Cieszę się, że ufasz swoim
siłom. Jest jeszcze jedna rzecz,
o której nie wiesz. Otóż Katie
niezwykle surowo obchodzi się ze
służbą, przywykła do tego w Kota
Radża. Często biła służące,
dochodziło do sprzeczek z tego
powodu. Uważaj, żeby tutaj
nikogo nie uderzyła...

- Możesz na mnie polegać.
Bardzo się cieszę, że zechciałeś
powierzyć mi swoje troski.
Pragnę ci pomagać tak, jakbym
naprawdę była twoją siostrą.

- Dziękuję ci z całego serca,
Marleno. Ale, ale, opowiedz mi
choć trochę o sobie. Jak się
czujesz w moim domu?

- Doskonale, zwłaszcza od
chwili, gdy objęłam posadę w
biurze.

- Patrzę na ciebie, a jednak
nie mogę sobie tego wyobrazić.
Gdy otrzymałem list od Zeidlera,
usiłowałem sobie przypomnieć,
jak wyglądasz. Rozmawiałem o
tym nawet z Katie, która była
przekonana, że jesteś chuda jak
tyczka chmielowa i nosisz rogowe
okulary na nosie.

Marlena roześmiała się wesoło,
a Harald z rozkoszą
przysłuchiwał się temu
dźwięcznemu śmiechowi.

- Żałuję, że sprawiłam wam
zawód - rzekła Marlena
filuternie.

- Sprawiłaś mi wielką
niespodziankę. Nie uwierzyłbym
nigdy, że z brzydkiego kaczątka
wyrośnie tak piękny łabędź.

- Alboż ja jestem piękna? -
spytała z prostotą.

- Nie widzisz tego w lustrze?

- Różne bywają gusta, ja nie
podobam się sobie nadmiernie.

- Ale podobasz się innym.
Przyznaj, Marleno, ilu
konkurentom dałaś kosza?

- Żadnemu. Przecież nikogo nie
znam. Widuję jedynie pana
Zeidlera i personel biurowy.

- A więc nigdzie nie bywasz?

- Bywam w teatrze i na
koncertach w towarzystwie pani
Zeidler.

- I nigdy nie tańczyłaś?

- Niekiedy z panią Darlag -
odparła ze śmiechem.

- Ależ ty żyłaś jak
pustelnica! Trzeba cię
koniecznie wprowadzić w świat.

- Wierz mi, Haraldzie, wcale
mi na tym nie zależy - rzekła z
powagą.

- Musisz poznać ludzi i bywać
w świecie. Jak zamierzasz poznać
swego przyszłego męża?

- Nie chcę wychodzić za mąż -
oświadczyła stanowczo.

- Wszystkie dziewczęta tak
mówią. Kiedyś jednak zjawi się
ten jedyny, wybrany, i wtedy
zmienisz zdanie.

Usta Marleny zadrżały
boleśnie, a w oczach pojawiła
się wielka powaga, która
nadawała jej twarzy wyraz
przedwczesnej dojrzałości.
Harald natychmiast to zauważył.
Serce mu się ścisnęło.
Zrozumiał, co się działo w duszy
dziewczyny.

- Marleno, ty kogoś kochasz!
Kochasz, ale twojej miłości stoi
coś na przeszkodzie! To dlatego
jesteś taka zrezygnowana!

Przerażona zerwała się z
miejsca. Zlękła się, że Harald
odkrył jej tajemnicę.
Postanowiła naprowadzić go na
fałszywy trop. Podniosła ku
niemu pobladłą twarz, nie
przeczuwając nawet, z jakim
napięciem czeka na jej
odpowiedź.

- Haraldzie, obdarzyłeś mnie
takim zaufaniem, że powierzę ci
moją tajemnicę. Nikt jej nie
zna. Tak, kocham kogoś, ale coś
nas dzieli. Nigdy nie będę mogła
zostać jego żoną...

Przymknął na chwilę oczy i
zbladł jak człowiek śmiertelnie
rażony. Wreszcie spytał
ochrypłym głosem:

- Powiedz mi, co was dzieli?
Czy mogę ci jakoś pomóc?

- Nie, Haraldzie, nikt mi nie
może pomóc.

- Czy ten człowiek wie o
twojej miłości?

- Nie!

- Dlaczego zatem twierdzisz,
że nie możesz zostać jego żoną?

- Jest mężem innej kobiety.

- Biedna Marlenko! Tacy ludzie
jak my nie wyciągają nigdy ręki
po cudzą własność. W tej
sytuacji widzę, że wszystko
stracone.

- Tak, Haraldzie, ale nie
przejmuj się tym. Jestem
szczęśliwa, bo mogę go kochać.
Ta miłość to mój jedyny skarb,
moja świętość.

- Tak bardzo go kochasz? -
spytał Harald zaniepokojony.
Złożyła ręce jak do modlitwy i
przez chwilę spoglądała z zadumą
przed siebie. Harald chciał paść
przed nią na kolana i złożyć
głowę na jej łonie.

- Tak, kocham go
bezgranicznie. Przestańmy już o
tym mówić. Powiedziałam ci
wszystko, abyś zrozumiał, że nie
zależy mi na zawieraniu nowych
znajomości. Nie wyjdę za mąż.

Odruchowo przesunął ręką po
czole. Kim był człowiek, którego
kochała Marlena? Powiedziała
przecież, że nie widuje nikogo.
Czy nigdy nie przestanie kochać
tego nieznajomego?

Harald zacisnął zęby. Takie
dziewczęta jak Marlena kochają
tylko raz w życiu. Musi wyrzec
się nadziei, że zdobędzie jej
serce. Może to i lepiej? Będzie
mu łatwiej wyrzec się swego
uczucia do niej i pogodzić się z
losem.

- Zobaczymy, Marleno, jak
ułoży się życie towarzyskie w
moim domu. Katie marzy wręcz o
rozrywkach. W każdym razie nie
będziesz teraz chodzić do biura,
ja cię zastąpię. Jeśli masz
ochotę, możesz podczas mojej
nieobecności dotrzymywać
towarzystwa Katie.

- Bardzo chętnie, jeśli sobie
tego życzysz.

Gawędzili długo i nie
spostrzegli nawet, jak prędko
mija im czas. Spędzili tak
przeszło godzinę. Wreszcie
zjawiła się Katie. Wyspała się,
toteż ból głowy minął, a humor
też się poprawił.

Harald podszedł do żony.

- Jak się czujesz, Katie?

- Świetnie! Napiłabym się
chętnie herbaty. Poproś,
Marleno, żeby podano do stołu.

- Dobrze, Katie. Wszystko już
przygotowane. Przejdźmy do
saloniku.

Weszli do saloniku, gdzie pani
Darlag już nakryła do
podwieczorku.

Stół zastawiono ciastkami i
różnymi łakociami. W srebrnym
czajniku syczała para. Marlena
nalewała herbatę do filiżanek,
podawała półmiski, śmietankę i
cukier.

Harald poddał się temu
łagodnemu nastrojowi. Stolik
ustawiono przy oknie, skąd widać
było ogród oraz część portu.
Katie usadowiła się wygodnie w
fotelu i z zadowoleniem
podziwiała malowniczy widok. Ale
ta miła chwila nie trwała długo.
Katie, jeśli już nie próżnowała
lub nie spała, musiała snuć
plany nowych rozrywek. Toteż po
chwili odezwała się:

- Kiedy złożymy wizyty twoim
znajomym?

- Powinnaś trochę odpocząć po
podróży, przecież moi znajomi
nie uciekną.

- Będę wypoczywać w Kota
Radża, a teraz chcę się bawić.
Tak wiele mi mówiłeś o życiu
towarzyskim w Hamburgu...

- Dobrze, jeśli sobie tego
życzysz. Już jutro możemy
odwiedzić kilka osób. Na którą
godzinę mam zamówić samochód?

- Na jedenastą.

- Dobrze. Pojedziesz z nami,
Marleno, abym i ciebie mógł
przedstawić swoim przyjaciołom.

- Marlena pojedzie z nami? -
spytała zdumiona Katie.

- Oczywiście, moja droga.
Wyobraź sobie, że ta mała
prowadzi życie pustelnicy.
Musimy ją koniecznie wprowadzić
w świat.

Katie zmarszczyła czoło.

- Nie chcę, będę sama składać
wizyty, niech kto inny
przedstawia Marlenę twoim
znajomym. Nie jestem starą babą,
żeby matkować młodym pannom.
Narzucasz mi śmieszną rolę, nie
zgodzę się na to - mówiła
opryskliwie.

Katie chciała sama wywołać
sensację i obawiała się, żeby
Marlena nie zaćmiła jej blasku.
Z zasady też sprzeciwiała się
wszystkim pomysłom Haralda.
Postanowiła od razu Marlenie
udowodnić, że w tym domu
korzysta z łaski, ale nie ma
żadnych praw.

Haralda boleśnie dotknęły
słowa żony. Starał się opanować,
rzekł przeto:

- Katie się jeszcze rozmyśli,
Marleno. Chciałbym, abyś z nami
pojechała. Nie mogę cię przecież
przedstawić swoim znajomym bez
Katie...

- Ach, więc ja mam być damą do
towarzystwa? Dziękuję! - rzekła
z ironią Katie.

Harald zaczerwienił się i już
miał wybuchnąć gniewem, lecz
Marlena położyła mu rękę na
ramieniu i powiedziała ze
śmiechem:

- Nie możesz tego wymagać od
Katie. Nie mam ochoty na
składanie wizyt. Wolę zostać w
domu.

- Ale ja chcę, żebyś poznała
moich przyjaciół i znajomych,
Marleno.

- Ależ, Haraldzie, poznam ich
kiedy indziej. Na pewno
wyprawicie jakieś przyjęcie i
zaprosicie gości. Wtedy nadarzy
się okazja do przedstawienia
mnie. A teraz, szczerze mówiąc,
nie mam ochoty na przyjmowanie
zaproszeń.

- Nie, Marleno. Musisz z nami
bywać jako moja siostra.

- Marlena ma rację, Haraldzie
- wtrąciła Katie. - Przedstawimy
ją w naszym domu, wtedy
wszystkich pozna.

I zadowolona, że udało jej się
postawić na swoim, zwróciła się
do Marleny niezwykle uprzejmie:

- Muszę kupić swoją wyprawę,
mam bardzo wiele sprawunków do
załatwienia. Czy mogę liczyć na
twą pomoc, Marleno?

- Z przyjemnością, Katie.

Katie z zadowoleniem skinęła
głową. Marlena zna tu pewnie
wszystkie sklepy, może być
bardzo przydatna.



* * *



Katie z uporem trwała przy
swoim postanowieniu, dając
Marlenie na każdym kroku do
zrozumienia, że zajmuje w tym
domu tylko podrzędne miejsce. Z
wrodzonym sprytem wybierała do
swoich manewrów te chwile, gdy
była z nią sama. Obchodziła się
z Marleną jak z podwładną, która
musi znosić wszelkie kaprysy,
spełniać każdą zachciankę.

Harald nie miał pojęcia, na co
pozwala sobie jego żona, gdy
męża nie ma w pobliżu.
Codziennie spędzał po kilka
godzin w biurze, sądząc, że
między dwiema kobietami panuje
idealna zgoda. Kiedy powracał do
domu, Katie była w doskonałym
humorze, a Marlena nawet słowem
nie napomknęła o karygodnym
zachowaniu bratowej. Wiedziała,
że sprawiłaby Haraldowi
przykrość, tego zaś chciała
uniknąć. Na zaczepki Katie
odpowiadała z wielkim spokojem i
godnością.

Katie czuła się wspaniale, gdy
tylko mogła komuś dokuczyć.
Dręczyła i upokarzała Marlenę co
chwilę, co sprawiało jej wielką
radość. Dlatego też mąż widywał
ją zawsze zadowoloną. Zaczął
nawet znów łudzić się nadzieją,
że małżeństwo ułoży się
pomyślnie, nie przeczuwał, iż
Marlena drogo okupiła jego
spokój, znosząc przykrości od
Katie.

Młoda kobieta wyjeżdżała
prawie co dzień po sprawunki w
towarzystwie Marleny. Wydawała
ogromne sumy na swoją wyprawę.
Kupowała, co jej się tylko
spodobało, bez wyboru. Gdy tylko
coś przestało jej się podobać,
rzucała to niedbale do szafy.
Próbowała znoszonymi sukienkami
obdarować Marlenę, lecz
dziewczyna była niezwykle
wrażliwa na tym punkcie.

- Nie mogę przyjmować od
ciebie takich prezentów, Katie,
- mawiała spokojnie.

- Dlaczego? - pytała obrażona
Katie.

- Bo te suknie są zbyt
kosztowne, a poza tym...

- No, właśnie, a co poza tym?

- Nie włożyłabym na siebie
znoszonej sukienki.

- Ach, Boże! Jakaś ty dumna,
moja droga! Przecież te rzeczy
są prawie nowe, miałam je na
sobie zaledwie kilka razy.

- Tak, Katie, na tym właśnie
polega różnica. Ubieram się
skromnie, lecz zawsze zakładam
suknie, które są moją
własnością.

Oczy Katie zabłysły złośliwie.

- Przecież dostajesz te
wszystkie suknie od Haralda. On
za to płaci.

- Mylisz się, Katie, pracuję
na siebie. Pensja, którą
pobieram, jest znacznie wyższa
od sumy, jaką przeznaczam na
swoje wydatki. Nie chciałam
korzystać z łaski Haralda,
właśnie dlatego przyjęłam posadę
w biurze.

- Harald nie wspominał mi o
tym - rzekła Katie trochę
zmieszana.

- Nie zależy mi, żeby Harald o
tym wiedział. Jest tak
wspaniałomyślny, że sprawiłabym
mu przykrość. Tylko tobie to
powiedziałam, abyś nie sądziła,
że korzystam z jego łaski. Żywię
ogromną wdzięczność wobec
Haralda za opiekę i braterskie
przywiązanie, ale nie
przyjęłabym od niego
jakiejkolwiek rzeczy
materialnej.

Słowa Marleny wywarły wielkie
wrażenie na Katie i spowodowały
znów przypływ gniewu. Przestała
namawiać Marlenę do przyjmowania
znoszonych sukien w obawie, że
Harald się o tym dowie.
Dokuczała jednak Marlenie na
każdym kroku.

Pewnego dnia wyjechały obie po
zakupy. Samochód zatrzymał się w
jakiejś ruchliwej dzielnicy.
Katie miała ochotę na krótki
spacer. Kazała szoferowi
zatrzymać się na rogu, po czym
zaczęła się z Marleną
przechadzać od wystawy do
wystawy. Gdy coś jej się
spodobało, wchodziła i kupowała.

Wreszcie obie panie stanęły w
pobliżu znanej, eleganckiej
cukierni. Weranda i tarasy
lokalu były gęsto obsadzone
publicznością. Katie spojrzała
na cukiernię i zawołała:

- Jak wesoło! Wiesz, wstąpimy
tutaj, napijemy się czekolady i
popatrzymy trochę na ludzi.

- Dobrze, Katie.

- Mam wrażenie, że zbiera się
tutaj bardzo eleganckie
towarzystwo.

- O, bez wątpienia. Przychodzą
tu panie z najlepszych sfer.

- W takim razie chodźmy.

Przeszły przez lokal i schody,
aż na taras, położony na
pierwszym piętrze. Przy
balustradzie był jeszcze wolny
stolik. Siedziało przy nim
poprzednio dwóch panów, którzy
właśnie zbierali się do
odejścia. Marlena spostrzegła,
że Katie kokietuje ich zupełnie
jawnie. Jeden z nich, zachęcony
widać zalotnymi uśmiechami,
odezwał się poufale:

- Może panie pozwolą przysiąść
się do stolika?

Katie zaśmiała się wielce
uradowana, toteż panowie mieli
zamiar ponownie zająć miejsca.
Potem jednak jeden z nich
spojrzał na Marlenę i
natychmiast odszedł, pociągając
za sobą towarzysza.

- Jaka szkoda, byli tacy
weseli! To ty ich wystraszyłaś
swoją ponurą miną - gniewała się
Katie.

- Nie mogłyśmy przecież z nimi
rozmawiać, Katie - odparła
spokojnie Marlena.

- Dlaczego?

- Bo to nie wypada.

- Ach, jakaś ty nudna!

Do stolika podszedł kelner i
panie zamówiły czekoladę. Katie
rozejrzała się dookoła. Przy
jednym ze stolików siedział
jakiś młody, wytworny mężczyzna.
Spodobał się Katie, która
wlepiła w niego bez ceremonii
swoje ciemne, palące oczy.
Zaczęli sobie nawzajem przesyłać
znaczące spojrzenia. Katie nie
usiłowała tego nawet ukryć przed
Marleną. Dziewczyna siedziała
jak na rozżarzonych węglach,
zmieszana i zawstydzona, za to
Katie bawiła się doskonale.

Marlena na próżno starała się
nakłonić ją do wyjścia. Katie
nie ruszała się z miejsca i
kokietowała nieznajomego.
Wreszcie młody człowiek wstał od
stolika, nakreśliwszy uprzednio
kilka słów na małej kartce
wydartej z notesu. W przejściu
przystanął na chwilę i położył
niepostrzeżenie karteczkę na
stole, przy którym siedziały
obie panie. Katie wzięła
bilecik, po czym zatrzymała go w
ręku, dopóki nieznajomy nie
wyszedł z lokalu. Na pożegnanie
obrzucił jeszcze Katie ognistym,
wymownym spojrzeniem.

Marlena widziała wszystko.
Podniosła wzrok na bratową.

- Dlaczego patrzysz na mnie z
wyrzutem, Marleno? Czy to nie
zabawne, powiedz sama?

- Katie, nie powinnaś była
brać tej karteczki.

- Dlaczego, to takie zabawne.
Zobaczymy, co tam młodzieniec
napisał. Podobam mu się bardzo,
wprost pożerał mnie wzrokiem.
Czy to widziałaś?

Marlena patrzyła na kartkę z
przerażeniem, Katie zaś
rozwinęła bilecik i spokojnie
przeczytała:

"Piękna pani! Musimy się
koniecznie spotkać. Czekam z
utęsknieniem na telefon. Numer
47_76".

Katie parsknęła śmiechem.

- Czy to nie śmieszne?

Marlena nie odpowiedziała.
Myślała o Haraldzie. Ogarnęło ją
bezgraniczne współczucie dla
brata. Katie spojrzała na nią ze
złością.

- Nie znasz się na żartach,
Marleno.

- Katie, nie rób nigdy takich
rzeczy. Pomyśl tylko, co by
było, gdyby ów pan okazał się
znajomym Haralda. Mogłabyś
przypadkiem spotkać go w jakimś
towarzystwie... Co wtedy?

- Uśmiałabym się do łez.

- Mogłabyś mieć wiele
przykrości. Jak sądzisz, co by
powiedział Harald, dowiedziawszy
się, że ten młodzieniec ośmielił
się do ciebie napisać liścik tej
treści?

- Phi! Harald przy każdej
okazji urządza tragedię i jest
tak nudny jak ty. Ja się chcę
bawić, po to przyjechałam do
Hamburga. Przez okrągły rok
nudzę się śmiertelnie w Kota
Radża. Oczywiście opowiesz o
wszystkim Haraldowi.

- Nie jestem donosicielką,
Katie. Harald nie powinien się
dowiedzieć. Na miłość boską, nie
wspominaj o tym przypadku...

- To by mu wcale nie
zaszkodziło. Przekonałby się
przynajmniej, że mam powodzenie.
Możesz mu wszystko opowiedzieć.

- Nie zrobię tego. Proszę cię,
podrzyj tę karteczkę.

- Denerwuje cię, że ten pan
zwrócił uwagę na mnie, nie na
ciebie.

- Czułabym się dotknięta,
gdyby wobec mnie zachował się w
ten sposób.

- Chwała Bogu, bywają różne
gusta.

- Podrzyj bilecik, nie pokazuj
go Haraldowi - prosiła Marlena.

Katie ze śmiechem popatrzyła
na bilecik.

- Właściwie nie powinnam tego
robić, bo to przecież moje
trofeum, ale nie będę się
upierać, skoro tak ci na tym
zależy.

I Katie podarła karteczkę, a
strzępy wyrzuciła przez
barierkę. Marlena dała znak
kelnerowi. Zapłaciły i wyszły z
cukierni.

- Musimy tu przychodzić
częściej - powiedziała Katie.

Marlena przyrzekała sobie w
duchu, że do tego nie dopuści.



* * *



Harald i Katie odwiedzili
wielu znajomych i dawnych
przyjaciół, którzy przyjęli ich
bardzo życzliwie. Już niebawem
zaczęły się ze wszystkich stron
sypać zaproszenia, toteż
wieczory młoda para spędzała
zazwyczaj poza domem. Jeżeli zaś
nie byli zaproszeni, Katie
domagała się teatru i kina.
Bardzo polubiła kinematograf.
Harald nieraz prosił, by Marlena
wybrała się z nimi, ona jednak
zawsze odmawiała. Harald
domyślał się, że robiła to przez
wzgląd na Katie, lecz był na
tyle delikatny, iż nie pytał o
powody.

Katie, swoim zwyczajem,
sypiała do południa. Podobnie
jak w Kota Radża, tak i tutaj
prowadziła beztroskie i zgoła
bezczynne życie. Na przyjęciach
czy wieczorach zachowywała się
bardzo niewłaściwie, kokietowała
ostentacyjnie mężczyzn,
flirtowała z wielkim zapałem.
Już wkrótce doszło znowu do
przykrych scen między
małżonkami. Niekiedy i Marlena
stawała się mimowolnie świadkiem
takich sprzeczek. Katie
zachowywała się bez skrępowania,
wręcz chełpiła się swoim
powodzeniem, raz oświadczyła
nawet, że robi to wszystko, by
wywołać zazdrość męża.

- Nie powinien być wciąż taki
pewny, niech widzi, jak bardzo
podobam się innym. Wierność to
straszna nuda.

Marlena aż zadrżała, słysząc
to zdanie. Czuła, że niezależnie
od jej wysiłków między
małżonkami wyrasta coraz
większa, coraz głębsza przepaść.
A przecież ona oddałaby z
rozkoszą życie za szczęście
Haralda! Serce jej się ściskało,
gdy patrzyła na jego pobladłą
twarz, wyrażającą zwątpienie.
Nie przypuszczała nawet, że było
coś, co gnębiło go bardziej niż
ciągłe konflikty z Katie, nie
miała pojęcia o tym, iż to ona
sama jest przyczyną tego smutku.

Najmilsze były dla obojga
wczesne ranki, kiedy Katie
jeszcze spała. Jedli razem
śniadania i długo gawędzili. Gdy
Marlena wstawała od stołu, by
powrócić do swych domowych
zajęć, Harald zatrzymywał ją,
mówiąc:

- Zostań jeszcze, Marlenko,
przez cały dzień nie mamy czasu
na swobodną pogawędkę. Czy
musisz ciągle pracować, moja
droga?

- Nie potrafię żyć inaczej.

- Naucz się tego od Katie, ona
cały dzień może przespać.

- Katie prowadzi inny tryb
życia, kładzie się spać bardzo
późno. Ty zresztą także. Uważam,
że należy ci się więcej spokoju.
Nie poprawiłeś się, przeciwnie,
wyglądasz o wiele gorzej niż w
dniu przyjazdu. To mnie nawet
nie dziwi, śpisz przecież bardzo
krótko.

Harald znał lepiej przyczynę
swego złego wyglądu. Trapiły go
nie tylko kłopoty z Katie,
powodem była walka wewnętrzna,
jaką nieustannie staczał ze
sobą. Wspólne życie pod jednym
dachem z Marleną stało się dla
niego źródłem nowych cierpień,
lecz zarazem i skrytej rozkoszy.
Kochał ją coraz bardziej - żył
naprawdę jedynie podczas tych
krótkich chwil, które z nią
spędzał sam na sam. Coraz
chętniej poddawał się urokowi,
jaki z niej promieniował.
Zapominał o wszystkim, patrzył
tylko z zachwytem na jej bladą,
słodką twarzyczkę, słuchał
chciwie jej dźwięcznego głosu.
Czuł wtedy, że jego duszę
ogarnia błogi spokój.

W samotności zaś rozmyślał o
tym, kim był ów tajemniczy
człowiek, którego kochała
Marlena. Postanowił wybadać pana
Zeidlera, toteż pewnego dnia
spytał go:

- Odnoszę wrażenie, że moja
siostra nosi w sercu jakąś
skrytą miłość. Czy nie zauważył
pan zmiany w jej zachowaniu?
Jest taka cicha i zrezygnowana,
to mnie właśnie naprowadziło na
ten trop. Co pan o tym sądzi?

- Nie, panie Haraldzie, to
wykluczone. Panna Marlena od
kilku lat siedzi niezmiennie w
swoim pokoju przy pańskim
biurku, toteż znam ją prawie tak
dobrze jak własne dziecko.
Obdarza mnie i moją żonę wielkim
zaufaniem. Zauważyłbym, gdyby w
niej nastąpiła przemiana tego
rodzaju. Nie bywa nigdzie, nie
zna młodzieży, a nie należy do
kobiet łatwo się zakochujących.
Pokocha tylko człowieka, który
będzie zasługiwał na jej
szacunek. Może pan być spokojny,
serduszko Marleny jest wolne. Na
razie należy ona jeszcze
całkowicie do firmy "Forst i
Vanderheyden".

Harald nie mógł wyznać panu
Zeidlerowi tego, co mu
powierzyła Marlena. Zaczął
jednak uważnie przyglądać się
urzędnikom w biurze. Między
solidnymi, lecz mało zajmującymi
handlowcami, nie znalazł ani
jednego, którego mógłby uznać za
godnego uczucia Marleny. Młodzi
ludzie jeszcze wolni, a żonaci
za starzy, by można ich było
brać pod uwagę.

Harald błądził po omacku wśród
mroku, nie domyślając się nawet,
że to on jest wybrankiem
Marleny. Związek z Katie układał
się znacznie lepiej niż
poprzednio. Przede wszystkim
stała mu się zupełnie obojętna,
toteż znosił cierpliwie jej
wybryki, a poza tym Katie w jego
obecności miała zawsze dobry
humor. Namiętnie rzucała się w
wir zabaw i rozrywek, a jeśli
nadchodziły ataki gniewu, to
wyładowywała je na Daipah lub na
Marlenie.

Pani Darlag kilkakrotnie już
zauważyła, że Katie dokucza jej
wychowance. Staruszka od
pierwszej chwili wyrobiła sobie
o młodej żonie Haralda nader
niepochlebne zdanie, a ta opinia
z dnia na dzień stawała się
gorsza. Kiedyś oburzona odezwała
się do Marleny:

- Nigdy dotąd nie widziałam
tak niedobrej kobiety jak pani
Forst. Całe szczęście, że nasza
pani tego nie dożyła. Nasz pan
nie jest szczęśliwy, niech mi
panienka wierzy. Przecież jego
matka była inna, a on przywykł
do jej zachowania. Nikt by nawet
nie pomyślał, że nasza młoda
pani pochodzi z lepszej sfery.
Jak się zachowuje wobec
panienki, to istna zgroza! Już
nie wspomnę nawet o biciu tej
biednej Daipah! Gdyby tylko pan
Forst o tym wiedział, nigdy by
na to nie pozwolił.

- Na miłość boską, niech mu
pani o tym nie mówi! Przecież
pani wie, że na Sumatrze panują
inne obyczaje niż u nas.

- Toteż nasz pan powinien jej
wytłumaczyć, że nie żyje wśród
dzikich ludzi. Przede wszystkim
powinna się inaczej obchodzić z
panienką. Ona traktuje panienkę
jak niewolnicę!

- Niechże mu pani o tym nie
mówi! Zmartwiłby się ogromnie, a
i mnie sprawiłoby przykrość,
gdyby z mego powodu czynił
wyrzuty swojej żonie. Czy pani
mnie rozumie?

- Wiem tylko, że panienka
znosi wszystko bez słowa skargi,
aby oszczędzić zmartwień panu
Haraldowi.

- Droga pani Darlag, nie mogę
mu zatruwać życia takimi
drobiazgami. Przyjechał do
Hamburga, żeby wypocząć. Pani
Forst uspokoi się wkrótce i
zmądrzeje, jestem tego pewna.

- Takiej by się przydał inny
mąż, panienko, taki, co by ją
czasem porządnie wytłukł. Nasz
pan jest za dobry, za delikatny
dla takiej sekutnicy, nie
potrafi sobie z nią dać rady. W
takiej kobiecie siedzi diabeł,
panienko.

Marlena patrzyła z troską na
odchodzącą panią Darlag. W duchu
przyznawała jej rację. Przecież
i ją samą raziła gwałtowność
Katie. Bardziej jednak
niepokoiły ją inne wady
bratowej. Katie była fałszywa i
kłamała jak z nut. Dla wygody
wypowiadała z uśmiechem
największe kłamstwa, a przy tym
miała obłudny charakter. W
obecności Haralda okazywała
Marlenie wielką przychylność,
toteż nie domyślał się wcale,
jakie katusze znosi jego
przybrana siostra.

Tak mijały tygodnie. Pewnego
popołudnia Harald wrócił z biura
nieco wcześniej. Daipah
oznajmiła mu, że pani jeszcze
śpi. W domu było cicho i
przytulnie. Służący, który
siedział w hallu, poinformował
gospodarza, że Marlena odpoczywa
w swoim pokoju.

Harald postanowił pójść na
górę. Zapragnął znów porozmawiać
z Marleną. Szybko wbiegł na
schody i zapukał do pokoju.
Dziewczyna sądziła, że to ktoś
ze służących, więc bardzo się
zarumieniła, gdy na progu
ujrzała Haralda. On zaś zaraz to
spostrzegł.

Marlena siedziała w swoim
ulubionym kąciku przy oknie,
wpatrując się w fotografię
ukochanego. Z bólem serca
stwierdziła, że bardzo zmienił
się od dnia przyjazdu,
zmizerniał i zeszczuplał.

Ujrzawszy go tak
niespodziewanie w swoim pokoju,
zerwała się z miejsca zupełnie
zmieszana i stanęła tak, by nie
zobaczył fotografii. Obawiała
się, iż Harald zobaczy na
ścianie swój wizerunek i domyśli
się wszystkiego.

- Czy ci nie przeszkadzam?

- Nie, Haraldzie. Jestem ci
potrzebna?

- Wstąpiłem tylko na
pogawędkę. W biurze nie miałem
nic do roboty, a Katie jeszcze
śpi i zejdzie dopiero na
herbatę. Postanowiłem cię
odwiedzić w twoim królestwie.
Czy mogę się rozejrzeć? - spytał
na pozór spokojnie, choć serce
waliło mu mocno.

Marlena stała wciąż w niszy,
zasłaniając sobą fotografię.
Najchętniej zdjęłaby ją ze
ściany.

- Ależ proszę, oczywiście! -
odparła, udając swobodę.

Harald wyczuł jednak w jej
głosie niepokój i zmieszanie.
Chciał rozładować to napięcie,
toteż zaczął z wielką uwagą
oglądać obrazki na ścianach.
Obok lustra, nad małą półką,
wisiał portret jego matki.
Harald przypatrywał mu się
chwilę i przypadkowo spojrzał w
lustro. Zauważył, że Marlena
odwróciła się szybko, zdjęła ze
ściany fotografię w ramce i
ukryła ją prędko w koszyku z
robótkami, stojącym na stoliku.
Dostrzegł także, iż nakryła
fotografię jakimś rozpoczętym
haftem, potem zaś przycisnęła
ręce do piersi i odetchnęła z
widoczną ulgą.

Poczuł bolesny skurcz serca.
Wiedział już, że ta fotografia
przedstawiała na pewno
człowieka, którego Marlena
kocha. Zanim tu przyszedł,
siedziała prawdopodobnie
zatopiona w myślach i patrzyła w
najdroższe oblicze. Dlatego
właśnie była taka zmieszana.
Zmuszając się do spokoju,
zatrzymał się przed portretem
matki. Ogarnęło go
rozrzewnienie: odwrócił się
nagle do Marleny:

- Jak sądzisz, co
powiedziałaby moja mama, gdyby
znała Katie?

- Powiedziałaby: "Katie jest
młoda i może się zmienić.
Odwagi, mój synu, nie trzeba
tracić nadziei. Wszyscy ludzie
mają wady."

- Czy wierzysz w to, Marleno?
Czy myślisz, że Katie naprawdę
się zmieni?

- Nie trać nadziei, Haraldzie.

- Czy jesteś zadowolona ze
swojej podopiecznej?

Nie miała odwagi spojrzeć mu w
oczy.

- Mam wrażenie, że tak... Czy
nie uważasz, że Katie ostatnio
jakby się uspokoiła, że jest
bardziej zrównoważona?

- Tylko w twojej obecności,
Marleno. Tak, wtedy jest w
wyjątkowo dobrym nastroju. Gdy
jednak pozostajemy sam na sam,
zaczyna się to samo.

Marlena zamyśliła się,
uderzyły ją słowa Haralda. Kiedy
Katie była z nią sama, dokuczała
jej, odsłaniała wszystkie
niedostatki swego charakteru;
gdy tylko nadchodził Harald,
zmieniała się w jednej chwili,
stawała się miła i uprzejma.
Widocznie jednak zachowywała się
tak wyłącznie w jej obecności.

Katie była jednak istotą
zagadkową, ale zawsze
przewrotną, nieuczciwą. Marlena
nie odpowiedziała na ostatnie
słowa Haralda, który po chwili
odezwał się znowu:

- Najważniejsze, że dla ciebie
jest miła i uprzejma. Ja już
zrezygnowałem, zobojętniałem na
jej kaprysy.

- Nie mów tak. I między wami
zapanuje zgoda.

- Porozmawiajmy lepiej o czym
innym, moja droga. Chciałbym już
wkrótce urządzić bal. Proszono
nas tyle razy, że w końcu na
mnie kolej. Katie jest
nienasycona w swojej miłości do
rozrywek.

- W jej wieku to zupełnie
zrozumiałe.

- A ty? Czy jesteś już starą
babcią?

- Jeszcze nie - odparła
Marlena ze śmiechem. - Lecz mam
inną naturę. Lubię domowe
zacisze, nie cierpię głośnych
zabaw, zgiełku, zamieszania.

- Ale Katie lubi zgiełk i
wrzawę. Ja również wolałbym
spędzać wieczory w domu,
pogawędzić w gronie dawnych
przyjaciół. Ona tego nie
rozumie. Mniejsza o to!
Powracając do naszego balu,
chciałbym wymyślić coś
oryginalnego. I ty musisz mieć
jakieś urozmaicenie. Przedstawię
cię swoim znajomym. Jak sądzisz,
może by urządzić "garden party"?
Wieczory są takie ciepłe, ogród
możemy oświetlić lampionami, a
kolację podać na tarasie. Potem
potańczymy. Muszę koniecznie
zatańczyć z tobą walca,
Marlenko. W ogrodzie rozstawimy
małe stoliki. Co myślisz o tym
projekcie?

- Bardzo mi się podoba.

- Czy masz balową suknię,
Marleno?

Zaśmiała się.

- Biedny Haraldzie, wszystko
na twojej głowie. Nie, nie mam
odpowiedniej sukni, w której
mogłabym godnie wystąpić na
twoim balu. W szafie wisi kilka
białych sukienek i czarna suknia
wieczorowa. Dotychczas zupełnie
mi wystarczały. Teraz jednak
sprawię sobie jakąś wspaniałą
szatę, skoro ci zależy, żebym
była na tym balu.

- Naprawdę, bardzo mi zależy.

- Kiedy zamierzasz go
urządzić?

- Pod koniec przyszłego
tygodnia. Musimy to jeszcze
omówić z Katie, ale już teraz
powinnaś zamówić suknię i... O,
jeszcze jedno, Marleno... Nie
zapominaj o tym, że jako moja
siostra reprezentujesz w pewnym
stopniu mój dom... Nie chcę,
żeby ludzie powiedzieli, że moja
siostra jest gorzej ubrana od
żony. Wyglądasz wprawdzie bardzo
wytwornie nawet w
najskromniejszej sukience, ale
proszę cię, żebyś... Rozumiesz,
o co mi chodzi, Marleno?

- Możesz być spokojny,
Haraldzie, nie zapomnę nigdy o
twojej pozycji.

- To dobrze - rzekł,
wyciągając do niej rękę.

Podała mu dłoń, przy czym
ogarnęło ją dziwne uczucie
błogości, gdy poczuła serdeczny
i mocny uścisk jego ręki.

- W jakim kolorze wybierzesz
materiał na suknię? - spytał
nagle Harald.

Zaśmiała się cichutko.

- Jesteś doprawdy wzruszający,
troszczysz się o każdy drobiazg.
Nie wiem jeszcze, na jaki kolor
się zdecyduję.

Spojrzał na nią przeciągle.

- Biały, bądź w białej sukni!
Wybierz sobie matowy, gruby
jedwab, który w miękkich fałdach
będzie spływał z twojej postaci.
Kolor biały jest
najodpowiedniejszy do twoich
włosów, do twojej cery... Będzie
ci w nim najlepiej.

Zaczerwieniła się pod jego
spojrzeniem, potem jednak
odparła z udaną swobodą:

- Dobrze, sprawię sobie białą
suknię.

Przez chwilę panowało
milczenie. Harald wyobrażał
sobie Marlenę w białej sukni z
miękkiego białego jedwabiu.
Jakże będzie piękna, a jej
złociste włosy będą się cudnie
odbijały od śnieżnej bieli
sukni...

Harald ocknął się z marzeń i
nagle zaczął opowiadać Marlenie
o życiu w Kopa Radża. Słuchała z
zainteresowaniem, wreszcie
rzekła:

- Ach, to musi być cudowna,
bajeczna kraina!

- Czy pojechałabyś z nami na
Sumatrę? Mogłabyś tam pozostać
przynajmniej przez kilka dni.

- Nie mówisz tego poważnie,
Haraldzie.

- Mówię to zupełnie serio.
Uważam za wskazane, aby ktoś z
tutejszej filii pojechał raz do
Kopa Radża i poznał na miejscu
interesy. Uprościłoby to
znacznie wiele spraw. Zeidler
jest zbyt stary na taką podróż.
Twierdzi jednak, że mogłabyś go
z powodzeniem zastąpić. Dlaczego
nie miałabyś nam towarzyszyć?

Marlena oblała się purpurą, a
potem gwałtownie zbladła.
Ogarnęła ją pokusa, aby się
zgodzić na propozycję Haralda.
Nie musiałaby się z nim
rozstawać na długie lata, będzie
go widywała codziennie. Tak,
lecz będzie też zmuszona obcować
stale z Katie. Z Katie, która
nie przestaje jej dokuczać,
która w Kopa Radża okaże się
prawdopodobnie o wiele gorsza
niż tutaj. Marlena jednak lękała
się czego innego. Obawiała się,
że nie starczy jej sił, aby
ukryć swoją miłość, że pewnego
dnia się zdradzi.

- No i cóż, Marleno? - nalegał
Harald.

- Nie, nie mogę... Doprawdy
nie mogę... Proszę cię, nie
pytaj o nic...

- Czy wzdragasz się z powodu
Katie? Czy sądzisz, że miałaby
coś przeciwko temu?

Nie wiedziała, co
odpowiedzieć. Zauważył, że
walczyła z zakłopotaniem.

- Być może, Haraldzie, że nie
chcę wam towarzyszyć z powodu
Katie. Lepiej, gdy tu zostanę -
wyjąkała.

- Czy się obawiasz pobytu na
Sumatrze?

- O nie!

- Więc czego się boisz,
Marleno?

Nie była w stanie szczerze mu
odpowiedzieć. Zerwała się z
miejsca i odwróciła się, żeby
nie widział jej twarzy.

- Mówmy o czym innym,
Haraldzie... Ja... twoja
propozycja bardzo mnie
zaskoczyła... przyszła zbyt
nagle... muszę się zastanowić,
pomyśleć... nie wiem sama...
bo...

Urwała, gdyż ktoś właśnie
zapukał do drzwi. Marlena
odetchnęła z ulgą i zawołała:
"Proszę!" Do pokoju wsunęła się
pani Darlag.

- Panno Marleno, proszę do
mnie na jedną chwilkę. Niech
panienka pomoże mi nakryć stół
do kolacji i powstawiać kwiaty
do wazonów. Nie mogę sobie sama
dać rady, a panienka jest taka
zręczna.

Marlena chętnie na to
przystała. Mogła stąd uciec,
zyskać na czasie i uspokoić się.
Bała się, że za chwilę straci
panowanie nad sobą.

- Zejdę z panią. Czy pójdziesz
z nami, Haraldzie?

- Nie, zaczekam tu na ciebie.
Dobrze, Marleno?

- Oczywiście, Haraldzie.
Niebawem wrócę.

I Marlena wyszła z pokoju.

Harald nasłuchiwał, dopóki nie
przebrzmiały jej kroki na
schodach. Zastanowił się nad
przyczyną niepokoju Marleny.
Czemu się tak zmieszała, gdy jej
proponował wyjazd na Sumatrę?
Lękał się dnia rozłąki z
Marleną, choć sobie tłumaczył,
że nie powinna mu być niczym
więcej jak tylko siostrą.
Dlaczego nie chciała wyjechać?

I nagle w jego głowie
zaświtała myśl. Nie chciała
wyjechać z Hamburga, bo tu
mieszka człowiek, którego kocha.
Jej miłość jest wprawdzie
beznadziejna, ale jednak pragnie
zostać w pobliżu ukochanego.
Harald rozumiał to doskonale. On
sam przecież chciał stale
przebywać w towarzystwie
Marleny, chociaż i on nie miał
żadnej nadziei. Tak, to jest
zapewne jedyny powód. Kim jest
ten człowiek, który tak pociąga
dziewczynę, choć jest mężem
innej kobiety?

Wzrok Haralda spoczął na
koszyczku z robótkami. Tam
ukryła przed nim podobiznę
ukochanego. Harald był o tym
przekonany. Wystarczyło przejść
kilka kroków, zajrzeć do
koszyczka i rzucić okiem na tę
fotografię. Zobaczyłby nareszcie
tego nieznajomego, którego
Marlena tak kochała, że wolała
się raz na zawsze wyrzec
szczęścia, niż zostać żoną
innego.

Przez chwilę walczył z pokusą.
Nie chciał się wdzierać w
tajemnicę Marleny. Potem jednak
uległ, nie mógł znieść
niepewności. Zdawało się, że
stolik w niszy magnetycznie
przyciąga jego wzrok. Miał
wrażenie, że za chwilę stanie
oko w oko z owym mężczyzną, że
zmierzy się z nim jak z
przeciwnikiem. Zbliżył się do
stolika i drżącą ręką sięgnął do
koszyczka. Wyciągnął fotografię
- spojrzał na nią. Niby rażony
błyskawicą patrzył na swoje
własne oblicze. Czuł teraz, że
porywa go ze sobą gwałtowny
wiatr i unosi w powietrzu. Jego
fotografia? Więc jego podobiznę
ukrywała przed nim tak trwożnie
Marlena? Ta fotografia wisiała
na ścianie przez wiele lat, a
jej oczy spoglądały na nią z
rozmarzeniem... Więc to był on?
On sam!

Wybuchnął głośnym, szczęśliwym
śmiechem, który przeszedł w
głuchy jęk. Zasłona spadła mu z
oczu. To jego kochała Marlena,
jego! On był tym człowiekiem,
który należał do innej i nic nie
wiedział o jej miłości. Dlatego
nie chciała wychodzić za mąż.
Znalazł wreszcie rozwiązanie
zagadki, wiedział już, jak to
się stało, że oddała komuś swe
serce, choć nie znała obcych
mężczyzn.

Musiała go pokochać już kilka
lat temu. Pewno wtedy, gdy był
tu po raz ostatni przed wyjazdem
na Sumatrę. Do niego należały
pierwsze porywy młodego
serduszka. Osieroconej
dziewczynce wydawał się zbawcą i
bohaterem, gdy przywiózł ją do
swej matki. Po śmierci ojca
czuła się samotna i opuszczona,
toteż całą duszą przylgnęła do
opiekuna. Nie stłumiła swego
uczucia w zarodku. Pozwalała mu
kiełkować i rosnąć. Przez lata
całe kochała go wiernie, gorąco,
on zaś prawie nie myślał o niej.
Żadne przeczucie nie
podpowiadało mu, że zastanie w
ojczyźnie czarującą istotę w
pełni wiośnianej urody, że
odnajdzie w niej wcielenie
ideału młodości. Związał się na
wieki z płytką, lekkomyślną
kobietą, której nie kocha i
która go nie kocha.

Marlena! Marlena!

Przestał ją uważać za siostrę
Marlenę! To, co w stosunku do
niej odczuwał, nie miało nic
wspólnego z braterskim
przywiązaniem. Była to miłość,
wielka, płomienna miłość! Kochał
tę dziewczynę, która mogłaby się
stać dopełnieniem jego
osobowości, gdyby dobrowolnie
nie nałożył sobie pęt.

Teraz już za późno! Nie może
ich zrzucić! Marlena!

Ocknął się z zadumy i szybko
ukrył fotografię w koszyczku. Na
miłość boską, nie powinna się
dowiedzieć, że odkrył jej
tajemnicę. Gdyby się czegoś
domyśliła, opuściłaby
bezzwłocznie jego dom. Wiedział
o tym. Znał dobrze Marlenę!

Nie wolno mu zdradzać słowem
czy spojrzeniem, że wie, co się
dzieje w jej duszy.

Teraz zrozumiał także,
dlaczego nie chciała pojechać na
Sumatrę. Ach, jakże potrafiła
panować nad sobą, ileż wysiłku
kosztowało ją ukrywanie tej
miłości w czasie jego pobytu w
Hamburgu! Chciała mężnie
wytrzymać aż do dnia jego
wyjazdu, potem brakłoby jej sił.
Harald zatoczył się jak pijany i
padł na krzesło. Był głęboko
wstrząśnięty; z głuchym jękiem
ukrył twarz w dłoniach.

- Marleno, słodka, maleńka
Marleno! Więc to ja stałem się
twoim przeznaczeniem, ja, który
pragnąłem ci oszczędzić
wszelkich trosk i cierpień! Tego
nie wiedziałem. Ach, jakże mnie
boli, że cierpisz tak jak ja!
Tak bardzo cię kocham, Marleno,
że chętnie poniósłbym dla ciebie
każdą ofiarę, ale nie mogę ci
wyznać mej miłości, aby cię nie
przestraszyć. Nie mogę ci
powiedzieć, że znam twoją
tajemnicę, bo umarłabyś ze
wstydu i męki. Czemu los nas
rozdzielił, Marleno? Czemu
związałem się z inną kobietą?
Czemuż nie jestem wolny! Ach,
bylibyśmy ze sobą bezgranicznie
szczęśliwi! A jednak, a jednak i
teraz jestem szczęśliwy, odkąd
poznałem prawdę. Wiem, że mnie
kochasz, zrozumiałem, czym jest
gorąca, wielka miłość.

Westchnął głęboko.
Przypomniała mu się jego rozmowa
z Marleną. Powiedziała mu wtedy,
że kocha żonatego człowieka.
Przyszły mu na myśl jego własne
słowa: "...ludzie tacy, jak my,
nie wyciągają nigdy ręki po
cudzą własność." Tak, zarówno
dla niej, jak i dla niego to
sprawa honoru. Nic zatem nie
mogło przekroczyć bariery, która
ich dzieliła.

- Nie lękaj się, kochanie,
odkąd wiem wszystko, stanę się
silny i spokojny za nas oboje.
Któż to wie, ile razy wprawiłem
cię nieświadomie w zakłopotanie.
Ale teraz będzie inaczej,
uczynię wszystko, by cię nie
urazić niebacznym słowem. Kocham
cię, Marleno, kocham cię
namiętnie i bezgranicznie, lecz
opanuję ten żar w swojej piersi,
by nie utrudniać ci życia. Bądź
spokojna, najdroższa, chociaż
serce mi krwawi, będę cię czcił
jak świętą. Muszę cię nadal
traktować jak siostrę, nie lękaj
się, kochanie...

Harald nie wiedział, jak długo
trwała rozmowa, którą w duszy
prowadził z Marleną. Gdy jednak
usłyszał w korytarzu jej kroki,
przesunął ręką po czole i
wyprostował się. Niemal spokojny
czekał teraz na Marlenę.
Marlena odzyskała równowagę
ducha i normalny pogodny
nastrój. Wszedłszy do pokoju,
odezwała się łagodnie jak
zazwyczaj:

- Wybacz mi, Haraldzie, że
pozwoliłam ci czekać na siebie
tak długo. Musimy zejść na dół,
Katie już się obudziła i właśnie
przebiera się. Zapewne zaraz
poprosi o herbatę.

Spojrzał na nią przeciągle.

- Ten czas wcale mi się nie
dłużył, Marleno. W twoim pokoiku
rozkoszuję się błogą ciszą,
czyli tym, czego najbardziej mi
potrzeba.

Zauważył, że twarz Marleny
oblała się ciemnym rumieńcem.
Nieraz już widywał, że
dziewczyna rumieni się i blednie
na przemian, lecz nie domyślał
się nigdy, z jakiego powodu.
Odkąd odkrył jej tajemnicę,
zrozumiał, że bladość i
rumieniec oznaczają jedno:
"kocham cię!"

- Za mało wypoczywasz - rzekła
spokojnie Marlena. -
Przyjechałeś tu przecież dla
poratowania zdrowia, a o to
dbasz najmniej. Kładziesz się
spać o północy, nieraz nawet
później. Popatrz tylko, Katie
wysypia się do południa, toteż
nazajutrz nie odczuwa zmęczenia,
ale ty wstajesz bardzo wcześnie.

Zdobył się na uśmiech.

- Czy mógłbym się wyrzec
naszej rannej pogawędki przy
śniadaniu? - zapytał, a Marlena
znowu spłonęła rumieńcem, co
napełniło serce Haralda tajemną
rozkoszą.

- Nie, mój drogi, powinieneś
jednak sypiać po obiedzie.

- Ach, Marleno, ty chcesz,
żebym utył. Nie chcę mieć
brzuszka jak starsi panowie.

- To rzeczywiście za wcześnie
- odparła ze śmiechem. - A
jednak musisz mieć więcej
spokoju, gdyż twoje nerwy nie
wytrzymają tego trybu życia. Jak
zniesiesz nowe trudy w Kota
Radża, jeśli nie poprawisz się
tutaj?

- Dobrze, będę odpoczywał po
obiedzie, lecz nie chcę spać.
Usiądę z tobą w pawilonie lub na
tarasie i będę rozkoszował się
tą błogą ciszą. Nie weźmiesz mi
przecież za złe, jeśli się przy
tym zdrzemnę.

- Bynajmniej. Najpierw, jeśli
zacznę ci czytać jakąś nudną
książkę. Od razu zaśniesz, a to
cię pokrzepi. Ale chodźmy już,
bo Katie czeka.

- Czyżbyś się jej bała?

Marlena znów się zmieszała.
Rzeczywiście, odczuwała niekiedy
lęk przed gwałtowną,
nieopanowaną Katie, ale nie
mogła się do tego przyznać,
zwłaszcza że nie chciała martwić
Haralda.

- Nie jestem aż taka lękliwa.
nie chcę jednak, żeby Katie się
niecierpliwiła.

Zeszli razem do saloniku,
gdzie codziennie podawano
podwieczorek. Gawędzili jeszcze
przez chwilę, wreszcie zjawiła
się Katie. Marlena nalała
herbaty do filiżanek. Po jakimś
czasie Harald rozpoczął rozmowę
od propozycji balu.

- Rozstawimy stoliki w
ogrodzie, co o tym sądzisz,
Katie?

Młoda kobieta była zawsze
pełna zapału, jeżeli chodziło o
nową rozrywkę. Rozpromieniona, w
doskonałym humorze, zaczęła
przedstawiać swoje plany. Harald
mimowolnie porównywał Katie z
Marleną. Doszedł do wniosku, że
przy Marlenie Katie wydaje się
niezmiernie pospolita. Uroda
Katie bardziej rzucała się w
oczy, Marlena jednak posiadała
swoisty wdzięk, który długo
pozostawał w pamięci. Katie
musiała to sama wyczuć, ponieważ
nie cierpiała Marleny.

Marlena obawiała się wciąż, że
Katie sprawi jej jakąś przykrość
w obecności Haralda. Intuicyjnie
czuła, że Harald nie
przebaczyłby tego żonie nigdy,
prawdopodobnie doszłoby znów do
niemiłych scen. Katie była
jednak bardzo przebiegła. W Kota
Radża potrafiła ukryć przed
Haraldem, że maltretuje służbę,
teraz zaś ukrywała przed nim, że
męczy Marlenę. Wiedziała, iż
"szwagierka" nie zdradzi się ani
słowem.

Zwykła senność Katie ustąpiła
teraz miejsca niezwykłemu
podnieceniu. Z ożywieniem
układała plany, bez przerwy
mówiła o balu. Bardzo to Haralda
cieszyło. Katie wyrzekła się
nawet pójścia do kina, aby razem
z Haraldem ułożyć listę gości.

Potem Marlena musiała
przynieść cały stos żurnali,
gdyż Katie chciała wybrać nowy
fason balowej sukni. Marlena po
prostu tego nie pojmowała. Katie
zgromadziła przecież mnóstwo
eleganckich, kosztownych toalet,
twierdziła jednak, że żadna z
nich nie nadaje się na tę
uroczystość.

- Muszę mieć coś bardzo
oryginalnego, chcę swoją toaletą
wywołać sensację - powiedziała
ze śmiechem, po czym wróciła do
przerwanej lektury żurnali.



* * *



Los jednak chciał inaczej, ani
bowiem planowany bal, ani też
sensacja nie miały dojść do
skutku. Nazajutrz Harald zjadł
śniadanie w towarzystwie
Marleny, po czym udał się do
biura. Marlena zasiadła z
robótką na tarasie, gdy wtem
nadbiegła pani Darlag, blada i
bardzo zmieszana.

- Tego już za wiele, wprost
trudno to wytrzymać, panienko
Marleno!

- Co się stało?

- Niech panienka wejdzie do
domu i posłucha. Pani Forst
oszalała chyba, opętał ją jakiś
zły duch...

Zaniepokojona Marlena
podniosła się i poszła z panią
Darlag do domu. W przedpokoju
zgromadziła się już cała służba
i w skupieniu przysłuchiwała się
głosom, które dolatywały z
pokoju Katie. Zza drzwi
dobiegały gniewne słowa pani i
żałosny płacz Daipah.

Marlena przede wszystkim
kazała się rozejść służbie,
potem zaś stanęła pod drzwiami
sypialni. Usłyszała okropne
wyzwiska, które padały z ust
Katie, oraz łkanie służącej.

- To już trwa, odkąd pan
wyszedł do biura. Tuż potem
rozpoczęła się awantura -
opowiadała z oburzeniem pani
Darlag.

Marlena otworzyła drzwi.
Postanowiła zwrócić uwagę Katie,
gdyż było jej żal biednej
służącej. Była czasem świadkiem
bicia Daipah. Gdy dziewczyna
stanęła na progu, ujrzała
ciemnoskórą służącą u stóp swej
pani. Katie trzymała w ręku
skręcony gruby ręcznik i
uderzała nim bez litości. Miała
zamiar uderzyć znowu, gdy
podeszła Marlena i spokojnie,
lecz stanowczo odebrała jej
narzędzie kary. Na twarzy Katie
odmalowała się wściekłość.

- Co to? Jak śmiesz? -
krzyknęła.

- Uspokój się, Katie. Za
drzwiami zebrała się cała
służba. To okropne, żeby służący
słyszeli z twoich ust tak
obrzydliwe wyrazy i dowiedzieli
się, że biłaś Daipah. Narobią
plotek w całym mieście.

Daipah podniosła się z cichym
jękiem, po czym ucałowała skraj
sukni Marleny. Katie, ujrzawszy
to, wybuchnęła jeszcze większą
złością.

- Ja ci pokażę, przebrzydłe
stworzenie. Popamiętasz mnie
jeszcze! Ja tu jestem panią, nie
ona! Uklęknij natychmiast i
rozluźnij sznurowadło, które
zbyt mocno zacisnęłaś. No,
ruszaj się...

Daipah jednak ukryła się
trwożnie za plecami Marleny,
którą widocznie uważała za
rodzaj wału ochronnego.

- Pozwól jej odejść, Katie.
Daipah tylko cię drażni - rzekła
Marlena.

Katie zaśmiała się nerwowo.

- Czy sądzisz, że ty mnie nie
drażnisz, wstrętna świętoszko?
Jesteś o wiele gorsza od Daipah,
ty, z tą wiecznie słodką miną!
Uklęknij natychmiast i rozluźnij
mi sznurowadło. Zobaczymy, czy
jesteś zręczniejsza od Daipah.
Prędko, zabieraj się do roboty,
bo mnie noga boli!

Katie usiadła i tak gwałtownie
wysunęła nogę w ciasno
zasznurowanym buciku, że o mało
nie uderzyła w twarz Marleny,
która bez słowa przed nią
uklękła. Dziewczyna spojrzała z
wyrzutem na Katie, rozluźniła w
milczeniu sznurowadło, po czym
ponownie zawiązała bucik.

- Czy tak jest lepiej, Katie?
Czy sznurowadło przestało cię
uwierać? - spytała, powstając,
Marlena.

Katie spojrzała na nią ze
złością. Spokój Marleny
rozdrażniał ją coraz bardziej.

- Nie udawaj, świętoszko!
Jesteś wstrętną obłudnicą,
znosisz wszystko w pokorze,
można cię bić i kopać, a ty
nawet nie drgniesz. Masz
prawdziwie służalczą naturę,
nienawidzę cię!

- Pohamuj się, Katie, licz się
trochę ze słowami. Wybaczam ci
wiele, bo uważam twoje
rozdrażnienie za chorobliwe,
lecz nie pozwolę się obrażać.

- Co? Ty mnie będziesz uczyła?
Skąd w ogóle wzięłaś się w moim
pokoju? Kto cię tu wołał?
Służące nie powinny nieproszone
wchodzić do pokoju państwa.

- Zapominasz się, Katie.
Wypraszam sobie podobne wyrazy -
rzekła Marlena spokojnie, ale
stanowczo.

- Precz! Precz! Wynoś się,
patrzeć na ciebie nie mogę! -
krzyknęła w najwyższym
uniesieniu Katie i zanim Marlena
spostrzegła, pochwyciła z
toalety marmurową paterę, którą
z całych sił cisnęła w jej
głowę.

Marlena nie zdołała uniknąć
ciosu. Patera przeleciała tuż
nad prawym okiem dziewczyny i
ostrym kantem ugodziła ją w
czoło. Marlena drgnęła z bólu i
zatoczyła się. Byłaby upadła,
gdyby Daipah nie pochwyciła jej
w ramiona.

Katie przelękła się, ujrzawszy
krew płynącą z czoła Marleny i
ściekającą wielkimi kroplami na
skroń, policzek i białą
sukienkę.

Marlena nie zauważyła tego,
gdyż była zupełnie ogłuszona.
Spojrzała z cichym wyrzutem na
Katie, po czym w milczeniu
wyszła z pokoju.

Pani Darlag, ujrzawszy
Marlenę, krzyknęła z przerażenia
i rozpaczy.

- Wielki Boże! Panienko, co
się stało? Toć u tej jędzy
człowiek nie jest pewien życia!

- To nic... nic... - szepnęła
Marlena, dotykając ręką rany,
która teraz dopiero zaczynała
dotkliwie boleć.

Nie zdołała powiedzieć nic
więcej, zatoczyła się, po czym
zemdlona osunęła się na podłogę.
Pani Darlag natychmiast
przywołała lokaja i przy jego
pomocy przeniosła Marlenę do
sąsiedniego pokoju, gdzie
ułożyła ją troskliwie na
kanapie.

- Trzeba natychmiast zadzwonić
po lekarza! Proszę także posłać
kogoś do biura i powiedzieć,
żeby nasz pan koniecznie
przyszedł - nakazała energicznie
pani Darlag.

Polecenia te wykonano
niezwłocznie.

Pani Darlag próbowała najpierw
obmyć ranę i zatamować krew.
Marlena nie odzyskała jednak
przytomności. W chwili, gdy
nadbiegł przerażony Harald,
leżała wciąż jeszcze w głębokim
omdleniu. Służący zdążył już
powiedzieć Haraldowi, że
panienka zraniła się w czoło i
zemdlała z upływu krwi. Harald
natychmiast przybiegł do domu, a
teraz spoglądał z niepokojem na
leżącą dziewczynę i pytał raz po
raz:

- Co się stało? Na miłość
boską, co się stało Marlenie?

Tym razem pani Darlag dała
upust długo powściąganemu
oburzeniu.

- To wina pańskiej żony.
Rzuciła jakimś ciężkim
przedmiotem w panienkę Marlenę,
ponieważ stanęła ona w obronie
tej biednej Daipah. Bije tę
dziewczynę bez litości, a
wymyśla przy tym, że strach
słuchać. Nigdy nie
podsłuchiwałam pod drzwiami, a
jeśli to dziś zrobiłam, to
jedynie z obawy o moją panienkę.
Pańska żona nieustannie jej
dokucza, wprost pastwi się nad
nią. Panna Marlena nie pozwoliła
mi poskarżyć się na panią Katie,
ale dziś przebrała się miarka.
Dłużej już nie mogłam tego
wytrzymać, musiałam panu
powiedzieć prawdę, bo pewnie bym
się rozchorowała z oburzenia. W
taki sposób nie traktuje się
nawet psa, a co dopiero
człowieka. Przecież w naszym
kraju nie ma już niewolnictwa!

Pani Darlag zaczęła opowiadać
Haraldowi o wszystkim i to
bardzo szczegółowo.

Harald opadł bezwładnie na
krzesło i tępym wzrokiem patrzył
na staruszkę. Jej opowiadanie
uderzyło go jak obuchem. Nie
zdawał sobie sprawy z tego, co
się dzieje w jego domu.
Dowiedział się teraz, ile
zniewag znosiła Marlena w
milczeniu, aby tylko jemu
oszczędzić bólu. Pani Darlag
wyjawiła mu całą prawdę. Ze
smutkiem spoglądał na pobladłą
twarzyczkę Marleny. Ach, jak
bardzo pragnął obsypać ją
pocałunkami! Musiał się jednak
opanować przez wzgląd na
Marlenę.

Pełen trwogi czekał na
lekarza. Zanim jednak nadszedł
doktor, Marlena odzyskała
przytomność. Z wysiłkiem uniosła
się na poduszkach i zaczęła
rozglądać się wokoło. Dotkliwy
ból nad okiem przypomniał jej,
co się stało. Z przerażeniem
spojrzała na Haralda.

- Marleno! Kto ci wyrządził
krzywdę? - spytał drżącym
głosem.

- Nic się nie stało,
Haraldzie... Nie pamiętam, jak
do tego doszło... Aha, uderzyłam
się w czoło... Nie martw się o
mnie... Niech się pani tak nie
denerwuje, droga pani Darlag...
To drobiazg...

Chciała wstać, ale nogi
odmówiły jej posłuszeństwa

- Panienka musi teraz poleżeć!
Pan Forst wie, skąd się wzięła
ta rana na czole. Powiedziałam
mu wszystko, dłużej już nie
mogłam wytrzymać.

- Nie trzeba było tego mówić.
Nie przejmuj się, Haraldzie,
Katie nie zrobiła tego celowo.
Nie miała nic złego na myśli...

- Aha - wmieszała się pani
Darlag. - Może nie miała także
nic złego na myśli, gdy
powiedziała, że panienka ma
służalczą naturę, że nienawidzi
panienki, że panienka nie
powinna bez pytania wchodzić do
jej pokoju? Przecież wiecznie
pani dokucza. Panno Marleno,
pamięta pani, że chciała pani
podarować znoszone sukienki i
śmiała się, że panienka jest tak
dumna? A czyż nie żądała, żeby
panienka przed nią uklękła i
zasznurowała jej bucik?
Słyszałam na własne uszy! Nie,
nie będę milczeć, nasz pan musi
się wreszcie dowiedzieć prawdy,
bo może się jeszcze zdarzyć
jakieś nieszczęście.

Marlena opadła na poduszki i
przymknęła oczy. Nie mogła
patrzeć na zbolałą twarz
Haralda, ten widok wprost ranił
jej serce.

Harald spoglądał na nią
płonącymi oczyma, lecz nie
potrafił wymówić ani słowa.

Drżącymi rękami ujął dłoń
Marleny i gładził ją, prosząc o
przebaczenie.

Po chwili nadszedł lekarz,
który mieszkał w pobliżu.

- Cóż też pani narobiła, panno
Marleno? Nie podoba mi się ta
rana - rzekł jowialnie.

Zanim ktoś zdołał mu
odpowiedzieć, Marlena odezwała
się szybko.

- Ta rana wygląda pewnie
okropnie, ale to nic poważnego.
Uderzyłam się o drzwi.

Lekarz obejrzał ranę.

- Musiała pani z ogromnym
pędem wpaść na drzwi, bo sprawa
jest groźna. Chwała Bogu, oko
nie zostało uszkodzone. Jak się
panienka w ogóle czuje?

- Bardzo dobrze! - skłamała
Marlena, nie chcąc trwożyć
Haralda.

- Panienka zemdlała -
oznajmiła pani Darlag.

- Hm! To nic dziwnego. Czy
pani czuje mdłości?

- Nie, panie doktorze.
Chciałabym wstać.

- Tylko bez pośpiechu. Przede
wszystkim muszę nałożyć
opatrunek. Zalecam pani spokój i
wypoczynek. Uniknęła pani
wprawdzie wstrząsu mózgu, ale
ten wypadek nadszarpnął pani
nerwy. Musi pani poleżeć
przynajmniej do jutra. A jutro -
zobaczymy.

Lekarz obmył ranę i nałożył
opatrunek. Harald wciąż jeszcze
stał w milczeniu, spoglądając
niespokojnie na lekarza. Teraz
dopiero ochłonął i odetchnął z
widoczną ulgą. Marlena
przyglądała mu się badawczo.
Przelękła się tego wyrazu
wielkiego bólu, który malował
się na jego twarzy.

- Będę bardzo grzeczna, panie
doktorze. Czy mogę przejść sama
do mojego pokoju? Zaraz położę
się do łóżka.

- Wolałbym, żeby się pani nie
ruszała, ale trudno, do pani
pokoju jest kilka kroków. Proszę
się jednak od razu położyć i
zażyć lekarstwo, które
przepiszę.

- Nie pozwolę ci wchodzić na
górę, Marleno, zaniosę cię do
pokoju - rzekł Harald i zanim
Marlena zdążyła powiedzieć
słowo, wziął ją jak dziecko na
ręce.

Pani Darlag poszła naprzód,
żeby przygotować Marlenie
posłanie na kanapce, nie chciała
bowiem położyć się do łóżka.

Harald niósł Marlenę, nie
mając odwagi spojrzeć jej w
oczy. Ona zaś zamknęła powieki,
niezdolna uczynić najmniejszego
ruchu. Wszedł na górę i położył
ją ostrożnie na szezlongu.
Marlena ujęła jego rękę i rzekła
błagalnie:

- Haraldzie, pani Darlag
bardzo przesadza. Nie gniewaj
się na Katie, to nie jej wina,
że jest taka nerwowa...

- Nie proś o to, Marleno...

- Ach, mój drogi, pomyśl
tylko, jak mi będzie przykro,
gdy między wami dojdzie znów do
sprzeczki.

- Do sprzeczki? Ach, Marleno,
nie wyobrażasz sobie, co się
dzieje w mojej duszy. Będę
jednak panował nad sobą, tylko
przez wzgląd na ciebie. Musisz
koniecznie odpocząć! Gdyby coś
ci się stało... Nie zniósłbym
tego, Marleno!

Mówiąc to, odszedł szybko od
jej posłania, jakby chciał uciec
przed samym sobą, po czym
zwrócił się do pani Darlag:

- Niech pani przy niej
zostanie i nie wpuszcza tu
nikogo. Dziękuję, że powiedziała
mi pani prawdę.

- Może pan być spokojny,
nikogo tu nie wpuszczę. Mnie
można ufać!

Harald jeszcze raz popatrzył
na Marlenę, leżącą z
przymkniętymi oczyma, po czym
szybko wyszedł z pokoju.



* * *



Przez godzinę siedział w swoim
gabinecie, usiłując odzyskać
spokój. Z ogromnym żalem i
goryczą myślał o Katie oraz o
swoim małżeństwie. Wreszcie
podniósł się i poszedł do pokoju
żony. W progu natknął się na
Daipah.

- Pani prosiła, aby jej nikt
nie przeszkadzał. Pani jest
chora - rzekła dziewczyna.

Harald uśmiechnął się gorzko.
Wiedział, że to tylko wymówki ze
strony Katie.

- Czy pani leży w łóżku?

- Nie wiem, panie. Gdy
wychodziłam z pokoju, wyszła za
mną i zamknęła drzwi na klucz.

- A co jest pani?

- Nie wiem.

- Czy od dawna jest chora?

- Od chwili, gdy opuściła ją
panna Marlena. Pani zaraz się
zamknęła i kazała mi wyjść z
pokoju. Powiedziała, że jest
chora i chce spać. Mówiła, że
zawoła mnie później.

- Daipah, czy byłaś w pokoju,
kiedy panna Marlena przyszła do
pani?

- Tak, panie.

- Opowiedz mi, co się naprawdę
stało.

Daipah z lękiem spojrzała na
drzwi od pokoju Katie. Harald
zrozumiał, o co chodzi.

- Przejdźmy do innego pokoju,
Daipah. Tam opowiesz mi
wszystko.

Służąca poszła za nim i
zaczęła opowiadać.

- Kiedy panna Marlena cała we
krwi wyszła z pokoju, pani
zlękła się bardzo i powiedziała:
"To nic ważnego, przecież tylko
żartowałam. Pamiętaj Daipah, że
to był tylko żart". Ale to nie
był żart, panie! Pańska żona
rozgniewała się, potem ze
złością cisnęła marmurową paterą
w pannę Marlenę. A ona jest
dobra, nie pozwoliła mnie zbić,
toteż pani się gniewała. Moja
pani już się na mnie nie gniewa,
spójrz panie, co mi podarowała.

I zakończywszy swą opowieść,
Daipah pokazała Haraldowi
naszyjnik z kości słoniowej.
Dziewczyna zdawała się być tak
olśniona tym darem, że
zapomniała o bólu i urazach.

- Czy pani biła cię często od
czasu, gdy tu przyjechaliśmy? -
spytał Harald po chwili.

- Prawie codziennie, ale
niezbyt mocno. Panna Marlena na
to nie pozwalała, wysyłała mnie
z pokoju. Panna Marlena jest
łagodna i dobra jak ty, panie.

- Idź na korytarz, Daipah.
Czekaj tam, aż pani się zbudzi.
Wtedy zawołasz mnie.

- Dobrze, panie.

Forst udał się znów na górę.
Spotkał tam panią Darlag, która
wychodziła właśnie z pokoju
Marleny.

- Zażyła lekarstwo i zasnęła.
Była bardzo osłabiona, ale śpi
spokojnie - oznajmiła szeptem
staruszka.

- Sen ją pokrzepi. Niech pani
przy niej zostanie.

- Muszę tylko zajrzeć do
kuchni i wydać polecenia. Za
chwilę wrócę.

- Dobrze, poczekam pod
drzwiami, dopóki pani nie wróci.

Po dziesięciu minutach na
schodach rozległy się kroki
gospodyni.

- Gdyby Marlena o mnie pytała,
proszę przyjść do gabinetu.
Zostanę w domu.

Harald udał się do swojego
pokoju. Niespokojnie, wielkimi
krokami przemierzał pokój w tę i
z powrotem. Rozmyślał nad tym,
co powiedzieć Katie. Około
południa zjawiła się Daipah.

- Pani wstała i kazała mi
powiedzieć, że możesz do niej
przyjść, panie.

Harald natychmiast podążył do
żony.

Katie zlękła się na widok
krwi, płynącej z czoła Marleny.
Słyszała przerażony głos pani
Darlag, gdy dziewczyna zemdlała.
Usłyszawszy, że wezwano doktora
i że posłano po Haralda,
przestraszyła się nie na żarty.
Wtedy właśnie próbowała wmówić
służącej, że tylko żartowała,
rzucając paterą. Tchórzliwa z
natury zamknęła się w pokoju,
udając chorobę. Przeraziła się
konsekwencji, a przede wszystkim
rozmowy z Haraldem.

Długo leżała na szezlongu,
rozmyślając nad tym, jak
przedstawić całe zajście.
Chodziło oczywiście o to, żeby
zrzucić z siebie winę. Wpadła na
pomysł, że wytłumaczy Haraldowi,
jakoby żartem rzuciła paterą.
Nie miała przecież zamiaru
ugodzić Marleny, nieszczęście
chciało, że trafiła ją w
czoło...

Gdy ułożyła cały plan, doszła
do wniosku, że Harald zapewne
zdążył już ochłonąć z gniewu.
Otworzyła drzwi, przywołała
Daipah, kazała się uczesać, po
czym włożyła swój jedwabny
sarong.

Przejrzała się w lustrze, a
stwierdziwszy, że wygląda bardzo
ponętnie, wysłała służącą po
Haralda. Gdy tylko mąż wszedł do
pokoju, przeciągnęła się leniwie
i mrużąc oczy, rzekła:

- Daipah powiedziała mi, że
chciałeś ze mną porozmawiać.

Harald podszedł bliżej i
przyjrzał się żonie. Miała na
sobie sarong, lecz dziś nie
budziła już w nim tego zachwytu,
co niegdyś, kiedy starał się o
jej rękę. Czuł, że przywdziała
ten strój kokieteryjnie, w
sposób wyrachowany, a to
odstręczało go od niej. Patrzył
na nią surowo z wyrzutem.

- Katie, czy wiesz, co
zrobiłaś? - spytał posępnie.

- Cóż takiego? - zagadnęła z
przekorą, ale i z lękiem. -
Marlena opowiedziała ci pewnie
jakąś straszną bajkę, gdy cię
wezwano z biura.

- Marlena nie mogła mówić,
ponieważ zemdlała i leżała
nieprzytomna. Pani Darlag
powiedziała mi o twoim
zachowaniu. Wiem wszystko, choć
Marlena, odzyskawszy
przytomność, chciała cię bronić.
Chciała mi wmówić, że sama
uderzyła się o drzwi.

Katie nerwowo szarpnęła
chusteczkę.

- Ta jej słodycz doprowadza
mnie do obłędu. Ciągle jest
łagodna, cicha, uprzejma, a ja
nie znoszę obłudy. Wtedy
najszybciej wpadam w gniew.

- Nie możesz tego pojąć -
rzekł z bolesną ironią. -
Dlatego posądzasz ją o obłudę.
Marlena jest uczciwa i
prawdomówna, a do tego zawsze
staje w twojej obronie. To
wprost niesłychane, jak mogłaś
się zachować w ten sposób. Tyle
razy ci powtarzałem, że uważam
ją za siostrę. Życiu Marleny
groziło poważne
niebezpieczeństwo.

- Żartowałam tylko, a ty zaraz
robisz dramat.

- Gdyby marmurowa patera
uderzyła Marlenę w skroń,
byłabyś morderczynią. Dziękuj
Bogu, że ci tego oszczędził -
powiedział tak poważnie i
surowo, że Katie zmieszała się
nieco.

- Nie chciałam wyrządzić jej
krzywdy.

- To przemawia na twoją
korzyść. Czy wiesz o tym, że
jeśli Marlena zawiadomi władze,
dostaniesz się do więzienia? U
nas za urazy cielesne grozi taka
kara.

Harald mówił te słowa bardzo
poważnie. Postanowił użyć
najmocniejszych środków, aby dać
żonie nauczkę. Chciał, żeby w
przyszłości zachowywała się
inaczej wobec Marleny. Katie
zerwała się z szezlongu i
przerażona spojrzała na męża.

- Specjalnie tak mówisz, żeby
mnie przestraszyć.

- Pokażę ci ten paragraf w
kodeksie karnym. Jeśli Marlena
wniesie oskarżenie, nic nie
zdoła cię uchronić przed
więzieniem...

- Nie mów głupstw, kto by się
odważył zamknąć mnie w
więzieniu?

- Kto? Po prostu zjawi się
policjant i zaprowadzi cię do
więzienia. Możesz sobie
wyobrazić, co to będzie za
skandal. Całe miasto się
rozplotkuje. Będą opowiadać, że
pani Katarzyna Forst siedzi w
więzieniu.

Katie zbladła jak ściana.

- Haraldzie, przecież do tego
nie dopuścisz?

- Cóż ja na to poradzę! Pomyśl
tylko, co powie twój ojciec, gdy
się dowie, że córkę
zaaresztowano.

- Haraldzie, musisz mnie
bronić, choćby przez wzgląd na
ojczulka!

Harald wzruszył ramionami. Był
przekonany, że tylko w ten
sposób uda mu się powstrzymać w
przyszłości wybryki Katie, a
pragnął oszczędzić przykrości
Marlenie.

- W tym przypadku wszystko
zależy od Marleny. Radziłbym ci,
żebyś ją przeprosiła. Złóż
przyrzeczenie, że już nigdy nie
wyrządzisz jej żadnej
przykrości. Jeśli ci przebaczy i
nie wniesie oskarżenia, musisz
być dla niej dobra i uprzejma.
Nie wolno ci grozić jej ani
ubliżać, bo mogłaby i później
skorzystać z tego prawa.

- Marlena byłaby bardzo
niewdzięczna, gdyby chciała
twoją żonę osadzić w więzieniu -
usiłowała bronić się Katie.

- Marlena nie ma mi nic do
zawdzięczenia, przeciwnie! A ty
wciąż jej dokuczałaś, obrażałaś
ją, aż wreszcie zraniłaś. U nas
nie wolno się nawet ze służbą
obchodzić w ten sposób.
Sprawiłaś jej przykrość,
powiedziałaś, że jej
nienawidzisz, nie możesz więc
wymagać, by cię oszczędzała,
skoro nadarza się właśnie
możliwość odwetu. Poza tym musi
przecież pomyśleć o tym, żeby w
przyszłości jej życiu nie
zagrażało niebezpieczeństwo.

- Poproś Marlenę, niech mnie
nie oskarża! Tobie nie odmówi -
wyszeptała Katie z niepokojem.

- Musisz ją poprosić sama, ja
tego nie zrobię.

Katie znów ogarnął duch
przekory. Tupnęła nogą i
zawołała z gniewem:

- Ale ja nie chcę! Ja nie
chcę!

- Dobrze, wobec tego odpowiesz
za swój czyn - oświadczył
Harald, zbierając się do
wyjścia.

Katie podskoczyła ku niemu i
zarzuciła mu ręce na szyję.

- Zostań, zostań... Powiedz,
że chciałeś mnie tylko
nastraszyć. Nigdy już nie będę
dokuczała Marlenie, ale ty ją
poproś, żeby nie wnosiła skargi.

Harald oswobodził się z jej
uścisku.

- Sama jej to powiesz. Idź
prosić o przebaczenie, może
Marlena da się przebłagać, choć
tym razem twój postępek zranił
ją do żywego.

Katie przygryzła wargi, po
czym oznajmiła z głębokim
westchnieniem.

- Trudno, pójdę do niej zaraz,
tylko się przebiorę.

- Teraz nie możesz do niej
wchodzić. Doktor zalecił
Marlenie spokój i wypoczynek.
Straciła wiele krwi, a lekarz
obawia się wstrząsu mózgu. Jutro
rano oboje pójdziemy ją
odwiedzić.

Katie była w tej chwili tak
przerażona, że przyrzekła
wszystko, okazując wielką
skruchę. Oboje zeszli wkrótce na
obiad, podczas którego Katie
odzyskała dobry humor, Harald
zaś siedział milczący i ponury.

Po obiedzie żona wyjechała po
zakupy. Była zupełnie spokojna,
że Marlena nie wniesie skargi,
skoro tylko poprosi ją o
przebaczenie i obieca, że nie
będzie jej dokuczać. Uznała, iż
w Europie panują okropne
zwyczaje, jeśli za takie
drobiazgi zamykają ludzi w
więzieniu. Oburzała się też, że
Harald nie chciał sam załatwić
tego z Marleną. Okropny
człowiek! Gotów był spokojnie
patrzeć, jak ją prowadzą do
celi. Gdyby ojczulek to widział!
Ojczulek jest dobry, a Harald to
potwór! Oho, odpłaci mu za to,
że ujął się za tą szkaradną
Marleną, dla której trzeba być
uprzejmą!

I Katie, niezmiernie
wzburzona, kazała się wieść
przez najbardziej ruchliwe
dzielnice miasta, po czym
poleciła szoferowi, żeby
zatrzymał się przed znajomą
cukiernią. To jej ulubiony
lokal. Tutaj zawsze panuje ruch
i życie, tu można zawsze znaleźć
jakąś rozrywkę.



* * *



Zaledwie Katie wyszła z domu,
Harald znów zajrzał do pokoju
Marleny. Chora już się obudziła
i pozwoliła bratu posiedzieć
przy sobie. Jednak nie mogła się
jeszcze podnieść, toteż leżała
na szezlongu. Harald z
rozrzewnieniem wpatrywał się w
jej bladą twarzyczkę. Marlena
miała białą opaskę na czole,
wydawała się przez to jeszcze
bledsza i jeszcze mizerniejsza.

- Jak się czujesz?

- Doskonale! Pani Darlag
potwierdzi, że zjadłam obiad z
wielkim apetytem.

- Tak, to prawda -
potwierdziła staruszka.

- Posiedzę tutaj z pół
godziny, może pani załatwić
swoje sprawy. Zostanę przy
tobie, Marleno.

- Dobrze, Haraldzie.

Pani Darlag wyszła z pokoju, a
Harald i Marlena zostali sami.

- Rozmawiałem już z Katie -
rzekł brat, zajmując miejsce w
fotelu obok szezlonga.

- Ale nie robiłeś jej wymówek
z mojego powodu?

- Zachowałem spokój, choć nie
bez trudu. Katie jest absolutnie
nieobliczalna, nigdy nie
wiadomo, co jej wpadnie do
głowy. Jej niepohamowana
gwałtowność sprawia mi wiele
zmartwień. Nie trzeba było
ukrywać przede mną jej wybryków.

- Ach, Haraldzie, sądziłam, że
uda mi się wpłynąć na nią
dobrocią i łagodnością. Tak
bardzo pragnęłam, żeby między
wami zapanowała zgoda.

- Wiem, Marleno, chciałaś
spełnić dobry uczynek, ale nic
nie wskórasz swoją dobrocią.
Przekonałem się, że z Katie
należy postępować inaczej.
Chodzi mi o twój spokój, toteż
obmyśliłem inny sposób.

- Jaki?

- Właśnie o tym chciałem z
tobą pomówić bez świadków. Czy
rozmowa cię nie męczy?

- Nie, czuję się dobrze. Dawno
bym wstała, gdyby nie wyraźny
zakaz lekarza. Jutro już będę
chodzić.

- Wydaje mi się, że zawsze
dotrzymujesz słowa - powiedział
z uśmiechem.

- O ile to w mej mocy, zawsze.

- Przyrzeknij mi w takim
razie, że nie oszczędzisz Katie
pokuty, którą dla niej
wymyśliłem, i nie będziesz odtąd
taiła przede mną jej grzeszków.

- Czy to konieczne?

- Jeżeli ci choć trochę zależy
na moim spokoju, musisz to
uczynić. Swoją dobrocią wcale
Katie nie pomagałaś.

- Nie chciałam pozwalać jej na
wszystko, pragnęłam jedynie
oszczędzić zmartwień.

- Wiem, Marleno. Przyrzeknij
mi jednak, że tym razem nie
ułatwisz jej zadania.

- Daję ci słowo.

- Dziękuję ci. Metoda, o
której wspomniałem, to strach.

- Strach?

- Tak, zagroziłem Katie
więzieniem.

- O, Boże!

- Powiedziałem jej, że jeśli
cię nie przeprosi i nie zmieni
swego postępowania w stosunku do
ciebie, wniesiesz skargę do
władz, ona zaś pójdzie do
więzienia.

- Ach, Haraldzie, dlaczego to
zrobiłeś? Nie zależy mi na
przeprosinach Katie.

W jego oczach pojawił się
błysk stanowczości.

- Katie w to wierzy i musi cię
przeprosić. Dawniej także
sądziłem, że do takich rzeczy
nie powinno się nikogo zmuszać.
Postępowałem z żoną zupełnie
niewłaściwie. Nie wolno jej ani
pobłażać, ani ustępować. Jeżeli
Katie przestanie się bać,
zacznie znowu pozwalać sobie na
różne wybryki. Powiesz zresztą
prawdę, bo w istocie taki czyn
jest karalny. Pomyśl tylko, co
by się stało, gdyby rzeczywiście
trafiła cię w oko lub skroń.
Bądź surowa, każ jej długo
prosić o przebaczenie. Jesteś
dla niej za dobra, a tym Katie
nie zaimponujesz.

- Dobrze, będę surowa, choć mi
to łatwo nie przyjdzie.

- Dałaś mi słowo, wiem, że
dotrzymasz przyrzeczenia.
Zrobisz to dla mnie, Marleno,
prawda?

Zdradziecki rumieniec pokrył
oblicze dziewczyny.

- Spełnię twoje życzenie, lecz
bardzo cię proszę, abyś nie
postępował z Katie tak surowo.
Przebacz jej, Haraldzie.

- Tego jej nigdy nie zapomnę.
To przecież wstrętne, że
korzystała z twojej
bezbronności. Przebaczę jej, ale
wiem, że źle robię. Czy wiesz,
jakiego męża powinna mieć Katie,
żeby się zmieniła?

- Jakiego?

- Takiego, który od czasu do
czasu sprawiłby jej porządne
lanie. To by ją zmusiło do
poprawy. Gdybym jednak wiedział
nawet, że w ten sposób uratuję
spokój domowego ogniska, nie
zdobyłbym się na to.

- Nie, nie możesz tego
uczynić, Haraldzie. Straciłbyś
tylko szacunek dla siebie
samego. Niech cię Bóg od tego
strzeże!

- Nie obawiaj się, nikt nie
potrafi zmienić swojej natury.
No, ale na tym koniec! Więcej
nie będę cię męczył.
Zdenerwowałaś się tylko, och,
jakie masz rozpalone policzki!
Usiądę teraz spokojnie przy
tobie, poczekam do powrotu pani
Darlag. Spróbuj, może uda ci się
zasnąć. Katie przyjdzie tu
jutro, kiedy się lepiej
poczujesz.

W pokoju zapanowała cisza.
Harald spojrzał ukradkiem na
ścianę w niszy. W miejscu, gdzie
wisiała poprzednio jego
fotografia, znajdował się teraz
jakiś widoczek. Marlena zapewne
schowała jego podobiznę, lękając
się odkrycia swojej tajemnicy.

Poddał się rozrzewnieniu. Ręce
mu drżały, byłby je chętnie
przesunął pieszczotliwym ruchem
po jej dłoni, ale zabrakło mu
odwagi. Wiedział przecież, że
Marlena go kocha, nie chciał
mącić jej spokoju.

Siedział tak milczący, na
pozór obojętny, rozkoszując się
błogą ciszą. Dopiero gdy zjawiła
się pani Darlag, podniósł się z
miejsca, uścisnął dłoń Marleny i
wyszedł z pokoju.



* * *



Nazajutrz Harald również nie
poszedł do biura. Zadzwonił do
pana Zeidlera i oznajmił mu, że
Marlena uderzyła się w głowę,
lecz rana nie jest
niebezpieczna. To Marlena
prosiła, by przedstawić zajście
w ten sposób. Służbie
powiedziano to samo, a na
dyskrecji pani Darlag można było
polegać. Daipah zbyt słabo znała
język, żeby opowiadać o całym
zdarzeniu. W biurze nie było
teraz żadnych ważnych spraw,
toteż Harald pozostał w domu,
chciał bowiem uczestniczyć w
pierwszym spotkaniu Katie z
Marleną.

Chora zeszła na śniadanie z
białą opaską na czole, choć
twierdziła, że się już czuje
dobrze. Zjadła posiłek z
Haraldem; gawędziła z nim
wesoło, żartowała, starając się
spędzić chmury z jego czoła.

Zaraz po śniadaniu zajrzał
lekarz. Zmienił opatrunek, a z
pacjentki był bardzo zadowolony.
Po oględzinach Harald
wyprowadził go z pokoju, gdyż
chciał zapytać, czy
niebezpieczeństwo rzeczywiście
minęło. Lekarz uspokoił go.

- Tym razem skończyło się
szczęśliwie, ale to, że panna
Marlena uderzyła się o drzwi
jest wierutną bzdurą. Nie będę
dochodził, jak to się stało. O
ile mogłem stwierdzić, ranę
spowodowało uderzenie czymś
twardym i ciężkim,
prawdopodobnie kamieniem. Ktoś
musiał ją z wielką siłą ugodzić
w czoło bądź kamieniem, bądź
jakimś ciężkim przedmiotem o
bardzo ostrych kantach. Dwa
centymetry niżej, a straciłaby
oko; dwa centymetry w prawą
stronę, a mogłaby zginąć.

- To prawda, panie doktorze.
Ktoś rzeczywiście rzucił dość
niezręcznie ciężkim przedmiotem
i trafił w Marlenę. Ona zaś,
pragnąc oszczędzić przykrości
sprawcy, wymyśliła tę bajeczkę o
drzwiach.

- Ów niezręczny sprawca
powinien dziękować Bogu, że tak
się skończyło. Rana zagoi się
szybko, pozostanie po niej
drobna, niewidoczna prawie
blizna. Przyjdę jeszcze jutro,
żeby zmienić opatrunek.

Panowie uścisnęli sobie ręce
na pożegnanie.

Niebawem nadeszła Katie.
Niepokój wewnętrzny wyrwał ją ze
snu, toteż zeszła wcześniej, niż
zazwyczaj. Z udaną obojętnością
weszła do saloniku, gdzie
siedzieli już Harald i Marlena.
Początkowo, nadrabiając miną,
próbowała przeprosić chorą w
sposób żartobliwy. Dziewczyna
jednak, wierna swej obietnicy,
była poważna i surowa.
Jednoznacznie dała do
zrozumienia, że nosi się z
zamiarem wniesienia skargi na
winowajczynię. Dopiero wtedy
Katie przelękła się nie na żarty
i z wielką skruchą prosiła o
przebaczenie. Marlena przyjęła
przeprosiny, stawiając jednak
warunek, że Katie w przyszłości
przestanie jej dokuczać i nigdy
więcej nie uderzy Daipah. Chora
nie chciała przepuścić okazji
wspomożenia biednej,
ciemnoskórej służącej.

Przerażona Katie przyrzekła
wszystko, toteż pokój został
przywrócony. Nieobliczalna
sprawczyni nie mogła się jednak
powstrzymać od pytania, czy
Marlena nosi białą opaskę, bo
jej w tym do twarzy.

Harald wtrącił się do rozmowy.

- Będziesz jutro przy zmianie
opatrunku. Przekonasz się
przynajmniej, ile złego
narobiłaś.

- To rana jest aż tak głęboka?
- spytała Katie z
niedowierzaniem.

Zanim jednak Harald zdołał
odpowiedzieć, do pokoju wszedł
służący, niosąc na małej tacy
depeszę.

Harald wziął ją, otworzył i
przebiegł tekst wzrokiem. Nagle
zmienił się na twarzy, patrząc z
przerażeniem na żonę.

- Co to za wiadomość,
Haraldzie? - spytała.

Marlena domyśliła się
natychmiast, że Harald otrzymał
jakąś złą wieść. Ona również
spoglądała na niego z
niepokojem.

Harald zapomniał w jednej
chwili o wszystkich
przewinieniach żony. Ujął
serdecznie jej rękę i rzekł:

- Moja biedna Katie! Z Kota
Radża przyszła bardzo smutna
wiadomość.

- Mów, co się stało?! Czy
ojczulek zachorował?

Wstał i objął ją mocno. W jego
geście było coś niezwykle
rycerskiego i opiekuńczego.

- Powiedz wreszcie, co się
stało! Co z ojczulkiem? Nie męcz
mnie dłużej, Haraldzie!

Zanim Harald zdążył się
zorientować, Katie wyrwała mu z
ręki depeszę i przeczytała.

- John Vanderheyden umarł
dzisiejszej nocy na zawał serca.
Formalności załatwione. Przyjazd
bezcelowy. Interesy w porządku.
List w drodze. Kamborg.

Kamborg był prokurentem
centrali w Kota Radża.

Katie wybuchnęła nagłą,
gwałtowną rozpaczą. Płakała
głośno i przejmująco, załamywała
dłonie. Na próżno Harald i
Marlena starali się ją uspokoić.
Oskarżała się głośno, że
opuściła ojczulka, mówiła, że
pragnie go jeszcze raz zobaczyć,
łkała przez kilka godzin,
niepomna na słowa serdecznej
pociechy. Ta szalona rozpacz
trwała do południa. Potem
zmęczona i wyczerpana dziewczyna
zapadła w głęboki sen. Płakała
jeszcze przez chwilę po
obudzeniu, po czym z wielkim
zainteresowaniem zaczęła znów
studiować żurnale i przeglądać
najnowsze modele żałobnych
sukien. Wezwała do siebie
modystkę, z którą odbyła długą
konferencję.

Harald udał się do biura, aby
z panem Zeidlerem pomówić o
śmierci swego teścia i wspólnika
zarazem. Nie potrafił swemu
żalowi dać wyrazu tak głośno,
jak Katie, lecz odczuwał zgon
jej ojca o wiele głębiej niż
córka.

John Vanderheyden okazywał mu
zawsze szczerą przyjaźń oraz
ojcowskie przywiązanie. Harald
lubił i cenił zmarłego,
szczególnie bolał zaś nad tym,
że samotny starzec w ostatnich
chwilach nie miał przy sobie
ukochanej jedynaczki. Pocieszał
się jednak myślą, iż teść nie
przeczuwał rychłego końca i miał
lekką śmierć.

Harald przypomniał sobie
pożegnanie z Vanderheydenem.
Staruszek stanął mu przed oczami
jak żywy, w uszach zabrzmiały
pamiętne słowa:

- Odnoszę wrażenie, że już
nigdy nie ujrzę Katie, że po raz
ostatni trzymałem ją w
ramionach. Bądź dla niej dobry,
Haraldzie, opiekuj się moim
dzieckiem, które potrzebuje
twojej cierpliwości i
wyrozumiałości.

- Tak, obiecał przecież, że
będzie czuwał nad Katie, obiecał
i słowa dotrzyma. To
przyrzeczenie wiązało go z Katie
mocniej niż ślubowanie przed
ołtarzem.

Harald omówił z Zeidlerem
wszystkie ważne sprawy. Po
powrocie do domu naradził się
też z Marleną. Po raz pierwszy
miał okazję rozmawiać z siostrą
o interesach i nie posiadał się
ze zdumienia, że Marlena tak
dokładnie zna sprawy firmy.
Orientowała się doskonale,
udzieliła mu nawet kilku dobrych
rad. Podziwiał w duchu jej
inteligencję oraz trzeźwy, jasny
pogląd na różne sprawy. Gdy
patrzył na jej słodką
twarzyczkę, na wysmukłą postać,
owianą czarem prawdziwej
kobiecości, wprost nie potrafił
sobie wyobrazić, że Marlena od
tylu lat pracuje w nudnym
biurze. Miała o wszystkim
wyrobione zdanie, a pod wieloma
względami prześcignęła samego
Zeidlera.

Marlena radziła, aby Harald
przeniósł centralę firmy do
Hamburga, a filię do Kota Radża.

- Powinieneś w przyszłości
zamieszkać na stałe w Hamburgu.
Wystarczy wtedy, że tylko od
czasu do czasu zawitasz w Kota
Radża. Na Sumatrze mógłbyś z
pewnością znaleźć jakiegoś
zdolnego urzędnika, który
objąłby kierownictwo filii.
Stały pobyt w tym gorącym
klimacie zaszkodzi twemu
zdrowiu.

- Skąd w tobie tyle
przezorności, Marleno?

- Pracuję tak długo, że firmę
"Forst i Vanderheyden" traktuję
jak swą własność. Nieraz już
myślałam o tym, żeby centralę
przenieść do Hamburga. Tak
przecież było przed wojną.

Skinął głową.

- Masz rację, zastanowię się
nad tym. Będę jednak musiał
jeszcze na kilka lat pojechać do
Kota Radża, aby uporządkować na
miejscu wszystkie sprawy. Myślę,
że pomysł jest realny i kiedyś
wrócę na stałe do ojczyzny.

Dyskutowali jeszcze długo nad
projektem. Naradzali się też,
jakie polecenia należy wydać,
aby na plantacjach wszystko szło
dawnym trybem aż do przyjazdu
Haralda.



* * *



Po krótkim czasie rozpacz
Katie ucichła, ustępując miejsca
śmiertelnej nudzie. Żałoba po
ojcu zmusiła ją do wyrzeczenia
się wszelkich rozrywek, nawet
balu, który tak gorliwie
planowała. Katie nie umiała
znaleźć zadowolenia w zaciszu
domowym.

W samotności i spokoju upłynął
sierpień, a potem połowa
września. Harald mógł nareszcie
odpocząć, ale Katie wyrzekała
wciąż na nudy. Jej stosunek do
Marleny zmienił się w sposób
radykalny, stała się dla
szwagierki słodka i uprzejma.
Cierpiała jedynie Daipah, choć
Katie nie miała odwagi podnieść
na nią ręki. Pewnego dnia młoda
mężatka odezwała się przy stole:

- Haraldzie, nie wytrzymam
dłużej takiego życia, muszę coś
przedsięwziąć. W Hamburgu to
niemożliwe, przyznaję sama, ale
moglibyśmy przecież odbyć jakąś
podróż. Chciałabym zwiedzić w
Europie niektóre miejscowości,
zanim powrócimy do Kota Radża.

Harald namyślił się przez
chwilę, wreszcie odpowiedział:

- Tak, pojmuję, iż jesteś
spragniona rozrywek, że nie
potrafisz sobie zapełnić czasu.
Ja jednak nie mogę wyjechać na
dłużej, teraz w biurze mam
właśnie wiele ważnych spraw.

- Rozumiem - rzekła Katie z
ożywieniem. - Nie wymagam żebyś
stale mi towarzyszył. Wyjedziemy
razem, ty zostaniesz tak długo,
jak będziesz mógł, a ja
zatrzymam się potem w jakiejś
miejscowości, która mi się
najbardziej podoba. Daipah
zostanie ze mną.

Harald zastanowił się nad tym,
w końcu skinął potakująco głową.
Zawsze się starał spełniać
wszystkie życzenia Katie,
ponieważ dręczyło go poczucie
winy wobec żony, której nie
kochał. Katie nigdy tego nie
odczuwała, bo sama nie darzyła
go głębokim uczuciem.

- Dobrze, Katie, ułożymy plan
podróży.

Katie z zapałem przystąpiła do
przygotowań. Humor jej
dopisywał, a najbardziej
cieszyła ją perspektywa
opuszczenia nudnego Hamburga.
Poza tym mogła się na jakiś czas
uwolnić od uciążliwego
towarzystwa Marleny. Dziewczyna
uzyskała ostatnio nad nią
przewagę, ale nie zaskarbiła
sobie tym sympatii młodej
bratowej. Dłuższa rozłąka z
mężem wcale Katie nie martwiła.
Przeciwnie, małżeństwo także
wydawało jej się nudą; miała
nadzieję, że jako słomiana
wdówka spędzi kilka miłych
tygodni w jakimś eleganckim
uzdrowisku.

Katie była teraz bardzo zajęta
i nie mogła doczekać się chwili,
gdy Harald zwolni się z biura.
Termin wyjazdu wyznaczyli na
dwudziestego września, przy czym
Harald zamierzał wrócić w
połowie października. Katie
chciała do początku grudnia
pozostać w jakiejś miejscowości
kuracyjnej, lecz nie zdecydowała
się jeszcze dotąd, jakiej.
Wyboru zamierzała dokonać
podczas podróży.

Marlena oświadczyła, że w
czasie nieobecności Haralda
wróci do biura. Nie sprzeciwiał
się jej woli, wiedząc z
doświadczenia, że praca jest
najlepszą pocieszycielką.

Na styczeń zaś zaplanowano
powrót do Kota Radża. Święta
Bożego Narodzenia młody człowiek
chciał koniecznie spędzić w
kraju. Nie pytał już Marleny,
czy wyjedzie na Sumatrę. To
pytanie mogło jej jedynie
sprawić ból. On sam czuł teraz,
jak ciężko jest ukrywać miłość.

Rozmyślania o przyszłości
pogrążały go w smutku.
Małżeństwo z Katie będzie zawsze
pozbawione głębi uczucia, będzie
jedynie koniecznością wyboru
kompromisów. Do końca życia
przyjdzie mu znosić jarzmo,
które sobie dobrowolnie nałożył.
A Marlena?

Świadomość, że Marlena
bezgranicznie cierpi, nękała go
do tego stopnia, iż z ulgą
myślał o opuszczeniu Hamburga.
Liczył na krótkotrwałe
odzyskanie równowagi, po
powrocie zaś być może uda mu się
spokojnie obcować z Marleną.

Dziewczyna z pozorną
obojętnością przyjęła wiadomość
o podróży młodej pary, lecz w
głębi duszy cierpiała nad
rozstaniem z Haraldem.
Przyjechał zaledwie na kilka
miesięcy, z których jeden miał
spędzić z dala od niej. Toteż,
choć starała się mężnie pokonać
swój ból, choć uśmiechała się
pogodnie - Harald wiedział, co
się dzieje w jej sercu.
Najchętniej całowałby te
uśmiechnięte, bladoróżowe usta,
aby ją pocieszyć.

Nadszedł dzień wyjazdu. Katie
pożegnała się z Marleną szybko i
obojętnie, rozstanie zaś dwojga
kochających się ludzi było
doskonale odegraną komedią. Z
uśmiechem patrzyli sobie w oczy,
z uśmiechem wymienili uścisk
dłoni, z uśmiechem powiedzieli
"do widzenia", lecz serca obojga
wysuwały rozpaczliwe oskarżenia
przeciw losowi.

Marlena zachowywała się
znacznie spokojniej niż Harald.
Przypuszczała wszak, że ona sama
cierpi nad rozstaniem, nie
wiedziała o miłości Haralda.
Wierny swej obietnicy nawet
słowem czy też spojrzeniem nie
zdradził uczucia, aby nie
zakłócać jej spokoju.

Przybrana siostra wiedziała
wprawdzie o wzajemnej
obojętności uczuciowej
małżonków, wiedziała, że ich
pożycie nie jest szczęśliwe.
Jednego tylko się nie
spodziewała - iż to ona posiadła
serce młodego Forsta. Rozstawali
się na kilka tygodni, ale był to
już przedsmak następnego
bolesnego pożegnania przed
wyjazdem na długie lata.
Jakkolwiek bowiem Harald
zamierzał przenieść się do
Hamburga, musiało upłynąć
jeszcze kilka lat regulowania
wszystkich spraw w Kota Radża.
Ten okres musiał spędzić
koniecznie na Sumatrze. Nikomu
lata rozłąki nie dłużą się tak
bardzo jak ludziom zakochanym...



* * *



Harald pokazał Katie wszystko,
co pragnęła zwiedzić. Pojechali
przez Berlin do Monachium,
stamtąd do Szwajcarii i Włoch.
Przemierzyli Italię aż do
Wenecji, skąd przez Bozen udali
się do Meranu.

Katie zatrzymywała się we
wszystkich miejscach, które jej
się podobały. Po przybyciu do
Meranu Harald oświadczył, że
musi wracać do Hamburga. Prosił
Katie, by zdecydowała, gdzie
zamierza się zatrzymać na
dłuższy czas.

W Meranie panował wielki ruch,
sezon był jeszcze w pełni i to
skłoniło Katie do pozostania w
tym mieście. Zamieszkali w
najlepszym hotelu, w którym
poznali kilka miłych osób.
Harald bardzo się starał, by
Katie nawiązała znajomość z
różnymi ludźmi. Wkrótce też żona
zaprzyjaźniła się z paroma
rodzinami, a co najważniejsze
znalazła sobie spore grono
wielbicieli. Piękna, młoda i
bardzo zalotna kobieta miała
tutaj ogromne powodzenie.

Harald mógł teraz wyjechać z
czystym sumieniem, wiedział
bowiem, że Katie nie będzie się
nudziła w czasie jego
nieobecności. Kilka starszych
pań poprosił o opiekę nad żoną,
a jedna z nich przyrzekła mu
nawet, że zajmie się Katie jak
własną córką. Uczynił zatem
wszystko, co było w jego mocy.
Zdawał sobie sprawę z tego, iż
Katie będzie kokietować młodych
ludzi, lecz to nie budziło w nim
zazdrości.

Nadszedł dzień pożegnania.
Żona w towarzystwie kilku
znajomych pań i panów
odprowadziła go na dworzec.
Śmiejąc się, machała chusteczką,
gdy pociąg ruszył. Czuła się jak
pensjonarka przed wakacjami,
której udało się umknąć spod
nadzoru władzy szkolnej, choć
przecież Harald nie okazywał jej
ostatnio zbytniej surowości.

Odjeżdżając, Harald długo
jeszcze spoglądał na żonę.
Dręczyło go dziwne uczucie, gdy
myślał o swoim złamanym życiu.
Katie byłaby szczęśliwa z każdym
mężczyzną lub też może
nieszczęśliwa tak samo, jak z
nim. On jednak cierpiał katusze
u boku tej kobiety. Im bardziej
oddalał się od Katie, tym
większą czuł tęsknotę za
Marleną. Już jutro ją zobaczy!
Ta myśl spłynęła na niego niczym
gorąca fala szczęścia,
jednocześnie przypomniał sobie,
że spędzi z nią zaledwie kilka
miesięcy, by rozstać się
ponownie na długie lata. Jakże
wytrzymać tę rozłąkę, będąc
świadomym, że i Marlena cierpi,
że jest nieszczęśliwa i tęskni
za nim?

Jak się ułożą stosunki między
nimi po jego powrocie? Co się
stanie w czasie tych kilku lat?
Przyjedzie jako stary,
zgorzkniały człowiek, załamany i
ogarnięty pesymizmem. A Marlena?
I ona się zmieni, jej uroda
przekwitnie, oczy stracą blask.
zwykła radość i pogoda ducha
ustąpią miejsca cichej
rezygnacji. Smutna, zniechęcona
będzie szukała zapomnienia w
pracy.

A wszystko dlatego, że ożenił
się z Katie, że nie uwierzył w
istnienie wielkiej, płomiennej
miłości. Harald poczuł bolesny
skurcz serca. Nie mógł się
doczekać chwili, gdy znów ujrzy
Marlenę. Chciał się przekonać,
czy podczas jego krótkiej
nieobecności nie utraciła nic ze
swego czaru i urody.

Marlena! Marlena!

Jego serce powtarzało z
bezgraniczną tęsknotą imię
ukochanej. Przyjechał do
Hamburga, nie zawiadamiając
nikogo o swoim powrocie. Chciał
sprawić Marlenie niespodziankę,
sądził bowiem, że w końcu
dziewczyna się zdradzi ze swoją
miłością i przestanie panować
nad sobą. Sądził, że jest i tak
w lepszym położeniu, bo on wie o
jej uczuciu, ona zaś uważała, że
kocha go bez wzajemności.

Gdy to sobie uświadomił,
powziął nagle postanowienie, iż
przed wyjazdem do Kota Radża
powie Marlenie o swojej miłości.
Tak, Marlena musi się o tym
dowiedzieć. Wiedział z
doświadczenia, jak wielka to
pociecha, gdy można liczyć na
wzajemność ukochanej istoty,
choćby nawet nie istniała
możliwość połączenia się z nią
na wieki. W ostatniej chwili,
tuż przed podróżą do Kota Radża,
wyzna Marlenie wszystko. Nie
chciał z nią wcześniej o tym
rozmawiać, aby jej oszczędzić
walki wewnętrznej.

To postanowienie napełniło go
otuchą. Dlaczego miałby sobie i
Marlenie odmawiać tej jedynej
pociechy? Nie musieliby wówczas
ukrywać swych uczuć, mogliby
przynajmniej o sobie myśleć. Na
godzinę przed podróżą Marlena
dowie się o jego miłości...

Około ósmej wieczorem pociąg
przybył na dworzec w Hamburgu.
Harald zostawił walizki w
przechowalni bagażu, a sam
wsiadł do taksówki. Kazał
szoferowi zatrzymać się na rogu
ulicy, zapłacił mu, po czym
ruszył pieszo do domu.

Przeszedł przez ogród i
ukradkiem podszedł do willi. Z
okien saloniku padało światło.
Ostrożnie wszedł na taras, a po
chwili zajrzał do pokoju.

Marlena siedziała przy
okrągłym stoliku, przed nią
leżała otwarta książka. Blask
lampy rozniecał złociste
iskierki w jej jasnych włosach.
Harald dostrzegł wyraźnie wąską
różową bliznę na białym, pięknym
czole. Dziewczyna nie czytała,
lecz wsparłszy głowę na
łokciach, wodziła rozmarzonym
wzrokiem dookoła.

Czyżby myślała o nim?

Wlepił spragnione oczy w swą
ukochaną, rozkoszując się jej
widokiem. Ogarnęło go niezwykłe
błogie, rzewne uczucie.

Czy Marlena czuła jego wzrok
na sobie? Czy przeczuwała, że w
pobliżu znajduje się mężczyzna,
któremu złożyła swoje serce w
dani!? Nagle zaczęła się z
niepokojem rozglądać wokoło, po
czym przycisnęła dłonie do
piersi. Po chwili potrząsnęła
głową i, pochyliwszy się,
zaczęła czytać.

Ostrożnie, bardzo cicho,
opuścił Harald swoją kryjówkę,
zmierzając w stronę drzwi. Kilka
chwil później stanął w saloniku.

Marlena drgnęła z przestrachu.

- Haraldzie!

W słowie tym zabrzmiała
gorąca, szczera miłość.

Podszedł do niej i ujął ją za
rękę.

- Oto jestem znowu, Marleno!

- Przelękłam się trochę, choć
miałam przeczucie, że właśnie
dzisiaj przyjedziesz. Dlaczego
nas o tym nie zawiadomiłeś?

- Nie miałem na to czasu.

- A gdzie została Katie?

- W Meranie, tam jej się
najbardziej spodobało. Zamierza
przeprowadzić kurację
winogronową, żeby nie stracić
smukłej sylwetki. Meran jest
bardzo ruchliwym miastem, a
kuracjusze są niezwykle
wytworni. Katie ma tam wielu
znajomych. Pozostawiłem ją pod
opieką pewnej starszej pani,
która obiecała mi, że będzie
towarzyszyć mojej żonie. Katie
nie przejmowała się zbytnio
rozłąką ze mną. Należałoby jej
właściwie zazdrościć, pomyśl
tylko, jak prędko przebolała
śmierć ojca.

- To prawda. Miejmy nadzieję,
że Meran długo jeszcze będzie
jej odpowiadał. Czy Daipah
została z nią?

- Oczywiście, Katie nie
potrafi się bez niej obejść.
Daipah jest zresztą równie
przedsiębiorcza i złakniona
rozrywek jak jej pani.

Rozmowę tę prowadzili zbyt
nerwowo, mówili szybko, by ukryć
wewnętrzną radość ze spotkania.
Wreszcie Marlena odezwała się:

- Jesteś zapewne głodny i
zmęczony.

Zaśmiał się jak uczniak, który
przyjechał właśnie na wakacje.

- A ty już jesteś pewnie po
kolacji?

- Tak, ale dotrzymam ci
towarzystwa przy stole.

- To bardzo miło z twojej
strony. Wydaj polecenia służbie,
a ja pójdę się przebrać.

Parę minut później siedzieli
oboje naprzeciw siebie przy
stole. Marlena niczym mała
gospodyni przysuwała Haraldowi
półmiski, nakładała mu na talerz
potrawy, on zaś jadł wszystko i
patrzył z uśmiechem w jej oczy.

- Ach, jak mi z tobą dobrze,
Marleno! Kto przez kilka tygodni
wędrował od hotelu do hotelu,
potrafi docenić prawdziwy spokój
i wygody we własnym domu. Nigdy
nie zapomnę tego wieczoru!

- Zwiedziliście wiele pięknych
miejsc, dostałam wasze karty z
widokami - rzekła Marlena,
pragnąc skierować rozmowę na
inne tory.

Skinął głową, nie spuszczając
z niej oczu.

- Tak, podróż była piękna.
Ach, Marleno, z drżeniem serca
myślę o tym, jakie życie będę
wkrótce prowadził w Kota Radża.

- Nie trać nadziei, może
wreszcie między tobą i Katie
dojdzie do zgody. W ostatnich
czasach była spokojniejsza i
bardziej uprzejma dla mnie.

Zaśmiał się ironicznie.

- O tak, lękała się przecież
więzienia! Nie mówmy o tym, chcę
przynajmniej na krótko zapomnieć
o kłopotach. Chociaż w czasie
pobytu Katie w Meranie, pragnę
mieć w domu spokój. Teraz
będziesz musiała dbać o mnie,
Marleno. Postarajmy się oboje
wykorzystać ten czas jak
najlepiej.

- Tak, Haraldzie, muszę się
tobą zająć, powinieneś się
trochę poprawić. Wyglądasz tak
mizernie...

- Ja też się o to postaram.
Zobaczysz, jak nam będzie
dobrze. Gdy wyjadę do Kota
Radża, będziemy oboje wspominali
ten czas jak raj utracony.

Spłonęła rumieńcem, nie
śmiejąc podnieść oczu. Czuł, że
się zagalopował, toteż
postanowił to naprawić.

- Czy będziesz do mnie
pisywała? - spytał.

- Oczywiście, jeśli sobie tego
życzysz.

- Zaniedbałem wiele w ciągu
tych ostatnich lat, a teraz
żałuję, że do siebie nie
pisywaliśmy. Poznalibyśmy się
znacznie lepiej. Zawsze czynię
sobie z tego powodu wyrzuty.

- Byłam przecież niemądrą,
małą dziewczynką, Haraldzie, cóż
mogłabym ci napisać?

- Ach, nie przypominaj mi
własnej głupoty, Marleno.
Uważałem cię za małą
dziewczynkę, dlatego też nie
korespondowałem z tobą, a
przecież twoje listy wniosłyby
tak wiele w moje monotonne
życie. Cierpiałem bardzo w
samotności i ta samotność
skłoniła mnie wreszcie do
poślubienia Katie. Musisz mi
pisać o wszystkim, Marleno, o
swoim życiu, pracy, zamiarach.

- Bardzo chętnie, Haraldzie.
Napiszę ci o wszystkim, nie wiem
tylko, czy cię to zajmie.

- Wszystko, co dotyczy ciebie,
zajmuje mnie ogromnie.
Chciałbym, żebyś nie miała
przede mną tajemnic.

- A ty, Haraldzie, napiszesz
mi o tym, jak się ułożyły wasze
stosunki z Katie.

- Dobrze. Powiedz mi teraz, co
robiłaś ostatnio, gdy ja
podróżowałem.

- Byłam znowu w biurze. Pan
Zeidler powitał mnie z wielką
radością.

- Wierzę ci, Zeidler ubolewał
nad tym, że nie przychodzisz do
biura. Zdaje mi się, że nie może
się bez ciebie obejść.

- Mieliśmy sporo roboty.

- Wyobrażam sobie. To cię
pewnie ucieszyło?

- O tak! Przy pracy czas
płynie szybciej.

- Niedawno zastanawiałem się
nad tym, co to będzie, gdy po
paru latach wrócę do Hamburga.
Ciekawi mnie, czy cię zastanę w
tym domu?

Nie przeczuwała nawet, jaki
niepokój dręczył Haralda, kiedy
zadawał to pytanie.

- Dokąd miałabym odejść,
Haraldzie? Zostanę tutaj, jak
długo mi pozwolisz.

- Nie o to chodzi, Marleno.
Może jednak wyjdziesz za mąż...

Pobladła jak opłatek i
przecząco pokręciła głową.

- Nie, nigdy! - odparła
stanowczo.

Serce Haralda gwałtownie
zabiło.

- Więc tak bardzo kochasz tego
człowieka? - spytał wzruszony.

- Nie wiem, czy można kochać
mniej lub więcej. Kocha się albo
nie. Gdy się już jednak kocha,
trzeba dochować wiary swej
miłości - rzekła z prostotą.

- Jak możesz zmarnować sobie
całe życie takim beznadziejnym
uczuciem? - spytał Harald
stłumionym głosem.

Marlena zamyśliła się. Nie
wiedziała, że Harald już odkrył
jej tajemnicę. Od czasu, gdy
opowiedziała mu bajeczkę o
miłości do jakiegoś
nieznajomego, czuła się pewna
siebie.

- Wiem, że jest beznadziejne -
rzekła. - To jednak wcale mnie
nie przeraża. Najgorsze, co się
może człowiekowi przydarzyć, to
nie zaznać prawdziwej miłości.

Harald wsparł głowę na dłoni.

- Kobiety zapatrują się na te
sprawy inaczej niż mężczyźni -
szepnął.

Zmienił temat rozmowy, gdyż
ten wydał mu się nazbyt
niebezpieczny. A jednak słuchał
przy tym chciwie jej słów,
napełniały go one niewysłowioną
rozkoszą.

Ach, jakie to szczęście, że
mógł być pewny Marleny, że nigdy
nie będzie należała do innego
mężczyzny! W duchu oskarżał
siebie o egoizm, lecz jej słowa
wlały spokój w jego serce.
Biedna Marlena! Byłoby dla niej
lepiej, gdyby się zdecydowała
wyjść za mąż, szkoda takiej
urody i jej młodości. Ale Harald
nie potrafił opanować wielkiej
radości na myśl o tym, że
Marlena pozostanie wierna
człowiekowi, którego pokochała.

Minęło kilka tygodni.
Haraldowi i Marlenie upłynęły
one jak rajski sen, z którego
trudno się zbudzić. Oboje z
wielkim wysiłkiem panowali nad
sobą, by nie zdradzić się ze
swoim uczuciem. Dni spędzone w
spokoju i ciszy uznali za
cudowny dar niebios. Każde z
nich przyrzekło sobie w duchu,
że w przyszłości będzie żyło
wspomnieniem tych błogich chwil.

Marlena nie mogła wysiedzieć w
domu, gdy Harald szedł do biura.
Towarzyszyła mu w obowiązkach,
pracowała z nim i panem
Zeidlerem w wielkiej harmonii.
Myślała sobie nieraz:

- Gdy Harald wyjedzie,
wszystko w biurze i w domu
będzie mi go przypominało. Nie
będę tak dotkliwie odczuwała
swojej samotności, żyjąc
wspomnieniami.

Haraldowi jednak nie
wystarczały wspomnienia - był
przecież mężczyzną. Przeklinał
swój los i zastanawiał się
poważnie nad tym, czy wytrwa do
końca w małżeńskich kajdanach.
Czy to warto, żeby razem z
Marleną tak się męczyli i byli
nieszczęśliwi tylko dlatego, by
oszczędzić drobnej przykrości
Katie? Sądził, że Katie wcale by
się nie przejęła, gdyby zażądał
od niej wolności. Może nawet
byłaby zadowolona, bo przecież
sama czuła, że to stadło nie
jest najszczęśliwsze. Niegdyś
była w nim zakochana, ale teraz
to uczucie minęło bezpowrotnie.
Nie miała potrzeb duchowych,
wystarczyłby jej pierwszy lepszy
przystojny mężczyzna.

Takie myśli szybko jednak
pierzchały. Harald miał cały
czas w pamięci obietnicę daną
Johnowi Vanderheydenowi. Czyż
mógłby złamać słowo? Nie, nie!
Nie wiadomo zresztą, czy Katie
by się na to zgodziła. Była
nieobliczalna. Kto wie, czy
zdecydowałaby się zwrócić mężowi
wolność, gdyby wiedziała, że mu
na tym bardzo zależy. I z
ciężkim sercem wyrzekł się
Harald myśli o rozwodzie.

Tak mijał dzień za dniem.
Katie pisywała od czasu do czasu
krótkie kartki. Gdy jednak
zbliżał się termin jej powrotu z
Meranu, Harald otrzymał od niej
dość długi list. Wiedział, że
jest leniwa, toteż zdziwił się
niezmiernie. Katie donosiła, że
w Meranie jest cudownie, bawi
się świetnie i teraz zrozumiała,
jak piękne jest życie. Ma tutaj
wielkie powodzenie, nie chce
zatem powrócić do nudnego
Hamburga. Jeśli Harald za nią
tęskni, to może ją odwiedzić w
uzdrowisku. Zeidler i Marlena
mogą za niego załatwić nudne
sprawy. Gdyby jednak nie mógł
przyjechać, to niech
przynajmniej się zgodzi na jej
dłuższy pobyt w Meranie, w
którym pozostałaby chętnie do
końca życia.

Ten list zdradził naiwny
egoizm Katie, która
podejrzewała, że Harald w czasie
jego lektury uśmiechnie się
mimowolnie. Mąż odpowiedział jej
bardzo uprzejmie. Napisał, że w
Kota Radża czeka ją niewiele
rozrywek, toteż nie ma nic
przeciwko temu, żeby została w
Meranie. Sądził, iż pobyt w
uzdrowisku wpłynie korzystnie na
jej stan zdrowia. Nie przyjedzie
zatem sam, ale posyła pieniądze.
Na koniec życzył jej wesołej
zabawy, prosząc zarazem, żeby
pochłonięta rozrywkami, nie
zapomniała o tym, iż jest córką
Johna Vanderheydena, i nie
przekraczała dozwolonych granic.

To ostatnie zdanie nie
wypływało bynajmniej z
zazdrości. Podyktowało je
jedynie poczucie obowiązku wobec
żony. Była młoda i lekkomyślna,
taka przestroga mogła się jej
przydać.

Harald cieszył się w duchu, że
Katie chce dłużej pozostać w
Meranie. Nie czuł się dotknięty
brakiem uczucia żony.

Od chwili wysłania listu
minęło kilka dni. Harald
siedział właśnie w biurze z
Marleną i panem Zeidlerem, gdy
woźny przyniósł depeszę.
Przeczytał ją natychmiast, po
czym zbladł jak płótno i
spojrzał przerażony na siostrę.

- Czy to zła wiadomość? -
spytała zatroskana.

- Tak, Marleno.

- Od Katie?

W milczeniu podał jej depeszę.
Odczytała ją i także śmiertelnie
pobladła. Depesza brzmiała:
"Pani Katarzyna Forst uległa
wypadkowi. Stan ciężki.
Przyjechać natychmiast. Klinika
doktora Wintera".

- O Boże, co się mogło stać? -
szepnęła Marlena.

Zerwał się z miejsca.

- Wyjeżdżam zaraz. Poproś
panią Darlag, żeby kazała
spakować podręczny bagaż.
Poczekaj chwilę, zajrzę tylko do
rozkładu jazdy i zobaczę, kiedy
odchodzi najbliższy pociąg.

Zaczął nerwowo przerzucać
kartki, po czym spojrzał na
zegarek.

- Mam przeszło godzinę czasu.
Przygotuj mi wszystko, Marleno.
Jeszcze chwilkę zostanę tu, w
biurze.

- Dobrze, Haraldzie - odparła,
po czym pośpieszyła do domu.

Harald naradził się z
Zeidlerem. Był przy tym bardzo
zdenerwowany.

- Miejmy nadzieję, że stan
pańskiej małżonki nie jest
groźny - powiedział prokurent.

- Daj Boże! Takie depesze
niczego w zasadzie nie mówią, są
zbyt lakoniczne. W takich
wypadkach nie powinno się robić
oszczędności. Gdyby napisali
więcej, oszczędziliby mi
niepokoju.

Marlena przygotowała Haraldowi
wszystko. Samochód zajechał
przed bramę. Zapakowaną walizkę
włożyła już do bagażnika. Po
chwili zjawił się Harald. Blady,
strwożony uścisnął rękę Marleny.

- Gdybym była potrzebna,
wezwij mnie natychmiast -
szepnęła cicho.

Skinął głową. Popatrzył na
małą różową bliznę na jej czole.
Przypomniał sobie moment, gdy
zawołano go do Marleny.
Pamiętał, jak leżała blada,
brocząc krwią. Oby wypadek Katie
skończył się tak pomyślnie!

- Bywaj zdrowa, Marleno!

Samochód ruszył. Harald zdążył
na pociąg. Jazda wydawała się
nieskończenie długa. Młody Forst
bardzo się niepokoił. Co mogło
przytrafić się Katie? Depeszę
wysłano z kliniki więc wypadek
musiał być ciężki. Żałował, że
pozwolił Katie zostać w Meranie.
Pocieszał się tylko myślą, iż
bez jego pozwolenia i tak
zostałaby tam dłużej.

W jednej chwili zapomniał o
wszystkich przykrościach,
których doznał od Katie.
Pamiętał tylko o nieszczęściu
żony, a to obudziło w jego sercu
głębokie współczucie. Nie mógł
się doczekać chwili, kiedy
znajdzie się wreszcie przy niej
i pomoże jej w jakiś sposób.

Nazajutrz rano przybył do
Meranu i prosto z dworca
pojechał do kliniki doktora
Wintera. Był to bardzo wytworny
szpital, położony w malowniczej,
górskiej okolicy.

Haralda przyjęła jakaś pani,
jak się potem okazało -
kierowniczka obiektu. Od niej
dowiedział się ogólnie, co się
stało. Katie wybrała się na
przejażdżkę powozem z pewnym
młodym wiedeńczykiem, panem
Passenheimem, znanym
sportsmenem. Miał on właśnie
zamiar wypróbować parę młodych
koni. Katie przebywała często w
jego towarzystwie i uparła się,
że pojedzie z nim, choć wszyscy
znajomi jej to odradzali.

Passenheim oświadczył ze
śmiechem, że pani Forst jest
najodważniejszą ze znanych mu
kobiet. Przejażdżka będzie
bardzo przyjemna, zwłaszcza że
on doskonale powozi. Ręczy
osobiście za jej bezpieczeństwo.

Katie, otulona futrem, wsiadła
do powozu. Młodzi ludzie
pojechali najpierw do pobliskiej
wioski w górach. Jazda
rzeczywiście wydawała się
znakomita. Oboje posilili się w
wiejskiej gospodzie i w świetnym
nastroju ruszyli w drogę
powrotną. Tymczasem spadł śnieg,
który zasypał zamarznięte
ścieżki. Passenheim postąpił
lekkomyślnie, jadąc powozem
zamiast saniami. Pani Forst
wolała jednak elegancki powozik.
Droga powrotna stała się
ogromnie uciążliwa, biegła
bowiem w dół, wzdłuż stromego
urwiska. W pewnym niezwykle
niebezpiecznym miejscu jeden z
koni poślizgnął się. Passenheim,
chcąc go powstrzymać od upadku,
podciągnął mocniej cugle. Koń
jednak spłoszył się, cofnął
gwałtownie i pociągnął za sobą
drugiego konia. Tylne koła wozu
wjechały na urwisko. Zanim się
woźnica zorientował w sytuacji,
powóz runął do głębokiego
wąwozu.

Tam właśnie znaleziono omdlałą
panią Forst. Ze szczątków powozu
wydobyto zwłoki Passenheima,
któremu koń zmiażdżył podkową
czaszkę. Konie były martwe.

Harald, blady i drżący,
słuchał tej opowieści.

- A moja żona? - spytał.

- Niech się pan uspokoi, musi
pan zebrać siły, żeby ich
starczyło na potem. Małżonka
pańska podczas upadku doznała
poważnych uszkodzeń kręgosłupa.
Jest ciężko chora, lecz na
szczęście nie zdaje sobie sprawy
z grozy sytuacji...

- Czy mogę zobaczyć żonę? -
zapytał Harald trwożnie,
wstrząśnięty do głębi.

- Czekam właśnie na doktora
Wintera, powinien nadejść lada
chwila. Jest teraz u pańskiej
żony. Polecił mi, żebym panu
wszystko opowiedziała i
przygotowała pana. Nasz zakład
przyjmuje właściwie tylko
rekonwalescentów, lecz był
najbliżej miejsca wypadku,
dlatego przewieziono tutaj
pańską żonę. Doktor Winter
zaznajomi pana dokładnie ze
stanem pacjentki, zjawi się
najdalej za kilka minut.

Harald padł na krzesło i
patrzył przed siebie tępym
wzrokiem. W chwilę później
przybył doktor Winter.
Kierowniczka przedstawiła go
Haraldowi, po czym rzekła:

- Zostawiam panów samych. Pan
Forst zna już mniej więcej
przebieg wypadków.

- Czy mogę zobaczyć się z
żoną? - spytał Harald lekarza.

- Nic nie stoi temu na
przeszkodzie. Zaprowadzę pana do
jej pokoju, ale wcześniej muszę
panu udzielić kilku wskazówek.
Przede wszystkim żona pańska nie
wie, że jej przypadek jest
groźny. Nie czuje bólu, a tylko
ogromne znużenie, toteż
przypuszcza, że wkrótce
wyzdrowieje. Ja jednak muszę
pana uprzedzić o
niebezpieczeństwie. Niestety,
pacjentka nigdy w zupełności nie
odzyska zdrowia. Jeżeli ma pan z
nią jakieś ważne sprawy do
omówienia, proszę to zrobić
teraz, ponieważ czuje się lepiej
i jest przytomna. Zatailiśmy
przed nią, że jej towarzysz,
niejaki pan Passenheim, nie
żyje. Żona pańska przypuszcza,
iż leży on w sąsiednim pokoju,
ze złamaną nogą i ranami na
rękach. Utrzymujemy ją w tym
mniemaniu, a nawet odbieramy od
niej wiadomości dla niego i
wymyślamy odpowiedzi.
Powiedzieliśmy jej, jakoby
Passenheim z powodu złamań nie
mógł jej ani odwiedzić, ani
napisać kartki. Niech pan nie
mówi prawdy, bo każde
zdenerwowanie szkodzi chorej.
Gdyby czegoś żądała, trzeba jej
przyrzec spełnienie każdej
prośby. Niech pan niczego nie
odmawia, nawet gdyby jej
życzenia wydawały się panu
dziwne. Proszę, niech pan o tym
pamięta!

Te ostatnie słowa lekarz
wypowiedział ze szczególnym
naciskiem, patrząc przy tym na
Haralda w sposób wielce
zagadkowy.

- Zastosuję się ściśle do
pańskich wskazówek, doktorze.
Oczywiście, spełnię teraz każde
życzenie żony.

- Tak, oczywiście... Bywają
jednak życzenia, których nie
można spełnić. Pan wszakże musi
zgodzić się na wszystko, byle
tylko nie denerwować chorej. Nie
powinna się domyśleć, że jej
stan jest ciężki i... że ten
Passenheim nie żyje. Zdaje się,
że łączyła ich wielka
przyjaźń...

Mówiąc to, lekarz spojrzał ze
współczuciem na bladą twarz
Haralda. Wyglądało to, jakby coś
pragnął przed nim ukryć, coś, co
sprawiłoby mu jeszcze większy
ból. Harald jednak był tak
przygnębiony i oszołomiony, że
nie zwrócił na to uwagi.

- Proszę mnie zaprowadzić do
żony, panie doktorze, zgadzam
się na wszystko - rzekł.

- Niech pan idzie za mną. W
obecności pacjentki musi pan
zachować absolutny spokój, to
jedyne, co może pan dla niej w
tej chwili uczynić.

Weszli na długi korytarz.
Harald zapomniał o wszystkim, co
niegdyś w zachowaniu Katie go
raziło, zapomniał o jej
wybrykach i rozlicznych wadach.
Teraz widział w niej tylko
nieszczęśliwą, chorą istotę,
którą powierzył jego opiece John
Vanderheyden. Ach, jak to
dobrze, że ojciec tego nie
dożył! Ogarnęło go bezgraniczne
współczucie. Katie była taka
młoda, tak piękna i tak
spragniona rozrywek, a teraz nie
pozostaje jej nic innego, jak
długa, powolna wegetacja, jeżeli
w ogóle będzie żyć. Co można dla
niej uczynić?

Harald gotów był ponieść każdą
ofiarę. Przysiągł sobie, że bez
słowa skargi poświęci jej całe
życie. Nie potrafił sobie wprost
wyobrazić, że to młode istnienie
jest skazane na zagładę.

Na końcu korytarza lekarz
otworzył jakieś drzwi i wpuścił
Haralda do jasnego, dużego
pokoju. Między oknami stało
białe łóżko, na którym leżała
Katie.

Ten widok wstrząsnął młodym
Forstem. Świeża różowa
twarzyczka Katie była teraz
blada, bezkrwista. Chora miała
zamknięte oczy i leżała bez
ruchu. Mąż ledwie ją poznał,
nawet jej rysy dziwnie się
zmieniły.

Z trudem zebrał siły, aby nie
stracić panowania nad sobą. Obok
łóżka siedziała siostra
miłosierdzia. Gdy Harald wszedł,
siostra wstała, Katie zaś
otworzyła oczy. Spojrzała na
męża, a jej usta okrasił blady
uśmiech. Jej zazwyczaj wesołe,
błyszczące oczy były teraz mętne
i szkliste.

- Harald! Przyjechałeś? Nie
gniewaj się na mnie, że
sprawiłam ci tyle kłopotu -
rzekła Katie zmienionym,
bezdźwięcznym głosem.

Lekarz i siostra miłosierdzia
wyszli z pokoju, zamykając za
sobą drzwi. Harald usiadł na
miejscu pielęgniarki i ujął rękę
żony.

- Moja biedna, kochana Katie!
Jakżebym mógł gniewać się na
ciebie? To przecież nie twoja
wina, że spotkało cię to
nieszczęście.

- Moja wina, bo nie powinnam
była jechać. Wszyscy mi
odradzali, a pani Hallen, moja
opiekunka, bardzo się gniewała.
Powiedziała, że zrzeka się
dalszej opieki nade mną. Tak,
wszyscy chcieli mnie nakłonić do
tego, bym zaniechała tej
przejażdżki. Wszyscy, z
wyjątkiem Passenheima. Bo
widzisz, on lubi odważne
kobiety, a ja nie chciałam
okazać się tchórzem. Wsiadając
do powozu, pomyślałam nagle o
tobie i odniosłam wrażenie, że
słyszę twój głos: "Nie rób tego,
Katie!" Mimo to pojechałam.

Pogładził jej rękę.

- Biedna, maleńka Katie! Jakże
mi ciebie żal! - powiedział,
patrząc na jej przezroczystą
twarzyczkę, którą tak dziwnie
zmieniło cierpienie.

- Teraz nic mnie już nie boli,
Haraldzie, wkrótce będę zupełnie
zdrowa. Tylko w chwili, gdy się
powóz staczał i zostałam nagle
przytłoczona jego ciężarem,
poczułam okropny, przejmujący
ból. Trwało to krótko, gdyż
straciłam przytomność. Kiedy się
obudziłam z omdlenia, czułam się
dobrze, byłam jedynie bardzo
osłabiona. Jeszcze dotąd
zmęczenie nie ustąpiło, doktor
Winter powiada, że to z
przestrachu. Widziałam spłoszone
konie i chciałam wtedy wyskoczyć
z powozu, nie wiedziałam jednak,
w jakim kierunku. Usłyszałam
tylko głos Passenheima:
"Zachować się spokojnie!" W
chwilę potem powóz runął, a ja
zamknęłam oczy.

Harald pocałował ją w rękę.

- Biedna Katie! - powtórzył.

Spojrzała na niego z lekkim
zakłopotaniem i niepokojem.

- Jesteś dla mnie zbyt dobry,
Haraldzie, nie zasługuję na to.
Bo widzisz, muszę ci coś
wyznać... Powiem to zaraz,
dopóki jeszcze jesteś taki
dobry...

- Co ci leży na sercu, Katie?

- Haraldzie... Nasze pożycie
nie było takie, jak być
powinno...

- To się teraz zmieni, Katie.
Postaram się wszystko naprawić.

Na twarzy Katie odmalowała się
wyraźna trwoga.

- Nie, nie, tego nie można
naprawić... Teraz dopiero
zrozumiałam, że nigdy nie
kochałam cię prawdziwie, ani ty
mnie... To zupełnie inne
uczucie, gdy się kogoś kocha.

- Co chcesz przez to
powiedzieć, Katie? - spytał
Harald ze zdziwieniem.

- Dowiedziałam się, jak to
jest, gdy kocha się kogoś
szczerze, całym sercem. I proszę
cię, Haraldzie, zwróć mi
wolność. Jestem chora, nie
możesz mi odmówić. Przecież nie
chcesz, żebym przez całe życie
była nieszczęśliwa. Dręczyłam
cię zawsze moim uporem, bo cię
nie kochałam. Gdy kobieta kocha
mężczyznę naprawdę, wówczas
spełni każde jego życzenie.

Harald patrzył osłupiały na
Katie. Z jego piersi uleciało
westchnienie. Spytał drżącym
głosem:

- Więc kochasz innego
mężczyznę?

- Tak, Haraldzie, a jeżeli nie
zwrócisz mi wolności, złamiesz
mi życie. Nie wolno ci postąpić
tak okrutnie.

Oto była znowu uparta, naiwna,
samolubna Katie, która bez
namysłu żądała tego, co się jej
podobało. Ale teraz Harald nie
myślał o tym. Czuł cały tragizm,
zawarty w życzeniu śmiertelnie
chorej kobiety, która według
orzeczenia lekarzy, nie miała
już nigdy odzyskać zdrowia.

- Ach, Katie! Katie! - jęknął,
ogarnięty bezgranicznym
współczuciem.

- Czy cię to boli, Haraldzie?
Nie, nie, przestraszyłeś się
tylko... Przecież mnie wcale nie
kochasz. Musimy się rozwieść, bo
inaczej będę bardzo
nieszczęśliwa...

Harald przypomniał sobie słowa
lekarza. Ujął dłoń Katie i rzekł
łagodnie:

- Uspokój się, Katie, zgodzę
się na wszystko! Powiedz mi
jednak, jak to się stało?

Chora odetchnęła z ulgą.

- Widzisz, Haraldzie, Pepi
Passenheim podobał mi się od
pierwszego wejrzenia. Zaledwie
go poznałam, poczułam, że moje
serce szybciej uderza. To się
stało w dwa dni po twoim
wyjeździe. Gdy ze mną rozmawiał,
chciałam krzyczeć z radości jak
dziecko. Cały świat wydawał mi
się nagle dziwnie piękny. Z jego
zachowania wywnioskowałam, że ja
również mu się podobam.
Widywaliśmy się codziennie, a po
krótkim czasie powiedział mi, że
mnie kocha do szaleństwa i nie
może już beze mnie żyć. Mówił,
iż się zastrzeli, jeśli nie
zostanę jego żoną. Ach,
Haraldzie, ty z pewnością byś
się nie zastrzelił, gdybym ci
odmówiła swojej ręki... W
pierwszej chwili przelękłam się
tego namiętnego wybuchu, potem
odpowiedziałam, że sprawa nie
jest taka prosta, najpierw muszę
się zastanowić i pomówić z tobą.
Pomyślałam sobie, że przecież
nie zechcesz mnie
unieszczęśliwić. Nie gniewaj
się, lecz przyrzekłam mu miłość,
a zatem także rozwód z tobą.
Poczekałam jeszcze trochę, aby
wkrótce napisać ci o wszystkim.
Nie zapomniałam jednak, że noszę
twoje nazwisko i jestem córką
Johna Vanderheydena, pamiętałam
to, co mi powtarzałeś tyle razy.
Nie popełniłam niczego
niewłaściwego, Haraldzie! Pepi
omówił ze mną plany na
przyszłość. Chciałam pozostać w
Meranie aż do uzyskania rozwodu.
W ten sposób musiałbyś powrócić
do Kota Radża beze mnie. Po
rozwodzie Pepi miał przyjechać i
zabrać mnie do Wiednia. Trwam
nadal przy tych zamiarach, tylko
Pepi będzie musiał dłużej
pozostać w Meranie, złamał nogę.
Ja także poleżę tutaj jeszcze
kilka tygodni. Zdaje mi się, że
mógłbyś rozpocząć teraz sprawę
rozwodową. Prawda, Haraldzie, że
ja jestem bardzo bogata? Czy mój
majątek wystarczy dla nas
obojga? Bo Pepi, prócz długów,
nie ma nic. Powiedziałam mu, że
jestem bardzo bogata i zapłacę
jego długi. Zrobiłam to w czasie
naszej ostatniej przejażdżki,
gdy odpoczywaliśmy w wiejskiej
gospodzie. Ach, Haraldzie, Pepi
był tak szczęśliwy! Padł przede
mną na kolana, całował mnie po
rękach, mówił, że jestem
najlepszą, najsłodszą kobietą
pod słońcem... O, Haraldzie, to
zupełnie inne uczucie, gdy się
naprawdę kocha... Odpowiedz mi,
czy jestem bogata?

Katie spojrzała badawczo na
Haralda. Poczuł głęboką litość.
Nie, nie potrafił w tej chwili
oburzyć się na nią, choć
zamierzała usunąć go ze swego
życia jak rzecz, która jej
zawadza.

- Jesteś bardzo bogata, Katie,
nie zaprzątaj sobie głowy tą
troską. Ja z pewnością nie stanę
ci na przeszkodzie, pragnę tylko
twojego szczęścia.

Uśmiechnęła się
rozpromieniona.

- Wiedziałam, Haraldzie, że
jesteś wspaniałomyślny. Twoja
szlachetność budziła we mnie
zawsze ogromny szacunek,
wstydziłam się, że nie mogę być
taka. Ty i Marlena macie w sobie
coś takiego, że wobec was
człowiek wydaje się być małym i
bez wartości. To mnie zawsze
gniewało, dlatego właśnie
robiłam wam wciąż na złość. Ale
teraz ja także pragnę stać się
lepsza... Wiesz, Haraldzie,
zabierzesz dla Marleny mój
amulet z nefrytu. Ojczulek kupił
mi go u chińskiego jubilera.
Amulet posiada podobno cudowne
właściwości. Jest to bardzo
cenna rzecz. Przez całe lata
rzeźbiono w płaskim kamieniu
kunsztowne ornamenty... Bardzo
się Marlenie podobał, chyba
najbardziej ze wszystkich moich
klejnotów. Dasz jej go ode mnie,
żeby przebaczyła mi tę bliznę na
czole. Byłam podła, już nigdy w
życiu nie pozwolę sobie na taką
porywczość. Daipah jest
świadkiem, że bardzo się
zmieniłam. Od chwili, gdy w moje
życie wkroczył Pepi, stałam się
dla niej dobra, zapytaj ją o to.
Otwórz mój nocny stolik, tam
jest szkatułka z biżuterią...
Wyjmij amulet, leży na wierzchu,
bo przed chwilą pokazywałam go
siostrze, która lubi takie
oryginalne klejnoty.

Spełnił jej życzenie i wyjął
amulet, zawieszony na cienkim,
platynowym łańcuszku. Był to
płaski, owalny nefryt, pokryty
dziwnymi znakami, wyrytymi w
kamieniu.

- Zatrzymam go i oddam
Marlenie. Ucieszy się bardzo,
ale chyba bardziej dlatego, że
nie żywisz już do niej niechęci.
Twoja przyjaźń więcej dla niej
znaczy niż najkosztowniejszy
prezent.

- Chciałabym, aby go nosiła
jako pamiątkę ode mnie. Gdy
spojrzy na bliznę, niechaj rzuci
także okiem na amulet, a wtedy
mi przebaczy.

- Powtórzę jej to, Katie. Nie
wolno ci jednak tak dużo mówić.
Jestem pewien, że cię to męczy.

- Nie, nie, lekarz pozwolił mi
rozmawiać. Tak się cieszę, że
mam duży majątek, a ty nie
gniewasz się ani na mnie, ani na
Passenheima. To przecież nie
jego wina, że się kochamy. On
także leży tutaj w sanatorium,
biedaczek, ma złamaną nogę i
pokaleczone ręce. Martwi się o
mnie bardzo... Ach, Haraldzie,
bądź tak dobry i pójdź do niego
na chwilę. Powiedz mu tylko o
swej zgodzie na rozwód, może
przestanie się martwić o te
długi. Dobrze, Haraldzie?
Pójdziesz do niego? Proszę cię,
idź...

Harald nie był teraz w
nastroju do przejmowania się
naiwnym egoizmem Katie. Nie
chciał się okazać małostkowy i
oburzać się na śmieszną rolę,
jaką mu narzuciła żona. Wiedział
przecież, że jej ukochany
spoczywa już pod ziemią. Nie
miał do niego żalu. Nie wierzył
tylko w bezinteresowną miłość
tego pana Passenheima, który
zapewne uważał Katie za świetną
partię i chciał przy jej pomocy
wyplątać się z długów. Musiał
być człowiekiem bez skrupułów,
skoro namawiał kobietę do
niebezpiecznej przejażdżki,
którą odradzali jej wszyscy
znajomi. Może zamierzał w ten
sposób skompromitować Katie, aby
szybciej dopiąć celu. Mniejsza o
to, Katie wierzyła w miłość tego
człowieka, a nawet chciała
ponosić dla niego ofiary, choć
nie była skłonna do poświęceń.

W innych okolicznościach
życzenie Katie sprawiłoby
Haraldowi wielką radość,
oznaczałoby przecież i dla niego
odzyskanie upragnionej wolności.
Z pewnością chętnie spełniłby
jej prośbę. Czy jednak Katie
zaznałaby szczęścia w
małżeństwie z Passenheimem? Na
cóż zdadzą się teraz takie
rozmyślania? Passenheim przecież
nie żyje, jego zaś obowiązkiem
jest pomóc Katie. Jeśli nawet
odzyska siły, będzie z nią
bardziej związany niż dotąd.
Lekarz nie ukrywał wcale, że
Katie może przez długie lata żyć
bezwładna. Na razie chodziło
tylko o jej spokój.

- Pójdę do niego później i
powiem o wszystkim, jak sobie
życzysz. Teraz jednak leż
spokojnie. Powinnaś przede
wszystkim myśleć o swoim
zdrowiu.

- Och, ja prędko wyzdrowieję.
Jakiś ty dobry, Haraldzie, tak
mi przykro, że ci nieraz
dokuczałam. Mój złoty, wniesiesz
pozew rozwodowy, prawda? Bo te
formalności trwają tak długo.
Pepi powiedział, że można łatwo
wynaleźć jakiś powód...

Wargi Haralda drgnęły. Jakże
często miał okazję, by się
przekonać, że dla Katie nie
istnieją pojęcia dobra i zła.
Wszystkie swoje zachcianki
uważała za słuszne, a kiedy jej
ktoś odmawiał, podejrzewała go o
wstrętną złośliwość. Nie miała
zupełnie skrupułów. W tej chwili
jednak nie mógł jej czynić
wyrzutów, Katie znajdowała się
poza sferą odpowiedzialności.
Uważał ją za bezradne dziecko,
któremu należało okazać jak
największą pobłażliwość.

- Bądź spokojna, Katie,
załatwię wszystko jak najlepiej.

- I pójdziesz do niego zaraz,
a potem wrócisz do mnie i
powtórzysz mi, co powiedział
Pepi i czy się cieszył?

- Dobrze, przyrzekam ci to,
Katie - rzekł zdławionym głosem.

Potem podniósł się szybko,
uradowany, że może już odejść.
Gdyby pozostał dłużej, na pewno
straciłby panowanie nad sobą.

- Gdzie jest Daipah - spytał,
aby zmienić temat.

- W sanatorium, ale nie mam z
niej żadnego pożytku, bo nie
chcą jej do mnie wpuścić! Tutaj
wchodzi tylko lekarz i siostra
miłosierdzia. Zastukaj w drzwi,
a zaraz zjawi się pielęgniarka.

Gdy po chwili nadeszła
siostra, Harald pocałował Katie
w rękę i opuścił pokój. Na
korytarzu czekał już lekarz.
Przyglądał mu się badawczo, nie
mówiąc nic. Harald zbliżył się
do niego.

- Czy mogę z panem pomówić,
doktorze?

- Proszę, przejdźmy do
gabinetu.

Harald otwarcie powiedział
lekarzowi, czego zażądała od
niego Katie. Doktor ze spokojem
wysłuchał jego opowieści, po
czym rzekł:

- Lekarz bywa często
spowiednikiem swoich pacjentów.
Pańska małżonka opowiedziała mi
również dzieje swojej miłości.
Wahałem się przez chwilę, czy
nie wyjawić jej prawdy, że
Passenheim nie żyje. Wtedy może
nie sprawiłaby panu tego bólu...
Dla lekarza jednak najważniejsze
jest zdrowie pacjenta. Wiadomość
o śmierci ukochanego człowieka
mogła zabić pańską żonę. Nie
potrafiłem zdobyć się na ten
krok...

- Dziękuję panu. Wcześniej czy
później musiałbym się przecież
dowiedzieć prawdy.

- Być może! Passenheim nie
żyje, a o umarłych nie należy
mówić źle, powtórzę jednak panu
wszystko, co o nim wiem.
Odwiedziła mnie niejaka pani
Hallen i prosiła, abym pana
zapewnił, że zrobiła wszystko,
co było w jej mocy, by nakłonić
pańską żonę do zaniechania tej
przejażdżki. Od niej wiem także,
iż Passenheim namiętnie grywał w
karty, a przy tym był znanym
uwodzicielem i hulaką.
Roztrwonił olbrzymi majątek i
miał długów po uszy. Pani Hallen
musiała wczoraj wyjechać. Kazała
pana serdecznie pozdrowić i
jednocześnie zawiadomić, że
starała się jak najlepiej
wywiązać z opieki nad pańską
żoną. Pani Forst była jednak
ostatnio pod zbyt silnym wpływem
Passenheima, toteż nie zwracała
uwagi na jej rady. Pańska żona
nie jest chyba pierwszą ofiarą
tego człowieka, ale za to
ostatnią. Jego śmierć zmazała
wszystkie winy. A teraz pana
poinformuję, jak się dalej
zachować wobec żony.

- Tak, panie doktorze,
przyznam, że nie wiem, jak
postąpić. Starałem się
oszczędzić jej zdenerwowania,
lecz nie mam pojęcia, co teraz
zrobić. Nie mogę przecież przez
dłuższy czas opowiadać bajeczek
o Passenheimie.

Lekarz spojrzał na niego ze
współczuciem i wielką powagą.

- Nie, tego nikt od pana nie
wymaga. Potrwa to jednak bardzo
krótko... Teraz, gdy pan już
wie, będzie pan dość silny, aby
znieść prawdę. Żona pańska
będzie żyła najwyżej kilka dni,
co w tych warunkach należy
uważać za dobrodziejstwo. Gdyby
udało się utrzymać ją przy
życiu, pozostałaby
sparaliżowana, męczyłaby się
przez długie lata. Sądzę, że nie
będzie potrzeby, żeby dłużej
kłamać, dłużej niż dwa dni...
Niech pan jej powie, że
rozmawiał pan z Passenheimem i
załatwił z nim tę sprawę, a
Passenheim prosił, aby myślała
przede wszystkim o swoim
zdrowiu. Rozumiem, ile ten krok
będzie pana kosztował, lecz nie
można się ociągać, gdy chodzi o
umierającego.

Harald drgnął i pobladł jak
płótno.

- Więc to już tak prędko? Tak
nagle? Czy nie ma na to rady?
Czy nie można jej jakoś
uratować? - wykrztusił.

- Nie, pomoc jest daremna...
Dwa dni najwyżej... Nie ma
ratunku...

Harald odwrócił się, drżąc na
całym ciele. Był głęboko
wstrząśnięty wiadomością o
bliskim zgonie Katie. Nie mogło
mu się pomieścić w głowie, że ta
młoda, pełna życia istota
pożegna się wkrótce ze światem.
Po kilku chwilach opanował ból i
zwrócił się do lekarza:

- Niech pan będzie spokojny,
panie doktorze, zastosuję się do
pańskich wskazówek. Nie chcę i
siebie otaczać aureolą
świętości. Nasze małżeństwo było
wielką, obustronną pomyłką. Winy
za to nie przypisuję ani sobie,
ani swojej żonie. Uczynię
wszystko, co będzie w mej mocy,
aby osłodzić jej ostatnie
chwile...

- Ta wiadomość pociesza mnie
przez wzgląd na pana. Takie
nieszczęście znosi się o wiele
lżej, gdy w grę nie wchodzi
uczucie. Co zamierza pan zrobić?

- Niech mi pan powie, czy mogę
zamieszkać w zakładzie.
Chciałbym być w pobliżu żony, na
wypadek, gdyby mnie
potrzebowała.

- Oczywiście, jest jeszcze
kilka wolnych pokoi, każę
natychmiast, aby jeden
przygotowano dla pana. A co się
stanie ze służącą pańskiej żony?
Trudno się z nią porozumieć, nie
zna języka...

- Niech Daipah na razie
zostanie w zakładzie. Może żona
wezwie ją do siebie. Pomówię z
nią później.

Harald udał się do
wyznaczonego pokoju, a gdy już
został sam, padł z głuchym
jękiem na krzesło. Długo
siedział bez ruchu, wpatrując
się tępym wzrokiem przed siebie.
Ach, jakąż zagadką było życie!
Oto cierpiał całe miesiące,
uważał swoje małżeństwo z Katie
za jarzmo, czynił sobie wyrzuty,
że nie kocha żony, ukrywał swoją
miłość jak grzech śmiertelny,
walczył ze sobą... A Katie? Ona
także złożyła swoje serce w
dani, dla niej jednak nie
istniały duchowe rozterki. Nie
potrafiłaby wyrzec się
szczęścia, nie uznawała żadnej
przeszkody, nie przeżywała
tragedii. Śmiało, spokojnie
zażądała wolności, aby połączyć
się z ukochanym człowiekiem. Nie
odczuwała wyrzutów sumienia, nie
zaznała zwątpienia ani rozpaczy.
Uczyniła to, co podyktował jej
naiwny egoizm. Zawsze wymagała
od innych, aby jej ustępowali,
nie umiała liczyć się z
kimkolwiek.

Jak łatwo, jak prosto mogło
się wszystko ułożyć, gdyby tak
chciał los. Co prawda, to nawet
i w tym wypadku Harald miałby
nowe wątpliwości. John
Vanderheyden powierzył mu Katie
jak najdroższy skarb, czyż
mógłby oddać ją bez zastrzeżeń w
ręce takiego człowieka jak
Passenheim?

Ciężkie, bolesne myśli trapiły
Haralda. Wreszcie podniósł się,
żeby zobaczyć, co porabia
Daipah. Dziewczyna powitała go z
niekłamaną radością i pokornie
ucałowała jego ręce. Uspokoił ją
mówiąc, aby na razie zaczekała,
dopóki nie postanowi o jej
dalszych losach. Daipah
podziękowała mu i powróciła do
swego pokoiku.

Harald znowu udał się do
Katie. Cichutko usiadł przy jej
łóżku. Spojrzała na niego z
niepokojem, on zaś pogłaskał
tkliwie jej włosy, mówiąc:

- Wszystko załatwione, Katie.
Pan Passenheim ucieszył się
niezmiernie, ale bardzo cię
prosił, żebyś spokojnie leżała i
dbała o zdrowie.

Uśmiechnęła się z
wdzięcznością.

- Ach, Haraldzie, teraz
dopiero przekonałam się, że
jesteś bardzo dobry. Dziękuję ci
stokrotnie!

Popatrzył na nią ze smętnym
uśmiechem. Jak łatwo można
wydawać się dobrym, gdy się
tylko spełnia każde jej
życzenie. Siedział u niej przez
godzinę, lecz rozmawiali
niewiele. Zdawało się, że z
chwilą, gdy osiągnęła upragniony
cel, nerwy jej rozprężyły się,
wola osłabła. Zapadła w spokojną
drzemkę.

Lekarz zjawił się zaraz i
stwierdził, że chora zasnęła.

Harald powrócił do swego
pokoju, aby wysłać wiadomość
Marlenie. Zadepeszował do niej:

"Stan Katie beznadziejny. Na
skutek upadku kręgosłup złamany.
Jest pod dobrą opieką. List w
drodze. Harald"

Tego wieczoru napisał do niej
list. Powtórzył jej dokładnie
całą rozmowę z Katie i lekarzem.
Wspomniał także, iż Katie
poleciła mu wręczyć jej amulet z
nefrytu i przytoczył co przy tym
mówiła. Pod koniec listu pisał:

"Mam teraz tylko jeden cel,
pragnę osłodzić Katie ostatnie
chwile życia. Spełniam wszystkie
jej życzenia, zdobyłem się nawet
na to, żeby odgrywać rolę posła
i przynosić jej wiadomości od
człowieka, którego pokochała.
Nie ubolewaj jednak nad moim
losem, Marleno, nie kocham
Katie, więc nie cierpię z tego
powodu. W moich oczach Katie
jest jedynie córką Johna
Vanderheydena, nad którą muszę
czuwać, dopóki tli się w niej
choćby mała iskierka życia.
Czuję wobec niej głęboką litość,
drżę cały, gdy spoglądam na jej
zmienione rysy, naznaczone już
piętnem śmierci. Jakież to
okropne, gdy umiera tak młoda
istota, gdy nie ma dla niej
ratunku. Znam Cię dobrze,
Marleno, wiem zatem, że z całego
serca przebaczysz Katie,
zwłaszcza że okazała skruchę.
Przywiozę Ci amulet z nefrytu
jako oczywisty dowód pojednania.
Pozostanę tutaj aż... do końca.

Nie otrzymasz ode mnie
dalszych wiadomości, gdyż
chciałbym każdą wolną chwilę
poświęcić Katie. Pozdrawiam Cię
serdecznie



twój brat Harald"





* * *



Marlena przeczytawszy ten list
wybuchnęła głośnym płaczem.
Czuła, że Harald nie jest w
rzeczywistości tak spokojny, jak
tego pragnie dowieść.
Przypuszczała również, iż
propozycja Katie, dotycząca
Passenheima, musiała go głęboko
i boleśnie zranić.

Ona sama nie żywiła
najmniejszej urazy do młodej
żony Haralda. Nie pamiętała
krzywd i przykrości, które jej
niegdyś wyrządziła. Wzruszyło ją
do głębi, że Katie okazała
skruchę i poleciła oddać jej na
pamiątkę amulet z nefrytu.
Dowodziło to, że musiała się
bardzo zmienić.

Marlenie było przykro, że
Katie w ten sposób postąpiła z
Haraldem, lecz i o to nie
potrafiła w tej chwili mieć do
niej żalu. "Umierającym trzeba
umieć wybaczać wszelkie winy" -
pisał Harald, a Marlena zgadzała
się z nim całkowicie.

Powoli, nieskończenie powoli
mijały dni. Marlena nieustannie
myślała o Haraldzie i Katie.
Cierpiała znacznie więcej niż
Harald.

Od jego wyjazdu upłynął już
tydzień i oto pewnego wieczoru
Harald stanął niespodziewanie
przed nią, tak jak wtedy, gdy po
raz pierwszy przyjechał z
Meranu.

Drgnęła i szeroko rozwartymi
oczyma spojrzała w jego twarz,
na której ból i powaga zdążyły
już wycisnąć piętno.

- Haraldzie?

W słowie tym brzmiało
niespokojne pytanie. Harald
westchnął głęboko.

- Katie przestała już
cierpieć, Marleno... Wczoraj
rano pochowaliśmy ją obok
człowieka, którego tak bardzo
kochała...

Marlena osunęła się na krzesło
i wybuchnęła łkaniem. Łzy
płynęły jej z oczu
niepowstrzymanym potokiem.
Harald usiadł bez słowa
naprzeciw niej. Czekał
cierpliwie, aż się uspokoi i
wpatrywał się w nią bez przerwy
swoimi poczciwymi, wiernymi
oczyma.

Wreszcie Marlena odzyskała
równowagę.

- Wybacz mi ten wybuch,
Haraldzie.

- Świadczy to jedynie o twoim
dobrym sercu, jeśli tak gorąco
opłakujesz Katie.

- Była taka młoda i tak nagle
umarła. Została po prostu
wyrwana z pełni życia. Czy
bardzo się męczyła?...

- Nie, po upadku przestała
cierpieć. Umarła spokojnie w
moich ramionach. Była tak miła,
tak łagodna, jak małe dziecko,
któremu spełniono wszystkie
życzenia. Nigdy nie byliśmy tak
dobrymi przyjaciółmi, jak w
czasie tych ostatnich dwóch dni.
Przyjaźń jej musiałem wprawdzie
okupić niewinnym kłamstwem.
Marzyła o szczęściu, a ja
wiedziałem, że ziścić się nie
może. Katie wierzyła jednak, że
będzie szczęśliwa. To było
straszne, gdy nie przestawała
mówić o przyszłości, o tym, jak
kocha tego człowieka, jak on ją
kocha... A ja wiedziałem
przecież, że nie zasługiwał
wcale na jej miłość i że już nie
żył.

Marlena westchnęła, po czym z
troską przyjrzała się Haraldowi.

- Przeszedłeś ciężkie chwile.

- Tak, niełatwo jest patrzeć
na śmierć bliskiej istoty.
Poniósłbym każdą ofiarę, żeby ją
uratować. Przyzwyczajenie bardzo
ludzi ze sobą wiąże. Wiele czasu
upłynie, zanim odzyskam spokój.

- Rozumiem cię, Haraldzie.

- Katie przed śmiercią raz
jeszcze mówiła o tobie.
Obchodziła się z tobą źle, lecz
na dnie jej duszy krył się
ogromny podziw dla twoich cnót.
Wiedziała, że ci nigdy nie
dorówna, dlatego też dręczyła
cię i upokarzała. Marleno, oto
ostatni dar Katie, nie
przypuszczała, że będzie to
pamiątka po zmarłej.

Harald wyjął z portfela amulet
z nefrytu, po czym podał go
Marlenie. Dziewczynie znów
stanęły łzy w oczach.

- Czyż mogę przyjąć tak
kosztowny dar? - spytała wśród
łkań.

- Nie wolno ci odmówić.
Przyjmij go tak, jak został ci
podarowany, z dobrą wolą.

Wtedy Marlena przyjęła klejnot
i przesunęła delikatnie palcami
po cennym, rzeźbionym kamieniu.

Harald opowiedział jej
dokładnie o zgonie Katie. Do
ostatniego tchnienia wierzyła,
że wkrótce wyzdrowieje.

- Daipah przyjechała ze mną -
opowiadał. - Od chwili wypadku
czuła się w Meranie bardzo
samotna. Katie w ostatnich
czasach była dla niej niezwykle
łagodna. Daipah powróci ze mną
do Kota Radża. Chciałbym jednak,
abyś na razie zajęła się nią
trochę, umiesz się przecież z
nią porozumieć. Daipah cię
uwielbia, panna Marlena to w jej
oczach istota wyższa.

- Bardzo chętnie zajmę się nią
- odparła Marlena zarumieniona.

Przez chwilę panowało
milczenie. Harald z zadumą
patrzył na pochyloną głowę
Marleny. Nie mógł się jeszcze
cieszyć z wolności, bowiem
przedwczesna śmierć Katie
ciążyła jego duszy. Jego serce
było wolne, a przed sobą widział
jasne światło, światło tak
jaskrawe, że musiał przed nim
przymknąć oczy.

Nagle Harald zwrócił się do
Marleny.

- Wsiądę na statek i,
najszybciej jak tylko można,
wrócę do Kota Radża.

- Przecież chciałeś spędzić w
kraju święta Bożego Narodzenia.

Potrząsnął przecząco głową.
Teraz, gdy się już wyzwolił z
pęt, nie mógł nadal przebywać
pod jednym dachem z Marleną. Nie
chciał jednak, aby musiała przez
niego zmieniać tryb życia, choć
był przekonany, że mogłaby na
razie zamieszkać u Zeidlerów.

Z drugiej strony nie wypadało,
żeby już teraz starał się o rękę
innej kobiety. Dlatego właśnie
postanowił odpłynąć jak
najszybciej. Gdy minie rok
żałoby, powróci do kraju, aby
urzeczywistnić swoje szczęście.

Marlena nie miała oczywiście
pojęcia o jego planach.
Wiedziała jedynie, że Harald
nagle wyjedzie, a ona nie ujrzy
go przez długie lata. Jej
stosunek do Haralda nie zmienił
się w związku ze śmiercią Katie.
Zdawała sobie sprawę z tego, że
jej zgon przyniósł Haraldowi
wyzwolenie, nie sądziła jednak,
że Harald kocha ją i ma zamiar
poślubić w przyszłości. Harald
przysiągł sobie, że powie to
Marlenie w ostatniej chwili
przed wyjazdem.

Zostały mu jeszcze trzy dni na
przygotowania do podróży. Zbyt
szybko minęły one dla tych
dwojga ludzi, którzy kochali się
całym sercem, choć dotąd nie
wyznali sobie miłości.

Przyszedł ostatni dzień,
ostatnia godzina. Kufry Haralda
dostarczono już na pokład;
Daipah razem z nim wyruszała na
statek. Odjeżdżała zadowolona,
została bowiem hojnie obdarowana
rzeczami po Katie.

Marlena, blada i drżąca, stała
w saloniku przy oknie i czekała
na Haralda. Za chwilę miał
nadejść, aby się z nią pożegnać.
Dziewczyna bardzo się starała
zapanować nad smutkiem; nie
chciała zdradzić się ze swym
bólem w godzinie rozstania.
Płonącym wzrokiem wpatrywała się
w pokryty śniegiem ogród. Z dala
widać było wybrzeże. Za kilka
godzin po rzece przepłynie
statek, który zabierze Haralda w
daleką podróż do tropiku.

Marlena z trudem tłumiła
łkanie. W tej chwili właśnie
nadszedł Harald. Dysząc ciężko
przystanął na progu i spojrzał
na dziewczynę.

- Marleno?

Odwróciła ku niemu pobladłe
oblicze. Zbierając ostatki sił
zdobyła się na uśmiech.

- Czy jesteś już gotowy,
Haraldzie?

- Tak, Marleno! Pożegnałem się
ze wszystkimi. Pozostaje mi
tylko rozstanie z tobą. Czy
wiesz, jak ciężka to dla mnie
chwila?

- Tak, zauważyłam, że w
ostatnich miesiącach ogromnie
się do siebie przywiązaliśmy.
Kochamy się teraz jak prawdziwe
rodzeństwo... Ja także bardzo
cierpię nad tym rozstaniem.

Podszedł do niej.

- Najchętniej zabrałbym cię ze
sobą. Przywykłabyś szybko do
tamtych warunków. Ale teraz to
jeszcze niemożliwe...

- Tak, niemożliwe - powtórzyła
bezdźwięcznie.

Ujął ją za rękę i poczuł, jak
zadrżała w jego dłoni. Nie mógł
już dłużej panować nad sobą.

- Marleno - rzekł powoli. -
Czy nie powiesz mi przed
wyjazdem, kim jest ten człowiek,
któremu ofiarowałaś swe serce?

Marlena oparła się o krzesło i
przymknęła oczy.

- Nie... O, nie... Nie mogę ci
tego powiedzieć... Nie mogę...

- Nawet jeśli cię o to gorąco
poproszę? - nalegał głosem tak
pełnym tkliwości, że Marlena
zadrżała.

- Nie, Haraldzie! Proszę, nie
pytaj...

- A gdybym wiedział, Marleno,
kim jest ten nieznajomy?

Zerwała się gwałtownie z
miejsca i cofnęła się o kilka
kroków. Wyciągnęła ręce takim
ruchem, jakby chciała bronić się
przed Haraldem.

Zbliżył się do niej, ujął jej
dłonie i przycisnął do serca.

- Moja dzielna, droga
dziewczyno - rzekł tkliwie. -
Dość już tych tajemnic między
nami. Człowiek, którego kochasz,
jest wolny... Kocha cię całą
duszą, pokochał cię w chwili,
gdy cię zobaczył po raz pierwszy
na progu swego domu... Czy
doprawdy nie czułaś, Marleno, że
cię kocham? Czyżbym był tak
opanowany, iż tego nie
spostrzegłaś? Ach, Marleno,
Marleno powiedz, że nie
pomyliłem się, powiedz mi choć
raz przed wyjazdem, że mnie
kochasz!

Marlena zachwiała się. Nie
potrafiła ogarnąć myślą i sercem
pełni swego szczęścia. Harald
podtrzymał ją i przytulił do
siebie.

- Raz jeden powiedz mi,
Marleno, że mnie kochasz -
powtórzył.

Wtedy, drżąc cała, ukryła
główkę na jego piersi.
Przyciągnął ją do siebie,
przycisnął mocno do gwałtownie
bijącego serca. Nie wierząc
swemu szczęściu podniosła
wreszcie spłonioną twarzyczkę,
popatrzyła rozpromieniona na
ukochanego i szepnęła:

- To chyba sen!

Ujrzał przed sobą jej
wykrojone, bladoróżowe wargi, na
które zawsze spoglądał z takim
utęsknieniem. Jak człowiek
spragniony, który po długiej
wędrówce ujrzał źródło, pochylił
się nad Marleną i przywarł
ustami do jej warg. Długo trwał
ten pierwszy pocałunek. Gdy w
końcu rozłączyły się ich usta,
spojrzeli sobie w oczy z
miłością.

- Haraldzie, skąd wiedziałeś,
że cię kocham? Czy zdradziłam
się kiedykolwiek? Starałam się
przecież panować nad sobą -
mówiła Marlena, jakby we śnie.

Z zachwytem całował jej oczy.

- Wiem, moje kochanie trzymało
się dzielnie... Nie miałbym
nadziei, gdyby mnie od czasu do
czasu nie pocieszył zdradziecki
rumieniec. Odpowiem ci jednak,
jak zdobyłem tę pewność.
Postanowiłem za wszelką cenę
wytropić tajemnicę twego serca i
obejrzałem fotografię człowieka,
którego kochasz... Ach, jakże go
nienawidziłem, uważałem wprost
za swego wroga... Zakradłem się
do twojego koszyka z robótkami,
w którym tak przezornie ukryłaś
podobiznę tego nieznajomego...

Zdumiona podniosła na niego
oczy.

- Wtedy, Haraldzie? W moim
pokoju?

- Tak, Marleno. Zobaczyłem
przypadkowo w lustrze, że
zdjęłaś ze ściany fotografię
jakiegoś mężczyzny i z wielkim
pośpiechem ukryłaś ją w
koszyczku z robótkami. Gdy
później pani Darlag przyszła po
ciebie, a ja zostałem sam - nie
mogłem już dłużej wytrzymać...
Musiałem za wszelką cenę ujrzeć
oblicze tego nieznajomego,
któremu tak zazdrościłem twojej
miłości. Wyjąłem fotografię z
koszyczka i - ujrzałem siebie.
Od tej chwili wiedziałem, że
mnie kochasz. Czy zdajesz sobie
teraz sprawę z mojego
bohaterstwa? Czy wiesz, ile
wysiłku mnie kosztowało, żeby
nie stracić panowania nad sobą,
nie porwać cię w objęcia i nie
wyznać ci miłości? Widywałem cię
codziennie, a musiałem się
zachowywać jak dobry, czuły
brat... Och, Marleno, cierpiałem
jak potępieniec! Ileż razy z
namiętną, rozpaczliwą miłością
szeptałem twe imię. Wtedy też
postanowiłem, że przed wyjazdem
do Kota Radża, w godzinie
rozstania, powiem ci prawdę.
Chciałem, żebyś wiedziała, że
cię kocham. Nie przeczuwałem
jedynie, iż stanę przed tobą
jako człowiek wolny...

- A jednak chcesz mnie teraz
zostawić samą, Haraldzie -
rzekła z żalem.

Przytulił ją mocno do serca i
ucałował jej oczy, usta. Potem z
głębokim westchnieniem wypuścił
ją z objęć.

- Tak, Marleno, muszę teraz
odjechać. Potrafiłem zachować
wobec ciebie spokój, dopóki żyła
Katie, dopóki żelazna
konieczność stała na straży mych
pragnień. Teraz nie umiałbym
cierpliwie czekać na tę chwilę,
gdy już zostaniesz moją żoną.
Nic mi nie pomoże, pozostaje mi
tylko ucieczka. Dla nas obojga
będzie najlepiej, kiedy
odpoczniemy w samotności po tym
wszystkim, cośmy przeżyli i
przecierpieli. Musimy poczekać
jeszcze rok na szczęście. Długi,
niewyobrażalnie długi wyda nam
się ten rok, lecz postaramy się
skrócić go sobie tysiącem
czułych liścików. Będziemy do
siebie pisywali, dzielili się
każdą myślą, każdym uczuciem.
Nie musimy przecież ukrywać
tego, co żyje i tętni w naszych
sercach. Z każdym dniem będzie
się nam skracał czas
oczekiwania, a następne święta
Bożego Narodzenia spędzisz ze
mną jako moja najdroższa żona.
Wtedy nigdy się nie rozstaniemy,
zabiorę cię na dwa lata do Kota
Radża. Prawda, Marleno, że
wówczas przestaniesz się wahać i
pojedziesz ze mną do Kota Radża?

- Pojadę z tobą choćby na
koniec świata - odparła z
serdeczną prostotą i przytuliła
się do niego.

Mieli sobie jeszcze bardzo
wiele do powiedzenia i nie
spostrzegli, jak szybko minęła
ta ostatnia godzina. Gdy przed
bramę zajechał samochód, który
miał zawieźć Haralda do portu,
Marlena pobladła jak opłatek.

- Teraz wybiła godzina
rozstania - powiedział Harald
głosem stłumionym ze wzruszenia,
po czym porwał Marlenę w
objęcia.

Namiętnymi pocałunkami
pokrywał jej włosy, policzki,
oczy, w końcu przywarł ustami do
jej warg i całował, aż jej
brakło tchu. Z bezgraniczną
czułością odezwał się wreszcie:

- Do widzenia, najdroższa! Do
widzenia, Marleno! Życie moje...
Niech Bóg nad tobą czuwa!

Ostatni pocałunek - i Harald
puścił Marlenę, po czym szybko
wybiegł z pokoju. Już najwyższy
czas, aby udać się na pokład
statku.

Marlena patrzyła w ślad za
ukochanym, uśmiechając się
mężnie. Nie chciała płakać i
narzekać, postanowiła spokojnie
znieść tę ostatnią rozłąkę, po
której czekało ją ogromne,
bezgraniczne szczęście.

Godzinę potem Marlena stała w
pawilonie i czekała na statek,
który zabrał Haralda w daleką
podróż. Wspominała przy tym ów
dzień, gdy także czekała na
parowiec... Harald miał wtedy
przyjechać ze swoją młodą
żoną... Biedna Katie, nigdy już
nie ujrzy Kota Radża... Zimny
grób wznosi się nad marzeniami i
nadzieją... A jak dziwnym torem
potoczyły się jej własne losy...

Marlena złożyła ręce, szepcząc
żarliwe słowa modlitwy. Gdy
wspaniały statek ukazał się w
oddali, zobaczyła Haralda, który
jak wówczas stał przy barierce.
Wychylił się przez balustradę,
aby raz jeszcze ogarnąć
spojrzeniem wysmukłą postać
złotowłosej dziewczyny.

- Za rok, jak Bóg zechce,
przyjadę po ciebie, Marleno,
najdroższa moja - szeptał,
przesyłając jej ręką
pozdrowienia.

Marlena zaś myślała w tej
chwili:

- Za rok, jak Bóg zechce,
powrócisz do mnie, ukochany!

A parowiec płynął wolno po
szerokiej rzece, wyruszał na
ocean i potem dalej, w świat...

Marlena poczuła się samotna;
gorące łzy przyciemniły na
chwilę jej niebiańskie oczy.



* * *



W rok później Harald Forst
przybył do kraju, by poślubić
Marlenę Lassberg.

Wiele, wiele listów odbyło w
tym czasie daleką podróż między
Hamburgiem a Kota Radża. Każdy z
nich krył w sobie słodkie
marzenia o miłości i szczęściu.

Harald jeszcze przed wyjazdem
przygotował wszystko na
przyjęcie młodziutkiej żony.
Postanowił zamieszkać z Marleną
w swoim małym domku, nie zaś w
obszernej willi Johna
Vanderheydena. Mieli przecież
pozostać zaledwie dwa lata w
Kota Radża, a na ten krótki
okres wystarczało dawniejsze
mieszkanie Haralda. Kasova i
Zobah, szczęśliwe młode
małżeństwo, utrzymywali tam ład
i porządek. Daipah miała zostać
służącą panny Marleny, a
opowiadała istne cuda o
piękności i dobroci swej
przyszłej pani.

Harald przyjechał do Hamburga
na początku grudnia. Za kilka
dni, zgodnie z planem, miał się
odbyć ślub młodej pary. Pan
Zeidler i pani Darlag wiedzieli
od dawna o zaręczynach Marleny i
Haralda; staruszkowie całym
sercem cieszyli się z ich
szczęścia.

Gdy Harald wrócił i nareszcie
znowu tulił w objęciach
narzeczoną, odetchnął głęboko,
po czym rzekł wzruszony:

- Chwała Bogu, najdroższa, że
już minęła nasza ostatnia
rozłąka. Był to ciężki rok, choć
mogłem żyć najsłodszą nadzieją.
Ach, jakaż piękna jest moja
Marlena! Jeszcze piękniejsza niż
rok temu! Powiedz, kochanie, czy
tęskniłaś za mną tak, jak ja za
tobą?

Zarzuciła mu ręce na szyję,
patrząc głęboko w oczy Haralda.

- Codziennie o tobie myślałam,
żyłam tylko nadzieją, że do mnie
powrócisz. To mi skracało długie
miesiące oczekiwania. Mimo to
bardzo za tobą tęskniłam,
Haraldzie!

Ucałował białą, prawie
niedostrzegalną bliznę na jej
czole.

- Nic nas nie rozłączy, chyba
tylko śmierć. Widzę cię, tulę w
objęciach, pragnę zapomnieć o
wszystkim, co przeżyłem i
przecierpiałem. Nie myślmy już o
przeszłości.

W dwa dni później odbył się
ich ślub. Tym razem nie
wyprawiono wspaniałego wesela,
lecz mimo to dzień ów przeszedł
uroczyście w cichym gronie
dobrych przyjaciół. Pan Zeidler
i jeden ze starszych urzędników
firmy byli świadkami na ślubie.
Z oczu małżonków tryskało takie
szczęście, iż wszyscy byli
przekonani, że tym razem Harald
Forst zawiera małżeństwo z
miłości. Po kolacji młoda para
wyjechała do Szwajcarii, gdzie
spędziła dwa cudowne tygodnie w
małym hoteliku nad Jeziorem
Genewskim. Dopiero na święta
Bożego Narodzenia Harald i
Marlena powrócili do Hamburga,
aby w błogim, domowym zaciszu
obchodzić Gwiazdkę. Tej zimy
mało bywali, a choć Harald
przedstawił znajomym swą młodą
żonę, zastrzegł się od razu, że
dopiero po ostatecznym powrocie
do kraju uczyni zadość swoim
zobowiązaniom towarzyskim.

W kilka miesięcy później
Harald i Marlena wyjechali do
Kota Radża, aby wspólnymi siłami
przygotować wszystko do
przeniesienia centrali z
powrotem do Hamburga. Gdy Harald
tym razem przepływał statkiem
koło domu rodzinnego, otoczył
mocno ramieniem swą żonę. Oboje
gestem dłoni żegnali pana
Zeidlera i panią Darlag. Harald
zwrócił się czule do Marleny:

- Zabieram ze sobą swoje
szczęście, więc się nie martwię,
że wyruszam w świat. Nie będę
tęsknił, bo ty jesteś moją
ojczyzną. O, ukochana, tyś już
nie siostra, lecz Marlena - moja
żona!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Courths Mahler Serce nie sluga
Courths Mahler Przez cierpienie do szczescia
Courths Mahler
Courths Mahler Banitka
Courths Mahler Trzy milosci Martiny
Courths Mahler Pierwsza milosc Eryki
Andrzej Świech Tajemnica Marleny
Courths Mahler Jasnowlosa
Courths Mahler Zachowaj w sercu
Świech Tajemnica Marleny
Courths Tajemnica rubinowego pierscienia
Jack London Mistrz Tajemnicy
Kto nie chce poznać tajemnicy Smoleńska Nasz Dziennik

więcej podobnych podstron