Biznes Strach przed lądowaniem


Strach przed lądowaniem. Perypetii ciąg dalszy
Anita Lipnicka /INTERIA.PL
Pewien znany biznesmen zdradził mi kiedyś sekret swojego sukcesu. Jako że
"kręcenie poważnej kasy" jest dla mnie wielką abstrakcją, spytałam z ciekawości,
na czym się dorobił. Odpowiedz była krótka i zadziwiająco prosta: na
pośrednictwie.
Nie angażujesz własnych środków, niczym nie ryzykujesz. Żyjesz z ryzyka innych.
Mamona płynie od lewej do prawej (albo odwrotnie), a ty musisz tylko ustawić się
w odpowiednim miejscu, najlepiej gdzieś w połowie drogi i otworzyć kieszeń pod
właściwym kątem, a na pewno do niej coś skapnie. Genialne!
Byłam naiwna. Wydawało mi się, że poznałam Bóg wie jaką tajemnicę biznesu.
Tymczasem okazuje się, że jest to zasada znana i powszechnie dostępna. Korzystają
z niej chociażby biura obrotu nieruchomościami. Cały mechanizm ich działania opiera się
na paradoksie (i to całkiem legalnym!) polegającym na prowadzeniu nieustannej gry "na
dwa fronty". Jest "sprzedający" i jest "kupujący". Między nimi wygodnie sytuuje się agent,
który (podobno) reprezentuje interesy obu stron, pobierając przy tym wynagrodzenie
w postaci prowizji. Podwójnej, oczywiście, bo od obydwu kontrahentów. Pytanie za sto
punktów: na czyją rzecz, w związku z powyższym, realnie pracuje agent???
Jestem na skraju załamania nerwowego. Poważnie. Jak w przyszłym tygodniu nie
napiszę nic do Interii, będzie to oznaczać, że albo definitywnie trafił mnie szlag, albo
spakowałam walizki i uciekłam na drugi koniec świata. Bo tu gdzie jestem, żyć się już
dalej nie da. Metrów za mało, głośno jak na autostradzie, obok plac budowy, z dzieckiem
na spacer chodzić nie ma gdzie, a wokół roi się od charakterów żywcem wyjętych
z filmów Davida Lyncha. Ktoś by się zdziwił: czego ta Lipnicka tak narzeka, zamiast się
wyprowadzić? Ano staram się, jak potrafię. Co rusz podpisuję nową umowę z nowym
biurem nieruchomości. I z nową nadzieją, że tym razem to już na pewno czeka mnie
jakiś "home, sweet home" tuż za rogiem. I tak od dwóch lat...
Tyle czasu, tyle poświeconej energii i wszystko na marne. Godziny ślęczenia przed
monitorem, oczy rozgrzane do czerwoności od wypatrywania ofert w gazetach. Jeśli już
człowiek znajduje, co mu z opisu mniej więcej odpowiada, po drugiej stronie linii słychać
nieodmiennie: "Agencja X albo Y, słucham?".
"Dzień dobry. Dzwonię w sprawie ogłoszenia." (Tu następuje dokładny opis oferty,
o którą chodzi. Jakaś minuta, dwie mojego monologu.) "Chwileczkę. Muszę się
zorientować, czy to jeszcze aktualne" - odzywa się głos w słuchawce. Czasem miły,
1
czasem oschły, czasem znużony lub wręcz obojętny. "Czy ja mogę zapisać sobie do pani
numer telefonu? A nazwisko?" I już cię mają.
Potem jest zawsze tak samo. Jak masz dużo szczęścia, to oferta jeszcze "stoi". Wtedy
odbywa się spotkanie, najczęściej pod adresem nieruchomości. Potem podpisanie
umowy (gdzieś na schodach albo na masce samochodu!). Szybko, szybko, bo kto ma
dziś czas na cokolwiek? Ten akt w większości przypadków wcale nie oznacza początku
długofalowej współpracy. Jest raczej jednorazowym cyrografem, w świetle którego
zgadzasz się dobrowolnie i wcale nie pod przymusem zapłacić agencji jakieś 2,9 proc.
wartości mieszkania w przypadku jego nabycia. Za co? Ano za to tylko, że akurat
wykręcił ci się ten, a nie inny numer. Bo oferty i tak w wielu biurach się powtarzają.
Ok. Muszę być fair. Dwa razy okazało się, że podpisanie dokumentu było początkiem
współpracy. Niestety w obu przypadkach zakończonej porażką. W przypadku numer 1,
sympatyczna pani z teczką faktycznie pokazała nam z 20 różnych domów. Niestety 80
proc. z nich w najmniejszym stopniu nie spełniało nakreślonych przez nas oczekiwań -
szukasz gruszki, ktoś ci ciągle wciska banana. W końcu jednak zdecydowaliśmy się na
jedną z propozycji. Ale akurat, kiedy podjęliśmy decyzję, oferta przestała być aktualna.
Niezadowolony z obsługi biura klient zabrał od nich swój dom i wystawił na sprzedaż
gdzieś indziej. Gdybyśmy chcieli go kupić, musielibyśmy zapłacić podwójną prowizję -
jedną nowej agencji reprezentującej sprzedającego, drugą - tej starej, tylko dlatego, że
za jej pośrednictwem dom został nam wcześniej pokazany. Sytuacja pogmatwała się na
tyle, że w końcu nieruchomość nabył ktoś inny. Ktoś, kto miał szczęście zadzwonić pod
właściwy numer i we właściwym czasie.
Przypadek numer 2 kosztował nas jeszcze więcej nerwów. Tym razem chodziło
o działkę. Skoro nie mogliśmy tak długo znalezć odpowiedniego domu, postanowiliśmy
go sami wybudować. Jedno z biur zadeklarowało pomoc w poszukiwaniach. Po kilku
miesiącach wydawało się, że jesteśmy blisko celu. Została nawet zawarta umowa
przedwstępna kupna. Tylko czy na pewno będziemy mogli na tym gruncie budować?
"Oczywiście, jak najbardziej. Wszystko przecież sprawdzone, nie ma się czego obawiać,
pani Anito". Czułam się jak skończona kretynka, kiedy po pół roku składania papierów,
spotkań z architektem, starań o przyłącza itp., dostaliśmy z urzędu list z odmową
o wydaniu warunków zabudowy. Dobrze, że do opracowania umowy przedwstępnej na
własną rękę najęliśmy niezależną panią prawnik, udało się więc odzyskać od
sprzedającego zadatek i wycofać się z kupna działki. Agencja nam swojej prowizji
oczywiście nie oddała. Strach pomyśleć, co by było, gdybyśmy zaufali im w kwestiach
formalno-prawnych. Zostałby nam kawałek przerazliwie drogiej ziemi, na której
moglibyśmy sobie teraz co najwyżej namiot postawić.
Ja już nie wiem. Może to pech? Może to dziwny zbieg okoliczności, że ciągle trafiają się
nam podobne przygody? Od kilku tygodni znowu tkwimy w punkcie zero. Dom nie
wypalił, działka nie wypaliła - wracamy do mieszkania w Warszawie. Wydzwaniam po
ogłoszeniach jak szalona, szczekam do słuchawki - nie, nie szukam 350-metrowego
domu w Aomiankach! Nie interesuje mnie żaden blizniak 500 metrów w stanie surowym
2
w Dąbrowie Leśnej! Ani penthouse na Mokotowie! Nie, nie, nie. Po raz kolejny wyklepuję
z pamięci na czym mi zależy. Mam wrażenie, że nikt mnie nie słucha. Znowu jedziemy
coś oglądać, z dzieckiem na ręku, szmat drogi i zupełnie nie to, o czym była mowa.
Kolejne pudło.
Dziś rano odsłuchałam porażającą wiadomość. Nagrał mi się na skrzynkę niejaki pan
Eryk z agencji o znanej nazwie. "Witam, pani Anito. Znalazłem dla pani ciekawą
nieruchomość, w typie, o którym pani wspominała. Proszę o telefon". Po chwili ciszy
okazuje się, że pan Eryk nie wyłączył telefonu. Nagrywa się cała prawda: "Nie, ona tego
nie łyknie. Ja to czuję. Przecież z nią rozmawiałem. To będzie za daleko. Jeszcze jakby
nie mieli dziecka. Ale teraz z tym dzieckiem..." Zdębiałam. Nagle słyszę kobiecy głos,
domyślam się, że to koleżanka zza biurka: "Spróbuj. Co ci szkodzi. Może im to
wciśniesz". Tu mnie zamurowało. Ale to nie był koniec rewelacji. "Wiesz, ona zadzwoniła
po nazwie firmy, myśląc, że my tu mamy nie wiadomo co. A przecież tu żadnych ofert nie
ma. No, prawie żadnych". Znowu cisza. W tym momencie koleżanka wpada na genialny
pomysł: "To może daj ogłoszenie w internecie, że szukasz takiego a takiego mieszkania,
jak tam ona chciała i wszyscy będą dzwonić z ofertami na twój numer. A ty będziesz to
pokazywał!".
Strasznie to smutne, ale ciągle czuję, że między mną a wymarzonym po nocach
własnym kątem, stoi mur trudny do sforsowania. Nawet jeśli znajdę w nim szczelinę,
w którą mogłabym się wcisnąć, natychmiast - jak spod ziemi - wyrasta pośrednik. Mam
mu płacić tylko za to, że tam akurat stanął. Potem mi naopowiada, jakie to mam
szczęście, że trafiłam na taką okazję. Potem będzie sprawiał wrażenie, że mi coś
załatwia albo wręcz daruje. "Od dzisiaj wzrosły ceny apartamentów w tym budynku, ale
ponieważ pani oglądała go wczoraj, to ustaliłam z szefem, że cena dla pani pozostanie
niezmieniona". Albo: "Tak. To fakt, że pod salonem mają państwo wjazd do garażu, stąd
te trzy poziomy powierzchni podłogi. Ale to daje duże możliwości aranżacyjne. Poza tym
pół pokoju macie za to gratis!".
Gdzieś jednak muszę zamieszkać i w końcu mnie złamią. To tylko kwestia czasu.
Biznesmen miał rację. Żeby ubić dobry interes, wystarczy ustawić się we właściwym
miejscu i w porę otworzyć kieszeń. Bardzo to jednak brzydko wygląda, gdy się temu
z bliska poprzyglądać. Następnym razem jak go spotkam, spytam o coś innego: jak
kręcić kasę z klasą? Ciekawe, czy na to pytanie też istnieje jakaś prosta odpowiedz.
Anita Lipnicka
INTERIA.PL
2006-10-09 19:17:34
3


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Połączył ich strach przed teczkami
GG o miłości Strach przed uczuciem
Izrael, Tea Party i strach przed Żydami w USA
Strach przed wielkim grzybem
Wykład 13 lęk i strach przed przestępczością [10 11]
Oswoić strach przed życiem
11 W strachu przed nocą mk2 stt
Jak poderwać dziewczynę pokonać strach przed podejściem do kobiety
Prawo autorskie a e biznes
Automatyczna Ładowarka Akumulatorów Samochodowych
biznes plan TreeLogic
polski minister ostrzega przed wojną
Wniosek o umorzenie postepowania egzekucyjnego biznesforum

więcej podobnych podstron