Agnieszka Hałas (Ignite)
Ostatni raz
He's seen in iron environments
with plastic sweat out of chiselled slits for eyes...
(Bauhaus)
I
Brudny pokoik, brzydki. Liszaje zacieków na nagich ścianach, śmieci walaj ce
się po k tach. Przez szpary w okiennicach dolatuj z zewn trz znajome odgłosy
przedmieścia - skrzypienie wozów, szczekanie psów, pokrzykiwania dzieci... A
może nie, może to wszystko złudzenie, może to tylko krew boleśnie dudni w
ciemnych komorach pod sklepieniem czaszki.
Zimno, rozpełzaj ce się po wszystkich zakamarkach ciała. Kontury sprzętów
pomału zasnuwaj się mgł . Już wiesz, że nie zostało ci dużo czasu. Minuta, może
dwie...
Nigdy nie przypuszczałeś, że tak się wszystko skończy.
Na każdy z możliwych sposobów, owszem. Ale nie tak.
Roześmiałbyś się, gdybyś mógł.
II
Pachołkowie bali się jej, to pewna. Ilekroć kierowała wzrok na któregoś z nich,
widziała niemal, jak z wnętrza porów wypełza na skórę lepki strachomiazmat.
Cuchnęli tym strachem obydwaj, do ich błyszcz cych liberii jak śniedz przylgnęła
kwaśna zwierzęca woń.
Charande też się bała, ale nawet przez chwilę nie dała tego po sobie poznać.
Nigdy nie uda ci się pokonać strachu, powtarzali niegdyś jej nauczyciele na
Wyspie Skorpionów, kiedy jeszcze była Charande Tayve ar Shiath - przyszł
wojowniczk Elity i służk najdoskonalszej, srebrnej magii. Nigdy go w sobie
całkowicie nie zabijesz... ale możesz go kiełznać, trzymać pod kontrol . Kryj
głęboko swój strach, córko Zmroczy. Nigdy nie pozwól, by inni dostrzegli u ciebie
słabość. Tego dnia udawało jej się dochować wierności zasadom. Prawie. Gdy -
zwi zan i z zasłoniętymi oczami -prowadzono j przez niekończ cy się labirynt
korytarzy, nie opierała się. Dopiero gdy zdarto z jej głowy czarn szmatę, a j
sam wepchnięto do maleńkiego, pozbawionego okien pomieszczenia, w którym
pachniało piżmem i czymś nieuchwytnie owadzim, zaczęła drżeć.
Kiedy zobaczyła, kto spoczywa wśród stosu poduszek na wyściełanej
otomanie pod przeciwległ ścian . Kiedy napotkała spojrzenie trzech par żółtych
oczu, wpatruj cych się w ni ze złośliwym zainteresowaniem.
- Witaj - powiedział Król Paj k. - Dawno nie gościłaś w mych skromnych
progach. Zaczynałem już tęsknić...
Potężna bryła jego cielska majaczyła niewyraznie w półmroku; człekokształtny
tułów, osiem odnóży, rozdęty czarny odwłok. Popijał wino, zagryzaj c serem
pleśniowym i chrupi cym ciemnym chlebem. Na małym stoliku błyszczały talerze,
karafki, srebrne sztućce. Popołudniowa przek ska. Dwie niewolnice przykucnęły w
nogach otomany, czekaj c na rozkazy.
- Daruj sobie uprzejmostki, Splataj cy Sieci - warknęła Charande. Ilekroć
spogl dała w jego stronę, czuła przebiegaj ce po plecach dreszcze... ale
postanowiła udawać hard , przynajmniej z pocz tku. Niech nie s dz , że
podporz dkowała się bez reszty jak tylu innych. - Czego oczekujesz tym razem? -
Niecierpliwa, jak zawsze - odmieniec westchn ł głęboko, udaj c zatroskanie. - To
wada. Walcz z ni . Potrafi przysporzyć kłopotów.
Już je mam, pomyślała.
- Moi słudzy donosz mi, że szykowałaś się do ucieczki - ci gn ł spokojnie,
niemalże ojcowskim tonem. - A twoje zobowi zanie nie zostało jeszcze
wypełnione. Złamałaś nasz umowę, Charande. Wiesz, jak zwykłem karać
wiarołomców?
- Mnie nie ukarzesz, Splataj cy Sieci. - Zmusiła się, by nadać głosowi
pewność, której wcale nie czuła. - Nie zd żyłam wyruszyć. Nie wiecie, dok d
zamierzałam jechać. Nie ma dowodów. Pomówienia i pogłoski to za mało. - Oby to
była prawda, modliła się w duchu. - Nigdy dot d cię nie zawiodłam. Próbujesz
mnie nastraszyć, bo znów jestem ci potrzebna i chcesz być pewny, że dam z
siebie wszystko, byle ułagodzić twój gniew... Mam rację?
Cios spadł bez ostrzeżenia; gruba na trzy palce, lepka nić wyprysnęła z
półmroku, wij c się jak żywa. Charande nie zd żyła się uchylić i ból uk sił
drapieżnie, szarpn ł każdym nerwem. Nie krzyknęła. Ostrożnie pomacała
nabrzmiewaj c na policzku pręgę.
- Mógłbym zmiażdżyć cię jak muchę - zasyczał pochylaj c się Król Paj k. -
Mógłbym kazać, by powieszono cię głow w dół na dziedzińcu i oćwiczono
rózgami... Albo zamkn ć cię w klatce z dziesi tkiem zwierzoludów... Albo
uśmiercić cię tu i teraz. Chciałaś uciec, to oczywiste, a ja nie toleruję samowoli u
moich sług. Doskonale o tym wiesz.
Jedna z niewolnic dolała mu wina. Upił łyk i mówił dalej.
- Już prawie dwanaście miesięcy minęło, odk d zaci gnęłaś u mnie dług
życia, ślicznotko. Kiedy go spłacisz, pozwolę ci odejść, zgodnie z umow . Na razie
należysz do mnie, trwasz przy mnie i wykonujesz moje rozkazy najlepiej, jak
potrafisz. Wszystkie moje rozkazy. Tak, jak to czyniłaś do tej pory.
Nie odzywała się, czekała cierpliwie, aż on znudzi się i przejdzie do sedna
sprawy. Doczekała się. - Istotnie, mam dla ciebie zadanie.
A jednak! Uśmiechnęła się z satysfakcj i natychmiast schyliła głowę, by to
ukryć.
- To ważna sprawa, zbyt ważna, bym ryzykował powierzenie jej komuś
nieodpowiedniemu. Dlatego powstrzymuję się na razie od wymierzenia ci kary.
Służy mi wielu, ale tylko jedna osoba terminowała pod okiem mistrzów z Wyspy
Skorpionów. Tylko jedna osoba została dotknięta łask Daj cej Magię Zmroczy. -
Końcem odnóża pogładził delikatnie tatuaż na jej szyi. Zmrużył oczy i krepuj ce j
sznury rozplotły się same, opadły na posadzkę niby suche badyle. - Nikt nie jest
bardziej odpowiedni od ciebie.
Niepokój, budz cy się gdzieś w głębi duszy, jakby słowa potr ciły jak ś ukryt
strunę... Charande zacisnęła usta. Zaczynała domyślać się, o co chodzi. I ze
wszystkich sił pragnęła, żeby podejrzenia okazały się błędne.
- Co to za zadanie?
- Zadasz śmierć.
- Nie! Ja...
Pod wpływem jego wzroku słowa uwięzły w gardle.
- Wydaję ci rozkaz, Charande. Spisz się dobrze, a zapomnę o twojej chwilowej
nielojalności.
Rozumiesz? To szansa. Nie zmarnuj jej, dziewczyno. Drugiej nie otrzymasz.
- Kto? - spytała bez tchu.
Zamiast odpowiedzieć, Król Paj k skin ł na niewolnicę.
- Laylo, przynieś Zwierciadło N'hel.
Po chwili trzymał okr głe lusterko z białego metalu. Jego powierzchnia, choć
idealnie gładka, była mętna, jakby wewn trz osiadła warstewka mgły. Na r czce
wyryto dziwaczne znaki.
- We wszystkich Wewnętrznych Krainach jest ponoć tylko pięć czy sześć
takich błyskotek - powiedział z dum odmieniec. - Dawno temu pewien możny mag
sprowadził je do tego świata z innej, odległej sfery. Ukazuj rzeczy przyszłe i
przeszłe. Przechowuj wspomnienia. Od czasu do czasu zsyłaj wizje. Całkiem
interesuj ce zabawki.
Odprawił gestem obie niewolnice. Gdy wyszły, zacz ł mamrotać pod nosem
jakieś formuły w języku magów.
- N'hel, duchu o bystrym spojrzeniu, pokaż mi mego wroga! - zaż dał w końcu.
Tafla zwierciadełka zamigotała i mgła rozwiała się. Smugi pastelowych barw
falowały przez chwilę, potem ułożyły się w obraz. Postać.
Charande wzdrygnęła się. Mężczyzna, kimkolwiek był, został upiornie
okaleczony. Skórę po jednej stronie twarzy pokrywały pomarszczone sine blizny.
W miejscu prawego oka ział pusty oczodół. Pośrodku czoła wypalono piętno, od
którego rozbiegały się we wszystkie strony faliste czerwone linie.
- Z Wyspy Skorpionów, tak jak ty - powiedział beznamiętnie Król Paj k. -
Odrzucony przez srebrnych magów przed końcem szkolenia, tak jak ty. Służył mi
kiedyś. Na swoje nieszczęście ośmielił się działać na moj szkodę. Ukarałem go
tak, jak widzisz i wygnałem z miasta. Przeżył, ale pózniej przez długie lata ukrywał
się gdzieś, z dala od ludzi. Znikł z oczu moim szpiegom i byłem pewien, że nie
usłyszę o nim więcej. Myliłem się. Kilka dni temu doniesiono mi, że pojawił się tu,
w Othlonie. Zdaje się, że wszedł w układy z sekt złodziei twarzy z Shan Vaola na
zachodzie, bo nosi sporz dzon przez nich maskę, ale moi ludzie rozpoznali go
pomimo to. Ich zdaniem powrócił, by dokonać zemsty. Bardzo melodramatyczne...
i bardzo głupie. - Poruszył lusterkiem i zmasakrowana twarz zniknęła, a jej miejsce
na mgnienie oka zajęła szczerz ca zęby trupia czaszka. Potem metal zmętniał na
powrót. - Jeszcze dzisiaj dowiesz się, gdzie przebywa i którędy chadza. Reszta
należy do ciebie. Masz siedem dni, ani więcej, ani mniej. - W jego głosie ponownie
zadzwięczały ostrzegawcze nutki.
- Nie zawiedz!
Znów powtarza się schemat, syknęło coś w jej myślach. On - twój pan, i ty -
marionetka w jego rękach, tańcz ca tak, jak ci zagra... Dlatego, że rok temu
pozwoliłaś, by jego ludzie wyratowali cię z opresji, a on zaż dał zapłaty... Dopiero
pózniej zorientowałaś się, że wszystko było ukartowane z góry, że to on wynaj ł
zbirów, którzy na ciebie napadli. Bo potrzebował jeszcze jednego ogara w psiarni,
jeszcze jednego ostrza w zbrojowni... Rozsnuł swoj sieć i wpadłaś w ni ; a teraz
nurzasz się w jego plugastwie, wykonujesz bez sprzeciwu jego polecenia... stwora,
który włada czarn stron tego miasta, przed którym korzy się tu każdy
rzezimieszek i każda dziwka... A teraz zabijesz dla niego. Zrobisz to, bo nie masz
wyboru. Bo chcesz żyć.
Do diabła z tym wszystkim! Wrócić jak najszybciej do kwatery, zaraz, gdy tylko
opuści to pomieszczenie. Odszukać w skrzyni torebkę z żółtym proszkiem, wart
tyle samo, co sztylet z najlepszej nedgvarskiej stali. Podwójna dawka od razu, jak
najprędzej, byle zagłuszyć ten przeklęty skowyt w mózgu...
Król Paj k przypatrywał się jej uważnie.
- Podejdz tu - rzucił w pewnej chwili. Charande nie zareagowała. Pochwycił j i
przyci gn ł do siebie. Jego oddech zalatywał winem i gnij cym mięsem. Zacisnęła
powieki i bez powodzenia usiłowała odwrócić głowę.
- Potrzebuję cię wiernej, nie w tpi cej - wymamrotał. Coś wilgotnego dotknęło
jej twarzy; zimna kleistość jadu, błyskawicznie wnikaj cego w skórę. Ciało nagle
stało się wiotkie, jakby z mięśni uciekła cała siła; chaos ogarn ł myśli, policzki
paliły, w ustach gęstniał gorzki, przykry smak... I znienacka napłynęło uniesienie,
tak potężne, jakby złoty płomień rozlał się po wszystkich zakamarkach umysłu.
Charande odetchnęła głęboko. Już wiedziała. Przypomniała sobie. Służy z
własnej woli najlepszemu panu, jakiego mogłaby mieć. Potężny, sprawiedliwy,
nigdy nie pozwoli, by spotkała j krzywda. Spełnianie jego poleceń to zaszczyt.
Uśmiechnęła się przez łzy i Król Paj k uśmiechn ł się również.
- Zrobisz to dla mnie, maleńka. Zadasz śmierć.
- Tak, Splataj cy Sieci - szepnęła. - Zrobię to dla ciebie.
III
Miasto wydawało mu się ohydne. Zbyt wielkie, zbyt hałaśliwe, zbyt pełne
kontrastów. Trupiobiałe fasady domów, bazary pełne zgiełku i brudu, kapi cy od
przepychu pałac Księcia-Arcykapłana... a ponad tym wszystkim skwar, od którego
zaćmiewały się myśli, i nieznośnie słodki zapach róż.
P sowe róże tir-tavei kwitły o tej porze roku we wszystkich ogrodach Othlonu.
Valdey nienawidził ich woni. Kojarzyła mu się z umieraniem.
Cisza ukwieconej Alei Grobów w jego rodzinnym Erron-Lo, gdy słońce
zachodzi za szczytami gór... Ostatnimi czasy często myślał o śmierci.
Id c przed siebie rozprażonymi słońcem ulicami, nie zwracał uwagi na turkot
powozów i krzyki przekupek, na nagabywania żebraków, czepiaj cych się jego
odzieży. W tak gor cy dzień ciężki skórzany płaszcz i naci gnięty nisko kaptur
przyci gały wiele ciekawskich spojrzeń, ale o to też nie dbał. Osłonięty czuł się
pewniej. Siła przyzwyczajenia.
Dziewczyna wynurzyła się znienacka z tłumu kłębi cego się wokół straganów
na Starym Rynku i poci gnęła go bezczelnie za rękaw. W pierwszym odruchu
chciał j odepchn ć, nie zrobił tego jednak. - Chcesz wodę zapomnienia? - jej
uśmiech był wyćwiczony, sztuczny jak u manekina; rozci gnięcie warg i nic poza
tym. - A może nieco utalhixtal albo królewskiego grzyba? U mnie s tanie jak
piach.
- Nie kupuję.
- A może jednak?
- Nie.
Wzruszyła ramionami; znudzone ślepka bez ustanku przeczesywały ciżbę w
poszukiwaniu następnych ofiar. Valdey przyjrzał się jej bez zainteresowania. Włosy
ścięte przy samej skórze, młodziutka zmęczona twarz. Dżubba z czarnej wełny,
znoszona i pokryta kurzem. Pospólstwo.
- Nieładnie tak kogoś zbywać, przystojniaku - uśmiechnęła się znowu, nie
bardziej szczerze niż za pierwszym razem. - Powiedz, próbowałeś już kiedyś
takich frykasów? W tym mieście korzystaj z nich wszyscy, od dworzanina po
stajennego, nawet sam Ksi żę-Arcykapłan... Inaczej nie da się tu żyć. Królewski
grzyb, by ożywić szarość ulic, utalhixtal na miłe sny... Spróbuj dzisiaj. Spróbuj
zaraz! Każda okazja jest dobra!
- Nie ma mowy. - Strz sn ł wreszcie jej dłoń, jednak o wiele delikatniej, niż
zamierzał. - Nie tykam waszych trucizn. I nienawidzę śnić. Daj mi przejść!
Zachichotała pogardliwie, ale odst piła i tłum rozdzielił ich w okamgnieniu;
czarna dżubba zniknęła w rojowisku barwnych szat i rozkrzyczanych głów. Valdey
odchrz kn ł i splun ł. Kurz drażnił mu gardło.
Nie pozbył się jej na długo. Gdy tylko opuścił targowisko, wyrosła przed nim
jak spod ziemi.
- Kilka ziaren lome-lome? - Bez powodzenia usiłowała wcisn ć mu w rękę
niewielki skórzany woreczek.
- Czyściutki jak niemowlę. Po pięć drachm uncja. Przedni proch, mówię ci.
Sama tego używam.
Valdey dopiero teraz zwrócił uwagę na jej przedramiona i nadgarstki,
pokreskowane dziesi tkami w skich blizn. Niektóre wygl dały na świeżo zagojone.
Wzdrygn ł się.
- Lome-lome, przystojniaku! Kupujesz?
Stała tak blisko, że czuł zapach jej potu. Pod kapturem i mask jego własna
zaogniona od upału skóra zaczęła paskudnie swędzieć i niespodziewanie dla
siebie samego Valdey poczuł złość.
- Nie rozumiesz po ludzku, dziecino? Odczep się ode mnie!
- Już widzę, czego ci potrzeba - stwierdziła poważnie, cofaj c się o krok. -
Chcesz wiedzieć? Nie czekaj c na odpowiedz uniosła obie ręce, rozcapierzyła
palce i wolno, wolniutko przesunęła nimi wzdłuż twarzy. Valdey zamarł.
- No? - rzuciła z triumfem. - Mam rację?
Zgrzytn ł zębami. Zauważyła, na wszystkie demony Otchłani! Zauważyła...
Podj ł decyzję. Zmusił się, żeby mówić spokojnie, bez śladu emocji.
- Owszem - potwierdził krótko. - Zgadłaś. A teraz mów prawdę: to rzuca się w
oczy?
- Oczywiście - odparła natychmiast. - A co myślałeś? Jedno spojrzenie na ten
płaszcz i kaptur i każdy głupi widzi, że coś jest z tob nie tak. Chociaż jeśli chodzi
akurat o twarz... - Urwała, zastanawiała się przez chwilę. - Nie. Niespecjalnie.
Zwykły przechodzień niczego by się nie domyślił. Ale to da się dostrzec. Jest coś
takiego w mimice... w układzie ust... w barwie cery... - Wspięła się na palce i zanim
zd żył zaprotestować, pogłaskała go po policzku; symbiotyczna powłoka
zapulsowała nieznacznie pod jej palcami, swędzenie w tym miejscu nasiliło się, a
potem znikło. - Oj. To, co nosisz, nie jest już zbyt nowe, prawda? Tak myślałam.
Stare maski łatwiej zauważyć... - Zamilkła, jakby coś rozważaj c. - Jeśli chcesz,
żeby ludzie nadal niczego się nie domyślali, powinieneś j wymienić na dniach.
- Zaraz... Czy ja dobrze zrozumiałem? -Valdey rozejrzał się odruchowo, ale
uliczka była pusta, okiennice w domach pozamykane. Z oddali dolatywał stłumiony
harmider targu; w pobliżu ciszę m ciło tylko bzyczenie much. - To miała być
propozycja? W Othlonie za handel twarzami grozi stos! - Wiem. - Teraz była
zimna, poważna; żadnego błaznowania. - Dom naprzeciwko Rybiej Bramy, za
godzinę od teraz. Pokój na poddaszu. Żadnych świadków. Będziesz tam?
Zawahał się, potem skin ł głow .
- Doskonale - dziewczyna złagodniała odrobinę. - Nawiasem mówi c, na imię
mi Chiara.
- Valdey Oro - uścisn ł wyci gnięt dłoń.
* * *
Wyznaczyła spotkanie na przedmieściu, gdzie zabudowa była najbardziej
chaotyczna i Valdey solidnie się naszukał, zanim trafił we właściwe miejsce. Nie
otynkowany dom wygl dał, jakby przez ostatnie dwadzieścia lat zamieszkiwały go
wył cznie szczury. Na podwórku jakaś kobieta prała bieliznę. Obok kilku urwisów
grało w kamyki. Na widok wysokiej postaci w skórzanym płaszczu pierzchli niby
wróble.
Na dworze cienie zaczynały się już wydłużać, ale pokoik okazał się istnym
piecem; nagrzany w ci gu dnia dach oddawał teraz ciepło. Śmierdziało pluskwami.
Na domiar złego Chiara zamknęła jedyne okno i szczelnie zasłoniła je płacht .
- Za dużo w okolicy ciekawskich - wyjaśniła. Już bez dżubby, ubrana tylko w
koszulę i spódniczkę siedziała w kucki pod ścian i nacierała jakiś niewielki
przedmiot biał mazi z pękatego słoja; jednostajne okrężne ruchy, delikatne jak
pieszczota. Co jakiś czas przerywała, żeby zwilżyć palce w stoj cym obok
naczyniu z wod .
- Ta mogłaby być dla ciebie - rzuciła, gdy Valdey podszedł bliżej. Podniosła to,
co trzymała w rękach. Twarz młodego mężczyzny; wysokie, znamionuj ce
inteligencję czoło, regularne rysy. Mleczne krople spływały po napiętej skórze. -
Albo któraś z tamtych. - Wskazała stoj cy w k cie kufer z uchylonym wiekiem.
Valdey zajrzał do środka. Spoczywały każda w oddzielnej przegródce,
poukładane starannie niby kapelusze, wszystkie jednakowo różowe i gładkie,
połyskuj ce w półmroku warstewk wilgoci. - Ile kosztuj ?
- Siedemdziesi t drachm sztuka. To niewiele, wierz mi. W Othlonie i tak nie
ma na nie popytu. Zakaz Księcia-Arcykapłana robi swoje. To nie Shan Vaola,
gdzie Najdostojniejszy jest kukiełk w rękach srebrnych magów, a ci pozwalaj
ludowi na wszystko, co nie zagraża Zmroczy... Tam przez okr gły rok trwa
karnawał, ludzie wol na co dzień maski od swych prawdziwych oblicz.
- Byłaś kiedyś w Shan Vaola, Chiaro?
- Mhm, spędziłam tam parę lat. Kiedy byłam mała.
- I co, podobało ci się?
- Dziwne miasto... Ale fascynuj ce. O wiele piękniejsze od Othlonu.
- Uważasz, że Othlon jest brzydki?
- A nie jest? - Chiara prychnęła z pogard . - Wielka kamienna bryła pośrodku
suchej równiny. Gniazdo szarych ludzi, bezmózgich jak mrówki. I Król Paj k,
władaj cy tymi mrówkami.
- Jak powiedziałaś?
- Król Paj k - powtórzyła z odrobin zdziwienia. - Nie słyszałeś o nim? To
miejscowa potęga. Odmieniec. Dorobił się na przemycie... Teraz rz dzi gildiami
przestępczymi st d aż po Tay. Przełkn ł ślinę. Blizny paliły jak płomień. Przykrył
dłoni lew połowę twarzy.
- Znasz Króla Paj ka?
- Ze słyszenia zna go tu każdy pachoł. Mówi , że ma swoje oczy i uszy w
każdym zak tku. Z tym że rzadko miesza się w życie prostych ludzi. Odwrotnie niż
Ksi żę-Arcykapłan i jego urzędasy, choć połowa z nich i tak siedzi w kieszeni Króla
Paj ka. Ale ciebie pewnie nie interesuje polityka, przystojniaku. - Zawinęła twarz w
kawałek płótna, odłożyła ostrożnie na bok i wzięła z kufra następn . - To co,
zdecydowałeś już, któr wezmiesz? Nie zamierzam tu siedzieć do zmierzchu.
Mam ci pomóc wybrać?
- Nie - mrukn ł. - I przestań nazywać mnie przystojniakiem. Nie bawi mnie to.
Większość ludzi decyduj cych się na maskę czyni tak z próżności, albo dla
zabawy. Nie ja. Dla mnie to była konieczność.
- Czemu?
- Miałem... - zawahał się - ...wypadek. Byłem ranny...
- Tak? I co?
- Nic. Przeżyłem. - Podrapał się w podbródek. - Tyle tylko, że nie chciałabyś
zobaczyć, jak naprawdę wygl dam.
- To, co teraz widzę, jest całkiem w porz dku. - Dłonie Chiary wznowiły
monotonny cykl nacierania i zwilżania. - Nie żartuję. Szkoda, że nie dbałeś o tę
maskę lepiej, posłużyłaby ci dłużej... O nie trzeba się troszczyć, wiesz?
- Troszczyć się? - Valdey pytaj co uniósł brwi.
- Akceptować. Lubić. Może to lepsze określenia. Nie zdejmować bez potrzeby.
Najlepiej wcale nie zdejmować. Maski to wrażliwe istoty. Przywi zuj się do
właściciela. I oczekuj , że właściciel odpłaci im tym samym.
- Koszałki-opałki, moja panno. Symbionty nie maj więcej inteligencji, niż
kapusta w ogrodzie.
- To ty pleciesz bzdury. - Chyba poczuła się urażona. - Ja powiedziałam ci
najprawdziwsz prawdę. Czy uwierzysz, czy nie, to już twoja sprawa.
- Sporo wiesz o maskach, Chiaro - Valdey popatrzył na ni bystro. - A może ty
też...
- Wygl dam na to?
Musiał przyznać, że nie. Okolony szarawymi kosmykami pyszczek Chiary był
naturalny aż do bólu.
- Nie musisz się tak we mnie wpatrywać - dorzuciła, krzywi c usta. - Wiem, że
nie jestem ładna.
Valdey znów się zirytował.
- Oczekujesz, że powiem ci komplement? Słuchaj, oboje wiemy, że gdybym
szukał kobiety, poszedłbym gdzie indziej.
Nie zabrzmiało to zręcznie i Chiara żachnęła się lekko. Aby zamaskować
zmieszanie, wytarła ręce w koszulę, wstała.
- No nic. Miło się rozmawiało, ale czas ucieka. - Schyliła się nad kufrem. -
Czas się decydować. Co powiesz na tę tutaj?
Valdey pochylił się również - i nagle zdrętwiał. Zobaczył.
Tatuaż na jej szyi.
Skorpion. Srebrny skorpion.
IV
Wyczuła, że się zorientował. Nie odezwał się, nie wykonał najmniejszego ruchu, a
mimo to wyczuła jak ś nieuchwytn zmianę w jego zachowaniu i odgadła, że
koniec z kamuflażem. Wiedział.
Cofała się, póki nie dotknęła plecami ściany. Valdey też się cofn ł i śledził j
czujnym wzrokiem.
- Tak sobie właśnie myślałem, że coś jest nie w porz dku - rzucił w pewnej
chwili. - Za gładko się wyrażałaś jak na dziecko ulic, moja panno. O wiele za
gładko.
Milczała.
- To nie magowie Elity cię przysłali. Oni wola wysługiwać się golemami niż
żywymi ludzmi. A zreszt w życiu nie miałem z nimi zatargów. Dla kogo pracujesz?
- Spodziewasz się, że ci powiem?
- Nie. Ale i tak się domyślam. Król Paj k, prawda? Na pewno on. W tym
mieście nie mam innych wrogów. Szukałem go, ale widzę, że znalazł mnie
pierwszy... Powiedz, co kazano ci zrobić? Szpiegować mnie? A może zabić?
Nie odpowiedziała. Valdey z uśmiechem przesun ł się o krok, blokuj c
wyjście. - No i co teraz? - spytał spokojnie. - Będziemy walczyć? Jestem silniejszy i
bardziej doświadczony. Nie widzę u ciebie miecza, a w walce wręcz nie masz
szans. Znam wszystkie sztuczki, jakich mogłabyś użyć. Nosimy ten sam znak,
wiesz? - Dotkn ł szyi. - Ta sama szkoła, Chiaro.
- Wiem. - Stała tam zupełnie spokojna, z dziwn , na wpół nieobecn min . -
Jestem Charande, nie Chiara.
- Co?
- Okłamałam cię. Naprawdę nie nazywam się Chiara, tylko Charande.
- Charande, w takim razie. Jak s dzisz, co powinienem z tob zrobić,
Charande? - Zaczynał się pomału rozluzniać. Ta dziewczyna nie mogła stanowić
zagrożenia. Być może stary łotr sprawdzał jego opanowanie albo... albo
zwyczajnie sobie kpił... - Cały kłopot w tym, że zaczynałem cię lubić. A tu taka
niespodzianka... - Wyraz jej twarzy mógł oznaczać wszystko. - Wiesz, Splataj cy
Sieci nie jest najlepszym z panów. Dużo wymaga i niewiele daje w zamian. Może
dasz sobie z nim spokój i przył czysz się do mnie?
Ból spadł znienacka jak piorun; zacz ł się gdzieś za oczami i w ci gu sekundy
opanował całe ciało. Valdey, kompletnie zaskoczony, jękn ł i zgi ł się wpół. Przed
oczami gęstniały czerwone opary. Nie dotknęła go. W ogóle się nie poruszyła.
Mógłby przysi c, że tak było. To on nagle poczuł, że osuwa się na ziemię. Wyczuł
raczej niż zobaczył, jak Charande podchodzi, jak klęka obok.
- Ja też zaczynałam cię lubić, Valdi - szepnęła. Przez chwilę zdawało mu się,
że dostrzega w jej oczach żal. Ale nie był pewien. - Niestety. Rozkaz to rozkaz.
Wymacała za uchem krawędz maski i szarpnęła wprawnie. Symbiotyczna
powłoka złuszczyła się łatwo. Charande beznamiętnie popatrzyła na to, co
znajdowało się pod spodem.
- Przepraszam. Musiałam się upewnić...
Z roztargnieniem zmięła maskę w dłoniach i odrzuciła j . Jej zrenice znów
przybrały ten odległy, półprzytomny wyraz - i Valdey poczuł, jak jego ciało
przeszywa zimny pr d, zatruty lód. Szum w uszach. Narastaj cy bezwład...
Dziewczyna zaśmiała się nerwowo.
- Nie magia, ale coś bardzo zbliżonego... Nazywaj to dławieniem duszy.
Widzisz, od czasu gdy opuściłeś Wyspę Skorpionów, sporo się tam zmieniło. Mnie
nikt nigdy nie uczył walczyć mieczem. Miałam być wojowniczk umysłu. -
Odgarnęła włosy z czoła. Drobny, zwyczajny ruch... Wydawał się trwać całe wieki.
- Uznali, że nie jestem dość zdolna, by ukończyć szkolenie... odeszłam stamt d w
piętnastym roku życia... ale coś niecoś jeszcze pamiętam. Jak widzisz.
Zimno. Jej głos z góry i z dala, jak dzwoni ce sople.
- Cóż mogę powiedzieć... Przykro mi, Valdi. Naprawdę.
Spazm min ł równie nagle, jak się rozpocz ł. Valdey na moment odzyskał
zdolność mówienia. - Idiotko - wykrztusił. - S dzisz, że w ten sposób zyskasz łaskę
Splataj cego Sieci? Ja kiedyś służyłem mu wiernie niby pies! I co? Pewnego dnia
uchybiłem mu jakimś drobiazgiem, a on w odwecie zniszczył mi życie. Z tob
będzie tak samo. Zobaczysz.
- Zamknij się!
- Zo... baczysz...
- Milcz, do diabła!!
Wstrz snęła głow . Jej oczy zwęziły się nieładnie. Wyszeptała coś,
wstrzymuj c oddech.
Tym razem nie bolało, ani trochę. Valdey ujrzał tylko, jak otaczaj cy go
półmrok gęstnieje nagle oddalanie zanikanie.
* * *
Charande podniosła się chwiejnie. Natychmiast zakręciło jej się w głowie,
musiała chwycić się framugi, żeby nie upaść. Dławienie dusz wyczerpywało j
niczym upuszczanie krwi. yle się stało, że musiała użyć tego daru. Nie s dziła, że
do tego dojdzie... Jej wzrok padł na maski w kufrze. Własnoręcznie nasmarowała
była każd z nich maści z utalhixtal w ilości wystarczaj cej, by sprowadzić
obł kanie. Wystarczyło, żeby któr ś założył... Przy odrobinie szczęścia zabiłby się
sam i oszczędził jej kłopotu.
Na ni utalhixtal już w ogóle nie działało. Zd żyła się uodpornić. Na tę i wiele
innych trucizn. Zacisnęła zęby, walcz c z fal mdłości. Już nie wiedziała, co jest
gorsze, fizyczne skutki dławienia duszy czy słowa, przy każdym ruchu odzywaj ce
się w głowie... Słowa, z których każde rozszczepiało się momentalnie na
nieskończon ilość ech. Gniewne słowa, pełne wyrzutu. Zawiodłaś. Zawiodłaś.
Zawiodłaś.
- Nie! - krzyknęła. Gwar rósł, potężniał... Po policzkach pociekły łzy. - Przecież
wykonałam rozkaz! Uciszcie się! Zostawcie mnie!
Ale głosy za nic nie chciały ucichn ć. Teraz dolatywały ze wszystkich stron,
osaczały j . Skuliła się jak kociak.
- Przeklęty mały tchórzu - dudniło i szumiało wokół. - Czemu się
podporz dkowałaś? Tak bardzo zależy ci na życiu? Że zrobisz wszystko, byle
ocalić swoj parszyw skórę?
Jak mogłaś, Charande?
Jak mogłaś?
Jak mogłaś jak mogłaś jak mogłaś jak mogłaś...
- Służę! Spłacam dług życia... Przestańcie mnie dręczyć! Zostawcie!
Ich zwielokrotniony chichot - jak zgrzyt żelaza po szkle... Uderzyła się pięści
w twarz, raz, drugi, trzeci. Ból nieco j otrzezwił. Drż cymi palcami wymacała w
kieszeni woreczek z lome-lome. W powietrzu rozszedł się znajomy zapach lukrecji.
Następne ruchy wykonywała jak w transie, którego nawet głosy nie były w stanie
przerwać. Brzytwa owinięta w kawałek natłuszczonej skóry; wyj ć, rozwin ć;
płytkie nacięcie po wewnętrznej stronie przedramienia; wetrzeć w rankę nieco
żółtego proszku... Narkotyk nie miał tej siły, co jad Króla Paj ka, aby zadziałać,
musiał dostać się bezpośrednio do krwi. Ale działał dość skutecznie. W chwilę po
zażyciu świat wypełnił się jasności , barwy stały się niewiarygodnie jaskrawe, a
głosy odpływały, zamazywały się w niewyrazny bełkot gdzieś na granicy
świadomości... I tylko łzy nie chciały przestać płyn ć, ich smak uporczywie
przypominał o czymś, co tak bardzo pragnęła wyrzucić z pamięci...
- To był ostatni raz, Valdi - wymamrotała w pewnej chwili. - Już nigdy nie będę
narzędziem w cudzym ręku. Nigdy więcej, żeby to szlag. Ostatni raz, przysięgam.
Kiedy działanie narkotyku zaczęło mijać, zmusiła się do wstania. Odnalazła na
podłodze porzucon maskę. Pozbawione pożywienia symbionty zaczynały już
słabn ć, powłoka przybrała niezdrowy, siny odcień; ale kształt był w porz dku, a
tylko o to chodziło. Przykryła mask pokiereszowan twarz trupa i wyszeptała
formułkę, której nauczono j niegdyś w kryptach Shan Vaola - pożegnalny dar jej
tamtejszych przyjaciół, gdy postanowiła szukać szczęścia w innych stronach...
Zaklęcie sprawiaj ce, że obumieraj ce symbionty zapuszczaj korzenie głęboko,
głęboko w ciało, a umarły i jego maska ostatecznie staj się jednym.
Ponownie usiadła pod ścian . Blask zd żył już zszarzeć, głuchy chór w głowie
przybierał na sile... Podci gnęła wyżej rękaw. Kolejne nacięcia - dość głębokie, by
zaboleć. Nieco krwi spłynęło do wnętrza dłoni. Pieczenie, gdy żółty proszek zetkn ł
się z uszkodzon skór . Zaciskaj c zęby, wtarła go więcej. Potem jeszcze więcej.
Oślepn ć. Zdusić w sobie wszystko. Nie czuć. Nie czuć... Rozbłyski przed
oczami; p czkuj cy świetlisty wzór, rosn cy w górę i w górę niby spiralnie
skręcona drabina; myśli i doznania zacieraj się, gin wśród rozrastaj cej się
mozaiki z lustrzanych odbić, we wszechogarniaj cym zapachu lukrecji... A jednak
zapomnienie nie było zupełne. Nie mogło być zapomnienia. Nawet, gdy stała się
tylko bezimiennym strzępkiem cienia, dryfuj cym na oślep przez amfilady nie
istniej cych komnat - nawet wówczas ból towarzyszył jej nadal.
V
Tym razem przyj ł j w największej z sal. Pochodnie migotały czerwono na tle
śnieżnych marmurowych ścian. W okr głych wazach pyszniły się świeżo rozkwitłe
tir-tavei. Paj kopodobny kształt spoczywał pośrodku podwyższenia strzeżonego
przez pół tuzina uzbrojonych niewolników. Gdy podeszła, trzy pary żółtych oczu
obrzuciły j spojrzeniem pełnym uznania.
- A więc udało ci się. No, no. Pięknie, maleńka. Jestem z ciebie dumny.
Skłoniła się bez słowa.
- Przyjmij moje gratulacje. Dziś mija rok i jeden dzień, odk d zaci gnęłaś u
mnie dług życia. Stwierdzam, że właśnie skończyłaś go spłacać. Możesz odejść,
jeśli chcesz.
Uniosła głowę, odwzajemniaj c jego spojrzenie.
- A zatem odchodzę.
- Jeśli chcesz - powtórzył. - Mam dla ciebie pewn propozycję, Charande. Być
może cię zainteresuje.
- Nie s dzę.
- Zostań. - Miękki, aksamitny ton. - Co ty na to? Uczynię cię moim oficerem.
Moj przyboczn . Moj zaufan dwórk ... Zastanów się dobrze, wychowanko
Wyspy Skorpionów. Nie składam takich propozycji byle komu.
- Nie - odparła spokojnie. - Nic z tego. Chcę odzyskać wolność, Splataj cy
Sieci.
- W porz dku.
Czy jej się zdawało, czy w głosie Króla Paj ka wyczuła cień rozczarowania?
Nie dbała o to. Skłoniła się ponownie i zamierzała odejść.
- Charande? Zanim pójdziesz, jeszcze jedno... Drobiazg, właściwie...
Zatrzymała się w pół kroku i w tym momencie strażnicy, do tej pory nieruchomi
jak pos gi, ożyli. Dwóch chwyciło j za ramiona, trzeci za włosy, odci gaj c głowę
daleko do tyłu. Zimna stal na gardle; umysł momentalnie zakipiał wściekłości ,
strachem, rozżaleniem... Głupia, głupia, głupia, kołatało jej w głowie.
(z tob będzie tak samo)
- Znowu okazałaś się nielojalna, Charande - żółte oczy płonęły, przewiercały j
na wylot. - Moi szpiedzy słyszeli twoj ostatni rozmowę z Oro. Słyszeli też, co
mówiłaś pózniej... i widzieli, co zrobiłaś ze zwłokami, zanim opuściłaś pokój.
Przyznam, że z pocz tku nie wierzyłem własnym uszom. Ty, ostrze w moim ręku,
cierpi ca na wyrzuty sumienia? Marnuj ca czas na jakieś absurdalne rytuały
miłosierdzia?
Milczała.
- Miałem cię za silniejsz . Czy może za słabsz ... sam nie wiem...- Król Paj k
sięgn ł do najbliższej wazy, wybrał najładniejsz różę i przez chwilę wdychał jej
woń. Potem dmuchn ł między p sowe płatki i róża zaczęła więdn ć w oczach. -
Zdawało mi się, że mam na ciebie większy wpływ. A tymczasem po raz kolejny
okazuje się, że wystarczy dzień rozł ki, żebyś zapomniała, komu masz być
wierna... Szkoda, szkoda...
- To ty łamiesz słowo - szepnęła Charande. Kręciło jej się w głowie. - Co z
nasz umow ? Król Paj k poruszał róż tam i z powrotem jak batut . Kwiat od
góry do dołu pokrył się żółtawym nalotem, niczym chora skóra.
- Umowa-śmowa! Gdybyś została, znów mógłbym cię kontrolować... Kiedy
jesteś blisko mnie, nie uciekasz. Zauważyłem to już dawno. - Zaśmiał się cicho. -
Odrobina jadu każdego ranka, i znów byłabyś najlepsz z moich służek... Jednak
ty nie chcesz zostać. A ja wiem, że gdy oddalisz się ode mnie, zyskam jeszcze
jednego wroga. Nie mogę na to pozwolić. - Płatki róży skręcały się i czerniały.
Jeden opadł, rozsypuj c się w popiół jeszcze przed zetknięciem z posadzk . -
Oczywiście, że pamiętam o naszej umowie. Nie złamię jej. Zwrócę ci wolność.
Tyle, że wcześniej zadbam, byś nigdy nie stała się dla mnie zagrożeniem,
Charande.
Zaszamotała się po raz ostatni, ale niewolnicy trzymali mocno. Uśmiechali się.
Szykowała się rozrywka.
Król Paj k odrzucił kwiat i powoli spełzł z podwyższenia.
Lublin, czerwiec 1999
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Hałas Agnieszka Ostatni razOstatni raz Ci zaśpiewam VirginNASZ PIERWSZY RAZ, OSTATNI RAZ Ich TrojeOSTATNI RAZOstatni raz (2)Ostatni raz Reni Jusis77 Ostatni razOSTATNI RAZ ZATAŃCZYSZ ZE MNĄAgnieszka Hałas W zamianbmw E46 halas sprezarkiwięcej podobnych podstron