Joseph Conrad
GASPAR
RUIZ
Konwersja: Nexto Digital Services
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Nexto.pl.
Spis treści
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
GASPAR RUIZ
Joseph Conrad
Les petites marionettes Font, font, font,
Trois petits tours, Et puis s'en vont!
Nursery Rhyme
Małe marionetki Zmieniają szyk,
Jeszcze trzy kółeczka,
A potem myk!
Rymy dziecięce
PANNIE M.H.M. CAPES
I
Rewolucja wydobywa wiele dziwnych postaci
z ukrycia, które w okresach niezakłóconego
porządku społecznego jest zwykłym losem istnień
prostych.
5/34
Niektóre jednostki stają się sławne dla swych
występków i cnót czy też po prostu dla swych
czynów, które chwilowo mogą mieć znaczenie;
potem zapomina się o nich. Tylko imionom
nielicznych przywódców dane jest przetrwać
koniec zbrojnej walki, aby potem przejść do his-
torii i znikłszy z żywej pamięci ludzkiej żyć nadal
w książkach.
Imię generała Santierry dostąpiło tej zimnej,
papierowo-atramentowej nieśmiertelności. Był to
południowy Amerykanin z dobrej rodziny, a dzieła,
które ukazały się za jego życia, zaliczały go do
oswobodzicieli tej ziemi spod ciemięskich rządów
hiszpańskich.
Długa ta wojna, prowadzona z jednej strony o
niepodległość, z drugiej zaś o władzę, nabrała z
biegiem lat i przy zmiennych kolejach losu dzikoś-
ci i bezwzględności walki na śmierć i życie.
Wszelkie uczucie miłosierdzia i litości zniknęło w
powodzi namiętności politycznych. I, jak zwykle
na wojnie, masy, które przy ostatecznym wyniku
mają najmniej do zyskania, ucierpiały najwięcej,
zarówno w osobach swych nieznanych przedstaw-
icieli, jak i na ubogim siwym dobytku.
Generał Santierra rozpoczął służbę jako
porucznik armii patriotycznej, stworzonej i dowod-
zonej przez sław nego San Martina, pózniejszego
6/34
zdobywcę Limy i oswobodziciela Peru. Właśnie
odbyła się wielka bitwa nad brzegami rzeki Bio-
Bio. Pomiędzy wziętymi do niewoli rozbitkami wo-
jsk rojalistycznych był żołnierz nazwiskiem. Gas-
par Ruiz. Jego ogromna postać i potężna głowa
wyróżniały go wśród współjeńców. Osoba tego
człowieka nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
Przed kilkoma miesiącami zniknął z szeregów
armii republikańskiej po jednej z wielu potyczek,
które poprzedziły wielką bitwę. Teraz, schwytany
z, bronią w ręku wśród rojalistów, nie mógł oczeki-
wać innego losu jak tego tylko, że jako dezerter
zostanie rozstrzelany.
Mimo to Gaspar Ruiz nie był dezerterem; nie
posiadał on umysłu dość żywego, by ocenić do-
datnie strony i niebezpieczeństwa zdrady.
Dlaczego miałby przejść na stronę przeciwną?
Właściwie wzięto go do niewoli, gdzie musiał cier-
pieć wiele braków i złe obchodzenie. Żadna z oby-
dwu stron nie odznaczała się względnością wobec
siwych przeciwników. Przyszedł więc w końcu
dzień, kiedy kazano mu razem z innymi
schwytanymi powstańcami maszerować w pier-
wszym szeregu oddziałów królewskich. W ręce
wciśnięto mu muszkiet. Wziął go i maszerował.
Wcale nie miał ochoty dać się zabić w sposób
szczególnie okrutny za to, że nie wzbraniał się
7/34
maszerować. Nie wiedział, co to jest bohaterstwo,
ale miał zamiar rzucić muszkiet przy pierwszej
sposobności. Tymczasem ładował i strzelał ze
strachu, aby za. pierwszą oznaką niezadowolenia
którykolwiek z niepłatnych oficerów króla hisz-
pańskiego nie strzelił mu w łeb. Te swoje prymi-
tywne myśli próbował wytłumaczyć sierżantowi,
komendantowi straży, strzegącej jego i około
dwudziestu podobnych mu dezerterów, których
razem skazano na rozstrzelanie.
Było to w czworoboku fortu, na tyle baterii,
które panowały nad przystanią Valparaiso. Oficer,
który stwier dzł jego tożsamość, odszedł nie
zwracając uwagi na jego sprzeciwy. Los jego był
przypieczętowany, ręce mocno związane na ple-
cach, a całe ciało obolałe od licznych razów kija
i kolby muszkietu, którymi popędzano ich przez
całą bolesną drogę, ad miejsca pojmania do
bramy fortu. Było to zresztą jedynym dowodem
stałego zainteresowania, jakim więzniów darzyła
eskorta w czasie czterodniowego pochodu przez
słabo nawodnioną część kraju. Przy przechodze-
niu nielicznych strumieni pozwalano im zaspoka-
jać pragnienie, co czynili chłepcąc wodę skwapli-
wie jak psy. Wieczorem, gdy na postoju, skatowani
na śmierć, padali na kamienisty grunt, rzucano
pomiędzy nich parę ochłapów mięsa.
8/34
Gdy więc wczesnym rankiem stanęli w pod-
wórzu kasztelu po wytężonym marszu całonoc-
nym, gardło Gaspara Ruiza było wyschnięte, a us-
ta wypełniał mu język wielki i wyschły.
Ale oprócz pragnienia nurtowała Gaspara
Ruiza głucha złość, której co prawda nie potrafił
dać właściwego wyrazu, gdyż jego siły umysłowe
nie mogły żadną miarą równać się z jego siłą fizy-
czną. Inni skazańcy pospuszczali głowy uporczy-
wie patrząc w ziemię. Lecz Gaspar Ruiz powtarzał
nieustannie: Dlaczego miałbym dezerterować do
rojailistów? Dlaczego miałbym dezerterować?
Powiedzcie mi, Estaban!"
Zwrócił się z tym do sierżanta, który przy-
padkowo pochodził z tej samej okolicy co on. Ale
sierżant wzruszył tylko chudymi ramionami i nie
zwracał więcej uwagi na basowy szept za swymi
plecami. I rzeczywiście, trudno zrozumieć,
dlaczego Gaspar Ruiz miałby dezerterować. Takim
jak on nazbyt zle się wiodło, by mogli odczuć
ujemne strony jakiejkolwiek formy rządu. Nie było
żadnego powodu, dla którego Gaspar Ruiz miałby
sobie życzyć, by utrzymało się panowanie króla
hiszpańskiego. Ale równie miało troszczył się o
jego upadek. Po stronie niepodległościowców
znalazł się. w sposób bardzo zrozumiały a prosty.
Pewnego poranku zjawiła się banda patriotów,
9/34
otoczyła w oka mgnieniu rancho jego ojca, zakłuła
psy i okulawiła tłustą krowę, wszystko wśród
okrzyków: Viva la Libertad. Oficer ich po długim a
orzezwiającym śnie prawił o wolności z zapałam
i wymownie. Gdy wieczorem odeszli biorąc na-
jlepsze konie Ruiza-ojca w zamian za swe kulawe
szkapy, Gaspar Ruiz poszedł z nimi, zachęcony do
tego w sposób stanowczy przez wymownego ofi-
cera.
Niedługo potem zjawił się oddział wojsk rojal-
istycznych celem uspokojenia okręgu, spalił ran-
cho, uprowadził resztę koni i bydła, a pozbawi-
wszy staruszków wszelkiego dobra ziemskiego
zostawił ich siedzących pod krzakami, by mogli
rozkoszować się bezcenną radością istnienia.
II
Gaspar Ruiz, skazany na śmierć jako dezerter,
nie myślał ani o swej wiosce rodzinnej, ani o rodzi-
cach, dla których był zawsze dobrym synem, gdyż
był człowiekiem łagodnego charakteru i wielkiej
siły fizycznej. Praktyczne znaczenie tej ostatniej
cechy dla jego ojca podnosiło to Jeszcze, że syn
odznaczał się posłuszeństwem. Gaspar Ruiz był
pokojowo usposobioną istotą.
Me teraz doprowadzono go do pewnego
rodzaju głuchego buntu, gdyż bynajmniej nie miał
ochoty zginąć śmiercią zdrajcy.
Nie był przecież zdrajcą. Raz jeszcze odezwał
się do sierżanta:
Wy wiecie, że nie zdezerterowałem, Esta-
ban. Wiecie, że wraz z trzema innymi zostałem
między drzewami, by powstrzymać nieprzyjaciela,
gdy patrol ociekł.
Podporucznik Santierra, wówczas nieomal
chłopak jeszcze, nieprzyzwyczajony do krwawych
głupstw wojny, przystanął w pobliżu, jakby przy-
ciągnięty widokiem tych, którzy mieli być
rozstrzelani dla przykładu" jak powiedział
commandante. Z uśmiechem wyższości zwrócił
11/34
się sierżant do młodego oficera, nie radząc nawet
spojrzeć na jeńca:
Dziesięciu ludzi nie wystarczyło, by go wz-
iąć do niewoli, mi teniente. Poza tym trzej inni
powrócili do oddziału, gdy się ściemniło.
Dlaczegóżby on, nie ranny i z nich wszystkich
nasilniejszy, nie mógł zrobić tego samego?
Moja siła nic nie znaczy wobec jezdzca z
lassem żywo zaoponował Gaspar Ruiz. Z
jakie pół mili ciągnął mnie za swym koniem.
Na to doskonałe wyjaśnienie sierżant tylko
uśmiechnął się pogardliwie. Młody oficer odszedł
szybko, aby odnalezć swego commandante.
W chwilę potem adiutant wyszedł z kasztelu i
przechodził tamtędy. Był to nieokrzesany cherlak,
w obszarpanym mundurze, z głosem chrapliwym,
a twarzą bezmyślną i żółtą. Od niego to dowiedzi-
ał się sierżant, że skazańcy nie będą rozstrze-
lani przed zachodem słońca. Wobec tego prosił o
wskazówki, co ma z nami robić do tego czasu.
Adiutant rozejrzał się gniewnie po dziedzińcu,
potem wskazał na drzwi małej wartowni, podobnej
nieco do celi więziennej, do której powietrze i
światło dochodziło przez mocno zakratowane
okno, i rzekł:
Wsadzcie tam tych łajdaków.
12/34
Sierżant ścisnął silniej kij, który nosił z mocy
swego urzędu, i wykonał rozkaz ochoczo i z za-
pałem. Gaspara Ruiza, który ruszał się powoli,
począł okładać po głowie i plecach. Gaspar stał
przez chwilę cicho pod gradem uderzeń, w za-
myśleniu przygryzając wargi, jakby pochłaniał go
jakiś skomplikowany proces myślowy, potem
powoli (ruszył za innymi. Drzwi zamknięto, adiu-
tant wziął klucz.
Gdy nadeszło południe, w nisko sklepionej iz-
bie zapełnionej tak, że można się było udusić,
gorąco stało się wprost nie do zniesienia.
Więzniowie cisnęli się do okna błagając straż o
kroplę wody; lecz żołnierze pozostawali w swych
leniwych pozycjach rozłożywszy się pod ścianą,
gdzie było jeszcze trochę cienia, strażnik zaś usi-
adłszy tyłem do drzwi palił papierosa i od czasu
do czasu filozoficznie wznosił brwi. Gaspar Ruiz
utorował sobie drogę do okna przy pomocy nieod-
partej siły. Jego potężna pierś potrzebowała więcej
powietrza niż inne; wielka twarz, wsparta brodą
ma parapecie i przyciśnięta mocno do krat, wyglą-
dała tak, jakby dzwigała na sobie wszystkie inne
twarze cisnące się do powietrza. Jękliwe błaganie
zmieniło się niebawem w rozpaczliwy wrzask, a
gromadne wycie tych spragnionych ludzi sprawiło,
że młody oficer, który właśnie przechodził przez
13/34
podwórze, zmuszony był wprost krzyczeć, aby go
usłyszano.
Dlaczego nie dacie więzniom wody?
Sierżant usprawiedliwiał się z miną bolejącej
niewinności, że przecież wszyscy skazani są ma
to, by za kilka godzin umrzeć.
Porucznik Santierra tupnął nogą.
Są skazami na śmierć, ale nie na tortury!
krzyknął. Dajcie im natychmiast wody.
Pod wpływem widocznego gniewu porucznika
żołnierze poczęli się krzątać, a wartownik podniósł
muszkiet i stanął na baczność.
Gdy jednak znaleziono kilka dzbanków i
napełniono je u studni, okazało się, że nie można
ich padać przez kratę, ponieważ była zbyt gęsta.
Wobec nadziei, że będzie można zaspokoić prag-
nienie, krzyki ludzi tratowanych w walce o to, by
znalezć się jak najbliżej okna, brzmiały rozdziera-
jąco. Lecz gdy żołnierze, którzy podnieśli dzbany
dla okna, bezradnie postawili je znów na ziemi,
wrzaski z powodu doznanego zawodu stały się
jeszcze straszniejsze.
Żołnierze armii niepodległościowej nie byli za-
opatrzeni w manierki. Znalazł się mały kubek
cynowy, ale samo zbliżanie go do okna stało się
przyczyną takiego wycia bólu i wściekłości,
14/34
wydobywającego się z niewyraznej masy ciał za
twarzami przywartymi w naprężeniu do krat, że
porucznik Santierra zawołał:
Me, nie! musicie im otworzyć, sierżancie!
Sierżant wzruszył ramionami i wyjaśnił, że nie
ma prawa otworzyć drzwi, nawet gdyby miał
klucz. Lecz klucza nie posiada. Adiutant garnizonu
zabrał go. Ci ludzie robią zresztą zbyt wiele
niepotrzebnego hałasu, gdyż po zachodzie słońca
muszą tak czy owak umrzeć. Dlaczego nie
rozstrzelano ich zaraz rano, tego nie rozumie.
Porucznik Samtierra gwałtownie odwrócił się
plecami do okna. Na jego gorące przedstawienia
commandante odłożył egzekucję. To ustępstwo
zrobiono mu z uwagi na jego rodzinę oraz wysokie
stanowisko jego ojca wśród przywódców partii re-
publikańskiej. Porucznik Santierra miał nadzieję,
że komenderujący generał przybędzie w godzi-
nach przedpołudniowych do fortu, a w szlachet-
ności swej mniemał, że naiwne jego wstawiennict-
wo skłoni tego surowego człowieka do ułaskaw-
ienia kilku przynajmniej więzniów.
Po d wpływem zmiany uczuć krok ten wydał
mu się teraz karygodnym i próżnym mieszaniem
się w nie swoje sprawy. Nagle uświadomił sobie,
że generał nie będzie chciał nawet słuchać jego
15/34
prośby. Nie mógł tych ludzi uratować i tylko
ściągnął na siebie odpowiedzialność za cierpienia,
przydane teraz do ich okrutnego losu.
Idz zaraz i przynieś klucz od adiutanta
rzekł.
Sierżant potrząsnął głową z nieśmiałym
uśmiechem, podczas gdy jego oczy zwrócone były
w bok na twarz Gaspara Ruiza, który nieporuszony
i milczący patrzał przez okno pod zwałem innych
twarzy krzyczących, znędzniałych i wykrzy-
wionych.
Jaśnie wielmożny pan adiutant de Plaza
wyszeptał sierżant odbywa właśnie sjestę.
A nawet gdyby on, sierżant, uzyskał teraz
dostęp do niego, to jedynym spodziewanym
wynikiem widzenia byłby fakt, iż wypędzono by
mu kijami duszę z ciała za to, iż ważył się
przeszkodzić jaśnie wielmożnemu panu adiutan-
towi w czasie odpoczynku. Tu zrobił przeprasza-
jący ruch, potem stanął wyprostowany jak kij,
skromnie spoglądając na brązowe palce swych
nóg.
Porucznik Santierra drżał z oburzenia, ale
ociągał się. Piękna, okrągła twarz oficera, gładka
jak u dziewczyny, płonęła wstydem bezradności,
która go upokarzała. Bezwąsa górna warga dr-
16/34
gała: zdawało się, że chwila jeszcze, a wybuchnie
albo paroksyzmem wściekłości, albo łzami roz-
paczy.
W pięćdziesiąt lat potem generał Santierra,
czcigodny świadek czasów rewolucji, mógł jeszcze
dokładnie przypomnieć sobie uczucia młodego
porucznika. Odkąd zaprzestał jazdy konnej, a
nawet chodzenie poza granicami własnego ogro-
du stało mu się uciążliwe, największą przyjemnoś-
cią generała było to, że mógł u siebie przyjmować
oficerów cudzoziemskich armii, którzy przybywali
do portu. Anglików, jako dawnych towarzyszy
broni, lubił więcej od innych. Marynarze angielscy
wszystkich stopni przyjmowali jego gościnność z
zaciekawieniem, gdyż znał on lorda Cochrana, a
na pokładzie patriotycznej floty, stojącej pod
rozkazami tego znakomitego żeglarza, brał udział
w odcięciu i operacjach blokadowych pod Callao
w jednym z najsławniejszych epizodów walk o
niepodległość i najzaszczytniejszych kart angiel-
skiej tradycji bojowej. Ten sędziwy weteran armii
wolnościowej był doskonałym znawcą języków. A
sposób, w jaki głaskał swą długą, białą brodę,
ilekroć zabrakło mu francuskiego lub angielskiego
słowa, nadawał wspomnieniom jego coś ze swo-
bodnej godności.
III
Tak, moi przyjaciele mawiał do swych
gości czegóż chcecie? Byłem młody, nie mi-
ałem doświadczenia, a mój stopień zawdzięcza-
łem jedynie wielkiemu patriotyzmowi mego ojca,
Panie świeć nad jego duszą. Czułem się niesły-
chanie upokorzony, nie tylko nieposłuszeństwem
mego podwładnego, który, koniec końców, był
odpowiedzialny za więzniów, ale tym, że będąc
nieomal chłopcem bałem się pójść do adiutanta
po klucz. Już przedtem dał mi się we znaki jego
język rubaszny i złośliwy. Ponieważ był
człowiekiem prostym i nie posiadającym żadnych
zasług prócz zalet swej dzikości, dawał mi odczuć
swą pogardę i niechęć od pierwszego dnia mego
pobytu w batalionie, który stał w forcie. A upłynęło
zaledwie czternaście dni! Chętnie byłbym spotkał
się z nim z bronią w ręku, ale przed drażniącą bru-
talnością jego drwin wzdrygałem się.
Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek
przedtem albo potem czuł się równie nędznie jak
wówczas. Drażliwość moja dręczyła mnie tak, że
pragnąłem, aby sierżant na miejscu skonał, by
tępi żołnierze, wpatrujący się we armie, trupem
18/34
padli, a nawet tych biedaków, którym za moim
wstawiennictwem odroczono wykonanie wyroku,
pragnąłem widzieć już nieżywych, gdyż nie
mogłem bez wstydu spojrzeć im w oczy. Cuchnący
żar niby oddech piekła wychodził z ciemnej izby,
w której zamknięci byli więzniowie. Ci, którzy zna-
jdowali się przy oknie, słysząc, co się dzieje, szy-
dzili ze mnie w ostatniej rozpaczy; jeden z nich,
niewątpliwie obłąkany, żądał nieustannie, bym
kazał żołnierzom strzelać przez okno. Jego chorob-
liwa wymownosć rozdzierała mi serce, a nogi moje
stały się ciężkie jak ołów. W pobliżu nie było żad-
nego wyższego oficera, do którego mógłbym się
zwrócić. Nie mogłem zdobyć się nawet na tyle en-
ergii, by odejść.
Zdrętwiały od wyrzutów sumienia, stałem
obrócony tyłem do okna. Proszę nie wyobrażać
sobie, że trwało to długo. Ile to trwać mogło?
Minutę? Jeśli czas ten mierzyć cierpieniem
duchowym, to chyba sto lat, dłużej, niż wynosi
całe moje życie od tego czasu. Nie, na pewno
nie trwało to nawet minuty. Ochrypły ryk zamierał
nieszczęśliwcom w wyschniętych gardłach; nagle
rozległ się głos mówiący spokojnym szeptem. Głos
ów wzywał mnie, bym się odwrócił.
Głos ten, seńores, wychodził z ust Gaspara
Ruiza. Nie mogłem widzieć jego ciała: kilku
19/34
współwięzniów wlazło mu na plecy, a on trzymał
ich na sobie. Mrużył oczy nie patrząc na mnie. Wy-
dawało się, że to oraz ruch jego warg było wszys-
tkim, co mógł zrobić przywalony takim ciężarem.
Gdy się odwróciłem, głowa ta, która zdała się nad-
ludzka, gdy pod zwałem innych głów wsparła się
brodą na parapecie, zapytała mnie, czy rzeczywiś-
cie chcę ugasić pragnienie więzniów.
Odparłem żywo: Tak, tak!", i podszedłem
bliżej okna. Byłem jak dziecko i nie wiedziałem, co
z tego wy niknie. Pragnąłem tylko, alby ktoś dodał
mi otuchy w mej bezradności i cierpieniu.
Czy może wasza wielmożność, seńor te-
niente, uwolnić ręce moje z więzów? zapytał
mnie Gaspar Ruiz.
Rysy jego nie wyrażały ani Obawy, ani nadziei;
ciężkie powieki przysłaniały mu oczy, a wzrok
przechodził tuż obok mnie, w głąb podwórzy.
Odpowiedziałem, jąkając się, jak w złym śnie:
Czego chcesz? Jak mogę się dostać do
więzów na twych rękach?
Spróbuję, co będę mógł zrobić odparł;
i nagle ta wielka, nieruchomo patrząca głowa
poruszyła się, a wykrzywione twarze, cisnące się
w oknie, runęły w dół i zniknęły. Jednym ruchem
strząsnął z siebie cały ciężar taka była jego siła.
20/34
Ale nie tylko strącił ich z siebie, lecz uwolnił
się od ich naporu i na chwilę znikł mi z oczu. Przez
jakiś czas w oknie nie było nikogo. On tymczasem
rozbijał się wewnątrz, a kopiąc i potrącając barka-
mi, robił dla siebie wolne miejsce w ten jedyny
dostępny mu sposób, gdyż ręce miał związane na
plecach.
W końcu odwrócił się tyłem do okna i przez
kratę wyciągnął do mnie swoje ręce, wielokrotnie
okręcone liną. Ręce te, opuchniętej z nabrzmiały-
mi żyłami, były ogromne i nieforemne. Widziałem
jego pochylone plecy. Były bardzo szerokie. Głos
jego podobny był do pomruku byka.
Tnij, seńor teniente! Tnij!
Wyciągnąłem szablę, którą nowa, nieskalana
klinga nie pełniła dotąd żadnej służby, i prze-
ciąłem liczne zwoje skórzanego stryka. Czyniłem
to nie zdając sobie sprawy, dlaczego i po co to
robię, lecz jakby pod wpływem wiary w tego
człowieka.
Sierżant wykonał ruch, jakby chciał krzyczeć,
ale zdumienie pozbawiło go głosu, stał więc z ot-
wartymi ustami, jak gdyby nagle zidiociał.
Włożyłem szablę do pochwy i zwróciłem się
do żołnierzy. Miejsce ich zwykłej, tępej martwoty
zajął wyraz przerażonego oczekiwania. Słyszałem
21/34
głos Gaspara Ruiza, który krzyczał wewnątrz, ale
słów jego zrozumieć nie mogłem. Przypuszczam,
iż to, że miał ręce wolne, podniosło znacznie jego
siły; mam na myśli duchowy wpływ., jaki na ludzi
ciemnych ma wyjątkowa siła fizyczna. W rzeczy-
wistości bowiem nie należało go się obawiać
więcej niż przedtem, gdyż odrętwienie ramion i
rąk musiało potrwać czas jakiś.
Sierżant odzyskał wreszcie mowę.
Święci niebiescy! zawołał będzie nam
potrzeba konnego z lassem, aby go znów
unieszkodliwić, gdy przyjdzie go prowadzić na
miejsce stracenia. Nic, tylko wprawny enlazador
na dobrym koniu może dać mu radę. Pan
porucznik był łaskaw zrobić coś bardzo niemą-
drego!
Mc nie mogłem mu na to odpowiedzieć. Sam
byłem tym zaskoczony, a teraz czułem dziecinną
ciekawość, co z tego wyniknie. Ale sierżant myślał
o trudnościach przy obezwładnianiu Gaspara
Ruiza, gdy przyjdzie czas, by dać przykład".
A może niespokojnie ciągnął sierżant
będziemy musieli go zastrzelić, jeśli się wyrwie,
gdy otworzy się drzwi?
Chciał rozwodzić się dalej na temat swych
obaw o właściwe wykonanie wyroku, ale przerwał
22/34
to nagłym okrzykiem, po czym jednemu z
żołnierzy wyrwał z rąk muszkiet i stanął w oczeki-
waniu ze wzrokiem utkwionym w okno.
IV
Gaspar Ruiz wylazł na parapet a usiadł tam
oparłszy nagi o gruby mur i podniósłszy nieco
kolana. Okno nie było dostatecznie szerokie, by
nogi jego mogły się na nim pomieścić w całej
swej długości. W pomieszaniu wydawało mi się, że
chce mieć całe okno dla siebie. Wyglądał tak, jak-
by chciał zająć wygodną pozycję. Nikt z przeby-
wających wewnątrz nie ważył się zbliżyć do niego,
odkąd mógł bić rękami.
Por Dios! zamruczał sierżant za mną.
Zaraz strzelę mu w łeb i będzie wszystkiemu
koniec. Przecież on jest skazany.
Na to gniewnie spojrzałem na niego.
Generał nie zatwierdził jeszcze wyroku
rzekłem, chociaż wiedziałem doskonale, że są to
puste słowa. Wyrok nie potrzebował za-
twierdzenia. Nie macie prawa strzelać do niego,
jak długo nie próbuje uciekać dodałem mocnym
głosem.
Ale, sangre de Dios! ryknął sierżant i
przyłożył muszkiet do ramienia on chce
uciekać. Patrzcie!
24/34
Lecz ja, jakby Gaspar Ruiz rzucił był czar na
mnie, podbiłem muszkiet, a kula przeleciała
gdzieś nad dachami. Sierżant postawił broń na
ziemi i wytrzeszczył oczy. Mógł żołnierzom
rozkazać strzelać, ale nie uczynił tego. A gdyby
był to uczynił, to zdaje mi się, że wówczas by go
nie usłuchano.
Z nogami wspartymi o grube mury, obejmując
żelazną kratę owłosionymi rękami, Gaspar siedział
cicho. Przez jakiś czas nic się nie działo. Ale nagle
zaświtało nam, że prostuje swe pochylone plecy i
kurczy ramiona. Wargi jego wykrzywiły się ukazu-
jąc zęby. A potem, ujrzeliśmy, jak kuta sztaba że-
lazna poczęła wyginać się powoli pod naporem
tego ciśnienia. Słońce oświecało całą jego skrę-
coną i nieruchomą postać. Na czoło wystąpiły mu
krople potu niby rosa. Gdy patrzałem, jak sztaba
wygina się, zauważyłem, że pod paznokciami wys-
tąpiło mu nieco krwi. W końcu przystanął. Jakiś
czas siedział zupełnie skręcony, potem zwiesił
głowę i leniwie spojrzał na zwróconą do góry
powierzchnię swych ogromnych dłoni. Zdawało
się niemal, że zasnął. Nagle zerwał się i usiadł
na parapecie w przeciwnym kierunku, a wsparłszy
stopy bosych nóg o inną sztabę środkową, wygiął
i tę, lecz w przeciwną stronę niż pierwszą.
25/34
Tak wielka była jego siła, że tym razem uwol-
niła mnie od bolesnych moich myśli. Ale on wyglą-
dał tak, jakby niczego nie dokonał. Pominąwszy
zmianę pozycji, by móc użyć nóg, co wszystkich
nas zaskoczyło swą nagłością, we wspomnieniu
moim pozostało wrażenie nieruchomości. Ale
sztaby były wygięte bardzo szeroko. Teraz mógł
wyjść, gdyby zechciał; lecz on opuścił nogi do
środka, spojrzał przez ramię i skinął na żołnierzy:
Podajcie wadę rzekł. Dam wszystkim
pić.
Usłuchano go. Przez chwilę zdawało mi się,
że człowiek i dzbanek znikną zmiażdżeni impetem
rozwścieczenia. Myślałem, że zębami ściągną go
na dół. I rzeczywiście, nastąpił szturm, ale on trzy-
mał dzbanek wysoko na piersi i tylko nogami
odpierał atak tych nieszczęśliwców. Za każdym
uderzeniem odbiegali w kąt wyjąc z bólu, a
żołnierze patrzyli w okno i zanosili się od śmiechu.
Wszyscy śmiali się trzymając się za boki, tylko
sierżant zrzędził posępnie. Obawiał się, że
więzniowie zbuntują się i wydostaną z aresztu,
co dałoby zły przykład. Ale tego nie należało się
obawiać, a ja sam stałem przy oknie z wyciągniętą
szablą. Gdy wreszcie siła Gaspara Ruiza uspokoiła
ich dostatecznie, przystępowali jeden po drugim,
wyciągali szyję, przykładali usta do dzbanka,
26/34
który tan osiłek nachylał im, trzymając go na
kolanach z szczególnym wyrazem litości, przy-
chylności i współczucia. Przyczyną tego wyglądu
dobroczyńcy była oczywiście jego troska o to, by
nie rozlewano wody, jak też jego siedząca pozycja
na parapecie; bo jeżeli który z nich na dłużej przy-
warł ustami do brzegu dzbanka, mimo że Gaspar
Ruiz poiwiedział: miałeś dosyć", wówczas nie
było nic z delikatności czy litości w kopnięciu,
które odrzucało natręta, wyjącego i bezsilnego,
daleko w głąb więzienia, gdzie powalił jeszcze dwu
albo trzech innych, zanim sam upadł. Cisnęli się
do niego bez przerwy, jakby chcieli studnię wypić
do dna, zanim pójdą na śmierć; ale żołnierze tak
się bawili systematycznością Gaspara Ruiza, że
chętnie przynosili wodę pod okno.
Gdy adiutant wyszedł po sjeście, było z
powodu całej tej sprawy trochę krzyku, możecie
być tego pewni. A co najgorsze, że generał,
którego oczekiwaliśmy, w dniu tym nie przybył do
twierdzy.
Goście generała Santierry wyrażali zgodnie
swe ubolewanie, że człowiek takiej siły cielesnej i
cierpliwości nie został uratowany.
Moje wstawiennictwo nie uratowało go
rzekł generał. Więzniowie zostali wyprowadzeni
na stracenie na jakie pół gadziny przed zachodem
27/34
słońca. Wbrew obawom sierżanta Gaspair Ruiz nie
robił żadnych trudności. Nie potrzeba było jezdzca
z lassem, alby go obezwładnić, jakby był dzikim
bykiem z prerii. Przypuszczam, że mając ręce
wodne maszerował razem z innymi, którzy byli
związani. Nie widziałem tego. Nie byłem przy tym.
Skazano mię na areszt aa mieszanie się do służby
wartowniczej przy więzniach. O zmroku, gdy
smutny siedziałem w swej kwaterze, usłyszałem
trzy salwy i pomyślałem sobie, że nigdy już nie
usłyszę o Ga sparze Ruizie. Zginął wraz z innymi.
Mimo to dane nam było jeszcze słyszeć o nim,
chociaż sierżant przechwalał się, że szablą ciął go
w szyję, gdy pod stosem trupów, nieżywy czy kon-
ający, leżał twarzą do ziemi. Zrobił to, jak twierdz-
ił, dlatego, aby już na pewno uwolnić świat od tak
niebezpiecznego zdrajcy.
Muszę wyznać wam seńores, że o tym silnym
człowieku myślałem z wdzięcznością i pewnego
rodzaju podziwem. Siły swojej używał rzetelnie,
gdyż w sercu jego nie mieszkała dzikość, która
odpowiadałaby jego sile cielesnej.
Koniec wersji demonstracyjnej.
V
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
VIII
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
IX
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
X
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
XI
Niedostępny w wersji demonstracyjnej
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej
zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym Nexto.pl.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Joseph Conrad Amy Foster EbookLudzie morza w Lordzie Jimie Josepha ConradaSylwetka tytułowego bohatera powieści Josepha Conrada Lo~E49Grajnert Józef Dzielny Komorek E bookMiddle of the book TestA Units 1 7E Book Art Anime How To Draw IriaBlack BookE book O Zachowaniu Sie Przy Stole Netpress Digitalfaust book 144dpi 6 11więcej podobnych podstron