Agnieszka Hałas (Ignite)
W zamian
1. Maligna
Czerwone migotanie gdzieś na skraju świadomości. Potworny ból wydaje się
rozsadzać od wewn trz czaszkę, szarpie każdym nerwem.
Niewidzialni kaci usunęli mu kości, zastępuj c je pałeczkami miękkiego
wosku. Teraz powietrze wokoło staje się coraz gorętsze i wosk topi się pomału,
wycieka spomiędzy warg, spływa kroplami po skórze, skleja powieki...
Dudnienie bębnów. Przeci głe, głuche; gdzieś w górze. Zarazem daleko i
blisko. Dlaczego? Za co to wszystko? Matko, ojcze. Przebaczcie mi winy... Ja
wiem, zginę w tym ogniu, ale nie chcę płon ć po śmierci...
Kroki. Głosy, zaledwie rozróżnialne, przebijaj ce się przez mgłę bólu jak przez
gor c i lepk błonę. Znajome głosy.
- Nie zostało wiele czasu.
- Sk d wiesz?!
- Spójrz na te wybroczyny, córeczko. Gor czka zaczyna przepalać drobniejsze
naczynia. Upuszczenie krwi pomogło tyle, co nic. Gdy Damandros raz upatrzy
sobie ofiarę, już z niej nie rezygnuje... Bębny - ich powielone w nieskończoność
echa rozbrzmiewaj w górze, w dole, wszędzie naokoło. Opadanie. Wirowanie.
Jak długo jeszcze?
- Nie! To nieprawda! Kłamiesz, szarlatanie! On przeżyje! Musi przeżyć!
Sullivan, błagam, otwórz oczy! Powiedz coś! Udowodnij mu, że się myli!
Sullivan!...
Emin, czy to ty, tak blisko, tuż obok? Czy też kolejne przywidzenie? Tak
bardzo chciałbym wierzyć, że naprawdę jesteś tu, przy mnie. W mojej ostatniej
godzinie.
Nie opuszczaj mnie, proszę...
Emin...
- Dziewczyno, uspokój się! Jemu krzyki nie pomog , wręcz przeciwnie. Wez
się w garść! O, tak już lepiej. Wytrzyj oczy. Dużo lepiej. Chodz, porozmawiamy na
dole.
***
W oberży poza nimi nie było innych gości. W głównej sali śmierdziało kopciem
z łuczyw. Za podart zasłon popłakiwało niemowlę. Gospodarz i jego rodzina
udali się już na spoczynek. Na ławie pod oknem kiwała się monotonnie jedna ze
służebnych, mamrocz c pod nosem pacierze; przykazano jej czuwać na wypadek,
gdyby była potrzebna przy chorym. Cyrulik - niski, ostronosy, siwobrody -
przycupn ł za stołem. Chude, żółte palce drgały nerwowo, gdy podnosił do ust
kubek z grzanym winem, bardziej zreszt przypominaj cym ocet.
Emin spogl dała na niego z niechęci . Starzec milczał, ale w równych
odstępach czasu zerkał na ni bystrymi oczyma. Nietrudno było zgadn ć, o czym
myśli. Na pewno zastanawiał się właśnie, co ł czy tę kruch jak gał zka
dziewuszkę z mężczyzn , który - zanim stracił przytomność - przedstawił się jako
Amarill Sullivan Anwfyn z cechu Opowiadaj cych. Znała na pamięć podobne
spojrzenia, spotykała się z nimi na każdym kroku; w wioskach, oberżach,
gdziekolwiek zaprowadził szlak. Nierzadko udawało się jej podsłuchać
wypowiadane szeptem komentarze. Wygl da, jakby jej miejsce było w domu, przy
kołowrotku; nie na gościńcu. Nie urodzone toto do włóczęgi, nie. Buzia gładka,
dłonie nie zniszczone, widać, że nie musiały harować w obejściu. I te jej oczy,
rzekłbyś: niewini tko... Aj, moja pani, bo to też pozory myl .
Czasem takie reakcje bawiły j , częściej irytowały. Wiedziała, oczywiście, że
ludzie s tylko ludzmi; ale wci ż nie umiała przyzwyczaić się do sposobu, w jaki
zwykli myśleć i oceniać. Daj spokój, skarciła się wewnętrznie. To co, że patrzy?
Niech sobie patrzy, marszczy brwi i skubie brodę, jeśli taka jego wola. Jakie to ma
znaczenie, za kogo cię uważa? Czy cokolwiek będzie miało jeszcze znaczenie,
jeśli Sullivan...?
Jesienna ulewa gniewnie biła o pozamykane okiennice.
- Dziękuję wam za pomoc - szepnęła w końcu dziewczyna, przerywaj c
ciężkie jak ołów milczenie. - Istny cud, że udało nam się w tych borach trafić na
kogoś, kto zna się na leczeniu...
- Żałuję, że nie mogłem uczynić więcej. Tak naprawdę nie przydałem się wam
na nic, kochanie. - Cyrulik z powag pokręcił głow i ponownie zamoczył w sy w
kubku. - Damandros jest bezlitosny, jednako dla obcych i swoich; ale tutejsi chłopi
nauczyli się już omijać jego gaje.
- Damandros... - Emin powtórzyła wolno nieznane jej imię; na jej twarzy
przestrach mieszał się z fascynacj . - Kto to taki?
- To demon, potomek Otchłani; starszy nizli drzewa i kamienie. - Mężczyzna
złożył palce w znak chroni cy przed złymi mocami. - Żył tu, zanim jeszcze narodził
się pradziad mojego pradziada.
- Czemu zabija ludzi?
- Czemu ptaki lataj , a ogień parzy? Każde stworzenie postępuje zgodnie ze
sw natur . Powiedz lepiej, co wam przyszło do głowy, żeby zboczyć z traktu? Nie
słyszeliście, co spotyka tych, którzy zabł kaj się w gęstwinie?
- Nie. Nigdy wcześniej nie byliśmy w tych stronach... a idziemy z daleka.
- Kim on jest dla ciebie, ten cały Sullivan? - Starzec zdobył się w końcu na
odwagę. - Bo chyba nie krewniakiem?
- Przyjacielem - skwitowała krótko Emin. Potem, nieoczekiwanie, jej szare
oczy znowu wypełniły się łzami. - Ile czasu mu jeszcze zostało? Proszę, mów
szczerze. Ja już jestem przygotowana. Wszystko zniosę.
Cyrulik przez chwilę przypatrywał się jej z powag .
- Niedużo - mrukn ł w końcu. - Przykro mi, dziecko.
- Ile? Powiedz mi!
- Por demonów jest północ. Damandros zjawia się zawsze z ostatnim
uderzeniem zegara... Hola! Dok d się wybierasz?
- To jeszcze najwyżej kwadrans! - Emin przygryzła wargę. - Wracam na górę.
- Zostań tu.
- Nie.
- Zostań. Nie wolno ci się niepotrzebnie narażać.
- O co chodzi? Chcę być z Sullivanem!
- Dziecko, czy ty mnie w ogóle słuchałaś? - Starzec posępnie potrz sn ł
głow . - Twój przyjaciel przebył dopiero połowę drogi. Damandros zsyła gor czkę,
by osłabić ciało; potem pojawia się we własnej osobie i zabiera duszę. Zna też
inne sposoby zadawania śmierci. Zostań na dole, jeśli nie chcesz go spotkać. Nie
zawsze zadowala się jedn ofiar .
Emin otarła łzy i spojrzała na rozmówcę z pogard .
- Kpisz, starcze? Nie jestem z tych, co opuszczaj swoich bliskich. Ty tu
zostań, jeśli chcesz.
- Zrobiłaś już wszystko, co należało. B dz rozs dna, córeczko. - Starzec wstał
również. - Proszę cię.
- Nie ma mowy. - Nie zamierzała z nim dyskutować. Odwróciła się, wbiegła na
schody; jasny warkocz mign ł raz w półmroku i znikn ł.
- Więc będziesz czuwała sama! - krzykn ł za ni z gniewem cyrulik. W
odpowiedzi na górze stuknęły zamykane drzwi. Szarpn ł brodę. Zajrzał do kubka,
lecz naczynie było puste. Usiadł z powrotem i zacz ł z zasępion min żuć
koniuszek w sa.
***
Kiedy się nad nim pochyliła, Sullivan poruszył się i zamamrotał coś
niewyraznie. Uspokajaj co ścisnęła jego dłoń. Sprawdziła kompres na czole; był
prawie suchy. Mechanicznie, nie patrz c, co robi, zmoczyła tkaninę w stoj cej na
parapecie misce z wod .
- Nie martw się - szepnęła. - Medykom tylko wydaje się, że wiedz wszystko.
Znajdę jakiś sposób... przysięgam, że znajdę...
Nie odezwał się, nie dał najmniejszego znaku, że cokolwiek słyszy. Emin
usiadła na podłodze obok siennika, oplotła rękami kolana. Przymknęła oczy,
modl c się bezgłośnie.
Mijały minuty. Aojowa świeczka spalała się, sycz c. Deszcz miarowo bębnił o
dach. Nagle w oddali odezwał się przeci gły, pogrzebowy ton - raz, potem drugi,
trzeci i czwarty... W dolinie świ tynny dzwon wybijał północ.
Emin wstała. Dłonie lekko jej drżały. Z pochylon głow odmawiała ostatni
modlitwę. Dzwon uderzył po raz dwunasty.
Czyjeś kroki zaskrzypiały na schodach. Sullivan jękn ł, targn ł się, zrzucaj c
przykrycie.
Drzwi wolno, wolniutko zaczęły się uchylać, aż otwarły się na oścież.
- Witaj - powiedział ten, który stan ł w progu. Był wysoki, głow niemal
dosięgał powały. Czarna odzież i spl tane, bujne krucze włosy ociekały wod . W
bladej twarzy płonęły czerwone, bezlitosne oczy. - Wiesz, po co przyszedłem?
Skinęła głow .
- Wiem.
- Twoje czuwanie dobiegło końca. Możesz odejść.
Żadnej reakcji.
- Słyszysz mnie? Jesteś wolna.
Nie poruszyła się. Obserwowała go uważnie zza zmrużonych powiek. Demon
westchn ł.
- Proszę, śmiertelniczko, nie utrudniaj. Nie mam czasu ani chęci się z tob
spierać. To, co tu nast pi, nie będzie miłe dla oka. Odejdz, póki możesz.
Nieoczekiwanie Emin wybuchnęła śmiechem. Śmiała się nerwowo,
nieszczerze; w jej zrenicach przez cały czas czaił się przestrach. Mimo to
Damandros poczuł zdziwienie. Coś tu się nie zgadzało... - Jakże mało bystry jest
twój wzrok, potomku Otchłani - odezwała się cicho. - Czy to możliwe, że naprawdę
nie poznałeś, z kim rozmawiasz?
Mętny płomyk łojówki nieoczekiwanie wystrzelił w górę, sypi c iskrami. W
pomieszczeniu pojaśniało. Damandros zamrugał.
Tam, gdzie sekundę wcześniej stała nędznie ubrana dziewczyna z jasnym
warkoczem, unosił się niewyrazny kształt; półprzejrzysty obłok lazurowej mgły,
połyskuj cy jedwabiście tam, gdzie padało nań światło. Demon zamarł na moment,
po czym ukłonił się - zgrabnie niczym dworzanin.
- Jedna z cór powietrza w moich włościach? To zaiste niespodzianka... Jak cię
zw , pani?
- Jestem Nor-Eminea z rodu Nor-Annais, niegdyś szesćdziesi ta siódma w
orszaku Feanmuile, władczyni chmur - jej głos przypominał teraz łagodny szelest
liści. - Nigdy nie przybyłabym do tej ziemi, gdybym wiedziała, że to twoje dobra.
- Ty i twoje siostry zawsze jesteście tu mile widziane, Nor-Emineo. Szczerze
żałuję, że nie mamy teraz więcej czasu na rozmowę. Z przyjemności
dowiedziałbym się, co słychać w dominium Pani Przestworzy.
- Nie opowiedziałabym ci wiele. Opuściłam ojczyznę dawno temu, żeby
podróżować po świecie. Damandros z ukosa zerkn ł na posłanie.
- Z człowiekiem, który tu leży?
- Tak. - Odpowiedz była niczym chłodny podmuch. Cienie na ścianach
zachybotały się. Błękitna mgła zafalowała, wydawała się kurczyć i ciemnieć.
- Co teraz zrobisz?
Nor-Eminea znieruchomiała. Niewidzialne oczy wbiły się rozmówcę. Milczenie
przedłużało się, coraz bardziej napięte.
- Zostaw go - szepnęła w końcu sylfida. - Niczym ci nie zawinił. Na cóż
potężnemu synowi Otchłani jeszcze jeden śmiertelnik?
- Nie.
- Mam cię prosić? Błagać? W porz dku. - Jej ton nagle spokorniał. - Błagam.
Oddaj mi go.
Damandros uśmiechn ł się lekko.
- Sk d aż takie zainteresowanie, pani? To tylko mizerna ludzka dusza. Nic
ciekawego, doprawdy.
- Zgadza się, Damandrosie. Mizerna ludzka dusza. Zebrałeś ich tak wiele;
odst p mi tę jedn !
Wci ż się uśmiechaj c, demon pokręcił głow .
- Nie szukam zwady z królestwem przestworzy, pani, ale nie spełnię twojego
życzenia.
- Dlaczego?
Damandros skłonił się ponownie, jego oczy błysnęły.
- Czemu miałbym tłumaczyć, dlaczego? Twój przyjaciel należy do mnie.
Wszystko dokonało się w chwili, gdy po raz pierwszy postawił stopę w moim lesie.
Podj łem wtedy decyzję, a nie zwykłem zmieniać moich postanowień. - Wci ż
mówił uprzejmym tonem, ale jego twarz stwardniała. - Wybacz, córo powietrza.
Jeśli pozwolisz, zakończymy już tę rozmowę.
Odwrócił się w stronę Sullivana. Zanim jednak zd żył uczynić krok, mgła
opadła na podłogę, znowu przybieraj c postać dziewczyny. Uniósł brwi. Emin
zadarła hardo głowę.
- A gdybym zaproponowała ci coś w zamian za niego?
***
Uderzenia bębnów oddalaj się. Ból maleje. Coraz lżej oddychać... Jakby
przygniataj cy ciało ciężar gdzieś się ulotnił.
Jakby coś odeszło.
Cisza. Szybowanie przez ciszę, ogromniejsz niż świat.
2. Rzeczywistość
Wynurzanie.
Kłębi ce się wokół niego czarne wiry rozrzedziły się i rozpłynęły. Szare
dzienne światło boleśnie ukłuło senne oczy. Opowiadaj cy rozejrzał się
półprzytomnie. Nie do końca był pewien, gdzie się znajduje i z jakiego powodu.
Szliśmy przez las...
Spojrzał w okno. Blade jesienne słońce stało wysoko na niebie. A niech to!
Dawno już nie spał tak głębokim snem. Co się stało? Skoncentrował się. Ostatni
rzecz , jak sobie przypominał, była pl tanina jeżyn, czarne korony sosen wysoko
nad głow ... niepokój Emin...
Emin, gdzie ona była?
Zawołał j kilkakrotnie - żadnej odpowiedzi. Kręc c głow ubrał się i zszedł na
dół. Główna sala była pusta. Na podwórzu krz tała się jakaś niechlujnie ubrana
kobieta, ale zniknęła za węgłem, zanim Sullivan zd żył do niej krzykn ć.
Wrócił na górę. Przed drzwiami pokoju zatrzymał się, potarł czoło. W głębi
umysłu zaczynały się pojawiać niejasne skojarzenia. Zmierzaliśmy na południe, do
klasztoru w Meldorn... tam zamierzaliśmy zanocować, czyżbyśmy zmylili drogę?
Odpowiedz pojawiła się znik d, jak dzgnięcie ż dłem: Zboczyliście z traktu...
Zachorowałeś...
Czy na pewno?
Sprawdził puls. Ani śladu gor czki.
Pchn ł drzwi.
- Witaj - powiedział cyrulik. - Poznajesz mnie?
Sullivan zamrugał. Nagle, jak załamuj ca się fala, zapomniane zdarzenia
powróciły do niego.
Przycisn ł dłoń do czoła, usiłuj c w natłoku obrazów odnalezć ten, który był
kluczem do układanki; motyw wi ż cy pozostałe w całość...
Odnalazł.
- Owszem - potwierdził wolno. - Poznaję.
Wokół ust tamtego zaigrał lekki, leciutki uśmiech..
- Naprawdę?
- Tak. Spotkaliśmy cię wczoraj na gościńcu. - Kolejne elementy łamigłówki
wskakiwały na miejsce.
Opowiadaj cy mówił coraz szybciej, czuj c, że wzdłuż pleców pełzn mu
lodowate ciarki. - Zmierzałeś w tę sam stronę, więc jakiś czas szliśmy razem.
Potem ni st d, ni zow d zle się poczułem... m ciło mi się w głowie, proszek z
chenin nie pomagał, nie wiedzieliśmy, co robić... Poradziłeś, żeby zatrzymać się
gdzieś pod dachem, choć było dopiero południe. To ty wskazałeś nam tę gospodę.
Więcej nie pamiętam. Gdzie Emin?
- Tu jej nie ma, synu.
- W takim razie gdzie jest? Odpowiadaj!
Starzec powolutku uniósł głowę. Sullivan zamarł, napotykaj c spojrzenie
nieruchomych jak paciorki czerwonych oczu.
Przez dług chwilę patrzyli tak na siebie. Żaden nie wykonał najmniejszego
gestu.
- Wiedziałem - mrukn ł w końcu Sullivan - że to podejrzane, żeby na
podobnym odludziu trafić na medyka, i to akurat wtedy, kiedy jest potrzebny.
Starzec - czy raczej stwór, który ukrywał się w jego cielesnej powłoce -
zachichotał.
- Żeby sprowadzić gor czkę, muszę być w pobliżu. Zawsze dziwiłem się,
czemu niczego nie podejrzewacie, dopóki nie jest za pózno...
- Kim jesteś?
Istota uśmiechnęła się, odsłaniaj c podwójny rz d spiczastych zębów.
- Kimś nieskończenie potężniejszym, niż s dzisz, człowieczku. Samo
brzmienie mego prawdziwego miana mogłoby odebrać ci słuch. W tej krainie
nazywaj mnie Damandrosem. Więcej nie musisz wiedzieć.
- Gdzie Emin? Co z ni zrobiłeś?
Zamiast odpowiedzieć, demon skrzywił się.
-Amarill Sullivan Anwfyn, Opowiadaj cy rodem z miasta Żagle. Śmiertelnik
bez maj tku, władzy, czy choćby własnego skrawka ziemi. Wszystko, co
posiadasz, to kilka dziwacznych baśni... Nadal nie potrafię zrozumieć, co ona w
tobie widziała. Sza! Nie złość się, człowieczku. Mówię tylko to, co myślę, a prawda
jest taka, że nie sprawiasz na mnie wrażenia istoty nadto bystrej. Nawet nie masz
pojęcia, jak niewiele brakowało, byś tej nocy stan ł twarz w twarz ze swoim
przeznaczeniem. Tylko swojej przyjaciółce zawdzięczasz, że to nie nast piło. Czy
ty w ogóle wiedziałeś, kim ona naprawdę jest?
- Tak.
- Doprawdy? - Czerwone oczy spogl dały nań z ironi . Ich zrenice były
pionowe jak u węża. - Wiedziałeś, że jest starsza, niż możesz sobie wyobrazić? Że
widziała rzeczy, o jakich tobie nawet się nie śniło? Że znajomość z człowiekiem
może być dla niej wył cznie zabaw , nic nie znacz cym kaprysem, choćby jej
samej przez pewien czas zdawało się, że jest inaczej?
- Przestań. - Sullivan zmusił się, żeby mówić spokojnym tonem. - Sk d ta
wrogość? Czym ci zawiniliśmy?
- Uważasz się za uczonego, a nie wiesz, że puszcze wokół tej doliny z dawien
dawna należ do mnie.
Od przejeżdżaj cych tedy zwykłem pobierać opłatę. Wśród was, ludzi, istnieje
zdaje się podobny zwyczaj... z t różnic , że kawałki błyszcz cego metalu, które
tak kochacie, dla mnie s bez wartości. Inkasuję należność w innej walucie. Jedno
życie od każdej kompanii: oto cena, jaka trzeba zapłacić kolekcjonerowi dusz...
- Zabrałeś duszę Emin?
- Ty głupcze, ona nie ma duszy. Córy powietrza s nieśmiertelne, jak
wszystkie duchy żywiołów, choć niektórzy bajkopisarze twierdz co innego. Nie.
Pierwotnie miałem zamiar wzi ć sobie twoj . Byłbyś interesuj cym okazem w
kolekcji, z t twoj wrażliwości i wyobrazni ... - Demon zachichotał znowu.
Czarny jak smoła język wysun ł się, żeby oblizać pomarszczone wargi. - Ale twoja
przyjaciółka namówiła mnie, żebym zmienił plany. Muszę przyznać, że potrafi się
zręcznie targować.
- Co z ni ? Jest twoim więzniem?
- Raczej honorowym gościem w moim pałacu. Zostanie tam, aż Feanmuile, jej
królowa, zapłaci za ni okup, a pewien jestem, że to uczyni.
- Kiedy?
- Dla nieśmiertelnych upływ czasu jest bez znaczenia, człowieczku. Może
nast pi to jeszcze za twojego życia. A może za kilkaset lat. Kto wie? - Damandros
wzruszył ramionami. - Nie zapominaj, że sama tego chciała. Wiedziała dobrze, na
co się godzi, nie bój się.
Ziewn ł, przysłaniaj c usta dłoni .
- Zdaje się, że teraz pójdę sobie st d. Ty już mnie nie interesujesz.
Otrzymałem w zamian coś dużo cenniejszego... I po cóż zaciskasz pięści?
Mógłbym bez wysiłku wydrzeć ci z ciała wnętrzności i rozszczepić każd kość na
dwoje... Stój spokojnie, o, właśnie tak. Doskonale. Rozs dny, kto potrafi w porę
zdać sobie sprawę z własnej bezsilności. Żegnaj, Amarillu Sullivanie Anwfyn. Jego
głos cichł stopniowo, przygarbiona sylwetka zblakła i zamazała się. Sullivan
przetarł oczy. Był sam.
***
Czarne korony sosen wysoko nad głow . Jeżyny, złośliwie czepiaj ce się
odzieży. Płatki śniegu, topniej ce na policzkach, mieszaj ce się z kurzem i łzami.
Bł kał się po bezdrożach, bez końca powtarzaj c jej imię.
Szukał długo. Jeszcze długo po tym, jak okoliczni chłopi uznali go za
szaleńca. Długo po tym, jak sam stracił nadzieję.
Bez skutku.
Nie oszalał. Opowiadaj cy s silni. Otrz sn ł się w końcu; zrozumiał, że
rozpacz prowadzi donik d. Że jeśli chce żyć, musi dać za wygran , odejść,
powrócić między ludzi.
Zrozumiał, że ona tego właśnie by chciała.
(wiedziała dobrze, na co się godzi)
Albo tylko wydawało mu się, że rozumie.
***
Ciemność. Przenikliwy chłód.
Gdzie jestem? Co się ze mn dzieje?
Lęk, dławi cy niczym obroża.
Pogrzebana żywcem...
Plamy wilgoci na ścianach. Odór stęchlizny. Dni, wieki. Kiedy st d wyjdziesz?
Czy w ogóle? - Proszę, niech ktoś wreszcie przyjdzie... nie mogę dłużej... nie
wytrzymam... To nie miało być tak... Oszukano mnie!
Proszę, niech ktoś przyjdzie...
Feanmuile!
Sullivan!
Sullivan!
Sullivan...
Nie krzycz, i tak nikt nie usłyszy...
Po co to zrobiłaś, powiedz? Dla kogo? On już na pewno nie żyje... albo nie
pamięta... albo...
- Amarill! Amarill! Amariiiiiill!!!
Milczenie, ciężkie niczym granit.
Epilog
Wiele lat pózniej zdarzyło się, że kręte szlaki zaprowadziły go na zachód i
południe, do Shan Vaola nad Zatok Snów. Tamtejsi słuchacze mieli gust
dokładnie taki, jakiego można było się spodziewać, wnioskuj c ze schizofrenicznej
architektury ich miasta. Sullivan wiedział o walce, jaka noc w noc toczyła się w
klaustrofobicznych zaułkach pod okiem żółtego księżyca; o śmiertelnym konflikcie
miedzy prawdziw a fałszyw magi , obserwowanym przez kolejne pokolenia.
Światopogl d Shanijczyków kształtował się na osi między przeciwstawnymi
symbolami - srebrem i czerni , tym, co czyste i tym, co zakazane. Choć rz dziła
nimi potężna i sprawiedliwa Elita czarodziejów, potajemnie kibicowali renegatom...
Goszcz c wśród tych ludzi, Sullivan zazwyczaj wybierał dla nich te spośród
powszechnie znanych Opowieści, które wpasowywały się w atmosferę miasta
dzięki elementom dwoistości i kontrastu: zestawiaj ce jawę i sen, niejasne,
wieloznaczne... Tym razem jednak słuchacze zaskoczyli go, domagaj c się
któregoś z jego własnych utworów. Sullivan z poczatku próbował siężartobliwie
wykręcać, ale tamci byli nieugięci. Pragnęli usłyszeć coś oryginalnego, z czym nie
zetknęli się nigdy wcześniej.
Działo się to wieczorem na Placu Fontann, w samym sercu miasta. Ludzie
otaczali Sullivana zwartym kręgiem - mężczyzni, kobiety, dzieci. Ich twarze były
skupione, poważne, oczy błyszczały. Oczekiwali. Nie mógł ich zawieść.
Wahał się tylko przez chwilę. Potem - pchnięty jakimś niewytłumaczalnym
impulsem - zacz ł Opowiadać im o Emin.
Mówił wolno i chwilami trochę niepewnie; improwizował; jego głos był niewiele
donośniejszy od plusku wody w fontannach, ale w martwej ciszy, jaka zaległa nad
placem, wyraznie było słychać każde słowo. Po pierwszych kilku zdaniach,
nabrawszy śmiałości, Sullivan wezwał na pomoc umiejętności właściwe swojemu
cechowi i wywołał z mroku obraz sylfidy; sprawił, że jej sylwetka zatańczyła na tle
kamiennych ścian jak kwiat wyczarowany z pustej dłoni przez jarmarcznego
sztukmistrza. Przez ciżbę przeleciały pełne zachwytu westchnienia. Zachęcony
tym, Sullivan sił woli nakazał, żeby kolejne sceny Opowieści zjawiały się w
powietrzu nad głowami słuchaczy, znikaj c, gdy tłum poj ł ich treść.
Opowiedział o tym, jak poznali się z Emin pewnej zimowej nocy wśród
kurhanów Levaorodu; jak spłynęła z nieba niby płatek śniegu, zwabiona ciepłem
ogniska i dzwiękiem ludzkiego głosu. O tym, jak zafascynowana jego
Opowieściami - na pewien czas porzuciła zimny świat swoich siostrzyc. O
wszystkich drogach, jakie wspólnie przemierzyli - on wiedziony powołaniem, ona
wierna swojej naturze, dzika jak wiatr, zakochana w otwartych przestrzeniach,
nienawidz ca stagnacji, wiecznie tęskni ca za ruchem i zmian ... Córa powietrza i
wędrowiec poślubiony traktom - pasowali do siebie tak idealnie, jak to tylko
możliwe.
I byli tak szczęśliwi, jak to tylko możliwe.
Aż nadszedł dzień, w którym ona zdecydowała się poświęcić swoje szczęście.
O tym Sullivan też Opowiedział. Nie potrafił już niczego zataić. Być może łudził się,
że ta spowiedz dokonana wobec tłumu obcych pomoże, jak nacięcie wrzodu;
pozwoli jakoś oczyścić się z poczucia winy, zdławić w sobie gorycz i zapomnieć...
Choć przecież dobrze wiedział, że rana i tak będzie się j trzyć. Nigdy,
przenigdy nie uda mu się zapomnieć o Emin.
Kiedy umilkł, był zlany potem. Dygotał z wyczerpania. Uświadomił sobie, że
niektórzy spośród słuchaczy płacz . Pomału docierało do niego, że odniósł sukces
- dał im coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczyli. Będ powtarzali sobie
nawzajem jego Opowieść jeszcze długo po tym, jak zapomn , gdzie i od kogo
usłyszeli j po raz pierwszy...
Najgorsze, że wcale nie czuł z tego powodu radości; czy choćby satysfakcji.
Nic. Pusta, pusta skorupa.
Lublin, grudzień 1999
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Hałas Agnieszka Ostatni razHałas Agnieszka Ostatni razbmw E46 halas sprezarki6 HalasStępień Agnieszka Skoliozy dlaczego PNFwskaźniki zamiana miejschałasAgnieszka Jędrzejczak Dobry Psi Obywatelwięcej podobnych podstron