Nieregularnik Wędkarski
KAMCZATKA
(ciąg dalszy z numeru 50)
NR 51
- 1 LUTEGO 2001
Wydawca:
KROKUS sp. z o. o. oraz Zespół
Rybiego Oka
...łup! Jest! Tym razem była to silna,
wielka ryba. Przy którymś z pociągnięć błysnął jej srebrzysty
brzuch.
- Kiżucz! - krzyknął Yura i zrozumiałem, że złapałem
swego pierwszego kamczackiego łososia srebrzystego.
Jednak za wcześnie było, by triumfować. Ryba nie zamierzała
rezygnować, a ja byłem bardzo ostrożny, dość ostrożny,
aby nie pozwolić jej się zerwać. Popuszczałem więc co
rusz hamulec, by dać jej odejść, to znów skręcałem go,
by podholować ją do brzegu. Duża ryba!
Yura zbiegł w dół, do brzegu, aby ją złapać pod skrzela
i wyrzucić na brzeg. Udało się. Mogłem triumfować!
Środa, 13 września 2000 r. Obóz pod Kozyrevskiem.
Od rana mam sposobność, aby przyjrzeć się naszemu obozowisku.
Składało się ono z 3 namiotów, rozbitych na planie trójkąta.
Nasz namiot był wersją "vipowską". Miał podłogę,
w środku stały trzy prycze zbite z brzozowych, nieheblowanych
szczap, no i było ogrzewanie, czyli wspomniana już "pieczka".
Nasi miejscowi myśliwi spali w uboższej wersji namiotu.
Bez podłogi, bez prycz i bez ogrzewania. Trzeci namiot
to był aneks kuchenno-jadalny. Sprzęt kuchenny składał
się z dużej pieczki. Na tym palenisku nasza kucharka
Katia przyrządzała najwyśmienitsze dania. Dziś rano
podała nam uchę, zupę rybną zrobioną ze złowionych poprzedniego
dnia przeze mnie ryb.
Ważnym elementem obozowiska były jeszcze
dwa detale. Pierwszy detal, to stojący pomiędzy namiotami
brzozowy palik, na którym wisiał naładowany kałasznikow.
To na wypadek nagłej wizyty wściekłego misia. Drugi
detal stał, a raczej wisiał w pobliżu namiotu kuchennego.
Do brzozy przymocowany był aluminiowy zbiorniczek, który
służył nam jako kran i prysznic w jednym. W bezpośredniej
bliskości obozowiska wiodły ścieżki niedźwiedzi. Ich
odchody zabarwione jagodami znajdowaliśmy kilka metrów
od naszych namiotów. Późnym wieczorem słychać było jak,
pluskają się w wodzie uganiając się za rybami. Duża
osobliwością tego obozowiska była też bliskość masywu
Klyuczewskaya Sopka. Nocą można było obserwować delikatną,
jasnoróżową łunę snującą się nad jej stożkiem.
Środowe popołudnie postanowiłem wykorzystać
na sprawdzenie okolicznych łowisk. Moim przewodnikiem
był tutaj Wiktor. Ubrałem wodery, zapakowałem sprzęt
do mojej poręcznej torby, zabrałem dwa wędziska i udałem
się za Wiktorem, który poprowadził mnie wzdłuż leśnego
strumyka. Strumyk ten przepływał w bezpośrednim sąsiedztwie
naszego obozowiska i wił się wśród traw i rachitycznych
zarośli niczym srebrzysta wstążka. Tylko miejscami rozlewał
się w szersze rozlewiska, w których woda miejscami sięgała
pachwin. Trudno mi było uwierzyć, że w takim żałosnym
bajorze mogą być ryby godne mojej uwagi. W końcu nie
przyjechałem tutaj, aby uganiać się za drobnicą. Jakież
wielkie było moje zdziwienie, gdy Wiktor pokazał mi
w jednym z takich rozlewisk stado ogromnych łososi,
które niczym w akwarium zataczały regularne koła i czerwieniły
swoje grzbiety w promieniach słońca. To był łosoś kamczacki,
tzw. nyerka. Ryba ta wpłynęła na te płycizny, aby odbyć
tarło i złożyć ikrę. Potem stawała się, albo łatwą zdobyczą
niedźwiedzi, albo padała. Dopiero wiosenne roztopy zabierały
ich padłe tusze do głównego nurtu rzeki i dalej, do
morza, uwalniając te urokliwe miejsce od strasznego
fetoru rozkładających się ryb.
Ryby więc są, ale jak się do nich
dobrać? Słucham uważnie wskazówek Wiktora. Zdejmuję
przynęty spinningowe i zakładam na najgrubszą żyłkę
(0,50 mm) zwykła kotwicę i piętnastogramowy ciężarek
z hakiem. Z tak przygotowanym orężem wchodzę w sam środek
rozlewiska ustawiając się niedaleko "kołujących"
łososi. Wiktor z brzegu nagania ryby w moim kierunku.
Zarzucam zestaw do wody, w niedużej odległości od siebie
i czekam wypatrując w przejrzystej wodzie, aż czerwony
potwór znajdzie się na linii mojej zasadzki. Jest, nadpływa
powoli, niedbale, pierwsza ryba. Zacinam zestawem tak,
aby kotwica zahaczyła o jej grube cielsko. Kotwica wbija
się w grzbiet i ryba rusza w taniec ze swym oprawcą.
Wędzisko wygina się w podkówkę. Żyłka brzęczy niczym
struna Stradivariusa. Ryba walczy trzymając się dna.
Trudno wydobyć ją na powierzchnię wody. Jeszcze raz
chlapie ogonem i daje nura miedzy moim nogami. Tylko
przytomność umysłu i refleks uratowały mnie od upadku.
Przekładam szybko żyłkę obok lewej nogi, popuszczam
hamulec i daje odejść rybie na jakiejś 15 metrów. Hamulec
terkocze równo, aż naraz milknie. To znak, aby zacząć
znów pompować i holować rybę do siebie. Podkręcam hamulec.
Ryba jest już przy nodze, ale cały czas trzyma się mocno
dna. Podciągam ją ku powierzchni i zaczepiam ją ręką.
Moja ręka uzbrojona w rękawicę pewnie łapie potwora
za ogon i wyjmuje z wody. Jest moja pierwsza nyerka!
Czerwona, wręcz purpurowa, pełna jest ikry, która wypada
z niej jak tylko pogłaszczę ją po brzuchu. Wypadająca
ikra jest nam potrzebna do zanęcenia małej troci (galca),
która jest niezwykle żarłoczna i czyni spustoszenie
wśród składanej corocznie ikry.
Procedurę z nyerką powtarzam jeszcze
pięć razy. Za każdym razem mam pyszną zabawę i niezłą
dawkę adrenaliny. Ryby po obejrzeniu i sfotografowaniu
wypuszczam do wody. Ich mięso nie jest najsmaczniejsze
o tej porze. Nogi cierpną mi z zimna, ręce zaczynają
boleć, więc postanawiam zakończyć polowanie na nyerki.
Wychodzę na brzeg i tutaj chowając się za niedużym krzaczkiem
rozpoczynam polowanie na małą troć. Do żyłki przymocowuję
mały złoty haczyk. Na haczyk zakładam malutki kawałeczek
różowej gumki imitującej ikrę łososia i zaczynam połów
na skalę przemysłową. Co haczyk wpada do wody, to już
go łapie zwinny "galec" sięgający rozmiarami
15-20 centymetrów. Delikatne zacięcie i już trzepocze
rybka w rękach. Połów taki może trwać 15 minut. Dłużej
nie wypada, bo kuchnia nie przerobi tyle surowca. Katia
przyrządza z niego coś w rodzaju paluszków rybnych w
jajku i mące, które świetnie smakują tak na ciepło,
jak i na zimno. A na pewno są świetną przekąską do wódki,
której nasze ogromne zapasy giną w oczach.
Jeszcze tego samego wieczora postanawiam,
że opuszczę na jeden dzień nasz obóz i udam się z Wołodią
nad rzekę Kamczatkę. Do mojego zbioru trofeów brakuje
mi pstrąga tęczowego.
Czwartek, 14 września. Dzień był pochmurny. Zapowiadała
się zmiana pogody. Do Kozyrevska przylecieliśmy śmigłowcem
poprzedniego dnia, wieczorem. Noc spędziłem u zaprzyjaźnionej
z naszymi myśliwymi rodziny, w ich domu. Po drodze na
łowisko mój przewodnik, Wołodia kupił w sklepie chleb,
kiełbasę i - jakżeby inaczej - wódkę "Gubernator
Kamczatskiy". Wzięliśmy też kawał surowej wołowiny,
która miała nam posłużyć za przynętę. Ten kawał mięsa
okazał się niezbędnym rekwizytem do udanego połowu pstrąga.
Otóż okazało się, że o tej porze roku żarłoczny pstrąg
w dużej mierze żywi się resztkami ryb wyrzucanymi przez
gospodarstwa rybne po połowie łososia. Nie zawsze więc
złapany pstrąg pachnie świeżą rybą. Wręcz przeciwnie,
bardzo często cuchnie jak hiena. Żeby go jednak złapać,
trzeba się natrudzić nie lada.
Badanie gruntu nad rzeką zacząłem
już tradycyjnie blachą Gnom numer 3. Błystka przecinała
nurt rzeki bez większego zainteresowania ze strony ryb.
Szybko zlokalizowaliśmy zagłębienie, w którym nurt był
spokojniejszy, a głębokość znacznie większa od otaczających
ją płycizn. Od gnomów przeszedłem na obrotówki. Z obrotówek
na wobblery. Z wobblerów na gumki. Nic! Minęła godzina,
może półtorej - bez rezultatu. Zacząłem się niepokoić
i wątpić w swoje umiejętności, bo przecież ryby w rzece
są. Pluszczą się na naszych oczach, aż miło. W końcu
posłuchałem Wołodii i na piętnastogramowy ciężarek z
hakiem założyłem głęboko gumkę w kolorze purpurowym,
przełożyłem ją kawałkiem ukrojonego surowego mięsa i
zaplotłem na haku końcem gumki. Tak spreparowany zestaw
wrzuciłem do zagłębienia, jakieś 20 metrów od brzegu.
Długo nie czekałem na efekt. Pozwoliłem opaść spokojnie
przynęcie na dno i powoli ją podciągałem małymi skokami,
co rusz pozwalając jej bezwładnie opadać. Moja przynęta
wykonała raptem trzy takie żabie skoki na dnie rzeki,
gdy uderzył w nią pstrąg. Był piękny i walczył też pięknie.
Tylko pstrąg tak potrafi skakać i rwać się na wszystkie
strony. Moje doświadczenia z poprzednich dni jednak
nie poszły w las. Zaciąłem go skutecznie i hamulec miałem
tak ustawiony ,że żyłka nie była nadmiernie przeciążona.
Ryba odchodziła w stronę środka rzeki, lecz z trudem
jej to szło i co jakiś czas przystawała, aby nabrać
sił. Wykorzystywałem ten moment, aby podpompować ją
w moją stronę i gdy poczułem, że już nie stawia oporu,
wyholowałem ją na płyciznę. Tutaj już bez trudu złapałem
ją pod skrzela i poczułem jej ciężar. Miała sporo ponad
5 kilogramów i dopiero przy wypinaniu haka zauważyłem,
że wygięła go do kształtu przypominającego płytkie "C".
Kolejne ryby to już była rutyna. Sprawdzona
przynęta i sposób jej podprowadzania rybie pod nos przynosiły
efekty. Mniejsze sztuki i te, które zalatywały padliną
wypuszczałem z powrotem do wody ku uciesze Wołodii,
który wydawał się mocno zaniepokojony o naturalne rezerwy
ryb Federacji Rosyjskiej. Każdorazowy sukces wieńczyliśmy
stakanem wódki i przekąską z kiełbasy, więc taka rybałka
nie mogła trwać zbyt długo, nawet na tak świeżym powietrzu,
jak to nad rzeką Kamczatką...
Piątek, 15 września. Noc była przerażająca. Wiał
tak potwornie silny wiatr, że baliśmy się nie na żarty
, że namiot odleci nam niczym beret od podmuchu przejeżdżającej
ciężarówki. Rano było bardzo zimno. Wiatr wiał z północy
i mimo, że niebo było lazurowe i świeciło słońce, to
odczuwalna temperatura nie przekroczyła już do końca
dnia pięciu stopni Celsjusza. Tego dnia nawet na ryby
nie chciało się iść. Pozostaliśmy w obozowisku, tuląc
się w swoją najcieplejszą odzież.
Sobota, 16 września. Ranek był pogodny i wiatr
jakby trochę ucichł. Chmary meszek zerwały się do krwawego
ataku na nasze gołe szyje. Po śniadaniu postanowiliśmy
pójść na ryby. Przeczuwałem, że tym razem "rybałka"
będzie inna niż wszystkie dotąd. I miałem rację! Przede
wszystkim musiałem założyć siatkę przeciw meszkom, gdyż
były bardzo dokuczliwe, wręcz nieznośne. Ręce też musiałem
ukryć w rękawiczkach. Po wtóre zabrałem sprawdzone już
zestawy wędzisk i przynęt, lecz na nic się one zdały.
Tym razem łapaliśmy łososie gołymi
rękami w płyciznach oddzielających dwa rozlewiska. Ja
z Wiktorem chlapałem się w rozlewiskach, płosząc ryby.
Te, uciekając wężowymi ruchami, przedzierały się po
kamieniach w płytkich miejscach do kolejnego rozlewiska.
Na tych płyciznach czekał na nie Wiesiek, który łapał
je gołą dłonią. Zabawa była przednia, a adrenaliny znacznie
więcej niż przy normalnym wędkowaniu przy pomocy specjalistycznego
sprzętu.
*
Powrotna podróż rozpoczęła się w
sobotę około piętnastej po południu. Najpierw krótki,
choć ryzykowny lot śmigłowcem. Podmuchy wiatru sprawiały,
że maszyna to opadała o 7 metrów w dół to wznosiła się
stając wręcz dęba. Szczęśliwie lot zakończył się miękkim
lądowaniem w Kozyrevsku. Jak się okazało po locie, piloci
mieli mokre dłonie i drżeli o to, aby nikt nie sprawdził
parametrów pogody dyskwalifikującej tego dnia jakiekolwiek
próby wzniesienia się w powietrze. Na lądowisku czekały
już na nas nasze busiki. Śmieszne jest to, że dzięki
tanim samochodom sprowadzanym z Japonii, na Kamczatce
większość pojazdów, mimo europejskich standardów dotyczących
ruchu, ma kierownice po przeciwnej, prawej stronie.
Taka drobna osobliwość.
Powoli żegnaliśmy się z Kamczatką.
Pogoda, która z początku naszej wyprawy rozpieszczała
nas, zmieniła się diametralnie. Wysoko w górach w niedzielę
rano spadł śnieg. Wiatr z północy niósł nieznany nam
do tej pory ziąb i "polarną surowiznę". Z
przyjemnością zaczęliśmy myśleć o powrocie do naszych
ciepłych domów, gdzieś tam, kilka godzin lotu na zachód
od Moskwy. Dotarliśmy tam dopiero w poniedziałek około
11 rano. Wyprawa na Kamczatkę dostarczyła mi wielu wrażeń,
nie tylko wędkarskich. Obcowanie z tak dziką przyrodą
daje ten niezbędny w dzisiejszych czasach dystans do
naszych codziennych trosk. Docenienie tego, co się ma
jest chyba jedną z największych zdobyczy tej wyprawy.
I nawet jeśli warto po to jechać aż na drugi koniec
świata, to warto to zrobić choćby jeden raz w życiu.
Dariusz Hanczarek
WYDAWCA:
Krokus
Sp. z o.o.
ul. Jaracza 76
90-251 Łódź, POLSKA
Telefon:
+48 42 678-15-90
+48 42 630-59-85
+48 42 639-84-12
Fax:
+48 42 678-15-99
E-Mail:
biuro@krokus.com.pl
office@krokus.com.pl
TYMCZASOWE KOLEGIUM REDAKCYJNE:
Radek Gościmski
Wojtek Górny
Piotrek Onikki-Górski
Andrzej Trembaczowski
OPRAWA INTERNETOWA:
Maciek Jałkowski
PROJEKT
Janusz Dymidziuk
1999-2000 Wszelkie prawa zastrzeżone dla Krokus Sp. z o.o.
Teksty, rysunki i zdjęcia powierzone przez autorów do publikacji
wyłącznie na tych stronach internetowych.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Jagoda kamczackakamczatkarozmnazanie jgody kamczackiej i borowki amerykanskiejkamczatkakamczatkawięcej podobnych podstron