Tytuł oryginału Rasskazy i Skazki
Tłumaczyły z języka rosyjskiego
I, Dymowska. W. Grodzieńska, H. Jarmolińska,
M. Kowalewska, M. Kownacka
Ilustracje W. Kurdowa, 1. Riznicza, N. Tyrsy, E. Czaruszyna
Przedruk z wydania rosyjskiego
Okładkę projektował Jerzy Karolak
Kedaktor H. Broniatowska
Instytut Wydawniczy "Nasza Księgarnia" Rok 1951. Warszawa
BIBLIOTEKA HARCERZA
Nakład 20 000 + 400 egz. Objętość 24% ark" Druk ukończono w lutym 1951 roku. Ztkł, Graf. "Nasza Księgarnia" w Warszawie, Smulikowskiego 4. Zam. 1163 z dn. 11.1.1951 r. B-l-121019.
W1TALJS BIANKI
Otroarły się ciężkie drzwi i oczom zdumionego chłopca ukazał się przedziwny świat. *
Prosto przed nim dwa brunatne niedźwiadki złapały się za bary. Ich starszy braciszek-piastun oka nie spuszczał z małych łobuzów, aniedźwtedzica-maika rozłożyła się na wzgórzu i zapadła w drzemkę.
Tam znów nieco dalej przyczaiły się dwa tygrysy: jeden na skale, a drugi niżej.' Wyszczerzyły zęby i lada chwila rzucą się na siebie. Chłopiec ckyłlciem przeszedł koło nich. Obejrzał się nawet z lękiem. A może jednak rzucą się na niego? Nie, na* wet nie drgnęły pozostały na miejscu.
Hen, wysoko w powietrzu orzeł zastygł bez ruchu- Zamarła w locie kaczka nad gniazdem. W gnieździe tym są jajka. Chłopiec wyciągnął szybko ku nim rękę i palce jego uderzyły boleśnie o coś twardego, zimnego.
Szkło! Wszystkie te zwierzęta i ptaki są za szkłem!
Czyżby były nieżywe?! W takim razie muszą być zaczarowane, jak w bajce. Gdybyż więc poznać to czarodziejskie słowo mogące je wszystkie ożywić! Kto go nauczy takiego słowa?!
Wszystko to działo siq w Muzeum Zoologicznym Akademii Nauk. Tutaj pracował ojciec chłopca uczony rosyjski, znakomity przyrodnik.
Chłopiec ten urodził się w roku 1894 w domu naprzeciw gmachu Muzeum, a był nim przyszły pisarz, Witalis Walenty-nowicz Bianki.
Z przyrodą zapoznał go ojciec. Brał ze sobą syna na polowa Aa i spacery. Określał mu każdą roślinkę, każdego ptaka zwierzątko. Nauczył go poznawać ptaki po locie, zwierzęta po ladach, a co ważniejsze nauczył syna zapisy wr.f woje spo-trzeżenia.
Doszedłszy do dwudziestu siedmiu lat życia Witalis Bianki lial ragromadzone całe tomy swoich dzienników, I teraz znów, ak w dzieciństwie, zapragnął znaleźć owo czarodziejskie sło-)o, które by ożywiło wszystkie te ptaki i zwierzęta.
Stało się nim piękne, pełne artystycznego wyrazu słowo i) opowiadaniach pisarza.
Pierwsza książka dla d.zieci W, W. Bianki ,,W leśnych lomkach" wydana została w 1923 roku, W ciągu dwudziestu dęciu lat swej pracy literackiej Bianki napisał około dwustu mjek, opowiadań i nowelek. Młodym czytelnikom znane są '.obrze jego zbiorki: "Bajki", "Gazeta Leśna", "Na tropie". Gdzie raki zimują", "Opowiadania o polowaniu", "Ostatni trzał" i wiele innych.
Utwory te wydano w dwudziestu ośmiu językach narodów 'wiązku Radzieckiegc Książki jego tłumaczono też na wiele
Bianki doskonale zna i gorąco miłuje ojczystą przyrodę. Spq~ Iza on większą część swego życia w lesie ze strzelbą, lornetką, totatnikiem. Jego opowiadania i bajki odsłaniają przed mło-lym czytelnikiem "brązy naprawdę żywej przyrody Potrafi trty tym w rze^ ^ch i zjawiskach najzwyklejszych pokazał 'lnie nowego, nie zauważonego dotąd przez nas,
Bianki prowadzi młodego czytelnika po myśliwskich icież-cach Ałtaju, wędruje z nim na przełaj przez góry Kaukazu, Aywa po r lorach Uralu, przedziera się przez tajgę, brnie po nndrze i stepie,
Przede wszystkim jednak Bianki lubi -opowiadać o tych rzętach i roślinach, które każdy może spotkać u siebie
ii
w ogrodzie, na brzegu sąsiedniej rzeczułki, w lasach i o polach północnej i środkowej części swej ojczyzny.
Pisarz otwiera oczy młodemu czytelnikowi na cały otaczający go świąfai odpowiada na jego pytania.
Wieli? zagadek przyrody rozwiązali już uczeni radzieccy. Jeszcze więcej jednak trzeba jeszcze zbadać, odgadnąć, zrozumieć.
Książki Biankiego wzywają młodego czytelnika do obserwo wania, porównywania, myślenia. Każą, mu być dobrym tropicielem, badaczem. Bianki nie tylko wskazuje, lecz również uczy młodego crytelnika, jak się odkrywa, tajemnice lasu, jak odga iuje mule i uńelkif zagadki z życia zwierząt i ptaków.
Bo tylko ten, kto zna dobrze przyrodę, może nią kierował I wykorzystywać jej bogactwa na pożytek ojczyzny.
Młody czytelnik dowie się wielu rzeczy^ przeczytawszy opowiadania 'i. bajkiJBiankiego, Nauczy się obserwować, stanie się skrzętnym gospodarzem- bogactw ojczystej przyrody i naprawdę tę przyrodę pokocha*
Dopomoże mv w tym piękne, pełne artystycznego wyrazu, msarza.
>y
ii'
\^PIERWSZE POLOWANIE
Sprzykrzyło się Szczeniakowi gonienie kur po podwórku. Pomyślał sobie:
"Pójdę zapolować na dziką zwierzynę i ptactwo".
Przemknął się pod wrotami i pobiegł na łąkę.
Zobaczyły go dzikie zwierzęta, ptaki i owady i każdy coś sobie pomyślał.
Bąk myśli: "Ja go oszukam!"
Dudek myśli: ,,Ja go zadziwię!"
Kręcigłówka myśli: "Ja go przestraszę!"
Jaszczurka myśli: "Ja mu się wywinę!"
Gąsienice, motylki, koniki polne myślą: ...Schowamy się przed nim!"
-A .,
Wsm,v P^!"rZl;" ~ myŚ" Żu"-B^zsssrsiQ obronić'każdy p -<*-
i ruszył w trzciny, i poruszyl 4
w tył w przód( w tył w przód
."'z ^ '"Zami SzCTniaka H* żółte i brunatne pa-
w tył w przód, w tył w przód
A Bąk stoi w trzcinach wyciagnięty, cienki _ d ', city pomalowany w żóhe i Kr- Łi
łyszo si<: brązowe pasy. Stoi
w tył w przódj w tył w przód
.....TZU
wzg6rka skocer _ myśIi
r i złapię jakiegoś ptaka".
if ^M
mź
T^s
.. %
A Dudek przypadł do ziemi, skrzydła i ogon rozpostarł, dziób podniósł do góry.
Patrzy Szczeniak: nie ma żadnego ptaka, tylko na zie-A leży pstry łachmanek, z którego sterczy jakaś zakrzy-
a igła. ...,".,
Zdziwił się Szczeniak, gdzie się mógł Dudek podziać? ! ym wziął za niego tę pstrą szmatką Fojd^ wui rędzej i złapię mniejszego ptaszka". Podbiegł do drzewa i widzi, ze na gałązce siedzi ma->ńki ptaszek Krocigłówka. Rzucił się ku niej, a Rręći-łówka smyrg! do dziupli.
U
Zagrzebał się w swej psiej budce i boi się nawę,, -wysunąć.
A wszystkie zwierzęta, ptaki i owady powróciły do swoich zajęć.
W LEŚNYCH DOMKACH
Wysoko nad rzeką ponad stromym^ urwiskiem latały młode jaskółki brzegówki. Goniły jedna drugą z świergotem i piskiem: grały w berka.
W ich gromadzie była jedna maleńka Brzegówka tak zwinna, że nikt nie mógł jej dogonić wszystkim się wymykała. Kiedy berek ścigał ją, przemykała się to tu, to tam, w dół, w górę, to znowu w bok, a leciała tak szybko, że tylko skrzydełka migotały.
Nagle, nie wiadomo skąd, zjawia się Sokół-Kobuz. Ostre, wygięte skrzydła aż świszczą.
Spłoszyły się jaskółki, rozleciały w popłochu. W mgnieniu oka rozproszyło się całe stadko.
A zwinna Brzegówka pomknęła bez zwłoki za rzekę, ponad las, i dalej nad jezioro.
Zbyt niebezpiecznym berkiem był Sokół-Kobuz.
Brzegówka leciała, leciała, aż zbrakło jej sił.
Obejrzała się nie widać poza nią nikogo. Rozejrzała się wokoło zupełnie nieznane strony. Spojrzała w dół w dole rzeka płynie. Ale jakaś obca nie rodzinna. Brzegówkę opanowało przerażenie.
Nie pamiętała drogi do domu: bo jakże mogła zapamiętać, gdy leciała nieprzytomna ze strachu!
19
A czyjaś ty? pyta żółty ptaszek.
Nie wiem odpowiada Brzegówka.
Trudno ci będzie odnaleźć dom mówi żółty ptaszek. Wkrótce słońce zajdzie i zrobi się ciemno. Zostań lepiej u mnie na noc. Nazywam się Siewka. A domek mam tu, obok.
Siewka pobiegła kilka kroków i wskazała dziobem na piasek. Potem zaczęła się kłaniać kołysząc się na cienkich nóżkach i mówr
Oto mój dom. Wejdź, proszę!
Spojrzała Brzegówka wokoło piasek i żwir, a domu żadnego nie ma.
Czyż nie widzisz? zdziwiła się Siewka. Spójrz tu, gdzie-między kamyczkami leżą jajka.
Był już wieczór, wkrótce zapadnie noc. Co robić? Ma-ą Brzegówkę ogarnął lęk. Sfrunęła na dół, siadła na brzegu i zaczęła gorzko pła-
Nagle widzi, że tuż koło niej skacze po piasku mały, tółty ptaszek z czarnym krawatem na szyi. Ucieszyła się Brzegówka i pyta żółtego ptaszka: Powiedz, proszę, jak mogłabym, trafić do domu?
20
21
I wielkim trudem Brzegówka Eozróżniła cafery jajka. o nakrapiane. Leżały rzędem wprost im piasku-*ód żwiru.
- No i co? - - pyta Siewka. Czyżby mófj dom nie ypadł ci do gustu?
Brzegówka nie wie, co odpowiedzieć: jeżeli prawie, że nu nie ma, gospodarz może się obrazić. Więe-tak od-kła:
Nie przywykłam do spania pod gołym niebem, rost na piasku, bez podściółki...
- Szkoda, że nie przywykłaś mówi Siewka. ibec tego leć do jodłowego lasku. Odszukaj tam Go-ia-Grzywacza. Ma dom z podłogą. Zanocuj? u niego.
Och, dziękuję! ucieszyła się BrzegówBa. [ poleciała do jodłowego lasku.
Szybko odnalazła leśnego Gołębia-Grzywacza i popro-i go o nocleg.
Jeżeli moja chata podoba ci się, ta zanocuj u mnie powiedział Grzywacz.
Lecz cóż to za chata! Tylko podłoga. W ddatku cała iurawa jak rzeszoto. Po prostu patyczki tiyle jak na-icone na gałęzie. Na patyczkach leżały białe gołębie-jka. Widać je było z dołu, jak przeświecały przez dziu-wą podłogę. Brzegówka zdziwiła się i zawołała:
W twoim domu jest tylko podłoga, nawet ścian alfe*-a. Jak można w nim spać?
Jeżeli chcesz koniecznie mieć dom ze ścianami? radził Grzywacz leć, odszukaj Wilgę. Tam sgodo-i ci się na pewno.
22
I Grzywacz objaśnił Brzegówkę, jak znaleźć dom Wilgi: w zagajniku na najpiękniejszej brzozie.
Brzegówka poleciała do zagajnika. Rosły tam brzozy: jedna piękniejsza od drugiej. Długo szukała domu Wilgi, aż wreszcie spostrzegła na brzozowej gałązce malutki, lekki domek. Taki przytulny, podobny do róży zrobionej z cieniutkich arkusików szarej bibuły.
Ach, jaki mały jest domek Wilgi! pomyślała Brzegówka. Nawet ja nie zmieszczę się w jego ścianach.
Właśnie chciała zapukać, gdy z szarego domku wyleciały osy.
Zaczęły krążyć wokoło, brzęczeć; może użądlą!
Brzegówka przestraszyła się i czym prędzej uciekła.
Leci dalej wśród zielonego listowia.
Aż tu coś złotego i czarnego zamigotało jej przed oczami.
Podfrunęła i widzi, że na gałązce siedzi złoty ptak z czarnymi skrzydłami.
Dokąd śpieszysz, maleńka? zawołał złoty ptak do jaskółki.
Szukam domu Wilgi odpowiada Brzegówka.
To właśnie ja jestem Wilga mówi złoty ptak. A to mój dom na tej pięknej brzozie.
Brzegówka zatrzymała się i spojrzała w kierunku, który wskazywała jej Wilga. Z początku nie mogła nic rozeznać prócz zielonych liści i białych brzozowych gałązek.
Ale gdy przyjrzała się uważniej, aż krzyknęła ze zdziwienia.
23
Wysoko nad ziemią wisiał u gałązki lekki, pleciony
koszyczek.
Brzegówka patrzy, że to naprawdę jest domek, uwity przemyślnie z konopi i łodyżek, z włosów i sierścią i z cienkiej brzozowej kory.
Ach mówi Brzegówka do Wilgi za nic nie zostanę w tej chwiejącej się budowli! Kołysze się, aż mi się w głowie kręci. Tylko patrzeć, jak wiatr zrzuci ją na ziemię. A na domiar złego nawet dachu nie ma.
Idź do Mysikrólika obraziła się złota Wilga. Jeżeli boisz się spać na świeżym powietrzu, to na pewno spodoba ci się w jego szałasie pod dachem
Brzegówka poleciała do Mysikrólika.
Mały, żółty Mysikrólik mieszkał w trawie pod tą samą brzozą, na której wisiała powietrzna kołyska Wilgi, Szałas z siana i mchu podobał się Brzegówce.
O, jak tutaj pięknie! ucieszyła się. Jest podłoga i ściany, i dach, i posłanie z miękkich piórek. Zupełnie jak w naszym domu.
Dobrotliwy Mysikrólik zaczął układać się do snu. Nagle ziemia zadrżała pod nimi, zahuczała. Brzegówka zatrzepotała skrzydełkami i nasłuchuje, a Mysikrólik objaśnia:
To konie pędzą w zaroślach.
A czy twój dach wytrzyma? pyta Brzegówka. A co będzie, jeżeli koń nadepnie na niego kopytem?
Mysikrólik w milczeniu żałośnie .pokręcił główką, j
Och, jak tu strasznie! powiedziała Brzegówka i w jednej chwili wyfrunęła z szałasu. Przez całą noc
i
nie zmrużę oka, wciąż będę myślała, że mnie rozdepczą, W moim domu jest spokojnie. Tam nikt mnie nie nadepnie i nie zrzuci na ziemię.
Zapewne masz taki sam dom, jak Perkoz domyślił się Mysikrólik. Dom Perkoza nie jest na drzewie, wiatr go nie zrzuci; ani na ziemi nikt go nie rozdepcze. Chcesz, to zaprowadzę cię do niego.
Chcę mówi Brzegówka. Pofrunęli razem do Perkoza.
Przelatując nad jeziorem zobaczyli, że pośród wody i wysepce z trzciny siedzi wielkogłowy ptak. Na gło-ie ptaka sterczą pióra jak rożki.
Mysikrólik pożegnał się z Brzegówką i poradził jej, aby >prosiła rogatego ptaka o nocleg.
Brzegówką poleciała na wysepkę. Siedzi i dziwi się, że yscpka płynie. Po jeziorze pływała kupa suchej trzci-r. Na środku kupy zrobiono dołek, a dno dołka wysła-> miękkimi wodorostami. Na wodorostach leżą jaja Per-iza, okryte lekkimi, suchymi źdźbłami trzciny. Na brzeżku wysepki siedzi rogaty Perkoz i rozjeżdża swym czółenku po całym jeziorze. Brzegówką opowiedziała Perkozowi, że na próżno uka miejsca do spania, i poprosiła go o nocleg.
A nie boisz się spać na falach? pyta Perkoz.
Czy twój dom na noc nie dobije do brzegu?
Mój dom to nie statek mówi Perkoz. Pły-e tam, dokąd go wiatr pędzi. Będziemy tak przez canoe kołysać się na fali.
Boję się powiedziała szeptem Brzegówką. acę do domu, do mamy...
Perkoz rozgniewał się.
Widzisz wydziwia jaka z ciebie grymaśnical czym nie można ci dogodzić! Leć, poszukaj sobie inne-i domu, według upodobania!
Perkoz wypędził Brzegówkę. Odleciała z płaczem. I i6Cl i płacze.
A tu już noc zapada: słońce zaszło, zmierzcha. Brzegówką dotarła do gęstego lasu. Patrzy dom udowany na wysokiej jodle, na grubym konarze.
26
Dom okrągły, cały z sęczków i patyków, a z wnętrza sterczy ciepły, miękki mech.
To dopiero śliczny dom myśli Brzegówką trwały, pokryty dachem.
Podfrunęła mała jaskółka do wielkiego domu, zastukała dziobkiem w ścianę i prosi żałosnym głosikiem:
Gosposiu, proszę, wpuść mnie na nocleg!
Aż tu wychyla się nagle z domu rudy zwierzęcy pysk ze sterczącymi wąsami, z żółtymi zębami! I jak nie ryknie to straszydło:
Odkąd to ptaki niepokoją po nocy wiewiórki i proszą o nocleg?
Brzegówką zdrętwiała ze strachu, serce zaciążyło jej jak kamień. Szarpnęła "się w tył, wzbiła ponad las i uciekła na złamanie karku nie^oglądając się wcale.
Leciała leciała, aż sił jej"*2abrakło. Spojrzała za siebie: nikogo nie widać. Obejrzała się wokoło i widzi znajome strony. Popatrzyła w dół, a tam płynie rzeka, jej rzeka rodzinna.
Jak strzała rzuciła się ku rzece, a stamtąd w górę, pod samo urwisko stromego brzegu.
I zniknęła.
A w urwisku dziurki, dziurki, dziurki. To wszystko norki jaskółek.
W jednej z nich przed chwilą skryła cię Brzegówką i pobiegła długim długim, wąskim wąskim korytarzem.
Dotarła aż do końca i wleciała do przestronnego, okrągłego pokoju.
Matka już dawno czekała na nią.
27
spało się tej nocy małej, zmęczonej Brzegówce ikłego ym domu na ciepłej podściółce z trawki, włosia i piór.
koń- LIS I MYSZKA
__Myszko, Myszko, dlaczego masz nosek zawalany?
n$o kopałam ziemię.
__A dlaczego kopałaś ziemię?
\$o szykowałam norkę.
__ A. dlaczego szykowałaś norkę?
^eby się schować przed tobą, Lisie.
__ A/Iyszko, Myszko i tak cię upilnuję.
A ja mam w norce sypialenkę małą. łechce ci się jeść wyleziesz. A ja mam w norce spiżarenkę małą. lorj Myszko, Myszko jak zechcę, rozgrzebię twoją ł
całą.
Śk si
' przed tobą do "pozanorki" daleko, i
też stało.
KTO MA LEPSZY DZIÓB?
Muchołów z cienkim dziobem siedział na gałązce i rozglądał się wokoło.
Gdy tylko zjawiała się mucha lub motyl, zrywał się natychmiast do lotu, chwytał ją i łykał. Potem znów siadał na gałązce i czekał, wypatrywał.
Zobaczył w pobliżu Dzwońca i zaczął mu się żalić na swój ciężki los.
Zanadto mnie nuży powiada zdobywanie pokarmu. Cały dzień pracuję i pracuję; nie mam ani wypoczynku, ani spokoju, a pomimo to prawie głoduję! Pomyśl tylko: ile much muszę złapać, aby się nasycić! A ziarna nie mogę dziobać, dziób mam zbyt słaby.
Tak, twój dziób jest do niczego przyznał Dzwoniec słabiutki masz dziób. Nie to, co mój! Rozgryzam nim wiśniową pestkę jak skorupkę. Siedzę sobie na miejscu, dziobię jagody i rozłupuję. Trzask! I już gotowe. Taki dziób byłby ci potrzebny.
Usłyszał to Krzyżodziob i mówi:
Masz, Dzwończe, zupełnie prosty dziób jak wróbel> tylko nieco grubszy. Spójrz tylko, jaki ja mam przemyślny dziób na krzyż! Wyłuskuję nim przez cały rok ziarna szyszek. Oto tak.
Krzyżodziob zręcznie podważył łuskę jodłowej szy szki i wydostał ziarenko.
Prawda powiedział Muchołów twój dziób jest dowcipniej zbudowany.
Nie znacie się na dziobach! zaskrzypiał z błota Bekas. Dobry dziób powinien być prosty i długi, żeby
29
i można było wygodnie wyławiać chrząszcze z mułu. )jrzcie na mój dziób!
Dtaki spojrzały w dół, a z sitowia sterczy dziób długi ołówek i cienki jak zapałka.
Ach powiedział Muchołów przydałby mi się i dziób!
Poczekaj zapiszczeli jednocześnie dwaj bracia iki, Szablodziób i Kulik Wielki. Jeszcze nie widzia-naszych dziobów!
Muchołów zobaczył dwa nadzwyczajne dzioby: jeden ka do góry, drugi na dół, a oba cienkie jak szydła. t- Mój dziób jest dlatego zadarty do góry powie-ał Szablodziób żebym mógł nim wyłapywać w wo-e najdrobniejsze pożywienie.
A mój dziób spogląda w dół powiedział Kulik elki: abym mógł nim wyciągnąć robaki.z trawy.
Tak przyznał Muchołów. Trudno wymyślić >sze dzioby od waszych.
Widocznie nie widziałeś jeszcze prawdziwych obów! kwaknęła z kałuży Kaczka Nurkowata. -zyjrzyj się, jakie są prawdziwe dzioby: o! Wszystkie ptaki parsknęły kaczce śmiechem prosto dziób.
To mi łopata!
Ale za to, jak wygodnie cedzić nim wodę! powie-iała dotknięta Kaczka Nurkowata i czym prędzej znów ta nurka.
Nabrawszy pełny dziób wody, wynurzyła się i zaczęła cedzić. Przepuszczała wodę brzegiem dzioba jak przez sty grzebyczek.
30
Woda spłynęła, a chrząszcze, które w niej były. zostały w dziobie.
Zwróćcie uwagę na mój dziobek szepnął z drzewa skromnj BZary Lclek-Kozodój. Jest mały, ale pomimo to niezwykły. Roje muszek, komary, motyle całymi tłumami wpadają ml do gardła, gdy nocą z otwartym dziobem latam nad ziemią i rozczapierzam wąsy jak siatkę
Jakże to robisz? zdziwi! się Muchołów.
Oto tak powiedział Lelek-Kozodój i otworzył paszczo tak szeroko, że wszystkie ptaki odskoczyły.
31
Ś Szczęśliwy westchnął Muchołów. Ja muszę ła-*Q po jednej muszce, a on łowi od razu całymi rojami. Tak zgodziły się ptaki z takim dziobem nie zgi-
ie.
Ś- Drobne z was rybki krzyknął z jeziora Pelikan-aba. Złapałyście muszkę i to wam wystarcza. A nikt was nie pomyśli, żeby odłożyć coś na zapas. Ja, gdy zła-Q rybkę, chowam ją do worka, znów złapię i znów cho-
Tłusty Pelikan podniósł dziób, a pod dziobem ptaki uj-:ały woreczek pełen ryb.
- To mi dziób! wykrzyknął Muchołów. Cała >iżarnia. Trudno wymyślić coś lepszego!
Widocznie nie widziałeś jeszcze mojego dzioba ^wiedział Dzięcioł. Spójrz, jak ci się podoba?
A cóż w nim ciekawego? Ś spytał Muchołów. ^pełnie zwyczajny dziób: prosty, niezbyt długi, bez siat-
i bez worka. Z takim dziobem nieprędko zdobywa się riad, a o zapasach nawet nie ma co marzyć. **- My, leśni robotnicy powiedział Dzięcioł musi-y mieć zawsze przy sobie narzędzia do ciesielskich i sto-rskich prac. Nie tylko wydobywamy spod kory pożywie-L, ale też drążymy drzewa. Wykuwamy dziuple, buduje-y mieszkania dla siebie i dla innych ptaków. Mój dziób t dłutem.
Nadzwyczajne powiedział Muchołów. Tyle Śiobów widziałem dzisiaj, a jednak nie mogę zdecydo-ać, który Z nich najlepszy. Wiecie co, bracia, stańcie Sfcyscy rzędem. Popatrzę na was i wybiorę najlepszy dób.
d Miichołowem ustawiły się wszystkie ptaki: Dzwo-odziób, Bekas, Szablodziób, Kulik Wielki, .mi. u wata, Lelek-Kozodój, Pelikan i Dzięcioł.
spadł szary Jastrząb z zakrzywionym dzio-il Muchołowa i uniósł go sobie na obiad. iłe ptaki z przerażeniem rozleciały się na wszyst-
i> nic EOStało rozstrzygnięte zagadnienie,
1 |i" i najlepszy.
11<] TO NOGI?
nek latał wysoko nad ziemią pod obłokami. Spb-t I. i. i. 11 w dut, z góry widział ogromną przestrzeń i śpie-
1 .atam, hen, pod obłokami
Nad polami, nad łąkami.
Widzę wszystko, co pode mną,
(V.y w dzień jasny, czy w noc ciemną.
tl piosenkę, sfrunął na ziemię i usiadł na wzgór-i dpocząć. Spod drzewa wypełzła Miedzianka i mó-
Z gd Iziaz wszystko, to prawda. Ale z dołu nie
ia:.z ml Ś
Niemożliwe - Ś obraził się Skowronek. Poznam z pewnością.
To chodź, połóż się obok mnie. Będę ci z dołu poka-nt wszystkich, a ty zgaduj, kto idzie.
33
Opowiadania i bajki 3
4
iJig &
Śi
cerować po ziemi, bo ma dobre szczudła do chodzenia. To Żuraw przeszedł.
Na te słowa Skowronek zatrzepotał skrzydełkami, bo Żuraw był jego dobrym znajomym. Spokojny, miły ptak, nie skrzywdzi nikogo.
Ś Leż, nie tańcz! syknęła Miedzianka. Patrz, znów idą nogi.
Rzeczywiście drepczą po ziemi gołe nogi. Palce mają jak gdyby poobszywane skrawkami ceraty.
Zgaduj mówi Miedzianka.
Skowronek myślał, myślał, ale w żaden sposób nie mógł sobie uświadomić, czyje to nogi.
Ach, ty gapo! zaśmiała się Miedzianka --=- przecież to zupełnie "łatwo odgadnąć. Widzisz, że palce mają szerokie, płaskie, a gdy stąpają po ziemi, potykają się niezgrabnie. Za to w wodzie poruszają się zupełnie inaczej zwracając się w bok, tną wodę jak nożem: rozczapierzą palce i już wiosło gotowe. To Perkoz-Nurek, ptak wodny. Właśnie wylazł z jeziora.
Nagle z drzewa spadł czarny kłębek sierści. Podniósł się z ziemi i popełzał na łokciach.
Skowronek przyjrzał się i widzi, że to wcale nie łokcie, tylko złożone skrzydła. Kłębek odwrócił się na bok. Miał z tyłu chwytliwe, zwierzęce łapki i ogon, a między ogonem i łapkami naciągniętą skórę,
Nadzwyczajne! powiedział Skowronek. Zdawałoby się, że jest to skrzydlate stworzenie tak samo, jak ja, a na ziemi nie mogę wcale go poznać.
36
Aha - ucieszyła się Miedzianka nie możesz poznać. Chwaliłeś się, że nawet w nocy, przy księżycu, poznasz wszystkich, a tymczasem nie poznałeś Nietoperza.
W tej chwili Nietoperz wdrapał się na wzgórek, rozwi-, nął skrzydła i odleciał.
A tu spod ziemi wyłażą inne nogi. Straszne łapy, krótkie, włochate, a na palcach tępe pazury, szorstkie stwardniałe dłonie, obrócone na zewnątrz. Skowronek zadrżał, a Miedzianka mówi:
Leżą, patrzę i rozumuję: łapy z sierścią należą na im do zwierzęcia. Krótkie jak kolce i zwrócone dłońmi
ku tyłowi, a na tłustych palcach mają mocne pazury. Ta-kimi Moj',nmi trudno chodzić po ziemi. Za to bardzo jest ;odnie, kiedy się mieszka pod ziemią, ryć ją łapami i odrzucać za siebie. W ten sposób już wiem, że to zwierzę podziemne Kret. Patrz, patrz, zaraz schowa się z powrotem pod ziemię!
Kret zarył się w ziemi i znów nie było widać nikogo.
Nie zdążył Skowronek odetchnąć, aż tu biegną po ziemi ręce.
Cóż to za akrobata? - zdziwił się Skowronek. Po eojnu aż cztery ręce?
Żeby skakać po gałązkach w lesie powiedziała Miedzianka. ~ Przecież to zwykła Wiewiórka.
ff No mówi Skowronek wygrałaś, nikogo na ziemi nie poznałem. A teraz pozwól, że ja zadam ci zagadkę.
Zadawaj mówi Miedzianka.
Czy widzisz na niebie ciemny punkcik?
Widzę mówi Miedzianka.
Zgadnij, jakie ma nogi.
Żartujesz oburza się Miedzianka. Jakże mogę rozpoznać nogi tak wysoko?
To wcale nie żarty rozgniewał się Skowronek. Uciekaj, pókiś cała, póki cię nie zagarną jego szponiaste
łapy.
Skinął głową Miedziance na pożegnanie, skoczył na
równe nogi i odleciał.
CZYM KTO ŚPIEWA?
Czy słyszysz, jak muzyka dźwięczy po lesie?
Słuchając jej można pomyśleć, że wszystkie zwierzęta, ptaki i owady przyszły na świat jako śpiewacy i muzykanci.
Możliwe, że tak jest naprawdę. Wszystkie przecież lubią muzykę i chcą śpiewać. Tylko nie każde zwierzę posiada głos.
Posłuchaj więc, czym i jak śpiewają stworzenia bez
głosu.
Przez całą noc żaby śpiewają w jeziorze.
Wysuwają głowy z wody, otwierają nieco pyszczki nadymają pęcherze za uszami.
Re-ech, rech, rech-rech! płynie jednogłośnie w powietrzu.
Rankiem usłyszał je Bocian ze wsi. Ucieszył się. - Cały chór! Będę miał co jeść!
"i.
I pofrunął na śniadanie nad jezioro.
Przyleciał. Siadł na brzegu. Siedzi i myśli:
"Czy jestem gorszy od żab? One śpiewają bez głosu, mogę i ja spróbować".
Podniósł długi dziób, zastukał, zatrzeszczał jedną połówką o drugą to ciszej, to głośniej, to rzadziej, to częściej. Kubek w kubek jakby trzeszczał drewnianą kołatką.
Tak się rozpędził, że zapomniał o śniadaniu.
A w szuwarach stał Bąk na jednej nodze i myślał:
"Należę do rodziny czapli i nie mam głosu. Ale i Bocian nie jest przecież ptakiem śpiewającym, a pomimo to jaką piosenkę wygrywa".
Aż wymyślił:
"Spróbuję grać na wodzie".
Zanurzył dziób w jeziorze, nabrał wody i nie wyjmując go dmuchnął. Nad całym jeziorem popłynął głośny łoskot: trum-bum-bu- bumm! zupełnie^ jakby wół zaryczał.
"To mi pieśń! - pomyślał Dzięcioł słysząc Bąka z lasu. Ja także mogę znaleźć sobie instrument. Dlaczego drzewo nie mogłoby być J^bnem, a mój dziób pałeczką?"
Oparł się ogonem o pień, odchylił w tył górną część ciała, zamachnął głową i jak nie zabębni dziobem po gałęzi. Zupełnie jakby werbel roznosił się po lesie.
W tej chwili spod kory wylazł Chrząszcz z niezmiernie długimi wąsami. Pokręcił głową, zaskrzypiał szorstką szyją. Rozległ się cieniutki pisk.
Wąsacz piszczy, ale na próżno. Nikt nie słyszy jego pisku. Zmęczył się bardzo, za to sam cieszy się własną piosenką.
39
1
Na dole pod drzewem Trzmiel wylazł z gniazda i poleciał śpiewać na łączkę.
Lata wkoło kwiatka na łące, brzęczy cienkimi, szorstkimi skrzydełkami, zupełnie jakby struna dzwoniła.
Pieśń Trzmiela zbudziła zieloną Szarańczę w trawie.
Szarańcza zaczęła stroić skrzy pęczki. Skrzypki ma na skrzydełkach, a zamiast smyczka tylne nóżki, zwrócone do tyłu kolankami. Na skrzydłach ma szczerby, a na łapkach zaczepki.
Szarańcza trze łapkami o boki, zahacza szczerbami o zaczepki i brzęczy, jakby ktoś struny trącał.
Mnóstwo jest szarańczy na łące, cała orkiestra smyczkowa.
"Ach myśli Bekas z długim dziobem, siedząc pod kępą muszę i ja zaśpiewać. Ale czym? Gardło "nieodpowiednie, dziób nieodpowiedni, głowa nieodpowiednia, szyja nieodpowiednia, skrzydła nieodpowiednie, łapy nieodpowiednie. Co tam, było nie było, polecę, nie będę milczały byle czym, byle jak, ale się odezwę!"
Wyskoczył spod kępy, wzbił się w powietrze, frunął pod same chmury. Ogon rozwinął w wachlarz, wyprostował skrzydła i zaczął spadać w dół dziobem ku ziemi, przewracając się z boku na bok jak rzucona z wysoka deszezułka.
Głową rozbija powietrze, a wiatr przebiera w jego ogonie cienkie, wąskie piórka. Piórka drżą, dygocą.
I słychać z ziemi, jakby w górze jagnię zabeczało: be~e~ e-e!
A to Bekas.
Zgadnij, czym śpiewa?
Ogonem.
J
OGONY
Przyleciała Mucha do Człowieka i mówi:
- Jesteś opiekunem wszystkich zwierząt, możesz zrobić wszystko, co zechcesz. Zrób mi ogon!
Po co potrzebny ci jest ogon? pyta Człowiek.
W takim samym celu mówi Mucha jak wszystkim innym zwierzętom: dla ozdoby.
Nie znam takich zwierząt, którym ogon jest potrzebny dla ozdoby. A ty i bez ogona możesz żyć szczęśliwie.
Mucha rozzłościła się i zaczęła dokuczać Człowiekowi: to siądzie na półmisek z leguminą, to lata mu koło nosa, to brzęczy nad jednym uchem, to nad drugim. Dokuczyła mu, aż stracił cierpliwość!
No, dobrze. Leć, Mucho, do lasu, nad rzekę, w pole. Jeżeli znajdziesz tam zwierzę, ptaka lub gada, który ma ogon tylko dla ozdoby, możesz wziąć sobie jego ogon. Pozwalam.
Mucha ucieszyła się i wyleciała przez okno Lata po ogrodzie i widzi Ślimaka pełznącego po liściu. Podfrunęła Mucha do Ślimaka i krzyczy:
Oddaj mi ogon, Ślimaku! Masz go tylko dla ozdoby.
Głupstwa mówisz! odpowiada Ślimak. Jś wcale nie mam ogona. To przecież jest mój brzuch. Kurczę go, rozkurczam i tylko w ten sposób mogę pełzać. Jestem brzuchonogiem.
Zrozumiała Mucha swoją omyłkę. Poleciała dalej. Przyfrunęła nad rzeczkę, a w rzece zobaczyła Rybę i Raka, oboje z ogonami. Mucha woła do Ryby:
42
, Oddaj mi ogon! Masz go tylko dla ozdoby
Wcale nie dla ozdoby odpowiada Ryba. Ogon to mój ster. Widzisz, gdy muszę skręcić w prawo, kieruję ogon w prawo, kiedy w lewo, przekładam ogon na lewo. Nie mogę oddać ci ogona.
Mucha zwraca się do Raka:
Oddaj mi ogon, Raku!
- Nie mogę oddać odpowiada Rak. Mam słabe, cienkie nogi, nie mógłbym pływać za ich pomocą. Za to ogon mam szeroki i mocny. Jak chlasnę ogonem o wodę, podrzuca mnie. Chlast, chlast i płynę, gdzie trzeba, ogon zastępuje mi wiosło.
Mucha poleciała dalej. Przyfrunęła do lasu. Na gałęzi spostrzegła Dzięcioła. Mucha zwraca się do niego:
Oddaj mi_ogon, Dzięciole! Masz go tylko dla ozdoby.
Też, dziwaczka! =r~ mówi Dzięcioł. A w jaki sposób będę kue drzewo, szukać jedzenia i budować gniazda
dla dzieci? -
Dziobem -~ odpowiada Mucha.
Dziobem ćak, ale nie tylko dziobem tłumaczy Dzięcioł. Beż ogorja obejść się nie mogę. Przyjrzyj się,
jak kuję.
Dzięcioł oparł się mocnym, szorstkim ogonem o korę, zamachnął się całym ciałem i jak nie stuknie dziobem w gałąź, aż drzazgi poleciały!
Mucha widzi, że istotnie Dzięcioł kując siada na ogonie. Nie może żyć bez ogona. Ogon służy mu za podpórkę.
Poleciała dalej.
Widzi w krzakach Sarnę z sarniętami. Sarna ma ogonek
malutki, puszysty, bielutki.
45
Zabrzęczała Mucha: Oddaj mi ogonek, Sarno. Przestraszona Sarna powiada:
Głupstwa gadasz. Gdybym oddała ci ogonek, przepadłyby moje sarnięta.
A po co sarniętom twój ogon? zdziwiła się Mu-' cha.
Po co? tłumaczy Sarna. Jeżeli Wilk nas napadnie, uciekam do lasu. A sarnięta za mną. Ale mnie nie widać między drzewami. Więc macham sarniętom ogonkiem jak chusteczką: tu, tu biegnijcie! Widzą, że coś białego miga przed nimi i biegną za mną. W ten sposób wszyscy uciekamy Wilkowi.
Poleciała Mucha dalej. Leci, leci i zobaczyła Lisa.
,,Ach, cóż to za ogon ma Lis! Wspaniały, rudy, piękny, bardzo piękny! No myśli Mucha ten ogon mnie się dostanie!"
Podleciała do Lisa i prosi:
Lisie, oddaj ogon!
Oszalałaś, Mucho! odpowiada Lis. Przepadłbym bez ogona! Gdyby psy mnie napadły, bez ogona złapią mnie jak nic. A gdy mam ogon, mogę je oszukać.
W jaki sposób oszukujesz je ogonem? pyta Mucha.
Kiedy psy doganiają mnie, zaczynam kręcić ogonem! Machnę w prawo, a sam uskakuję w lewo. Psy widzą, że mój ogon machnął wprawo, więc gonią w prawo. Zanim się zorientują, już jestem daleko.
Przekonała się Mucha, że ogon potrzebny jest wszystkim zwierzętom, że nie ma zbytecznych ogonów ani w lesie, ani w rzece. Co robić? Poleciała do domu i myśli:
"Przyczepię się do Człowieka, będę mu dokuczać, dopóki nie zrobi mi^ ogona".
Człowiek siedział przy oknie i patrzył na podwórze.
Mucha siadła mu na nosie^Człowiek bęc! w nos, a Mucha już przesiadła się na czoło. Człowiek bęc! po czole, Mucha już jest z powrotem na nosie.
Odczep się ode mnie, Mucho prosi Człowiek.
Nie odczepię bi^l brzęczy Mucha. Dlaczego zakpiłeś ze mnie i posłałeś na poszukiwanie niepotrzebnych ogonów! Wypytałam wszystkie zwierzęta, wszystkim ogon potrzebny jest do życia.
'
Człowiek widzi, że nie odczepi się od Muchy. Natrętne stworzenie!
Pomyślał i mówi:
- Mucho, Mucho, widzisz tę Krowę na podwórzu? Zapytaj, na co potrzebny jej ogon.
Dobrze zgadza się Mucha. Spytam jeszcze Krowę. Ale gdyby Krowa nie oddała mi ogona, wpędzę cię do grobu. <*
Mucha wyleciała przez okienko, usiadła Krowie na grzbiecie i dalej brzęczeć, wypytywać:
Krowo, Krowo, po co ci ogon? Krowo, po co ci ogon? Krowa milczała, milczała, a wreszcie, jak nie smagnie
ogonem po grzbiecie i zdusiła Muchę.
Upadła Mucha na ziemię. Już nie oddycha i leży do góry nogami. A Człowiek w okienku mówi:
Zasłużyłaś sobie na to, Mucho! Nie czepiaj się ludzi, aie męcz zwierząt, natręciuchu!
SOWA
Siedzi sobie Staruszek i herbatę popija. Nie czystą herbatę, ale z mlekiem. Obok przelatuje Sowa.
Witaj powiada przyjacielu!
A Staruszek na to:
- Jesteś Sowa szalona głowa, uszy ci sterczą strzępiaste, nos masz jak haczyk. Od słońca się chronisz i od ludzi stronisz! Jakim ci ja przyjaciel?!
Rozgniewała się Sowa.
Dobrze, stary! powiada. Nie będę do ciebie po nocach na łąk; przylatywać i myszy łowić. Sam je sobie łap!
A Staruszek na to:
Widzicie ją, czym mnie tu straszy?! Zmykaj, pó-
kiś cała!
Sowa więc odleciała, schowała się do swej dziupli i nigdzie nie wyłazi.
Nadeszła noc. Na Staruszkowej łące myszj^w norach popiskują i nawołują się:
Spójrz no tam, kumo, czy nie leci czasem Sowa szalona głowa, co to uszy jej sterczą strzępiaste, a nos ma jak haczyk?
A Mysz Myszy odpowiada:
Ani widu, ani słychu. Dziś mamy na łące wesele, dziś tu radości wiele!
Myszy z norek susa dały, po łące się porozbiegały. A Sowa z dziupli się odzywa:
Ho-ho-ho, Staruszku! Uważaj, żeby ci to na złe nie wyszło: myszy już podobno na polowanie wyszły.
Niech sobie idą mówi Staruszek. - Przecież myszy to nie wilki, cielaków mi nie zagryzą.
Myszy sobie po łące myszkują, trzmielowych gniazd poszukują, ziemię ryją, trzmiele łowią.
Sowa znów z dziupli się odzywa: m*
Ho-ho-ho, Staruszku! Uważaj, aby ci to na złe nie wyszło: wszystkie twoje trzmiele się rozleciały.
A niech sobie lecą powiada Staruszek. Cóż to z nich za korzyść: ani wosku, ani miodu, tylko bąble człowiekowi robią.
Stoi koniczyna na łące, koniczyna pachnąca, karmiąca. Trzmiele na nią nie zważają, hucząc z łąki umykają i o przenoszeniu pyłku ż kwiatka na kwiatek nie pamiętają.
Sowa z dziupli się odzywa:
Ho-ho-ho, Staruszku! Uważaj, żeby ci to na złe nie wyszło: żebyś czasem sam nie musiał pyłku z kwiatka na kwiatek przenosić.
E, wiatr też rozniesie powiada Staruszek, ale sią w głowę drapie.
48
Po łące wiatr hula i pyłek na ziemię sypie. Nie trafia pyłek z kwiatka na kwiatek i koniczyna na łące przestaje rosnąć. Czyż może się to Staruszkowi podobać?
Sowa więc ze swej dziupli powiada:
Ho-ho-ho, Staruszku! Twoja Krowa ryczy, o koniczynkę prosi, bo trawa bez koniczynki jest jak kasza bez masła.
Milczy Staruszek, nie odpowiada ani słówkiem.
Przy koniczynie Krowa była zdrowa, a tu naraz zaczęta chudnąć i coraz gorsze dawać mleko; poidło tylko liże i mleko ma coraz bardziej wodniste.
A Sowa z dziupli się odzywa:
Opowiadania i bajki 4 Ą9
, .-Ś. Ś '" Ś'Ś'Ś ' . Ś :
Ho-ho-ho, Staruszku! Mówiłam ci, że mi się jesi pokłonisz!
Staruszek w złość już wpada, bo mu się wszystko ź. składa. Sowa w dębie siedzi i myszy nie łowi. Myszy p( łące myszkują, trzmielowych gniazd poszukują. Trzmiele po cudzych łąkach hulają, a na Staruszkową łąkę nie zaglądają. Koniczyna na łące nie rośnie i Krowa głodna chodzi. Mleka daje mało. Nawet Staruszkowi do herbaty nie stało.
Z czym się Staruszek herbaty napije? Poszedł więc i kłania się Sowie:
Ś Wybaw mnie, Sówko-Wdówko, z kłopotu powiada. Nie mam już z czym pić herbaty.
Sowa z dziupli oczyskami mrug-mrug, nożyskami tup-tup.
Otóż to, stary powiada. Zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Myślisz, że i mnie też dobrze bez twoich myszy?
Przebaczyła Sowa Staruszkowi, z dziupli wylazła i poleciała na łąkę płoszyć myszy.
A potem do polowania się zabrała.
Myszy ze strachu pochowały się do norek.
Trzmiele nad łąką zahuczały i dalejże z kwiatka na kwiatek przelatywać!
Na łące czerwona koniczyna zakwitła.
Krowa na łąkę poszła i do koniczyny się zabrała. Od razu jej mleka przybyło.
Staruszek zaczął popijać herbatę z mlekiem; odtąd Sowę wychwalał i zapraszał do siebie w-gościnę.
To drobiazg! Znajdziemy sobie inne miejsce, jeszcze lepsze.
Wyruszyli, dokąd oczy poniosą, na poszukiwanie nowej siedziby.
Gdy tylko opuścili krzaki, znaleźli się na brzegu wesołej, błękitnej rzeki.
Za rzeką wznosiła się wysoka góra z czerwonej gliny i piasku.
Pod samym wierzchołkiem urwiska widać było mnóstwo dziurek i norek.
Przed dużymi dziurkami siedziały parami kawki i rude sokoły pustułki; z małych norek raz po raz wylatywały chyże jaskółki brzegówki. Całe ich stadko niby lekka chmurka unosiło się nad urwiskiem.
Spójrz, jak tu wśród nich wesoło! powiedziała Czyrka. Ś Zbudujemy sobie gniazdo na Czerwonym Wzgórzu.
Czyk z lękiem popatrzył na kawki i sokoły.
"Szczęśliwe brzegówki pomyślał same wykopują norki w piasku. A ja muszę odebrać cudze gniazdo. Jak to zrobić?"
I znowu poczuł ból we wszystkich kosteczkach,
Nie powiedział nie podoba mi się tutaj. Taki hałas, że ogłuchnąć można.
Polecieli dalej.
Dalej był las, a za lasem domek z drewnianą szopą. Czyk i Czyrka opuścili się na dach szopy. Czyk spostrzegł od razu, że nie ma tu ani wróbli, ani jaskółek.
O, tu będzie dobrze mieszkać! ą wykrzyknął Czyk z radością. Spójrz, ile tu rozrzuconych na ziemi ziarnek
f
\
i okruszyn. Będziemy tu mieszkać sami i nikogo nie wpuścimy.
- syknęła Czyrka spójrz, jakie straszydło tam siedzi na ganku.
[itotnie: na ganku spał tłusty, Rudy Kot.
T( drobiazg! powiedział Czyk zuchowato. Cóż
/robić? Spójrz, jakiego figla zaraz mu spłatam!
: "> 1111 r i;| f z dachu i tak gwałtownie natarł na Kota, że
i ai krzyknęła. Ale Czyk Zgrabnie pochwycił okruch chleba sprzed no-
- dwa z powrotem znalazł się na dachu. Kot nie poruszył się nawet, otworzył tylko z lekka jed-i przenikliwie spojrzał na zawadiakę.
55
1 !
Widziałaś? przechwalał się Czyk. A ty się boisz?
Czyrka nie próbowała siq z nim sprzeczać i oboje zaczęli szukać odpowiedniego miejsca na gniazdko.
Wybrali szeroką szczelinę pod dachem szopy Z początku zaczęli znosić tam słomę, następnie włoóltHcońskie, puch i pierze.
Zanim minął tydzień, Czyrka złożyła w gnieździe pierwsze jajeczka, malutkie, nakrapiane różowtibrunatnymi cętkami. Czyk był tak zadowolony, że ułożył nawet piosenką na cześć swej żony i siebie samego.
Czyryk, Czyk, Osy!?.. Czyryk, Czyk, C:r Czyki, Czyki, Czti , Czyki, Czyki, Czyk, C~/-yk!
Piosenka ta w gruncie rzeczy nie miała żadnego sensu, ale tak przyjemnie było wyśpiewywać ją skacząc po płocie!
Gdy już w gnieździe znalazło się sześć jajeczek, Czyrka zaczęła je wysiadywać.
Czyk odleciał, aby nazbierać dla niej robaczków i much, gdyż musiała teraz otrzymywać delikatniejsze pożywienie. Spóźniał się nieco i Czyrka chciała wyjrzeć, gdzie się po-dziewa.
Zaledwie jednak wysunęła dziób ze szczeliny, a tu z dachu spadła na nią ruda łapa z rozczapierzonymi pazurami,
Czyrka szarpnęła się i cały pęczek piór został w pazurach Kota. Jeszcze trochę i byłoby po niej. Kot, śledząc ją oczami, zagłębił łapę w szczelinie i wywlókł od razu całe gniazdo bryłkę słomy, piór i puchu. Na próżno Czyrka
56
krzyczała, na próżno Czyk, który właśnie powrócił, śmiało rzucał się na Kota, nikt nie przyszedł im z pomocą.
Kiedy rudy zbój najspokojniej pożarł wszystkie ich drogocenne jajeczka, wiatr porwał puste, lekkie gniazdko i zrzucił je z dachu na ziemię.
Tego samego dnia wróble porzuciły szopę na zawsze i przeniosły się do lasu, jak najdalej od Rudego Kota. Na szczęście w lesie znalazły szybko wolną dziuplę. Znów zaczęły znosić słomę i cały tydzień pracowały przy budowie gniazdka.
W sąsiedztwie mieszkała para Zięb o stożkowatych dziobach, pstry Muchołów z Muchołówką i Szczygieł-Elegant z żoną. Każda para miała swój dom; pożywienia było dość dla wszystkich, ale Czyk zdążył już pobić się z sąsiadami tylko po fo, aby im pokazać swoją odwagę i siłę. " -
Tylko że Zięba była silniejsza od niego i dała porządną nauczkę zawadiace. Wtedy Czyk stał się ostrożniejśzy. Nie rwał się więcej do bójek, jeżył tylko piórka i ćwierkał zaczepnie, kiedy ktokolwiek z sąsiadów przelatywał obok niego. Sąsiedzi nie gniewali się na niego, bo również lubili pochwalić się przed innymi własną siłą i odwagą.
Życie płynęło spokojnie, dopóki nie spadło na nich nowe Mi< częście Zięba i>' Jiip, Jiip, .lii;)! Pink, pink!
Prędzej, prędzej! krzyknął Czyk do Czyrki. - Słyszysz, Zięba krzyczy! Niebezpieczeństwo!
57
Istotnie zbliżał się do nich jakiś potwór. Po Ziębie wrza-lął Szczygieł, potem pstry Muchołów. Muchołów mie-;kał zaledwie o kilka drzew dalej od wróbli. Jeżeli nawet jn zobaczył wroga, to na pewno wróg był bardzo blisko. Czyrka wyleciała z dziupli i usiadła na gałązce obok zyka. Sąsiedzi uprzedzili ich o niebezpieczeństwie i wró-e były gotowe zmierzyć się z nim oko w oko. W krzakach mignęła puszysta, ruda sierść i okrutny ich róg, Kot, wyszedł na otwartą przestrzeń. Wiedział, że siedzi zdradzili wróblom jego obecność i że teraz nie zło-i Czyrki w gnieździe. Był zły! Nagle koniuszek jego ogo-i poruszył się w trawie, oczy się zmrużyły: Kot dostrzegł :iuplę. Cóż, pół tuzina wróblich jajeczek to również ezłe śniadanie! I Kot oblizał się, wdrapał się na drzewo zagłębił łapę w dziupli.
Czyk i Czyrka napełnili krzykiem cały las. Ale i teraz kt nie nadbiegł im z pomocą. Sąsiedzi siedzieli w gnia-[ach i głośno krzyczeli ze strachu. Każda para bała się własny dom.
Kot zahaczył gniazdo pazurami i wyciągnął je z dziupli, le tym razem przyszedł za wcześnie: jaj w gnieździe jesz-e nie było, choć przeszukał je starannie. Zrzucił więc gniazdo i spuścił się na ziemię. Wróble od-owadzały go krzykiem.
Tuż przy krzakach Kot zatrzymał się i obejrzał z taką in;}, jakby chciał powiedzieć:
,,Poczekajcie, najmilsi, poczekajcie! Nigdzie się nie :ryjecie przede mną! Budujcie nowe gniazdo, gdzie chce-e, wysiadujcie pisklęta, a ja przyjdę- i pożrę je wraz
58
'"W Ł" i
Przy tym parsknął tak groźnie, że Czyrka wzdrygnęła się ze strachu.
Kot odszedł, a Czyk z Czyrką siedzieli rozpaczając nad zniszczonym gniazdem.
Wreszcie Czyrka powiedziała:
Czyk, za kilka dni będę miała na pewno nowe ja-jeczka. Lećmy co prędzej, znajdziemy sobie miejsce gdziekolwiek za rzeczką. Tam Kot nas nie dosięgnie.
Nie wiedziała, że przez rzekę prowadzi most i że Kot bardzo często spaceruje po tym moście. Czyk także o tym nie wiedział.
Lećmy zgodził się. Polecieli.
Wkrótce znaleźli się pod Czerwonym Wzgórzem.
Do nas! Do nas lećcie! wołały do nich brzegówki we własnym jaskółczym języku. My na Czerwonym Wzgórzu żyjemy w przyjaźni i radości!
- Tak krzyknął Czyk ale będziecie kłócić się z nami!
. Dlaczego miałybyśmy się kłócić? odpowiedziały jaskółki. Nad rzeką jest dość muszek dla wszystkich, a na Czerwonym Wzgórzu znajdziecie dużo pustych norek do wyboru.
A pustułki? A kawki? wahał się Czyk.
Pustułki łowią na polach koniki polne i myszy. Nas nie ruszają. Jesteśmy w przyjaźni.
Wówczas Czyrka powiedziała:
Lataliśmy, Czyk, lataliśmy, jednak piękniejszego miejsca nie widzieliśmy nigdzie. Spróbujmy zamieszkać tutaj.
- A więc dobrze zgodził się Czyk jeżeli są tu wolne norki, a ptaki bić nas nie będą, możemy spróbować,
Podfrunęli ku górze i rzeczywiście nie tknęły ich ani pustułki, ani kawki.
Zaczęli wybierać najodpowiedniejszą norkę: żeby nie była zbyt głęboka, żeby wejście było szersze. Znalazły się aż dwie jednakowe tuż obok siebie.
W jednej wybudowali gniazdo i Czyrka rozpoczęła wysiadywanie jajeczek, w drugiej zaś nocował Czyk.
Jaskółki, kawki i sokoły dawno już miały pisklęta. Tylko Czyrka cierpliwie siedziała w ciemnej norce. Czyk od rana do nocy znosił jej pożywienie.
Minęły dwa tygodnie. Rudy Kot nie pokazywał się wcale. Wróble zapomniały już o nim.
Czyk niecierpliwie oczekiwał piskląt. Za każdym razem, kiedy przynosił Czyrce roblfeajub jnuchę, pytał:
Stukają?
- Nie, jeszcze nie stukają.
A prędko będą?
Prędko, prędko cierpliwie odpowiadała Czyrka, Pewnego ranka Czyrka zawołała go z norki:
- Chodź prędzej. Jeden zastukał.
Czyk natychmiast przyleciał do gniazda. Usłyszał, jak w jednym jajku pisklę ledwie dosłyszalnie stukało w skorupkę słabym dziobkiem. Czyrka pomogła mu ostrożnie,, nadtłukując skorupkę w kilku miejscach. Po chwili pisklę wyjrzało z jajka. Było maleńkie, nagie, ślepe. Na cieniutkiej szyjce chwiała się wielka, goła głowa.
Ach, jakie śmieszne! - podziwiał Czyk.
w
Wcale nie śmieszne! obraziła się Czyrka. Bardzo ładne. A ty nie plącz się tutaj. Weź lepiej skorupki i wyrzuć je gdzieś z dala od gniazda.
W tym samym czasie kiedy Czyk wynosił skorupki, drugie pisklę już się wykluło, a trzecie zaczęło stukać.
I właśnie wtedy wszczął się alarm na Czerwonych
Wzgórzu.
Wróble usłyszały ze swej norki, jak naraz przenikliwie
zaczęły krzyczeć jaskółki. Czyk wyskoczył z gniazda i natychmiast wrócił z wieścią, że Rudy Kot wdrapuje się na
urwisko.
Widział mnie! krzyczał Czyk. Będzie tu za chwilę i wyciągnie nas razem z pisklętami. Prędzej, prędzej, uciekajmy stąd!
Nie odpowiedziała Czyrka ze smutkiem. Nigdzie nie odlecę od moich maleńkich piskląt. Niech się
dzieje, co chce.
I pomimo namów Czyka nie ruszyła się z miejsca. Wtedy Czyk wyleciał z norki i zaczął jak szalony rzucać się na Kota. A Kot wdrapywał się i wdrapywał po urwisku. Chmurą krążyły nad nim jaskółki, z krzykiem leciały im na odsiecz kawki i pustułki.
Kot szybko wdrapał się na górę i zaczepił łapą o brzeg norki. Teraz wystarczyłoby tylko przesunąć drugą łapę do gniazda, aby wyciągnąć je wraz z Czyrka, pisklętami i jajkami.
Ale w tej chwili jedna z pustułek dziobnęła go w ogon,
druga w głowę, a dwie kawki uderzyły w plecy.
Kot syknął z bólu, odwrócił się i chciał schwytać ptaki przednimi łapami. Ale wywinęły mu się, a Kot na łeb na
62
szyję poturlał się na dół. Nie miał czego się schwycić: piasek sypał się razem z nim, a im dalej się toczył, tym prędzej im dalej, tym prędzej.
Ptaki nie widziały już, gdzie jest Kot, z urwiska unosił się tylko obłok czerwonego pyłu. Plusk! i obłok zatrzymał się nad wodą.
Obłok opadł i ptaki zobaczyły mokrą, kocią głowę pośrodku rzeki. Za nim w powietrzu gonił Czyk i dziobał Kota po karku.
Kot przepłynął rzekę i wylazł na brzeg. Czyk i tutaj nie dał mu spokoju. Kot był tak nastraszony, że nie ośmielił się go schwycić, zadarł mokry ogon i galopem uciekł do domu.
Od tego czasu nie widziano już nigdy Rudego Kota na Czerwonym Wzgórzu.
63
Czyrka wysiedziała spokojnie sześć piskląt, a wkrótce potem jeszcze sześć i wszystkie razem zamieszkały w wolnych gniazdach jaskółek.
A Czyk przestał zaczepiać sąsiadów i serdecznie zaprzyjaźnił się z jaskółkami.
PRZYGODY MRÓWKI
Zawędrowała Mrówka na brzozę. Dotarła aż do wierzchołka, spojrzała na dół, a tam, na ziemi, ledwo widać jej rodzinne mrowisko.
Mrówka usiadła na listku i myśli:
"Troszkę odpocznę i zejdę na dół".
Mrówki bowiem mają surowe prawa: gdy tylko słońce zachodzi, wszystkie muszą wracać do domu. Gdy słońce zajdzie, mrówki zamykają wszystkie wejścia i wyjścia I idą spać. A kto się spóźni, niech sobie nocuje na dworze,
Słońce opuszczało się już nad lasem.
Mrówka siedzi na listku i myśli:
"To nic, zdążę. Na dół zbiegnę przecież prędzej".
Ale listek był słaby, żółty i suchy. Dmuchnął wiatr i zerwał go z gałęzi. Liść leci przez las, nad rzeką, nad wioską.
Mrówka siedzi na listku, kołysze się, ledwo żywa ze strachu.
Wiatr zaniósł listek na łączkę za wsią i rzucił go tam. Listek spadł na kamień, Mrówka uderzyła się w nóżki Leży i myśli:
"Przepadłam z kretesem! Teraz nie dostanę się już do domu. Wokoło równa droga. Gdybym była zdrowa pobiegłabym prędko, ale nie zdążę, bo mnie bolą nogi. Tak mi przykro, aż mt-się płakać chce!" .
Mrówka rozgląda się,^a tuż obok niej leży Gąsienica-Miernica. """"""-
Wygląda jak robak, a nóżki ma tylko z przodu i z tyłu.
Mrówka prosi Gąsienicę: <
Miernico, Miernico, zanieś mnie do domu! Nóżki mnie bolą.
A gryźć nie będziesz?
Nie będę.
To siadaj, podwiozę cię.
Mrówka wdrapała się na plecy Gąsienicy. Miernica zgięła się w kabłąk, tylne nogi przystawiła do przednich, ogon do głowy. Potem wyprostowała się nagle na całą długość i położyła na ziemi jak kij. Odmierzyła na ziemi, ile ma wzrostu, i znowu zgięła się w kabłąk.
Opowiadania i bajki 5
W ten sposób szła, szła, mierząc ziemię. Mrówka to spada na ziemię, to ku niebu leci, to głową na dół, to do góry,
Nie mogę dłużej! krzyczy. Stój! Bo ugryzę. Miernica zatrzymała się, wyciągnęła na ziemi. Mrówka
zsunęła się z niej i wypoczęła trochę.
Gdy rozejrzała się, zobaczyła przed sobą łąkę. Na łące leży siano. A po łące maszeruje Pająk: nogi ma jak szczudła, głowa mu się kołysze między nogami.
Pająku, Pająku, zanieś mnie do domu! Nóżki mnie bolą!
Siadaj, podwiozę cię.
Mrówka musiała wspiąć się po nodze pajęczej wysoka aż do kolana, a od kolana spuścić się w dół na plecy Pająka, bo kolana kosarza wystają ponad grzbiet.
Pająk zaczął przesuwać swoje szczudła: jedna noga tu, druga tam. Wszystkie cztery pary nóg zamigotały w oczach mrówki jak druty do robienia pończoch. Idzie sobie Pająk powoli, brzuchem suwa po ziemi. Mrówce dokuczyła taka jazda. O mało nie ugryzła Pająka. Ale na szczęście wydostali się na równą ścieżkę. Pająk stanął.
Złaź powiedział. Tam biegnie Chrząszcz-Po-ziomek. Jest zwinniejszy ode mnie.
Mrówka zsunęła się z grzbietu Pająka.
Poziomku, Poziomku, zawieź, mnie do domu! Nóżki mnie bolą.
Siadaj, podwiozę cię.
Ledwo Mrówka zdążyła wdrapać się na grzbiet, a Chrząszcz jak się nie puści w cwał. Nogi miał proste jak koń. Biegnie sześcionogi rumak, biegnie, nie trzęsie,
66
zupełnie jakby leciał w powietrzu. W jednej chwili dotarli do kartofliska.
A teraz złaź mówi Chrząszcz moje nogi nie nadają się do skakania "po grzędach kartofli. Szukaj sobie innego rumaka. "*"~"~ -
Trzeba było zejść.
Krzaki kartoflane wydają się Mrówce gęstym lasem. Nawet na zdrowych nogach musiałaby wędrować przez cały dzień. A słońce już nisko.
Nagle Mrówka słyszy, że ktoś piszczy:
Dalej, Mrówko, właź mi na plecy, pojedziemy. Obejrzała się Mrówka, a tuż obok stoi Żuczek-Pchełka,
lak mały, że ledwo go dojrzeć można.
r Za malutki jesteś. Nie udźwigniesz mnie.
A ty .niby duża! Właź, mówię!
Z trudem usadowiła się Mrówka na plecach Pchełki. Ledwo zmieściła nóżki.
Wlazłaś?
67
Wlazłam.
No, to teraz mocno się trzymaj.
Pchełka podkurczyła tłuste, tylne n󿣹. zgrabnie' jak sprężynki, i bęc! rozprostowała je znowu. Patrzcie już siedzi na grządce. Bęc! na drugiej! Bęe! na trzeciej. Przeskoczyła tak cały ogród aż do samego płotu.
Mrówka pyta:
A przez płot możesz przeskoczyć
__ Przez płot nie mogę: jest bardzo wysofci. Poproś Konika Polnego.
Pasikoniku, Pasikoniku, zanieś mnie do domu! Nóżki mnie bolą.
Siadaj mi na kark.
Mrówka siadła na karku Pasikonika.
Konik Polny złożył wpół swoje długie tylne nog tętn'wyprostował je jednocześnie, zupełnie jakby strzelił sobą w powietrze. Skrzydła rozwinęły mu
65
li, po
wy-
z trzaskiem, przeniosły go przez płot i leciutko opuściły na ziemię.
~ Stop! - mówi Konik Polny. Przyjechaliśmy. Mrówka patrzy przed siebie, a tam rzeka.
Jakże ją przepłynąć? Nie dałaby rady, gdyby nawet płynęła cały rok.
Tymczasem słońce zniżyło się jeszcze bardziej.
Konik Polny powiada:
Ja także przez rzekę nie przeskoczę, jest zbyt szeroka dla mnie. Poczekaj, zawołam Pluskwę Wodną, będziesz miała przewoźnika.
Zaćwierkał po swojemu i oto już biegnie po wodzie łódeczka na nóżkach.
Podbiegła. __......
1
Nie, to nie łódeczka, lecz Nartnik Pluskwa Wodna.
Nartniku, Nartniku, zanieś mnie do domu! Nóżki mnie bolą.
Dobrze, siadaj, przewiozę cię.
Mrówka wsiadła. Nartnik podskoczył i pobiegł po wodzie jak po piasku.
A słońce zupełnie już nisko.
. Kochany, pośpiesz się prosi Mrówka. Nie puszczą mnie do domu.
Mogę i prędzej biec mówi Nartnik.
I puszcza się biegiem. Odbija się, odbija nóżkami i śii-zga się po fali jak po lodzie. Wkrótce znalazł się na dru-kim brzegu.
Czy nie mógłbyś nieść mnie i po ziemi? pyta Mrówka.
Po ziemi trudno mi się ślizgać. A zresztą, patrz, las przed nami. Szukaj sobie innego konia.
Mrówka spojrzała przed siebie i zobaczyła nad rzeką las wysoki aż do nieba. A słońce skryło się już poza nim. Nie, nie dostanie się Mrówka do domu.
Patrz mówi Nartnik tam pełznie koń dla ciebie.
Istotnie, w pobliżu Mrówka spostrzegła Majowego Chrząszcza. Ociężały jest ten Chrząszcz, niezgrabny. Nie zajedzie daleko na takim koniu. Pomimo to posłuchała Nartnika.
Chrząszczu, Chrząszczu, zanieś mnie do domu. Nóżki mnie bolą.
A gdzie mieszkasz?
70
W mrowisku za lasem.
Daleko, ale co robić! Siadaj, zawiozę cię. Mrówka wlazła po szorstkim boku Chrząszcza.
Siedzisz? -- Siedzę.
Ś A gdzie siadłaś?
Na plecach.
- Eh, głuptasie! Właź na głowę.
Mrówka wlazła na głowę Chrząszcza. Całe szczęście, że nie została na plecach: Chrząszcz rozłamał plecy na dwie części, podniósł szorstkie skrzydła. Skrzydła Chrząszcza wyglądają jak dwa przewrócone do góry dnem koryta.
71
d nich wysuwają się i rozwijają inne skrzydełka, cie-tkie, przezroczyste, szersze i dłuższe od wierzchnich. Chrząszcz zaczął sapać, nadymać się: puf, puf, puf! Jak-puszczał w ruch motor.
Braciszku prosi Mrówka prędzej! Kochany, piesz się!
Chrząszcz nie odpowiada, tylko sapie: puf, puf, puf!
"Tagle zatrzepotały cienkie skrzydełka, zaczęły praco-
ć: żżu, żżu, żżu! Tuk, tuk, tuk!
Chrząszcz uniósł się w powietrze. Wyleciał z wiatrem
*órę jak korek ponad las.
krówka widzi z góry, że słońce brzegiem dotyka już
mi.
Chrząszcz mknął tak szybko, że Mrówce aż dech zapie-
o. ' **,
Żżu, żżu, żżu! Tuk, tuk, tuk! Leci Chrząszcz, tnie wietrze jak kula.
Las mignął pod nim i przepadł.
Już widać znajomą brzozę, a pod nią mrowisko.
Mad wierzchołkiem brzozy Chrząszcz wyłączył swój
tor i klap! siadł na konarze.
Braciszku najmilszy błaga Mrówka. jakże zej-na dół? Przecież nóżki mnie bolą, kark sobie skręcę. Hhrząszcz złożył cienkie skrzydełka wzdłuż pleców. sykrył je z wierzchu szorstkimi korytkami. Końce cien-h skrzydeł schował starannie pod korytka. Pomyślał vileczkę i mówi:
Nie wiem, w jaki sposób zejdziesz na dół. Ale nie ecę na mrowisko. Wy, mrówki, zbyt boleśnie kąsacie, lodź sobie, jak potrafisz. *
72
Mrówka spojrzała w dół, atam pod brzozą widać jej dom rodzinny. Spojrzała na słońce, a słońce już po pas schowało się za horyzontem.
Spojrzała wokoło: gałęzie i liście, liście i gałęzie. Nie dostanie się Mrówka do domu! Cóż jej pozostało? Tylko rzucić się na oślep w dół.
Nagle widzi, że tuż obok siedzi Gąsienica-Omacniea, ciągnie z siebie jedwabną nitkę, ciągnie i okręca na gałązce.
Gąsienico, Gąsienico, opuść mnie w dół! Została mi ostatnia chwilka, potem nie puszczą mnie na noc do mrowiska.
Odczep się! Widzisz, że pracuję, przędę nici.
73-
Wszyscy mi współczuli, nikt nie odpędzał, tylko ty! krówka nie wytrzymała, rzuciła się na nią i jak nie isi!
' przerażenia Gąsienica skurczyła nóżki i fik! z liścia poleciała w dół. A Mrówka uczepiła się mocno i wisi niej.
Tiedługo jednak spadały: coś szarpnęło je z góry: stój! 'awisły obie na jedwabnej niteczce: nitka była omotana gałązce.
Cołysze się Mrówka na Omacnicy jak na huśtawce. *l nitka robi się coraz dłuższa, dłuższa i dłuższa: przę-s się z brzuszka Omacnicy, ciągnie się, nie zrywa, krówka z Omacnicą spuszczają się wciąż niżej, niżej iżej.
V na dole, w mrowisku, mrówki krzątają się, śpieszą, łykają wejścia i wyjścia.
Wszystkie otwory już zamknęły, zostało tylko jedno jście, ostatnie.
krówka fik! z Gąsienicy. I już jest w domu. N tej chwili słońce zaszło.
JAK LIS SOBIE Z JEŻEM PORADZIŁ
VIieszkał sobie w lesie Lis. Był chytry, bardzo chy-
wszystkich potrafił wywieść w pole i oszukać. Wia-
no każdemu, jak się Jeż wspaniale broni. Kożuch ma
taki, że ha! Ani go ręką tknąć. A przecież Lis taki był chytrusek, że się i do niego dobrał.
Idzie sobie Jeż po lesie, pochrząkuje i nóżkami króciutkimi postukuje o korzonki.
A tu Lis, hop! na niego.
Jeż nic. Tylko się zwinął w kolczastą kulkę. I proszę! Mech go kto złapie. Same kolce!
Lis obszedł go dokoła, westchnął i powiada:
No, skoroś ty się w kulkę zamienił, trzeba cię potoczyć.
I ostrożnie, dotykając tylko pazurami, potoczył go po ziemi.
Jeż na to tuk-tuk-tuk-ttuk! bardzo się rozgniewał, ale nic poradzić nie może: niechby się tylko rozwinął, Lis zaraz zębami go złapie!
Tocz się, tocz, kuleczko mówi Lis. I wtoczył ga ta górkę.
Jeż tuk-tuk-tuk-tfuk-tfuk! gniewa się, ale nic La to nie może poradzić.
Tocz się, kulko, z górki powiada Lis i spycha go v dół. Pod górką był dołek, a w dołku woda.
Jeż tuk-tuk-tuk-tfuk-tfuk-tfuk! i buch! do dołka. Tutaj już czy chciał, czy nie chciał, musiał się rozwi-iąć i wpław do brzegu ruszyć. A Lis tylko na to czekał i złapał go za brzuszek!: I tyle Jeża widziano!
1
LISEK-CHYTRUSEK I MĄDRA KACZUSZKA
Jesień już. Lisek-Chytrusek tak sobie myśli:
"Kaczki do odlotu się zebrały. Pójdę sobie na rzeczkę zaopatrzę się w kacze mięso".
Podkrada się zza krzaka i widzi, że rzeczywiście całe tado kaczek zebrało się przy brzegu. Jedna Kaczuszka toi pod samym krzakiem i łapką przebiera piórka v skrzydełku.
A Lis ją cap! za gardło!
Porwała się Kaczuszka ze wszystkich swoich słabiut-dch sił. Zostawiła w lisich zębach piórka.
,,A niechże cię...! myśli Lis. Jak to się wyrwa-a...!"
Spłoszyło się stado, uniosło się w górę i odleciało
Ale Kaczuszka nie mogła z innymi polecieć, bo miała
76
złamane skrzydełko i wyrwane piórka. W sitowiu się ukryła, byle od brzegu najdalej. Lis odszedł z niczym.
Nadeszła zima. Lisek-Chytrusek tak myśli sobie:
"Jezioro zamarzło. Teraz Kaczuszka jest moja. Nigdzie się przede mną nie ukryje: gdzie się tylko ruszy, na śniegu wszędzie ślad pozostawi, a po tym śladzie zawsze ją znajdę".
Przyszedł nad rzeczkę i widzi: rzeczywiście na śniegu pełno śladów łapek z błonkami między palcami, a Kaczuszka siedzi napuszona pod tym samym krzakiem.
Bije tu spod ziemi źródełko i nie pozwala, aby woda zam.^rzła. Ciepła sadzaweczka się zrobiła i aż para od niej idzie.
Rzucił sią Lis na Kaczuszkę, a Kaczuszka dała nurka
pod lód się schowała.
"A niechże cię...! pomyślał Lis chyba się utarta..."
I z niczym odszedł.
*
Przyszła wiosna. Lisek-Chytrusek myśli sobie:
"Lód na rzeczce topnieje. Pójdę, uraczę się mrożoną
łączką".
Przyszedł, a tu widzi, że Kaczuszka zdrowa i żywa pływa sobie pod krzakiem!
Zimą tylko się pod lód schowała i inną dziurą w lodzie wypłynęła, tą, która się pod przeciwległym brzegiem zrobiła przy innym źródełku.
78
I całą zimę jakoś przeżyła.
"A niechże cię! myśli sobie Lis. Czekaj! Zaraz skoczę po ciebie do wody...!"
Kwa, kwa, kwa, czy ci się to zda? zakwakała Kaczuszka. '
Frrr... i porwała się z wody.^^
Przez zimę skrzydło jej się wygoiło~i nowe piórka odrosły.
DZIUPLA
Rośnie w lesie dąb. Dąb gruby, prastary, potężne ma konary. I przyleciał pstry Dzięcioł w czerwonym berecie.
Tu zamieszkałbym z chęcią! To dąb najlepszy w świecie, stary, próchniejący, pełno ma korników. Stuk-puk dziobem tym sposobem już są na języku!
I dalejże po pniu kołem! A stukał, a pukał, a głową
kiwał a co stuknie nadsłuchiwał - od tego był dzięciołem!
Aż wystukał i wy pukał:
Już nie będę więcej szukaf! Tu wykuję sobie dom dla mych dzieci rrrem bom bom!
Rąbał dziobem, stukał, dłubał, aż mu się kurzyło z czuba. Wykuł dziuplę heet! głęboką, na wole oko szeroką.
W tej to dziupli z Dzięciołową dzięciołki wysiedzieli zdrowo. Bez podściółki, pierza, puchu dzięciołki rosną na zuchów!
79
A kiedy wywiedli dzieci i kiedy nastała jesień, odleciały gdzieś dzięcioły nowe dziuple kuć po lesie! A potem było tak:
Minęła zima, przyszło lato, dowiedział się o dziupli Szpak.
Przyleciał. Patrzy dąb prastary, potężne ma konary i piękna dziupla w dębie, akurat taka dobra dla Szpaka! Przysiadł na pniu, zajrzał do dziupli głębiej i pyta:
tt. tteiuplo, dziuplo dębowa, kogo w. sobie chowasz?
Opowiadania i bajki 6
Cisza, nikt z dziupli nie odpowiada. Stoi opuszczona. Ucieszył się Szpak, przyleciała Szpaka żona. Naznosilf słomy, kłaczków wykarmili siedem szpaczków!
Mieszkali w dziupli dwa lata.
A dąb schnie, kruszy się, kora z niego oblata.
Dziupla coraz większa. Dziura szeroka taka, że każdy nieproszony gość może już zajrzeć do Szpaka.
A na trzeci rok Puszczyk dziupli szukał i po lesie la-tał i uhu-hu! hukał.
Przyleciał. Patrzy dąb prastary, potężne ma konary i dziupla w dębie na kocią głowę:
Huu! Huuu! mieszkanie dla mnie gotowe! Przysiadł na dziupli i huknął:
Dziuplo, dziuplo dębowa, kogo w sobie chowasz? A z dziupli Szpak odpowiedział tak:
Mieszkał tutaj Dzięcioł, korniki jadł z chęcią, teraz mieszka Szpak, najmądrzejszy ptak! A ty co za jeden?
Puszczyk.
Znamy w lesie drapieżnika!
Radzę ci, czym prędzej zmykaj! Bo jak wpadniesz w moje szpony to koniec! Jesteś zgubiony...!
Przeraził się Szpak Puszczyka. Tylko furknął i umyka... Mieszka wdębie Puszczyk-Sowa. Wygodnie jej ani słowa. Wylatuje z dziupli na noc, a powraca z łowów rano.
Mieszkała w dębie dwa lata, a dąb schnie, kruszy sięr kora z niego oblata. Dziupla coraz się poszerza i otwiera się na ścieżaj.
A na trzeci rok po gałązkach w skok Wiewiórecz-ka-Ruda Kita o dziuplę dla siebie pyta.
82
Patrzy stoi dąb prastary, potężne ma konary i dziupla w dębie szeroka na wilczą głowę.
Fuk! Fuk! Mieszkanie dla mnie gotowe! Fuknęła Wiewiórka i pyta:
- Dziuplo, dziuplo dębowa, kogo w sobie chowasz? A tu głos Puszczyka z tej dziupli przenika:
Mieszkał tu Dzięcioł, korniki jadł z chęcią, potem mieszkał Szpak, ponoć mądry ptak, teraz mieszka Pu-
83
zczyk-Sowa mocne szpony, tęga głowa! A ty co za 2dna?
Ja Wiewiórka-Czarnooczka, po gałązkach skoczka! lęby mam ostre, długie i duże uważaj, Sowo, bo cię vy kurzę!
Przeląkł się Puszczyk wiewiórczych zębów i myrg! nyrgnął z dziupli dębu. A w dziupli u Wiewiórki chowa-y się w mchu miękkim jej synek i córki.
Dziupla coraz się poszerza i otwiera się na ścieżaj.
Mieszkała Wiewiórka w dębie przez całe dwa lata, i dąb schnie, kruszy się, kora z niego oblata.
Kiedy minął trzeci rok Kuną przez las pędzi w skok.
Patrzy stoi dąb prastary, potężne ma konary i dziupla w dębie szeroka na ludzką głowę.
< Prfrrych...! Mieszkanie dla mnie gotowe! - parsknęła Kuna i pyta: ...... :
Dziuplo, dziuplo dębowa, kogo w sobie chowasz? A tu głos Wiewiórki odpowiada z dziurki:
Mieszkał tu Dzięcioł, korniki jadł z chęcią, potem mieszkał Szpak, ponoć mądry ptak, potem Puszczyk-So-
mocne szpony, tęga głowa, a teraz mieszka Wie-
wa
85
iórka-Czarnooczka, po gałęziach skoczka! A ty co za ina?
- Ja drapieżna Kuna poluję na ptaki! Poluję na aerzęta - - dobrze to zapamiętaj! Zmykaj, pókiś cała, byś mi się na ząb nie dostała! Myśli sobie Wiewiórka:
Nie chcę być w jej pazurkach! Trudno, nie ma co ekać nogi za pas i uciekać!
Mieszka Kuna w dębie rok, mieszka dwa lata. Dąb hnie, kruszy się, kora z niego oblata! Dziupla coraz się poszerza i otwiera się na ścieżaj...! A na roczek trzeci:
Bzz! rój pszczeli leci...!
Vt^dzą pszczoły dąb prastary, potężne ma konary. Dziu-
a w nim jak głowa wola:
Ś Bzzz! barć dla nas! Żyjmy sssto lat...!
Brzęczą pszczoły, brzęczą, koło dębu się kręcą, przed
iuplą przystają i brzęcząc pytają:
Dziuplo, dziuplo dębowa, kogo w sobie chowasz?
Wykuł dziuplę Dzięcioł, korniki jadł z chęcią, po-na mieszkał Szpak, ponoć mądry ptak, potem Puszczyk-wa mocne szpony, tęga głowa, potem Wiewiórka-:arnooczka, po gałęziach skoczka, a teraz Kuna drapież-i niech omija, kto jej nie zna! A wy co za jedne?
My pszczeli rój nie wyzywaj nas na bój! Nie szu~ ij z nami starć! Oddaj nam dziuplę na barć! Ustąp! Jed-iś jest, nas wiele poznasz, co to żądła pszczele! Kramy, brzęczymy, żądłami żądlimy... Precz, drapieżnico! Przelękła się Kuna roju:umknęła z dziupli bez boju. pszczoły z brzękiem wesołym naznosiły wosku, miodu.
86
f
by zimą nie zaznać głodu. Z każdego leśnego kwiatu biorą dla ula nektary. Tak przeszły znowu dwa lata. Dziupla się poszerza. Kruszy się dąb stary...!
A na trzeci rok?
Człap... człap... ciężki krok... Idzie, idzie Nieriźwiedzi-sko. Brzęczą pszczoły:
Bzzz! Niedźwiedź blisko...!
A ten Niedźwiedź węszy miodek czai się niedźwiedzim chodem.
Aż tu patrzy dąb prastary, potężne ma konary, a dziupla w nim jak stodoła!
Stanął Niedźwiedź i zawołał:
Dziuplo! Dziuplo dębowa, kogo w sobie chowasz?
\ pszczoły z dziupli brzęczą:
- Bzzz... wykuł dziuplę Dzięcioł, co jadł korniki z chę-, potem mieszkał Szpak, ponoć mądry ptak, potem Pu-zyk-Sowa mocne szpony* tęga głowa, potem Wie-)rka-Czarnooczka, po gałęziach skoczka, potem Kuna ipieżna, niech omija, kto jej nie zna! Teraz my, pszcze-ój nie wyzywaj nas na bój!
Teraz ja tu będę siedział to mieszkanie dla >dźwiedzia! v
88
Kłębi się rój, kłębi. Włazi Miś po dębie. Wepchnął w dziuplę łeb kudłaty, natężył się, rozparł łapy,
Heeej, na rój wasz przyszła kryska! Ś Dąb się chwieje, trzeszczy, pryska!
Rozpadł się dąb! Heeej! Pył wzlata policz, jakie gromadził lata!
Wiórki, trocinki, piórka, łupinki,
myszki kosteczki, szyszek łuseczki,
kłak rudych włosków, :-. sześć plastrów wosku
i próchna kłąb gdy trzasnął.dąb!
Na cały las pafff! poszedł kurz! I po dziupli w dębie już.,.!
KUKUŁCZĘ
Kukułka siedziała na brzozie w głębi gaju. Wokoło niej wciąż migotały skrzydła. Ptaki między drzewami wyszukiwały przytulnych kącików, skrzętnie znosiły pióra, mech i trawę.
Wkrótce przyjdą na świat młode pisklęta, Ptaki troszczyły się o ich los. Pospiesznie wiły gniazda, budo wały *
89
)iły. A Kukułka miała inną troskę. Nie potrafi przecież i gniazd wić, ani wychowywać piskląt. Siedziała i myła:
"Posiedzę tu i popatrzę na ptaki: który z nich najlepiej óje sobie gniazdo, temu podrzucę swoje jajeczko". Ukryta w gęstym listowiu śledziła ptaki, które wcale
nie spostrzegły.
Pliszka i Mysikrólik wybudowały sobie gniazda na zie-. Ukryły je tak dobrze w trawie, że nawet o dwa kroki s można było zauważyć gniazda. Kukułka pomyślała:
,Sprytnie ukryte są te gniazda. Ale jeśli przypadkiem :yjdzie Kirowa i niechcący nadepnie na gniazdo, wtedy )ije moje pisklę. Nie, nie podrzucę mego jajka ani Pli-e, ani Mysikrólikowi". [ zaczęła szukać innych gniazd.
3łowik i Piegża uwiły gniazda w krzakach. Naraz przy-iała Sójka-Złodziejka z błękitnymi piórami na skrzy-ch. Wszystkie ptaki rzuciły się na nią i usiłowały od-Izić od swych gniazd. Kukułka pomyślała: ,Sójka odszuka każde gniazdo, nawet Słowika i Pieg-
I porwie moje pisklątko. Komu więc mam podrzucić je jajko?"
iV tej chwili Kukułka zobaczyła małą, pstrą Muchówkę, która wyfrunęła z dziupli starej lipy i poleciała, j dopomóc ptakom w odpędzaniu Sójki. ,Oto doskonałe gniazdo dla mego pisklęcia! pomy-ta Kukułka. W dziupli Krowa go nie rozdepcze lójka nie dosięgnie. Podrzucę Muchołówce moje jaj-
90
W tym czasie, gdy Mućhołówka goniła Sójkę, Kukułka sfrunęła z brzozy i zniosła jajko wprost na ziemię. Potem schwyciwszy je w dziób zaniosła na lipę, wsunęła głowę do dziupli i ostrożnie opuściła jajko do gniazda.
Kukułka była bardzo zadowolona, że umieściła swoje pisklę w bezpiecznym miejscu.
"Sprytna jestem myślała odlatując. Nie każdej Kukułce przyszłoby do głowy podrzucić swoje jajko do gniazda Muchołówki".
Ptaki wypędziły Sójkę z gaju i Mućhołówka wróciła cło dziupli. Nie zauważyła nawet, że w gnieździe przybyło nowe jajko. Było ono tak samo małe, jak każde z jej własnych czterech jaj. Musiałaby je przeliczyć, ale mała
91
Muchołówka nie umiała liczyć nawet do pięciu. Spokojnie rozpoczęła wysiadywanie piskląt.
Długo musiała siedzieć na jajeczkach, całe dwa tygodnie. Ale Muchołówka nie znudziła się.
Lubiła siedzieć w swej dziupli, która nie była ani obszerna, ani głęboka, ale za to przytulna. Muchołówce podobało się najbardziej, że wejście do gniazda było wąziutkie. Sama z trudem mogła się przecisnąć. Jednak była spokojna, że nikt nie wtargnie do gniazda, kiedy odleci po jedzenie dla piskląt.
Gdy Muchołówka czuła głód, wzywała męża, pstrego VLuchołowa. Muchołów przylatywał i siadał na jej miej-;cu. Czekał cierpliwie, póki Muchołówka nie złowiła do-;tatecznej ilości motyli, komarów i much. A kiedy wra-:ała, wylatywał na gałąź naprzeciw dziupli i wesoło piewał:
Fit! Kruti! Kruti! Kruti! Kruti!
Jednocześnie szybko kręcił prostym, czarnym ogonem potrząsał pstrymi skrzydełkami.
Piosenka jego była króciutka, ale Muchołówka słu-tiała jej zawsze z przyjemnością.
Wreszcie Muchołówka poczuła jakiś ruch pod skrzy-słkami.
Okazało się, że jedno jajeczko pękło i \vśród skorupek "cciło się śmieszne, gołe pisklę.
Po kilku godzinach przyszło na świat jeszcze troje pi-:ląt, a następnego dnia zjawiło się ostatnie, piąte. Było najśmieszniejsze ze wszystkich: miało szeroki ;iób i wielką głowę z wyłupiastymi oczami. Muchołów spojrzał na nie i rzekł:
i Nie podoba mi się to pisklę! Wyrzućmy je z gniazda.
Za nic! Jak możesz? przestraszyła się Muchołówka. To nie jego wina, że się taki urodził.
Od tego dnia rodzice nie mieli ani chwili odpoczynku. Od świtu do nocy trzeba było zdobywać pożywienie dla piskląt i sprzątać po nich w gnieździe. Ptaszki rosły po prostu z godziny na godzinę. Szerokodzioby rósł prędzej niż reszta rodzeństwa.
Spójrz, jaki tłusty! mówił Muchołów do żony. gdy spotykali się przed dziuplą, każde z muszką w dziobie. A przy tym, jaki z niego żarłok! Po prostu niena-żarty diablik!
Ale Muchołówka już się nie bała o syna. Wiedziała, że dobry Muchołów zrzędził z przekory.
Na trzeci dzień ^taki poleciały razem po jedzenie i dość długo zabawiły na łowacfi. Przez ten czas potworek podsadził sobie na grzbiet jednego^ braciszków, głową oparł się o podłogę, a gołymi skrzydełkami jak rękami o ściany dziupli. Dziupla nie była głęboka. Wytężył siły, uniósł się tyłem i wyrzucił braciszka poza krawędź dziupli.
Potem zrobił to samo z drugim. I z trzecim. I z czwartym.
Gdy rodzice powrócili, znaleźli swoje małe pisklęta na ziemi już martwe. Wszystkie cztery rozbiły się o korzenie lipy. A piąty tłuścioch siedział sam w dziupli i żarłocznie rozdziawiał dziób. Ptaki nie umieją płakać, nie mają łez. Ale rozpacz Muchołówki była straszna. A Mu-chołowa ogarnęła wściekłość.
Wyrzucę tego potwora z gniazda! krzyczał. Na pewno zrobił to umyślnie!
93
Ale Muchołówka powstrzymała męża: nie mogła przecież utracić ostatniego pisklęcia.
Nie wiedział, co robi tłumaczyła. Spójrz, przecież jeszcze jest ślepy.
To była prawda: wytrzeszczone oczy potworka przesłaniała biała błonka.
Przejrzał dopiero następnego dnia. Rodzice karmili go* w dalszym ciągu. Ale cóż to był za nienasycony, mały dziwoląg! Zjadał niezliczone ilości robaków, much, motyli wszystkiego było mu mało. Jadł za pięcioro!
W zamian za to rósł także za pięcioro.
Co robić? pytał trwożliwie Muchołów Mucho-łówki. Przerósł już nas oboje. Zupełnie nie jest podobny do młodego Muchołowa.
Sama już wiem ze smutkiem powiedziała Muchołówka że to nie jest nasz syn. To Kukułczę. Nic już nie poradzimy: nie możemy skazać go na śmierć głodową. To nasze przybrane dziecko. Musimy je wykarmić.
I karmili potworka dalej.
Kończyło się lato. Ostry, jesienny wiatr dął coraz częściej. Od jego podmuchów stara lipa drżała i skrzypiała.
Ptaki z gaju wybierały się na południe. Pliszka, Mysi-królik, Słowik i Piegża szykowały się do podróży ze swymi pisklętami. Namawiały parę Muchołowów, aby wraz z nimi ruszyła w drogę. Ale Muchołówki milcząc kręciły głowami i wskazywały na starą lipę. Z dziupli rozlegał się pisk głodnego pisklęcia i wysuwał się szeroko rozdziawiony Kukułczy dziób.
Muchołówka co dzień namawiała go, aby wylazł z gniazda.
Patrz mówiła już robi się zimno. Nadszedł dla nas i dla ciebie czas odlotuTW gnieździe nie jest teraz wcale bezpiecznie. Z każdym dniem wiatr jest silniejszy ^ tylko patrzeć, jak złamie starą lipę.
Ale Kukułczę tylko kręciło głową i w dalszym ciągu siedziało w dziupli. Nadeszła chłodna jesień: powoli znikały muchy i motyle. Wreszcie Muchołów powiedział Mu-chołówce:
Dłużej nie możemy zwlekać. Lećmy, lećmy, póki sami nie zginiemy śmiercią głodową. I tak nie mamy już czym karmić Kukułczaka. Gdy zostanie sam i głód mu dokuczy, na pewno wyjdzie z dziupli.
Muchołówka musiała usłuchać męża. Po raz ostatni ptaki nakarmiły wychowanka. Potem wyleciały z gaju i ruszyły w drogę na południe.
Kukułczę zostało samo.
Wkrótce poczuło głód i zaczęło krzyczeć. Nikt nie przywiał. Na próżno usiłowało jak najdalej wysuwać głowę dziupli, kręciło się na wszystkie strony i krzyczało co-iz głośniej. Muchołówki były już daleko i nie mogły go słyszeć. Wieczorem ochrypło z krzyku, ale wciąż jeszcze edziało w gnieździe.
Nocą zerwała się burza. Deszcz zalewał dziuplę.
Kukułczak wcisnął głowę w ramiona i siedział przytu-my do ściany. Drżał cały z zimna i ze strachu.
Wiatr był tak silny, że stara lipa kołysała się jak źdźbło Śawy i głośno skrzypiała. Wydawało się, że za chwilę ęknie od korzeni aż do wierzchołka.
O świcie wichura przycichła. Kukułczak siedział "wciąż :szcze przytulony do ściany. Nie mógł ochłonąć z prze-iżenia.
Gdy słońce wzeszło wysoko, promienie jego przeniknę-' do dziupli i ogrzały mokre pisklę.
W ciągu nocy ptaszek odzyskał głos. Ale tak osłabł
głodu, że nie mógł ustać na nogach i wysunąć głowy dziupli.
Nazajutrz przyszło do gaju dwoje dzieci: Chłopczyk Dziewczynka.
Wiatr unosił z ziemi żółte liście i kręcił nimi w powiewu. Dzieci biegały i chwytały je w locie. Potem zaczęły awić się w chowanego. Chłopczyk ukrył się za pniem ;arej lipy.
Nagle wydało mu się, że z głębi drzewa usłyszał ptasi rzyk. ' : \
Chłopczyk podniósł głowę: zobaczył dziuplę i wdrapał się na drzewo.
- Tu! - krzyknął do siostry. Tu w dziupli siedzi Kukułka!
Dziewczynka podbiegła i prosiła brata, aby złapał dla niej ptaka.
Nie mogę wsadzić ręki do dziupli! powiedział Chłopiec. Za wąski otwór.
Wiesz co, ja wystraszę Kukułkę, a ty łap ją, gdy wyleci z gniazda.
I Dziewczynka zaczęła walić w pień drzewa.
W dziupli powstał ogłuszający hałas. Kukułczę wytężyło resztki sił, wsparło się nogami i skrzydłami o ścianę i próbowało uciec zdziupli. Ale pomimo największego wysiłku nie mogło przecisnąć się na zewnątrz.
Patrz! zawołała Dziewczynka. Kukułka nie może wyjść, jest za tłusta.
Ś Poczekaj rzekł Chłopiec zaraz ją wyciągnę.
Wyjął scyzoryk z kieszeni i rozszerzył nim wejście do dziupli. Trzeba było wykroić szeroki otwór w drzewie, aby wyciągnąć z niego Kukułczę. Od dawna już osiągnęło ono wzrost dorosłej kukułki i było trzykrotnie tłuściej-sze od swej przybranej matki. Ale tak długo siedziało w dziupli, że zniedołężniało i nie umiało latać.
- Weźmiemy je do domu postanowiły dzieci i będziemy je karmić.
Opowiadania i bajki 7
97
Obok opustoszałej lipy przelatywały na południe ostatnie ptaki. Pośród nich była także i Kukułka.
W dalekiej, dalekiej Afryce Kukułka przypomniała sobie o synku.
Sprytnie go umieściłam. Powinien być mi wdzięczny. Na pewno jest już tutaj. Jaka szkoda, że u kukułek dzieci nie znają rodziców, a rodzice dzieci!
ZŁOTE SERDUSZKO
W gaju rosły obok siebie młodziutka Jarzębina, leciwa Brzoza i stary Dąb. Przy najlżejszym podmuchu wiatru drzewa szeleściły liśćmi. *
W ten sposób rozmawiały ze sobą. Stary Dąb potrafił eszcze skrzypieć na różne tony. A kiedy wiatr był sil liejszy, głos Dębu rozlegał się po całym gaju. Ale tak czy naczej ani Zojka, ani jej stara ciotka nie rozumiały szumi i skrzypu drzew.
Po raz pierwszy Zojka z ciotką przyszły do gaju, kiedy lojrzewały poziomki. Zbierały wtedy poziomeczki, a na Irzewa nie zwracały uwagi.
Przyleciał szary, smukły ptak, usiadł na gałązce Ja-zębiny i zakukał:
Ku-ku! Ku-fcu! Ku-ku!
Słyszysz, Zojko? Kukułka! powiedziała dotrą. Kiedy byłam mała, śpiewaliśmy o niej ładną pio-enkę.
98
I ciotka zaśpiewała cienkim, smętnym głosem: Hen, tam w gaju za rzeką Rozlega się daleko: Ku-ku! Ku-ku!
A to ptaszek tak woła, Gdzie rokity dokoła-: Ku-ku! Ku-fcul Pogubiła swe dzieci. Źle jej samej na świecie. Ku-ku! Ku-ku! Ku-ku-u...
Tu głosik cioci zadrżał, zadygotał, a Zojka gorzko zapłakała. Ciocia pogłaskała Zojkę po główce i powiedziała:
Masz złote serduszko:, nad wszystkimi się litujesz1 Wówczas młodziutka Jarzębina zaszumiała wszystkimi
swymi jak gdyby powycinanymi Iisteezkami:
Słuchajcie! Słuchajcie! Przecież to okropnie głupia piosenka! Kukułka wcale nie gubi swoich dzieci Ona je umyślnie do cudzych gniazd podrzuca. Me litujcie się. proszę, nad Kukułką! Litujcie się nad innymi ptaszkami!
Ale Zojka i jej ciotka nie słuchały szelestu liści. Szary smukły ptak kukał wciąż, kukał i to bardzo żałośnie:
Ku-ku! Ku-ku!
Nadleciał brunatny, smukły ptak, usiadł na gałązce leciwej Brzozy i zachichotał przenikliwym głosem:
Hi-hi-hi-hi-hi!
Zojka jeszcze rzewniej zapłakała:
Dlaczego ten obrzydliwy ptak śmieje się z biednej Kukułeczki?
99
Ciocia pogłaskała Zojkę po główce i powiedziała:
Czekaj! My go tu zaraz...!
Podniosła suchą gałązką, machnęła nią w kierunku brunatnego ptaka.
A kysz, a kysz! i odpędziła.
Wówczas leciwa Brzoza zaszumiała wszystkimi swoimi podobnymi do serduszek listkami:
Słuchajcie, słuchajcie! Przecież to okropnie głupie nieporozumienie. Same litujecie się nad Kukułką ł same ją przepędziłyście! Kukułka-ojciec woła: Ku-ku! Ku-ku! A Kukułka-matkza śmieje się: hi-hi-hi-hi! Ten brunatny ptak to właśnie Kukułka-matka. Śpiewacie piosenkę i nawet pojęcia nie macie o kim!
Młodziutka Jarzębina ledwo dosłyszalnie wyszeptała:
100
Zupełnie słusznie, zupełnie słusznie.
Tylko stary Dąb milczał; przeżył już trzysta lat i nie interesowały go łzawe piosenki.
Po raz drugi Zojka i jej ciocia przyszły do gaju, kiedy dojrzewały maliny.
Podeszły do starego Dębu. Spośród jego korzeni wyfrunął ptaszek z czerwonym brzuszkiem. Zojka pochyliła się i zobaczyła gniazdo wśród korzeni. Siedziało w nim sześcioro piskląt. Pięcioro z nich było pokryte ciepłym puszkiem i tylko szóste pisklę było zupełnie nagie.
Zojka natychmiast się rozpłakała!
Dlaczego jest takie nagusieńkie? Przecież mu chłodno!
A ciocia znowu pogłaskała Zojkę po główce i powtórzyła: \
Złote serduszko!
101
Wówczas młodziutka Jarzębina zaszumiała wszystki-1 swoimi powycinanymi liśćmi:
Słuchajcie! Słuchajcie! Przecież to pisklę wyszło na viat o trzy dni później od tamtych. Niech tylko podro-lie, to się zaraz ubierze. Ta piątka też była golutka,
nikt z tego powodu nie lamentował, nawet rodzona atka.
Leciwa Brzoza zaś zaszumiała wszystkimi swoimi po-ibnymi do serduszek listkami:
Słuchajcie! Słuchajcie! Przecież to Kukułcze Pisklę! ie nad nim się trzeba litować, lecz nad tamtymi piskląt-imi.
Zojka jednak i jej ciocia nie zwracały na szum liści idnej uwagi.
A stary Dąb wciąż milczał.
Po raz trzeci Zojka i jej ciocia przyszły do gaju, kiedy ssienny wiatr zrywał liście z drzew. Zojka zajrzała pod Drżenie Dębu i zapłakała.
Siedziało tam tylko Kukułcze Pisklę.JTak wyrosło, że ijmowało całe gniazdko. Przyleciał ptaszek z czerwonym rzuszkiem, a Kukułcze Pisklę zaraz dziób rozwarło wrzasnęło.
Kukułcze Pisklę takie było wielkie, a ptaszek z czerwo-ym brzuszkiem taki maleńki! Musiał mu na łepek usiąść, by nakarmić przyniesionym motylkiem. A główka pta-ąa z czerwonym brzuszkiem niemal całkiem skryła się r rozwartym dziobie Kukułczego Pisklęcia.
Czemu płaczesz, moje serduszko? spytała Zojkę iocia.
A Zojka pochlipując wyszeptała: ' Ś "
102
Ś Bo... bo wszystkie piskięta dawno wyleciały z gniazda. A to biedactw, chy! chy...! ciągle chce jeść !
Wówczas młod^iutka Jarzębina zaSzumiała wszystkimi powycinanymi listkami) jakie jej jeszcze pozostały.
~ Patrzcie Palrzcie! Przecież to Kukułcze Pisklę! Kiedy było jeszcze nagusienkie, wypchnęło * gJliazdka wszystkie pisklęta ptaszka " Czerwonobrzuszki Były jeszcze słabiutkie, Hdwo "uszkiem pokryte i jedno dru" gim poginęły w ti>awielKukułcze Pisklę je zabiło ^ Ś cie się nad pisklęt^ Czerwonobrzuszki!
A leciwa Brzozą wyszeptała wszystkimi swoimi podobnymi do serduszek iisteczkami:
- Patrzcie, patrzcie, Ono tak urosłO) ^ .^ ŚŚ
od swej karmicielki) Czerwonobrzuszki, a wciąz jeszcze domaga się jedzer^ Tó leniuch *L
nad nim litować!
Zj
w ^ W^lewała coraz-gor^tsze łzy i chiipała: Wszystkie lr^ ptaszkij u_u> uu _ za mo^ze do cie_
płych krajów pole^ A ten zostanie. gnieg tut . nie| I, uu... uu! biedny ptaszek zamarznie!
.7 meg% Patrzeć spokojnie powiedziała na to ciotka jak twoj^ złote serduszko z żalu pęka. Wiesz co? Weźmiemy tego ptaszka do siebi6ł do domu Sama '
dziesz karmić bułeCzką) dopóki nie nadejdą dę^ ^.
A Zajka wyszeplała przez łzy.
-r I będę mu śfeiewać piosenkę...
Tu już nawet s^ Dąb nie wytrzymał i zaskrzypiał:
bkrzyp...! Skrzypu , Skrzyp-J Posłuchajcie! Przecież to strasznie p2ykre^ Po prostu głupia histo stawcie to Kukułc^e Pisklę, Ma skrzydła> więc
coz za
103
rtwienie?! A bułkę szczurom oddajcie! Posłuchaj-
.! Już się skryły...!
ojka i jej ciocia przed strasznym skrzypieniem Dębu
r zatkały, złapały Kukułcze Pisklę i prędko wyszły
:ku.
1 domu Zojka posadziła Kukułcze Pisklę przy lalczy-
1 stole i dopóty karmiła je słodką bułką, dopóki Ku-
Śze Pisklę o to prosiło.
otem ułożyła je Zojka w lalczynym łóżeczku, przy-
a lalczyną kołderką i zaśpiewała cieniutkim, żałosnym
ikiem:
Hej, tam w dali za rzeką
Rozlega się daleko:
Ku-ku! Ku-ku!
ukułcze Pisklę zaraz przymknęło oczki. Zojka śpiewała dalej:
A to ptaszek tak woła, Gdzie rokity dokoła: Ku-ku! Ku-ku!
ukułcze Pisklę przewróciło się na grzbiet. Zojka cichutko zakończyła piosenkę:
Pogubiła swe dzieci, Źle jej samej na świecie. Ku-ku! Ku-ku!
ukułczemu Pisklęciu drgnęły łapki i zdechło-
104
GŁUPIE PYTANIA
W pokoju cicho. Ojciec od samego rana zasiadł do biurka. Pisze. Nagle drzwi się otwierają i wbiega jego maleńka córeczka.
Mama wyszła. Nudzę się sama. Czy mogę bawić się u ciebie?
- Dobrze. Tylko bądź cicho. Usiądź tam przy oknie. I nie przeszkadzaj mi.
Wzięła krzesło, wlazła na nie z nogami i zaczęła oglądać obrazki w książce. Ale książka jest stara i obrazki dobrze znane. Przez otwarte okno widać brzeg rzeki i skraj lasu.
Książka spada na_podłogę. Córeczka jest już na parapecie okna. S
Ptaśka widzę - mówi ptr-ehwili cichutko, niby do siebie.
Ptaszka poprawia ojciec nie podnosząc głowy mad papierów. - Jakiego ptaszka?
Zwyczajnie ptaszka. Maleńkiego. Ś "Zwyczajnie ptaszków" nie bywa.
Właśnie, że bywa. O, takie, jak ten.
Jakiego koloru?
Jakiego...? Ptasiego koloru: szary i bielutki. W rzece na kamyczku siedzi. I jest jeszcze jeden. Po brzegu biegnie. Patrz, patrz, kłania się. A tamten mu z kamyczka ogonkiem kiwa.
Stąd nie widzę. A ten drugi ptak jakiego koloru?
Piaskowego. I z krawacikiem.
Piaskowego koloru, z czarnym krawacikiem i kła-się to siewka. A ten na kamyczku, co ogonkiem ki-
, to pliszka! Każdy ptak ma swoje imię.
Wiem. O, sroka białoboka z lasu wyleciała i po zie-skacze. Jaki ma długi ogon! Dlaczego ma taki ogon?
Jak to, dlaczego? Też pytanie!
Nie wiesz? A dlaczego siewka się kłania, a pliszka nkiem kiwa? Czy one się tak witają?
Także głupstwa! Czyż ptaki się witają?
O, jeszcze lecą ptaki! Białe, białe. Jakie wielkie! -~ To mewy.
., Tak, tak... Rybki z wody dziobem wyławiają. A dla-go są białe?
Jakież to głupie pytanie! Już ci raz powiedziałem: przeszkadzaj mi. A ty cały czas ze mną rozmawiasz, sobie. Zajmij się swoimi zabawkami. Idź, już idź! Nie
sz na co czekać.
Córeczka wydęła usteczka i chlipnęła nawet. Ale bała nie posłuchać i poszła.
3jciec odłożył nagle pióro, popatrzył w okno i zamyślił głęboko.
\. wieczorem, kiedy córka przyszła pocałować go na >ranoc, powiedział:
- Przebacz mi, kochanie, że dziś rano nazwałem two-sytania głupimi. One wcale nie były głupie. Rozmyśla-i nad tym i mogę ci teraz opowiedzieć trzy bajki.
- Opowiedz, opowiedz! ucieszyła się córeczka winnie wdrapała się ojcu na kolana. v
106
DLACZEGO SROKA MA TAKI OGON
To będzie pierwsza bajka - powiedział ojciec. Żył sobie ptak. Zapytasz, jaki? Nijaki. Po prostu ptak i koniec. Nie miał żadnego imienia tylko nazwę ptak, A wiesz, gdzie mieszkał? W głowie człowieka. Pewnego razu człowiek usta otworzył, bo chciał ziewnąć. A wtedy ptak - frrr i wyleciał.
Rozgląda się ptak, a tu wesoły wiosenny dzień. Niebo takie błękitne, błękitne, a na nim słońce i białe obłoki. I przestwór bezmierny!
W dole stoi las: kędzierzawy, gęsty, pełen cienia, zaciszny. A jeszcze niżej jest rzeka Woda płynie, błyszczy, na brzegach zielenią się krzaczki i piasek'złotem płonie. ... ......._
"Ach! myśli ptak. Hak pięknie! Jak wesoło!"
Wesoło, bo wesoło, ale jeść ^przecież trzeba.
Widzi, że dokoła latają muchy i komary.
Skrzydełkami zatrzepotał i poleciał za nimi. A skrzydełka ma nie długie, ale też i nie krótkie, nie zaokrąglone, ale nie spiczaste, tylko takie średnie.
Macha skrzydełkami, ugania się za muchami i komarami, a złapać nie może.
Nagle nadleciał jerzyk. Pomknął naprzód, koło zatoczył, nadleciał z powrotem i to w dół, to znów do góry, to na lewo, to w prawo, aż wszystkie muchy i komary wyłapał. 1
- Tak powiada trzeba latać, żeby łowić muchy i komary! Widzisz? Takie potrzeba mieć skrzydła!
107
1
Spojrzał ptak i zobaczył, że jerzyk ma doprawdy bar-
d długie skrzydła. Jak je złoży, wcale ogona nie
dać. Skrzydła są wąskie i ostre jak rozwarte krzy-
Ś nożyce.
"No, to sobie do lasu polecę myśli ptak. Tam może
; niecoś zdobędę".
Poleciał do lasu, a tu straszna gęstwina. Skrzydła za-
jpiają się o gałązki, ogon nie nadąża skręcać.
A. ogon ma ani długi, ani krótki, ani wąski, ani szeroki,
ko taki średni.
Z gęstwiny wyskoczyła sroka i aż się zanosi ze śmie-
i: Ś
Czyż to można z takim ogonem po lesie latać? Tu
Lrzebny jest taki ogon, jak mój! Widzisz?
[ podniosła swój ogon. A sroczy ogon był dłuższy niż
na sroka.
Skrzydełka powinieneś mieć mniejsze, bardziej za-rąglone, a znów przydałoby ci się dodać trochę ogona,
108
żeby raz dwa skręcić w jedną, raz dwa w drugą stronę. W gęstwinie właśnie tak trzeba.
Zakręciła ogonem i już jej nie było.
"No myśli sobie ptak widzę, że nad rzekę muszę polecieć i tam za zdobyczą się rozejrzeć".
I poleciał.
Jest to koniec pierwszej bajki i odpowiedź na twoje pytanie, dlaczego sroka ma taki ogon.
KOMU SIEWKA SIĘ KŁANIA, A PLISZKA OGONKIEM KIWA
Teraz druga bajka powiada ojciec. Przyleciał ptak nad rzekę. ........
Siadł na urwisku i widzi, że po piasku, tuż przy samej fali biega siewka. Pobiegnie^pebiegnie i stanie. A jak stanie, to się zaraz zaczyna kłaniać. I kłania się, a kłania.
Na kamyczku leżącym w wodzie siedzi wysmukła pliszka. I wciąż ogonkiem kiwa.
Ptak myśli sobie:
"Komu one się tak kłaniają? Czyżby mnie?"
Naraz: sz-sz-szu...! Ze świstem przemknął nad ptakiem sokolik. I znikł.
A siewka i pliszka wołają do ptaka:
Twoje szczęście, żeś tak cichuteńko siedział. Bo jakby cię sokolik dojrzał, zaraz porwałby cię w swoje szpony. Nawet byś pisnąć nie zdążył!
Ptak zdumiał się bardzo.
A dlaczego dostrzegłby mnie, gdybym się poruszył?
109
Bo na ziemi siedzisz. Dokoła ciebie są same kamie-e, spokój i nic sią nie porusza. A kto tylko się poruszy, go się zaraz dostrzeże.
Więc dlaczego się kłaniacie, dlaczego kiwacie ogonem?
Bo przebywamy tuż przy falach. Fala się kołysze, ięc i my się kołyszemy. My tak musimy. Bo jeśli bę-riemy nieruchome, kiedy wszystko dokoła porusza się kołysze, wówczas zaraz nas zauważą.
Tu jest koniec drugiej bajki, a dla ciebie odpowiedź, omu siewka się kłania, a pliszka ogonkiem kiwa.
A teraz trzecia bajka powiedział ojciec.
DLACZEGO MEWY SĄ BIAŁE
Ptak myśli sobie:
"W powietrzu nie wyżyję, w lesie nie wyżyję i okazuje iię, że na rzece też nie dam sobie rady: nie umiem się .hować. Któż by mnie mógł obronić?"
Aż tu widzi: nad rzeką krąży biała mewa.
Nagle mewa złożyła skrzydła i spadła na wodę. Spadła, skrzydłami nad powierzchnią wody machnęła i znowu uniosła się w powietrze.
W dziobie już trzyma rybkę.
Ze wszystkich stron nadleciały inne białe mewy. Zaczęły krążyć nad rzeką, w wodę spadać, w górę się unosić, rybki z wody wyciągać.
"Wspaniale myśli sobie" ptak. Przyłączę się do mew. Z nimi będę syty i cały: mewy są duże, silne i potrafią mnie obronić przed sokolikiem".
110
Poleciał do białych mew.
Przyjmijcie mnie do swej gromady! Białe mewy spojrzały na niego i powiadają:
- Nie nadajesz się do naszej gromady. Jakże będziesz łowić ryby takim dziobem? Widzisz? My mamy dzioby mocne, ostre. A twój ani twardy, ani miękki, ani tępy, ani ostry, tylko taki średni. *><. _
E, jakoś tam będzie powiada ptak.
I szary jesteś powiadają białe mewy. Nawet nie bardzo wiadomo, jakiego koloru. A my, widzisz, wszystkie jesteśmy białe.
A dlaczego jesteście białe? pyta ptak.
Nic możemy być inne odpowiadają białe mewy. Najważniejsza rzecz, żeby nas rybki z wody nie mogły zauważyć, bo nie dadzą się złapać. Rybki, patrząc z dołu, widzą biały pułap. Pułap r/.eczny. A nad nim niebo, na niebie zaś biało obłoki. Jesteśmy białe nad białym i pod białym i dlatego rybki nas nie widzą. Po drugie, łowimy rybki zgodną gromadą, rozlatujemy się w różne strony i każdą wypatruje rybkę, bo one chodzą stadami.
111
Dteż patrzymy z daleka jedna na drugą i nie tracimy się iwzajem z oczu. Kiedy zobaczymy, że jedna z nas skrzynka złożyła i na wodę upadła aha, wiemy już, że tam I ryby! Wtedy wszystkie spieszymy do tej szczęśliwej Dleżanki i obok niej zabieramy się do połowu. Jedna na *ugą z daleka patrzy i dobrze się widzimy. Jesteśmy bia-, łatwo dostrzegalne na tle brzegu i wody. A ciebie, sza-;go, nawet nie zobaczymy; kiedy będziesz leciał nad rzegiem nie dostrzeżemy, koło lasu nie zobaczy-ly, a pod niebem też cię widać nie będzie. Taki bystry zrok ma sokolik, a jednak i on cię nie dostrzegł A kogo ie widzimy, ten dla nas nie istnieje.
A cóż będzie ze mną...? Ś pyta ptak.
Przecież ciebie w ogóle nie ma odpowiadają bia-Tyś cały taki średniawy. Taki nieprawdzi-
mewy.
112
Dla takich nie ma miejsca pod słońcem. "l)ie w wodzie!
i lut. A tam w spokojnej rzecznej toni lorciadle odbija: i białe mewy krą-.1. i pliszka ogonkiem kiwa, i sroka iku usiadła, i jerzyk na tle nieba - wcale tu nie ma.
i mewy -z powrotem, skąd przy-
I ptak z powrotem do swego czło-
Ś i miał usta otwarte. n ął i do głowy wleciał. , westchnął, obudził się i powiada: i przyśnił! Że niby żył sobie taki i rzeciej bajki, a ty masz odpowiedź, Ś i Im; i to. *""ŚŚ""
CDZIE RAKI ZIMUJĄ
na
i ii.i
l.ll.l. V
1
- wielki biały półmisek. W koszyku
wrzątek z koprem i solą, a półmi-
i aczęła:
Ś 11 o koszyka i schwyciła raka w porzuciła raka do garnka, poczekała,
113
aż się ugotował i trzy przełożyła go łyżką z garnka na półmisek.
I tak dalej, i tak dalej!
Raz czarny rak, schwytany w poprzek grzbietu, groźnie ruszał wąsami, otwierał kleszcze i trzeszczał ogonem, dwa rak zanurzał się we wrzątku> przestawał się ruszać i czerwieniał, i trzy czerwony rak kładł się na półmisku, leżał nieruchomo i parował.
Raz dwa trzy, raz dwa trzy w koszyku było coraz mniej czarnych raków, wrzątek w garnku kipiał i bulgotał, a na białym półmisku rosła góra czerwonych raków. I wreszcie w koszyku pozostał jeden, jedyny rak.
Raz i gospodyni schwyciła raka palcami w poprzek grzbietu. W tej chwili zawołano na nią z jadalni.
Niosę, niosę! Ostatni! odpowiedziała gospodyni i pomyliła się: dwa rzuciła czarnego raka na półmisek, poczekała chwilę, chwyciła łyżką z półmiska czerwonego raka i trzy opuściła go we wrzątek.
Dla czerwonego raka było wszystko jedno, gdzie leży w gorącym garnku czy na chłodnym półmisku. Ale czarny rak wcale nie miał ochoty iść do garnka ani leżeć na półmisku.
Najbardziej pragnął dostać się tam, gdzie raki zimują.
Nie myśląc wiele, rozpoczął podróż: tyłem, tyłem wycofał się ku środkowi półmiska.
Natknął się na górę nieruchomych, czerwonych raków i ukrył się pod nimi.
Gospodyni ozdobiła półmisek koprem i podała na stół.
1U
Biały półmisek ładnie wyglądał z czerwonymi rakami i zielonym koprem. Raki były smaczne. Goście byli głodni. Gospodyni zajęta. I nikt nie zauważył, jak czarny rak spadł z półmiska na stół i tyłem, tyłem popełzł pod talerz; tyłem, tyłem dostał się na brzeg stołu.
A pod stołem siedział kotek i czekał, czy nie spadnie mu coś ze stołu gospodarzy.
Nagle bęc! Coś upadło z trzaskiem tuż koło niego, coś czarnego, wąsatego.
Kotek nie wiedział, że to rak. Myślał, że to wielki czarny karaluch i szturchnął go nosem.
Rak cofnął się.
Kociak poruszył go łapką.
Rak podniósł kleszcze.
Kotek doszedł do wniosku, że nie warto z nim zaczynać, odwrócił się i musnął go-ogonem.
Rak łaps! I ścisnął mu kleszczami koniec ogona.
A kot jak oparzony! Miau! skoczył na krzesło. Mian! z krzesła na stół. Miau! ze stołu na parapet okna. Miau! *;i wypadł na podwórze.
Trzymaj, trzymaj, wściekł się! wołali goście.
Ale kociak jak wicher przebiegł podwórze, skoczył na płot i pomknął do ogrodu. W ogrodzie był staw i kociak na pewno wpadłby do wody, gdyby rak nie otworzył kleszczy i nie puścił jego ogona.
Kociak zawrócił i galopem pobiegł do domu.
Staw był mały, zarośnięty trawą i szuwarem. Mieszkały w nim leniwe, ogoniaste trytony, karasie i ślimaki. Wiodły nudne życie wciąż jedno i to samo. Trytony pływały do góry i w dół, karasie pływały w tył i w przód,
115
ślimaki pełzały po trawie. Jednego dnia szły do góry, drugiego spuszczały się na dół.
Nagle plusnęła woda i jakieś czarne ciało puszczając pęcherze powietrza opuściło się na dno. Natychmiast zebrali się wszyscy, aby na nie popatrzeć. Przypłynęły trytony i karaski, popełzły w dół ślimaki.
I naprawdę było na co spojrzeć! Czarny przybysz był cały zakuty w pancerz od czubków wąsów do czubka ogona. Gładka zbroja obejmowała jego pierś i plecy. Spod twardej przyłbicy na cieniutkich szypułkach wysuwało :,i.; dwoje nieruchomych oczu. Długie, proste wąsy ster-czały naprzód jak piki. Cztery pary cienkich nóg były podobne do widelców, dwa kleszcze wyglądały jak dwie zębate paszcze.
116
Mieszkańcy stawu nigdy w życiu nie widzieli raka
i wszyscy z ciekawością pchali się jak najbliżej. Rak
poruszył się i wszyscy lękliwie odskoczyli trochę dalej.
podniósł przednią nóżkę, schwycił widelcem własne
oko, wyciągnął szypułkę i zaczął ją czyścić.
To było tak zadziwiające, że znowu wszyscy przysunęli i\ do raka, a jeden z karasków potknął się nawet o jego Wijsy.
i .ii. ri i wy ci I go kleszczami i głupi karasek roz-
:<Ś [nilowy.
Kara Le spłoszyły się, rozbiegły, gdzie który mógł. A głodny rak wziął siq spokojnie do jedzenia.
Wygodnie żył sobie rak w stawie. Całymi dniami odpoczywał w szuwarach. Po nocach włóczył się, obmacywał wąsami dno i trawę, chwytał kleszczami leniwe ślimaki.
Trytony i karasie bały się go teraz i nie pozwalały do siebie podchodzić zbyt blisko.*~Ale- wystarczały mu ślimaki, zjadał je wraz z domkiem i tylko pancerz jego twardniał od takiego pożywienia.
Woda w stawie była zgniła, zatęchła. Ciągnęło go w dalszym ciągu tam, gdzie raki zimują.
Pewnego dnia wieczorem spadł deszcz. Lało przez całą noc, a do ranka woda w stawie podniosła się i wystąpiła z brzegów.
Nurt pochwycił raka i wyrzucił ze stawu, uderzył nim
0 jakiś pień, znów pochwycił i strącił do rowu.
Rak ucieszył się, rozwinął szeroki ogon, zaklaskał nim
po wodzie i tyłem, tyłem, tak samo jak pełzał, popłynął.
Ale deszcz przestał padać, rów stał się mniej głęboki
1 było trudno płynąć dalej. Rak zaczął wędrówkę.
117
1
^
Szedł długo. W dzień odpoczywał, a nocą znowu ruszał w drogę. Pierwszy rów zboczył do drugiego, drugi do ;rzeciego, trzeci do czwartego, a rak wciąż idzie i idzie, :ofa się i cofa. W żaden sposób nie mógł nigdzie trafić ani vydostać się ze stu rowów.
Zgłodniały, w dziesiątym dniu podróży zaszył się pod akieś zwalone drzewo i czekał, czy nie ukaże się obok limak lub nie przepłynie ryba albo żaba. Siedzi tak pod miem i słyszy: bul, bul! Coś ciężkiego spadło z brzegu do owu.
Rak widzi, że płynie ku niemu jakiś zwierz z wąsatym yskiem, z krótkimi łapami, wielkości małego kociaka.
Kiedy indziej rak przestraszyłby się i cofnął przed ta-im zwierzęciem. Ale głód to zły doradca. Trzeba czym-olwiek napełnić brzuch. Rak poczekał, aż zwierzę zna izło się tuż obok, i chwycił go kleszczami za tłusty, wło-laty ogon. Myślał, że odetnie go jak nożycami. Ale nic
tego! Zwierzę (a był to szczur wodny) jak nie szarpnie
rak jak z procy wyleciał spod pnia.
Szczur machnął ogonem w drugą stronę trzask! i kle-;cze raka pękły na dwie połowy.
Rak upadł na dno i leży. A szczur popłynął dalej z je-> kleszczami przyczepionymi do ogona. Szczęście je-cze, że nie chwycił raka swoimi strasznymi zębami iwet mocny pancerz by go nie uratował. Idzie rak dalej z jedną parą kleszczy. Znalazł wodorosty i podjadł sobie. Potem wpadł w muł. Zagłębił w nim łapki-widelce i zaczął macać.
118
Lewa tylna łapka namacała robaka i wyciągnęła ;o z mułu. Z łapki do łapki, z łapki do łapki, z łapki do apki podał sobie robaka do pyszczka.
Posilił się i poszedł dalej.
Już cały miesiąc trwała podróż raka po rowach, gdy araz poczuł się źle, tak źle, że nie mógł wędrować dalej, iaczął wiercić ogonem, ryć w mule. Ledwo zdążył wyryć orkę, gdy zaczęło go skręcać z bólu.
Rak liniał. Upadł na plecy, ogon jego to rozkurczał się, 5 kurczył, wąsy drgały. Naraz wyprostował się, pancerz ękł mu na brzuchu i wysunęło się z niego różowawobrą-Dwe ciało. Wtedy rak szarpnął ogonem i wyskoczył pancerza. Martwy, wąsaty pancerz wypadł z norki. Był usty i lekki. Silny prąd wody powlókł go po dnie, uniósł o góry i porwał ze sobą.
W norce z gliny pozostał żywy rak, tak miękki i bez-lny, że nawet ślimak zapewne mógłby go przebić swy-ri delikatnymi różkami.
Dzień za dniem mijał, a rak wciąż leżał bez ruchu. Po-oli ciało jego zaczęło twardnieć i znowu pokrywało się :orstkim pancerzem. Ale teraz pancerz jego nie był :arny, lecz czerwonobrązowy.
I co za cud! Oderwane przez szczura kleszcze zaczęły ybko odrastać na nowo.
Rak wyszedł z norki i z nowymi siłami ruszył w dro-) tam, jadzie raki zimują.
Z rowu do rowu, ze strumyka do strumyka pełzał cierpcy rak. Tancerz jego powoli czerniał...Dni stawały się raz krótsze, padały deszcze; po wodzie pływały lekkie
120
V
iłote łódeczki liście, które opadły z drzew. W nocy voda pokrywała się kruchym lodem.
Strumyk spływał do strumienia, strumień biegł do zeki.
Płynął, płynął strumykami cierpliwy rak. Aż wreszcie vpadł do szerokiej rzeki o gliniastych brzegach.
W stromych brzegach pod wodą piętrzyły się norki, lorki, norki jak gniazda jaskółek w urwisku nad rzeką. ', każdej norki wygląda rak, rusza wąsami, grozi kle-zczami. Całe miasto raków. Ucieszył się rak-podróżnik. Inalazł sobie wolne miejsce i wyrył przytulną, wygodną orkę. Najadł się do syta i ułożył do snu zimowego jak ledźwiedź w barłogu.
Czas był najwyższy. Śnieg już padał i woda zamarzała.
Rak zatkał wejście do nory swoimi wielkimi kleszcza-li. Spróbuj tylko zbliżyć się da niego!
i zasnął.
Tak zimują wszystkie raki.
122
/
IkjĄC, CIETRZEW, NIEDŹWIEDŹ I DZIADZIO
MRÓZ '" :'*:
Złe czasy nastały dla leśnych zwierząt, kiedy szła niedobra jesień. Popłakuje Zając-Bielak w krza-kach:
Zimno mi, Zajusiowi!! Wszystkie liście z krzaków opadły i trawy już nie ma. Gdzie tu się skryć przed złym okiem?! Włożyłem już białe futerko, a ziemia czarna, że aż strach. Każdy z daleka mnie dojrzy.
A Cietrzew siedzi na brzozie i bełkoce:
Wiatr na gałęzi mnie buja, deszcz bez litości rosi, boję się łazić po błocie. Ciężka jest dola moja!
Niedźwiedź zaś pomrukuje:
124
Nic już nie ma w lesie do jedzenia. Dawno bym zasnął w barłogu, ale że ziemia jest naga, zaraz by mnie znaleziono i we śnie zabito.
Przyjdź do nas, Dziadku Mrozie! proszą. Przynieś nam śnieg! przynieś nam zimę!
Dziadek Mróz postękał i przyszedł. Worek śniegu na las wysypał. Wszystko dokoła stało się białe i gładkie. Niedźwiedź powiedział wtedy:
No, to dobrze! Dziękuję ci, Dziadku Mrozie!
Pod kupę chrustu się wpakował, stos cały śniegiem zasypało i nikt nie pozna, że to niedźwiedzie legowisko. A Zając mówi:
125
i
- Dziękuję ci, Dziadku Mrozie! Teraz już nie widać mnie, bielutkiego. Dobry jest twój śnieżek, cieplutki, ale cóż kiedy taki miękki i puszysty, że ślady na nim jak drukowane. Wszędzie je widać. Niech się tylko gdzieś na odpoczynek ułożę, zaraz mnie ktoś znajdzie.
A Cietrzew nawet nie podziękował.
Jaka to tam zima! bełkoce kiedy śniegu tyle? co kurze po kolana, że nawet nie przykrył leżącego po-iana!
Ulitował się nad nim Dziadek Mróz i dalej na las wielkie wory śniegu sypać i mrozu dodawać, aby śnieg stał się sypki.
Na to Cietrzew:
Właśnie o to chodzi..,! i buch z brzozy prosto w śnieg. Tam już ma nocleg. W takiej norce jest mu ciepło i bezpiecznie.
Wtedy odezwał się Zając:
Dziadku Mrozie, cóż ty ze mną wyprawiasz? Myślisz, że mi łatwo po takim śniegu biegać? Po takiej głębinie? Przecież po same uszy w nim się zapadam. Ulituj się nade mną, Zajusiem! Uczyń tak, aby śnieg miał z wierzchu skorupkę!
A Niedźwiedź już nic nie powiedział, bo spał.
Ulitował się Dziadek Mróz nad Zającem i w dzień śnieg zaczął roztapiać. Strumyczki wody popłynęły pod chrust. A nocą dalejże wilgotny śnieg zamrażać! Aż się utworzyła z wierzchu mocna lodowa skorupa.
Wówczas Zając powiedział:
126
Serdeczne dzięki ci, Dziadku Mrozie! Teraz jest wspaniale! Biegnę po skorupie lodowej i w śnieg się nie zapadam! Nawet śladów moich na nim nie widać.
A Niedźwiedź z barłogu wyskoczył i ryknął:
Hej, ty, stary! Po co śnieg roztapiasz i strumyczki do mnie puszczasz? Zmokłem cały!
Obruszył się Dziadek Mróz:
A niechże was! powiada grymaśniki jedne! Wszystkim i tak nie dogodzę. Lepiej już pójdę do domu.
I poszedł.
ZAJĄC, CIETRZEW, NIEDŹWIEDŹ I WIOSNA
Na łabędzich skrzydłach ^przyleciała piękna Wiosna i zaraz gwarno się w lesie zrobiło. Śniegi puściły. popłynęły ze szmerem strumyczki, a lodowe okruchy zadzwoniły w nich jak szkiełka. Wiatr wiosenny szumi w gałęziach. A ptaki? Ptaki świergocą i śpiewają w dzień i w nocy bez chwili spokoju.
Ale Dziadek Mróz jeszcze nie odszedł daleko i wszystko słyszy.
"Czy to tak myśli sobie za moich czasów bywało? Cisza była w lesie i tylko drzewa poskrzypywały. Chyba wszystkim już ten wiosenny hałas dokuczył. Ucieszą się, gdy powrócę!"
Przedostał się nocą do lasu i schował się pod ciemnym świerkiem.
Wkrótce zapłonęła zorza poranna. A tu słyszy Dziadek Iróz, że Zając biegnie po lesie, przytupuje i na cały głos ałasuje.
"Złe czasy dla Zajusia nastały myśli sobie Dzia-zio Mróz. Śniegu prawie wcale już nie ma, ziemia :ara, a on bielutki, każdy go może dojrzeć i złapać. Wiać zupełnie stracił rozum ze strachu!"
Patrzcie! A tu hop! Wyskoczył Zając na ścieżkę. Tylko, i już nie jest biały, lecz szary.
Za Zającem zaś jego towarzysze, takie same szare za-ice. Krzyczą, przytupują, skaczą, jeden przez drugiego.
Dziadek Mróz rozłożył ręce.
- A cóż ta Wiosna wyprawia! Zając z całego lasu )rowadził sobie towarzyszy! I drze się, że aż strach. Ja-ieś skoki wyprawiają, nie czują żadnego lęku!
128
A wesołe zające tuż obok niego pobiegły w podskokach.
Zorza tymczasem płonie coraz jaśniej.
Dziadek Mróz się rozgląda i widzi; że na łące u skraju lasu siedzi Cietrzew, czarny jak węgiel.
"Temu źle musi być teraz! myśli Dziadek Mróz. Przecież on pod moim śniegiem nocował. Teraz śniegu już nie ma, a las jest jeszcze nagi. Gdzież się biedny Cietrzew ukryje, aby mieć trochę spokoju?! Ani na ziemi, ani na drzewie".
A Cietrzew ani myśli się chować. Cieciorki tu do niego na skraj lasu się zlatują, a on pyszni się i puszy przed nimi i dźwięcznym głosem bełkoce:
Czuf-szi! Czuf-szi! Piękne~są czerwone brwi! Ogon wygnę jak kosę, Kręte piórka podniosę!
Inne cietrzewie też do niego przylatują na łączkę, a on do nich zadzierzyście:
Czuf-sza! Czuf-sza! Pilnujcie swego nosa,
Bo się urwie z piórek kosa!
Podskoczył na spotkanie i tak się zwarli, że aż pierze poleciało!
"A cóż ta Wiosna wyprawia! myśli Mróz, Taki spokojny ptak, a bijatykę zaczyna? Ani mowy o spokoju!"
Dzień się już zrobił na dobre Odleciały z łąki cietrzewie.
Opowiadania i bajki 9
129
Idzie sobie Niedźwiedź lasem, a taki chudy...
"Na co ci to przyszło, kudłaczu? myśli Dziade Mróz. Chyba swój barłóg opłakujesz! Spałeś tam sobie spałeś i o głodzie nic nie wiedziałeś!" *
Tymczasem Niedźwiedź przystanął, pazurami wygrzebał jakieś korzonki z ziemi i zaczął je żuć, a z zadowolenia aż chrząka. Widocznie smaczne to były korzonki, słodziutkie.
Dziadek Mróz w głowę się podrapał:
Też dziwy, cudeńka! I ten się z Wiosny cieszy! Nikt po mnie nie płacze. Chyba pójdę i zapytam, czym ich wszystkich tak otumaniła?
Wylazł spod świerku i powlókł się po lesie, aby Wiosnę odszukać. A tu śliczna Wiosna sama mu na spotkanie leci, łabędzimi skrzydłami trzepoce, cała w barwnych kwiatach i słonecznym złocie. I odzywa się do niego głosem fujarki wierzbowej:
Cóż, staruszku? Przyszedłeś popatrzeć na nasze pląsy i pieśni? Czy może chcesz kogoś nastraszyć?
130
t
Ś Właśnie! Nastraszyć...! jęknął Dziadek Mróz. Nawet Zając strachu się wyzbył. I czegoś ty im zadała, że cię wszyscy tak chwalą, że wszyscy głowy potracili?!
Uśmiechnęła się piękna Wiosna.
Sam ich zapytaj, z czego się tak cieszą. Zanuciła pieśń i z tą pieśnią nad las spowity w zieloną
mgiełkę uleciała.
Dziadek Mróz odszukał Zająca:
Czegoś taki rad?
Z Wiosny się, Dziadku, cieszę. Ze słońca, z ciepła, z trawki jedwabistej. Przez całą zimę ani jednego zielonego kiełka nie widziałem, wszystkie osinki ogryzłem, gorzką korę łykałem. A trawka jest smaczna, słodka.
Odszukał Dziadek Mróz Cietrzewia.
Z czegoś taki rad? " "\
Rad, bom skrzydła rozprostował.
Swojej siły popróbował!
Czuf-szi! Czuf-szi!
Mam czerwone, piękne brwi.
Moje piórka lśnią jak skry.
Odszuk.il Dziadek Mróz Niedźwiedzia.
A I Ś z czego tak się cieszysz?
Niedź tydził, łapą zasłonił się i wyszeptał:
7\ u, iiq deizę...
Ocli. .1! Och! A toś mnie ubawił! Dclii ka /. kwiatków się cieszą, a nie takie kudłftCM Bluzki z nich pleść będziesz czy co? .l.i chcesz, worek kwiatów wy-
ypię, całą ziemię nimi pokryję. A wszystkie będą bielut-ie, co do jednego!
I dalej rękawem potrząsać! A z rękawa sypnęły się bie-lchne płateczki śniegu i tyle ich było, że się cała zamieć r powietrzu zakręciła.
Niedźwiedź na to powiada:
- Nie udawaj, stary! Twoje kwiatki są martwe: nie achną ani oczu nie radują. Do zasypywania mogił są tyl-o zdatne! A każdy najmniejszy kwiatek Wiosny-Ślicz-otki radość zwiastuje, każdy powiada o szczęściu. Ty za )bą srogą zimę prowadzisz. A Wiosna piękne lato wiezie. Każdy jej najmniejszy kwiatek miodek w sobie gro-iadzi, każdy latem jagódkę obiecuje.
Umilkł Niedźwiedź i znów się łapą zasłonił.
A my wyszeptał niedźwiedzie, wielkie łakom-suchy jesteśmy! Nawet kiedy zimą w barłogu śpię i nad )bą mam śnieg i lód, przez cały czas jednak słodycze mi ę śnią: miodek i jagódki.
No powiada Dziadek Mróz jeżeli nawet ty, udłaczu, o łakociach marzysz, to ja już nic nie mam do )boty.
Rozgniewał się i tak daleko sobie poszedł, że Zając, Cie-Śzew i Niedźwiedź wkrótce o nim zupełnie zapomnieli.
POMARAŃCZOWE GARDZIÓŁKO
POMARAŃCZOWE GARDZIOŁKO
O TYM,
CO ZOBACZYŁ SKOWRONEK PO POWROCIE ----DO. OJCZYZNY
Wilk już się umył, a Kogucik jeszcze spał, Świtało.
W polu między grudkami chłodnej ziemi przebudził się Skowronek.
Zerwał się na równe nóżki, otrząsnął, rozejrzał i wzbił się w górę.
Poleciał i zaśpiewał. Im wyżej się unosił ku niebu, tym radośniej i dźwięczniej brzmiała jego pieśń.
Wszystko, co widział w dole, wydawało mu się niezwykle godne uwagi, piękne i miłe. Cóż to dziwnego! Przecież to była jego ojczyzna, której nie widział długo, bardzo długo.
Urodził się tu w lecie poprzedniego roku. A już jesienią i. innymi przelotnymi ptakami odleciał w dalekie kraje. Spędził tam w słońcu całą zimę, aż pięć miesięcy! To du-
135
szmat czasu, kiedy ma się całej parady dziesięć mie-;cy. ,
Jest od trzech dni w domu. Przez pierwsze dni oclpo-rwal po trudach podróży, dziś zabrał się do pracy, pracą jego jest śpiew. Skowronek śpiewał:
"Śnieżne pola pode mną. Widnieją na nich czarne i zie-te plamy. Czarne plamy to zorane pola. Zielone pla-r to młoda ruń żyta i pszenicy. Pamiętam, że ludzie jesienią zasiali to żyto i pszenicę, wkrótce potem z ziemi wyjrzała młodziutka, wesoła zie-
. Potem spadł na nią śnieg, a ja odleciałem do obcych
jów.
tfłoda ruń nie zmarzła pod chłodnym śniegiem. Teraz
wu się ukazała i wesoło, równiutko rośnie w górę,
Ta wzgórkach wśród pól rozłożyły się wsie. To nasz
tfioz "Czerwona Iskra". Kołchoźnicy jeszcze się nie
obudzili, ulice jeszcze puste.
'uste są też jeszcze pola: śpią polne zwierzęta i ptaki,
,a dalekim, czarnym lasem widzę złoty skrawek
Lca.
budźcie się, zbudźcie! Wszyscy wstawajcie!
udzi się poranek! Nadchodzi wiosna!"
kowronek zamilkł: na białym polu zobaczył jakąś sza-
lamkę. Plamka poruszała się.
kowronek poleciał na dół, aby zobaczyć, co to takiego.
rzepocąc skrzydełkami zawisł w powietrzu nad samą
iką. O, to przecież Wielkie Stado! Widzę, że moi sąsie-
iwołali walne zebranie.
136
Istotnie, było to Wielkie Stado szarych kuropatw ładnych polnych kogutków i kurek. Trzymały się w zbitej gromadce. Było ich bardzo dużo: może sto albo nawet tysiąc. Skowronek nie umiał liczyć.
Nocowały w śniegu: niektóre z nich otrząsały jeszcze ze skrzydeł sypki, zmarznięty nocą śnieżek.
Jedna kurka, widocznie jakaś starsza, siedziała pośrodku na kępce i donośnie przemawiała.
"O czym tam ona tak rozprawia?" pomyślał Skowronek i opuścił się jeszcze niżej.
Starsza Kurka zaś mówiła tak:
Obudził nas dziś swą pieśnią nasz maleńki przyjaciel Skowronek. A więc naprawdę zaczęła się wiosna. Minęły najcięższe i najgłodniejsze czasy. Wkrótce trzeba
137
i
Izie pomyśleć o gniazdach. Czas już rozstać się nam jystkim.
Czas, czas! zagdakały razem wszystkie kurki, ) dokąd, kto dokąd, kto dokąd?
My w stronę lasu! My za rzeczkę! My na Czerwoną Ugę, my na Kamionkową Górkę! Tam tam. tam i, tam tam! Liedy gdakanie ucichło, starsza Kurka znowu zabrała
Życzę wam wszystkim szczęśliwego lata i pięknych :ląt! Wyhodujcie ich jak najwięcej, a wychowajcie jak epiej! Pamiętajcie, że ta kurka, która przyprowadzi śnią najwięcej młodych, zyska największą sławę. Ta sa przez całą zimę będzie prowadzić Wielkie Stado, szyscy będą jej słuchać. Do widzenia, do widzenia,- do mil
tarsza Kurka nagle podskoczyła wysoko w powietrze, śliwie załopotała skrzydełkami i odleciała hen, da-
r mgnieniu oka wszystkie inne kuropatwy, ile ich tam
sto czy tysiąc podzieliły się na pary, z łopotem, sem i ćwierkaniem rozsypały się na wszystkie strony nęły z oczu.
towronek zmartwił się. Odlecieli tak nagle tacy mili, v.y sąsiedzi! Tak się cieszyli z jego powrotu! Tak we-było w ich zgodnej gromadce...! pamiętał się jednak szybko. Musi przecież obudzić chmiast inne ptaki polne, zwierzęta i wszystkich lu-
138
Prędko, prędziutko zatrzepotał skrzydełkami i jeszcze dźwięczniej zaśpiewał:
"Słońce wstaje! Zbudźcie się, zbudźcie się wszyscy! Wesoło weźcie się do pracy!"
Unosząc się aż pod obłoki zobaczył, jak z wiosek umykają zajączki-złodziejaszki, które zakradły się nocą do sadów, aby pożywić się korą jabłonek. Widział, jak hałaśliwą watahą zleciały z krakaniem na zaorane pola stada czarnych gawronów, które wygrzebywały dziobami robaki z odtajałej ziemi. Widział, jak z domów wychodzą ludzie.
Ludzie odrzucali w tył głowy i, mrużąc w jaskrawym słońcu oczy, starali się wypatrzyć w niebie maleńkiego śpiewaka, -__ .,
Lecz Skowronek zniknął w obłokach. Nad polami pozostała tylko jego pieśń, "pleśń 4;aka dźwięczna i radosna, że ludziom robiło się jasno na duszy i wesoło zabierali się do pracy.
O CZYM
ROZMAWIAŁ SKOWRONEK Z POLNYM KOGUTKIEM
Skowronek pracował przez cały dzień: latał wysoko pod niebem i śpiewał. Śpiewał, aby wiedziano, że wszystko jest w porządku i nic nikomu nie grozi, że nigdzie w pobliżu nie lata zły jastrząb. Śpiewał, aby cieszyły się ptaki polne i zwierzęta. Śpiewał, aby weselej było ludziom przy pwcy,
^ 139
piewał, śpiewał, aż wreszcie zmęczył się. ył już wieczór. Słońce zaszło. Pochowały się gdzieś ystkie zwierzęta i ptaki.
kowronek opuścił się.na zorane pole. Zapragnął przed n pogadać sobie z kimś o tym i o owym. Nie miał to-zyszki.
ostanowił więc, że poleci do sąsiadek-kuropatw. Przy-miał sobie jednak, że rankiem odleciały, foowu zrobiło mu się smutno. Westchnął ciężko i za-i się układać do snu w małym dołku między grudka-podeschłej w ciągu dnia ziemi.
śTagle dobiegł go czyjś znajomy głos. Głos ten przypo-
lał skrzypienie źle nasmarowanej furtki albo ćwierka-
świerszcza, tylko że był silniejszy, głośniejszy. Ktoś
i dźwięcznie i radośnie wymawiał wciąż jedno słowo:
Rob-bak! Rob-bak!
,Oj, przecież to Podkówka! ucieszył się Skowro-l __ To znaczy, że nie wszystkie kuropatwy odle-
ły".
Rob-bak! Rob-bak! - rozlegało się po młodej zyt-
;j runi.
"Też cudak! pomyślał Skowronek. Znalazł jedne-
robaka i krzyczy o tym na cały świat". Wiedział, że głównym pożywieniem kuropatw są ziar-
zbóż i nasionka różnych traw. Robak jest dla nich ymś w rodzaju deseru. Skowronek potrafił znaleźć trawie tyle małych robaczków/ile dusza zapragnie, i co ;k>ń najadał się nimi do syta. Ubawiło go więc to, że są-ad tak się cieszy ze znalezienia jakiegoś robaka.
1W
"No, będę miał przynajmniej z kim pogadać" pomyślał Skowronek i poleciał odszukać sąsiada.
Znalazł go bardzo łatwo: Kogutek siedział na widocznej kępce wśród niziutkiej, zielonej trawki i wciąż się odzywał.-
Jak się masz, Podkówko! zawołał Skowronek podlatując ku niemu. Czyś tu na całe lato pozostał?
Kogutek uprzejmie kiwnął łebkiem:
Tak, tak. Tak postanowiła moja żona, Pomarańczowe Gardziołko. Czy ją znasz? Bardzo mądra kurka. Zobaczysz! Tej zimy na pewno będzie prowadzić Wielkie Stado!
Powiedziawszy to Kogutek wypiął swą błękitnawą * pierś z rysunkiem podkowy o smacznej, czekoladowej barwie. Potem wyeiągnął szyjkę i trzy razy zawołał:
Rob-bak! Rob-bak! Rob-bak!
Gdzież jest ten robak? 'zdziwił się Skowronek. Zjadłeś go?
Podkówka obraził się:
Za kogo mnie masz? Ładny byłby ze mnie Kogutek, gdybym sam robaki zajadał! Odniosłem go naturalnie Pomarańczowemu Gardziołku.
I ona go zjadła?
Zjadła i powiedziała, że bardzo smaczny.
No, to wszystko w porządku. Po cóż więc krzyczysz: "Rob-bak! Rob-bak?"
Nic nie rozumiesz! rozgniewał się Podkówka. Po pierwsze, wcale nie krzyczę, tylko pięknie śpiewam. Po drugie, o czymże tu śpiewać, jak nie o smacznych robakach?
Mały, szary Skowronek dłago mógłby opowiadać, y czym i jak należy śpiewać. Pochodził przecież ze znakomitego rodu śpiewaków, sławionego przez wszystkich. poetów. Nie był jednak pyszny, nie chciał też wcale urazić swego miłego sąsiada Podkówki.
Toteż pośpieszył powiedzieć mu zaraz coś przyj em-
nego:
Znam Pomarańczowe Gardziołko. Jest taka ładna
i delikatna. Jakże się miewa?
Podkówka natychmiast puścił urazę w niepamięć. Wydął pierś, trzy razy dźwięcznie zawołał'. "Rc-b-bak!" i dopiero potem odpowiedział uroczyście:
Bardzo dziękuję! Pomarańczowe Gardziołko czuje się doskonale. Proszę, przyleć odwiedzić nas.
Kiedy będę mógł przylecieć? zapytał Skowronek.
Teraz, widzisz, jestem bardzo zajęty - powiedział Podkówka. W dzień wyszukuję pożywienie dla Pomarańczowego Gardziołka i trzymam przy niej straż, aby nie napadł na nią Lis albo Jastrząb. Wieczorem zaś śpiewam jej piosenki. A tu jeszcze trzeba bić się z...
Podkówka nie skończył, uniósł się wyżej na nóżkach i zaczął wpatrywać się w zieloną ruń.
Czekajże! Czyżby to on znowu...?
Kogutek porwał się z miejsca i niby strzała pomknął tam, gdzie w młodym życie coś się poruszało.
Natychmiast dobiegły stamtąd odgłosy walki: stukanie dzioba o dziób, łopot skrzydeł, szelest żyta. Puch wzbił się ku niebu!
i 42
Po upływie kilku minut nad młodym żytem mignął pstry grzbiecik obcego Kogutka, a Podkóweczka powrócił bardzo nastroszony z błyszczącymi oczkami. Z jego lewego skrzydła sterczało złamane pióro.
Och...! Alem go dziobnął! powiedział opadając na kępkę. Zapamięta sobie teraz...!
- Z kimże to? nieśmiało zapytał Skowronek. Sam nigdy z nikim się nie bił i nawet nie umiał tego robić.
A z sąsiadem, z Brewką! Tu obok, na Kamionkowej Górce mieszka. Głupie kogucisko! Ja mu pokażę,..!
Skowronek znał również Brewkę. Wszystkie kuropatwy mają piękne, czerwone brwi i to nie tylko nad oczami, ale i pod nimi. Brewką miał je szczególnie duże i czerwone. Ś - . - 7 --.
Po co się bijecie? zapytał Skowronek. -W Wielkim Stadzie przyjaźniliścieTsię-przecież z Brewką.
W Wielkim Stadzie to co innego. Teraz on czasem na nasze pole wpada, a ja znów na jego Kamionkową Górkę zajrzę. I jak tu się nie pobić? Przecież jesteśmy kogutami!
Skowronek nie mógł tego zrozumieć: po cóż przyjaciele mają się bić?
Zapytał jednak o co innego: Kiedyż więc mam przyjść?
Ghyba wtedy, gdy Pomarańczowe Gardziołko zacznie pisklęta wysiadywać. Może wówczas odetchnę trochę swobodniej.
A czy prędko macie zamiar uwić gniazdo?
143
- Pomarańczowe Gardziołko mówi tak: "Kiedy na za~ sżonych polach ukażą się ciemne łysiny, a w niebie rwronek zaśpiewa, wówczas Wielkie Stado rozbije się pary i rozleci się na wszystkie strony. Kiedy ludzie ńczą siewy, a żyto ozime dosięgnie człowiekowi do ko-, wówczas nadchodzi czas wicia gniazd". Zobaczysz, ie przytulne gniazdko uwije sobie Pomarańczowe Gar-ołko! Po prostu cudo! Zapamiętasz więc? Kiedy ludzie mczą siew, a żyto wyrośnie człowiekowi do kolan. Już zapamiętałem powiedział Skowronek. Na wno przylecę. No, dobranoc! I poleciał do siebie spać.
O TYM, CO ROBILI LUDZIE, KIEDY ŚNIEG ZNIKNĄŁ Z PÓL,
I JAKIE GNIAZDKO UWIŁO POMARAŃCZOWE GARDZIOŁKO
Skowronek czekał, kiedy już ludzie zaczną i skończą Lać, a żyto urośnie człowiekowi po kolana. Co rano unosił się pod obłoki i śpiewał tam o wszyst-
;im, co widział pod sobą.
Widział, jak z dnia na dzień taje na polach śnieg, jak każdego ranka coraz weselej i mocniej słonko przygrzewa. Widział, jak przyleciały pliszki-łamaczki lodów, smu-łłe ptaszki z kiwającymi się ogonkami, i jak zaraz następnego ranka rzeka złamała swe lody. Gdy tylko śnieg zniknął, ludzie wyjechali w pole z traktorami.
"Teraz zaczną siać!" pomyślał Skowronek.
IM
Omylił się jednak! Ludzie wyjechali nie po to, żeby siać, lecz po to, aby przygotować do siewu zoraną w jesieni ziemię.
Stalowymi zębami drapaczy rozbijali zleżałe grudy, spulchniali ziemię.
Upłynęło tak kilka dni.
Kołchoźnicy zaprzęgli potem konie do wąskich, długich skrzynek z dwoma wielkimi kołami po bokach i pojechali w pola.
Siali przez kilka dni.
Najpierw zasiali len. Siali go po to, aby z jego nasion robić olej lniany, a z łodyg sznurki, nici lniane i płótno.
Skowronek zaś myślał sobie tak: "Sieją len, aby ptaki mogły się w nim wygodnie ukryć!"
Po lnie zasiali kołchoźnicy owies. Owies siali, aby karmić nim konie i robić z jego ziarną^owsiankę dla dzieci.
Po owsie zasiali pszenicę. Pszenicę siali, aby zrobić z niej białą mąkę, a z mąki tej piec smaczne, białe bułki.
Po pszenicy posiali jęczmień. Jęczmień siali, aby robić z niego placki jęczmienne, krupnik i kaszę jęczmienną.
Po jęczmieniu zasiali grykę. Grykę siali po to, by mieć z niej kaszę gryczaną.
Skowronek zaś był pewien, że ludzie sieją owies i pszenicę, i jęczmień, i grykę po to, aby kuropatwy miały ziarno do jedzenia.
Kołchoźnicy zasiali grykę i zjechali z pola.
"No pomyślał Skowronek to już koniec siewu!
Ludzie nie wyjdą już w pole".
Opowiadania i bajki 10
14-5
Omylił się jednak i tym razem: następnego ranka koł-hoźnicy znowu wyszli w pole i na długich równiutkich rzędach zaczęli sadzić ziemniaki.
Wszyscy wiedzą, po co sadzili ziemniaki, jeden tylko skowronek ani rusz nie mógł się tego domyślić.
Tymczasem nadleciały jaskółki, zrobiło się ciepło i ozi-ne żyto wyrosło człowiekowi po kolana. Skowronek zobaczył to, ucieszył się i poleciał na poszukiwanie swego przyjaciela, kogutka Podkówki.
Nie było to teraz takie łatwe, jak miesiąc temu: żyto dokoła tak już wyrosło, że znajomej kępki wcale nie było widać i Skowronek ledwo, ledwo odszukał Podkówkę.
Czy gniazdko gotowe? zapytał zaraz.
Gotowe, gotowe odpowiedział wesoło Podkówka i nawet wszystkie jajka są złożone. A wiesz ile?
Przecież ja liczyć nie umiem powiedział Skowronek.
Powiem szczerze, że i ja zaledwie do dwóch potrafię westchnął Podkówka. Ale myśliwy tędy przechodził, zajrzał do gniazda, policzył jajka i powiedział: "Oho, dwadzieścia cztery! Całe dwa tuziny! Więcej jajek powiada nawet nie miewają szare kuropatwy".
Oj-oj-oj! To bardzo źle! przestraszył się Skowronek. Myśliwy wszystkie jajka zabierze i jajecznicę sobie z nich zrobi.
Co ty pleciesz, co ty pleciesz? Jaką jajecznicę?!. załopotał skrzydełkami Podkówka. Pomarańczowe Gardziołko powiada: "Dobrze, że tx myśliwy. Byle nie vhłopaki!" Mówi, że myśliwy strzec będzie naszego gnia-
zda, aby pisklęta szczęśliwie urosły i stały się tłuste. Dopiero wtedy strzeż się go! Wtedy przyjdzie z psem i bacbi bach! bach...! No, chodźmy, zaprowadzę cię do Pomarańczowego Gardziołka.
Podkówka zeskoczył z kępki i pobiegł tak prędko przez żyto, że Skowronek musiał go dopędzać na skrzydłach.
Gniazdo kuropatw mieściło się wśród żyta we wgłębieniu między dwiema kępkami. Na gnieździe siedziała z nastroszonymi piórkami Pomarańczowe Gardziołko.
Zobaczywszy gościa zeszła z gniazda, przygładziła piórka i powiedziała uprzejmie:
Prosimy, prosimy! Proszę się przypatrzyć naszemu gniazdku. Prawda, jakie przytulne?
W gniazdku tym nie by łomnic szczególnego: coś w rodzaju kobiałki z jajeczkami. Z brzegów wysłane było ku-ropatwim puchem i piórkami. Skowronek widział gniazda znacznie wymyślniejsze.
Odpowiedział jednak uprzejmie:
- Bardzo miłe gniazdeczko.
A jajka? spytała Pomarańczowe Gardziołko. Prawda, jakie śliczne jajeczka?
Jajka istotnie były ładne: takie jak kurze, tylko maleńkie, pięknego, jednolicie żółtozielonego koloru. Było ich wiele, pełna kobiałeczka. A wszystkie leżały ostrymi koniuszkami w dół, bo inaczej nie mogłyby się chyba w gniazdku pomieścić.
Cudo, nie jajeczka! powiedział szczerze Skowronek. - Takie czyste, gładźiutkie, porządne!
Ul
A otoczenie gniazdka jak ci się podoba? ~ zapyta-omarańczowe Gardziołko. Ładnie?
kowronek rozejrzał się dokoła.
ad gniazdkiem, jak zielony namiot, zwisały źdźbła
dego żyta.
Ładnie zgodził się Skowronek. Tylko* że... -
iię zająknął.
Co chcesz powiedzieć? zaniepokoił się Podków-
Czy może nasze gniazdo źle jest ukryte?
Teraz jest dobrze ukryte. Nawet Jastrząb go nie do-seże. Ale przecież ludzie wkrótce zetną żyto. Wtedy sze gniazdo zostanie na otwartej przestrzeni.
Zetną żyto? Podkówka aż skrzydłami zatrzepo-z wrażenia. Czy aby na pewno wiesz o tym?
Słyszałem, jak kołchoźnicy mówili, że będą żąć żyto.
To straszne! jęknął Podkówka. Cóż mamy
bić?!
Ale Pomarańczowe Gardziołko mrugnęła tylko wesoło
i męża:
Nie masz się czego niepokoić ani martwić. To naj-piej ukryte miejsce. Nikt tu nie zajrzy, dopóki nasze Isklęta nie wyklują się z jajeczek. Zakarbuj to sobie a dziobie: pisklęta kuropatw wykluwa-ą się 3 jajeczek wtedy, kiedy żyto
: w i t n i e.
A kiedy ludzie przyjdą je żąć?
Ludzie bądą czekać, aż żyto wyrośnie, wykłosi się, :akwitnie, przekwitnie, zawiążą się ziarna i dojrzeją.
U8
Czyż ci nie mówiłem? ~ zawołał uradowany Podkówka. Widzisz, jaką mam mądrą żonę! Wszystko z góry wie.
To nie ja jestem mądra skromnie odpowiedziała Pomarańczowe Gardziołko. ŚŚ To nasz kuropatwiany kalendarz. Każda nasza kurka umie go na pamięć.
Potem zwróciła się do Skowronka, wyraziła się z uznaniem o jego piosenkach i zaprosiła, by przyszedł zobaczyć, jak się pisklęta będą wykluwać z jajek.
A tu już Przepiórka głośno zawołała z żyta:
Spać pora! Spać pora!
Skowronek pożegnał się z przyjaciółmi i poleciał do domu.
Przed usnięciem starał się sobie przypomnieć słowa Pomarańczowego Gardziołka. "Najpierw żyto wyrośnie, po-tem wykło... nie, wyłoko^. wykłokło..."
Nie mógł ani rusz wymówić tego bardzo mądrego słowa, machnął więc łapką i usnął.
, - ' O TYM,
% ;# JAK PRZYSZEDŁ LIS
^ I JAKIE SIĘ PODKÓWKOM URODZIŁY DZIECI
Skowronek nie mógł się doczekać chwili, kiedy z jajeczek wykluwać się zaczną młode Podkówki. Co ranof przed wzbiciem się w obłoki, uważnie oglądał żyto.
Żyto rosło bardzo prędko i wkrótce doszło do wzrostu najwyższego człowieka. Końce łodyg zgrubiały i napełniały, a potem wysunęły się z nich wąsiki.
149
"o są właśnie kłosy powiedział sobie Skowronek. się nazywa, że żyto wykłoło... nie, wykoło... nie, wy->i-ło się".
Bgo ranka śpiewał wyjątkowo pięknie: rad był, że ży-krótce zakwitnie, a Podkowkom wyklują się pisklęta, poj rżał w dół i zobaczył, że na wszystkich polach ro-już zboża: i jęczmień, i owies, i pszenica; zielenił się len, gryka i nać ziemniaków na długich, równych ;dach.
. w krzakach koło tego pola, gdzie w wysokim życie jdowało się gniazdo Podkówków, zauważył jaskrawy, y paseczek. Spuścił się niżej i wypatrzył, że był to . Lis wyszedł właśnie z krzaków i skradał się po sko-nej łące ku polu kuropatw.
i/Iocno zabiło Skowronkowe serduszko. Nie o siebie* się ał. Był w powietrzu i Lis nic mu złego nie mógł zro-. Ale straszne zwierzę mogło znaleźć gniazdko jego :yjaciół, udusić Pomarańczowe Gardziołko. zniszczyć gniazdko.
Skowronek spuścił się jeszcze niżej i zawołał na całe :dło:
Podkówko! Podkówko! Lis idzie, ratujcie się! Lis podniósł głowę i okropnie zgrzytnął zębami. Sko-onek przestraszył się, ale mimo to krzyczał dalej z ca-I siły:
Ś Pomarańczowe Gardziołko! Uciekajcie, uciekajcie! Lis ruszył prosto do gniazda.
Nagle Ś/. żyta wyskoczył Podkówka. Wyglądał okropnie: 6ra miał nastroszone i jedno skrzydjo wlokło się po eml
Ś&&*Ś'*
"Nieszczęście! r pomyślał Skowronek. - Widocznie go chłopcy kamieniem trafili. Teraz zginie!"
Podkówko! Uciekaj, schowaj się! zawołał.
Ale było za późno: Lis zauważył biednego kogutka i pomknął ku niemu. Kulejąc i podskakując Podkówka uciekł przed nim w bok. Ale jakże mógł uciec od takiego szybkobiegacza!
W trzech skokach Lis znalazł się przy nim i klap! zęby jego szczęknęły tuż koło koguciego ogonka.
Podkówka zebrał wszystkie swe siły i zdążył frunąć tuż przed nosem Lisa. Leciał jednak bardzo źle, przeraźli-
150
151
-,
wie ćwierkał i wkrótce upadł na ziemię, zerwał się i pokuśtykał dalej. Lis rzucił się za nim.
,,N> teraz koniec z biedakiem! pomyślał Skowronek. Lis zapędził go w krzaki i zaraz go tam kłapie".
Skowronek w niczym nie mógł przyjacielowi dopomóc. Nie chciał słyszeć, jak zatrzeszczą w lisich zębach kosteczki kogutka i czym prędzej odleciał.
Upłynęło kilka dni. Żyto zakwitło. Skowronek nie la~ tał w tych dniach nad polem, gdzie gnieździli si^ Podków-kowie- Rozpaczał po utraconym przyjacielu i nie chciał nawet spojrzeć na pole, gdzie leżały rozrzucone, okrwa-wione piórka kogutka.
Siedział kiedyś Skowronek na swym polu i Zajadał robaczki-
Naraz usłyszał łopot skrzydeł i ujrzał Podkówkę, żywego i wesołego. Kogucik usiadł koło niego.
__ Gdzieżeś się podzielał? - zawołał bez przywitania. - Przecież żyto już kwitnie. Szukam cię, szukam...! Lećmy zaraz do nas. Pomarańczowe Gardziołko powiada, że nasze pisklęta zaraz z jajeczek się wyklują.
Skowronek wytrzeszczył na niego oczy.
__Przecież ciebie Lis zjadł powiedział. *. Sam widziałem, jak zapędził cię w krzaki.
__Lis? Mnie?! - zawołał Podkówka. Przecież ja
tylko odciągałem go od naszego gniazda. Umyślnie udawałem chorego, aby go oszukać. Tak go tam w krzakach skołowałem, że drogę na nasze pole zupełnie zgubił. A tobie bardzo dziękuję za to, żeś" uprzedził o niebezpieczeństwie. Gdyby nie ty, nie zobaczylibyśmy naszych piskłą-tek.
<
- Cóż ja... ja tylko zawołałem - zmieszał się Skowronek. Ś Aleś ty chytrusek! Nawet mnie wprowadziłeś w błąd!
Przyjaciele polecieli do Pomarańczowego Gardziołka.
Tsss... Ciszej... ciszej! spotkała ich Kurka, Nie przeszkadzajcie mi słuchać.
Była bardzo przejęta, stała nad gniazdem z pochylonym ku jajkom łebkiem i uważnie się wsłuchiwała. Skowronek i Podkówka stali obok wstrzymując oddech.
Naraz Pomarańczowe Gardziołko szybko, lecz ostrożnie dziobnęła jedno z jajeczek. Odprysnął kawałek skorupki i w tym miejscu z otworu błysnęły dwa czarne pa-cioreczki oczu i ukazał się mokry, nastroszony łebek pi-sklątka.
Matka raz jeszcze dziobnęła i całe pisklątko wyskoczyło z rozbitej skorupki.
Wyszedł, wyszedł! Ś zawołał Podkówka i podskoczył z radości.
Nie krzycz! powiedziała surowo Kurka. Zabieraj zaraz skorupki i wynieś je najdalej od gniazda.
Podkówka wziął w dziób połówkę skorupki i jak strzała pomknął z nią w żyto.
Bardzo prędko powrócił po drugą połówkę, ale w gnieździe zebrała się już przez ten czas cała kupka rozbitych skorup. Skowronek widział, jak jedno po drugim wyklu-wały się z jajek pisklęta. Gdy Pomarańczowe Gardziołko pomagała jednemu, drugie samo już rozbijało skorupkę; i gramoliło się z niej.
153
Wkrótce wszystkie dwadzieścia cztery jajka zostały roz-e i wszystkie dwadzieścia cztery pisklęta wyszły na iat. Były śmieszne, mokre, nastroszone. Pomarańczowe Gardziołko szybko dziobem i łapkami wyrzucała /. gniazda wszystkie skorupki i kazała Pod-Avt sprzątnąć je. Potem zwróciła się do pisklątek, po~ cdziała czule: "Ko-ko-ko! Ko-ko!", cała się nastroszy-rozpostarła skrzydła i zasiadła na gnieździe. Wszystkie i pisklęta natychmiast zniknęły pod nią, niby przykryte elką czapą.
Skowronek zaczął pomagać Podkówce w uporządkowa-i skorupek. Dziobek jednak miał mały, słaby, mógł ęe nosić tylko najlżejsze kawałeczki. Długo tak pracowali obaj z Podkówką, wynosząc skopki w najdalsze krzaki. Nie można ich było pozostawić sko gniazda, bo ludzie czy zwierzęta łatwo odkryliby iazdo.
Praca została wreszcie skończona i mogli odpocząć. Siedli koło gniazda i przyglądali się, jak to tu, to tam od skrzydła Pomarańczowego Gardziołka wysuwały się ikswe dziobki i migotały bystre oczka.
Zadziwiające...! powiedział Skowronek. Do-ero co się urodziły, a takie już są żwawe. I oczkami już ttrzą, i całe ciałko mają pokryte gęstym puchem.
One już mają nawet małe piórka powiedziała durną Kurka. Na skrzydełkach.
Proszę, proszę...! dziwił się Skowronek. U nas, ptaków śpiewających, pisklęta wychodzą z jajek ślepe nagie...! Zaledwie mogą łebek podnieść i dziobek otwo-
yc.
154
- O, zaraz zobaczysz coś jeszcze ciekawszego! - wesoło powiedziała Pomarańczowe Gardziołko. Pozwólcie mi tylko jeszcze trochę ogrzać je swoim ciałem, żeby dobrze obeschły... a zaraz zrobimy tu otwarcie dziecińca.
O TYM,
JAKI PISKLĘTA MIAŁY DZIECINIEC I CO TAM ROBIŁY
Pogadali jeszcze trochę, wreszcie Pomarańczowe Gardziołko spytała:
Ś Podkówko, gdzie tu w pobliżu można znaleźć maleńkie, zielone gąsieniczki i miękkie ślimaczki?
Tutaj, tutaj ub.ok. zakrzątnął się Podkówką o dwa kroki stąd, jeszcze na naszym polu. Już ja to upatrzyłem. "*~~~^_
Nasze dzieci wyjaśniła Kurka - potrzebują przez pierwsze dni najdelikatniejszego pożywienia. Jedzenia ziarnek nauczą się później. Wskaż nam drogę, Podkówko. Pójdziemy za tobą.
A pisklątka? zaniepokoił się Skowronek. Czy mielibyście zostawić same maleństwa?
- Maleństwa pójdą z nami odpowiedziała spokojnie Pomarańczowe Gardziołko. --Spójrzcie tylko.
Ostrożnie zeszła z gniazda i zawołała tkliwym głosem:
Ko-kko! Ko-kko-kko!
I wszystkie dwadzieścia cztery pisklątka stanęły na nóżki, wyskoczyły z gniazda-kobiałki i jak wesołe kulki potoczyły się za matką..
155
Na przedzie szedł Podkówka, za nim Pomarańczowe Sardziolko z pisklętami, a na końcu Skowronek. Pisklą-a popiskiwały, matka mówiła: "ko-kko", a Podkówka Zedł w milczeniu, wypinając błękitną pierś z czekolado-vą podkową i dumnie popatrując na boki.
Po chwili przeszli w takie miejsce, gdzie żyto było -zadkie, a wśród jego źdźbeł wznosiły się kępki.
- Śliczne miejsce! pochwaliła Pomarańczowe Gar-dziołko. Tutaj właśnie założymy dzieciniec.
I zaraz zabrała się razem z Podkówka do wyszukiwania zielonych gąsienic i miękkich ślimaczków.
Skowronek też zapragnął nakarmić pisklęta. Znalazł cztery gąsieniczki i zawołał: Cip-cip-cip, chodźcie tutaj!
Pisklęta skończyły jeść to, co im dali rodzice, i potoczyły się do Skowronka. Patrzą, a gąsienic nie ma! Skowronek zmieszał się i na pewno by poczerwieniał, gdyby nie miał piórek na twarzy. Czekając na pisklęta, jakoś nie-chcący wpakował sobie do dziobka wszystkie cztery gąsienice.
Natomiast i Pomarańczowe Gardziołko, i Podkówka nie połknęli żadnej gąsieniczki, brali tylko każdą w dziob i wkładali ją zręcznie do otwartego dziobka pisklęcia, każdemu po kolei.
Teraz zabierzemy się do nauki - powiedziała Pomarańczowe Gardziołko, kiedy pisklęta już się najadły. Kkokl
156
Każde z dwudziestu czterecli pisklątek zatrzymało się tam, gdzie je zastał krzyk matkX i "wszystkie spojrzały
na nią.
Kkok to znaczy uwaga! ŚŚ powiedziała Pomarańczowe Gardziołko. Teraz zawołam je do siebie i patrzcie... Ko-kko! Ko-ko-kko! Ś zawołała swoim najczulszym głosem i skierowała się do kępek.
Wszystkie dwadzieścia cztery pisklęta potoczyły się za
nią.
Pomarańczowe Gardziołko przeskoczyła przez kępki
i nie zatrzymując się poszła dalej.
Pisklęta dobiegły do kępek i stop! Nie wiedziały, co dalej i obić: kępki wznosiły się przecież przed nimi jak wysokie góry albo jak trzypiętrowe domy.
Starały się wdrapać na stromiznę, ale padały i stacza-' się w dół. Piszczały przy tym tak żałośnie, że dobremu kowronkowi serce się krajało.
Ko-ko-kko! Ko-ko-kko! znowu wezwała je na-.rczywie matka z drugiej strony kępek. Tędy, tędy lodźcie! Za mną!
I nagle wszystkie dwadzieścia cztery pisklątka zatrze-)tały jednocześnie drobniutkimi skrzydełkami, frunęły poleciały. Uniosły się niewysoko nad ziemią, a jednak -zeleciały nad kępkami, potem usiadły prosto na nóżki Dez chwili odpoczynku potoczyły się za Pomarańczowym ardziołkiem.
Skowronek aż dziobek ze zdumienia otworzył. Jakże? opiero co na świat przyszły, a tak wszystko potrafią?!
Ach, jakże macie zdolne dzieci! powiedział Pod-iwce i Pomarańczowemu Gardziołku. Przecież to po Śostu wspaniałe: już latają!
- Tylko troszeczkę - powiedziała Pomarańczowe ardziołko. Daleko nie mogą. Fruną tylko i zaraz sia-iją. Toteż myśliwi nazywają je podlotkami.
U nas, u ptaków śpiewających, pisklęta siedzą gnieździe, póki im skrzydełka nie urosną. Gniazdko jest k dobrze ukryte w trawie, że nawet sokoli wzrok go nie >strzeże. A wy gdzie schowacie swoje pisklęta, gdyby )kół nadleciał?
Wówczas zrobię tak powiedział Podkówka i gło-10 zawołał: Czirr-rik!
Wszystkie dwadzieścia cztery pisklątka od razu pod-lrczyły nóżki i... jakby się pod ziemię zapadły!
Skowronek kręcił łebkiem we wszystkie strony, starając się dostrzec choćby jedno pisklątko: wiedział przecież, że przycupnęły gdzieś tuż przed nim na ziemi. Patrzał, patrzał i nic nie zobaczył.
Hokus-pokus-czirrirokus! --mrugnął ku niemu wesoło Podkówka i naraz zawołał znienacka: Raz, dwa, trzy, czir-ri-ri!
Wszystkie dwadzieścia cztery pisklątka zerwały się na nóżki i nagle stały się znowu widoczne. Skowronek wydał okrzyk podziwu:
To mi dopiero sztuka!
Kiedy zaś nadszedł wieczór i Podkówkowie poprowadzili dzieci, aby je do snu ułożyć, Pomarańczowe Gar-dziołko powiedziała Skowronkowi:
Dopóki ludzie nie skończą siana kosić, zawsze można nas znaleźć albo w gnieździe^ałho też w dziecińcu. A kiedy żyto będzie miało już ziarna i ludzie przyjdą je żąć, proszę nas szukać tam, gdzie rośnie len. Tam właśnie otworzymy dla naszych dzieci szkołę pierwszego stopnia.
O TYM,
JAK JASTRZĄB PRZYLECIAŁ NA POLA I CO ZA NIESZCZĘŚCIE ZDARZYŁO SIĘ NA KAMIONKOWEJ GÓRCE -
Nadszedł środek lata. Wszystkie zwierzęta i ptaki hodowały już dzieci.
Na pola co dzień zaglądali drapieżnicy.
Skowronek jak dawniej wzbijał się rankiem pod obłoki i śpiewał. Teraz jednak często zdarzało mu się przerywać
159
ew i lecieć, aby uprzedzić znajomych o jakimś niefoez-
czeństwie.
Przyjaciół i znajomych miał pełne pola. Skowronek ze
zystkimi żył w zgodzie i wszyscy go lubili. On sam zaś
bardziej lubił swych przyjaciół Podkówków. Najeżę-
ej zaś latał nad polem, gdzie się znajdowało gniazdo
marańczowego Gardziołka.
Latał hen, na wysokościach, a bacznie wypatrywał, czy
gdzie jaki drapieżnik nie zjawia. 3łońce już wzeszło i z dalekiego lasu, zza rzeki zbliżał
właśnie błękitnawobiały Błotniak. Łeb miał okrągły : kot i nos haczykowaty. Leciał nisko, niziutko nad zie-Lym żytem i patrzył, a wypatrywał, czy nie mignie zieś jakiś ptaszek albo myszka. Zatrzymywał się często locie, jak motyl unosił skrzydła nad grzbietem i zawi-
w powietrzu, wpatrując się w jakieś jedno miejsce.
Właśnie Myszka smyrgnęła teraz przed nim do swej rki. Błotniak postanowił czekać, aż Myszka wysunie lorki nos. Niech no tylko wysunie, a Błotniak natych-ast złoży skrzydła, jak kamień spadnie w dół i capnie yszkę w pazury!
Skowronek mknie już jednak ze swych wyżyn i krzyk-wszy w locie Podkówkom: "Błotniak przyleciał!", spie-y dalej ku norce i ostrzega Myszkę:
Nie wysuwaj nosa! Nie wysuwaj nosa z norki! Podkówka zaś wydaje rozkaz swoim podlotkom:
Czirr-rik!
A pisklątka natychmiast podkurczają łapki i stają się niewidzialne.
Myszka także słyszy Skowronka i, drżąc ze strachu, jeszcze głębiej chowa się do norki.
Błotniak odlatuje nie złapawszy nikogo.
Co dzień przylatywali z dalekiego lasu czarna Kania 2 wycięciem na długim ogonie i brunatny Myszołów. Krążyli nad polami wypatrując zdobyczy. Ich szpony gotowe są zawsze do schwytania nieostrożnej myszki czy pisklątka. Od samego jednak ranka do południa, a potem w godzinę po południu, Skowronek trzyma na niebie straż. Wszystkie polne ptaki i zwierzęta są wówczas spokojne: dobrego mają stróża.
W południe zaś drapieżnicy odlatują nad rzekę, do wodopoju. Wówczas Skowronek też spuszcza się na ziemię, aby się czymś pożywić i z pół godzinkijzdrzemnąć po obiedzie. Na polach następuje "martwa godzina" godzina snu i odpoczynku.
Może wszystko przeszłoby szczęśliwie, wszystkie zwierzęce dzieci byłyby całe, a pisklątka kuropatw wyrosłyby spokojnie, gdyby na nieszczęście nie zawitała na pola Szara Jastrzębica.
H| małych zwierzątek i ptaków straszny jest i Błot-niak, i Kania, i Myszołów.
Jeszcze straszniejszy jest jednak nieduży Szary Ja-strząb-Gołębiarz ptak-kot. Najtrudniej ukryć się przed jego nielitościwymi, żółtymi oczami. Nie uratują tu ani zwinne nogi, ani lotne skrzydła.
Opowiadania i bajki 11
161
Ale najstraszniejsza jest jego żona Jastrzębica. Jest większa i silniejsza od Jastrzębia. Schwytanie dorosłej lawet kuropatwy jest dla niej drobnostką.
Jastrzębica nie krążyła nad polami na oczach wszystkich jak Błotniak czy Myszołów. Przemknęła tylko nad :ytem i zniknęła gdzieś za Kamionkową Górką.
Skowronek zawołał z góry:
Jastrzębica! Ratujcie się! i umilkł.
Sam nie wiedział, gdzie się podziała; nie zdążył za~ aważyć.
Na Kamionkowej Górce rosną gęste krzaki, a nad nimi wznoszą się ku niebu dwie wysokie osiny. Jedna sucha, druga zaś wygląda jak zielona, okrągła wieża. Kania i Myszołów po dłuższym locie często przysiadali na suchej osinie. Mieli stąd dobry widok na wszystko, co się dokoła aa polach działo.
Widzieli wszystko, ale i ich było dobrze widać. Dopóki taki drapieżnik siedział na suchej osinie, żadna mysz nosa z norki nie wysunęła, żaden ptak z krzaków i ze zboża się nie wychylił.
A tu Jastrzębica przemknęła nad głowami i już jej nie ma! Nikt nie siedzi na suchej osinie. Nikt nie krąży nad polami. Skowronek znów zaśpiewał spokojnie na fl| kościach.
A polna zwierzyna wylazła z norek; z niedostrzegalnych kryjówek wśród krzaków, w zbożach, między kępkami
Skowronek widzi z wysokości: oto spod krzaka wychodzi /Pajączek, staje na tylnych łapkach, ^rozgląda się, strzy-
162
że uszami. Nie ma nic; wszędzie spokój. Opada na przednie łapki i szczypie trawę.
Pomiędzy kępkami trawy poczęły przebiegać myszki.
Podkówka z Pomarańczowym Gardziołkiem przyprowadzili swoje pisklęta do samej Kamionkowej Górki.
Cóż tam robią? Po prostu uczą swe dzieci dziobać ziarenka! Podkówka dziobnie kilka razy ziemię i coś tam powie, a wszystkie dwadzieścia cztery pisklęta biegną do niego co sił w nóżkach i króciutkimi dziobkami śmiesznie dziobią ziemię.
Tam, na samej górce, koło dwóch osin, ulokowali się sąsiedzi Podkówków, rodzina Brewków. Brewka, jego kurka Błękitny Dziobek i ich dziatki, pisklątka-niebo-żątka. Ś_- -_
Wszystko to widzi Skowronek, ale widzi to jeszcze ktoś inny, ktoś, kto się ukrył w wysokiej zielonej osinie jak w wieży. A kto się tam kryje tego nie widzi ani Skowronek, ani żadne z polnych zwierząt czy ptaków.
,,Zaraz znowu Podkówka pobije się z Brewką myśli Skowronek. Oto już się spostrzegli, już się nastroszyli, już się rozindyczyli... Nie, jakoś się nie biją. Widocznie minął już okres walk. Tylko Pomarańczowe Gardziołko zawróciła do żyta i zabrała swoje dzieci. I Błękitny Dziobek także... Oj...!"
Niby szara błyskawica spadła z góry Jastrzębica z zielonej osiny. A w szponach jej zadrgała kurka Błękitny Dziobek, aż puch poleciał nad krzakami.
Czirr-rik! krzyknął przeraźliwie Podkówka.
1
A więc i on dostrzegł Jastrzębicę. Cała rodzina Podków-ów znikła w życie. Tymczasem Brewka zupełnie stracił łowę. Powinien był także zawołać "czirr-rik!" i ratować ię wraz z pisklętami ucieczką w krzaki, tymczasem wierknął tylko przestraszony i zaczął uciekać tak, jak dedyś Podkówka przed Lisem; udawał skaleczonego.
Ach, jakiż to głupi, bardzo głupi kogutek! Jastrzębica ;o nie Lis! Czyż mogą uratować przed nią krótkie, kuro-ijatwiane skrzydełka?!
Jastrzębica rzuciła martwą kurkę i dalejże za nim! Ude-tzyła Brewkę w grzbiet i razem z nim spadła w krzaki.
A pisklątka-niebożątka Brewków zostały zupełnymi uerotami bez ojca i matki.
CZEGO
UCZYŁY SIĘ PISKLĘTA W SZKOLE PIERWSZEGO STOPNIA
Jastrzębica zjadła na miejscu kogutka Brewkę^ a kurkę Błękitny Dziobek zaniosła do lasu swoim żarłocznym ja-strząbkom na obiad.
Skowronek poleciał do Podkówków.
Czy widziałeś? przywitała go zapytaniem Pomarańczowe Gardziołko. Straszne, straszne! Biedne maleństwa Brewków, nieszczęsne sierotki... chodźmy prędzej, odszukajmy je.
Pobiegła tak szybko, że pisklęta musiały co chwila pod-fruwać, aby za nią nadążyć.
Na Kamionkowej Górce zatezy_mała się i głośno zawołała: ^ - Ko-kko- Ko-kko! Nikt jej nie odpowiedział.
Ach, biedne, biedne maleństwa! powiedziała Pomarańczowe Gardziołko. Tak się przestraszyły, że nie mają odwagi skoczyć na nóżki.
Zawołała po raz drugi.
Znów nikt się nie odezwał.
Zawołała po raz trzeci i nagle dokoła, ze wszystkich stron, jak spod ziemi, wyrosły małe Brewki i z piskiem potoczyły się ku niej.
Pomarańczowe Gardziołko nastroszyła piórka i zagarnęła pod swe skrzydła wszystkie maleństwa swoje i Brewków.
165
Takie mnóstwo piskląt nie mogło się jednak zmieścić od jej skrzydłami. Jedno właziło na drugie, potrącało, chało się, kopało, i to jedno, to drugie, wywracając ko-iołki, wytaczało się na zewnątrz. Pomarańczowe Gar-ziołko natychmiast jednak delikatnie zapędzała je z powrotem w ciepło swych skrzydeł.
Niech mi kto teraz ośmieli się powiedzieć zawo-iła wyzywająco że to nie są moje dzieci!
Skowronek pomyślał sobie: "Bo i racja! Wszystkie ma-sństwa podobne są do siebie jak dwie krople wody. Niech unie na patelni usmażą, jeżeli rozróżnię, które z nich są Srewki, a które Podkówki. Sądzę, że nawet Pomarańczowe Gardziołko też ich nie rozróżni".
Głośno zaś dodał:
Czyżbyście chcieli je usynowić? Przecież swoich łość...
Milcz, milcz! przerwał mu Podkówka. Jeżeli ;ak powiedziała Pomarańczowe Gardziołko tak się stać nusi. Sierotki nie mogą zginąć pozbawione opieki!
Tu nagle coś załaskotało Skowronka w gardziołku, a w oczach zrobiło mu się mokro Tak się tego zawstydził, że niepostrzeżenie umknął w krzaki, odleciał od przyjaciół i długo im się nie pokazywał.
Pewnego ranka, wzniósłszy się bardzo wysoko, zobaczył Skowronek, że kołchoźnicy wyjechali w pole na żółtej maszynie. Maszyna miała z prawej strony cztery dre-
166
-wniane skrzydła z zębami jak grabie, a u dołu podstawkę w kształcie połowy talerza. Po lewej stronie siedział człowiek i kierował maszyną.
Człowiek skierował maszynę w pole żyta, gdzie mieszkali Podkówkowie. Maszyna machnęła skrzydłami i Skowronek pomyślał, że zaraz uniesie się i poleci.
Maszyna jednak nie uniosła się i nie poleciała. Z jej prawej strony zaczęło padać na talerz wysokie żyto, które następnie spełzało z talerza i kładło się równymi rzędami na ziemię. Za maszyną szły kołchoźnice i wiązały zaraz w snopy spadające żyto.
Skowronek domyślił się: "Aha, ta maszyna to jest żniwiarka! Kołchoźnicy, zaczęli żąć żyto. Teraz więc kuro-patwy-podlotki przeszły do następnej klasy. Trzeba zobaczyć, czego je tam uczą"7~"-~^ _
Zgodnie z tym, co mówiła Pomarańczowe Gardziołko, Skowronek znalazł teraz Podkówków w lnie. Zabierali się właśnie do udzielania dzieciom lekcji. Skowronek zdziwił się, że dzieci tak bardzo urosły w ciągu kilku dni. Zamiast delikatnego puchu miały już piórka.
Sam Podkówka wgramolił się na kępkę, a wszystkie czterdzieści cztery pisklęta pod kierunkiem Pomarańczowego Gardziołka ulokowały się niżej półkolem.
Kkok! powiedział Podkówka. Uwaga!
I zaczął mówić podlotkom o korzyściach, jakie daje kuropatwom wykształcenie.
Z wykształceniem mówił młoda kuropatwa nigdzie nie zginie.
167
Podkówka mówił długo i Skowronek widział, że pi-lęta jedno po drugim przymykały oczki i zasypiały.
Jak się uchronić przed wrogami mówił Podków- przed myśliwymi, chłopakami, drapieżnymi zwie-
^tami i ptakami oto jest pytanie! W tej klasie nauczy-i się, jak należy postępować na ziemi, a w następnych isach jak zachowywać się w powietrzu. My, kuro-twy, jesteśmy ptakami przebywającymi przeważnie na. :mi. Unosimy się w powietrze dopiero wtedy, kiedy *óg nadepnie nam na ogon. Tu Podkówka przeszedł do przykładów z życia:
Powiedzmy, że zbliża się do nas człowiek... powiedz-y sobie chłopak. Co przede wszystkim zrobimy?
Nikt mu nie odpowiedział na to pytanie. Wszystkie terdzieści cztery pisklęta mocno spały. Podkówka nie zauważył tego i ciągnął dalej:
Przede wszystkim ja albo Pomarańczowe Gardzioł-i dajemy cichutko rozkaz: ,,Kkok! Uwaga!" Wiecie już, przy tym słowie wszystkie zwracacie się ku nam i uwa-cie, co my robimy.
"Mógł tego wcale nie mówić" pomyślał Skowronek, > jak tylko Podkówka powiedział "Kkok!", wszystkie terdzieści cztery mocno śpiące pisklątka naraz się obu-:iły i zwróciły ku niemu dzióbki.
Mówię "kkok!" ciągnął dalej Podkówka orzyczajam się, to jest podkurczam nóżki i mocno przy-tlam się do ziemi. O, tak!
Podkurczył nóżki i wszystkie czterdzieści cztery pi-;lątka zrobiły to samo.
168
Tak... Leżymy więc zaczajone i przez cały czas bacznie patrzymy na to, co robi chłopak. Chłopiec idzie prosto na nas. Wówczas ledwo dosłyszalnie wydaję rozkaz: "Terk!" i wszyscy zrywamy się na nóżki...
Tu skoczył Podkówka, a za nim czterdzieści cztery ma-ieńkie kuropatwy.
...Wyciągamy się w ten sposób...
Podkówka wyciągnął szyjkę naprzód i ku górze, całe jego ciało również się wydłużyło, wskutek czego stał się podobny do buteleczki na cienkich nóżkach. Pisklęta jednak, mimo że się bardzo wyciągały, pozostały podobne do małych baloników na krótkich nóżkach.
...i zmykąmy__przykrywając się trawą zakończył Podkówka.
Buteleczka nagle zbiegła szybko z kępki w len i zginęła w nim. Czterdzieści cztery baloniki potoczyły się za> nią, a cały len zakołysał się dokoła.
Podkówka natychmiast wyfrunął z lnu i znowu zasiadł na kępce. Pisklęta też powróciły.
Taka robota jest do niczego! powiedział Podkówka. Czyż to tak się ucieka? Tam gdzieście biegły cały len się zakołysał. Chłopak zaraz złapie kij czy kamień i ciśnie w was. Trzeba się nauczyć biegać wśród trawy tak, aby nie potrącić ani jednego źdźbła. Popatrzcie tylko...
Znowu zamienił się w buteleczkę na nóżkach i potoczy! się w len. Gęsty, zielony łan zamknął się nad nim jak woda nad nurkującym i nigdzie nie poruszyła się żadna łodyga.
169
- Nadzwyc2ajne! _ powiedział głośno Skowronek. nusiuiy ^ługo sję uczyć, dzieci, żeby tak zręcz-o biegać!
'odkówka Po^r6cił zupełnie z innej strony niż ta. którą pobiegł, i powiedział:
Zapamiętaj cje ^ez sobie, że nie należy uciekać pro-) przed siebie, iecz koniecznie zmieniać kierunek zyg-
- na prawo, na lewo, na prawo i naprzód. Po-tórzmy to!
Tymczasem Skowronek zgłodniał i przestał się przy-ądać tej nauce biegania.
Ja tylko ną chwilkę zwrócił się do Pomarańczowo Gardziołką j poleciał na poszukiwanie gąsienic. W niezżętym LyCie znalazł ich wiele i to takich smacz-'ch, ze zapomnij 0 całym świecie. Do Podkowkó^ wrócił dopiero wieczorem. Przepiórki 3łały już w życie. ;)pora spac; pora spać!", a Pomarań-owe Gardziołł^ układała dzieci do snu. Jesteście jUz ^uie mówiła małym kuropatew-m * teraz j^je będziecie już sypiać pod moimi skrzy-ami. Od dnia dzisiejszego uczcie się spać tak, jak sypia-dorosłe kuropatwy-
'omarańczow^ Gardziołko położyła się na ziemi, a ma-m kazała zebrąć się dokoła siebie. Pisklątka uło^yjy się Wszystkimi czterdziestoma czte-ma dziobkami do żrodka d0 Pomarańczowego Gardzioł-, a ogonkami ^a zewnątrz.
- Nie tak, nie tak! " pouczał Podkówka. Czyż DŻna zasypiać ogonem do wroga? Do wroga należy zaw-
110
sze zwracać się dziobem. A wrogowie są dokoła nas. Połóżcie się odwrotnie: ogonki od wewnątrz koła, a dziobki na zewnątrz. O, tak. Teraz z jakiejkolwiek strony wróg się zbliży, zawsze któreś z was na pewno go zauważy.
Skowronek powiedział wszystkim dobranoc i wzniósł się w powietrze. Z góry jeszcze raz spojrzał na Podków-ków. Wydało mu się, że wśród zielonego lnu leży na ziemi duża, pstra wielo-wieloramienna gwiazda.
O TYM,
JAK PRZYSZEDŁ W POLA MYŚLIWY
Z WIELKIM RUDYM PSEM
I CZYM SIĘ TO SKOŃCZYŁO
Przed pożegnaniem Pomarańczowe Gardziołko powiedziała Skowronkowi:
Kiedy ludzie zbiorą żyto i wyrwą cały len, wówczas szukaj nas w jęczmieniu. Kiedy zaczną żąć jęczmień -wówczas przejdziemy do pszenicy. Kiedy się wezmą do pszenicy, ukryjemy się w owsie, a z owsa w grykę, Proszę to sobie dobrze zapamiętać, a zawsze łatwo nas znajdziesz.
Żyta jednak było na polach dużo i nie tak szybko je zebrano. Kołchoźnice wiązały kłosy w snopki, a ze snopów ustawiano kopy. Wkrótce żytnie pola stały się podobne do szachownic, na których regularnymi rzędami rozstawiono pionki do gry.
Dopóki jedni kołchoźnicy żeli żyto, inni wiązali wyrwany len.
111
a pola przyleciały drapieżne ptaki: błotniaki. myszo-', małe sokoły, pustułki i kobuzy. Usadawiały się na :ach, aby odpocząć, upatrywały pisklęta i myszy, ja-lrki i koniki polne.
:owronek coraz rzadziej unosił się teraz w obłoki, co-nniej śpiewał.
e wszystkich spokrewnionych z nim rodzinach sko-Lków podrastały właśnie pisklęta. Musiał więc nasz gronek pomagać krewniakom uczyć dzieci latania, ukiwania gąsienic, ukrywania się przed drapieżni-. Gdzie mu tam w głowie pieśni! jłchoźnicy zżęli wreszcie całe żyto i wyrwali len, ^stkie pola żyta i lnu wyglądały teraz jak szachowni-
owronek słyszał teraz głośne strzały to za rzeką, to ziorem. Chodził tam Myśliwy z dużym rudym psem, lał do cietrzewi i innej dziczyzny. Strzelba jego iała tak strasznie, że Skowronek starał się odlatywać taj dalej.
razu pewnego Skowronek zobaczył, że Myśliwy ował się w pola. Szedł po żytnim ściernisku, a rudy kręcił się przed nim od strony prawej do lewej i od
do prawej, dopóki nie dobiegł do pola jęczmienia,
stanął jak wryty, ze sztywnym ogonem i z podgię-zednią łapą. Myśliwy skierował się ku niemu.
Ojej, co to będzie! jęknął Skowronek. Prze-tam w jęczmieniu mieszkają teraz Podkówkowie! :ież całe żyto jest już zżęte, a len wyrwany!
I pomknął ku polu jęczmienia.
Myśliwy podszedł już do rudego psa. Pies dalej stał nieruchomo i tylko jednym okiem zezował ku swemu panu.
Pięknie wystawiasz powiedział Myśliwy, zdjął z ramienia dwururkę i odwiódł oba kurki. Sygnał, naprzód!
Rudy pies ostrożnie, na samych palcach, ruszył pomału, pomalutku.
Skowronek był już nad Myśliwym i zawisł nad nim w powietrzu, nie mając sił krzyknąć ze strachu.
173
172
f
Rudy Sygnał szedł ostrożnie naprzód. Myśliwy kierował się za nim.
Skowronek zaś myślał sobie: ,,Zaraz, tylko patrzeć, wyskoczą Podkówkowie".
Sygnał jednak szedł wciąż naprzód, skręcał to w prawo, to w lewo, a kuropatwy nie wylatywały.
Na pewno Cietrzew jest w jęczmieniu powiedział Myśliwy. Stary kogut. One często piechotą uciekają przed psami. Naprzód, Sygnał!
Sygnał przeszedł jeszcze kilka kroków i znowu stanął z wyprostowanym ogonem i podwiniętą łapą.
Myśliwy podniósł strzelbę i wydał rozkaz:
- No, naprzód!
"To już zaraz, zaraz!" myślał Skowronek i serce mu zamarło.
Naprzód, Sygnał! zawołał Myśliwy.
Rudy pies rzucił się naprzód i nagle z hałasem i cier-kaniem prysnęła z jęczmienia cała liczna rodzina Pod-kówków.
Myśliwy przyłożył broń do ramienia i...
Skowronek zmrużył oczy ze strachu.
Nie usłyszał jednak wystrzałów.
Otworzył więc oczy. Myśliwy wieszał już broń na ramieniu.
Kuropatwy! powiedział głośno. Dobrze, żem
się powstrzymał. Dotąd nie mogę zapomnieć, jak tam, za
- pamiętasz, Sygnał? -*Ś zastrzeliłem kurkę.
174
Na pewno cały wyląg zginął: sam kogutek nie może upilnować wszystkich pisklątek. Sygnał, do nogi!
Sygnał spojrzał zdumiony na swego pana. Pies wytropił zwierzynę, wystawił ją panu na rozkaz, a pan nie strzelał i teraz woła go do odwrotu.
Myśliwy zawrócił już i wyszedł z pola jęczmienia. Sygnał pobiegł za nim.
Skowronek widział, jak Podkówkowie spuścili się na drugim końcu pola, i odszukał ich tam prędko.
A to szczęście! zawołał do Pomarańczowego Gardziołka. Wszystko widziałem i tak się bałem, tak
bardzo się bałem!
Dlaczego? zdziwiła się Pomarańczowe Gar-dziołko. Ja prawie wcale się nie bałam. Przecież prawo myśliwskie pozwala strzelać do nas, szarych kuropatw, dopiero wtedy, kiedy opustoszeją wszystkie pola zbóż i kołchoźnicy zabiorą się do kopania ziemniaków. Ten Myśliwy poluje teraz na cietrzewie i kaczki, a nas
tymczasem nie rusza.
~ Sam przecież mówił gorąco zaprzeczył Skowronek że w tych dniach zabił kuropatwę za jeziorem. Biedne pisklęta zginą wszystkie pod opieką samego kogutka!
To już przesada! przerwał im Podkówka. Zaraz miałyby zginąć! O, poznajcie się, proszę: kogutek
Zajeziorek.
Dopiero teraz zauważył Skowronek, że obok Pomarańczowego Gardziołka i Podkówki siedzi jeszcze jeden dorosły kogutek.
175
Kogutek kiwnął mu łebkiem i powiedział:
To prawda, że byłoby mi trudno upilnować same-iu pisklęta od czasu, jak zginęła żona. Ale przyprowa-ziłem je tutaj, do dobrych sąsiadów, do Podkówków. rzyjęli mnie z całą rodzinką. Teraz,we trójkę opiekuje-ly się dziećmi. Widzicie, jak wiele ich mamy?
Wskazał dziobkiem na całe stado maleńkich kuropate-ek w jęczmieniu.
Skowronek od razu poznał wśród nich nowych wycho-anków Pomarańczowego Gardziołka. Dzieci Zajeziorka fly maleńkie, znacznie mniejsze niż Podkówkowie Brewkowie.
Dlaczego dzieci twoje spytał zdziwiony są kie... nieduże?
Ach odpowiedział Zajeziorek tyle mamy eszczęść w tym roku! Na początku roku moja żona uwi-
gniazdo, złożyła jaika i kilka już dni wysiadywała je. araz przyszli chłopcy i zniszczyli nasze gniazdo. Wszy-kie jajeczka przepadły...
Oj, jakie zmartwienie! westchnął Skowronek.
Tak. Żona musiała wić nowe gniazdo, składać no-e jajka i znowu je wysiadywać. Dlatego dzieci później ? wykluły. Maleńkie są jeszcze.
To nic, podrosną! powiedziała serdecznym tonem ^marańczowe Gardziołko. Wszystkie urosną.
A Skowronkowi znowu coś załaskotało w gardziołku, k wtedy, kiedy Pomarańczowe Gardziołko przygarnę-pod swoją opiekę sierotki Brewków. "
ił! Ii
( Podków-
O TYM,
JAKI SPOSÓB ZNALAZŁA POMARAŃCZOWE
GARDZIOŁKO, KIEDY OPUSTOSZAŁY POLA ZBÓŻ
I KOŁCHOŹNICY ZABRALI SIĘ DO KOPANIA
ZIEMNIAKÓW
2yto wyschło w kopach i kołchoźnicy ustawili je w stogi wlelkifl jak domy.
Kopy lnu zwieziono do stodoły, omłócono sif_/ \od-leziono z powrotem na ->le. Rozesłano f .^ ''U
gotnych wgłębieniach. Wszystkie wkl< ^ **<Ś
1111. V I toc i stymi deseczkami. Pola '^ waty :.n; coraz bardziej pustf\ P
ni inne miejsca.
Kiedy kołchoźnicy zżęli jęczmień, kowie pr/enieślT się do pszep^ey, 7żąto "* ińicę, a Pod-i owkowie powędrowali do owsa. Zżęto owies, a Podkówkowie poszli w grykę. '"-
Myśliwy nie przychodził już na pula i Skowronek przestał o nim myśleć.
Miał teraz jeszcze więcej spraw na głowie. Zbliżała się jetien i wiele ptaków przelotnych przygotowywało się do ; 'i u 11 u. y w dalekie kraje. Myśleli już o tym wszyscy krew-
rnnka.
1'iii i gromadziły się w stada na zżętych polach, razem
pożywienia, razem przelatywały z miejsca na
niej C przyzwyczajały swoje dzieci do długich przelo-
ildch wzlotów.
.vi i .iul. żył teraz w stadzie.
Coi były zimne wiatry, coraz częściej pada-
ły dero
Opowiadania i bajki 12
177
Kołchoźnicy sprzątnęli już gryką. Podkówkowie przenieśli się nad rzeczkę, na pola ziem-aków. Skowronek widział, jak biegają tam między dłu-mi, wysokimi grzędami niby w wąskich uliczkach. Wi-ział, jak podrastająca młodzież uczy się latać Na ko-lendę Podkówki całe stado podrywało się i leciało na-rzód. Rozlegała się nowa komenda i całe stado ostro awracało w powietrzu, leciało z powrotem, potem naraz rzestawało machać skrzydełkami i płynnie opadało 7 krzaki czy w kartofle.
Taki ostry skręt w locie uważany był przez kuropatwy a najtrudniejszą sztukę.
Kiedyś wczesnym rankiem leciał Skowronek ze swym
tadem nad wioską.
Z chaty na skraju wsi wyszedł Myśliwy.
Skowronek zaniepokoił się, odłączył od stada i opuścił się niżej.
Myśliwy mówił na głos do siebie:
A więc mamy już piętnasty września. Dziś rozpoczyna się sezon polowań na szare kuropatwy. No, cóż, trzeba ruszać w pole.
Rudy Sygnał cieszył się, że idzie na polowanie. Tańczył przed panem na tylnych łapach, merdał ogonem
i szczekał głośno.
Skowronek nie mógł tracić z oczu swego stada. Zmartwiony poleciał, aby je dopędzić.
Myślał sobie: "Kiedy zobaezę teraz Podkówków, nie będą mieli już takiego stada. Myśliwy wystrzela im połowę!"
Rozmyślania o przyjaciołach nie dawały mu spokoju*
178
Stado uniosło się wysoko do góry, a potem spuściło się niżej. Poleciało daleko za las, zatoczyło wielkie koło i pod wieczór powróciło na rodzinne pola.
Skowronek przełknął naprędce kilka robaczków i poleciał ku rzece, na kartoflisko.
Tam już płonęły ogniska i kołchoźnicy pracowali całymi rodzinami. Mieli w rękach białe, świeżo wystrugane łopatki podobne do wioseł. Kołchoźnicy wykopywali nimi ziemniaki i składali do worków. Usmolone węglem dzieci piekły ziemniaki w popiele ognisk i zjadały je na miejscu. Podkówków nie było w kartoflisku. Z przeciwległego brzegu rzeczki płynął łódką Myśliwy. Obok niego siedział Sygnał. Myśliwy przybił do brzegu, wyciągnął łódkę i-usiadł na niej, aby odpocząć.
Skowronek poleciał ku niemu i posłyszał, jak Myśliwy rozmawiał sam ze sobą. -^
A to wymęczyły...! mówił. Cóż to? Czyż wynajęły mnie po to, abym sto razy z brzegu na brzeg przepływał? Dość tej zabawy! Niech tam ugania się za nimi, kto ma na to ochotę! A my poszukamy innego stada, jakiego! nie tak chytrego! Czyż nie mam racji, Sygnałku? Rudy pies merdał ogonem. tońcfl juz zachodziło. Zmęczony Myśliwy powlókł się
Iziałi ze nie miał on ani jednego ptaszka, Umiał 'ŚŚ " Ś' . ZC Podkówkowie potrafili jakoś oszukać
ni :;.Ś(?" -- pomyślał Skowronek. Jał bj " odpov ledzl na to z brzegu dał się słyszeć
11 . ;,;mic|'io I 'odkówki:
Robaki Robaki Robak!
179
f
Z różnych stron odezwały się na to cienkie głosiki:
Czykczyryk! Czykczyryk! Czykczyryk!
To odpowiadały mu ze wszystkich stron na wezwanie rozproszone młode kuropatwy.
Skowronek był już po chwili wśród nich i Podkówka opowiedział mu, w jaki sposób Pomarańczowe Gardzioł-ko wywiodła w pole Myśliwego,
Mówiłem.ci już, że nie znajdziesz mądrzejszej od niej kurki! Posłuchaj tylko, co wymyśliła! Ledwo Myśliwy wyszedł z domu, zaraz wiedziała już o tym.
Jakże mogła zaraz się dowiedzieć? zapytał Skowronek. Przecież z krzaków nie widać.
To bardzo proste. Czy rudy pies szczeka, kiedy Myśliwy wychodzi na polowanie?
Sygnał? Naturalnie, że szczeka!
I to jeszcze jak głośno! Pomarańczowe Gardziołko posłyszała to i nie mówiąc ani słowa marsz za rzekę! My oczywiście za nią!
Przez rzekę? To bardzo dowcipnie!
- Rudy pies szuka nas po tej stronie i szuka, czuje nasze ślady, a nas nie ma! Myśliwy jest jednak sprytniejszy. Domyślił się wkrótce, gdzieśmy się schowali. Wyciągnął łódkę i przepłynął na tamten brzeg. A my znowu
na ten brzeg!
Rozumiem! Rozumiem! ucieszył się Skowronek. On tu, a wy tam, on tam, a wy tu! Jeździł tak; jeździł, aż w końcu powiada: "Ależ mnie wymęczyły! Poszukam lepiej innych kuropatw, które są mniej chytre".
No, tak powiedział Podkówka. Przepływanie łódką trwa długo, a my frrr... i już na drugim brzegu.
180
Słońce zaszło, a przyjaciele długo jeszcze nie mogli się rozstać: wciąż się cieszyli z tego, że Pomarańczowe Gar-dziołko tak zręcznie wywiodła w pole Myśliwego.
O TYM,
JAK SIĘ SKOWRONEK POŻEGNAŁ Z PRZYJACIÓŁMI I 0 CZYM ZAŚPIEWAŁ PORZUCAJĄC OJCZYZNĘ
Kołchoźnicy dawno już zaorali puste pola i znowu za-Ś i.i 11 ii.i nich żyto i pszenicę.
We mgłach i rosach dawno już wymókł len rozesłany we wgłębieniach i dolinkach; ze złocistego stał się teraz brunatny. Kołchoźnicy zebrali go i ustawili w spiczaste kopki. Wydawało się, że w dolinkach stanęło obozem i rozbiło swe -^ożkowate namiociki całe wojsko niewidzialnych ludków.
Wysoko zaś w niebo, to zbierając się w klucz, to rozciągając sznurem leciały stada dzikich gęsi.
Pola opustoszały. Mokre, zaorane i pulchne czerniały tam, gdzie latem szumiało wysokie żyto.
Tam, gdzie latem nie było żyta, wzeszła już jedwa-im l,i zielona ruń.
Cała liczna rodzina Podkówków żywiła się teraz słód-rawka runi. Nocowano w krzakach.
Jesienne wichry zrywały ostatnie liście z krzaków
ew.
edł dla Skowronka czas odlotu do dalekich, cie-
płych l i i.jów. Odszukał w runi Podkówków, aby pożeg-ii.m u- /. nimi.
.ałe Wielkie Stado polnych kogutów i ku-
181
"T'Ś
rek z wesołym hałasem otoczyło go ze wszystkich stron. W stadzie było sto albo może z tysiąc kuropatw. Skowronek nie od razu mógł odszukać Pomarańczowe Gardziołko i Podkówkę. Wszystkie młode kuropatwy były już tej wielkości, co rodzice, i wszystkie były pięknie przystrojone. Miały na piersiach podkówki smacznego, czekoladowego koloru. Policzki i gardziołka stały się pomarańczowe, brewki czerwone, piersi błękitne, a ogonki rude. Dopiero po dłuższym przypatrywaniu się Skowronek spostrzegł, że młode kuropatewki mają nóżki zielonkawe* a stare żółtawe.
Czyż ci nie mówiłem? zawołał Podkówka podbiegając do Skowronka. Zbiera się Wielkie Stado i kto jest w nim starszą kurką?! Naturalnie, Pomarańczowe Gardziołko!
Ale Pomarańczowe Gardziołko przerwała mu zaraz:
Odlatujesz od nas w dalekie kraje? Ach, jak tam jest na pewno pięknie, jak ciepło, jak dobrze!
Skowronek smutno pokręcił łebkiem:
Nie tak znowu dobrze. Ciepło tam jest, to prawda. Ale nikt z nas, śpiewających ptaków przelotnych, ani myśli tam zaśpiewać, nikt tam gniazda nie uwije, piskląt nie wyhoduje. I straszno tam!
Dlaczego straszno? zdziwiła się Pomarańczowe Gardziołko.
Tam, w tych obcych krajach nawet nas, skowronki, uważają za dziczyznę. Polują tam na nas ze strzelbami i psami. Łowią nas w sidła. Smażą nas na patelniach. A wiele, bardzo wiele skowronków mieści się na jednej patelni. Smażą nas na patelniach i jedzą.
182
Ach, co za okrucieństwo,! zawołali jednocześnie Pomarańczowe Gardziołko i Podkówka. Zostań więc tu na zimę.
Chciałbym bardzo, ale tu przecież śnieg, zimno. Wszystkie robaczki i gąsienice się pochowają. Dziwię się wam, co wy tu zimą jeść możecie?
Ach, bardzo proste! odpowiedział Podkówka. Widzisz, wiele runi zielonej zasiali dla nas kołchoźnicy? Wystarczy nam jadła na sto zim.
- Ale przecież ruń wkrótce się śniegiem pokryje!
No, to go łapkami rozgrzebiemy. Za krzaczkami w zacisznych kącikach są takie miejsca, że przez całą zimę śniegu ledwo, ledwo. Tylko łapkami się pogrzebie i zaraz zielona trawka!
A podoba-.zapytał Skowronek zimą bywa straszna gołoledź i cały śnieg lodem się pokrywa?
- Wówczas pomoże nam -Myśliwy powiedziała Pomarańczowe Gardziołko. Prawo myśliwskie zabrania strzelać do nas i łowić nas zimą. Myśliwy wie, że podczas gołoledzi możemy wyginąć. Toteż stawia małe sza-lasiki ze świerkowych gałęzi i sypie tam dla nas ziarno: jęczmień i owies.
- Dobrze tu! powiedział Skowronek. Ach, jak tu dobrze na ojczystej ziemi! Byleby prędzej wiosna na~
ta! ZartZ tutaj powrócą. No, do widzenia!
odpowiedziała Pomarańczowe i i.ii dziołko.
Do widzenia! - powiedział Podkówka.
Do wldzenlal - zawołały wszystkie stare i młode koguciki i kurki w sto, a może w tysiąc głosów.
183
Skowronek odleciał do swojego stada.
Był to jeszcze poranek, ale ciężka, szara chmura pokryła niebo i wszystko na ziemi wydawało się szare i posępne.
Zza chmury nieoczekiwanie wyjrzało słońce. I zaraz zrobiło się ja^no i wesoło jak na wiosnę.
Skowronek zaczął się unosić coraz wyżej, wyżej i nagle sam nie wiedząc, "jak to się stało zaśpiewał.
Spiewał o tym, jak dobrze jest na jego rodzinnych polach. Spiewał o tym, jak ludzie siali zboże, a wśród zbóż żyły, hodowały dzieci i kryły się przed wrogami różne ptaki i zwierzęta. Spiewał o tym, jak przyleciała na pola zła Jastrzębica, zabiła kogutka i kurkę, jak pozostały po nich biedne Sierotki, pisklątka-niebożątka, potem przyszła inna kurka i nie pozwoliła zginąć obcym maleństwom. Śpiewał o tym, jak zimą kierować będzie Wielkim Stadem mądr^ kurka polna Pomarańczowe Gardziołfco, a Myśliwy ustawi na śniegu szałasiki i nasypie w nie ziarno, aby kuropatwy miały co dziobać, gdy przyjdą srogie mrozy. Śpiewał o tym, jak znowu przyleci na rodzinne pola i w dźwięcznej pieśni opowie wszystkim, że już się wiosna zaczęła.
A w dole, x\a ziemi, zatrzymywali się zdumieni ludzie. Było im bardzo dziwnie, ale zarazem tak miło, że tu już jesień, a Skowronek znowu zaśpiewał.
Ludzie podnosili głowy ku niebu i przysłoniwszy od słońca oczy ną próżno starali się dostrzec w niebie maleńkiego śpiewaka: tam, w wysokościach, kręciły się, iskrzyły drobniutkie białe gwiazdki płateczki śniegu. Topniałj nie dolatując do ziemi. v :
184
OPOWIADANIA ŁOWCY ZWIERZĄT
ii
i
%
LULA
Dawniej nie było wcale ziemi. Tylko morze. Zwierzęta i ptaki żyły w wodzie i tanTriodowały swoje dzieci. Było to bardzo niewygodne.
Pewnego razu zebrały się zwierzęta i ptaki ze wszystkie h krańców morza na ogólne zebranie. Na przewodni-i wybrano wielkiego, wielkiego Wieloryba. Zaczę-astanawiać, jak zaradzić kłopotom. :ii rui.-ono i hałasowano, wreszcie postanowiono czyptę zit>mi z dna morskiego i zrobić z niej będzie już można żyć na ziemi Ś i n. i i ii. Ś! hodować.
ślili, ale jak tę ziemię z dna wy-tego nie wiedzieli. Morze jest przecież głębokie
można d.ic nurka aż do samego dna.
/Zwierzęta i ptaki zwróciły się więc z prośbą do ryb: Przynieście nam, ryby, szczyptę ziemi z dna.
A po co wam? pytają ryby.
Chcemy robić wyspy.
Nie powiadają ryby. Nie damy wam ziemią żebyście wyspy robiły. Nam jest lepiej bez wysp. Możemy pływać, gdzie chcemy.
Wówczas zwierzęta i ptaki zaczęły prosić Wieloryba: Jesteś z nas wszystkich największy i najsilniejszy.
Jesteś naszym przewodniczącym, zdobądź się na to, daj
nurka na dno.
Nie można przecież odmówić prośbom zgromadzenia.
Wieloryb nabrał tchu, uderzył po wodzie ogonem i dał nurka. Po morzu rozbiegły się fale, a zwierzęta i ptaki zakołysały się na nich.
Czekają, czekają, a Wieloryba nie ma. Z wody wyskakują tylko wielkie pęcherze i z trzaskiem pękają. Wreszcie i to ustało. Fale się uspokoiły.
Nagle woda zabulgotała, morze się zakołysało i wyso-so w powietrze wyrzuciło Wieloryba.
Wieloryb spadł z powrotem do wody i wypuścił z noz-Jrzy dwa strumienie.
Nie powiada nie mogę dotrzeć do dna. Jestem byt gruby. Woda mnie nie puszcza.
Zmartwiły się zwierzęta i ptaki: jeżeli Wieloryb tego ie potrafi, to któż tego dokona?!
Zebrali się wszyscy w koło, martwią się i milczą.
Nagle wpływa w środek koła ostrodzioby ptak.
188
Ś Czekajcie powiada ja spróbuję. Może ja dam nurka aż do dna.
Spojrzały zwierzęta i ptaki: przecież to Lula-Nurek! Nie większa od małej kaczuszki. A na głowie sterczą różki z piórek.
Zaszemrały i rozgniewały się zwierzęta i ptaki:
Chyba sobie z nas żartujesz! Wieloryba-olbrzyma morze jak drzazgę wyrzuciło. To ciebie, taką małą, sła-biutką, zaraz zgniecie.
A może nic mi się nie stanie powiada Lula. Spróbuję.
I jak w wodzie siedziała, tak się w nią zaraz schowała: główkę tylko opjiściłą i już jej nie ma. Nawet drgnienie po falach nie przebiegło.
Czekają, czekają zwierzęta iptąki, a Luli wciąż nie ma. Morze też jest spokojne, tylko białe bąbelki z wody wyskakują i cicho pękają.
Naraz w tym miejscu, gdzie dała nurka, siedzi sobie Lula znowu. Nikt nie zauważył, kiedy się wynurzyła.
Siedzi i ciężko oddycha.
Zaśmiały sit;, zas/emrały zwierzęta i ptaki:
Gdzie tan d do dna dotrzeć! Jesteś maleńka, sła-blutka, a /- Wiela i>em się mierzy:
A Lula mile
Tchu nabrał częła i znów pud wodę się schowała.
Czekają, czi wierzęta i ptaki, patrzą na wodę,
a Luli nie ma. I m- y jest spokojna, tylko różowe bąbelki zwodywyskal.n | I echo pękają.
189
Nagle, w miejscu gdzie dała nurka, znowu siedzi sobie Lula, a kiedy się wynurzyła tego nawet nikt nie zauważył.
Siedzi i ciężko oddycha. Oczy jej stały się różowe, a na dziobie ma zaróżowiony od krwi bąbelek.
Zaszemrały zwierzęta i ptaki. Żal im się zrobiło malen-kiej Luli.
Dość sobie już dla nas trudu zadałaś - powiadają. Odpocznij teraz. I tak z dna morza ziemi się nie dostanie.
A Lula milczy.
Tchu nabrała, odpoczęła i znów się pod wodą schowała. Czekają zwierzęta i ptaki, patrzą na wodę, a Luli nie ma!
Morze zaś jest spokojne, tylko czerwone bąbelki z wody wyskakują i cicho pękają. Szept wśród zwierząt i ptaków się rozległ: -~ Czerwone bąbelki to Lulina krew. Morze zgnio-ło Lulę. Nie zobaczymy już Luli!
Aż tu nagle widzą, że głęboko w wodzie pod tym miej-cem, gdzie Lula siedziała, coś ciemnego miga i zbliża się. est coraz bliżej i bliżej. Wreszcie wypłynęła Lula na po-ierzchnię nóżkami do góry.
Podchwyciły ją zwierzęta i ptaki, odwróciły, na wodę >żkami w dół posadziły i widzą, że Lula ledwo dyszy, :zy jej czerwoną krwią zapłynęły, na dziobie ma czer-my, krwawy bąbel, a w dziobie szczyptę ziemi z dna >rskiego.
Ucieszyły się zwierzęta i ptaki, wzięłytę szczyptę zie-i zrobiły z niej wielkie wyspy.
190
A maleńkiej Luli za przyniesienie ziemi z dna morskiego postanowiły dać nagrodę: niech na pamiątkę tego czynu pozostaną jej na zawsze dziób i oczy pięknego czerwonego koloru.
Na tym ogólne zebranie się skończyło. Zwierzęta i ptaki pomknęły, aby podzielić ziemię między siebie. Lula zaś pozostała na miejscu, bo jeszcze tchu złapać nie mogła.
Zwierzęta i ptaki do ostatniego skraweczka ziemię podzieliły. Dla Luli nie starczyło już miejsca.
Toteż żyje ona teraz na wodzie jak dawniej.
A gdy przychodzi czas wykluwania się i hodowania dzieci, Lula zbiera sobie trzciny i gałązki, które w wodę
191
I
upadły, i buduje z nich pływającą tratwę. Na tej tratwie hoduje dzieci.
I przez całe życie pływa po wodzie.
Tylko oczy jej i dziób aż po dzień dzisiejszy są czerwo-
ne,
O GRYZONIU-BURUNDUKU*) I NIEDŹWIEDZIU-SAMOTNIKU
Kiedyś, dawno temu, Gryzoń-Burunduk był cały żółty jak cedrowy orzeszek bez łupinki. Żył sobie spokojnie, nikogo się nie bał, przed nikim się nie krył i biegał, gdzie chciał.
Aż pewnej nocy pokłócił się z Niedźwiedziem-Samotni-kiem. A wiecie, jak to jest, kiedy się duży z małym kłóci: nawet jeżeli mały ma rację, to i tak przegra.
Sprzeczali się o to, kto z nich rankiem pierwszy zobaczy ;łoneczny promień.
Wdrapali się obaj na górkę i usiedli.
Niedźwiedź-Samotnik zwrócił głowę w tę stronę, gdzie ię rankiem zza lasu ukazuje słońce. A Gryzoń-Burunduk isiadł zwrócony w tę^ stronę, gdzie słońce wieczorem za as się schowało. Odwrócili się do siebie plecami, siedzą czekają.
) Burunduk (Eutamias asiatens) - mały gryzoń (dług. 10, 15 ^w lasach Europy północno-wschodniej J w Azji (przyp
I
Miirm-Burundukiem wznosi się wielka gó-Micd/.wiedziem-Samotnikiem rozpostarła się
zoń! myśli sobie Niedźwiedź-Samot-Leż on zwrócił! Do samego wieczora nie a!"
u nic spuszczają, i lało....
totnikiem 1 oży czarna dolina, ;niejsze, iaśniejsze, ja-
tll:
i. ni dolinę padnie i już wy-
192
193
m
SHH
Ale nie! Wciąż jeszcze nie ma promy czka! Czeka Samotnik, czeka...
Nagle Gryzoń-Burunduk tuż za plecami mu wrzasnął:
Widzę, już widzę! Ja pierwszy!
Zdumiał się Niedźwiedź-Samotnik: dolina przed nim
jest wciąż ciemna.
Obrócił się przez ramię, a z tyłu wierzchołki gór płoną już w słońcu i świecą złotem.
A Gryzoń-Burunduk na tylnych łapkach tańczy i tak
się cieszy!
Rozgniewał się Niedźwiedź-Samotnik. Z takim malcem
przegrał! v
194
Cicho wyciągnął łapę i Gryzonia-Burunduka cap, za kark! Żeby go nie drażnił swoim tańcem!
Burunduk się szarpnął, ale wszystkie pięć niedźwiedzich pazurów po grzbiecie mu przejechało. Od głowy do ogona pięć paseczków mu zdarły.
Umknął Gryzoń do swojej norki. Tam rany zalizał i zagoił. Jednak ślady niedźwiedzich pazurów pozostały.
Odtąd Gryzoń-Burunduk stał się bojaźliwy. Przed wszystkimi umyka, po dziuplach i norkach się kryje. Tyle, że mignie pięć czarnych paseczków na grzbiecie i już go nie ma!
OCZY I USZY
Na wijącej się wśród lasu r"żeezce jśył sobie Bóbr-Bu-downiczy. Piękną miał tam chatkę: sam na nią drzewo piłował, sam je do wody ciągnął, sam ściany i dach układał.
Piękne ma też Bóbr futro: i zimą w nim ciepło, i w wodzie ciepło, i wiatr nie przewieje.
Dobre ma uszy Bóbr: niech ryba w rzeczce ogonem plu-śnie, niech nawet listek w lesie upadnie już wszystko słyszy.
Tylko z bobrowymi oczami jest gorzej: oczy ma słabe. Slepawy jest Bóbr: nawet na sto krótkich bobrowych kroczków nie widzi!
W sąsiedztwie Bobra, na jasnym leśnym jeziorku mieszkał Dumny Łabędź. Piękny był i pyszny. Z nikim się nie przyjaźnił i nawet witał się niechętnie. Białą szyję
195
osił, z wyżyn obrzucał wzrokiem swego sąsiada i na ton ledwo lekkim skinieniem odpowiadał. Pewnego razu pracował sobie Bóbr-Budowniczy na zegu rzeczki. Osiny zębami piłował, Podpiłował wokół połowy, potem nadleciał wiatr i zwalił drzewo. Bóbr-Ldowniczy na kawałki drzewo rozpiłował i polanko po lanku ściągnął do siebie na rzeczkę. Na plecy sobie rzucił, jedną łapką polanko przytrzymuje i zupełnie jak towiek wędruje, tylko mu fajeczki w zębach brak. Aż tu widzi, że blisko, po rzeczce Dumny Łabędź pływa, itrzymał się Bóbr-Budowniczy, polanko z pleców zrzu-; i powiada uprzejmie:
Udzia-uzia!
Co znaczy: Jak się masz !
Łabędź uniósł dumną szyję, ledwo głową skinął na po-
itanie i powiada:
Dopiero teraz mnie zauważyłeś?! Ja cię już od sa-ego skrętu rzeczki widziałem. Zginiesz z takimi oczami! Kpić sobie zaczął z Bobra-Budowniczego:
Takiego ślepca myśliwi gołymi rękami złapią i do ieszeni schowają.
Bóbr-Budowniczy słuchał, słuchał i powiada:
Widzisz lepiej ode mnie, nie ma o czym mówić! Ale ty słyszysz ten cichy plusk tam, za trzecim skrętem sęczki?
Dumny Łabędź wsłuchał się i powiada:
Zmyślasz, żadnego plusku nie słychać. W lesie cisza. Bóbr-Budowniczy poczekał chwilę i znowu pyta:
- A teraz, czy słyszysz plusk?
196
'
Gdzie? pyta Dumny "Łabędź.
Za drugim skrętem rzeczki, na drugiej mieliźnie.
Nie powiada Dumny Łabędź nic nie słyszę. W lesie jest "cicho.
Bóbr-Budowniczy poczekał chwilkę i ?nowu pyta:
Słyszysz? - Gdzie?
A tu za cypelkiem na najbliższym zakręcie! Nic - powiada Dumny Łabędź nic nie słyszę. W li a. Umyślnie tak mówisz!
No, to Żegnaj powiada Bóbr-Budowniczy. A twoje oczy niech ci tak dobrze służą, jak mnie moje uszy!
Dał nurka w wodę i znikł.
197
I,
T
A Dumny Łabędź uniósł swą białą szyję i dumnie ro-jrzał się dokoła. Myślał sobie, że jego bystre oczy zaw-e w porę dostrzegą niebezpieczeństwo, toteż niczego się
e bał.
Aż tu zza lasu wyskoczyła lekka łódeczka, "ajchojem" vana. W łódeczce siedział Myśliwy.
Myśliwy podniósł strzelbę i Dumny Łabędź nawet nie lążył machnąć skrzydłami, kiedy huknął strzał.
Padła w wodę dumna głowa Dumnego Łabędzia.
Tak też powiadają leśni ludzie: "W lesie pierwszą rzęsą są uszy, a oczy drugą!"
CIETRZEW CIETRZEWIŃSKI
Był sobie w lesie Cietrzew, Cietrzewińskim zwany.
Latem było mu dobrze. Przed złymi oczami chował się w trawie i wśród gęstego listowia. Dopiero gdy przyszła zima i liście z drzew i krzewów opadły, nie miał się gdzie ukryć.
Złe zaś leśne zwierzęta zaraz spór rozpoczęły, komu też Cietrzew Cietrzewiński na obiad przypadnie. Lis powiada, że jemu, a znów Kuna, że jej.
Cietrzewiński do snu na ziemi zasiada, w krzakach powiada JLis.._ Latem w krzaku go nie widać, a teraz cały jak na dłoni.^Ja w dole poluję, więc go zjem.
Nie, Cietrzewiński pójdzfe-spać na drzewo mówi Kuna. - A ja u góry poluję, więc to ja go zjem.
Cietrzew Cietrzewiński wysłuchał tych ich sporów i zląkł się.
Poleciał na skraj lasu, przysiadł na świerku bez hałasu i tnyśll, jak tu złe zwierzęta oszukać. Usiądzie na drze-lo i;o Kuna schwyta, zleci na ziemię, to go Lis zła-pie < Idzie też t u przenocować?
ul sobie ni, lał, nic nie wymyślił i zdrzemnął się
o. Zdrzemnaj Biq i we śnie wid/i, że niby nie jest na
drzewie ani na ziemi, tylko w powietrzu. Ani Kuna
/. drzewa ani Lis z ziemi złapać go nie mogą. Wystarczy
tylko nóżki pod siebie podkurczyć, a nikt go nie dosięgnie.
198
199
)
/Ś.
Ś;.,:
etrzew we śnie nogi podkurczył, no i buch z gałęzi! deg był głęboki i miękki jak puch. Bez szmeru skra-ię po nim Lis. Biegnie na skraj lasu. A górą po gałę-i Kuna skacze i też na skraj lasu dąży. Oboje Cie-^ via Cietrzewińskiego tropią.
una pierwsza do drzew dotarła; wszystkie drzewa rżała, wszystkie gałęzie przeszukała, a Cietrzewia nie
]ch! myśli sobie spóźniłam się! Widocznie na i w krzaku spał i Lisowi się dostał", tu Lis przybiegł* cały skraj lasu przepatrzył, wszyst-srzaki przeszukał, a Cietrzewińskiego nie znalazł. Ich! myśli sobie spóźniłem się! -Widocznie na wie spał i Kunie się dostał".
200
Podniósł Lis głowę, a tu właśnie Kuna na gałęzi siedzi i zęby szczerzy.
Rozgniewał się Lis i wrzasnął:
Toś ty mojego Cietrzewińskiego zjadła?! Ja ci tu dam!
A Kuna na to:
Sam zjadłeś, a mnie posądzasz. To ja ci dam! I oboje porwali się do bójki.
Biją się zażarcie: śnieg pod nimi topnieje, kłaki lecą.
Nagle traeh-ta-ta-tach! spod śniegu coś czarnego strzeliło!
Aż Lisowi i KuniL dusza w pięty ze strachu uciekła. Rzuciły się każde w swoją stronę: Kuna na drzewc Lis w krzaki!
201
A to właśnie Cietrzew Cietrzewiński wyskoczył. Wte-!y kiedy z drzewa spadł, zaraz w śniegu usnął. Dopiero ałas i bójka go obudziły. Gdyby nie to, dotąd by spał!
Odtąd wszystkie cietrzewie zimą w śniegu sypiają: cięło im tam, przytulnie i przed złymi oczyma bezpieczne lają schronienie.
KOŃ WODNY
Na szerokiej, szerokiej syberyjskiej rzece staruch wy-
jga sieci pełne ryb. Wnuk mu pomaga.
Zawalili łódkę rybami, zarzucili sieć ponownie i prą do
zegu. Staruch wiosłuje, wnuk steruje i patrzy daleko,
leko...
Widzi: niesie woda krzywacz nie krzywacz *), coś rodzaju pnia. Na nim dwa olbrzymie skrzydła niby orle, kamienne. Płynie to i głośno parska... Drzeraził się wnuk i powiada:
Dziadku, dziadku. Płynie tam coś strasznego i par-
Itaruch odwrócił się, rozpostarł dłoń nad oczami niby zek, patrzy, patrzy... i powiada:
- To płynie... stworzenie...
7nuk przeraził się jeszcze mocniej:
Krzywacz bal drzewa z gałęziami.
202
Dziadku, a wiosłujże szybciej. Trzeba uciekać... Staruch wnuka nie słucha i powiada: ]
To zwierzę lądowe, niegroźne w wodzie i nic złego nie zrobi. Poczekaj, zaraz je zaprzęgnę do łódki...
I popędził łódź w poprzek.
Coraz są bliżej, bliżej wnuk widzi już wyraźnie, że nie jest to pień, lecz wielka głowa z garbem na nosie, a na niej szerokie rożyska niby skrzydła. Głowa starego Łosia-Rogacza. Rosły to zwierz większy od konia i ogromnie silny; siłą przewyższa niedźwiedzia.
Wnuk przeraził się jeszcze więcej... Chwyta z dna łodzi oścień i podsuwa staruchowi:
Masz, dziadku, i wal tym ościeniem w zwierza, a mocno... ->
Dziad nie bierze ościenia do^cąk. Sięga po dwa sznury.
Jeden zarzuca na prawy róg, drugi na lewy i przywiązuje łosia do łódki.
Zwierzę rozparskało się okrutnie, zatargało łbem, a do oczu nadbiega mu krew... Ale poradzić nic nie może: nogi wiszą w wodzie nie dosięgając dna... Nie ma się o co wesprzeć i sznura rozerwać nie można...
Płynie i ciągnie łódź za sobą...
Popatrz powiada staruch jaki to nam koń się nadarzył... Na ochotnika ciągnie nas do brzegu. Gdybym go zabił ościeniem, nie on, ale mv taszczylibyśmy go do domu i opadlibyśmy zupełnifl .ii...
I to na pewno: ciężkie to ZWltTZC, cięższe niż łódka ze taruchem, z wnukiem i wszystkimi rybami......
\ zwierz parska, płynie wali do brzegu. Staruch urami, niby lejcami, kieruje i jedzie: pociągnie za jeden ; zwierzę zwraca na prawo, za drugi idzie w le~ . Wnuk już się nie boi, lecz cieszy się i raduje, że zna-i takiego konia do zaprzęgu...
radą tak sobie i jadą dziad z wnukiem - a oto już: rzeg bliziutko, a na brzegu chatynkę widać jak na ni...
No powiada staruch teraz dawaj mi oścień. is już najwyższy zakłuć zwierzę. Był koniem, a teraz zie potrawą mięsną łosiną.
Vnuk w prośby :
- Poczekaj, dziadku niech jeszcze trochę nas po~ :i... Niecodzienna to rzecz takimi końmi paradować... adą jeszcze... Staruch znów chwyta oścień... A wnuk w prosi:
204
1
Nie zabijaj, dziadku, zdążysz. I tak będziemy mieli dziś suty obiad z łosiną... Przed takim obiadkiem nieźle W konia wodnego nahasać się do syta...
A brzeg już tuż... tylko ręką sięgnąć...
- Czas najwyższy powiada staruch dosyć uciechy...
I podnosi oścień...
A wnuk za drzewce ościenia i nie daje zwierzęcia za-
No, jeszcze, no, choć chwilkę, chwileczkę jeszcze pojeździmy na nim...
Nagle zwierz poczuł dno pod nogami. W jednej chwili nad wodą wyrosła potężna szyja, zarysował się garb grzbietu i ostre, smukłe boki. Wyprężył się stary łoś na całą wysokość swejix>haterskiej postaci, wparł się nogami w piasek i szarpnął?..
Trzasnęły oba sznury, łódka ~z~całego rozpędu o kamienic (raach...
205
"
Oprzytomnieli staruch i wnuk ale już po pas w wodę.
Dookoła unoszą się drzazgi. I... łódki nie ma. I ryb nie ma. A łosina uciekła do lasu.
206
MYSZKA PIK
If
MYSZKA PIK MYSZKA ZOSTAŁA MARYNARZEM
to siQ dwoje dzieci. Puszczały na wo-I I rugane z kory sosnowej statki.
"iubcj kory zgrabne łódeczki, sio-uich mus/.ty i żagle ze szmatek. im n.i lalach, płynąc z prądem,
ŚI
i mu i pójdę, poszukam rów-lod/ i v Wziął swój scyzo-
iiy okrzyk:
Ścinałem gałązką Ś opowiadał chłopczyk aż ta nagle, prawie spod moich nóg, prysrięła cała gromada myszy. O tu, widzisz, jedna wlazła pod korzeń. Ja ją tu zaraz... Podciął scyzorykiem sterczący nad ziemią korzeń i za ogonek wyciągnął malutką myszkę.
Ach, jaka malusieńka! dziwiła się dziewczynka. I jakaś dziwna, żółtawa. Czy bywają rude myszy?
To dzika myszka, polna tłumaczył brat. Każdy gatunek ma swoją nazwę. Nie wiem tylko, jaka jest tej
właśnie.
Myszka otworzyła różowy pyszczek i pisnęła.
Pik. Słyszysz! Ona powiada, że na imię ma Pik śmiała się siostrzyczka. Patrz, jak to biedactwo drży całe! Oj, uszko ma we krwi, zraniłeś ją scyzorykiem, *" przecie boli!
Ja ją i tak zaraz zabiję burknął gniewnie brat. Zabijam wszystkie myszy, jakie łapię. Po co kradną nani
zboże?
Puść ją! błagała dziewczynka. Ona taka malutka!
Ale chłopczyk nie chciał o tym słyszeć.
Wrzucę ją do rzeki - powiedział twardo i poszedł
na brzeg.
Dziewczynce nagle błysnęła myśl ocalenia myszki.
Czekaj! zawołała. Wiesz co? Posadzimy ją na największy statek i będzie jego pasażerem.-
Na to brat od razu się zgodził. Tak czy inaczej myszka się utopi. Ale, rzeczywiście, daleko ciekawiej tóędzie puścić statek z prawdziwym, żywym-pasażerem. (
210
Dzieci umocowały maszt i żagiel, posadziły myszkę w łódeczce z kory i puściły na wodę. Wiatr dmuchnął w żagielek i okręcik odsunął się od brzegu. :
Myszka kurczowo uczepiła się łódeczki i, przerażona, nie poruszała się wcale. Dzieci szły brzegiem i machały jej na pożegnanie rękami. W tej chwili zawołano je do domu. Poszły oglądając się. Widziały jeszcze, jak lekki state-
I. Ś.Śni!, i! ii.i zakręcie rzeki. , . ŚŚ ' Ś . Ś'
I Iłedny, malutki Pik! wzdychała dziewczynka. Wiatr na pewno wywróci statek i Pik utonie.
Chłopczyk milczał Los Pika nie obchodził go wcale. Zastanawia) .się właśnie nad tym, jak wytępić wszystkie myszy w spiżarni
i ROFA
Lekki stateczek, ze skuloną na jego dnie malutką myszką, płynął przed siebie. Wiali pędzi] go wciąż dalej i dalej od brzegu. Wysokie fale plu kołysząc go. Rzeka była szeroka. Dla malutkiego Pika była ogromnym morzem.
Pik miał zaledwie dwa tygodnie. Nic umiał jeszcze ani zdobywać sobie pożywienia, ani kryć sit; przód wrogiem. Dziś po raz pierwszy mamusia-myszka wyprowadziła swoje myszęta z gniazda na spacer i właśnie zajęta była karmieniem ich swoim mleczkiem, gdy chłopczyk wystraszył całą rodzinę.
Pik był jeszcze niemowlęciem. Wielką krzywdę wyrządziły mu dzieci. Lepiej było zabić go od razu, niż puszczać
211
samotne, bezbronne maleństwo w taką niebezpieczną podróż.
Cały świat powstał przeciwko niemu. Wiatr wiał z taką siłą, jak gdyby chciał przewrócić wątły stateczek. Fale rzucały okręcikiem, jak gdyby chciały go zatopić w swojej głębi. Zwierzęta, ptaki, gady i ryby wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu. Każdy chciałby połknąć smaczny kąsek, jakim jest głupia, bezbronna myszka.
Najpierw dostrzegły ją duże białe czajki. Przyleciały i krążyły wciąż nad stateczkiem. Krzyczały ze złości, że nie mogą od razu skończyć z małą myszką. Bały się jednak złamać sobie dziób z rozpędu o twardą korę. Niektóre spadły na wodę i, utrzymując się na fali, płynęły w pogoni.
Z dna rzeki podniósł się szczupak i popłynął za stateczkiem. Czekał, aż czajki zepchną myszkę do wody, a wtedy nie uda się jej uciec od jego ostrych zębów!
Malutki Pik słyszał groźne krzyki czajek, zmrużył oczka i oczekiwał śmierci.
Wtem nadleciał wielki, drapieżny ptak-rybołów. Czajki porwały się do ucieczki.
Rybołów zobaczył myszkę na stateczku i szczupaka w wodzie. Złożył skrzydła i rzucił się w dół.
Wpadł do wody tuż koło stateczka, końcem skrzydła zaczepił o żagiel i statek wywrócił się.
W chwili gdy rybołów unosił się ciężko w górę ze szczupakiem w szponach, na wywróconym statku nie było już nikogo. Czajki ujrzały to z daleka i odleciały myśląc, że myszka utonęła.
212
uczył pływać. Gdy jednak znalazł się mał się, że musi tylko szybko przebierać onie. Pik wynurzył się na powierzchnię korę statku Woda poniosła go wraz tatcczkicm
n.11omy brzeg. i uuKck ii I w krzaki.
szn w katastrofa okrętowa
ocalał.
T
STRASZNA NOC
Pik przemókł do ostatniego włoska. Starannie wylizał języczkiem całe swoje futerko, po czym dopiero wysechł i rozgrzał się.
Głodny był bardzo, ale bał się ruszyć spod krzaczka. Znad rzeki dochodziły wciąż wrzaski czajek.
Głodny Pik przesiedział cały dzień pod krzakiem. Wreszcie ściemniło się. Krzyki ptaków umilkły. Tylko fale rzeki cicho pluskały bijąc lekko o brzeg. Pik ostrożnie wysunął się spod krzaczka.
Obejrzał się. Nikogo nie było widać. Jak ciemny kłębu-szek szybko potoczył się po trawie.
Żarłocznie rzucał się na listki i łodyżki. Ssał wszystkie, na jakie natrafił, ale, niestety, mleczka w nich nie znalazł!
Pik rozgniewał się, ze złości zaczął je tarmosić i rwać ząbkami.
I nagle... z jakiejś łodyżki wpadła mu do pyszczka mała kropelka. Ciepła była i słodka jak mleczko matki-myszki. Ś
Pik zjadł całą roślinę i szukał więcej takich samych.
Głodny był tak bardzo, że jadł żarłocznie, nie zwracając uwagi na to, co się wkoło niego działo. A działo się wiele.
Nad trawami, w górze ukazał się księżyc. W jego blasku jakieś ciemne cienie przecinały bezszelestnie powietrze. To szybkie nietoperze cicho goniły nocne motyle.
2U
Słychać było lekkie szmery i szelesty ze wszystkich stron. W ciemności coś się skradało, coś chrobotało w krzakach, coś kryło się w kępkach...
Pik jadł. Przegryzał łodyżki przy ziemi, a gdy padały,, spływał na niego deszcz zimnej rosy. Pik otrząsał się i gryzł łodygę, a u jej końca znajdował smaczny kłosek. Wtedy siadał, podnosił łodyżkę przednimi łapkami jak rączkami i szybko ogryzał kłosek.
Chlap-człap! Rozległo się w pobliżu myszki, jak gdyby coś miękkiego klapnęło na ziemię.
Pik podniósł pyszczek i nasłuchiwał uważnie.
W trawie coś się ruszało, szeleściło...
Chlap-człap! znowu rozległo się gdzieś z przodu, za kępką mchu. Chlap-człap!
Coś skakało po trawie w stronę myszki.
Trzeba uciekać, kryć się w krzaki!
Chlap-człap! Chlap-człap! słyszał ze wszystkich stron.
Chlap! rozległo się bliziutko z przodu. Czyjeś długie łapki mignęły nad trawą i człap! przed samym nosem Pika klapnęła na ziemię malutka, wyłupiastooka żabka.
Żabka z przerażeniem wpatrzyła się w myszkę. Myszka ze strachem i zdziwieniem patrzyła na jej gołą, śliską skórę... Obie siedziały długo naprzeciw siebie i żadna nie wiedziała, co ma robić dalej...
A wokoło słyszało się bez przerwy: Chlap-człap! Chlap-człap! Zdawać by się mogło, że całe stadko małych żabek, uciekając przed niewidzialnym wrogiem, skakało w trawie. A dziwny jakiś, lekki szmer wciąż się zbliżał.
210
I nagle Pik zobaczył, jak za plecami żabki śmignął w górę srebrzysty od spodu bicz długiego ciała żmii. Gad opadł w dół i tylne nogi żabki drgnęły w jego szeroko rozwartej paszczy.
Co było potem Pik nie widział. Rzucił się jak nieprzytomny do ucieczki i, nie wiadomo kiedy, znalazł się na gałązce krzaka, wysoko nad ziemią.
Tu spędził resztę nocy. Szczęście, że brzuszek miał szczelnie wypełniony trawą! A dokoła niego aż do świtu rozlegały się szelesty i szmery.
OGON-ZACZEPKA _ I FUTERKO-NIEWIDKA
Pikowi nie groziła już śmierć głodowa. Nauczył się zdobywać sobie pokarm. Ale jak ma się ustrzec od wielu wrogów taki samotny i malutki?
Myszy trzymają się zawsze w gromadzie. To ułatwia im obronę przed napaścią. Jeśli jedna z nich poczuje, że zbliża się wróg, i piśnie wszystkie natychmiast się kryją.
A Pik był sam. Czuł, że musi znaleźć inne myszy i przy-tączyć sit; do nich. Powędrował wic^c na poszukiwania. krzakami Widział w i niwie dużo żmij i bał Ś
iię s/.ybko. Doskonale po-
on długi, giętki i bardzo
lał. Z takim uchwytem mógł
5? / 7
f
>łazić na najcieńsze gałązki i utrzymywać się na nich ik małpka.
Z pnia na pień, z gałązki na gałązkę, z krzaczka na rzaczek tak wędrował Pik przez długie trzy noce.
Ale skończyły się krzaki, zaczęła się łąka.
Żadnych myszek w tych krzakach Pik nie spotkał. Po-.egł więc dalej po trawie.
Łąka była sucha, żmij nie było widać. Pik nabrał odwa-
i zaczął wędrować nawet w biały dzień.
Jadł teraz wszystko, co napotykał: ziarna i korzonki ślin, chrząszcze, gąsienice, robaki. Wkrótce nauczył się >wego sposobu krycia się przed wrogiem. Było to tak: Pik wykopał z ziemi pędraka jakiegoś rząszcza. Usiadł, jak zazwyczaj, na tylnych łapkach.
przednich trzymał pędraka i zajadał. Słońce świeciło. W trawie trajkotały koniki polne. Pik widział unoszącego się nad łąką małego ptaka pu-iłkę, ale nie bał się go.
Pustułka, ptak wielkości gołębia, tylko smuklejszy, wił nieruchomo w powietrzu, jak gdyby zawieszony na mreczku. Skrzydła mu tylko drgały chwilami i poruszał >wą z boku na bok.
Pik nie wiedział, jak bystre oczy ma pustułka. Pierś sa była biała i kiedy tak siedział, wyraźnie odbijała od mnego tła ziemi.
Pik zrozumiał niebezpieczeństwo dopiero wtedy, gdy stułka ruszyła z miejsca i jak kula spadła na niego. Jciekać było za późno. Myszce ze strachu omdlały nóż-
Padła na ziemię, przytuliła się do niej i zastygła bez ihu.
218
Pustułka dopadła ziemi i nagle znowu zawisła w powietrzu na ledwo drgających, rozpostartych skrzydłach. Nie mogła zrozumieć, co się stało z myszką? Przed chwilą widziała jej białą pierś i raptem znikła. Wpatrywała się uważnie w miejsce, gdzie Pik siedział, ale widziała tylko bure grudki ziemi.
A biedny Pik leżał tuż przed jej oczami.
Na grzbiecie futerko jego było burożółte, takie właśnie iak grudki ziemi, i z góry wcale nie było go widać.
Z trawy nagle wyskoczył duży konik polny. Ptak rzucił się w dół, pochwycił go w locie i od-mął.
Futerko-niewidka ocaliło życie Pika. Od tego czasu zawsze, ilekroć widział wroga, rzucał się i ziomię, przytulał i leżałjtieruchomo. A futerko-nie-jdka spełniało doskonale swoją rolę: oszukiwało najbar-i bystro oczy. Ś.. . Ś
Śpiewający zbój
it wciąż przez łąkę, ale dotychczas żadnych
.i i; i lazł.
u; krzaki, a za krzakami rozlegał się
ch fal.
ATÓcić w inną strOH
całą noc. O świcie 9TC\ inął się pod duży i .i ii
219
W
Obudził go głośny śpiew. Pik wyjrzał spod korzenia zobaczył nad sobą ślicznego ptaszka z różową piersią^ zarą główką i czerwonobrązowym grzbietem,
Myszce podobał się jego piękny, wesoły śpiew. Chcia-i go usłyszeć z bliska i polazła po gałązce w górę.
Śpiewające ptaki nigdy nie napastowały Pika, więc się :h nie obawiał. A ten śpiewak był niewiele większy od róbla.
Nie wiedział głupi Pik, że ten ptak dzierzba-gąsio-;k, pomimo że jest śpiewakiem, jednak zajmuje się roz-)jem.
Pik ani się spostrzegł, jak gąsiorek rzucił się na niego kujnął go mocno haczykowatym dziobem po karku.
Od uderzenia Pik, jak kula? zleciał w dół.
Padł na miękką trawę, więc się nie potłukł.
Gąsiorek zleciał za nim, ale Pik, nie namyślając się ugo, wczołgał się szybko pod korzenie.
Chytry zbój usiadł na krzaku i czekał, czy czasem Pik
2 wyjdzie ze swej kryjówki.
Śpiewał piękne piosenki, ale Pik nie myślał już o pio-
lkach. Ze swego miejsca widział teraz doskonale krzak,
którym siedział gąsiorek.
Gałęzie tego krzaka miały długie kolce.
Na kolcach, jak na ostrzach dzid, sterczały zatknięte na
>ół objedzone pisklęta, jaszczurki, żabki, chrząszcze
:oniki polne. Była to powietrzna spiżarnia okrutnego
>ja.
Wbicie na taki kolec groziło i Pikowi, gdyby wysunął spod korzenia.
220
Przez cały dzień gąsiorek dozorował Pika, ale po zachodzie słońca, gdy zbój ułożył się do snu w gęstwinie, myszka cichutko wypełzła spod krzaka i umknęła.
Może w pośpiechu Pik zabłądził, gdyż nazajutrz znowu posłyszał plusk rzeki.
Trzeba więc było zawrócić i biec w inną stronę.
221
KONIEC WĘDRÓWKI
Teraz Pik biegł przez wyschnięte błoto.
Rósł tu tylko suchy mech. Biec było ogromnie trudno,, a w dodatku nie było się czym posilić: nie trafiało się nic do jedzenia ani robaczka, ani soczystej trawki.
Drugiej nocy Pik opadł zupełnie z sił. Z trudem wspiął się na jakiś pagórek i upadł. Oczka mu się przymykały, w gardle zaschło. Leżąc zlizywał z mchu kropelki rosy, aby się trochę orzeźwić.
Świtało. Ze swego pagórka Pik widział daleko całą dolinę pokrytą mchem. Za nią znowu zaczynała się łąka. Pik widział soczyste trawy, wysokie i gęste jak ściana. Ale nie miał już sił, aby się podnieść i dowlec do nich.
Wyjrzało słońce. Gorące jego promienie wypijały kropelki rosy.
Pik czuł, że umiera. Zebrał resztki sił i pełzał dalej, ale z osłabienia przewrócił się i stoczył z pagórka. Spadając na grzbiet, łapkami do góry, widział przed sobą tylko obrośniętą mchem kępkę.
W kępie tej widniał głęboki, ciemny otwór, tak wąski, że nie mógłby tam nawet głowy wcisnąć.
Pik zauważył, że w ciemnej jego głębi coś się porusza.
Wkrótce u wejścia ukazał się gruby, włochaty trzmiel. Wylazł z otworu, podrapał się łapką po brzuszku, rozłożył skrzydełka i poleciał.
Zatoczył nad kępą koło, wrócił i opuścił się na ziemię u wejścia do swojej norki. Stanął na wyprostowanych
222
łapkach i tak mocno zaczął poruszać skrzydełkami, że myszka poczuła powiew wiatru. Żżżżżż! huczały skrzydełka. Żżżżżż...!
Był to trzmiel "trębacz". Napędzał do norki świeże powietrze, przewietrzał mieszkanie i budził śpiące w gnieździe trzmiele.
Wkrótce jeden za drugim wylazły z norki wszystkie trzmiele i poleciały na łąkę zbierać miód. Ostatni odleciał trębacz. Pik został sam. Wiedział już teraz, co ma robić, aby się ocalić.
Powoli, z odpoczynkami, ledwie wlokąc się, dobrnął do norki trzmieli. Uderzył go stamtąd mocny, słodki zapach.
Pik grzebnął ziemię noskiem, ziemia poruszyła się.
Grzebnął jeszcze raz J jeszcze, aż natrafił na jamkę. Na dnie jamki zobaczył duże, naparstki żółtawoszarego wosku. W jednych siedziały larwy trzmieli, inne wypełniał pachnący, żółty miód.
Pik zaczął łakomie lizać słodki miód. Wylizał go cały, zabrał się z kolei do larw i szybko załatwił się z nimi.
Poczuł, że wróciły mu siły. Tak sytnego pożywienia nie miał od czasu rozstania się z matką. Grzebał w ziemi coraz głębiej już teraz bez trudu i odkrywał coraz nowe kubeczki z miodem i larwami.
Nagle coś go mocno ukłuło w pyszczek. Pik odskoczył. Spod ziemi pełzła na niego matka trzmieli. Pik chciał się na nią rzucić, ale w tej chwili zahuczały, zabrzęczały nad nim skrzydła: trzmiele wróciły z łąki.
223
Całe ich wojsko rzuciło się na myszkę i nie miała mej rady, jak zmykać co rychlej.
Pik wyrywał co sił w nogach. Gęste futerko broniło go i strasznych żądeł trzmieli. Ale trzmiele wybierały miej-;a, gdzie włoski były krótsze, i kłuły go boleśnie w uszki, ogi i kark.
Całym pędem, jak mógł najprędzej, dopadł Pik łąki skrył się w gęstej trawie.
Dopiero tam trzmiele go puściły i groźnie hucząc wró-ły do zrujnowanego gniazda.
Tego dnia Pik przebiegł wilgotną, błotnistą łąkę i zno-w znalazł się na brzegu rzeki.
Pik znajdował się na wyspie.
BUDOWA DOMU
Wyspa, na której znalazł się Pik, była niezamieszkała: ) znaczy, że myszy na niej nie było. Mieszkały tu tylko taki, żmije i żaby, które łatwo mogły przepłynąć szero-ą rzekę.
Pik był tylko małą myszką, nie umiał myśleć., a jednak ostąpił tak właśnie, jak Robinson. Zaczął od zbudowania Dbie domku.
Nikt go nie uczył, jak należy budować miał to już re krwi. Budował tak, jak budowały wszystkie myszy ?go samego gatunku.
Błotnistą rzekę porastała wysoka trzcina wspaniały is dla mysich budowli. *-.
22h
Pik wybrał kilka trzcin rosnących obok siebie. Wlazł na nie, odgryzł ich wiechy, a końce rozszczepił zębami. Był tak mały i lekki, że utrzymywał się na trzcinie wybornie.
Teraz zabrał się do liści. Wszedł na trawę turzycę, odgryzł jeden jej liść u samej nasady, a gdy listek upadł na ziemię, myszka zlazła, podniosła go przednimi łapkami i przeciągnęła przez zaciśnięte ząbki. Tak rozstrzępiony na długie, włókna liść Pik wciągnął na górę i zręcznie wplatał w rozszczepione u góry końce trzcin. Właził też na takie cienkie trawki, że się aż pod nim uginały, i wtedy związywał ich wierzchołki.
W ten sposób zbudował lekki, okrągły domek, bardzo podobny do ptasiego gniazdka. Cały domek nie większy był od małej dziecinnej piąstki.
Z boku gniazdka Pik zrobił otworek na wejście. Wnętrze utkał mchem, listkami, cieniutkimi korzonkami. Na posłanie riaznosił dużo mięciutkiego, ciepłego puchu z kwiatów.
Miał teraz wspaniałą i przytulną sypialnię. Miał też gdzie się skryć w razie niepogody i od nieprzyjaciół.
Nawet najbardziej bystry wzrok nie wypatrzy trawiastego gniazdka zakrytego z wszystkich stron wysoką trzciną i gęstymi turzycami.
Żadna żmija nie potrafi dostać się do niego, tak wysoko od ziemi zostało zawieszone.
Nawet Robinson nie potrafiłby nic lepszego wymyślić.
Opowiadania i bajki 15
225
NIEPROSZONY GOSC
Mijały dnie. My~ ""in, |j\ szka żyła sobie spo-* /%&" hojnie w swoim na-/f powietrznym domku. Była już zupełnie dorosła, ale urosła bardzo niewiele. Właściwie, większa już być nie mogła. Pik bowiem należał do gatunku najmniejszych myszek-ba-dylarek. Myszki te są o wiele mniejsze niż nasze myszy domowe.
Pik często teraz znajdował się poza domem. W gorące dni kąpał się chętnie w chłodnej wodzie błotka, niedaleko łąki.
Pewnego dnia wyszedł z domu wieczorem, znalazł na łące dwa gniazda trzmieli i tak się uraczył, że nie mógł się ruszyć z miejsca, i ułoży!
się w trawie do snu.
Do domu wrócił dopiero nad ranem. Już z dołu zauważył, że z domkiem jest coś nie w porządku. Po ziemi i po jednej łodyżce trzciny ciąg-
nął się pas gęstego śluzu, a z gniazda sterczał gruby, kusy ogon.
Pik przeraził się nie na żarty. Gładki, gruby ogon przypominał ogon żmii i węża, tylko że ich był twardy, pokryty łuską, a ten goły, miękki i cały jak gdyby lepki od śluzu.
Pik nabrał odwagi i polazł po łodyżce, chcąc z bliska spojrzeć na nieproszonego gościa.
W tej chwili ogon wolno poruszył się i przerażona myszka spadła na łeb na szyję. Schowała się w trawie i stamtąd widziała, jak potwór leniwie wysunął się z jej domku.
Najpierw znikł w otworze gniazdka gruby ogon. Potem ukazały się stamtąd dwa długie, miękkie rogi z guziczkami na końcach. Następnie jeszcze dwa takie różki, ale znacznie krótsze. I nareszcie za nimi wysunęła się cała ohydna głowa potworaT
Myszka widziała, jak wolno, wojno wylazło, jak gdyby wylało się, z jej domku gołe, miękkie, śliskie ciało olbrzymiego ślimaka. Od głowy do ogona ślimak miał prawie trzy cale długości.
Pomału zaczął się spuszczać na ziemię. Miękkie jego ciało przylegało ściśle do łodygi i zostawiało na niej szeroki pas gęstego śluzu.
Pik nie czekał, aż ślimak spełznie na ziemię, i uciekł. Ślimak nie "mógł mu zrobić nic złego, ale myszka miała wstręt do tego miękkiego, lepkiego stworzenia.
Po paru godzinach Pik wrócił Ślimaka już nie było.
Pik wlazł do swego gniazda. Wewnątrz wszystko zawalane było ohydnym śluzem. Pik zabrał się energicznie
ze
y-
ce
226
227
do porządków. Wyrzucił całą pościel i zasłał świeżą; dopiero wtedy zdecydował się wejść i położyć spać.
Od tego czasu wychodząc z domu zatykał otwór pękiem trawy.
SPIŻARNIA
Dnie stawały się coraz krótsze, noce zimniejsze. Na ziołach dojrzewały nasiona. Wiatr rozrzucał je po ziemi i ptaki zlatywały się po nie na łąkę.
Pik najadał się teraz zawsze do syta. Stawał się coraz grubszy. Futerko na nim było gładkie i lśniące.
Teraz mały, czworonożny Robinson zrobił sobie spiżarnię i zbierał do niej zapasy na czarną godzinę.
Wykopał w ziemi norkę, koniec jej trochę rozszerzył i znosił tam rozmaite ziarna. Była to jego spiżarnia.
Wkrótce napełnił ją, ale wydawało mu się, że jedna to za mało, więc obok wykopał drugą i połączył je korytarzem.
Zaczęły się jesienne słoty. Deszcz lał bez przerwy. Ziemia rozmiękła, trawa pożółkła, namokła i pochyliła się. Kulisty domek zwisł teraz nisko nad ziemią. Do środka zakradła się pleśń.
Mieszkać w takim gniazdku nie było już przyjemnie.
Wkrótce trawa od ciągłych deszczów legła na ziemi, ciemny kłębek gniazdka stał się teraz widoczny z daleka na tle pożółkłej trzciny. Gniazdko przestało być bezpieczną kryjówką.
228
Pik postanowił zamieszkać pod ziemią. Nie obawiał się, że do jego norki wpełznie żmija lub że niepokoić go będą wszędobylskie żabki, zauważył bowiem, że już od dłuższego czasu żabki i żmije gdzieś nikły. Wybrał więc sobie na mieszkanie suche i przytulne miejsce pod kępką. Wejście do niego zrobił od strony osłoniętej, aby wiatr nie dmuchał do jego nowego mieszkania.
W głąb ziemi od wejścia prowadził długi korytarz. Na końcu rozszerzał się w niewielką okrągłą komorę. Pik na-znosił do niej suchego mchu i trawy i urządził sobie wspaniałą sypialnię. Było w niej ciepło i przytulnie. Przekopał sobie także przejście pod ziemią do obydwu piwnic, żeby nie wychodząc na powierzchnię, mógł odwiedzać swoje spiżarnie. - -Ś-,
Kiedy nareszcie wszystko już było skończone, Pik zatknął trawą wejście do letniego domku i przeniósł się na
stałe pod ziemię.
ŚNIEG I SEN
Ptak i Mu przylatywały już na łąkę dziobać ziarna. Tra-
y wiatr hulał po wyspie
gromnie. Stał się jakiś ospały, Iziej wyłaził z norki.
do niej jest zasy-'Ś;:-i wyszedł na łąkę.
puch. Blask śniegu raził zczypał mróz.
'22')
Źle byłoby z naszym Pikiem, gdyby nie przygotował sobie zapasów na zimę. Jakżeby mógł zdobywać ziarna spod głębokiego, zmarzniętego śniegu?
Senność ogarniała Pika coraz częściej. Po dwa, trzy dni nie opuszczał sypialni i wciąż smacznie spał. Po obudzeniu się szedł do piwnicy, najadał się i znowu zasypiał na kilka dni.
Nie wychodził już wcale z norki.
Pod ziemią było mu dobrze. Leżał na miękkiej ściółce* zwinięty w ciepły, puszysty kłębuszek. Serduszko biło mu coraz wolniej i rzadziej, oddech stawał się coraz słabszy. Zapadł w słodki, długi sen.
Myszki-badylarki nie przesypiają całej zimy jak susły lub chomiki. Pod wpływem długiego snu chudną i zaczynają marznąć. Wtedy budzą się i zabierają do jedzenia przygotowanych zapasów.
Pik spał spokojnie, miał przecież zapewniony pokarm na całą zimę w dwóch swoich spiżarniach i nie przeczuwał wcale, jakie okropne nieszczęście wisi nad nim.
STRASZNE PRZEBUDZENIE
W chłodny, zimowy wieczór dzieci siedziały koło ciepłego pieca.
Żle teraz zwierzątkom westchnęła zamyślona siostrzyczka. Pamiętasz małego Pika? Gdzie on może być teraz?
Kto go tam wie? obojętnie odpowiedział brat. Pewno już dawno trafił na czyjeś zęby.
230
Dziewczynka nagle zaczęła płakać.
Co ci jest? zdziwił się brat.
Szkoda myszątka! Takie było puszyste, żółtawe...
Masz też kogo żałować. Postawię pułapkę i całą setkę ci złapię.
Ja nie chcę setki szlochała siostrzyczka. - Przynieś mi tylko jedną, taką malutką, żółtawą...
Poczekaj, głuptasie, może i taka się złapie. Dziewczynka wytarła oczy piąstką.
Pamiętaj, jeżeli złapiesz, to od razu mi oddaj. Dobrze?
Dobrze już, dobrze, ty bekso! zgodził się brat. Tegoż wieczora postawił w spiżarni pułapkę na myszy. Było to tego samego wieczora, kiedy Pik nagle zbudził
się w swojej sypialni. -^-^
Tym razem nie zbudził go głód. Przez sen poczuł, że coś ciężkiego przygniata go z góry, a i mróz zaczął dotkliwie szczypać przez futerko.
Pik zbudził się dygocąc z zimna. Dusiła go ziemia i śnieg, sufit zapadł się nad nim, korytarz cały zasypało.
Nie można tracić ani chwili, mróz nie żartuje, trzeba spieszyć do spiżarni najeść się do syta. Najedzonemu będzie cieplej i mróz go nie zabije.
Pik przecisnął się przez zwały ziemi i wyskoczył na górę. Pobiegł po śniegu w stronę swoich spiżarni.
Wokoło śnieg skopany był w głębokie jamki były to ślady kopytek sarnich. Pik zapadał się w te jamki, gramolił do góry i znowu spadał w dół, a kiedy wreszcie do-
231
brnął do miejsca, gdzie były jego zapasy, zobaczył tylko głęboką dziurę.
Sarny nie tylko zburzyły jego podziemne mieszkanie, ale i zjadły wszystkie prowianty.
PO ŚNIEGU I LODZIE
Trochę ziarna udało mu się wygrzebać spod śniegu.
Sarny nie zauważyły i wdeptały je w śnieg kopytkami.
Pokarm pokrzepił i rozgrzał Pika i znowu opanowała go senność. Ale Pik czuł doskonale, że gdy się jej podda, może stać się coś okropnego.
otrząsnął się z lenistwa i pobiegł przed siebie, d? Tego sam nie wiedział. Po prostu biegł, gdzie go oczy poniosą.
Nadeszła noc, księżyc świecił wysoko na niebie. Drobne gwiazdeczki śniegu iskrzyły się w jego blasku.
Myszka dobiegła do brzegu rzeki i zatrzymała się. Brzeg był bardzo wysoki i urwisty. W dole ciemniał pas głębokiego cienia, dalej błyszczał jak szkło sinawy lód.
Pik podniósł nosek i niespokojnie węszył powietrze. Bał si<; wędrówki po czystym, gładkim lodzie. Co się stanie, g( I v ktokolwiek zauważy go na nim? W śniegu można się ul i yć w razie napaści, ale w twardym lodzie schować się nir można.
Wrócić? Wtedy czeka pewna śmierć z głodu i chłodu. Może za rzeką znajdzie się ratunek. Może jednak jest tam gd leś ciepło i pokarm tak potrzebny małej myszce? Pik
cydował się i pobiegł przed siebie. Zsunął się z urwi-
232
\
ska i opuścił wyspę, na której żył tak spokojnie i szczęśliwie.
A straszne, okrągłe oczy już go dostrzegły. Nie zdążył jeszcze dotrzeć do środka rzeki, a już sunął nad nim i gonił cichy, szybki cień. Właśnie ten cień, lekki, sinawy cień rzucony na lód, zobaczył Pik, gdy się odwrócił. Nie wiedział nawet, kto go goni.
Padł na miejscu tuląc się do powierzchni lodu, jak to czynił w chwilach niebezpieczeństwa na ziemi. Jednak na próżno; ciemne jego futerko odbijało ostro na błyszczącym lodzie, a przejrzysta mgła nocy księżycowej nie mogła go ukryć przed bystrym wzrokiem wroga.
Cień padł na myszkę. Krzywe szpony wpiły się boleśnie w małe ciałko. Pik uczuł mocne uderzenie w głowę, a potem stracił przytomnąść.
Z TARAPATÓW W TARAPATY
Pik obudził się w zupełnej ciemności. Leżał na czymś twardym i nierównym. Głowa i rany na ciele bolały go bardzo, ale żył i było mu ciepło.
Zaczął lizać swoje rany. Tymczasem oczy jego zwolna oswoiły się z mrokiem i zobaczył, że znajduje się w jakiejś obszernej, okrągłej kryjówce, której ściany wznosiły się wysoko w górę, tak że pułapu nie mógł dostrzec, ale gdzieś nad gło^S} Pika widniał szeroki otwór. Z tego otworu padało blade światło budzącego się dnia. W tym świetle Pik nagle zobaczył, na czym leży, i szybko zerwał się na łapki pomimo bólu.
233
I
{
'Ś
Dkazało się bowiem, że leżał na stosie martwych my-
. Było ich kilka. Wszystkie już stężały, widocznie znaj-
arały się tu już dosyć dawno.
Strach dodał myszce sił. Z trudem wygramolił się Pik
stromych, szorstkich ścianach, aż wreszcie znalazł się
okrągłym otworze i wyjrzał na zewnątrz.
Wokoło sterczały osypane śniegiem gałęzie, a w dole
dniały wierzchołki gęstych krzewów.
Pik siedział wysoko na starym drzewie, na krawędzi
żej dziupli.
Nigdy się Pik nie dowiedział, kto go tutaj przyniósł
zucił na dno głębokiej dziupli. Zresztą wcale nawet nie
nał sobie głowy nad rozwiązaniem tej zagadki, po pro-
i postarał się jak najprędzej stamtąd uciec,
A sprawa tak się przedstawiała: dopędziła go na rzece
zata leśna sowa. To ona dziobnęła Pika w głowę, ogłu-
yła, potem schwyciła w szpony i poniosła do lasu.
Na szczęście sowa nie była głodna. Przed chwilą wła-
rie złapała zająca i najadła się do syta. Żołądek jej tak
ą wypełnił, że nawet dla malutkiego Pika nie było w nim
iejsca. Postanowiła więc zachować go na zapas.
Sowa zaniosła Pika do lasu i wrzuciła do dziupli. Już isienią zaczęła gromadzić w niej swoje prowianty. Wrzu-ła tam pewnie z dziesięć zabitych w rozmaitym czasie tyszy. W zimie nie łatwo o pokarm i nawet takim spryt-ym nocnym zbójom, jak sowa, głód nieraz dokucza.
Sowa nie wiedziała naturalnie nic ov tym, że myszkę ogłuszyła, gdyż na pewno nie omieszkałaby rozbić
234
jej głowy swoim ostrym dziobem. Zwykle wystarczało jedno uderzenie do zabicia myszy. Pik miał tym razem szczęście.
Jak mógł najprędzej, zsunął się z drzewa i zaszył w krzaki. Tutaj dopiero zauważył, że dzieje się z nim coś niezwykłego: oddech z gwizdem wydobywał mu się z gardła. Rany nie były śmiertelne, ale widocznie szpony sowy coś mu uszkodziły w płucach i oto Pik ze zmęczenia zaczął gwizdać.
Gdy już trochę-wypoczął i zaczął równiej oddychać, gwizd powoli ustał. Myszka uspokoiła się i zaczęła ogryzać gorzką korę z cienkich gałązek krzaczka. Po zaspokojeniu pierwszego głodu i napchaniu brzuszka, wysunęła się z zarośli i pobiegła. Chciała być jak najdalej od strasznego miejsca. Biegła przed siebie, a na gładkim, twardym śniegu zostawał za nią podwójny, długi sznureczek ślad jej małych łapek.
W chwili gdy Hk dobiegał do polanki w lesie, gdzie za parkanem stał duży dom z dymiącymi kominami, na ślad jego wpadł lis.
Lis ma bardzo delikatny węch, toteż poczuł z daleka zapach myszki, a po śladach poznał, że biegła tędy przed chwilą, i niezwłocznie puścił się za nią w pogoń.
Puszysta, ruda kita jego migała między drzewami. Lis biegł równie cicho, ale 0 wiele prędzej niż mała myszka,
C235
MYSI MUZYKANT
k nie wiedział, że lis go goni i prawie depcze mu po ach, toteż gdy z domu wypadły dwa ogromne bryta-z głośnym szczekaniem rzuciły się w jego stronę, był ikonany, że jego mają na celu i że jest już po nim. ymczasem psy wcale nawet nie zauważyły Pika. Wiły tylko lisa, który wybiegł z lasu, i rzuciły się za
,is momentalnie zawrócił. Płomienny jego ogon raz
cze mignął zamiatając śnieg i zniknął w lesie. Psy
)gromnych susach przemknęły nad głową Pika i po
rili także znikły w lesie.
'eraz już bez żadnego wypadku Pik dobiegł do domku
cisnął się w szparę w podmurówce. Było tam bardzo
3ło, a co najważniejsze, Pika uderzył mocny zapach
szy.
Cażde zwierzę wydziela swój odrębny zapach, myszy
mają się po zapachu równie dobrze, jak my poznajemy
zi z wyglądu.
roteż Pik wyczuł od razu, że myszy, które tu mieszka-
są innego gatunku, ale Pik był myszką i tęsknił do to-
rzystwa krewnych; ucieszył się więc zupełnie tak, jak
binson, gdy wrócił z bezludnej wyspy do ludzi.
Pik zaraz pobiegł szukać myszy.
Jednak znaleźć ich tutaj nie było łatwo. Siady myszy
ch zapach były wszędzie, ale samych myszy nie było
dać.
236
W drewnianym suficie podmurówki zobaczył Pik wygryzioną dziurkę. Pomyślał, że może mieszkają tam w górze. Wlazł więc na ścianę, wysunął się przez otworek i znalazł się w spiżarni.
Na podłodze stały tu worki czymś naładowane. Jeden z nich był przegryziony i wysypywała się z niego na podłogę kasza.
Na ścianach spiżarni wisiały półki. Płynęły stamtąd rozkoszne zapachy. Pachniało czymś wędzonym, suszonym, smażonym i jeszcze czymś bardzo słodkim
Głodna myszka łapczywie rzuciła się na jedzenie. Po gorzkiej korze drzew kasza wydawała się jej wyborna, najadła się jej tak, że oddychała z trudnością.
I teraz znowu w gardle coś jej zaśpiewało, zagwizdało.
Właśnie w tej chwili z. dziurki w podłodze wysunął się ostry, wąsaty pyszczek. Złe-_Qczka błysnęły w ciemności i do spiżarni Wpadła duża, szara mysz, a za nią jeszcze cztery takie same.
Wygląd ich był tak groźny, że Pik nie miał odwagi wybiec im na spotkanie. Nieśmiało dreptał na miejscu, prze-stępując z łapki na łapkę, a z wielkiego wzruszenia jeszcze głośniej zacząi^wizdać.
Szarym myszkom nie podobał się ten jego gwizd. Skąd się tu zjawił jakiś nieproszony mysi muzykant? Szare myszy uważały spiżarnię za swoją własność. Czasami wprawdzie przyjmowały do swojej gromady obce myszy, przychodzące z lasu, ale takich gwizdalskich nigdy jeszcze nie widziały i nie życzyły sobie takiego towarzystwa!
237
edna z myszy przyskoczyła do Pika i ugryzła go bo-
lie w łapkę. Za nią podbiegły inne.
Jiedny Pik ledwie zdążył ukryć się w szparze pod jakąś
zynką. Szparka na szczęście była tak wąska, że szare
szy nie mogły się przez nią przecisnąć. Toteż tutaj czuł
zupełnie bezpieczny.
3yło mu jednak bardzo smutno, że jego szare krew-
czki tak żle się z nim obeszły i nie chciały przyjąć go
swej rodziny.
PUŁAPKA NA MYSZY
N domku, na polanie, co rano pytała siostrzyczka brata:
I cóż, złapałeś myszkę?
Brat pokazywał jej wszystkie złapane myszy, jakie adły do jego pułapki. Były to jednak tylko szare my~ ' i nie podobały się dziewczynce. Nawet trochę się ich :a. Chciała mieć koniecznie tylko rudą myszkę i już
Wypuść je mówiła ze smutkiem te nie są ta-i ładne.
Brat zabierał je w tajemnicy przed siostrą, topił w wia-le z wodą. Jednak w ostatnich dniach jakoś myszy wca~ się nie łapały.
A najdziwniejsze było to, że przynęta regularnie co noc ła zjadana. Wieczorem chłopczyk nasadzał na haczyk wałeczek wędzonej słoniny, drzwiczki umocowywał jak leży, a gdy przychodził rano,- stwierdzał ze zdumie-Drn, że drzwiczki są zamknięte, a przynęta znikła.
238
Chłopczyk oglądał dokładnie pułapkę, czy gdzie niema jakiej dziury, ale takich dziurek, przez które mogłaby się przecisnąć mysz, nie znajdował w pułapce.
Tak minął cały tydzień i chłopczyk zachodził w głowę, kto i jak wykrada mu słoninę z pułapki.
Aż oto na ósmy dzień rano chłopczyk wybiegł ze spiżarni wołając od drzwi:
Złapałem, złapałem! Zobacz, żółtawa!
- Żółta, żółta! cieszyła się siostrzyczka klaszcząc w rączki. Patrz no, to przecież nasz Pik uszko ma rozcięte! Pamiętasz, tyś go wtedy scyzorykiem skaleczył. Leć prędzej po mleko, a ja się tymczasem ubiorę.
Było jeszcze wcześnie i siostra leżała w łóżeczku.
Brat pobiegł do drugiego pokoju, a dziewczynka postawiła pułapkę na podłodze, wyskoczyła z łóżka i spiesznie narzuciła na siebie sukienkę.
Ale gdy znowu spojrzała na pułapkę, Pika w niej nie było!
Pik już dawno nauczył się uciekać z pułapki. Jeden jej drucik był lekko odchylony. Szare, duże myszy nie mogłyby sią tnnfcędy przecisnąć, ale on, taki malutki, przełaził swobodnie.
Wchodził do pułapki przez otwarte drzwiczki i zaraz chwytał za słonlnkę. Drzwiczki z trzaskiem zamykały się. Pik uspakajał się prędko po wstrząsie, zjadał przynętę,, potem wyłaził przez upatrzoną szparkę.
Ostatniej nocy chłopczyk postawił pułapkę tuż koło ściany, właśnie tym bokiem, gdzie- była szparka, i Pik się
łapał. A kiedy dziewczynka postawiła pułapkę pośrod-:u pokoju, Pik wyskoczył z niej i ukrył się za dużym kurem.
CZAR MUZYKI
Brat zastał siostrzyczkę tonącą we łzach.
Pik uciekł mówiła przez łzy nie chce u mnie nieszkać!
Brat postawił spodeczek z mlekiem na stole i próbował ą pocieszyć.
- Fe, jakaś ty beksa! Jeśli chcesz, to ci ją zaraz złapię do buta.
Jak to do buta? zdziwiła się siostrzyczka.
A tak, po prostu zdejmę but i położę go cholewą wzdłuż ściany, ty napędzisz myszkę, która pobiegnie wzdłuż ściany myszy zawsze koło samej ściany biegają zobaczy otwór cholewy, pomyśli, że to norka, i skoczy do środka, a ja wtedy ją złapię.
Siostrzyczka przestała płakać.
Wiesz co? powiedziała zamyślona lepiej nie będziemy jej łapać. Niech sobie mieszka w naszym pokoju. Kota nie mamy, więc nic jej nie grozi. A mleko będę jej tu na podłodze stawiała.
Ty zawsze coś wymyślisz z niezadowoleniem powiedział brat. Zresztą mnie to nic nie obchodzi. Ja ci ją podarowałem i rób z nią, co ci się podoba.
Dziewczynka postawiła spodeczek na podłodze, nasypała obok okruchów chleba i siadła opodal. Czekała, kiedy
im
myszka wyjdzie. Pik jednak nie wyszedł wcale aż do nocy; dzieci nawet myślały, że uciekł.
Jednak rano zobaczyły, że mleko wypite, a chleb zjedzony.
Jakby ją oswoić? myślała dziewczynka, ale jakoś nic nie mogła wymyślić.
Pik miał teraz dobre życie. Jadł zawsze do syta, szarych myszek w pokoju nie było i nikt go nie krzywdził. Naznosił sobie za kufer papierków, różnych szmatek i urządził tam gniazdko.
Ludzi bał się i spoza kufra wychodził tylko w nocy, gdy dzieci spały.
Ale pewnego dnia posłyszał piękną muzykę. Ktoś grał na fujarce. Dźwięk był cieniutki i żałosny.
Niegdyś Pik wyszedł z ukrycia, aby z bliska usłyszeć śpiew zbója gąsiorka, i teraz na głos fujarki uległ pokusie. Wyszedł zza kufra i usmdłjiaśrodku pokoju.
L|a fujarce cichutko grał chłopczyk, a dziewczynka siedziała obok i słuchała. Pierwsza też zauważyła małego Pika.
Oczy jej zrobiły się okrągłe ze zdziwienia i pociemniały. Leciutko szturchnęła braciszka łokciem i szepnęła:
Nie ruszaj się! Widzisz, Pik wyszedł posłuchać twej muzyki, graj dalej, graj! ,
Brat po cichutku wciąż przygrywał na fujarce.
Dzieci siedziały spokojnie, bały się poruszyć i spłoszyć Pika.
Myszka słuchała smutnej piosenki i jakoś zupełnie zapomniała o niebezpieczeństwie. Podeszła nawet do spo-deczka i zaczęła chłeptać mleko, jak gdyby w pokoju ni-
Opowiacjania i bajki 16 24-1
ogo nie było. Wkrótce tak się najadła, że zaczęła sama wizdać.
Słyszysz cicho szepnęła dziewczynka do brata n śpiewa.
Pik wtedy dopiero oprzytomniał, gdy chłopczyk odło-ył fujarkę, i w tejże chwili schował się za kufer.
Ale teraz już dzieci wiedziały, jak oswoić dziką myszkę.
Cichutko dmuchały w fujarkę, Pik wychodził i słuchał. l gdy sam zaczynał gwizdać, dawali prawdziwe kon-erty.
WSZYSTKO DOBRE, CO SIĘ DOBRZE KOŃCZY
Wkrótce myszka tak dalece oswoiła się z dziećmi, że rzestała się ich zupełnie obawiać. Wychodziła z ukrycia bez muzyki, a wreszcie dziewczynka nauczyła ją brać hleb z ręki. Siadała na podłodze, a Pik właził jej na koma. ,
Dzieci zrobiły mu malutki, drewniany domek z nary-owanymi oknami i prawdziwymi drzwiami. W domku ym Pik mieszkał u nich na stole. A gdy wychodził na pacer, z przyzwyczajenia zatykał drzwi tym, co mu wpa-ło do łapki: gałgankiem, pomiętym papierkiem lub watą.
Nawet chłopczyk, który nie lubił myszy, przywiązał się lo Pika. Najbardziej podobało mu się, że myszka przy je-lżeniu i myciu posługuje się przednimi łapkami, tak jak ly rękami.
A siostrzyczka lubiła słuchać, jak Pik cichutko gwiżdże.
242
I mile śpiewa mówiła do, braciszka wi-
dzisz, j..l on lubi muzykę?
Nie pj ch24.1
:ie przeżył maleńki Pik, ani o podróży, jaką odbył, za-
n trafił do niej.
Jak to dobrze, że ta podróż skończyła się tak szczę-
wie.
LEŚNI ZWIADOWCY
W głuchym lesie, w dziupli koślawego drzewa, zamie-kały dwie szare sowy jarzębiate. Wczesną wiosną sowa samiczka zniosła wprost na >róchniałe dno dziupli cztery okrągłe, białe jajka.
Sowy wylatywały z dziupli tylko nocami, kiedy inna taki spały. Wskutek tego nikt nie wiedział, gdzie miewają owi straszni nocni rozbójnicy.
Nie wiedziały też o tym maleńkie mysikróliki w ogni-tożółtych czapeczkach na łepkach. Długo szukały po ca-jrm lesie spokojnego miejsca na swe gniazdko. Wreszcie /ybrały wysoki świerk tuż obok koślawego drzewa, gdzie
;ryły się sowy.
Na początku lata, w tym czasie, kiedy w dziupli wyklu-y się już małe sowięta, mysikróliki ukończyły budowę wego gniazdka. Wysoko nad ziemią, na samym koniuszku gałęzi, przeplotły giętkie igły drzewa. Sowom zdawało się 5 dołu, że na szeroko rozstawionej świerkowej łapce splą-;ały się w kłębek drobne gałązki. Do głowy im nawet nie przyszło, że w kłębku tym znajdowało się przytulne gniazdko, uwite z mchu, łodyg ziół i mocnego końskiego
włosia.
2U
Mysikróliki przystroiły u góry swe gniazdko porostem ze świerka, w ścianki wplotły cienką pajęczynkę, a wnętrze wysłały piórkami; na to miękkie posłanie samiczka złożyła osiem różowych z brunatnymi kropeczkami ja-jeczek wielkości ziaren grochu.
Po upływie niecałych dwóch tygodni w gniazdeczku mysikrólików zaroiło się od nagich maleństw.
Sowięta podrosły już w owym czasie. Stare sowy jarzębiate łowiły nocą myszy i ptaki, rozrywały je na kawałki i karmiły nimi swe głodne puszyste pisklęta.
Sowięta stawały się coraz żarłoczniejsze. Nawet w dzień dopominały się głośno o mięso, jeżeli zdarzyło się tak, że rodzice nie zdążyli ich nakarmić do syta nocą.
Dopiero wtedy dowiedziały się mysikróliki, jakich miały strasznych sąsiadów koło swego gniazdka.
Mysikróliki nie były większe od koników polnych. Słabe dziobki i łapki nie mogły obronić ich przed drapieżnymi sowami.
2U
Iimo to maleńkie ptaszki nadal mieszkały obok sowiej ipli. Nocami chowały się w swym gniazdku, kryły pod mi skrzydłami pisklęta i drżały ze strachu przy każ-1 krzyku głodnych sowiąt.
owy myszkowały po całym lesie, ale nie zauważyły eńkiego gniazdka mysikrólików nad swymi głowami, owięta okryły się wreszcie piórami, wyleciały z gniaz-nauczyły się same zdobywać sobie pokarm
;sienią cała sowia rodzina rozproszyła się po lesie, da sowa obrała sobie jako teren polowania jakąś część i tam się osiedliła.
ocą jarzębiate oblatywały bez szelestu swoje króle->.
;żeli do ich części lasu zaglądała jakaś inna sowa, rzu~ się na nią i biły szponami i dziobem dopóty, dopóki I nie ratował się ucieczką.
ie zwracały wtedy uwagi na to, czy ta inna sowa nie czasem córką, siostrą czy matką. Były to dzikie dra-ne ptaki, żyły samotnie i nie miały dla nikogo litości, ysikróliki doczekały chwili, kiedy ich pisklęta nau-y się latać, i dopiero wtedy całą rodziną przeniosły lo innego lasu. Wybudowały tam sobie nowe gniazdo raz drugi tego lata wykluły się im pisklęta. }d jesień oba wylęgi mysikrólików złączyły się w jed-zgodną rodzinę. Żeby jednak weselej 4 raźniej było
246
spędzić surową, mroźną zimę, przyłączyły się do stadka innych ptaków koczujących w lesie. Stadko to pełniło w lesie służbę zwiadowczą.
Ptaszki od rana do nocy uwijały się po drzewach, zaglądały w każdą szczelinkę, w każdą szparkę kory. Kryły się tam ze swymi larwami i jajeczkami różne owady toczące drzewo, ogryzające liście, korniki i inne.
Ptaki tropiły i łapały tych małych wrogów lasu. Kiedy zaś zauważyły drapieżnego zwierza lub ptaka, z którym same nie mogły sobie poradzić, wówczas podnosiły alarm na cały las.
Tak się zdarzyło, że dla jednej z młodych sów jarzębia-tych zabrakło miejsca w ty-ni lesie, gdzie wyrosła. Rodzice i siostry przepędzili ją stamtąd, bo byli silniejsi.
W ciemną jesienną noc młoda sowa opuściła rodzinny las.
! Mui;o latała w ciemności nad łąkami i gajami, upatru-oniejsca, gdzieby się mogła osiedlić. Opuściła się ie nad niewielkim laskiem i zaczęła w nim szukać ll.i siebie dziupli.
lwiny rozległ się przeciągły, ża-i n 6 Jdżl
ty ni bli kiem, a szpony sa-ly. Poznała głos innej sowy.
Aby i\ In Oiiedlić, 11 ..<-ba było stoczyć walkę z wro-ii. Nic ji:;t to jednak takie proste, gdyż nawet mała
rka w obronie swego gniazda potrafi sobie poradzić użą.
Pójdź! Pó-ó-jdź! dało się znowu słyszeć z ciemnej twiny.
"arzębiata bez szelestu pomknęła ku niewidzialnemu )gowi.
V gęstwinie na suchej gałęzi siedziała maleńka sówka-dźka. Na głowie jej sterczały ostre różki, arzębiata głośno szczęknęła strasrg|ym rogowym dzio-i. Pójdźka ześliznęła się z gałęzi i znikła w ciemności, miała wcale ochoty walczyć z dużym i silnym wro-n.
[iedy indziej nie oddałaby bez boju swego gniazda. Był ednak wrzesień i zbliżał się czas odlotu na południe. i daleka jeszcze raz dało się słyszeć jej smutne:
- Pójdź! Pó-ó-jdź! i wszystko umilkło, arzębiata obleciała cały las. Innych sów już w nim było, tylko ona jedna.
iył to ten sam las, gdzie osiedliły się mysikróliki. owie dobrze się działo na nowym królestwie. Na :ń kryła się w dziupli, a polowała nocami, 'icho wylatywała na wielką polanę wśród lasu i sado-i się zawsze na tym samym drzewie na skraju. Sie-ła tam nieruchomo, wsłuchana w nocne szmery, iech tylko mysz zaszeleści opadłymi na ziemię liśćmi, h mignie pod krzakiem chyży cień zajączka, sowa na-imiast zrywa się z gałęzi i, machnąwszy parę razy ydłami, dopędza nieostrożne zwierzątko. Zagięte szpo-vpijują się niespodziewanie w jego grzTbiet. Skrzydła-
248
ty potwór oderwie go od ziemi i jednym uderzeniem dzioba dobije w powietrzu.
Z ciepłym jeszcze łupem w szponach jarzębiata powraca do swej dziupli i tam go zjada. Na ziemię zrzuca tylko sierść.
Pod owym wartowniczym drzewem sowy z dniem każdym rosła ilość okrągłych kłębków sierści.
Zdarzały się tu również kłębki ptasich piór. Sowa nigdy nie pominęła okazji zaskoczenia śpiącego ptaka.
Ze wszystkich ptaków w całym lesie nie ruszała jedynie czarnych kruków. Kruki były większe od niej. Sowa bała się ich mocnych, ostrych dziobów.
Pewnej nocy siedziała sowa "jarzębiata na swoim wartowniczym drzewie.
Świecił księżyc, wiatr ucichł i dokoła panowała martwa cisza. W ciągu dnia spadł śnieg, a teraz cały las płonął iskrami. '
Nagle pulchna gruda śniegu urwała się z rozłożystego świerka na skraju polany i miękko upadła na ziemię.
Sowa ześliznęła się z drzewa i poleciała przez polanę ku lekko kołyszącej się jeszcze gałęzi.
Niby olbrzymi nocny motyl załopotała skrzydłami na miejscu. Oczy swe bacznie utkwiła w ciemnej głębi świerka.
Tam, na gałęzi przy samym pniu spały ciasno przytulone do siebie mysikróliki:
249
Bystry wzrok sowy wyraźnie rozróżnił w ciemności maleńkie puszyste kłębuszki. Przeszło dziesięć mysikró-lików siedziało rzędem. Każdy troskliwie okrywał sąsiada swoim ciepłym skrzydełkiem. Krótkie ogonki ptaszków sterczały po obu stronach gałęzi.
Chłodny powiew skrzydeł sowy dostał się pod skrzydełka mysikrólików. Ptaszki drgnęły i obudziły się.
W tej samej chwili sowa rzuciła się na nie z rozczapierzonymi szpor,5tai.
Trzy maleńkie ptaszki od razu znalazły się w jej pazurach. Pozostałe w strasznym popłochu rzuciły się na oślep do ucieczki.
Wielki cień swoich skrzydeł przesunął się po białym śniegu polany. Jarzębiata powróciła z łupem na swoje drzewo.
W ciemności rozległ się po całym lesie jej przenikliwy śmiech i krzyk.
Przerażone mysikróliki skryły się w gęstwinę świerkowych gałęzi. Ledwo żywe ze strachu, spędziły tam całą noc.
Zaczęło wreszcie świtać.
Tut tuk-tuk terrrrr! zabębnił na powitanie zorzy dzięcioł.
Gaj budził się.
Mysikróliki wciąż jeszcze nie decydowały się na opuszczenie świerka.
Gdzieś w głębi lasu krzykliwe sójki rozpoczęły hałaśliwe spory.
Ostatnie nadleciały mysikróliki.
Tarrr-errrr! bębnił niecierpliwie dzięcioł.
Ci, ci, ci, lecimy, lecimy! odpowiedziały mu zewsząd sikory.
Nie można już było zwlekać. Mysikróliki poleciały, aby dopędzić inne ptaki.
Pstry dzięcioł z czerwonym otokiem czapki stał na czele wszystkich leśnych zwiadowców.
Siedział na suchej brzozie i bębnił dziobem w gałąź. Jego drużyna zebrała się już na sąsiednich drzewach.
Był tu kowalik w błękitnym ubranku z białą piersią. Były dwa szare pełzacze z krzywymi jak szydło dziobami. Były stadka sikorek: skromnych, szarych sikorek ubogich, energicznych sosnówek i czubatek w ciemnych ubrankach i wysokich spiczastych czapeczkach.
Dzięcioł przestał bębnić, wysunął łepek zza pnia i jednym okiem spojrzał na ptaki. --,._
Zobaczywszy, że wszyscy są zebrani, głośno zawołał: "Kik!", potem zeskoczył ż brzozy i w milczeniu poleciał naprzód, tak jakby nic nie miał wspólnego z maleńkimi zwiadowcami. 4to
Twut! świsnął kowalik i puścił się za dzięciołem. Kowalik jedyny w całym lesie umiał biegać po pniu głową w dół. Dowodził też całą drużyną wtedy, kiedy dzięcioł oddalał się w jakichś swoich sprawach.
Gwiżdżąc i przedrzeźniając kowalika pomknęły za nim stadka sikorek, pełzacze i mysikróliki.
Dzięcioł zatrzymał się na starej olsze i w krótkich podskokach, opierając się ogonem o pień, zaczął podnosić się wyżej.
Sikorki skakały po gałęziach wiercąc się i kręcąc jak akrobatki. Mysikróliki rozsypały się po choinkach prześlizgując się wśród długich łapek. A kowalik i pełzacze łaziły w dół i w górę po pniach i gałęziach. Wywiad był prowadzony całą parą. Ptaki wypatrywały ukrywające się owady i łapały je.
Kik! Kik! pokrzykiwał dzięcioł przelatując z drzewa na drzewo.
Weffoła drużyna maleńkich zwiadowców leśnych przesuwała się jego śladem.
Cały las napełnił się ich gwizdaniem, piskiem i piosenkami, jakby to było lato.
A dokoła leżał śnieg. Ranek był mroźny, jasny, pogodny.
Mysikróliki latały razem z innymi ptakami. Ale piosenka śpiewana ich cieniutkimi głosikami brzmiała smutno. W ich zgodnym stadku brakło trójki, która zginęła tej nocy.
Od drzewa do drzewa ptaki dotarły do dużej polany wśjgd lasu. Na jej skraju, pod grubą brzozą, mysikróliki zauważyły okrągłe kłębki z piórek i sierści. Z jednego kłębka wyglądało zielonkawe skrzydełko z dwoma białymi paseczkami.
Mysikrólikom zrobiło się straszno: poznały skrzydełko jednego ze swoich zamordowanych braci.
Krra! Krra! rozległo się w tej samej chwili głośne krakanie ze szczytu wysokiego świerka.
Mysikróliki zadrżały i ukryły się. Wydało im się, że słyszą straszny chichot nocnego potwora.
252
Dopiero po upływie kilku minut poznały dobrze znany im głos wrony.
Przez ten czas dzięcioł uprowadził już swoją drużynę w głąb gęstwiny.
Mysikróliki podążyły za jego oddalającym się głosem.
W gęstwinie było mroczno i straszno. Mysikróliki lękliwie zerkały na wszystkie strony. Czuły, że gdzieś tu w pobliżu kryje się sowa, niedostrzegalna dla ich oczu.
Nagle zza drzewa wypadł brunatny ptak z ciemnym czubem na głowie. Mysikróliki rzuciły się w popłochu.
Brunatny ptak skrył się jednak zaraz w gęstwinie. Za nim przemknęły jeden za drugim jeszcze trzy takie ptaki. Były to sójki. Na maleńkie mysikróliki nie zwróciły wcale uwagi.
Dalej zobaczyłyjnysikróliki wielkie, spróchniałe drzewo z dużą, czarną dziuplą^ pośrodku.
Z dziupli tej powiało ku nirn wilgocią i zgnilizną.
Mysikróliki czym prędzej poleciały dalej.
Wreszcie na przedzie zaczęło prześwitywać i mysikróliki wyleciały na małą, zalaną słońcem polankę. Stał tu pień, a na nim siedział potworny grzyb.
Mysikróliki miały właśnie przelecieć koło niego, gdy nagle szare powieki grzyba uniosły się wolno. Pod powiekami zapłonęły wielkie, okrągłe oczy i wpatrzyły się w górę, prosto w oślepiającą tarczę słońca.
Dopiero teraz mysikróliki dostrzegły kocie oblicze, haczykowaty dziób i kosmate, szponiaste łapy wielkiej szarej sowy jarzębiatej.
Sowa grzała się w słońcu, opuściwszy skrzydła i rozpostarłszy pióra.
253
Mysikróliki poznały w niej potwora, który napadł je w nocy.
Ognistożółte pióra stanęły im dęba na główkach.
W mgnieniu oka skryły się pod ochroną gałęzi. Stamtąd cieniutkimi komarzymi głosikami nadały sygnał alarmowy.
Ci ci ci lecimy, lecimy! odpowiedziały im zaraz sikorki.
Kik! odezwał się donośnie dzięcioł.
Sowa szybko złożyła skrzydła; miała się na baczności, Zobaczywszy małe ptaszki wykrzywiła się tak okropnie, że przerażone mysikróliki cofnęły się w popłochu w największą gęstwinę gałęzi.
Tu pośpieszyli im z pomocą leśni zwiadowcy. Dzięcioł usiadł na drzewie, głośno zabębnił i krzyknął. Kowalik i pełzacze z przenikliwym gwizdaniem ruszyły po gałęziach. A odważne sikorki rzuciły się po prostu do walki i z piskiem zaatakowały sowę, niemal że dotykając jej swymi krótkimi skrzydełkami. Rozzuchwalone mysikróliki przyłączyły się do nich niezwłocznie.
{żP^a groźnie poszczekiwała dziobem. Nie ruszała się z miejsca, tylko wykręcała szyję zwracając głowę na wszystkie strony, nawet zupełnie poza siebie. Jaskrawe światło słoneczne raziło ją w oczy, a ptaki krążyły nad nią jak porwane wiatrem liście.
W żaden sposób nie mogła złapać zwinnych małych zwiadowców.
W świetle słonecznym widzieli oni dobfze jej każdy najmniejszy ruch i w jednej chwili rzucali się w różne stro-
254
sS\>
ny. Ze wszystkich też stron jednocześnie napadali na nią i drażnili.
Sowa siedziała w jaskrawym słonecznym świetle, dla wszystkich widoczna i wszystkim nienawistna. Czuła się bardzo źle. Chciałaby umknąć, zejść z oczu, ukryć się w swej głębokiej, ciemnej dziupli. Odwróciła się już nawet na pniu, aby ulecieć w gęstwinę.
Właśnie jednak w tej chwili z gęstwiny wyskoczyły z krzykiem brunatne sójki.
Posłyszały one sygnał alarmowy zwiadowców, zauważyły sowę i z wściekłością rzuciły się na nią.
Mali zwiadowcy ucieszyli się bardzo z tej nieoczekiwanej pomocy. Sójki ze swymi podniesionymi czubami i na-
255
stroszonymi piórami, krzykliwe i zajadłe, wydały im się ptakami silnymi i wielkimi.
Nie mogły mimo to przestraszyć sowy: wiedziała ona dobrze, że za pomocą samego tylko dzioba może się rozprawić z każdą z nich. Dużo straszniejszy niż ich dzioby był dla niej ten przenikliwy, obrzydły wrzask. Jej delikatny słuch nie znosił większego hałasu.
Machnęła skrzydłami i uniosła się w powietrze.
Droga do dziupli była jednak odcięta przez napastników. Sowa uniosła się wyżej i wolno poleciała nad lasem, upatrując miejsca, gdzie mogłaby się ukryć przed dokuczliwymi ptakami.
Sójki i mali leśni zwiadowcy rzucili się za nią. Wrzask ich unosił się w mroźnym powietrzu nad całym lasem.
Usłyszały go czarne wrony na szczycie wielkiego świerka. Ich bystre oczy od razu dostrzegły sowę nad lasem.
Wrony całą rodziną zerwały się ze świerka i, przecinając szerokimi skrzydłami powietrze pomknęły, aby przeszkodzić sowie w ucieczce.
256
Sowa, usłyszawszy za sobą ich krzyk, skręciła w inną stronę i poleciała tak szybko, jak tylko mogła. Wiedziała, że będzie z nią źle, jeżeli wrony ją dopędzą.
Mysikróliki na swoich króciutkich skrzydełkach nie mogły za nią nadążyć i powróciły do lasu.
Zrobiły wszystko, co mogły: odnalazły wroga i wezwały duże ptaki. Wszystkie dzienne ptaki czują nienawiść do sów i spotka wszy się z nimi w dzień zgodnie rzucają się na nie.
Tak się też stało i tym razem.
Wrony goniły sowę dopóty, dopóki nie udało się jej wreszcie ukryć przed nimi. Wówczas powróciły do siebie na wysoki świerk.
A zgoniona, śmiertelnie wystraszona sowa jarzębiata doczekała tylko nocy i ruszyła na poszukiwanie innego miejsca zamieszkania. %
Nie wiadomo, czy znalazła, jakiś nie zajęty przez inną sowę las, czy też wpadła w szpony jeszcze silniejszego drapieżcy. Dość, że nie powróciła już nigdy do lasu, w którym żyła zgodna drużyna leśnych zwiadowców.
Nikt już nocą nie straszył mysikrólików, kiedy spały na gałęziach, przykrywając jeden drugiego ciepłym skrzydełkiem.
Opowiadania i bajki 17
257
MAŁE
OPOWIADANIA
GRAJEK
Na przyzbie chaty siedział stary niedźwiedziarz*) i rzępolił na : krzypeczkach. Staruszek bardzo lubił muzykę i ćbciaJ nauczyć się grać. Kiepsko mu szło, ale stary myśliwy był zadowolony bo była to jego własna muzyka.
Kulo chaty przechodził znajomy kołchoźnik i powiada do niego:
Rzuć no swe skrzypki i weź się do strzelby. Dużo lepiej Z nią sobie radzisz. Dopiero co widziałem w lesie niedźwiedzia.
Stary myśliwy odłożył na bok skrzypce, wypytał dokładnie kołchoźnika, gdzie ten spotkał niedźwiedzia, wziął strzelbę i poszedł do lasu.
*) Myśliwy, specjalista w polowaniu na niedźwiedzia.
261
Długo szukał, ale nawet śladów niedźwiedzia nie udało mu się odnaleźć.
Stary zmęczył się bardzo, przysiadł więc na pniaku i odpoczywał.
Cicho, cichutko było w borze, ani gałązka nie trzasnęła^ ani żaden ptaszek nie zaświergotał.
Nagle w tę ciszę wdarł się jakiś dźwięk: "dzeńń"... Taki czysty i dźwięczny, jakby struna zadrgała.
Stary zdziwił się:
"Kto w lesie może grać?"
A z lasu znowu: "dzeńń"... i to tak długo, dźwięcznie, łagodnie.
Podniósł się stary i zaczął skradać się ostrożnie w stronę, skąd słychać było tajemniczy dźwięk.
Zdawało się, że dźwięk dochodził ze skraju lasu.
Podkradł się stary myśliwy, przyczaił się za świerkiem i patrzy: na skraju boru stoi pień strzaskanego przez burzę drzewa. Długie szczapy sterczą z niego na wszystkie strony. Pod drzewem siedzi niedźwiedź. Pochwycił szczapę łapą, pociągnął do siebie i puścił... Szczapa wyprostowała się, zadrgała i w powietrzu rozległo się: "dzieńń"... tak, jakby struna zadźwięczała.
Niedźwiedź przechylił głowę na bok i słucha.
Stary także słucha: piękny dźwięk!
Ale wkrótce ucichł. Niedźwiedź znowu pociągnął szczapę i puścił...
Wieczorem znajomy kołchoźnik jeszcze raz przechodził koło chaty starego myśliwego. Ten siedział na przyzbie ze skrzypkami. Trącał palcem strunę, a struna cichutko dźwięczała: ."dzieńń"...
26'2
No i cóż, zabiłeś niedźwiedzia? zapytał kołchoźnik.
- odpowiedział stary. Dlaczego?
Jakie mógłbym do niego strzelać, kiedy on taki sam
': Ś
y opowiedział kołchoźnikowi, jak niedź-ni drzewie rozszczepionym przez burzę.
h t,i<;k i TNE zwierzątko
W gt.-stym lesie-na górze ciemno było jak pod dachem. Ale niech tylko księżyc wyjrzy zza chmur, natychmiast Iskrzą się i błyszczą gwiazdeczki śniegu na gałęziach, na świerkach, sosnach i srebrzy się gładki pień starej osiny. U jej wierzchołka czerniał otwór dziupli.
Po śniegu w miękkich, bezszelestnych skokach podbiegło do sosny ciemne, długie zwierzątko. Zatrzymało się węsząc i podnosząc do góry ostry pyszczek. Jego górna warga uniosła się i błysnęły ostre, drapieżne zęby. To kuna morderca wszystkich drobnych zwierzątek
łych. Z ledwo dosłyszalnym szmerem pazurków biegnie już w górę po osinie.
U góry, z otworu dziupli wyjrzał okrągły łepek. W mgnieniu oka jakieś błękitnawe zwierzątko przebiegło po gałęzi, osypując w biegu śnieg i lekko skoczyło na ga-f;jź sąsiedniej sosny.
263
Mimo że błękitnawe zwierzątko skoczyło bardzo lekko, iłązka drgnęła jednak i kuna to zauważyła. Wygięła ę jak napięty łuk, potem się wyprostowała i jak strza-
pomknęła na kołyszącą się jeszcze gałąź. W pogoni za vierzątkiem, pomknęła w górę po sośnie.
W lesie nie ma nikogo zwinniejszego od kuny. Nawet iewiórka nie potrafi przed nią umknąć.
Błękitne zwierzątko słyszy pogoń, ale nie ma czasu ę obejrzeć. Musi ratować się bez straty sekundy. Z sosny cacze na świerk. Darmo jednak kluczy i przebiega na ruga stronę świerka. Kuna skacze mu już po piętach, wierzątko dobiegło na sam koniec świerkowej gałęzi, ale una jest tuż obok i... cap, zębami! Zwierzątko zdążyło dnak zeskoczyć.
Z drzewa na drzewo, jak dwa ptaki wśród gęstych ga~ zi, fruwały błękitne zwierzątko i kuna.
Niech tylko błękitne zwierzątko skoczy, niech się gałązka ugnie, a kuna już skacze za nim nie dając mu ani chwili wytchnienia.
Błękitnemu zwierzątku brak już sił, już mu łapki słabną. Skoczyło, ale już się nie mogło utrzymać i upadło w dół. Nie, nie upadło! Po drodze uczepiło się niższej gałęzi i naprzód... wciąż naprzód goni resztkami sił.
A kuna biegnie tymczasem górą, wypatruje, jakby tu najwygodniej rzucić się w dół i złapać je.
Tymczasem błękitne zwierzątko musiało się na chwilę zatrzymać. Las przecinała przepaść. Kuna zatrzymała się również w skoku nad samym zwierzątkiem. I nagle rzuciła się w dół.
264
265
>kok jej był ściśle obliczony. Wszystkimi czterema łap-ai upadła na to miejsce, gdzie się zatrzymało błękitne" erzątko. Ale tymczasem zwierzątko też skoczyło w potrze i... poleciało. Poleciało w powietrzu nad przepa-i wolno, płynnie, jak we śnie. Wszystko to działo się iak na jawie, w jasnym świetle księżyca. 5yła to bowiem polatucha latająca wiewiórka. Mię-przednimi i tylnymi łapkami miała naciągnięte fałdy ry, które, niby rozpostarte skrzydła, utrzymywały ją iowietrzu.
luna nie skoczyła już za nią. Nie lata, więc upadłaby rzepaść.
Wiewiórka skręciła ogonem i zatoczywszy piękne pół-i opuściła się na świerk po przeciwnej stronie prze-
21.
luna zaś zgrzytnęła zębami ze złości i zaczęła schodzić
zewa.
>łękitne zwierzątko wymknęło się jej.
PIÓRKO
lalarz wybrał się z towarzyszami na polowanie do laT Strzelał dobrze, ale na polowaniu jeszcze nie był i ni-nie widział, jak wśród zieleni wybucha rudym płomyr n rdzawe piórko leśnego bekasa-słonki. łonka porwała mu się tuż spód nóg. Malarz strzelił lity ptak upadł.
266
\
Malarz podniósł słonkę i zaczął się zachwycać jej pięknym upierzeniem. Nie mógł od niej oczu oderwać. Podziwiał każde piórko:
Zapragnął namalować barwny obraz: lot słonki wśród lasu. ^"^ ~
Pragnienie to było tak silne, że opuścił towarzyszy i pośpieszył do domu.
W domu zabrał się zaraz do malowania. Las namalował dobrze i prędko. Ale słonka mu się nie udawała. Malarz chciał odtworzyć za pomocą farb wszystkie najdelikatniejsze prążki na jej piórkach. Miał jednak zbyt grube pędzle. Ze złości złamał nawet kilka dobrych pędzelków.
Potem, aby się uspokoić, zaczął znowu uważnie przyglądać się słonce.
Zauważył wówczas jedno twarde i niezmiernie cienkie piórko w skrzydle słonki, przy samym wygięciu. Wyrwał to piórko i wprawił w obsadkę.
267
)trzymał dzięki temu cieniutki, elastyczny pędzelek,
iśnie taki, jakiego mu brakowało. Pędzelkiem tym na-
lował na obrazie piórka słonki tak delikatnie, że wszy-
potem nie mogli się nadziwić: "Jakże to on mógł zro~
MORS (KOŃ MORSKI)
5ewnego razu dwaj bracia Nency*) wybrali się czół-
n na polowanie na morsy. Starszy brat siedząc na ru-
wiosłował, a młodszy stał na dziobie łódki z dubel-
fcą w ręku. Miał na sobie ubranie ze skóry foki. futrem
wierzch.
Vkrótce na brzegu lodowego pola dostrzegli starego
rsa z małym morsiątkiem.
Starszy brat skierował łódkę wprost do lodowego wy-
eża.
Aors spał. Bracia podpłynęli zupełnie blisko i młodszy
strzelił trafiając morsa w głowę.
^orsiątko od razu dało nurka do wody, a stary miał
zcze tyle siły, by wskoczyć do wody i uderzyć czółno
mi.
Rozleciało się na kawałki.
Starszy z braci zdążył jeszcze wyskoczyć na lód, nato-
ist młodszy wpadł do wody, upuszczając dubeltówkę,.
Mieszkańcy najbardziej wysuniętego na północ, bezleśnego żaru Azji, położonego nad samym brzegiem Morza Pół-nego.
Ranny mors rzucił się nagle na chłopaka i tak mocno przytulił go płetwami do siebie, że myśliwy nie mógł się ruszyć. Mors "wziął go za swoje dziecko i pragnął je ocalić. -%
Toteż dał z nim nurka na*"dna morza.
"Zginąłem" pomyślał młody myśliwy zaczynając się dusić.
Ale w tejże chwili siły opuściły morsa i ucisk płetw się rozluźnił.
Młodszy brat z trupem zwierzęcia wypłynął na powierzchnię morza.
Starszy podał mu wiosło i pomógł wydostać się na lód.
Obaj dziś żyją jeszcze.
Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży kłów morsa kupili sobie nową dubeltówkę w miejsce tej, która utonęła.
Mięso morsa zjedli. A z jego grubej skóry uszyli sobie nowe, wspaniałe czółno.
269
DZIWACZNE ZWIERZĘ
W naszym kołchozie zazwyczaj dołujemy w jesieni emniaki w zagajniku sosnowym. Grunt jest tam piasz-ysty i ziemniaki nie psują się leżąc w nim przez całą mę. Wiosną zostają w piasku głębokie doły po wybra-ych do sadzenia ziemniakach.
Pewnego razu jeden z naszych kołchoźników przecho-ził przez ten zagajnik i wydało mu się, że w jednym dołów coś się rusza. Zajrzał do niego i zobaczył na dnie ikieś zupełnie nie znane mu zwierzę. Miało wzrost duże-o psa, było grube, o czarno-białej sierści.
Kołchoźnik miał przy sobie siekierę. Nachylił się nad rnią i, nie namyślając się długo, uderzył zwierzę obu-tiem po głowie.
Upadło.
Kołchoźnik wyciągnął je z jamy, zarzucił sobie na ple-
y i poszedł do domu. Złożył je na ziemi i powiada do synków:
Spójrzcie no, co za stworzenie zabiłem w lasku. Ja~ :ieś dziwne i zupełnie mi nie znane. Nie wiem nawet, jak ię nazywa?
Starszy chłopiec przyjrzał się zwierzęciu grube, no-;i krótkie, ryj jak u świni.
To na pewno młody dzik powiedział.
Średni synek obejrzał długie, straszne pazury i mówi:
To młody wilczek.
A najmłodszy podniósł górną wargę zwierzęcia, zajrzał v drapieżne zęby i powiada:
To młody niedźwiadek.
Nie Ś mówi kołchoźnik nie jest to ani dzik, ani wilczek, ani niedźwiadek. Jakieś, nie znane mi zwierzę. Pójdę do gajowego, on powinien wiedzieć, co to za zwierzę.
Włożył czapkę na głowę i wyszedł. Wkrótce powrócił z gajowym. Otworzył drzwi. Dzieci siedzą na piecu podwinąwszy nogi i krzyczą:
Tato, nie wchodź!
Tato, on żyje! On gryzie!
Kołchoźnik mimo woli zatrzymał się we drzwiach, a zwierzę przemknęło między jego nogami i z ganeczku za bramkę! Chrząknęło parę razy i zniknęło w krzakach.
Gajowy, który wszedł za kołchoźnikiem, powiada:
271
Zbyt lekko go, bracie, uderzyłeś. To leśne zwierzę, ycie ma twarde. Nazywamy je jaźwiec, a uczeni zwą i borsukiem. Mieszka w norach, żywi się korzeniami, abami i ślimakami.
- A czy ludzi nie zjada? pytają dzieci z pieca.
Nie, na ludzi nie napada.
A myśmy się tak strasznie bali! Dzieci pozłaziły z pieca.
Szkoda, żeśmy o tym nie wiedzieli, dostałby od nas makowitych pieczonych ziemniaków.
O DWÓCH MYŚLIWYCH
NA DRZEWIE
Było raz dwóch przyjaciół myśliwych. Jeden z nich był to Ostiak-Chante*), leśny człowiek. Urodził się w lesie i spędził w nim całe życie. Żył z polowania. Drugi był Rosjaninem, mieszkał w mieście i tylko niekiedy, mając czas wolny od pracy, przyjeżdżał do swego przyjaciela Ostiaka, aby razem z nim polować na zwierzęta i ptaki.
Pewnego razu w jesieni Chante zaprowadził przyjaciela na polankę w lesie i powiada mu:
*) Chante szczep narodowościowy należący do grupy ugro-fińskiej i zamieszkujący ostiako-wogulski okrąg Syberii; poprzednio szczep ten zwano Ostiakami. v:
272
Ś - - i-' Ś Ś ŚŚ
Posłuchaj...! *j
Był już wieczór, słońce scftowało-się za drzewa. W lesie panowała cisza. -m*
Nasłuchiwali.
Nagle z głębi lasu rozległ się krótki i głuchy ryk: nieznany, przeraźliwy głos jakiegoś zwierza. Dreszcz wstrząsnął Rosjaninem, który jednak niczym nie zdradził swego lęku.
A Chante-myśliwy wyciągnął zza pazuchy trąbę z kory brzozowej, przyłożył ją do ust i wydobył z niej taki sam ryk.
Zwierzę zaryczało w odpowiedzi. Chante zatrąbił znowu.
Opowiadania i bajki 18
275
Głos zwierzęcia przybliżał się coraz bardziej. Myśliwi usłyszeli trzask gałęzi; coś ogromnego, ciężkiego przedzierało się przez gęstwinę.
Wreszcie ukazał się ogromna głowa zwierza z garbatym nosem, z rogami szerszymi od łopat. Był to ogromny łoś.
Należało zaczekać, aż zwierzę wyjdzie na otwartą przestrzeń i dopiero wtedy strzelać, ale Rosjanj||nie wytrzymał strzelił poprzez krzaki. Kula urwała zwierzęciu kawałek rosochatej łopaty. Łoś, rozwścieczony, skoczył ku myśliwym.
Myśliwi rzucili strzelby i w nogi.
Rosjanin wdrapał się na brzozę, a Chante na stojący obok pochyły i wykrzywiony świerk.
Łoś podbiegł do brzozy i zaczął kopytami bić o ziemię. Rogami nie mógł dosięgnąć myśliwwp, ale kopytami przerąbał korzenie brzozy jak siekierąrBrzoza zachwiała się i zaczęła chylić się do upadku.
Dla myśliwego oznaczało to zgubę: gdy spadnie na ziemię łoś stratuje go kopytapT
Na szczęście, padająca brzoza oparła się o pochyły świerk, na którym siedział ChaSce. Pochwycił on przyjaciela i pomógł mu wdrapać się na konar, na którym sam siedział.
A łoś był już pod nimi i znowu wali kopytami w zie^-mię. *
Chante wyciągnął z kieszeniJsapciuch z tytoniem i podał Rosjaninowi. ^
Zapal, bracie.
Co ci strzeliło do głowy? zawołał Rosjanin. lada chwila obali nasz świerk i obaj zginiemy.
Nie bój się odpowiada spokojnie Chante pal śmiało, nic się nam nie stanie. Czyż nie wiesz, gdzie znajdują się korzenie świerka?
Łoś rył ziemię pod gałęzią, na której siedzieli myśliwi; świerk był pochyły i wykrzywiony, więc korzenie jego znajdowały się nieco dalej.
Całą noc wściekał się łoś pod drzewem. Wykopał ogromny dół, nie domyślił się jednak, że trzeba podejść bliżej pnia i ryć pod nim.
Na to nie starczyło mu rozumu.
Zmęczył się nareszcie, prychnął ze złości, że nie dosięg-nął swego krzywdziciela, i ciężko poczłapał do lasu. Wtedy myśliwi zleźli z drzewa, zabrali strzelby i poszli do domu.
W NIEDŹWIEDZIEJ SKÓRZE
Innym znów razem przyjechał Rosjanin do przyjaciela zimą.
Znowu udali się do lasu.
W lesie rozeszli się. Chante ze swoją "łajką" Śsyberyjskim owczarkiem poszedł w jedną stronę, a Rosjanin w drugą. Psa nie miał.
Idzie sobie Rosjanin lasem, widzi - zaspa śnieżna, a wokół niej krzaki pokryte szronem.
"Skąd mógł się tu wziąć* szron? pomyślał Ś Nigdzie poza tym go nie widzę?"
Podniósł gałąź i wetknął ją w zaspę.
A tu wyłazi z niej ogromny niedźwiedź.
27i
275
W tej zaspie miał barłóg, leżąc oddychał na krzaki i dlatego właśnie szron je pokrył.
Wystrzelił myśliwy i położył niedźwiedzia trupem na miejscu.
Krótki jest dzień zimowy. Zanim myśliwy zdjął skórę z niedźwiedzia, nadeszła noc. Jak tu po ciemku znaleźć drogę? Musiał więc przenocować w lesie.
Mróz był tęgi. Myśliwy chciał rozpalić ogień, okazało się jednak, że nie miał przy sobie zapałek.
Nie zmartwiło go to zbytnio. Opowiadał mu niegdyś przyjaciel Chante, jak nocuje czasami zimą w lesie. Otula się skórą zabitego zwierzęcia, kładzie się na śniegu i wcale nie czuje mrozu.
Myśliwy podniósł skórę niedźwiedzia futro ciężkie, ciepłe. Ale wewnątrz skóra była pokrwawiona. Wywrócił ją więc futrem do wewnątrz, owinął się od stóp do głowy i ułożył na śniegu.
276
Ciepło mu było w grubej niedźwiedziej skórze, więc wkrótce usnął.
Nad ranem przyśnił mu się straszny sen, że zwalił się na niego ogromny niedźwiedź i dusi go, aż oddychać trudno.
Ocknął się, a tu ani ręką, ani nogą ruszyć nie może. Mróz ścisnął mokrą skórę, która, jakby żelaznymi obręczami, objęła myśliwego.
Tak uwięziony, słyszy nagle szelest na śniegu. Ktoś się zbliża...
,,Lle myśli myśliwy przyszła ostatnia godzina mojego życia! Zwierz jakiś poczuł mięso i zaraz się do mnie zabierze, a ja nawet za nóż chwycić nie mogę".
Na szczęście jednak nie był to zwierz, lecz przyjaciel Chante. Łajka odnalazła w śniegu ślad i przyprowadziła
277
o. Rozciął on nożem skórę niedźwiedzia, wydobył z niej rzyjariela i mówi:
Żle, bracie, zawinąłeś się w skórę, trzeba było fu-rem na wierzch, wtedy byłoby ci ciepło i mróz nie mógł-y ci nic zrobić.
CZUPURNY MALEC
Drapieżnik dobrze się musi ukrywać, jeżeli chce zaczaić ię na swoją ofiarę.
Wielki niedźwiedź skradał się cicho po lesie, gołymi odeszwami łap ostrożnie omijając suche gałązki.
Przed nim, na skraju lasu, leżał stos chrustu. Dalej by-i już łąka.
278
Na łące pasły się konie. Podnosiły często łby i wietrzyły. Ale wiatr dął w przeciwną stronę, ku stosowi chrustu. Konie zawracały łby pod wiatr i nie mogły ani zwietrzyć, ani zobaczyć drapieżnika.
Nagle, niby bańka na kałuży, wyskoczył spośród chrustu maleńki strzyżyk-wole oczko, ptaszek nie większy od
279
szyszki sosnowej; dziobek ostry, ciałko niczym orzeszek, a ogonek sterczy do góry.
Zawsze kręci się gdzieś nisko.
Jak tu ukryć się przed nim, kiedy nogi potrafią tylko po ziemi stąpać?
Niedźwiedź upadł na brzuch i przylgnął do mchu. Było już jednak za późno: strzyżyk-wole oczko go dostrzegł.
No i jak zaskrzeczy z całej siły...!
Skąd też bierze się u maleństwa taki głos? Z odległości tysiąca kroków wzdrygasz się na jego dźwięk.
Konie zarżały i uciekły.
Rozwścieczony niedźwiedź zerwał się i chciał złapać zuchwałego malca.
W mgnieniu oka rzucił się na stos chrustu i rozrzucił go z pasją.
Strzyżyk jednak, niczym myszka, prześliznął się między jego nogami i frunął na drzewo. No i łapcie go tam, proszę!
Pqpsuł niedźwiedziowi całe polowanie. Wydał go! Taki malec z zadartym ogonkiem! *.
280
CZARNY LIS
Zimą w lasach jakuckich pojawił się czarny lis. Czarne lisy są wielką rzadkością, a futro ich jest znacznie cenniejsze od wszelkich innych futer.
Toteż polujący tam myśliwi natychmiast przestali strzelać do wiewiórek, a nawet soboli i zaczęli uganiać się za tym jedynym czarnym lisem.
Czarne futro widać z daleka na śniegu, toteż czarny lis musi być wyjątkowo sprytny, aby ocalić swą skórę i uiść prześladowcom. I właśnie ten lis okazał się tak sprytny, że nie pozwolił żadnemu myśliwemu zbliżyć się do siebie
281
a odległość strzału; omijał też przezornie wszystkie pu~ ipki.
Myśliwi stopniowo zniechęcili się i wrócili do polowań a wiewiórki, sobole i inne futerkowe zwierzęta. Tylko iden młody łowca nie dawał za wygraną. Myślał sobie: Pomęczę się trochę, ale gdy go wreszcie zdobędę, od ra-2 się wzbogacę".
I w dalszym ciągu tropił wytrwale.
A tymczasem lis zatoczył duże koło, wyszedł na ślady lyśliwego i chodził za nim po lesie.
Wkrótce młody łowca poznał jego wybieg.
"Dobrze pomyślał już ja ci dam radę! Chodź so-ie za mną. bardzo proszę, ale ja na tym wielkim kole, po tórym chodzimy, zastawię pułapkę i samopały. Czy tak, :y owak, na pewno cię dostanę".
Tak też uczynił.
Pozastawiał wszędzie pułapki żelaza, przysypał je 'a niepoznaki śniegiem. W krzakach ukrył naciągnięte imopały, a sznurki powodujące strzał przerzucił przez ieżkę.
I zaczął po niej chodzić.
Łowca idzie, a czarny lis za nim.
Łowca przekracza wszystkie sznurki, a lis je przeska-lje.
Krążyli i krążyli ciągle w kółko, aż myśliwy się zmę-;ył, ledwie nogami powłóczył. A wtem zaczepił o sznurek imopału i strzała zraniła mu nogę.
Z trudem dowlókł się do domu. Całą zimę chorował przeleżał w łóżku.
A czarny lis mu uszedł.
282
*
PERKOZY
Odczuwaliśmy brak żywności. Należało pomyśleć o zdobyciu mięsa. Wyszedłem ze strzelbą nad małe jezioro w lesie, otoczone szuwarami. Zwykle zapadały tam na noc kaczki.
Spóźniłem się trochę i zanim doszedłem, mrok już gęstniał. Słyszałem wprawdzie kwakanie i łopot skrzydeł w trzcinie, ale było tak ciemno, że nic nie widziałem i o strzelaniu do przylatujących i odlatujących ptaków nie było mowy.
,,Poczekam do ranka zdecydowałem majowa noc minie .szybko, a może o świcie wrócą".
Wybrałem sobie miejsce, gdzie trzciny rozstępowały się i odsłaniały czystą powierzchnię wody. Zrobiłem sobie w krzakach szałas i wsunąłem się do niego.
Z początku było mi przyjemnie siedzieć. Noc była bezksiężycowa. Błyszczące gwiazdy przeświecały przez gałązki. Lelek kozodój nucił bez przerwy swoją monotonną jak szmer strumyka, cichą piosenkę.
Nagłe powiał wietrzyk. Gwiazdy zgasły, umilkł kozodój.
Zrobiło się chłodno. Zaczął mżyć deszczyk. Wkrótce krople ściekały mi za kołnierz. Zrobiło się zimno i nie-przytulnie. Kaczki nie pokazywały się.
Nareszcie zaśpiewała makolągwa zwiastująca jutrzenkę. Jej ćwierkająca, cieniowana piosenka brzmi smutno o wieczornej zorzy. Rankiem natomiast wydaje się radosna, prawie wesoła. Mnie jednak nie wróżyła nic dobrego.
283
Zgłodniałem, przemarzłem i wiedziałem, że kaczki te~ z już nie przylecą. Pozostałem jedynie przez upór. Deszcz przestał padać, świtało. Śpiewał już cały ptasi ór.
Nagle widzę: w zatoczce, w zaroślach poruszają się vie ptasie główki.
Są kaczki! Jak też one niepostrzeżenie usiadły? Przygotowałem się do strzału i czekałem, aż wypłyną otwartą przestrzeń.
Wypłynęły. Przyglądam się: dzióbki ostre, od "policz-w" opuszcza się aż na szyję szeroki kołnierz. To nie czki, to perkozy.
Myśliwi nie lubią tych ptaków i przezywają je brzyd-. Ale nie dlatego, by mięso ich było trujące lub szkodli-i dla zdrowia, po prostu jest niesmaczne. Słowem :kozy dla myśliwego to nie zwierzyna. Podobnie jak i kaczki, są to ptaki wodne i mieszkają tych samych miejscach. Toteż myśliwy się oszuka i ze ści palnie w niewinnego ptaka. Zastrzeli i porzuci. Fak bywa i z amatorem grzybów, gdy przez omyłkę ią główkę jakiejś surojadki weźmie za borowika. Wte z gniewem kopnie ją i zdepcze!
Opadłem i ja w złość. Czyż na próżno marzłem całą :? Czekajcie!
^ perkozy, jak gdyby nigdy nic, płyną sobie równiut-obok siebie jak żołnierzyki. Kołnierze rozłożyły sze-o.
Jagle, jak na komendę: "rozejść się", odpłynęły od sie-: jedna w prawo, druga w lewo.
ii
Popłynęły kawałek, zwróciły się głowami do siebie i zaczynają kłaniać się sobie wzajemnie jak w tańcu figurowym. ^~"~^-
Przyjemnie było na to patrzeć.
Za chwilę podpłynęły do siebie, zetknęły się dzióbkami: całują się.
Potem wyprostowały szyje, odrzuciły w tył głowy, dzioby mają na wpół otwarte, jak gdyby wygłaszały jakieś poważne mowy.
Rozśmieszyło mnie to: czyż ptaki umieją przemawiać?
Pochyliły szybko głowy, wsunęły dzioby do wody i raptem znikły pod nią. 'Nawet nie zabulgotało.
Szkoda. Tak bym chciał jeszcze patrzeć na ich zabawy. Zacząłem wybierać się do domu. Nagle widzę: jeden per-koz, a potem drugi wyskakują z wody. Stanęły na niej jak
285
Ś*
na posadzce, wyprostowane na całą swoją długość, nóżki mają zupełnie z tyłu. Pierś wypięta, kołnierze w słońcu błyszczą barwą miedzi. Jakże są piękne, płoną jak ogień!
W dzióbku każdy z nich trzyma kawałek zielonego wodorostu. Przyniosły go aż z dna. Podają jeden drugiemu ten prezent. Przyjm, proszę, ten dar ze szczerego serca, na pamiątkę twej piękności i cudnego majowego poranku.
Wtedy dopiero i ja zauważyłem, jak piękny był ten poranek. Woda lśni w słońcu, które stoi już nad lasem i tak przyjemnie grzeje. Komary wyzłocone promieniami tańczą w powietrzu. Na gałązkach zielone listeczki otwierają się ku słońcu. Cudnie jest wokoło.
Nadleciała sroka, usiadła za moimi plecami i podniosła taki wrzask, ąe mimo woli obejrzałem się; a gdy znowu spojrzałem na wodę, ptaków już nie było: dostrzegły mnie i skryły się.
One znikły, ale radość pozostała we mnie. Radość, którą mi dały.
Teraz za żadne skarby nie strzelę do tych ptaków. Nie będę o nich źle mówił, nie będę ich przezywał.
Pokochałem je tego ranka, chociaż zostałem bez mięsa.
JAK MUCHA NIEDŹWIEDZIA OD ŚMIERCI URATOWAŁA
Niedźwiedź miał zwyczaj zaglądać do owsa. Co noc tam się zjawia i nie tyle go zje, ile pogniecie i wydepcze. A kołchoz ma wielkie straty!
286
Idą więc kołchoźnicy do myśliwego:
A no powiadają taki mamy kłopot. Poratuj nas!
Sysoj Sysoicz, stary, wytrawny myśliwy, umiejętnie zabrał się do rzeczy.
Owić;; rósł wśród lasu. Sysoj Sysoicz wybrał miejsce na skraju lasu i urządził tam sobie stanowisko: ułożył na ga-lęziach kilka drągów i już miał na czym usiąść. W dzień oczyścił strzelbę, a lufę natarł tłuszczem, aby błyszczała w świetle księżyca i lepiej było z niej celować. Z wieczo-ra siadł w zasadzce na przygotowanym pomoście. Doskonale! Siedzi sobie na drzewie i czeka. *
Zapadł zmierzch. Po lesie poszły szelesty, szmery, szeptania. Wciąż się wydawało, że niedźwiedź już się zbliża, że tam suchą gałązką trzasriąty-tu w^owsie zaszeleścił. Ale tak jest ciemno, że nic nie widać.
Wreszcie ukazał się księżyc. Pole owsa rozbłysło naraz jak srebrne jezioro. Patrzy Sysoj Sysoicz, a tu niedźwiedź jest tuż pod nim. Łapami zagarnia kłosy i paszczę sobie napycha. Wysysa słodkie owsiane mleczko i aż niiaszcze z zadowolenia - takie smaczne. No, pięknie!
Sysoj Sysoicz cichutko podnosi strzelbę i celuje w zwierza. Dobrze już w niego wymierzył, kiedy nagle nadleciało coś wielkiego, czarnego i prosto mu w oczy!
Na strzelbie usiadło.
Poznał wreszcie Sysoj Sysoicz, że to mucha.
287
Mucha była niby maleńka, a jednak kiedy przed samym losem usiadła, wydawała się wielka jak słoń. Myśliwe-nu niedźwiedzia zasłoniła.
Bardzo źle!
Sysoj Sysoicz do niej cichutko:
Kyszsz!
A mucha dalej siedzi.
Tfff! dmuchnął na nią. Mucha siedzi.
Tfff u! dmuchnął już mocniej.
Muchę zwiało. Ledwo jednak Sysoj Sysoicz wycelował, nucha jest znowu.
288
Coraz gorzej.
Sysoj Sysoicz dmuchnął jeszcze mocniej:
Tffffu!
Odleciała, ale zaraz znowu powróciła na lufę. Tak& uparta, że ani ją odpędzić! Tu się dopiero Sysoj Sysoicz na dobre rozgniewał.
Jest tak źle, że gorzej być nie może!
Sysoj Sysoicz przesunął się naprzód tyle, ile mógł na swoim pomoście, podniósł pięść nad muchą... i jak nie walnie po lufie!
"ŚŚ".
mmmmm
Opowiadania i bajki 19
289
Trrach! Tararach! Bach! Trzask, huk! Strzelba strzela, drągi pod Sysojem Sysoiczem się łamią, myśliwy pada prosto na niedźwiedzia.
A biedne zwierzę ssało sobie spokojnie smaczne owsiane mleczko i wcale nie oczekiwało takiej napaści.
Niedźwiedź tak się przestraszył, że zerwał się i nie spojrzawszy nawet, kto spadł na niego z nieba, pomknął w las na złamanie karku.
Sysoj Sysoicz nie bardzo się potłukł i wkrótce przyszedł do siebie. Niedźwiedź zaś przestał zaglądać do owsa. A mucha, która niedźwiedzia od pewnej śmierci uratowała, nie wiadomo, gdzie się podziała.
PODRZUTEK
Źli chłopcy zniszczyli gniazdo pliszki i rozbili jej ja-jeczka.
Z rozbitych skorupek wypadły gołe i ślepe pisklęta.
Z sześciu jajeczek tylko jedno zostało nie uszkodzone i udało mi się je chłopcom odebrać.
Postanowiłem ocalić ukryte w nim pisklę. Ale jak tego dokonać? Kto je wysiedzi? Kto wykarmi?
Wiedziałem o gniazdku zaganiacza-przedrzeźniacza znajdującym się w pobliżu. Właśnie dopiero co ptaszek złożył w nim swoje ostatnie, czwarte fajeczko.
290
Ale czy zgodzi sięjgrzyjąć podrzutka? A jajeczka pliszki są błękitne i zupełnie-niepodobne do małych jajeczek przedrzeźniacza malinowych, a. w dodatku nakra-pianych czarno.
Małe przedrzeźniacze wylęgną się nie wcześniej niż za dwanaście dni; co się przez ten czas stanie z pisklęciem pliszki, które lada dzień wykluje się z jajka?
Czy przybrana matka zechce karmić podrzutka?
Gniazdko zaganiacza uwite było na brzozie tak nisko, że z łatwością dosięgałem go ręką.
Kiedy zbliżyłem się do brzozy, samiczka sfrunęła z gniazda i, polatując niespokojnie pomiędzy drzewami, pogwizdywała żałośnie, zupełnie jak gdyby błagała mnie, abym nie dotykał jej gniazdka.
291
Ostrożnie złożyłem błękitne jajeczko obok malinowych, cofnąłem się i ukryłem w krzakach.
Ptaszek długo nie wracał, a gdy wreszcie znalazł się w gnieździe, nie usiadł od razu na jajeczkach. Z wyraźnym niedowierzaniem oglądał obce, błękitne jajeczko.
W końcu jednak zdecydował się: usiadł. W ten sposób obce jajeczko zostało przyjęte. Podrzutek zamienił się w wychowanka.
Ale co będzie jutro, gdy wykluje się mała pliszka?
Nazajutrz, zbliżając się do gniazdka, spostrzegłem sterczący z jednej strony dzióbek, a z drugiej ogonek zaga-niacza.
Siedzi!
Poczekałem, aż samiczka wyfrunęła, i zajrzałem do gniazdka. Obok czterech malinowych jajeczek leżało gołe i ślepe pisklę pliszki.
Schowałem się znowu i po chwili zobaczyłem ptaszka lecącego z gąsienicą w dzióbku. Przysiadł na brzegu gniazdka i wsunął gąsienicę w szeroko otwarty dzióbek pliszki.
Byłem już spokojny i pewny, że zaganiacz wykarmi
swego podrzutka.
Minęło sześć dni. Codziennie przyglądałem się gniazdku i obserwowałem sterczący z jednej strony dzióbek, a z drugiej ogonek przedrzeźniacza.
Interesowało mnie, jak sobie radzi z karmieniem pliszki i wysiadywaniem własnych jajeczek.
Zwykle odchodziłem szybko, nie chcąc przeszkadzać w tej trudnej pracy.
292
Siódmego dnia nie zauważyłem w gniazdku ani dzióbka, ani ogonka.
Zrobiło mi się bardzo przykro: "Więc jednak już po wszystkim! pomyślałem. Zaganiacz opuścił gniazdko, a mała pliszka zapewne zdechła z głodu".
Myliłem się jednak. W gniazdku leżała żywa pliszka. Spała. Nawet nie podniosła łebka i nie otwierała dzióbka. Widocznie była syta. A tak wyrosła przez te kilka dni, że malinowych jajeczek prawie nie było spod niej widać. Domyśliłem się, że mała wychowanka odwdzięczała się
293
przybranej matce: grzała jej jajeczka ciepłem własnego ciała i wysiadywała jej pisklęta. Tak było rzeczywiście.
Samiczka zaganiacza karmiła wychowankę, w zamian za to wychowanka wysiadywała jej jajeczka.
Widziałem, jak pliszka wyrosła i opuściła gniazdko. Właśnie w tym czasie wykluły się pisklęta z malinowych jajeczek. Teraz zaganiacz zaczął karmić własne pisklęta i doskonale je wychował.
NA TROPACH
294
.:.
.....Śnieżna księga
Włóczyły się rozmaite zwierzęta! pozostawiały na śniegu ślady. Nie od razu można poznać, kto tam był.
Na lewo pod krzakiem zaczyna się ślad zajęczy. Siad tylnych łap jest długi, wyciągnięty; przednich zaś mały, okrągły.
Ślad zajęczy biegnie przez pole. Po jednej jego stronie rysuje się inny ślad. Odbicia łap są większe. W śniegu widnieją dziurki od pazurów to ślad lisa. Po drugiej stronie znowu lisi ślad, tylko wiodący z powrotem.
Zajęczy ślad zatoczył koło po polu; lisi również. Zajęczy odbiegł w bok, a lisi za nim. Oba ślady kończą się na środku pola.
A z boku znowu widać zajęczy ślad. To ginie, to się pojawia i biegnie dalej...
297
Biegnie, biegnie, biegnie i nagle... znowu się urwał, jakby się pod ziemię zapadł! A tam, gdzie się skończył, śnieg jest wygnieciony, jakby go kto palcami na boki rozgrzebał.
Gdzie się podział lis?
Gdzie zginął zając?
Rozważmy wszystko kolejno.
Stoi krzak. Ma obdartą korę. Śnieg pod krzakiem jest wydeptany i pełen śladów. To są ślady zajęcze. Tutaj pożywiał się zając ogryzał z krzaka korę. Stawał na tylnych łapkach, zdzierał zębami kawałek kory, a kiedy już ją zżuł, przechodził na łapkach do innej gałązki i nowy kawałek kory zdzierał. Najadł się i zachciało mu się spać.
Pobiegł więc w poszukiwaniu odpewiedniej kryjówki.
298
A tuż obok zajęcze^ __ pojawia gię fflad ^ Było tak: zając poszedł sobi^ spać; upłynęła jedna godzina; ga. Po polu przeszedł ljg
Zobaczył zajęczy ffl^' na śniegu i zaraz skierował ku ziemi.
Zwietrzył świeży ś
Pobiegł tym śladem..
Lis jest chytry, ale
nos
^ąc także nie w ciemię bit , Umiał
więc pogmatwać swój ^ą Biegl> Uegl przez ^ zakrę_
cił, zrobił wielką p^ przedął własny ślad { ^ j w bok.
* >
299
Początkowo ślad jest jeszcze równy, powolny: zając
egł spokojnie, nie przeczuwając skradającego się za so-
i nieszczęścia.
Lis biegł, biegł, aż ujrzał przecinający się w poprzek
deży ślad.
Nie domyślił się, że zając zatoczył pętlę.
Skręcił w bok na świeży ślad. Biegł po nim, biegł, aż
inął: ślad się urwał. Teraz dokąd?
A sprawa przedstawia się zupełnie prosto: jest to nowy
dstęp zajęczy podwójny ślad.
Zając zrobił pętlę, przeciął swój ślad, pobiegł nieco na-
zód, a potem zawrócił i poszedł po własnym śladzie
>owrotem.
Szedł zaś bardzo ostrożnie, uważnie: łapka w łapkę.
Lis postał sobie, postał i zawrócił.
Doszedł znów do skrzyżowania.
Przeszedł całą pętlę.
Szedł, szedł, aż wreszcie zrozumiał, że zając go oszu-
l, że ślad nigdzie go nie zaprowadzi!
Parsknął więc i ruszył w jakichś, sobie tylko wiado-
ch, sprawach do lasu.
\ rzecz się naprawdę mlkła tak: zając przeszedł po raz igi swoim śladem.
Do pętli nie doszedł, lecz skoczył w bok przez zaspę. :eskoczył przez krzak i ułożył się pod kupą chrustu. Fam leżał przezAn czas, kiedy lis go tropił. Dopiero kiedy lis już sobie poszedł, jak nie skoczy spod ustu w gęstwinę!
300
A skacze już szeroko, łapki przy łapkach, pozostawiając ślad "ucieczkowy".
Mknie i ani się obejrzy. A tu na drodze stanął mu pień. Zając już go mija. A na pniu...
Na pniu siedział wielki puchacz.
Zobaczył zająca, uniósł się i poleciał za nim. Dopędzi} go i cap...! Wczepił mu się w grzbiet pazurami!
Zając do śniegu przypadł, a puchacz przysiadł, skrzydłami po śniegu bije i chce ofiarę od ziemi oderwać. Tam gdzie zając upadł, śnieg jest pognieciony. Gdzie zaś puchacz skrzydłami machał, tam pozostały na śniegu znaki niby od palców.
A zając dalszą drogę do lasu odbywał już w powietrzu. Dlatego też nie ma dalej śladów na ziemi.
NA TROPACH
Nudzi się Jegorce cały dzień siedzieć w chacie. Spojrzy w okno: biało wokoło. Chatkę gajowego przysypał śnieg. I las cały w bieli.
Jegorka myśli o pewnej polance w lesie. Jak tam ślicznie! Wystarczy tylko znaleźć się na niej, a spod nóg stadko kuropatw frr! frr! w różne strony.
Ale co tam kuropatwy! Jakie tam się widuje tłuściutkie zające!
Onegdaj Jegorka widział na polanie; jakiś dziwny ślad wielkości lisiej łapy, ale zakończony długimi i prostymi pazurami.
301
Jakby to było przyjemnie wytropić samemu takie dziwaczne stworzenie! To przecież nie jakiś tam zając! Nawet tato musiałby pochwalić.
Zapalił się Jegorka, chciałby zaraz pędzić do lasu!
Pod oknem ojciec zszywał wojłokowe buty.
Tato... tatusiu!
Czego chcesz?
Pozwól mi pójść do lasu zapolować na kuropatwy!
Co ci jeszcze do głowy przyjdzie? Już noc za pa-em.
Puść, tato, puść prosi żałośnie Jegorka. We-mę strzelbę.
Ojciec milczy; Jegorce tłucze się serduszko chyba ato nie puści!
Gajowy nie lubił, aby Jegorka włóczył się bez potrzeby, de trzeba pozwolić chłopcu trochę się przejść. Siedzi siedzi całymi dniami w chacie.
Idź już, ale pamiętaj, wracaj o zmroku, bo. . Wiesz, e ze mną sprawa prosta. Odbiorę strzelbę i jeszcze pasm przeciągnę.
Czternastoletni Jegorka ma swoją własną fuzję. Przywiózł mu ją ojciec z miasta. Pojedynka, nazywa się ber-anka *).
Można z niej strzelać wszelkie ptaki i zwierzęta, Swiet-a strzelba.
W mig wrócę! obiecuje chłopiec. Prędko wkłada ożuszek i zdejmuje berdankę ze ściany.
*) Rosyjska strzelba myśliwska o jednej lufie. Zamek syste-lU Berdana. v"
302
Oho, wrócę! Tak się tylko mówi mruczy ojciec. A pamiętaj, że nocami włóczą się wilki, pilnuj się!
Tego już Jegorka nie słyszał. Skoczył na podwórze, przypiął narty i pędem do lasu.
Gajowy odłożył buty, wziął siekierę i poszedł do szopy naprawiać sanie.
Zmierzch począł zapadać. Stary skończył robotę. Pora już na kolację, a chłopaka nie widać.
Słychać było, jak ze trzy razy strzelił, a potem cisza.
Minęła jeszcze chwila. Gajowy wszedł do chaty, przygotował lampę; wydostał garnek z pieca.
A Jegorki jak nie ma, tak nie ma. I gdzież się ten brzdąc utrapiony zawieruszył?
(Jajowy_ podjadLsobie,. wyszedł z chaty na ganek. Ciemno, choć oko wykol. Nasłuchuje. Cisza grobowa?"^-
Las stoi milczący. Nawet gałązka nie trzaśnie. Cicho. Kto wie, co się w tej ciszy czai...? Uuuuu...!
Zadrżał gajowy. A może mu się tylko zdaje?
A z lasu znowu:
Ouuuuuuu...!
Tak, to wilki! O, drugi odezwał się, trzeci... całe stado...
Zamarło serce ojca: wilki poczuły obecność Jegorki!
Ouuu! Ouuuuu...!
Skoczył gajowy do chaty. Wybiegł z dubeltówką w ręku. Podniósł do ramienia, plunął ogniem z obydwu luf; zagrzmiały strzały.
303
Wilki zawyły głośniej. Słucha gajowy, czy nie odezwie się Jegorka. A właśnie z lasu, z ciemności doleciało dalekie, zgłuszone buuum!
Porwał się gajowy z miejsca, zarzucił dubeltówkę na ramię, przypiął pośpiesznie narty i ruszył w ciemności w tę stronę, skąd doszedł go odgłos strzału Jegorki.
Ciemno w lesie, nic nie widać na krok. Kłujące, świerkowe łapy chwytają za twarz i ubranie. Las gęsty jak ściana, przedrzeć się trudno.
A przed nim wilki wyją bez przerwy.
Ouuuu, ouuuu...!
Zatrzymał się, strzelił jeszcze raz.
Nie ma odpowiedzi, jedynie wycie wilków.
Źle!
Znowu przedziera się przez gąszcz. Idzie za głosem wilków. Zdążył tylko pomyśleć: "Wyją, to znaczy, że się jeszcze nie dobrały". Nagle wycie urwało się jak nożem uciął.
Gajowy posunął się dalej i przystanął. Wystrzelił raz i drugi. Długo nasłuchiwał. Cisza, aż w uszach dzwoni
Dokąd iść? Ciemno. A jednak iść trzeba...
Szedł na oślep. Gąszcz coraz większy.
Strzelał, krzyczał! Żadnej odpowiedzi.
I znowu szedł nie wiedząc dokąd. Przedzierał się przez las.
Stracił siły, ochrypł od krzyku.
Stanął wreszcie. Nie wiedział, gdzie się znajduje; już iawno przestał się orientować, w której stronie jest dom.
Przyjrzał się: coś jakby ogieniek migoce spoza drzew. A. może to oczy wilka tak błyszczą?
504
Skierował się do światełka. Wyszedł 2 lasu. Przed nim przestrzeń otwarta, pośrodku chata, w oknie światło.
Patrzy gajowy i oczom nie wierzy: przecież to jego własna chata! Zrozumiał, że zatoczył w lesie ogromne koki. Na podwórzu wystrzelił jeszcze raz.
Odpowiedzi nie ma. I wilki już nie wyją. Dzielą widocznie zdobycz. Zginął chłopak.
Gajowy odpiął narty, wszedł do chaty. Nie zdjął kożucha, siadł na ławie. Głowę wsparł na ręku i tak pozostał.
Lampka zakopciła, mignęła i zgasła, Nie zauważył tego nawet.
Za oknem poczęło świtać.
Podniósł się gajowy z ławy. Postarzał się przez tę jedną noc, zgarbił się.__
Wsunął za pazuchę kromkę chleba, wziął naboje, strzelbę. . "i-~^~ _
Wyszedł na podwórze. Już jasno, śnieg lśni. Od wrót ciągną się dwie bruzdy ślady nart Jegorki. Popatrzył na nie i machnął ręką.
,,Gdyby w nocy księżyc świecił pomyślał to bym go może po śladach znalazł. Pójdę, choć kości pozbieram. A może jeszcze żyje, kto wie?" Przypiął narty i ruszył po śladach. Bruzdy skręcały w lewo wzdłuż brzegu lasu. Gajowy sunie na nartach, wodzi oczami po śniegu. Nie przeoczy żadnego, choćby najmniejszego śladu. Czyta ze śniegu jak z książki.
W tej książce zapisane jest wszystko, co się przydarzyło Jegorce w nocy. Patrzy gajowy na śnieg i wszystko rozumie: gdzie był, którędy szedł chłopak i co robił. /%Ś Ś
Opowiadania f bajki 20
305
Oto tu biegł brzegiem lasu. Z boku widać na śniegu krzyżyki cienkich ptasich paluszków i ślady ich ostrych piórek.
To dowód, że Jegorka przestraszył stadko srok.
Pełno wokoło splątanych pętli i ścieżynek mysich,
Siady zatoczyły krąg po lesie i wyprowadziły na wielką polanę.
Na niej, jak widać, oglądał Jegorka tropy zajęcze.
Naplątały tu zające tych tropów bez liku. Są i pętle i uskoki. Ale chłopiec nie zadawał sobie trudu, aby rozwikłać te zajęcze zagadki: ślady nart prowadzą dalej.
W pewnej odległości widzi zryty śnieg, odciski ptasich łapek i osmalone pakuły na śniegu.
Siedziały tu białe kuropatwy. Stadko spało ukryte w śniegu.
Usłyszały kroki chłopca i frunęły. Jegorka strzelił wszystkie prócz jednej odleciały. Widać to miejsce, gdzie postrzelona rzucała się na śniegu.
Cóż to za myśliwy mógłby z Jegorki wyrosnąć! Ptaki trafiał w locie. Taki z wilkami potrafi walczyć i nie da im się tak łatwo.
Spieszył się gajowy, sunął jak mógł najprędzej. Ślad prowadził do krzaka i stop! Co za licho? Jegorka stał tu za krzakiem, deptał na miejscu, pochylał się, wsuwał rękę w śnieg, a potem pobiegł w bok.
Siad prowadzi prosto na przestrzeni jakich czterdziestu metrów, a potem zaczyna kluczyć. Tu znowu jakieś ślady? Podobne do śladów lisa, ale z pazurami...
306
Cóż to za dziwo? Jak żyję takich śladów nie widziałem: łapa niewielka, a pazury długie na cal i proste jak gwoździe.
Krew na śniegu! Zwierz poszedł dalej na trzech nogach. Jegorka przestrzelił mu prawą przednią łapę. Chłopak kręcił się między krzakami, gonił zwierza
Czy mógł wracać do domu? Czy prawdziwy myśliwy porzuci ranne zwierzę?
Tylko, co to za zwierzę? Straszne są te pazury! Pogła-szcze takimi zza krzaka po brzuchu... Czy wiele takiemu chłopcu trzeba?
Coraz głębiej w las prowadzą ślady przez krzaki, między pniami, wokoło zwalonych drzew. Łatwo wpaść na pieniek i .złamać nartę. -
A to żółtodziób! Chyba oszczędzał kul? Toż tu wymarzone miejsce za tym wykrętemT Mógłby od razu dobić zwierzę. Stąd nie miało gdzie uciec. A przecież żywcem go nie weźmie, nie tak łatwo podejść do rannego zwierzęcia. Nawet rozzłoszczony chomik nie da się wziąć gołą ręką, a to widać zwierz ciężki; w śniegu zostają po nim głębokie dziury.
Nowa bieda! Śnieg zaczyna padać! Nieszczęście! Przysypie ślady i co wtedy? Prędzej, prędzej!
Siad zwierzęcia kluczy, biegną za nim narty, końca nie widać. A śnieg sypie i sypie.
Wysokopienny las staje się rzadszy, przyświeca już jego skraj. Tu jeszcze prędzej śnieg zasypie ślady, które są coraz mniej widoczne, trudno już je rozróżnić.
307
Tu oto wreszcie dopędził Jegorka zwierza! Śnieg zbity, na nim krew i szara, twarda sierść.
Trzeba by popatrzeć na nią, zorientować się, co to za zwierz, ale ślady jakieś niewyraźne... Chłopak w tym miejscu upadł w śnieg na oba kolana.
A co tam sterczy ze śniegu?
Narta! I druga! W śniegu wąskie jamy: Jegorka zapadł się.
I nagle: z przodu, z prawej, z lewej, w poprzek Ś ślady zamaszyste, niby psie.
Wilki! Dopędziły, przeklęte...!
Gajowy stanął: o coś twardego zaczepiła prawa narta. Spojrzał: leży berdanka strzelba Jegorki.
Musiało być tak: przewodnik skoczył, śmiertelnym chwytem złapał za gardło, chłopak wypuścił strzelbę, potem reszta stada nadbiegła...
Koniec! Gajowy spojrzał przed siebie: żeby choć kawałki ubrania znaleźć!
Nagle jakiś szary cień mignął między drzewami. I jednocześnie rozległo się stamtąd głuche warczenie i skowyt, jakby się psy gryzły między sobą.
Gajowy wyprostował się. Zerwał strzelbę z ramienia i rzucił się naprzód.
Za drzewami, nad krwawym ochłapem stały dwa wilki. Sierść zjeżona, błyszczą kły. Wkoło siedziało i leżało jeszcze kilka bestii.
Straszny krzyk wydarł się z piersi gajowego. Nie celując wypalił od razu z obu luf.
Strzelba odbiła i mocno uderzyła go w ramię. Zachwiał się i padł na kolana.
308
Kiedy dym opadł, wilków już nie było.
W uszach dzwoniło mu echo strzału. I przez ten dzwon wydało mu się, że słyszy jakby z wielkiej odległości żałosny głos syna: "Tato!"
Gajowy bezwiednie zdjął czapkę. Mokry śnieg wciska} się do oczu, oślepiał go.
Tato! odezwał się znowu głos Jegorki.
Syneczku! jęknął gajowy.
Tato, zdejmij!
Przerażony gajowy zerwał się na nogi i odwrócił.
Na gałęzi wielkiego drzewa, trzymając się rękami grubego pnia, siedział żywy Jegorka.
- Synu! Ś krzyknął gajowy i jak nieprzytomny rzucił się do drzewa. Zdrętwiały chłopiec bezwładnie zsunął się na ręce ojca.
Gajowy z synem na plecach pędził co tchu do domu. Zatrzymał się tylko raz. Jegorka szepnął z uporem:
Tato, zabierz moją berdankę! Berdankę zabierz!
Gorąco biło od płonących w piecu polan. Na ławie leżał Jegorka okryty ciężkim kożuchem. Oczy błyszczały mu z gorączki.
Ojciec siedział przy nim i poił go herbatą ze spodeczka.
Widziałem, że wilki blisko opowiadał Jegorka zbłaźniłem się. Z przestrachu wypuściłem strzelbę, narty ugrzęzły, rzuciłem je. Wlazłem na pierwsze z brzegu drzewo, a wilki tuż, tuż. Skaczą, podłe, kłapią zębami, chcą mnie dostać. Tato, to było straszne!
Cicho, synku kochany, cicho. Powiedz mi lepiej, mój ty myśliwcze, cóżeś to za zwierzę upolował?
310
/>:Ś*
Borsuka, tato! Ogromne borsuczysko, tłuste jak Widziałeś jego pazury?
Borsuk, powiadasz. A ja nie mogłem poznać. Wi-ocznie odwilż zbudziła tego śpiocha. Podczas mrozów śpi rzadko kiedy wyłazi w zimie. Na wiosnę pokażę ci jego arę. Wspaniała. Lis nigdy by takiej nie wygrzebał.
Ale Jegorka już nie słyszy. Głowa opadła mu na podu-;kę, oczy się zamknęły. Zasnął.
Gajowy ostrożnie wyjął mu z rąk spodeczek, otulił sy-i szczelnie kożuchem i spojrzał w okno.
Za oknem rozpętała się śnieżyca. Sypały się i sypały irując w powietrzu białe, lekkie płatki, aż zasypały splą-ne leśne ślady.
MOJ SPRYTNY SYNEK
^^^^fe^
ROZKAZ NA ŚNIEGU
Kiedyś przyrzekłem synkowi, że zabiorę go na polowanie i pokażę mu, jak się tropi zające. Od tej chwili nie zaznałem spokoju. Każdego ranka o świcie synek wpadał do mnie, wołając:
Wstań! Pójdziemy dziś? Pogoda wspaniała!
Dla niego pogoda zawsze jest wspaniała do polowania. Tymczasem nie każdego dnia można tropić zwierzęta, to jest iść ich śladami. Trop bywa różny, w zależności od pogody.
315
Staram się wytłumaczyć mu, że dziś iść nie można, i malec narzeka:
Znowu nie chcesz! Odkładasz i odkładasz! Kiedyż wreszcie pójdziemy?
Wymyśliłem więc podstęp wojenny.
Masz słuchać powiadam mego rozkazu! Natychmiast stanął na baczność.
Tak jest! - odrzekł.
A więc uważaj: nie budź mnie więcej o świcie. Ra-lo, gdy wstaniesz, pędź najpierw do ogródka. Tam na niegu przeczytasz mój rozkaz Ś czy wyruszamy na wy-rawę, czy nie.
- Tak jest odpowiedział rano mam udać się do grodu.
Malec poszedł spać, a ja wziąwszy laskę wyszedłem domu.
Dom nasz stoi w małym ogródku, otoczony płotem. Zi-lą nikt tam nie zagląda. Gdy spadnie śnieg, leży nie-snięty przez całą zimę.
Wsunąłem laskę poprzez płot i na śniegu drukowany-li literami (synek mój był jeszcze mały i znał tylko dru-owane litery) napisałem:
DZISIAJ NIE BUDZIĆ!
Tej nocy wyspałem się doskonale, synek nie obudził mie jak zwykle o świcie. Wstałem, ubrałem się i wyj-:ałem przez okno. Widziałem stąd cały ogródek i mój apis. Ranek był szary, bezwietrzny, ciepły. Termometr i oknem wskazywał trochę powyżej zera. Śnieg nie lśnił,
316
był brudnawy jak kiepska kreda. Rozkaz mój rysował się na śniegu niewyraźnie.
Cieszyłem się ze swego pomysłu: przecież z tego napisu codziennie będę mógł wywnioskować, jak się zmienia ślad odciśnięty w śniegu.
Brzegi liter topniały, napis rozpływał się jak na bibule. W taki ciepły, pochmurny dzień świeże ślady szybko się rozpływają, a dawne wyglądają jak poprzednio bez zmian.
Spokojnie zabrałem się do pracy.
Nazajutrz synek znowu mnie nie budził.
Ranek był słoneczny; w nocy ścisnął tęgi mróz, śnieg stwardniał jak galareta jabłeczna: na jego powierzchni uformowała sią. gruba skorupa szreń lodowa. Na niej nie tylko lekki zając, ale i wilk nie zostawi śladu, chyba że gdzieniegdzie zadra*śnie ją pazurem. Napis mój wyglądał jak wyryty nożem w lodzie. Ścianki liter iskrzyły się jak ścięty metal. Dołki wypełniała śniegowa kaszka. W taką pogodę można odnaleźć tylko stare ślady nowych nikt nie spostrzeże.
I trzeci dzień nie przyniósł nic dobrego.
Znowu był mróz, w dodatku z wiatrem i zadymką. Suchy, miałki jak kasza śnieg zasypywał ślady. Litery wyglądały jak posypane solą. Gdy zając rano będzie wracał z żerowiska, pył śnieżny od razu przyprószy jego ślady. W jaki sposób odróżnić je od śladów wczorajszych?
Synek chodził nadąsany, ale milczał rozkaz obowiązywał.
317
Zasiedziałem się przy pracy do późna w nocy. Położyłem się dopiero nad ranem.
Wstawać! - krzyknął mi ktoś nagle w same ucho, tak jak to bywa w wojsku. Tylko głos "dyżurnego" wydał mi się dziwnie cieniutki.
Z trudem otworzyłem oczy.
- Wstawaj prędzej! wołał synek. - Już piję herbatę!
Spojrzałem w okno i upewniłem się od razu, że obudził mnie nie na próżno: na ramie okiennej i na płocie leżał gruby jak wata, puszysty śnieg.
A więc ponowa. Tak nazywają myśliwi obfity, puszysty śnieg, który spada w nocy, zasypując zupełnie wszystkie stare ślady. Taki śnieg - to najlepszy pomocnik myśliwego.
Rano jego oczom ukazuje się pole jak obrzymi biały całun, na którym odcisnęły się wyraźnie jedynie najświeższe, poranne ślady zwierząt.
Tak bardzo śpieszyłem się na polowanie, że zapomniałem spojrzeć na swój napis. Zresztą było to zbyteczne, na pewno został zasypany tak samo, jak wszystkie stare ślady.
Zimą trudno jest zobaczyć zająca nie tylko śnieżnobiałego bielaka, ale i zwykłego szaraka.
Ale zaledwie wyjechaliśmy z synkiem na nartach za cmentarz, od razu spostrzegliśmy zajęczy ślad.
Powiedz mi pytam w którą stronę biegł zając?
318
i słyszę, jak synek szepcze cichuteńko;
Siady łapek tylnych
z przodu,
Siady łapek przednich z tyłu.
Wie on już o tym, że zając biegnąc wyrzuca długie tylne skoki przed przednie. Siady tylnych nóg z przodu są podłużne, ślady przednich z tyłu okrągłe jak monety.
Zajączek poszedł na cmentarz umrzeć! - pewnym tonem raportował syn. Zawrócimy?
Nie, zaczekaj powstrzymałem go skręcając nieco w bok. Zdjąłem przy tym strzelbę z ramienia. Ten ślad
pozostawi! szarak; me P^^d * nagle urywa cupna.6. Patrz uwazme! ^ a J gł z powrotem po Jzaja.0 zrobił *fi* %ffJU widocznie skoczy.
własnych śladach- A <** ' o" ^ pod tym
w bok. Czeka] no, czy
Ś "'^t ruszyłby w stron, krzaczka, **> ,.":",^i riłueich uszu.
Wystrzeliłem. krzaka, fiknął kozia i zmkl. zarywszy
Kiedyśmy do aiego podeszli,
sią w śnieg. SZaraki i jednego bie-
Z łatwością wytropiliśmy trzy
laka- A v tylko bielaka, reszcie udało sie.
3ednak tylko o
. za skoki
i Idj, f^^ i ponieśliśmy Je do
Zastrzeliłem szczęśliwie drapnąć
^r^^y sąsiad, Popatrzył na naszą
Klobycz i powiedział:
_ Wspaniale! Tropiliście^
" Tropiliśmy! r6wnież swego syn-
_ To dobrze. H^a ^.^ ślady. ka od małego rozpoznawac w ^
wo do synka
W 3 "^u iedyne tyłki jąCo na śniegi V
BUDZIĆ.^
liter nie zostało ani śl^
że z każdym dnień> _- objaśnia mi synel
320
tyl-
m na M, nieru-Ikanaście. Krotce ułożą
ST^jaskrawo plunie zi-;lądają jak zwęglone. ione na żółtym, lśnią-
liazd" spada z gałęzi
w kogut. Za nim, jak gałęzi pozostałe ptaki. Za-kaja w nim. mówi synek i już sunie na
Otrzymuję go 'jeszcze nie zasnęły.
trn
A kiedy zasną, będziesz do nich strzelał?
- Nie takie to łatwe! Za dziesięć minut ściemni się i już nie będzie można strzelać. Ale upolujemy je i bez dubeltówki. Postaraj się tylko dobrze zapamiętać miej-Ś, gćlzle ci;ify nurka w śnieg.
Pamiętam je dobrze: tam, przy tej brzozie dwu-piennej.
Doskonale. A teraz wracajmy do domu. Po drodze wyjawiłem mu swój plan.
Ku zdumieniu matki, synek po kolacji bez żadnego przypominania poszedł spać. Ja tymczasem wyczyściłem strzelbę i zawiesiłem ją na ścianie. Dziś w nocy nie Jj "gwałto-dzie nam potrzebna. L coś czarne-
Wyciągnąłem dwa kosze, używane w lecie doKj"_ Kogut! grzybów, i obwiązałem je z wierzchu sziij"'
32S
,,
łfrywki, którymi łowiono w stawie drobne By. Przygotowałem dwie rowi iro Ś B lata rk i Ś jołnocy, za ścianą, w chlewie i trzepot
i kilkakrotne głośne "kukuryku o kogu-
ta. Z daleka odpowiadają mu kolejno wi iskowe
koguty.
Cietrzewie nie mają tego zwyczaju. W ciągu nocy nigdy się nie odzywają, śpią mocno. I to nam uli inie dogadza.
Budzę synka.
Wspaniały mróz! Księżyca nie ma, ale na ciemnym niebie skrzą się gwiazdy, a śnieżne pole migoce w mroku.
Suniemy na nartach. Każdy z nas ma kosz, sak, czyli podrywkę, i nie zapaloną latarkę, zatkniętą z przodu za pas. Idziemy w kierunku śpiących w śniegu cietrzewi.
Zatrzymujemy się w pobliżu. Zapalam obydwie latarki moją i synka. Ich nagły blask oślepia nas. Mrużymy oczy i czekamy chwilę, póki się wzrok nie oswoi ze światłem.
Odepnij narty szepczę do synka bierz kosz na plecy, a sak do ręki.
Zapadając siq w śniegu po kolana, wolno i jak najci-
izej posuwi .....do ilwupiennej brzozy. Przed
i Mi, w którym każdy dro-' i oło ciemno, aż czarno.
id brzozy półokrągła, niegłęboka śnieg z brzegów. Na prawo tnkn
m! iem. On id
- A ' .ŚŚ
Skradam się nie spuszczając z niej wzroku.
Wiem, że śpi tu cietrzew. Jak w wodę dał nurka w śnieg suchy i sypki, który przykrył go całkowicie. ,
W głębi śniegu ptak podreptał kilkakrotnie w miejscu, jak pies przed ułożeniem się do snu, wydrążył jamkę, zwrócił się dziobem ku wyjściu, podkurczył łapki, ułożył się i zasnął.
Spi. Ciepło mu w śnieżnej pościeli i bardzo ciemno.
Jestem już o trzy kroki od niego.
Jeszcze krok i nagle przede mną wystrzela gwałtownie do góry śnieżna fontanna. Jednocześnie coś czarnego z szumem i łopotem wyskakuje z jamki. KogutJ
Oślepiony jaskrawym blaskiem pada w śnieg, nie może fruwać. Kręci się jak wielki, czarny bąk.
Rzucam się ku niemu z sakiem.
Słyszę, jak dokoła mnie w ciemności podrywają się cietrzewie. I synek coś do mnie woła.
Nie myślę o nim, staram się nakryć koguta sakiem. Z powodu moich gwałtownych ruchów latarka na brzuchu chwieje się, światło skacze po śniegu jak woda z sikawki w ręku swawolnego chłopca. Cietrzew ginie mi na chwilę z oczu, ale pamiętam, gdzie jest, i po omacku nakrywam go sakiem.
Jest!
Z całej siły wciskam sak do śniegu. Podkładam rękę> wsuwam ją pod sak pusty!
Co za niezdara ze mnie!
Ale dlaczego synek tak krzyczy przez cały czas?
Gdzie on się podział? Co się stało z jego latarką?
Zwracam światło w kierunku jego głosu.
Jest! Leży pod brzozą na śniegu.
Jednym skokiem jestem przy nim.
Pomału krzyczy pomału, ostrożnie!
Co ci jest, co ci się stało?
Ś Wsadź ręce pod mój brzuch, ale ostrożnie, pod sam brzuch!
Padam na kolana przy nim. Śnieg parzy ręce bez rękawiczek.
Wsuwam je pod synka i chwytam szorstkie, grube pióra.
Mocno trzymam za jedno skrzydła, podchwytuję drapiące szpony, ciągnę!
Kogut!
Wyrywa się z taką siłą, że ledwie go mogę utrzymać. Na szczęście synek zrywa się, chwyta cietrzewia za drugie skrzydło i razem pakujemy żywą zdobycz do kosza, solidnie obwiązanego szmatą.
Zobaczyłem opowiada synek jak ze śniegu, tuż koło mojej nogi, wysunęła się głowa. Taka czarna. Kręci dziobem, mruga oczami. Ja buch! w śnieg, wprost na nią. Ptak wierci się pode mną, łaskocze. Wrzeszczę, wołam, a ty nic. A co, czy nie zręcznie złapałem i to brzuchem!
Zręcznie, to prawda, nie ma co mówić, ale że przy tym zbił szkła od latarki i kij od saka złamał, to też prawda!
Ale to się przecież nie liczy wobec tego, że złapał koguta żywego i to gołymi rękami.
A do cietrzewi siedzących na drzewie nie zbliżysz się zimą nawet na odległość strzału.
MYSZURKA
Gdy śnieg pokrył pola, zaczęły nam w izbie dokuczać myszy. Synek mój zastawił na nie drucianą pułapkę.
Rankiem zaglądamy do niej przynęta zjedzona, a w pułapce leży martwa mysz. Duża polna mysz, z czarną, lśniącą pręgą wzdłuż grzbietu.
Zrozumiałe, że nie mając co jeść wjpołu, zawędrowała do naszej chaty. Ale dlaczego zdechła?
,128
Po dokładnym zbadaniu odkryliśmy, że ma przedziurawioną czaszkę i wyjedzony mózg.
Jakiż to drapieżnik "potraf ił przecisnąć się przez pręty drucianej, pułapki tak ggste, że mysz nie mogła się przez nie wydostać?
Wieczorem synek znowu nastawił pułapkę i poszliśmy wszyscy spać.
Zasnąłem prędko, ale jak się potem okazało synek nie spał. Czuwał. Noc była jasna, księżycowa.
Posłuchaj powiedział mi nazajutrz. Gdy wszyscy zasnęli i zrobiło się bardzo cicho, spod podłogi wylazła duża mysz. Przysiadła na tylnych łapkach i węsząc ruszyła wąsikami. Potem podbiegła do pułapki. Weszła do środka i chaps! za słoninkę. Księżyc oświetlił podłogę, więc wszystko widziałem wyraźnie. Trach! drzwiczki klapnęły i złodziejka się złapała. Przestraszona, wtuliła się w kąt i już nie ruszyła słoninki.
Nie śpię i patrzę co dalej będzie?
Nagle widzę: po podłodze wprost do pułapki toczy się myszurka...
Kto taki? przerwałem.
Myszurka. No, wiesz, ja ją wymyśliłem, żeby dziewczynki straszyć.
Nic nie rozumiem powiadam -co za "myszur-sa"? Jak to "straszyć"?
Ach, widzisz... to taka błyszcząca kulka od dziecin-legó bilardu. Poprosiłem mamę, żeby mi ją obszyła sza-ym gałgankiem i przyczepiła szmaciany ogonek. Gdy Śzucę ją na podłogę, toczy się zupełnie jak żywa myszkas ylko ogonek z tyłu klapie. A dziewczynki boją się jej, nyślą, że to prawdziwa, żywa mysz, może nawet jakaś traszna i gryząca.
Więc to ty potoczyłeś swoją myszurkę do pułapki?
Ale gdzież tam! Jakiś ty niepojętny! Żywa myszur-;a, prawdziwa.
I ogonek klapał po podłodze?
Nie, jej ogonek nie klapał,
Hm... no i cóż dalej?
A no, podbiegła do pułapki, wyciągnęła się w cienką iełbaskę i przecisnęła się między prętami.
Mysz się bardzo przestraszyła! Zaczęła biegać po pu-ipce, a myszurka hyc! prosto na jej grzbiet i myszka od izu zdechła.
Myszurka posiedziała najpierw na jej głowie, a potem ;oczyła się rią dół i do słoninki. Zjadła, zadarła nos do 5ry i wylazła z pułapki. Potoczyła sięjprosto pod twoje iżko.
330
Ś Czekaj no przerwałein - a widziałeś jej pyszczek?
A jakże, widziałem. Ryjek długi jak trąba, tylko nie taka, jak u słonia, bo zaostrzona.
- Aha! Ś powiedziałem teraz wszystko rozumiem. To była ryjówka sorek, najmniejszy z żyjących u nas drapieżników z rodziny kreta i jeża. Pożera ona robaki i chrząszcze, ale jak widzisz i dużym myszom daje radę; za nimi to zapewne do naszej chaty zawędrowała.
Ryjówka to ona może być, ale tylko w lesie rzekł synek. W izbie nie ma ziemi, tylko podłoga i ryć jej nie można. Już ja ją będę nazywał myszurka.
Niech i tak będzie zgodziłem się.
PŁYWACZEK
Przedziwne mamy ptaszki. Nazywają się pływaczki-płatkonogi *).
Gdziekolwiek będziecie spędzać lato: czy nad Wołgą, czy na Kaukazie, czy w gorących stepach Kazachstanu, pod Leningradem czy pod Moskwą lub na Kamczatce, wszędzie możecie spotkać te ptaszki. I zawsze ujrzycie je niespodzianie. A gdy nazajutrz przyjdziecie na miejsce, gdzieście je widzieli, już ich tam nie zastaniecie.
Szukajcie ich na morzu, na jeziorze, na rzece czy stawie. Jeżeli koło waszego domu znajduje się po prostu wielki dół, nawet tam mogą się znaleźć. Byleby w dole była woda.
Ptaszki te należą do rodziny bekasów. Bekasy to takie zgrabne ptaszki rfa~ bardzo długich nogach i z bardzo długim dziobem. Żyją przeważnie po błotach, na brzegach rzek i jezior. Nie pływają jednak, nie nurkują, tylko biegają po brzegu nad wodą i kłaniają się wciąż dziobem do samej ziemi. Dziobem wydostają pożywienie ze szlamu, z iłu, spod kamyków czy z trawy.
Pływaczki są to niby bekasy, ale takie bekasy, u których wszystko jest na opak jak powiada mój synek* Dziobek ich wcale nie jest taki długi i nogi także. Rzadko się też je widzi na brzegtsf bo wciąż pływają.
Zapytacie zapewne, do jakich innych ptaków są podobne i jak je przy spotkaniu rozpoznać?
*) Płatkonogi (łac. nazwa Phalaropus) ptaki wodne pospolite na terenie całego Zw. Radzieckiego, u-nas prawie nie spotykane, (przyp. tłum.).
332
Bardzo łatwo je poznać. Są mniej więcej wielkości szpaka. Podobnetzaś są cło tych eleganckich, barwnych po-pławków do wędek, które młodzi rybacy kupują w sklepach miejskich. Podobne są do nich:zwłaszcza wtedy, kiedy znajdują się na wodzie: siedzą i kołyszą się na falach; są pstre, biało-szaro-czerwone.
Trzymają się zawsze całym stadkiem, są bardzo towarzyskie. Pojedynczego ptaszka spotyka się bardzo rzadko. Zawsze są w licznej gromadce.
Gdy mój synek zobaczył je po raz pierwszy w ubiegłym roku, bardzo się zdziwił. Przyszedł do domu i powiada:
Widziałem takie ptaki, że po prostu nic nie rozumiem! Przecież kiedy ktoś idzie, wszystkie ptaki uciekają, rozlatują się. A te ani myślą! Pływają tuż przy brzegu. Podchodzę, a one nie tylko nie odlatują, ale nawet dalej odpłynąć nie chcą. Fikają sobie pod wodą koziołki jak małe kaczuszki. Chwili nie usiedzą spokojnie: jak żuki
333
kręcą się po wodzie. To znów bawią się w ten sposób, że skaczą jedno przez drugie, przefruwają i znowu siadają na wodzie.
W ubiegłym roku mieszkaliśmy w wiosce na Uralu. Domek nasz stał na samym brzegu rzeki Kamy. Przez całe lato stadka pływaczków pływały przed naszymi oczami i nawet z okien było je widać. Dziś pływa sobie takie stadko, a nazajutrz znika. Mija dzień, drugi, trzeci aż zjawia się inne stadko. I tak przez całe lato.
A to próżniaki! powiada mój synek. Wszystkie inne ptaki na gniazdach siedzą i pisklęta wysiadują. A te nic innego nie robią, tylko przez całe lato bawią się na wodzie. To na pewno kogutki: takie ładniutkie, jaskrawe. Wszystkie samce ptaszków są ładniejsze od samiczek, Wiadomo, jakim elegantem jest nasz kogut Pietia, a wszystkie kurki są szare.
Wyjaśniłem mu, że się myli. Z pływaczkami jest zupełnie odwrotnie: kogutki są właśnie szare, a kurki stroj-nisie w jaskrawych sukienkach. W dalekiej północnej tundrze kurki znoszą jajka w gniazdach, a potem bywajcie zdrowi! Odlatują. Tylko kogutki na gniazdach siedzą, dzieci wysiadują, a potem uczą je wszelkich życio-< wych mądrości. A strojnisie-kurki przez całe lato po kraju latają, podróżują sobie przenosząc się z miejsca na miejsce.
Na to mi synek powiada:
To u tych ptaszków wszystko jest do góry nogami! Mimo to polubiłem je, bo się mnie wcale nie boją. Tak, jakby wiedziały, że ich nie ruszę i krzywdy im nie zrobią I takie są ładne!
lt.it(Izo ładne przyznałem.
Pcwi'Ś}'.(> ranka przybiega do mnie znad Kamy synek, Chodził nad rzekę ryby łowić.
Przybiegł i powiada: Ś - Zobacz, co p*2yniosłem.
Sięga w zanadrze, wyjmuje żywego pływaczka i puszcza na podłogę.
Siedziałem sobie z wędką na brzegu powiada. Naraz lecą dwie Wrony. Wrzeszczą, kraczą... Widzę, że przed nimi umyka jakiś mały ptaszek. Wrony gonią go i chcą złapać. A ten się rzuca to w tę, to w inną stronę i drze się na cały głos. Zobaczył mnie i zaraz dopadł. Pod same nogi. I siedzi. MTuik" powiada. Zaraz zrozumiałem, że to znaczy: "Obroń mnie!" Machnąłem więc natychmiast wędką na wrony i krzyknąłem. Krążyły jeszcze jakiś czas nade mną, ale" zobaczyły, że rady nie dadzą i odleciały. Schyliłem się i wziąłem-pływaczka w ręce. Nawet nie myślał odlatywać! Zwinąłem wędkę i wróciłem z nim do domu. Popatrz no, jaki jest!
A ptaszek po izbie spaceruje i wcale się nie boi.
Myśleliśmy i myśleli, co tu z nim robić. Taki miły ptaszek tylko przyjemność w domu sprawia. Ale czym go karmić? I przecież musi pływać! Trudno go trzymać w domu.
Postanowiliśmy więc go wypuścić.
We wsi, rzecz prosta, wypuścić nie można. Są tu koty, psy, no i te dwie wrony. Postanowiliśmy zanieść ptaszka dalej.
Synek schylił sią i -wziął go w rękę.
334
335
A ten jakby nigdy nic! Jakby całe życie z ludźmi w chacie mieszkał!
Poszliśmy z synkiem za żywopłot okalający wioskę, przez pole do lasu. Wiedziałem o takim wielkim dole w lesie, na porębie. Pełno tam było szlamu i wszelkiego pokarmu dla ptactwa. W dzień przylatywały tu na posiłek bekasy, a nocą kaczki.
Do tej jamy puścił synek ptaszka.
Pływaczek frunął na wodę, pisnął nam dwa razy: "tuik,. tuik!", jakby mówił coś w rodzaju: "dziękuję i do widzenia", i od razu, niby żuk, zaczął kręcić się po wodzie, pić i pożywiać się.
Długo staliśmy z synkiem i patrzyliśmy na to z przyjemnością. Wreszcie odezwałem się:
No, pójdziemy! Mama dawno już pewnie czeka na nas z obiadem. A ptaszek zapomni o nas i odleci stąd na Kamę do swego sta^a. Ptak jest wolny i dobrze mu z tym.
Poszliśmy. Orr.yliłem się jednak: ptaszek nie odleciał i nie zapomniał nas.
Po dwóch dniach przyszliśmy znowu z synkiem nad ten dół. Chciałem strzelać do kaczek. Ukryliśmy się na brzegu za świerkami.
Słońce skryło się już za lasem. Naraz widzimy, że coś migrrj|p nad naszymi głowami. A to nasz ptaszek siadł na wodzie.
Wysunąłem się zza świerków i macham do niego ręką:
Kysz! Kysz! Umykaj stąd prędko!
A ten spojrzał na mnie, pisnął: "tuik!", jakby chciał powiedzieć "witaj!", i płynie ku nam. Podpłynął do naszych
336
Opowiadania i bajki 23
nóg, dał nurka, trochę szlamu z dna wydostał dziobem i posilił się nieco.
Chodźmy lepiej, tatusiu, do domu powiada synek. Jeszcze mojego ptaszka zamiast kaczki postrzelisz, gdy się ściemni.
Poszliśmy więc nie strzeliwszy ani razu.
Od tego czasu nigdy już nie mogłem zapolować na tym dole.
Nasz ptaszek nabrał zwyczaju, by tu się zjawiać co wieczór. Pływa między kaczkami, po wodzie się kręci i jak tu strzelać?! Śrut się rozpryśnie i jeszcze go niechcący zadraśnie.
Nadszedł wreszcie czas, kiedy z północy, z tundry nadleciały stadka szarych pływaczków: były to kogutki ze swymi dziećmi małymi pływaczętami.
Ptaszki popływały trochę po Karnie razem ze strojni-siami-samiczkami i znikły.
Ruszyły na jesienną wędrówkę do zimowisk. A zimowiska ich znajdują się w dalekich ciepłych krajach w Indiach, w Indochinach i jeszcze dalej. Odleciała z nimi razem i nasza znajoma samiczka. Wiosną jednak przyleci znowu.
Jeżeli spotkacie ją kiedy albo zobaczycie inne pływacz-aki, proszę was, dzieci, nie ruszajcie i nie płoszcie ich! Są przecież zupełnie bezbronne, a co najważniejsze, bardzo ufają ludziom.
A to tak przyjemnie, tak miło, jeżeli ci ktoś ufa i spodziewa się tylko dobrego.
Zwłaszcza, jeśli ci ufa bezbronne, małe stworzonko. \Chociażby nawet ptaszek.
33S
PĘKNIĘTA SKÓRKA
Myślicie może, że wszystkie zające są jednakowe, że wszystkife są tchórzami? Wcale nie, zające także bywają rozmaite. Spytajcie tylko mojego synka, jakiegośmy to kiedyś awanturnika złapali.
Byliśmy w lesie na polowaniu. We trójkę: synek, ja i Dżim. Dżim to nasz piesek. Ma nóżki króciutkie, uszy do ziemi i kusy ogonek. Znakomity pies myśliwski, chociaż już staruszek: każdą zwierzynę wytropi, wystawi, a postrzeloną dogoni, weźmie i ostrożnie, nawet piórka nie pogniótłszy, odda do rąk. Niezwykle mądry i dobry jest nasz Dżim. Z innymi psami nie zadziera, nikogo nie ugryzie, wszystkim spotykanym znajomym ludziom prędziutko ogonkiem macha i, wiecie, tak przyjaźnie, po psiemu się-uśmiecha." "**
Była sucha jesień liście^z drzew już opadły, a wciąż jeszcze nie było deszczów. W tym czasie najtrudniej w lesie polować: zeschłe liście pod nogami szeleszczą, ptactwo i zwierzyna słyszy to, z daleka widzi człowieka przez rzedniejące krzewy i zawczasu umyka.
Nagle słyszę szczekanie Dżima. Zaszczekał w krzakach i natychmiast umilkł.
"Na kogo?" myślę sobie i przygotowałem się do strzału.
Z krzaków jednak nic nie wyleciało. A synek już tam jest i woła z zarośli: Tatusiu, tatusiu! Biegnij prędko! Zobacz, kogo Dżim wziął do niewoli!
339
Ja do nich i cóż widzę!
Dżim leży rozciągnięty na ziemi, przednimi łapami przyciska zajączka do opadłego listowia i trzyma go. Zajączek miota się rozpaczliwie. Dżim prędko merda ogonkiem, a mój synek stoi nad nimi i sam nie wie, co ma robić.
Podszedłem i zabrałem Dżimowi zajączka. Wziąłem go dwoma palcami za kark, a on się zaczął jeszcze bardziej miotać i łapkami ode mnie odpychać.
Gniewa się na ciebie mówi mój synek. Krzyczy: "Jak śmiesz krzywdzić mnie malutkiego?!"
Istotnie, robiło to wrażenie, że zajączek coś tam krzyczał.
A Dżim stanął na tylne łapy, przednie oparł o moje kolana i liże zajączka, uspokaja go, co ma niby znaczyć: nie bój się, nie tacy źli znów jesteśmy, nie zrobimy ci krzywdy.
Naraz mój synek powiada:
Spójrz, tatusiu! On ma pęknięty lewy boczek. , Przyglądam się i widzę, że zajączek ma na lewym boczku łysinkę. Sierść ma zdartą i widać gołą skórę wielkości sporej monety.
Ehe! powiadam. Znam ja tego zajączka. Uciekł wujkowi Sjerioży. Chodź no, bratku, do kieszeni.
Wziąłem go ostrożnie pod brzuszek i wsunąłem w tylną kieszeń swojej kurtki myśliwskiej. Kieszeń mam w kurtce przez całe plecy, zapinaną z boku na guziki. Bardzo wygodnie jest nosić w niej zabitą zwierzynę i w ogóle wszelkie różności, które się znajdzie w czasie polowania.
Zajączkowi było tam ciemno i ciepło, więc się uspokoił.
340
Zaraz też poszliśmy do domu.
W drodze musiałem, oczywiście, opowiedzieć synkowi dokładnie, skąd znam tego zajączka i dlaczego ma on pękniętą skórkę.
Wuj Sjerioża, mój przyjaciel i także myśliwy, mieszka na krańcu wsi, pod samym lasem. Trzy tygodnie temu złapał zajączka, wówczas jeszcze zupełne maleństwo, w swoim ogrodzie pod krzakiem porzeczek. Był to zajączek listopadowy. U zajęcy pierwsze małe rodzą się wiosną, kiedy jeszcze leży śnieg, pokryty cienką skorupką. Ostatnie zaś rodzą się na jesieni, gdy zaczynają opadać liście z drzew. Myśliwi nazywają je więc listopadowymi.
Wuj Sjerioża bardzo się tym zajączkiem ucieszył. Wiecie dlaczego? Miał podwórzową sukę Kleopardę, która się właśnie niedawno oszczeniła. Obiecał już dawno wszystkie szczenięta znajomym. Ale jak tu je matce zabrać? I tak już zła Kleoparda zupełnie się wścieknie i na wszystkich zacznie się rzucać. Toteż, aby nie tęskniła i nie rozpaczała, wuj Sjerioża postanowił podłożyć jej na miejsce szczeniąt zajączka.
Tak też zrobił.
Szczenięta mieszkały w skrzynce. Zabrał je stamtąd, kiedy matki nie było, a na ich miejsce położył zajączka. Przyszła Kleoparda i widzi, że szczeniąt nie ma, a w skrzynce siedzi sobie małe zwierzątko i pachnie jej psim zapachem; wszystko zresztą w skrzynce jest tym zapachem przesiąknięte.
Nie zrobiła zajączkowi żadnej krzywdy uznała go za swego, przyjęła serdecznie i przyjaźnie. Zaczęła mu znosić kości i najlepsze kawałki mięsa. Przy takim odżywia-
342
niu zajączek prędko by łapki Wyciągnął, ale wuj Sjerioża karmił go mlekiem i kapustą. Kleoparda nie nauczyła swego wychowanka chrupać kości i jeść mięsa jak normalnie robią to psy. Nauczyła go natomiast psiej odwagi.
Kleoparda była znakomitym stróżem i nie dopuszczała nikogo do obejścia: ani obcego człowieka, ani psa. Z tak wściekłą miną wybiegała na spotkanie, że mało który pies nie podwijał wówczas ogona i nie zmykał nie czekając, aż go Ja szara złośnica zwali z nóg. A była wielkości wilczycy.
Zajączek szybko dorastał. Zajęczyce karmią swoje dzieci niecałe dwa tygodnie. Według zajęczych zwyczajów dwutygodniowy zając uważany jest już za "dużego" i sam
sobie musi wyszukiwać różne smaczne roślinki i kryć się przed psami.
Tamten zajączek, chociaż taki jeszcze malutki, szybko opuścił skrzynkę i biegał po całym podwórku za swoją przybraną matką. Jak małpka naśladował ją we wszystkim. Kleoparda biegnie on za nią. Kleoparda rzuca się aa psa zajączek także. Ona gryzie i on także stara się ugryźć psa. Widzieliście zające? Wiecie więc, jakie mają przednie zęby. Długie, ostre, aby móc gryźć gałązki. Sierść leci z psa, kiedy go zając ukąsi! A pies nie ma czasu przed nim się bronić: byleby tylko od Kleopardy się odczepić! Toteż zajączek stracił wszelki lęk przed psami. Niech tylko gdzie psa zobaczy, zaraz biegnie mu na spotkanie i chce gryźć. Stał się odważniej szy od młodego wilczka. Bały się go wszystkie psy z sąsiedztwa.
Pewnego razu zabłąkał się na podwórze wuja Sjerioży jakiś obcy szczeniak z daleka, który nie znał ani Kleopardy, ani jej dzielnego synka.
Kleopardy nie było w pobliżu, a jej zajączek napił się mleczka i spał na sianie pod skrzynką.
Szczeniak podbiegł do skrzynki, a tu widzi zajączka. Rzucił się więc na niego.
Pies to oczywiście nie to, co zając.
Jeżeli po zajęczemu dwutygodniowy zajączek uważany jest już za "dużego", to trzytygodniowy piesek zaledwie przejrzał na oczy. Nawet trzymiesięczny uważany jest za szczeniaka.
Ten szczeniak miał już czwarty miesiąc, ale był jeszcze zupełnie głupi. Bardzo chciał złapać zajączka, ale nie miał
3U
pojęcia jak się do tego zabrać, bo nie zdarzyło mu się jeszcze polować.
Skoczył na zajączka i łaps! go zębami za bok. Powinien był złapać go za kark albo jakoś jeszcze inaczej, a ten złapał za bok.
Wydarł zajączkowi oczywiście porządny kawał sierści, zrobił mu łysinkę na boku, a mimo to utrzymać nie mógł. A zajączek jak nie skoczy, jak nie machnie ze strachu przez skrzynkę! I tyle go szczeniak widział! A tu nadbiegła Kleoparda i szczeniak chcąc nie chcąc musiał się ratować ucieczką z podwórza, póki był zdrów i cały.
Kleoparda zalizała zaraz ranę swemu synkowi. Wiadomo przecież, że psi język lepszy od każdego plastra i wspaniale leczy rany.
, Zajączek jednak pójCym wypadku nie chciał już pozostać na podwórzu wuja Sjerioży. Przelazł nocą przez płot i hyc! do ]asu.
Tymczasem nie upłynęło nawet trzy dni, kiedy nasz Dżim złapał zajączka w lesie.
Synek wysłuchał mego opowiadania, wykrzywił buzię i mało nie płacze.
To tak powiada. Więc ty go do wuja Sjerioży niesiesz! A ja myślałem, że on u nas zostanie...
Cóż mówię mu na to. Dziś już oczywiście u nas przenocuje, a jutro pójdziemy do wujka Sjerioży i poprosimy go. Jeżeli mu nie jest potrzebny, może nam go ustąpi.
Przyszliśmy do domu, gdzie wypuściłem zajączka na podłogę.
Zajączek schował się zaraz w kąt pod ławkę.
345
Synek nalał mu mleka na spodeczek i woła:
Pęknięta Skórko! Pęknięta Skórko, chodź mleka się napić! Słodziutkie!
A zajączek nie wychodzi.
Synek wlazł po niego pod ławkę, wziął go za kark i wyciągnął.
A zajączek się miota i wierzga tylnymi łapkami.
Przecież ludzie jesteśmy, ty głupiutki uspokajał go synek. Nie skrzywdzimy cię!
346
Zajączek jakoś się wywinął i cap! go zębami za palec. Tak ugryzł, że krew poszła.
Synek krzyknął i puścił go.
Zajączek znowu hyc! pod ławkę.
Mieliśmy koteczka jeszcze mniejszego od zajączka. A tu nasz koteczek podbiegł do spodka i zaczął mleko chłeptać.
Wtedy Pęknięta Skórka jak się nie rzuci, jak nie ugryzie kotka!
Kotek lotem ptaka zaraz na piecu się znalazł.
Synek zaś przez łzy się uśmiecha:
A to dopiero zając!
Zjedliśmy kolację i Dżim pierwszy ułożył się do spoczynku; miał materacyk w kącie. Był bardzo zmęczony. Taki staruszek, a przezwały dzień biegał po lesie w poszukiwaniu zwierzyny. """"- -
Patrzymy, a tu do niego kusztyka Pęknięta Skórka. Usiadł przed nim na tylnych łapkach, a przednimi nagle po Dżimie zabębnił!
Dżim się zerwał, a potem warcząc i oglądając się powlókł się pod ławkę: nie mógł przecież wojować z takim malcem. Był jednak oburzony, że musiał mu ustąpić swego posłania...
Zajączek zaś najspokojniej w świecie ułożył się na jego materacyku.
Przespaliśmy noc. Eano wstajemy, a Dżim śpi dalej pod ławką na gołej podłodze, kotek zaś wciąż siedzi na piecu boi się zejść.
Pytam synka:
347
No i cóż? Pójdziemy do wuja Sjerioży prosić o zajączka?
Synek spojrzał na kotka, na Dżima, na swój zawiązany palec i powiada:
Wiesz co? Chodźmy i odniesiemy lepiej zajączka na zawsze wujowi Sjerioży!
Tak też zrobiliśmy. Jakże tu trzymać takiego awanturnika w domu?! Ze wszystkimi wojuje! Jakiż potulny jest nasz Dżim, a nawet z nim potrafił zadrzeć.
Zanieśliśmy zajączka do wuja Sjerioży, a ten mówi:
Taki mi też nie jest potrzebny. Odnieście go tam, skąd wzięliście.
Musieliśmy go więc odnieść do lasu i wypuścić. A zajączek hyc, hyc i w krzaki! Nawet nam "do widzenia" nie powiedział. Takie bywają zające!
ZWARIOWANA WIEWIÓRKA
Poszliśmy kiedyś do lasu na grzyby. Ja i mój synek. Ledwo skręciliśmy z drogi polnej na wąską ścieżkę, gdy spostrzegliśmy, że z lasu idzie pies, Kleoparda, zła jak prawdziwy wilk.
Synek mój szedł przodem. Chciał prędko zawrócić i uciec do mnie, ale zdążyłem go jeszcze ostrzec: Tylko nie uciekaj! Idź dalej dróżką.
Przyśpieszyłem kroku, zrównałem się z synkiem i wziąłem go za rękę. Nie mieliśmy ze sobą żadnej broni, nawet zwykłej laski. Trzymaliśmy w ręku tylko koszyki.
A Kleoparda była już zupełnie blisko. I wyglądało tak: albo my musieliśmy jej ustąpić drogi, albo ona nam. Bo ścieżynka była bardzo wąska, a z obu jej stron błoto,
Naprzód! Śmiało i stanowczo! powiedziałem siląc się na wesołość i mocno uścisnąłem rączkę synka.
Kleoparda zatrzymała się i w milczeniu pokazała zęby. Chwila była decydująca: kroki nasze zabrzmiały jeszcze twardziej: raz dwa trzy...
Szara złośnica uskoczyła w bok i, mijając nas, poszła po grząskim błocie.
Puściłem rękę synka.
- Widzisz? A chciałeś uciekać.
Och, było tak strasznie!
Ale uciekać jest jeszcze gorzej.
Tymczasem doszliśmy do lasu i prędko zapomnieliśmy o tej przygodzie.
349
348
Wczoraj cały dzień padał deszcz i było dużo grzybów. Z początku zbieraliśmy wszystkie: czerwonki, koźlaki i maślaki. Ale głębiej w lesie, pod świerkami, zaczęły pokazywać się prawdziwki. Teraz innych nie chcieliśmy już
zbierać.
Las iskrzył się cały, mienił się różnokolorowymi gwiazdkami, każdy listek, każda trawka, mech wszystko błyszczało i uśmiechało się kropelkami deszczu jakby żywymi oczami. Słońce dopiero co wychynęło zza drzew i nie zdążyło jeszcze osuszyć liści po wczorajszym deszczu. Na wszystkich krzakach i choinach wisiała pajęczyna, a na pajęczynach, jak nanizane perełki, połyskiwały drobniutkie krople wody.
Od razu przemokły nam spodnie i koszule, ale nie zwracając na to uwagi przyklękaliśmy co chwila, odgarnialiśmy rękami mokry mech i wydostawaliśmy spod niego małe, twarde borowiczki w ciemnych kapelusikach, na pękatych nóżkach.
Szliśmy coraz dalej, szukając grzybowych kolonii. Byliśmy tak zajęci grzybobraniem, iż nie zauważyliśmy, że zapuściliśmy się bardzo daleko. Znaleźliśmy się na jakiejś leśnej polance.
Patrz! odezwał się synek szeptem i chwycił mnie za rękę. O... tam... wiewiórka...
Rzeczywiście, po drugiej stronie polanki, na skraju lasu, skakała po sośnie młoda wiewiórka z cienkim jeszcze
ogonkiem.
Stworzonko opuszczało się coraz niżej, skacząc z gałęzi na gałąź. Straciliśmy ją na chwilkę z oczu, lecz wkrótce
350
odnaleźliśmy ją wzrokiem na ziemi, gdzie skakała w kierunku brzozy. Brzoza rosła niedaleko nas, a pomiędzy sosną i brzozą rósł jeszcze jakiś rozłożysty krzak. Pod brzozą widać było wyraźnie grzybek o małym kapelusiku, na wysokiej nóżce.
Aha odezwałem się też szeptem i schowaliśmy się za krzaki, żeby nie przestraszyć wiewiórki. Wiewióreczka chce koniecznie spróbować tego grzybka, ale nie ma odwagi zejść na ziemię: a nuż ktoś ją dojrzy i złapie.
Chyba tak zgodził się ze mną synek musi być bardzo głodna.
Wiewióreczka była już na ziemi i pociesznie skakała w kierunku grzybka.
Od skraju lasu do brzozy było na pewno z piętnaście kroków. Moich ludzkich kroków piętnaście, a drobnych wiewiórczych podskoków co najmniej pięćdziesiąt.
Zaledwie jednak wiewiórjka znalazła się koło brzozy i nie zdążyła nawet jeszcze ugryźć grzybka, gdy wtem z lasu, z zarośli wyskoczył niespodziewanie lis. I do wiewiórki.
Aż ze współczucia westchnęliśmy.
Ale wiewióreczka spostrzegła grożące niebezpieczeństwo w samą porę, smyrgnęła i skoczyła na brzozę.
W mgnieniu oka wspięła się na wierzchołek i tam zaczaiła się przerażona. Ze strachu zwinęła się cała w maleńki, rudy kłębuszek.
Lis spuścił nos na kwintę.
Synek chciał już klasnąć w dłonie z radości, ale nie dałem mu.
351
Poczekaj szepnąłem to jeszcze me koniec. Widzę, że to stary, doświadczony lis. Nie dał jeszcze za wygraną. \
Pomyślałem tak dlatego, że lis od razu, gdy tylko wiewiórka uciekła na drzewo, zatrzymał się raptownie w miejscu. Udawał, że go to nic nie obchodzi i starając się zachować obojętność zawrócił na skraj lasu. Zupełnie jakby nie na wiewiórkę polował, szedł sobie ot tak. po
prostu.
A oczy mu świecą i pysk chytrze się uśmiecha. Zrozumiałem od razu, że stary wyga coś knuje.
Patrzymy: rzeczywiście. Lis nie zdążył jeszcze dojść do skraju lasu, gdy nagle uskoczył w bok i schował się w krzaku, który rósł po drodze. I zniknął bez śladu.
Widzisz, jaki to chytrus?! mówi szeptem synek. Zasadzkę urządził. No i jak teraz wiewióreczka dostanie się do domu, do lasu? Przecież musi przebiec koło tego krzaka.
No, właśnie odpowiadam. Nie uniknie już smutnego losu. Ale... tss...! patrz, wiewiórka coś wymyśliła...
Drobna, ruda kuleczka, ledwie widoczna na białej gałęzi brzozy, wyprostowała się i stała się znów wiewiórką.
Wyciągając szyję i kręcąc główką wiewióreczka długo rozglądała się na wszystkie strony. Ale stamtąd, z wierzchołka nie mogła zauważyć lisa i powolutku, ostrożnie zaczęła spuszczać się w dół z gałęzi na gałąź. Skoczy i rozgląda się. Skoczy i wyciąga szyjkę spoglądając w dół.
Oj, głupia, głupia - szepce synek. Zaraz skoczy na ziemię. Chodźmy prędzej, przepędzimy lisa!
352
Zaczekaj chwilkę mówię zobaczymy, co z tego wyniknie.
Pierwszy raz widziałem na własne oczy, jak lis poluje na wiewiórkę.
Wiewiórka powolutku spuściła się do połowy drzewa i nagle zamarła bez ruchu na gałęzi. Wtem jak się zatrzę-sie, jak krzyknie!
Zobaczyła! zobaczyła! mówi synek.
Fakt był oczywisty. Biały koniuszek rudej kity lisiego ogona wysunął się zza krzaka i wiewiórka dostrzegła go.
"Ech, lisku pomyślałem sobie przedwczesna była twoja radość! Myślałeś, że już, że wiewióreczka twoja! Pomachałeś sobie zwycięsko ogonem i zdradziłeś się!"
Lis momentalnie schował ogon. Ale wiewióreczka nie mogła si^ uspokoić. Przenikliwie i głośno pomstowała wiewiórczymi obelgami na podstępnego lisa, trzęsąc się z oburzenia.
Potem, gdy znikł lisi ogon, uspokoiła się, aż nagle przestraszywszy się czegoś ogromnie, jak błyskawica skoczyła na sai& wierzchołek drzewa. Może pomyślała, że lis wyskoczy i złapie ją.
Sprawa się przeciąga mówię do synka ale cierpliwości... Widocznie lis postanowił pozostać w zasadzce choćby do wieczora. A wiewióreczka jest z pewnością głodna i długo na brzozie nie wysiedzi. Nie ma tam szyszek am orzechów. I tak będzie musiała zejść.
Minęło kilka minut. Ani lis, ani wiewiórka nie dawały znaku życia. Synek zaczął już tarmosić mnie za rękaw. Ś Chodźmy, przegonimy lisa i pójdziemy na grzyby!
Opowiadania j bajki 23
Ale nagle wiewiórka znowu wyjrzała ze swego ukrycia i skoczyła na jedną z cienkich gałązek u samego wierzchołka. To była jedna z najdłuższych gałęzi drzewa jak wyciągnięta ręka wskazywała wprost na skraj lasu i na sosnę, z której wiewiórka przedtem zeskoczyła.
Zwierzątko rozpędziło się i, mocno rozbujawszy gałąź-' kę, skoczyło.
Wariatka! szepnął synek z przejęciem. Ona...
Synek chciał na pewno powiedzieć, że wiewiórka wpadnie lisowi wprost do pyska. Ale nie zdążył dokończyć zdania, bo wszystko stało się błyskawicznie.
Wiewióreczka, naturalnie, źle obliczyła. Nie mogła do* lecieć z brzozy aż na skraj lasu. Nawet najzręczniejsza wiewiórka nie przeleci w powietrzu takiej odległości, przecież to nie ptak! Wiewióreczka skoczyła widocznie z rozpaczy: niech się dzieje, co chce! I rzeczywiście przewróciła się nie doleciawszy nawet do połowy drogi.
Trzeba było widzieć, jak leciała w dół! Rozczapierzone łapki, sztywno sterczący cieniutki ogonek...! Leciała prosto na krzak, gdzie ukryty był lis, wprost na niego!
Ale nie zdążyła dolecieć do krzaka, gdy lis...
Myślicie, że skoczył i złapał ją w locie?
Nie lis jak błyskawica wyskoczył zza krzaka i na złamanie karku rzucił się na przełaj, pomiędzy pnie i krzaki.
O mało nie ogłuszył mnie radosny śmiech mojego synka.
A wiewióreczka, która upadła na krzak, nie zrobiła sobie żadnej krzywdy! Elastyczne gałęzie podrzuciły lekko jej drobne ciałko, a potem delikatnie opuściły na ziemię.
354
L!:***>.Ś
Wiewióreczka skik! skik! i na sosnę. Z sosny na osikę, z osiki na jakieś inne drzewo i zniknęła nam z oczu.
Synek śmiał się do łez. I wydawało się, że cały las śmieje się wraz z nim, i wszystkie drobniutkie kropelki deszczu na liściach, trawie i zaroślach.
Wariatka! wołał synek przez śmiech i łzy. Po prostu wariatka...! Ale jak skoczyła na lisa...! A lis jak wiał...! Z podkulonym ogonem...! To dopiero zwariowana wiewiórka!
No zapytałem, kiedy się uspokoił teraz rozumiesz, dlaczego nie pozwoliłem ci uciec przed Kleopardą.
Wiem, wiem:
"Ten trzech wrogów sam pobije, W czyim sercu śmiałość żyje!"
Nie wiem, skąd znał ten wierszyk. Zna ich bardzo dużo i zawsze strzeli wierszem jak kulą.
Wróciliśmy tego dnia z lasu bardzo weseli.
O PEWNYM CHŁOPCZYKU
SRUCINKA
Ojciec podarował synkowi małą strzelbę, śrutówkę. Chłopczyk zbudował sobie szałasik nad stawem i czekał w nim na kaczki.
Wreszcie nadleciały dwie cyranki. Kaczor był prześliczny: cały pstry, z dwoma jaskrawozielonymi pasami
356
na rdzawej główce. Kaczuszka była skromniejsza, szara, jedynie na skrzydełkach błyszczały zielone piórka.
Kaczki zbliżyły się do szałasu, chłopczyk strzelił, ale mierzył w kaczora, a trafił kaczuszkę.
Kaczor uniósł się w powietrze i poszybował wysoko pod niebo. Zatoczył w powietrzu jedno i drugie koło, potem nagle złożył skrzydła i jak kamień runął w dół. Padł na brzeg i naturalnie zabił się.
Chłopczyk pomyślał: "Ach, czemuż ja zabiłem kaczuszkę, kaczor nie chciał żyć bez niej i też się zabił".
Z płaczem pobiegł do domu i opowiedział ojcu, że celował w kaczora, a trafił kaczkę i że kaczor, nie chcąc żyć bez niej, wzniósł się w powietrze i rzucił o ziemię.
Ojciec dokładnie .obejrzał zabite ptaki i pokazał chłopczykowi małą rankę na głowie kaczora.
Ach, więc kaczor spadł nie^dłatego, że nie chciał żyć bez towarzyszki, lecz dlatego, że jedna ze śrucinek trafiła go w głowę!
PIOSENKA PTAKA
Chłopczyk ten po upływie roku umiał już doskonale strzelać ze swej fuzyjki. Trafiał ptaki nawet w locie.
Pewnego razu szedł sobie leśną dróżką. Wokoło śnieg zaczynał topnieć. Dopiero co przyleciały pierwsze zięby.
Skakały po nagich gałązkach drzew, sfruwały na uwolnione od śniegu polanki, szukając sobie pożywienia. Wszystkie były prześliczne: "policzki" miały czerwone, pierś liliową i białe paseczki na skrzydłach.
357
Chłopczyk wiedział, że są to tylko samczyki, samiczki przylecą nieco później, za kilka dni.
Zięby nie śpiewały.
"Na śpiew jeszcze za wcześnie myślał chłopczyk przed przylotem samiczek na pewno nie zaśpiewają".
Nagle coś szarego mignęło między drzewami i upadło na polankę.
Jak wichrem zdmuchnęło zięby z polanki. Przestraszone, z piskiem skryły się w lesie.
Przed chłopcem uniósł się w górę mały, szary jastrząb; w szponach trzymał ziębę.
Zanim chłopczyk zdjął z ramienia fuzję, jastrząb zawrócił i poleciał wzdłuż polanki. Chłopczyk widział teraz tylko jego grzbiet; zmierzył się do niego i wystrzelił.
Jastrząb zawisł na chwilę w powietrzu. Szpony jego rozluźniły się i wyfrunęła z nich zięba.
Martwy jastrząb spadł na ziemię.
Uratowana zięba siadła na drzewie, otrząsnęła sięf zwróciła łepek w stronę chłopca i zaśpiewała.
Z początku piosenka jej była cicha, jak gdyby brakowało jej tchu, potem stawała się coraz dźwięczniejsza i dźwięczniejsza. Aż na najwyższej i najdźwięczniejszej nucie śpiew się urwał.
Chłopczykowi bardzo podobała się piosenka. Pomyślał sobie: "Ona pewnie dziękuje mi za ocalenie ze szponów jastrzębia".
Zdjął czapeczkę i machnął nią kilka razy w stronę ptaka.
Nie dziękuj mi, nie ma za co! Bywaj zdrowa! Zięba odleciała.
Chłopczyk podniósł zabitego jastrzębia i pobiegł do domu.
Szczęśliwy, opowiedział ojcu, w jaki sposób ocalił ziębę i jak ona podziękowała mu wesołą piosenką.
Fantazjujesz odrzekł ojciec. Wcale nie dlatego zięba śpiewała, aby ci podziękować.
A dlaczego? spytał chłopczyk.
Dlaczego? Oswobodziła się ze szponów jastrzębia, więc zaśpiewała. Śpiewa, lecz sama nie wie, dlaczego i dla kogo. Do głowy jej nie przyjdzie, że to ty ją ocaliłeś od jastrzębia.
NIEBIESKIE ŻABY
Minął miesiąc. Śnieg stopniał już prawie zupełnie i wszystkie rowy w lesie zmieniły się w potoki. Głośno w nich rechotały żabki.
Pewnego dnia chłopczyk zbliżył się do rowu. W tej chwili żaby umilkły i bulk, bulk, bulk wskoczyły do wody.
Rów był szeroki. Chłopczyk zatrzymał się nad jego brzegiem i zastanowił się, w jaki sposób przedostać się na drugą stronę. Stał i rozmyślał: "Z czego by tu zrobić mostek?"
Wkrótce z wody zaczęły się ukazywać głowy żab. Chłopczyk stał nieruchomo, a żaby pomału wyłaziły na brzeg. Wylazły i zarechotały.
358
359
Nie można powiedzieć, aby śpiew ich brzmiał pięknie. Są żaby kumkające bardzo dźwięcznie; inne znów kwa* czą jak kaczki. Ale te tylko głośno, ochryple rechotały: "rrech, rrech, rrech!"
Chłopczyk spojrzał na żaby i krzyknął ze zdziwienia: żabki były niebieskie. Wiele widział żab w swoim życiu. Zawsze były one zwykłej barwy, szarobure lub zielone. Jedną zieloną żabkę hodował nawet w dużym słoju od konfitur. Gdy żabka kwakała, wyskakiwały jej na szyi dwa duże pęcherze.
Te z rowu tylko nadymały gardziele, ale ich gardziele były ślicznego niebieskiego koloru.
"Zapewne nikt nigdy nie widział niebieskich żab pomyślał chłopczyk ja pierwszy je odkryłem". Szybko złapał trzy żaby, wsadził do czapki i pędem pobiegł do domu.
W domu byli goście. Chłopczyk wpadł do pokoju i krzyknął:
Patrzcie, niebieskie żaby!
Wszyscy rzucili się ku niemu i umilkli, a on wytrząsnął z czapeczki na stół trzy żaby.
Rozległ się głośny śmiech. Chłopczyk spojrzał i aż usta otworzył ze zdziwienia: jego żaby nie były niebieskie, lecz zwykłego żabiego, szaroburego koloru.
Ojciec chłopczyka wyjaśnił.
Nie śmiejmy się z malca, złapał on żaby w chwili, gdy rechotały. Są to zwykłe, trawiaste żaby. Nie są pięk-
360
ne, ale kiedy śpiewają i oświetla je słońce wiosenne, stają się piękne. Nabierają delikatnej, niebieskiej barwy. Nie każdemu udaje się to zobaczyć.
ZWARIOWANY PTAK
Kiedy miałem dziesięć lat, spędziłem całą zimę na wsi. Biegałem po lesie, podpatrywałem ptaki i dowiedziałem się wielu ciekawych szczegółów o ich życiu. Ogromnie lubiłem te wyprawy i nudziłem się, gdy mi coś stanęło na przeszkodzie.
W lutym nastały ogromne mrozy. Rozszalały się zawieje i ojciec zabronił mi wychodzić z domu. Czas dłużył mi się niezmiernie. -"--^
Wreszcie po kilku dniach, przebudziwszy się, ujrzałem przez okno błękitne niebo i uprosiłem ojca, by mi pozwolił wyjść z domu. Ubrałem się szybko i wybiegłem na podwórze.
Mróz był wprawdzie duży, ale dzień bezwietrzny. Słońce świeciło tak jaskrawo, że oczy bolały od śnieżnego blasku.
O pójściu do lasu nie było mowy. Nawiało miękkiego śniegu, porobiły się głębokie zaspy; zapadałem w nie po pas.
Skierowałem kroki ku rzece, z której wiatr zmiótł śnieg; gdzieniegdzie przeglądał sinawy lód.
Ptaków nie było widać.
361
Przede mną ciągnął się długi, biały pas rzeki. Po obu Jej stronach na wysokich brzegach stał w milczeniu przysypany śniegiem las. Nie słychać było nawet popiskiwania sikorek.
"Biedne ptaki, źle im musi być w taką zawieruchę" pomyślałem.
Na śniegu spostrzegłem czarną plamę. Okazało się, że jest to martwa wrona. Leżała z dziobem wetkniętym w zaspę, z rozłożonymi, nastroszonymi od wiatru skrzydłami.
Podniosłem ją i obejrzałem ze wszystkich stron. Już zastygła. Na ciele nie było widać żadnej ranki lub znaku od uderzenia.
Zrozumiałem, że zabił ją mróz.
Bardzo mi było żal tego dużego i silnego ptaka, który tak marnie zginął w zawiei. Pocieszałem się myślą, że chyba nie wszystkie stworzenia zginęły w tym czasie i że na pewno uda mi się znaleźć jakiegoś na wpół martwego ptaszka. Wezmę go do domu, odchucham, nakarmię i przetrzymam do wiosny.
Jak gdyby w odpowiedzi na moje myśli usłyszałem szczebiot.
Podniosłem oczy. O parę kroków ode mnie była przerębla. Na jej brzegu, tuż koło wody, skakał mały ptaszek o białym brzuszku. Kiwał krótkim ogonkiem i na całe gardło wyśpiewywał najweselszą w świecie piosenkę.
"Zwariował pomyślałem jak może się cieszyć w taki mróz!"
Ptaszek nie zwracał na mnie ^najmniejszej uwagi. Chciałem mu się lepiej przyjrzeć, ale zaledwie zrobiłem
362
parę kroków, skoczył nagle do wody głową w dół. Jeszcze przez chwilę widziałem, jak szybko machał skrzydełkami, jak gdyby fruwał w wodzie, a^potem znikł pod lodem.
Stałem osłupiały, z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami.
"Utopił się!" błysnęła mi straszna myśl. Rzuciłem się ku przerębli. Woda, płytka w tym miejscu, płynęła szybko. Topielca nie było nigdzie widać.
W oczach zakręciły mi się łzy.
Przybiegłem do ojca z martwą wroną w ręku i z dziwną opowieścią o ptaszku-topielcu.
Ojciec kazał wronę wyrzucić, a z mego opowiadania długo się śmiał. Nie mogłem zrozumieć, co mogło w tym być śmiesznego, i obraziłem się na ojca.
Głuptasku powiedział mi przecież to pluszcz-wodny kos. Nie myślał on się wcale topić, a te-
363
raz pewnie skacze sobie po lodzie i cieszy się, że cię tak oszukał.
Nieprawda złościłem się rozżalony. On zwa* riował i utopił się. Sam widziałem, jak wpadł pod lód. Prąd tam był bardzo silny...
A więc przerwał mi ojciec pobiegnij na to samo miejsce, gdzieś go widział. Na pewno tam będzie. A jeżeli go nie zastaniesz, poszukaj przy drugiej przerębli. Pluszcz dał nura do jednej przerębli, a wyskoczył z drugiej.
Pobiegłem więc znowu do rzeki.
Ojciec mój bardzo lubił ptaki i znał dobrze ich zwyczaje; jeżeli twierdzi, że pluszcz umyślnie skoczył do wody jest nadzieja, że mój ptaszek nie utonął.
Pluszcza koło przerębli nie znalazłem, zobaczyłem jednak z daleka drugi otwór. Podszedłem bliżej i nagle na stromym brzegu zobaczyłem mojego topielca. Rzeczywiście, był żywy, biegał po śniegu i podśpiewywał swoją cichą piosenkę, podobną do plusku strumyka. - Pobiegłem w jego stronę. Sfrunął na przeręblę, kiwał się chwilkę na cienkich nóżkach jakby się kłaniając, a gdy się nieco zbliżyłem, chlapnął do wody jak żaba w błoto.
Stojąc koło przerębli widziałem, jak wiosłował skrzydełkami. Potem pobiegł po dnie, czepiając się zakrzywionymi pazurkami wszystkich jego nierówności. W jednym miejscu zatrzymał się nawet na chwilę, zakrzywionym dzióbkiem przewrócił kamyk i wydobył siedzącego pod nim dużego wodnego żuka.
364
Po chwili wyskoczył z drugiej przerębli.
Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Chciałem go dokładnie obejrzeć i zmusiłem kilkakrotnie do nurkowania w wodzie. Dziwiłem się, że błyszczał pod wodą jak srebrna rybka. Nie wiedziałem jeszcze, że piórka pluszcza przesiąknięte są tłuszczem. W wodzie powietrze gromadzi się w pęcherzykach na tłustych piórkach i powoduje ich lśnienie.
Pluszczowi dokuczyło wreszcie nurkowanie. Uniósł się w powietrze i poleciał nad rzekę, prosto jak po niteczce. Po chwili znikł mi z oczu.
Prawie dwa miesiące minęły od pierwszego mego spotkania z pluszczem. Bardzo go przez ten czas polubiłem. Jeśli pozwalała na to pogodar-chodziłem nad rzekę przypatrywać się ptaszkowi. Zawsze potrafił zemknąć przede mną do przerębli, a wyglądał przy tym tak wesoło, jak gdybyśmy się bawili w kotka i myszkę.
Cała wieś znała tego małego, zabawnego ptaszka.^Chłopi zwą go wodnym wróblem. Niektórzy twierdzili, że to nie jest wcale ptak, tylko odmieniec. Nie mogli bowiem uwierzyć, że ptak może żyć po kąpieli w przerębli.
W końcu zimy znowu chwycił silny mróz, jeszcze większy niż poprzednio. W takie dnie mój pluszcz już nie śpiewał.
Nieraz bardzo długo musiałem szukać, zanim znalazłem go w jakimś zagłębieniu brzegu. Siedział napuszony. Wygląd miał smutny i niezadowolony.
365
Gdy podchodziłem do niego, zrywał się w milczeniu i odlatywał gdzieś daleko, ale zawsze w jedną i tę samą stronę.
Aż wreszcie nadszedł dzień, w którym odleciał zupełnie. Przeręble zamarzły i nie mógł nurkować w poszukiwaniu wodnych żuków.
Niepokoił mnie bardzo los mego małego przyjaciela.
"Może leży gdzieś - myślałem jak ta wrona, którą znalazłem po zawiei..."
W domu ojciec tłumaczył mi:
Możliwe, że twój pluszcz wpadł w szpony jakiegoś drapieżnika, ale prawdopodobnie powędrował dalej w po-szukiwaniu takiego miejsca, w którym woda nie zamarza nawet w największe mrozy.
Nazajutrz słońce zabłysło znowu, wybrałem się więc na poszukiwanie mojego pluszcza.
Minąłem znajome przeręble, wlazłem na wysoki, urwisty brzeg i szedłem wzdłuż rzeki.
Wkrótce przecięła mi drogę mała rzeczułka. Płynęła szybko z góry i nagle spadała z urwistego brzegu wprost do rzeki. Był to prawdziwy wodospad. Rzeczułka rwała w dół szeroką strugą, pieniąc się i kręcąc w gwałtownych, wirach.
W tym miejscu na rzece wytworzyła się duża prze-* strzeń wolna od lodu.
Nigdy przedtem nie widziałem wodospadu. Z zachwytem, a jednocześnie ze strachem patrzyłem na wściekły nurt, mogący porwać każdego, kto się doń zbliży nieostrożnie.
366
Nagle spostrzegłem dwa ptaki lecące w stronę wodo* spadu. Pierwszy, połyskując białą piersią, leciał mój pluszcz. Doganiał go z tyłu szary jastrząb.
Zanim zrozumiałem, co się dzieje, zwariowany ptaszek znikł w bystrej strudze wodospadu.
Jastrząb skręcił ostro przed spadającą w dół ścianą wody, uniósł się w górę, na chwilę zawisł nieruchomo w powietrzu, po czym zawrócił i wolno odleciał. Tym razem ofiara uszła jego szponom. Jastrząb nie wiedział, co się stało z pluszczem, ale ja dostrzegłem, że przeleciał w poprzek wodospadu. Zatoczył niewielkie półkole i jakby nigdy nic usiadł na kamieniu pod urwiskiem, z którego spada woda.
Szum wodospadu głuszył głos ptaka, ale z jego zachowania się poznałem, że śpiewa .swoją wesołą piosenkę.
W podskokach zawróciłem do domu.~Byłem już pewny, że mojemu przyjacielowi nic nie grozi: ani szpony jastrzębie, ani chłód, ani głód.
Zresztą zima niedługo już przestanie dręczyć ptaki< Dzień był ciepły, prawie wiosenny. Słońce przygrzewało i wokoło mnie śnieg osiadał z lekkim szmerem. Był już koniec lutego i wkrótce mrozy muszą się skończyć.
Wesoło biegłem do domu. Gdy mijałem przeręblę, przyszło mi nagle na myśl spróbować, czy bardzo zimna jest woda, w której tak lubi kąpać się pluszcz.
Pobiegłem do przerębli i bez namysłu mocno uderzy^ łem obcasem w lód pokrywający otwór.
Chciałem go złamać i spróbować ręką, czy woda zimna. Jednak cienki lód, pokrywający przeręblę, niespo-
367,
dziewanie łatwo pękł od uderzenia. Z rozpędu wpadłem do wody, najpierw jedną nogą, a potem nie mogąc zachować równowagi całym ciałem.
Na szczęście woda była zaledwie do kolan.
Jak oparzony wyskoczyłem na lód i szczękając zębami pobiegłem na złamanie karku do domu. Woda, w której kąpał się pluszcz, okazała się lodowata.
Tegoż dnia położyłem się z gorączką do łóżka. Chorowałem całe dwa miesiące, a po wyzdrowieniu jeszcze mi, się dostało od ojca za moją kąpiel w przerębli.
Do wody w zimie włażą tylko wariaci! powiedział mi ojciec.
A pluszcz? przerwałem mu. Ojciec roześmiał się i już mnie nie łajał.
BOGATKA Z ROZDWOJONYM OGONEM
Stefanek gorąco pragnął złapać jakiegoś ptaszka, a szczególnie bogatkę dużą sikorkę z białymi policzkami. Bogatki są wyjątkowo wesołe, ruchliwe, śmiałe. Stefanek miał klatkę, potrzask dali mu koledzy. Pożyczyli na trzy dni.
Zaraz pierwszego dnia wpadła w potrzask bogatka.
Stefanek przyniósł ją do domu i zaczął przesadzać z potrzasku do klatki. Ale bogatka tak biła się, szarpała i dziobała, że Stefanek niechcący wydarł jej z ogonka kilka piórek.
368
I sikorka została z rozdwojonym ogonem; sterczą z tyłu piórka jak widełki w obie strony, a w środku nic nie ma.
Stefanek pomyślał: "Na co mi taka bogatka z rozdwojonym ogonem! Chłopcy wyśmieją mnie, powiedzą: "pod-skubana, tylko do zupy się nadaje".
Postanowił wypuścić bogatkę, a złapać innego ptaka. Jeszcze miał dwa dni czasu. A bogatka skacze z żerdki na żerdkę, przekręca się głową w dół jak małpa i dziobie mocnym dziobkiem ziarna. Gdy słońce zajrzy do pokoju, sikorka podśpiewuje:
Psink, psink! ssi, ssi, da, da, da! tak wesoło i dźwięcznie, jakby nigdy nie zaznała swobody, jakby zawsze żyła w klatce. -,
Stefanek zaczął wygantee-ja. z klatki, a bogatka krzyczy gniewnie:
Czszer-reer-reerer!
Musiał postawić klatkę na oknie i otworzyć drzwiczki.
Bogatka odleciała. Stefanek znów zastawił sidła.
Przychodzi rankiem i już z daleka widzi, że coś się złapało, bo potrzask zatrzaśnięty. Podszedł, a w potrzasku siedzi bogatka. I to nie jakaś inna, lecz ta sama, z rozdwojonym ogonem!
Sikoreczko! błaga Stefanek. Przeszkadzasz mi złapać innego ptaka. Tylko jeden dzień został mi na łowy.
Wziął potrzask z bogatka i poszedł. Szedł, szedł, aż dotarł do środka lasu i tam wypuścił sikorkę. Bogatka krzyknęła:
Psink, psink! i ukryła się w gęstwinie.
Opowiadania i b^jki 24
Stefanek wrócił do domu i jeszcze raz zastawił potrzask.
Przychodzi na drugi dzień i znowu w potrzasku siedzi bogatka z rozdwojonym ogonem. Stefanek o mało się nie rozpłakał. Wypędził bogatkę i odniósł potrzask właścicielom.
Minęło kilka dni. Stefanek nudził się i już zaczął żałować:
Dlaczego wypędziłem bogatkę? Choć z rozdwojonym ogonem, ale taka była wesoła.
Nagle za oknem słyszy:
Ssi, ssi, ssi, da, da, da!
Stefanek otworzył okno i sikorka natychmiast wleciała do pokoju. Przyczepiła się do pułapu, przefrunęła na ścianę, zobaczyła karalucha, stuknęła go dziobem i zjadła.
Bogatka zamieszkała w pokoju Stefanka. Gdy ma ochotę, wlatuje do klatki, nadziobie ziarnek, wykąpie się w miseczce i znów wyfrunie. Stefanek nie zamyka klatki. Sikorka lata po całym pokoju; szuka karaluchów.
Gdy zjadła wszystkie karaluchy, krzyknęła:
Psink, psink, da, da, da! - - i odleciała.
TYGRYS PIĘCIOPRĘGI
Przyszła jesień i dojrzał już mój słonecznik. Poszedłem go ściąć, a tu Irka się do mnie przyczepiła.
Ja i tak zabiorę ziarenka mówię jej. Przecież to mój słonecznik.
370
7
A ta mi na to:
Nie, mój! .,'.-.... _ Jak to, twój? - pytam. - Widzicie ją! Przecież ja
go posadziłem! I płotkiem ogrodziłem, żeby nikt me złamał. Jest mój!
A ja go przez całe lato podlewałam powiada
Irka więc jest mój!
Irka podlewała, to prawda. Ja po prostu czasu na to nie miałem: ciągle musiałem polować na pewnego tygrysa.
371
Mieszka w dżungli na końcu ogrodu. Ale słonecznik posadziłem dla siebie, nie dla Irki. Jest więc mój, prawda?
Irka! powiadam jej więc lepiej się nie pchaj, bo walnę...!
Irka w ryk! A jednak wlecze się za mną. Taka uparta! Razem doszliśmy do zagródki z moim słonecznikiem.
No i cóż tam widzę?! Na słoneczniku siedzi mój tygrys.
Jest rudy. A na grzbiecie ma: raz, dwa, trzy, cztery pięć czarnych prążków.
Stanąłem jak wryty. Tygrys nas nie zobaczył, bo byliśmy za krzakami.
Siedzi i najspokojniej wydłubuje ziarenka z kwiatowej tarczy. Wydłubuje i siada na tylne łapki. W przednich, zupełnie jak człowiek, ziarenko trzyma i do pyszczka je niesie. Łuskę odrzuca, a samo ziarenko do pyszczka bierze.
Prawie połowę ziarenek już tak wydłubał! Pogroziłem Irce pięścią:
Cicho stój, nie ruszaj się! A sam pobiegłem po procę. Wycelowałem i... bęc!
Tygrys pisnął i fiknął ze słonecznika. Widzę, że biegnie po trawie. Ja za nim. Wołam do Irki:
Trzymaj go tam!
A sam przez płot przełażę. Tygrys znowu na tę stronę.
372
^ Irce oczywiście zaoraKio oawagi, auy gu iiaFav., m^i że był już ranny. Na płocie pozostawił ślady krwi.
Uniosłem w górę gałąź i z całej siły bęc! w płot.
Zwierzątka nie trafiłem, alem go jednak z płotu zrzucił.
Porwał się i buch! do jamy.
Pod płotem był duży dół z wodą.
Patrzę, a ten płynie.
Pobiegłem dokoła jamy.
Tygrys wylazł i zaraz szust, na drzewo! Stała tam uschła osina. Cała w dziurach i dziuplach.
Tygrys szust, po pniu i do dziupli. Zdążyłem zauważyć do której.
Wlazłem na osinę i czapką zatkałem dziuplę.
Gotowe! wołam. A Irka mi na to z dołu:
O, jest, jest tu! Z drugiej strony wyskoczył! Masz ci los! Złażę więc szybko na dół.
Patrzę, a ten siedzi na.jpjeńku, zwrócony ku mnie. Policzki wydęte i bardzo zabawny pyszczek.
Krok tylko zrobiłem, a on zaraz myk, pod korzenie. Podeszliśmy tam i zobaczyliśmy norkę.
Siadłem na pieńku z procą w ręku i powiadam Irce:
Leć zaraz po łopatę! Ja tu popilnuję. Rozkopiemy i za ogon złapię!
A Irka na to:
Ś Wiesz co? Ten tygrys to zuch! Raniłeś go, a on biegł i płynął, i wlazł na drzewo, ale jednak się nie dał! To prawdziwy bohater!
373
/-iwierz jest naturalnie wytrzymały na rany powiadam. Nawet swego łupu nie rzucił i wszystko zabrał w pyszczku.
Irka przysiadła się do mnie na pieniek i zaczęła:
A wiesz co? On ma na pewno małe dzieci. Ziarenka niósł dla dzieci. A zresztą, czyż wiedział, że to nasz słonecznik?
No i zaczęła gadać a gadać...
Przybiegł więc powiada tygrysek do swego domu. Cały we krwi. Dzieci z łóżeczek się pozrywały: "Tatko! Tatusiu! Co się z tobą stało?! Kto ci to zrobił?!" A on im ziarenka dał i powiada: "Jedzcie! To jeden olbrzym mnie napadł. Och, jaki straszny! Biega na tylnych nogach! Ledwom mu umknął!" Dzieci ze strachu drżą i płaczą: "Tatusiu, on tu zaraz przyjdzie i nas wszystkich pozabija!"
Tu jej wreszcie przerwałem.
No tak, Irka! Z tobą to tak zawsze...! A widziałaś jaką ma piękną skórkę? Mogę ci ją podarować. Powiesisz na ścianie nad łóżkiem. I wszystkim powiesz, że to tygrys pręgowany. Bywają takie nieduże. Powiesz, że znajomy chłopiec dla ciebie upolował go w lesie.
A głupia Irka dalejże chichotać:
Tygrys! Po kwiatach łazi! W norce mieszka! I że cię też na kawałeczki nie rozszarpał?!
Takie są te dziewczyny! Nic się na polowaniu nie znają! Śmiała się, śmiała, aż wreszcie powiada:
Wiesz co? Lepiej mu nasz słonecznik podarujmy! Ten tygrys, to przecie, prawdę mówiąc, wiewióreczka.
574
xjJ.iwXJ.XXJ. Cl.
swoje ziarenkami karmi. I robi sobie w spiżarniach zapasy na zimę. A nam mama na targu, ile zechcemy, ziaren kupi. Poprosimy o palone. Palone są lepsze.
Potem dodała:
Biedactwo! Teraz jest ranna. Trudno jej biegać. Czekaj! Zetniemy słonecznik i przyniesiemy jej do norki. Dobrze?
Z nią to tak zawsze! Jakże będę teraz polował na tygrysa? Jakiż to tygrys, kiedy to jest wiewióreczka z dziećmi?
Trzeba mu chyba jednak przynieść ten słonecznik do norki?
Jak myślicie?
TAJEMNICA NOCY LEŚNEJ (Opowiadanie młodego przyrodnika)
Marzeniem moim było zdobycie białej kuropatwy. Jest to w naszej miejscowości ptak rzadki. W dodatku, choć można go nawet podejść dość blisko, zrywa się zwykle nieoczekiwanie z takim szumem, że mimo woli drgniesz i zanim zdasz sobie sprawę, co się stało kuropatwa jest już daleko. A wtedy naturalnie spudłujesz.
A tymczasem pastuch Kostia coraz to przynosi parę sztuk z lasu, w którym pasie konie. A przecież strzelba jego to jakaś przedpotopowa berdanka, cała odratowana, bije o dwadzieścia kroków zaledwie. I co na to powiecie?
376
Z zaciekawieniem wypytywałem go, w jaki sposób udaje mu się podejść kuropatwy. Okazało się, że strzela je w nocy. Rozpala ognisB&ra- sam chowa się w krzaki obok. Kuropatwy przychodzą do ognia całym stadkiem, a wtedy nie jest już żadną sztuką zastrzelić je z odległości dziesięciu kroków.
Odechciało mi się nagle polowania. Za to zupełnie coś innego przyszło mi do głowy. Jestem przecież nie tylko myśliwym, ale i ornitologiem. Ornitolog zajmuje się nauką o ptakach.
Zacząłem się zastanawiać: dlaczego inne kury leśne głuszce, jarząbki nie lecą do ogniska, a kuropatwa przychodzi?
377
Owady, jak wiadomo, lecą do światła. Nieraz łowiłem motyle na blask latarki rowerowej. Lecą do światła i zginęłyby w ogniu, gdyby nie szkło. Ale to są owady, istoty
bezmózgie.
Co robią kuropatwy, gdy znajdą się koło ogniska? Czy zahipnotyzowane jego blaskiem także rzucą się w płomienie i zginą jak motyle?
To niemożliwe! Raczej zatańczą wkoło ogniska jak prawdziwi czciciele ognia lub jak młodzież, gdy po raz pierwszy wyrywa się z miasta do lasu i rozpala ognisko.
A może podejdą do ogniska, obsiada je dostojnie całą rodziną dokoła, a tata i mama w swym dziwnym kurzym, gdaczącym języczku zaczną dzieciom tłumaczyć:
Ko-ko-ko-ko uważajcie dziatki: to ogień! Nie zbliżajcie się do niego, ko-ko-ko! Osmali wam piórka!
A może nie pociąga ich piękno ognia, lecz po prostu przychodzą, aby się przy nim ogrzać?
Myślę, że wiele dziwnych i nieznanych tajemnic można by podpatrzyć w nocy przy ognisku. Nie siedząc jednak przy nim, ale z ukrycia tak jak to robi Kostia.
Zwykle myśliwy po rozpaleniu ogniska siada przy nim, oblany jego światłem. Widzą go wszystkie leśne oczy, podczas gdy on sam jest oślepiony blaskiem i nie ma pojęcia o tym, co się dzieje wokół niego, w głębokiej ciemności leśnej.
Toteż postanowiłem koniecznie zbadać, naturalnie z pomocą Kosti, czemu to ogień pociąga kuropatwy.
Wieczorem udaliśmy się do lasu i od razu nam się powiodło.
375
I Na błocie porosłym mchem spotkaliśmy kołchoźników wracających z koszami pełnymi żurawin na plecach. Zbliżali się już do nas, gdy nagle spod ich nóg zerwał się z hałasem kogut, a za nim całe stadko Kostia chciał strzelać, zdołałem go jednak powstrzymać. "'Ś Nie rób tego! Przestraszysz i nie przyjdą w nocy. Dopóki się nie dowiemy, co robią koło ognia, zapomnij, że masz berdankę, rozumiesz?
Także coś! rozzłościł się Kostia. Cóż to za komendant się znalazł!
Poczekaj, zobaczymy. A co powiesz, jeżeli one same rzucą się w ogień i będziesz miał gotowe pieczyste?
Kostia się roześmiał.
Wiesz, racja! Po co mam marnować naboje? Wiedzieliśmy już, że w błocie są ptaki i zauważyliśmy
miejsce, gdzie zapadły. Na skraju lasu ułożylimy stos z chrustu i smolaków. Następnie zjedliśmy kolację z przyniesionych z domu zapasów.
Nadeszła wreszcie noc, ciemna i chłodna. Prawdziwa sierpniowa noc z jaskrawą, mleczną drogą i spadającymi ' gwiazdami.
Rozpaliliśmy ognisko i ukryliśmy się w krzakach, mniey więcej o pięć kroków jeden od drugiego. Ja z prawej strony, Kostia bardziej na lewo.
Chrust płonie jasno. W jego świetle widać wyraźnie każde źdźbło, każdy meszek. Umyślnie odwróciłem się i patrzę na las za nami. Jak też on przy ogniu wygląda? Kuropatwy od razu chyba nie nadejdą. Kostia mówił, że wyczekuje czasem godzinami.
379
J
Nagle słyszę, że z tyłu coś się cichutko odzywa:
Err-rek-kek-or! Ko-kok-ko!
Odwracam się szybko: Kuropatwy! Idą gęsiego. Jedna, druga, trzecia...
Nie zdążyłem policzyć, a tu bach! z lewej strony. To Kostia nie wytrzymał i palnął ze swej berdanki.
Jedna kuropatwa upadła. Reszta naturalnie zerwała się z hałasem i w jednej chwili znikła w ciemności.
Zwariowałeś! wrzasnąłem do Kosti. Zbiję cię na kwaśne jabłko!
Ale gdzie tam! Kostia zwiał, tylko gałęzie w lesie zaszeleściły.
Trudno go łapać po ciemku.
Podniosłem kuropatwę i postanowiłem mu jej nie oddawać. Niech ma za swoje!
Rozrzuciłem ognisko, zadeptałem ogień. Kuropatwy po raz drugi nie przyjdą, nie takie głupie.
Byłem wściekły. Całe szczęście, że Kostia czuł to i nazajutrz nie pokazywał mi się wcale na oczy. Gdyby nie on, byłbym już może w posiadaniu ciekawej tajemnicy Ja jeden na całym świecie wiedziałbym o niej!
Chęć dowiedzenia się, po co kuropatwy przychodzą do ognia, nie dawała mi spokoju. Postanowiłem pójść jeszcze raz na błota i czuwać.
Poczekałem trzy dni, żeby kuropatwy mogły zapomnieć o strzale Kosti, i poszedłem na to samo miejsce.
Przygotowałem wszystko tak, jak wtedy, usiadłem w krzakach i czekam.
380 "
W ciemną, jesienną noc siedzieć samemu w lesie nie jest zbyt przyjemnie. Nabiłem strzelbę bynajmniej nie ze strachu, ale tak, na wszelki wypadek. Może przecież niedźwiedź wyjść z boru. Nie będę wówczas bronił się czapką.
Siedziałem bardzo długo. Skostniałem z zimna.
Pójdę zdecydowałem przecież i tak nic z tego nie będzie.
Spojrzałem przed siebie, w miejsce słabo oświetlone blaskiem ognia. Co to jest?
Widzę: jakby jakieś duże, żółte, futrzane pantofle, suną między kępami mchu skradając się do ogniska.
Nóg jednaką nie widać. ,
Naturalnie nie stchórzyłem. Przyjrzałem się tylko baczniej; to szły białe kuropatwy! W blasku ognia wydawały się żółte.
Pierwszy szedł kogut tatuś, bardzo duży, o czerwonych brwiach. Za nim pośpieszały małe.
Tato wlazł na kępę, odwrócił główkę i tak półgłosem powiada:
Err-rek-kek-kek...
A potem coś jak gdyby: Ko-warr, ko-warr... Z ciemności coś mu miauknęło w odpowiedzi:
Mi-u, mi-u! Tak jakoś delikatnie. Pewnie samiczka.
W tej chwili sypnęła się zza kępy cała rodzinka, może z piętnaście sztuk. Kogut zeskoczył z kępy, skierował się do ogniska, a za nim gęsiego reszta.
On znowu swoje:
Ko-warr-wor!
Nagle słyszę, że z tyłu coś się cichutko odzywa:
Err-rek-kek-or! Ko-kok-ko!
Odwracam się szybko: Kuropatwy! Idą gęsiego. Jedna, druga, trzecia...
Nie zdążyłem policzyć, a tu bach! z lewej strony. To Kostia nie wytrzymał i palnął ze swej berdanki.
Jedna kuropatwa upadła. Reszta naturalnie zerwała się z hałasem i w jednej chwili znikła w ciemności.
Zwariowałeś! wrzasnąłem do Kosti. Zbiję cię na kwaśne jabłko!
Ale gdzie tam! Kostia zwiał, tylko gałęzie w lesie zaszeleściły.
Trudno go łapać po ciemku.
Podniosłem kuropatwę i postanowiłem mu jej nie oddawać. Niech ma za swoje!
Rozrzuciłem ognisko, zadeptałem ogień. Kuropatwy po raz drugi nie przyjdą, nie takie głupie.
Byłem wściekły. Całe szczęście, że Kostia czuł to i nazajutrz nie pokazywał mi się wcale na oczy. Gdyby nie on, byłbym już może w posiadaniu ciekawej tajemnicy Ja jeden na całym świecie wiedziałbym o niej!
Chęć dowiedzenia się, po co kuropatwy przychodzą do ognia, nie dawała mi spokoju. Postanowiłem pójść jeszcze raz na błota i czuwać.
Poczekałem trzy dni, żeby kuropatwy mogły zapomnieć o strzale Kosti, i poszedłem na to samo miejsce.
Przygotowałem wszystko tak, jak wtedy, usiadłem w krzakach i czekam.
380 _.
W ciemną, jesienną noc siedzieć samemu w lesie nie jest zbyt przyjemnie. Nabiłem strzelbę bynajmniej nie ze strachu, ale tak, na wszelki wypadek. Może przecież niedźwiedź wyjść z boru. Nie będę wówczas bronił się czapką.
Siedziałem bardzo długo. Skostniałem z zimna.
Pójdę zdecydowałem przecież i tak nic z tego nie będzie.
Spojrzałem przed siebie, w miejsce słabo oświetlone blaskiem ognia. Co to jest?
Widzę: jakby jakieś duże, żółte, futrzane pantofle, suną między kapami mchu skradając się do ogniska.
Nóg jednak nie widać.
Naturalnie nie stchórzyłem. Przyjrzałem się tylko baczniej; to szły białe kuropatwy.! W blasku ognia wydawały się żółte.
Pierwszy szedł kogut tatuś, bardzo duży, o czerwonych brwiach. Za nim pośpieszały małe.
Tato wlazł na kępę, odwrócił główkę i tak półgłosem powiada:
Err-rek-kek-kek...
A potem coś jak gdyby: Ko-warr, ko-warr... Z ciemności coś mu miauknęło w odpowiedzi:
Mi-u, mi-u! Tak jakoś delikatnie. Pewnie samiczka.
W tej chwili sypnęła się zza kępy cała rodzinka, może z piętnaście sztuk. Kogut zeskoczył z kępy, skierował się do ogniska, a za nim gęsiego reszta.
On znowu swoje:
Ko-warr-wor!
381
Przemknęła mi myśl: "Zaraz odlecą".
Nagle paf...! I już ich nie ma...
Co to jest? Kto to? Nie od razu zrozumiałem, że... ja sam wystrzeliłem.
I nawet nie upadła kuropatwa, jak po strzale Kosti. Przecież strzelbę nabiłem kulą, a nie śrutem i spudłowałem... Osioł ze mnie, a nie żaden ornitolog.
I dotychczas nie wiem, co robią kuropatwy nocą przy ognisku. A tak bym chciał wiedzieć! Może kto z was będzie miał cierpliwość wysiedzieć? Jak myślicie?
SPIS TREŚCI
WITALIS BIANKI ......... S
BAJKI I NIE BAJKI ......,...-. 8
PIERWSZE POLOWANIE tłum. M. Kowalewska .... 11 W LEŚNYCH DOMKACH tłum. W. Grodzieńska . . .19
LIS I MYSZKA tłum I. Dymowska...... . 28
KTO MA LEPSZY DZIOB tłum. W. Grodzieńska .... 20 CZYJE TO NOGI? tłum. W. Grodzieńska. ... .33
CZYM KTO ŚPIEWA tłum. W. Grodzieńska..... 38
OGONY tłum. W. Grodzieńska....... . 42
SOWA tłum. M. Kowalewska.......... 46
CZERWONE WZGÓRZE tłum. W. Grodzieńska . . .51 PRZYGODY MRÓWKI tłum. W. Grodzieńska ..... 64 JAK LIS SOBIE Z JEŻEM PORADZIŁ tłum. M. Kowaleioska 74 LJSEK-CHYTRUSEK I MĄDRA KACZUSZKA tłum. M. Kowalewska .............. 76
1 DZIUPLA tłum. M. Kownacka......... 79
KUKUŁCZĘ tłum. W. Grodzieńska........ 89
J ZŁOTE SERDUSZKO tłum. M. Kowalewska..... 90
GŁUPIE PYTANIA tłum. M. Kowalewska...... 105
GDZIE RAKI ZIMUJĄ tłum. W. Grodzieńska..... 113
ZAJĄC, CIETRZEW, NIEDŹWIEDŹ I DZIADZIO MROŹ
tłum. M. Kowalewska.......... 124
ZAJĄC, CIETRZEW, NIEDŹWIEDŹ I WIOSNA tłum. M. Kowalewska ............'Ś.. . 127
POMARAŃCZOWE GARDZIOŁKO tłum. M, Kowalewska . ł33
OPOWIADANIA ŁOWCY ZWIERZĄT...... 185
LULA tłum. M. Kowalewska . . ....... 187
O GRYZONIU BURYNDUKU I NIEDŹWIEDZIU SAMOTNIKU tłum. M. Kowalewska . . . Ś , . . . . , 192
OCZY I USZY tłum. M. Kowałewska . ...... 195
CIETRZEW CIETRZEWINSKI tłum. M. Kowalewska . . 199
KON WODNY tłum. I. Dymowska........ 202
MYSZKA PIK tłum. H. Jarmolińska . . . . . . . . 207
LEŚNI ZWIADOWCY tłum. M. Kowalewska . Ś . . . .244
MAŁE OPOWIADANIA........... 25
GRAJEK tłum. H. Jarmolińska ........ . 261
BŁĘKITNE ZWIERZĄTKO tłum. M. Kowalewska .... 263
PIÓRKO tłum. M. Kowalewska..........266
MORS (KOŃ MORSKI) tłum. H. Jarmolińska ... .268
DZIWACZNE ZWIERZĘ tłum. H. Jarmolińska . . . .270
O DWÓCH MYŚLIWYCH tłum. H. Jarmolińska . . .272
CZUPURNY MALEC tłum. M. Kowalewska . Ś'Ś"ŚŚ . 278
CZARNY LIS tłum. H. Jarmolińska.......'281
PERKOZY tłum. H. Jarmolińska........283
JAK MUCHA NIEDŹWIEDZIA OD ŚMIERCI URATOWAŁA
tłum. M. Kowalewska......... . 286
PODRZUTEK tłum. H. Jarmolińska'..-. ........ 290
NA TROPACH Ś.......... .295
ŚNIEŻNA KSIĘGA tłum. W. Grodzieńska . . . . . 297
NA TROPACH tłum. H. Jarmolińska v . ...',. . . 801
MÓJ SPRYTNY SYNEK........... 313
ROZKAZ NA ŚNIEGU tłum. H. Jarmolińska . , . . . 315 CIETRZEWIE W ZIMOWYCH KRYJÓWKACH tłum. H. Jarmolińska .............. 322
MYSZURKA tłum. H. Jarmolińska........ 328
PŁYWACZEK tłum. M. Kowalewska..... .332
PĘKNIĘTA SKÓRKA tłum. M. Kowalewska . . . . 339
ZWARIOWANA WIEWIÓRECZKA tłum. ***..... 348
O PEWNYM CHŁOPCZYKU tłum. H. Jarmolińska ... 356
ZWARIOWANY PTAK tłum. H. Jarmolińska..... 361
BOGATKA Z ROZDWOJONYM OGONEM tłum. W. Grodzieńska ....... ..... . 368
TYGRYS PIĘCIOPRĘGI tłum. M. Kowalewska . . . 370
TAJEMNICA NOCY LEŚNEJ tłum. H. Jarmolińska . Ś .376
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
GŁupcio Żeglarz Zbiór bajek i wierszy
Matura Zbiór zadań Język rosyjski PP
Bajki czeskie pokaźny zbiór
Egzamin 08 zbior zadan i pytan
zebrowska o kinie radzieckim i rosyjskim wywiad
Nalaskowski Polskie dzieci dostana bajki o gejach
Serczyk Kultura rosyjska XVIII wieku
Bajki i przypowieści ?jki1
więcej podobnych podstron