Blondynka na Czarnym Ladzie


锱糔ATIONAL
GEOGRAPHIC
Beata
芦 ^PAWLIKOWSKA
Blondynka na Czarnym L膮dzie


Rozdzia艂 1
Lew w namiocie
To zwierz臋 jest wi臋ksze ni偶 samoch贸d! - przera偶ony szept wdar艂 si臋 do mojego przytulnego 艣piwora i zapl膮ta艂 si臋 w moje spokojne sny jak ostrze zimnego no偶a.
- Obud藕 si臋! - nalega艂 dygocz膮cy ze strachu g艂os. - Uciekajmy!
- Co? - mrukn臋艂am, nie przestaj膮c 艣ni膰.
- Na zewn膮trz jest jakie艣 zwierz臋! S艂ysz臋 jego paszcz臋!
- Pewnie pies...
- To zwierz臋 jest wi臋ksze ni偶 samoch贸d!!
- To mo偶e lew... - rzuci艂am od niechcenia w g艂膮b ciemnego namiotu i natychmiast poczu艂am 艂askotanie na policzku.
Ockn臋艂am si臋. Delikatny dotyk na sk贸rze mo偶e oznacza膰 bardzo du偶o. Mo偶e to by膰 nietoperz wampir w poszukiwaniu 艣wie偶ej krwi, zab艂膮kany
w膮偶 albo paj膮k ptasznik. Ale zaraz - zamruga艂am oczami - przecie偶 ja jestem w Afryce. I to naprawd臋 mo偶e by膰 lew!
- S艂yszysz?!... - zadygota艂 g艂os. - S艂yszysz jakie ma wielkie z臋by?...
- S艂ysz臋 jakie ma wielkie z臋by - odpowiedzia艂am szeptem i ca艂kiem ju偶 przytomnie.
Znajdowali艣my si臋 w obozowisku na sawannie, w cienkim namiocie, kt贸ry bez cienia oper. podda艂by si臋 pazurom nawet mniej wymaga a-cego zwierz臋cia ni偶 lew. Mogli艣my zosta膰 艂atw : zaatakowani przez hieny, lamparta, krokc-d1 a nawet przez p艂ochliwe szakale. Ale 偶adne i r : r zwierz膮t przed natarciem nie mia艂ob*- racic ochoty na chrupanie trawy. I cho膰 odg艂os*, dobiegaj膮ce z ciemno艣ci wydobywa艂y si臋 ccc lepienia z wielkiej paszczy, musia艂a to bvc ro艣lino偶erna.
- I co teraz? - wyszepta艂 Micha艂, kt贸re; o tw an ze strachu zrobi艂a si臋 bia艂a jak ksi臋偶vc : zacz臋li 艣wieci膰 w namiocie.
- Hm, nie mamy broni - powiedzia艂am : 鈥贸 minie. - Wi臋c je偶eli ten lew jest g艂odny, to...
Zapad艂a kr贸tka, tre艣ciwa cisza, w kt贸re -cha膰 by艂o nie tylko mordercze odg艂osy z zewn膮trz ale i dudni膮cy 艂opot Micha艂owego serca, kt贸re chyba mia艂o ochot臋 wyfrun膮膰 z niego na zawsze.
- ... To?... - zapyta艂 b艂yskaj膮c w ciemno艣ci szeroko otwartymi ze strachu oczami.
- Czy widzia艂e艣' kiedy艣 lwa jedz膮cego traw臋? -zapyta艂am rzeczowym tonem.
- Ale on jest wi臋kszy od samochodu...
- Micha艂! To nie jest lew!
- Widzia艂em - upiera艂 si臋, a ja nagle u艣wiadomi艂am sobie dziwny fakt.
Co w艂a艣ciwie Micha艂 robi艂 w moim namiocie? Kiedy wieczorem k艂ad艂am si臋 spa膰, by艂am absolutnie i ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 sama. Kiedy i w jaki spos贸b?... Spojrza艂am na niego z namys艂em.
- Us艂ysza艂em dziki ryk i wtedy... - wyja艣ni艂 skruszonym g艂osem - ... nie mog艂em zosta膰 sam...
- Dziki ryk?
Micha艂 chyba chcia艂 co艣 jeszcze powiedzie膰, ale nie m贸g艂. Z jego ust wydobywa艂 si臋 porcelanowy marsz wybijany zgodnym rytmem przez szcz臋kaj膮ce z臋by. By艂o to szcz臋kanie tak orkiestralnie wielog艂osowe i pot臋偶ne, 偶e i ja zamilk艂am na chwil臋. Nagle szcz臋ka Micha艂a opad艂a i otoczy艂a nas cisza. G臋stniej膮ca z ka偶d膮 up艂ywaj膮c膮 sekund膮, w kt贸rej z nag艂膮 jasno艣ci膮 i w tym samym momencie u艣wiadomili艣my sobie to, 偶e chrz臋szcz膮ce paszcz膮 zwierz臋 na zewn膮trz te偶 zamilk艂o.
Zanim zd膮偶yli艣my sobie to nawzajem zakomunikowa膰, namiot si臋 poruszy艂. A my razem z nim.
Dzika paszcza nie znajdowa艂a si臋 ju偶 w bli偶ej nieokre艣lonej ciemno艣ci na zewn膮trz. By艂a tu偶 obok dysz膮c ci臋偶ko i 艂apczywie, jakby nie mog艂a si臋 ju偶 doczeka膰 dw贸ch soczystych polskich obiad贸w w naszych skromnych osobach.
W tej dramatycznej sytuacji nale偶a艂o zachowa膰 jak najdalej posuni臋t膮 ostro偶no艣膰 i rozwag臋. Nie rusza膰 si臋, nic nie m贸wi膰, nie wykonywa膰 偶adnego gestu. Dzikie zwierz臋ta zazwyczaj atakuj膮 tylko wtedy, kiedy zostan膮 sprowokowane i gdy czuj膮 si臋 zagro偶one. W naturalnym odruchu pr贸b u 2 - ; wtedy broni膰, wykorzystuj膮c wszelkie mo偶liwe narz臋dzia sprezentowane im przez Matk臋 Natur臋 - k艂y, pazury, jad, rogi, kopyta albo po prostu pora偶aj膮c膮 mas臋 cia艂a.
Mia艂am male艅k膮 nadziej臋, 偶e Micha艂 wie. Niestety, nie wiedzia艂. Szcz臋kaj膮ca orkiestra jego z臋b贸w odezwa艂a si臋 z tak膮 moc膮, 偶e echem odbija艂 si臋 od akacji porastaj膮cych sawann臋. W innych okoliczno艣ciach mog艂oby to ; zasta膰 uznane za wspomnienie egzotyczne; polskie zimy albo bratnie wezwanie dla pobliskiej: k mand偶aro. W tamtym momencie jednak 艣wiat s:-e zatrzyma艂.
Zdumiona paszcza te偶.
Poruszy艂am oczami i w przera偶aj膮ce :
us艂ysza艂am ich szelest. W nast臋pnej sekundzie
serce wyskoczy艂o mi z wn臋trzno艣ci, a Micha艂 w pos艂usznym milczeniu osun膮艂 si臋 bez przytomno艣ci na ziemi臋. W powietrzu za艣 rozleg艂 si臋 najbardziej dziki i wyzywaj膮cy, przera藕liwy i potworny ryk, jaki mo偶na sobie wyobrazi膰. Gdyby g艂os potrafi艂 mrozi膰, zosta艂oby z nas lodowisko.
Wros艂am w ziemi臋. Micha艂 u moich st贸p wygl膮da艂 jak spokojnie u艣piony uciekinier z krwawego horroru o przygodach Drakuli. Jednym ruchem otworzy艂am namiot. 艢wist otwieranego suwaka zabrzmia艂 wyzywaj膮co jak pr贸bny wystrza艂. 艢cisn臋艂am w r臋ce latark臋, nabra艂am g艂臋boko powietrza i wyskoczy艂am w ciemno艣膰.


Rozdzia艂 2
Przebudzenie
艢wit by艂 b艂臋kitny z r贸偶owymi kreskami na horyzoncie. Pachnia艂 jak wilgotna wi艣nia, za kt贸r膮 w p贸艂艣nie pod膮偶a艂y moje usta. Ju偶 prawie czu艂am jej soczysty smak i dotyk aksamitnej sk贸rki, gdy nagle wi艣nia mrukn臋艂a. By艂o to mrukni臋cie b艂ogie, zach臋caj膮ce i zadowolone. Wzruszy艂am si臋. Czy to sen, czy nie sen, jak cudownie jest spotka膰 s艂odki owoc, kt贸ry ma ochot臋 zosta膰 zjedzony i nie waha si臋 otwarcie do tego przyzna膰. Wspania艂a Afryka -pomy艣la艂am leniwie - dzika, pierwotna i gro藕na, a jednak przy tym tak rozkosznie uleg艂a i przyjazna. .. Jak cudownie jest budzi膰 si臋 w ten afryka艅ski poranek wype艂niony 艣wiergotem egzotycznych ptak贸w, pierwszymi promieniami s艂o艅ca i...
Wi艣nia mrukn臋艂a jeszcze raz, jeszcze bardziej b艂ogo, bardziej zach臋caj膮co i z jeszcze wi臋kszym zadowoleniem.
Wrzasn臋艂am. Powr贸t do rzeczywistos'ci bardziej przypomina艂 zgrzyt zawias贸w zardzewia艂ych drzwi ni偶 spe艂nienie marze艅. Otworzy艂am oczy i ostro偶nie rozejrza艂am si臋 dooko艂a.
Le偶a艂am czule przytulona do piasku i kamyk贸w na plastikowej pod艂odze namiotu, podczas gdy pod moim spiworem na materacu najspokojniej w swiecie chrapa艂 Micha艂, podstawiaj膮c mi w dodatku pod nos sw贸j ko艣cisty policzek.
- Ty!... - zatchn臋艂o mnie na tak膮 bezczelno艣膰.
Natychmiast te偶 powr贸ci艂y wspomnienia minionej nocy. Zamruga艂am oczami, staraj膮c odtworzy膰 kolejno艣膰 zdarze艅. Kto艣 w艂ama艂 si臋 do mojego namiotu, uciekaj膮c przed dziko rycz膮cym potworem, kt贸ry w dodatku... by艂 wi臋kszy od samochodu?!... Czy to mo偶liwe? Pokr臋ci艂am g艂ow膮. Tak, strach ma wielkie oczy, a spanikowana wyobra藕nia potrafi wyci膮gn膮膰 z pod艣wiadomo艣ci g艂臋boko skrywane l臋ki. Ciekawe czego naprawd臋 boi si臋 ten d艂ugow艂osy go艣膰, kt贸ry wtargn膮艂 w nocy do mojego namiotu, bez pytania zajmuj膮c moje pos艂anie, a teraz mruczy przez sen, jakby si臋 spodziewa艂 nagrody.
- Wstawaj! - tr膮ci艂am go w rami臋. - Obud藕 si臋.
U艣miechn膮艂 si臋 i mrukn膮艂. Musia艂 by膰 naprawd臋 mocno u艣piony, bo mojego g艂osu, nawet przy najwi臋kszej dozie dobrej woli, nie mo偶na by
nazwa膰 przyjaznym. Usiad艂am, zdrapa艂am troch臋 b艂ota z twarzy i przypomnia艂am sobie nagle, 偶e ja te偶 s艂ysza艂am ten przera偶aj膮cy ryk, a potem... Co sta艂o si臋 potem?... Pami臋tam, 偶e wyskoczy艂am z namiotu w ciemno艣膰 i pami臋tam, 偶e... Ciarki przebieg艂y mi po krzy偶u. Zderzy艂am si臋 z czym艣 wielkim i twardym, a n贸偶, kt贸ry trzyma艂am w r臋ce...
Podnios艂am faluj膮c膮 p艂acht臋 namiotu i ostro偶nie wyjrza艂am na zewn膮trz. 艢wit naprawd臋 by艂 b艂臋kitny z r贸偶owymi kreskami na horyzoncie. Ptaki zanosi艂y si臋 radosnym 艣wiergotem, a w b艂yszcz膮cej od rosy trawie le偶a艂 m贸j n贸偶. 艢cisn臋艂am go w gar艣ci, pr贸buj膮c sobie przypomnie膰 co zdarzy艂o si臋 poprzedniej nocy. Na niebie by艂y miliony gwiazd... Cho膰 zdaje si臋, 偶e pojawi艂y si臋 tam dopiero w momencie, kiedy wyr偶n臋艂am czo艂em o niespodziewanie twardy i nieruchomy cel. A potem?...
Westchn臋艂am i natkn臋艂am si臋 na szeroko otwarte oczy Micha艂a. Sk膮d si臋 wzi膮艂 ten dziwny go艣膰 i czemu patrzy na mnie jak mnie jak na Wilka z bajki?
- To m贸wi艂e艣, 偶e sk膮d jeste艣? - zapyta艂am od niechcenia bawi膮c si臋 no偶em.
- Z Warszawy - pisn膮艂 Micha艂.
- I od jak dawna jeste艣 w Afryce?
- Od pi臋ciu dni, przyjecha艂em autobusem z Dar es Salaam, szuka艂em miejsca na safari i przy艂膮czy艂em
si臋 do trzech Francuzek, khem, khem - zakaszla艂 -chyba si臋 przezi臋bi艂em.
- Pewnie zmarz艂e艣' na moim materacu pod moim s'piworem - podsun臋艂am.
- Naprawd臋? - przy艂o偶y艂 sobie r臋k臋 do czo艂a. -Ojej, chyba mam gor膮czk臋.
Oporny przypadek. Nie zmiesza艂o go to, 偶e ja spa艂am na plastikowej ub艂oconej pod艂odze namiotu, a on w tym samym czasie mia艂 ciep艂e przykrycie.
- Mo偶e na przysz艂o艣膰 powiniene艣 wi臋c korzysta膰 ze swojego 艣piwora? - podpowiedzia艂am. -I nie biega膰 noc膮 po sawannie.
- Tragedia! - przypomnia艂 sobie Micha艂. - Tragedia! By艂em kompletnie wytr膮cony z r贸wnowagi! Pewnie dlatego nie mog艂em w nocy spa膰!
- Nie mog艂e艣 spa膰?... - podchwyci艂am, przypominaj膮c sobie jego dudni膮ce chrapanie.
- Wci膮偶 jeszcze czuj臋 przyspieszone bicie serca - zorientowa艂 si臋 Micha艂, z trosk膮 k艂ad膮c sobie d艂o艅 na piersiach.
Mimo woli roze艣mia艂am si臋. Cz艂owiek w艂ama艂 si臋 do mojego namiotu w nocy, uciekaj膮c przed parali偶uj膮cym go strachem i przera偶eniem przed potworem czaj膮cym si臋 w ciemno艣ci, zosta艂 przeze mnie uratowany i przygarni臋ty, spa艂 pod
moim 艣piworem, dzi臋ki czemu by膰 mo偶e do偶y艂 tego pi臋knego poranka, a teraz zamiast z wdzi臋czno艣ci膮 i jak najszybciej uda膰 si臋 z powrotem do swojej kwatery, opowiada o swoim delikatnym zdrowiu, wyra藕nie oczekuj膮c zainteresowania i wsp贸艂czucia.
- Mi艂o, 偶e wpad艂e艣 - powiedzia艂am ch艂odno, wskazuj膮c na wyj艣cie.
- Aj, aj aj - zasycza艂 Micha艂, chwytaj膮c si臋 za plecy.
- Boli? - podpowiedzia艂am uprzejmie.
- O tak, tak - przytakn膮艂 z ulg膮. - Chyba 藕le si臋 u艂o偶y艂em.
- Mo偶e wi臋c tej nocy powiniene艣 zosta膰 we w艂asnym namiocie.
- Tak, masz racj臋, to prawda. Mam bardzo delikatne plecy.
- Zauwa偶y艂am - powiedzia艂am, staraj膮c si臋 zachowa膰 powag臋.
- No w艂a艣nie - Micha艂 z grymasem si臋gn膮艂 po buty.
Zaraz. Cz艂owiek, kt贸ry w panice ucieka przed potwornym zwierz臋ciem czaj膮cym si臋 w ciemno艣ci pami臋ta o tym, 偶eby w艂o偶y膰 skarpetki i buty przed wyj艣ciem z namiotu?... Chyba 偶e spa艂 w butach? Nie, Micha艂 wygl膮da艂 raczej na kogo艣, kto wozi ze sob膮 w艂asn膮 poduszk臋 i prze艣cierad艂o, 偶eby
nie dotyka膰 艣piwora, w kt贸rym mo偶e si臋 czai膰 nie wiadomo co.
Skorpiony - rzuci艂 wyja艣niaj膮co w moj膮 stron臋. - Zawsze trzeba nosi膰 porz膮dne buty, szczeg贸lnie noc膮.
- Ach tak? - u艣miechn臋艂am si臋.
- Tutaj 偶yj膮 najbardziej jadowite skorpiony 艣wiata. Jedno ugryzienie powoduje 艣mier膰 w m臋czarniach.
- Hm - ukry艂am 艣miech. - To chyba te skorpiony tutaj maj膮 wyj膮tkowo wielkie paszcze - podpowiedzia艂am.
- Tak - potwierdzi艂 stanowczo Micha艂.
- wielkie z臋by?
- No raczej tak, dlatego w艂a艣nie s膮 takie niebezpieczne.
- A widzia艂e艣 kiedy艣 skorpiona? - rzuci艂am od niechcenia obserwuj膮c jak Micha艂 starannie sznuruje buty.
- No jasne!
- W telewizji?
- No jasne! Gdybym spotka艂 skorpiona w rzeczywisto艣ci, to ju偶 by mnie tu nie by艂o.
- Rozumiem - roze艣mia艂am si臋. Czy mam mu t艂umaczy膰, 偶e skorpiony nie maj膮 wielkich paszczy i nie gryz膮 z臋bami, tylko w chwili zagro偶enia wbijaj膮 przeciwnikowi kolec jadowy umieszczony na ko艅cu ogona?... A najbardziej jad贸w
serca


Rozdzia艂 3
Mzizima
Pewnego dnia postanowi艂am pojecha膰 do Afryki. Kupi艂am bilet i wyl膮dowa艂am na tropikalnym, dusznym lotnisku w Mombasie. Wszystko by艂o tak, jak lubi臋 najbardziej: czter-dziestostopniowy upa艂, stuprocentowa wilgotno艣膰 powietrza i palmy o strz臋piastych li艣ciach, kt贸re szumi膮 na wietrze tak, jakby opowiada艂y pradawne historie. Po Oceanie Indyjskim sun臋艂a arabska 艂贸d藕 zwana dhow. Od tysi臋cy lat poddani su艂tana Omanu u偶ywali do 偶eglowania 艂odzi z charakterystycznym tr贸jk膮tnym 偶aglem i urz膮dzeniem do nawigacji zwanym kamal, kt贸ry pozwala艂 okre艣li膰 szeroko艣膰 geograficzn膮 na podstawie pomiaru po艂o偶enia Gwiazdy Polarnej nad horyzontem. Zim膮 wiatr popycha艂 ich na po艂udnie, na wschodnie.Wybrze藕fe- Afryki, latem wracali do ojczyzny.
Wyobrazi艂am sobie smag艂ych od morskiej soli i s艂o艅ca 偶eglarzy, kt贸rzy schodz膮 na l膮d i witaj膮 si臋 z tubylcami, kt贸rzy w zachwycie ogl膮daj膮 najbardziej niezwyk艂e przyprawy: male艅kie, aromatyczne go藕dziki, kszta艂tne migda艂y, pachn膮c膮 kor臋 cynamonowca zwini臋t膮 w rurki, tajemnicz膮 ga艂k臋 muszkato艂ow膮... Na targowisku intensywne zapachy a偶 kr臋c膮 w nosie i mieszaj膮 si臋 z dymem hinduskich kadzide艂ek. Sprzedawcy w skupieniu odmierzaj膮 porcje drogocennych przypraw na zabawnych fruwaj膮cych wagach, kto艣 rozgryza ziarno pieprzu, 偶eby sprawdzi膰 czy jest 艣wie偶y i mocny, pachnie wanilia, kardamon i plasterki rozkrojonego imbiru... Arabscy kupcy przywozili do Afryki tkaniny, paciorki, naczynia, metal i s贸l, wymieniaj膮c je na bogactwa Czarnego L膮du: z艂oto, ko艣膰 s艂oniow膮, rogi nosoro偶ca, olej palmowy i sk贸ry dzikich zwierz膮t.
Sp臋dzi艂am troch臋 czasu w Mombasie, ruszy艂am 艣ladem Karen Blixen do Nairobi i tropem Ernesta Hemingwaya do parku narodowego Am-boseli u st贸p Kilimand偶aro. Kilka miesi臋cy p贸藕niej wr贸ci艂am do Kenii razem ze s艂uchaczami Radia Zet, dla kt贸rych udzia艂 w wyprawie by艂 nagrod膮 w konkursie Tukasatambiba.
A potem us艂ysza艂am intryguj膮ce s艂owo mzi-zima. Istnia艂o w 艣wiecie ludzi z plemienia Bara-
wa i Zaramo, kt贸rzy przybyli z daleka w okolice
Mbwa Maji. By膰 mo偶e sta艂o si臋 tak dlatego, 偶e ich bliscy przyjaciele z plemienia Doe lubili czasem przegry藕膰 ludzkie mi臋so.
Wiele lat p贸藕niej do Afryki przyby艂 m艂ody Anglik. By艂 rok 1854, a John Hanning Speke ubrany w nienagannie skrojony surdut niespodziewanie napotka艂 na swojej drodze uzbrojonych tubylc贸w. Nie byli w przyjaznych nastrojach. Wywi膮za艂a si臋 b艂yskawiczna bitwa, podczas kt贸rej przyjaciel Johna Speke鈥檃 otrzyma艂 cios oszczepem przebijaj膮cy mu oba policzki na wylot. John zosta艂 schwytany przez tubylc贸w i podziurawiony kilkoma uderzeniami dzidy. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e takie przygody na zawsze odbior膮 mu ch臋膰 podr贸偶owania po Afryce. Min臋艂o jednak kilkana艣cie miesi臋cy. Rany si臋 zagoi艂y, a w wyobra藕ni pojawi艂y si臋 zagadkowe miejsca i legendarne zak膮tki, kt贸re pozostawa艂y nieodkryte i owiane tak wielk膮 tajemnic膮, 偶e r贸wna膰 si臋 z ni膮 nie mog艂a nawet s艂ynna londy艅ska mg艂a.
John Speke i Richard Francis Burton spakowali walizki i zn贸w wyl膮dowali w Afryce. Dr臋czy艂 ich wilgotny, ci臋偶ki upa艂 i tropikalne choroby. Pewnej nocy Spece obudzi艂 si臋 z przera偶aj膮cym uczuciem, 偶e co艣 porusza si臋 we wn臋trzu jego g艂owy. Jaka艣 niew膮tpliwie o偶ywiona istota wkr臋ca艂a si臋 w g艂膮b jego ucha, drepta艂a n贸偶kami po jego
m贸zgu, doprowadzaj膮c go do szale艅stwa. W ko艅cu chwyci艂 za n贸偶 i wyd艂uba艂 sobie z ucha czarnego 偶uka, pozbywaj膮c si臋 jednocze艣nie nie tylko nieproszonego go艣cia w swojej g艂owie, ale i s艂uchu. Nied艂ugo potem straci艂 te偶 na pewien czas wzrok. Dlatego cho膰 jako pierwszy Europejczyk stan膮艂 nad jeziorem Tanganika, nie m贸g艂 go zobaczy膰. Potem dokona艂 jeszcze dw贸ch wa偶nych rzeczy: dotar艂 nad nast臋pne jezioro, kt贸remu nada艂 nazw臋 Jezioro Wiktorii i ustali艂 d艂ugo poszukiwane 藕r贸d艂o Nilu.
W swoim dzienniku pewnego dnia zapisa艂: Aby przyspieszy膰 sprawy, postanowi艂em podarowa膰 tym m臋czy duszom 艂adny kawa艂ek sukna i pi臋膰set naszyjnik贸w z bia艂ych paciork贸w. Zosta艂y przyj臋te dopiero wtedy, gdy przem贸wi艂 Karambule, sugeruj膮c, 偶e powinienem sprezentowa膰 co艣 dodatkowego, specjalnie dla niego. Da艂em mu wi臋c czerwony koc zwany joho i pi臋膰 sznur贸w paciork贸w mzizima, wartych tyle, co pi臋膰dziesi膮t zwyk艂ych bia艂ych korali.
W ksi膮偶ce o handlu wymiennym koralikami w Afryce dziewi臋tnastego wieku znalaz艂am informacj臋, 偶e mzizima bywa tak偶e nazywana mtun-do, bal ghami, jelabi albo po prostu 鈥艣pasiasta per艂a z Niemiec鈥. Richard Burton w swoim dzienniku z wyprawy pisze z zachwytem, 偶e mzizima to wielki szklany paciorek w kolorze nieba.
Wkr贸tce potem dowiedzia艂am si臋 jednak, 偶e istnieje jeszcze jedna Mzizima. Powsta艂a jako wioska nad brzegiem Oceanu Indyjskiego, kt贸rej tubylcy nadali nazw臋 Zdrowe Miasto, w j臋zyku zaramo - Mzizima. Wiele lat p贸藕niej na pot臋偶nej kr贸lewskiej 艂odzi przyp艂yn膮艂 tam su艂tan Zanzibaru. Spojrza艂 na miasteczko i odetchn膮艂 z ulg膮, a na pami膮tk臋 tego zdarzenia nada艂 mu nazw臋 Przysta艅 Pokoju, co po arabsku brzmia艂o Dar es Sala-am. Tam rozpocz臋艂am moj膮 podr贸偶.


Rozdzia艂 4
Dzikie par贸wki
Wyjechali艣my z obozu po dziewi膮tej. M贸j kierowca, David, przygl膮da艂 mi si臋 podejrzliwie. Ja jemu te偶.
- Dobrze spa艂a艣? - zagadn膮艂 w ko艅cu od niechcenia.
- Dobrze - odpowiedzia艂am r贸wnie lekko. -A ty?
- Ja nie mog艂em spa膰! - odezwa艂 si臋 nagle Florian, nasz kucharz.
Szczup艂y, o ma艂ej g艂owie i du偶ych ustach, w milczeniu przygotowywa艂 posi艂ki, co w warunkach obozowych nie by艂o 艂atwym zadaniem. A jednak Florian potrafi艂 na 艣niadanie poda膰 jajecznic臋, sma偶one kie艂baski, grzanki, d偶em, mas艂o orzechowe, kaw臋 i czekolad臋 do picia.
- Co艣 si臋 w艂ama艂o do naszej kuchni! - o艣wiadczy艂 Florian. - Rozbi艂o garnki i talerze, i wy偶ar艂o wszystkie kie艂baski.
- Kie艂baski?! - j臋kn膮艂 z przera偶eniem David, kt贸rego sto kilogram贸w wagi by艂o 偶ywym dowodem uwielbienia dla kie艂basek.
- Ale kto si臋 w艂ama艂? - zapyta艂am z nag艂膮 jasno艣ci膮 u艣wiadamiaj膮c sobie, 偶e znam jednego osobnika, kt贸ry noc膮 biega艂 po obozie.
- Nie 鈥艣kto鈥, tylko 鈥艣co鈥 - sprostowa艂 Florian marszcz膮c czo艂o. - To by艂o wielkie jak samoch贸d!
- Cz艂owiek? - podrzuci艂am jak gdyby nigdy nic. Szalony turysta, zielonooki brunet z Polski wyg艂odnia艂y z nadmiaru adrenaliny?
- To nie by艂 cz艂owiek - odrzek艂 powa偶nym g艂osem Florian. - Widzia艂em jego cie艅 na moim namiocie.
- Kie艂baski! - westchn膮艂 David, zatrzymuj膮c samoch贸d.
Odruchowo si臋gn臋艂am po aparat fotograficzny.
S艂owo safari w j臋zyku suahili oznacza po prostu 鈥艣podr贸偶鈥. Safari organizowane dla turyst贸w odbywa si臋 w specjalnie przystosowanym samochodzie, kt贸ry ma w dachu wyci臋t膮 dziur臋. Kierowca ma sokoli wzrok i wiele lat do艣wiadczenia, kt贸re pozwala mu na pozornie pustej przestrzeni wypatrze膰 dzikie zwierz臋ta ukrywaj膮ce si臋 w 偶贸艂tej trawie albo g臋stwinie drzew. Wtedy zatrzymuje
samoch贸d i rzuca jedno z wielu elektryzuj膮cych hase艂, takich jak: 鈥艣baw贸艂鈥, 鈥艣hiena鈥 albo 鈥艣lew鈥. Pasa偶erowie samochodu chwytaj膮 za kamery, aparaty fotograficzne, zrywaj膮 si臋 z foteli i zaczynaj膮 si臋 gor膮czkowo rozgl膮da膰, przypominaj膮c stado podekscytowanych surykatek.
- Gdzie, gdzie?
- Tam, tam!
- O! Rzeczywi艣cie! Jaki wielki!
Kiedy wi臋c David zatrzyma艂 auto i powiedzia艂 鈥艣kie艂baski鈥, odruchowo zerwa艂am si臋 z siedzenia z aparatem fotograficznym gotowym do strza艂u. I od razu usiad艂am z powrotem, stukaj膮c si臋 w czo艂o. Co jak co, ale dzikie kie艂baski raczej nie 偶yj膮 na wolno艣ci na afryka艅skiej sawannie!
- Kie艂baski! - powt贸rzy艂 David z uporem. - O tam!
- Jakie kie艂baski? - wyobrazi艂am sobie nieznane afryka艅skie zwierz臋ta w kszta艂cie megapa-r贸wek, kt贸re przebieraj膮c n贸偶kami chowaj膮 si臋 w g臋stwinie li艣ci jak nie艣mia艂e jednoro偶ce.
- Na drzewie! - wyja艣ni艂 David, chocia偶 powinnam raczej powiedzie膰, 偶e nie 鈥艣wyja艣ni艂鈥, a 鈥艣wyciemni艂鈥.
Afryka艅skie kie艂basy nie tylko 偶y艂y na wolno艣ci na sawannie, ale i potrafi艂y si臋 wdrapywa膰 na drzewa! Powinnam mu mo偶e wyt艂umaczy膰, 偶e
blondynki z Polski z niejednego rusztu par贸wki jad艂y i nie mo偶na im bezkarnie zamydla膰 oczu. Spojrza艂am na Floriana, spodziewaj膮c si臋 skrywanego chichotu, ale on wygl膮da艂 jak 艂贸d藕 podwodna - g艂臋boko zatopiony. We w艂asnych my艣lach. Nagle jednak zacz膮艂 mruga膰, a jego orzechowe oczy otworzy艂y si臋 tak szeroko, 偶e gdyby za samobie偶nymi par贸wkami w Afryce fruwa艂y te偶 hipopotamy, to z 艂atwo艣ci膮 mog艂yby mu wlecie膰 do g艂owy.
- Simba1 - szepn膮艂 Florian najcichszym mo偶liwym szeptem, nie poruszaj膮c nawet powietrza d藕wi臋kiem swojego g艂osu.
Gdyby w pobli偶u nas niespodziewanie znalaz艂o si臋 wi臋cej fruwaj膮cych hipopotam贸w, to i ja znalaz艂abym si臋 w powa偶nym niebezpiecze艅stwie. Na szcz臋艣cie hipopotamy nie fruwaj膮. Nie poluj膮 na samobie偶ne par贸wki. Nie wlatuj膮 ludziom do oczu. Spokojnie. Jeste艣my w bezpiecznym samochodzie, kt贸ry wprawdzie zamiast dachu ma wielk膮 dziur臋, ale z pewno艣ci膮 jest odpowiednio wzmocniony i...
Florian pisn膮艂 cichutko. Nie wygl膮da艂 ju偶 jak 艂贸d藕 podwodna. Teraz przypomina艂 ogromne czarne niemowl臋, kt贸re pragnie ukry膰 si臋 g艂臋boko na dnie dzieci臋cego w贸zka. Zastyg艂 nieruchomo z takim wyrazem twarzy, jakby kto艣 wyj膮艂 mu z ust ulubiony smoczek. David te偶 zastyg艂, zawieszaj膮c
1 Simba - lew.
呕aden rozs膮dny cz艂owiek podczas safari tego jednak nie zrobi. Dzikie zwierz臋ta w ka偶dej szeroko艣ci geograficznej - czy to w d偶ungli, czy na pustyni, w g贸rach czy na sawannie - atakuj膮 z dw贸ch powod贸w: albo s膮 g艂odne, albo czuj膮 si臋 zagro偶one. Je偶eli lwica uzna nas za bezbronnych, bezsilnych
bezradnych, zapewne zostawi nas w spokoju... Chyba 偶e nadszed艂 akurat czas lwiego obiadu.
Odruchowo spojrza艂am na zegarek. Pora lunchu! Lwica natychmiast odwr贸ci艂a g艂ow臋 w moj膮 stron臋. Mia艂a czarne, p艂on膮ce 艣lepia i wilgotny nos, kt贸rym czujnie wci膮ga艂a powietrze, jakby chcia艂a wyczyta膰 z niego potrzebne informacje.
- Does it ever happen that the lions eat people heref - zapyta艂am nie odrywaj膮c od niej oczu.
W zg臋stnia艂ej od strachu i adrenaliny ciszy to pytanie zabrzmia艂o jak odpalenie silnik贸w rakiety
kosmicznej. W艂a艣ciwie dopiero wtedy zorientowa艂am si臋, 偶e zada艂am je na g艂os, a nie we w艂asnych my艣lach.
- Yes - odrzek艂 cicho David. - Of course}.
- Acha - powiedzia艂am cichutko.
Lwica ruszy艂a przed siebie. Prosto na nas. Mog艂aby jednym skokiem znale藕膰 si臋 na masce samochodu albo na dachu - kt贸rego w praktyce nie
2 Does it ever happen that the lions eat people here? (ang.) - Czy tutaj zdarza si臋 czasem, 偶e lwy zjadaj膮 ludzi?
3 Of course (ang.) - Oczywi艣cie.
by艂o, bo dach w samochodach safari zdejmuje si臋 Specjafnie po to, 偶eby pasa偶erowie mogii bez przeszk贸d nawi膮zywa膰 kontakt z dzik膮 przyrod膮. Czasem bywa te偶 odwrotnie - czyli 偶e dzika przyroda ma ochot臋 nawi膮za膰 kontakt z pasa偶erami.
- Sit... still... - rzuci艂 przez zaci艣ni臋te z臋by David. - Nie rusza膰 si臋...
Pos艂uchali wszyscy opr贸cz lwicy, kt贸ra mi臋kko i lekko zbieg艂a ze ska艂y na drog臋, a gdy otar艂a si臋 bokiem o mask臋 samochodu, poczu艂am zapach jej rozgrzanego s艂o艅cem futra. Pachnia艂a podobnie jak jaguar w d偶ungli amazo艅skiej - trudn膮 do okre艣lenia mieszanin膮 ciep艂ej sk贸ry, futra, ziemi i pozosta艂o艣ci z krwawego obiadu. Na g艂owie mia艂a d艂ug膮, lekko zaokr膮glon膮 jak p贸艂ksi臋偶yc blizn臋. Zwinnie wspi臋艂a si臋 na zbocze po przeciwnej stronie drogi i jeszcze wy偶ej, na ga艂膮藕 drzewa.
Przetar艂am oczy. Drzewo by艂o obwieszone par贸wkami.
Zwisa艂y w艣r贸d zielonych li艣ci jak na wystawie gigantycznego sklepu z w臋dlin膮. Ka偶da nadrzewna afryka艅ska par贸wka mia艂a co najmniej p贸艂 metra d艂ugo艣ci i wygl膮da艂a absolutnie nierealnie. Z drugiej strony jednak by艂am gotowa uwierzy膰 w to, 偶e na drzewie jakim艣 cudem wyros艂y megapar贸wki, kt贸re zwabi艂y do siebie g艂odnego lwa i tym samym uratowa艂y nam 偶ycie.
To s膮 prawdziwe kie艂baski? - zapyta艂am ostro偶nie.
- Prawdziwe kie艂baski z drzewa kie艂baskowe-go - potwierdzi艂 David.
- Mi臋sne?...
- Hi, hi, hi - nie wytrzyma艂 Florian.
- Wegetaria艅skie? - domy艣li艂am si臋.
Tak w艂a艣nie odkry艂am kolejna afryka艅sk膮 tajemnic臋. Sawanna afryka艅ska rzeczywi艣cie jest domem dla wielu dziko 偶yj膮cych gatunk贸w. W艣r贸d nich mo偶na tak偶e spotka膰 dzikie par贸wki.
A mo偶e to jest...? W parkach rozrywki Walta Disneya na Florydzie widzia艂am podobnie fantastyczne i niewiarygodne rzeczy, takie jak cho膰by tiger lily, czyli lili臋 tygrysi膮 z g艂ow膮 prawdziwego dzikiego kota wyrastaj膮c膮 na ko艅cu zielonej ro艣linnej 艂odygi. Popatrzy艂am na Davida. Spogl膮da艂 na drzewo par贸wkowe z wyra藕nym apetytem. Florian ociera艂 pot z czo艂a.
Drzewo par贸wkowe
Po angielsku: Sausage tree Po 艂acinie: Kigelia africana W j臋zyku suahili: Mwegea Po masajsku: Ol-darboi
Ro艣nie w ca艂ej wschodniej Afryce. Par贸wkowe owoce s膮 przysmakiem hipopotam贸w, s艂oni i pawian贸w. 呕yrafy 偶uj膮 m艂ode owoce jak gum膮 do 偶ucia.
Niedojrza艂e owoce s膮 dla ludzi truj膮ce. Kiedy dojrzej膮, ich mi膮偶sz jest g膮bczasty i md艂y, nie nadaje si臋 wi臋c do jedzenia na surowo przez ludzi, ale Masajowie przyrz膮dzaj膮 z nich piwo. Wystarczy mi膮偶sz pokroi膰 w plastry i lekko przypiec, potem doda膰 go do soku z trzciny cukrowej z odrobin膮 afryka艅skiego miodu i poczeka膰 a偶 ca艂o艣膰 sfermentuje. Piwo par贸wkowe podaje si臋 w kieliszkach zrobionych z 艂odygi bambusa i najcz臋艣ciej pije si臋 przez cienk膮 trzcinow膮 rurk臋.
Opr贸cz intryguj膮cego wygl膮du i piwnych w艂a艣ciwo艣ci, drzewo par贸wkowe jest te偶 afryka艅sk膮 aptek膮. Robi si臋 z niego lekarstwa na wiele r贸偶nych chor贸b - od zwyk艂ych b贸l贸w g艂owy i wysypek, przez tr膮d, raka, czerwonk臋, choroby paso偶ytnicze, a nawet malari臋, cukrzyc臋, i zapalenie p艂uc. Kobiety z Tonga dbaj膮 o cer臋 regularnie stosuj膮c maseczki z par贸wkowych owoc贸w. Tajemnicze s膮 te偶 wielkie czerwone kwiaty drzewa par贸wkowego, kt贸re zakwitaj膮 wy艂膮cznie noc膮 i s膮 zapylane przez nietoperze - podobnie jak kwiaty baobab贸w.


Rozdzia艂 5
Fruwaj膮ce niemowl臋ta
Obudzi艂y mnie niemowl臋ta fruwaj膮ce wok贸艂 namiotu. Le偶a艂am z zamkni臋tymi oczami, odzyskuj膮c powoli 艣wiadomo艣膰. W wyobra藕ni zobaczy艂am ma艂e czarne niemowl臋ta o pulchnych n贸偶kach, kr膮偶膮ce w powietrzu z radosnym gaworzeniem. To wzbija艂y si臋 wy偶ej, to swobodnie opada艂y, machaj膮c r膮czkami i 艣lini膮c si臋 obficie.
Otworzy艂am oczy. Namiot. Afryka. Sawanna. Spokojnie. To by艂 tylko sen. W rzeczywisto艣ci w obozowej kuchni krz膮taj膮 si臋 ju偶 kucharze, skwiercz膮 grzanki i jajecznica, pachnie kawa, s艂ycha膰 stukanie narz臋dzi, warkot silnik贸w samochodowych i kwilenie fruwaj膮cych niemowl膮t...
Usiad艂am. To nie by艂 sen! Uszczypn臋艂am si臋 tak mocno, 偶e mimo woli j臋kn臋艂am. Natychmiast
z zewn膮trz odpowiedzia艂y mi radosne pokrzykiwania rozswawolonych afryka艅skich niemowl膮t, > ( kt贸re na wys'cigi fruwa艂y mi臋dzy namiotami. Zerwa艂am si臋 z pos艂ania, jednym ruchem otworzy艂am zamek i wyjrza艂am na zewn膮trz. O艣lepi艂o mnie s艂o艅ce i ob艂ok gryz膮cego kurzu, z kt贸rego po chwili wy艂oni艂a si臋 zaskoczona twarz Floriana.
- 艢niadanie gotowe - powiedzia艂 nie艣mia艂o. -Czy mog臋 ju偶 sk艂ada膰 namiot?
- Tak - odpowiedzia艂am odruchowo, nie zastanawiaj膮c si臋 nad tym, 偶e wci膮偶 w nim siedz臋, wi臋c musia艂by go spakowa膰 razem ze mn膮.
Mia艂am jednak wa偶niejsze sprawy na g艂owie ni偶 ewentualne podr贸偶owanie w rulonie na dachu samochodu. Rozejrza艂am si臋. I nagle zobaczy艂am 艣migaj膮ce nad obozowiskiem czarne ptaki, kt贸re wydawa艂y z siebie niemowl臋ce okrzyki i gaworzenia. Co za ulga! To znaczy, 偶e nie przegrza艂o mnie s艂o艅ce i nie trafi艂am do Krainy Wiecznych 艁ow贸w za spraw膮 g艂odnej lwicy. 呕yj臋, oddycham, czuj臋 zapach jajecznicy i mam wielk膮 ochot臋 spotka膰 si臋 z ni膮 jak najbli偶ej. Ona chyba ze mn膮 te偶.
Po 艣niadaniu pojechali艣my do lasu. Z krzak贸w i zaro艣li wielkimi oczami przygl膮da艂y si臋 nam buszboki - du偶e antylopy o srebrzystoszarej sier艣ci, a wysoko na ga艂臋ziach siedzia艂y abisy艅skie rezy, czyli ma艂py o d艂ugich puszystych ogonach
podobnych do lisich kit. Ko艂a samochodu skrzypia艂y na kamieniach, zakr臋tach i wzniesieniach, przez kt贸re prowadzi艂a le艣na droga. Czasem spomi臋dzy wierzcho艂k贸w drzew wy艂ania艂 si臋 o艣nie偶ony szczyt g贸ry Meru, wprowadzaj膮c do afryka艅skiego krajobrazu niepokoj膮co himalajski cie艅.
Przez pewien czas jechali艣my przez bujn膮 zielono艣膰 subtropikalnego lasu, w p贸艂mroku wysokich drzew i roz艂o偶ystych krzew贸w, po kamienistej drodze poprzerastanej korzeniami, na kt贸rych wygrzewa艂y si臋 c臋tkowane jaszczurki. Czasem z zaro艣li dobiega艂y krzyki przestraszonych niemowl膮t i 艂opot ich rozp臋dzonych skrzyde艂. Nawet David rzuca艂 w ich stron臋 roztargnione spojrzenia.
W pewnej chwili niespodziewanie z ciemno艣ci i cienia wyjechali艣my na otwart膮 przestrze艅 zalan膮 afryka艅skim s艂o艅cem. Las nagle si臋 urwa艂, a my zatrzymali艣my si臋 na kraw臋dzi czego艣, co wygl膮da艂o na krater ma艂ego wulkanu. W dole spokojnie pas艂y si臋 bawo艂y i zebry, a blisko nich bawi艂o si臋 stado 偶yraf, dotykaj膮c si臋 i splataj膮c szyjami. Stali艣my tam bez ruchu d艂ugo, pewnie grubo ponad godzin臋, jak w niemym kinie, kt贸rego ekran znajdowa艂 si臋 na dnie doliny wype艂nionej 偶yrafi膮 czu艂o艣ci膮. Chyba 偶adne inne zwierz臋 na 艣wiecie nie potrafi za pomoc膮 szyi przekaza膰 tyle tkliwej przyja藕ni.
Po po艂udniu droga zacz臋艂a si臋 wspina膰 do nieba. Tropikalny upa艂 najpierw zel偶a艂, a potem
stopniowo zacz膮艂 si臋 zamienia膰 w andyjski ch艂贸d. Znajdowali艣my si臋 na wysoko艣ci ponad dw贸ch tysi臋cy metr贸w nad poziomem morza i wci膮偶 jecha-* li艣my pod g贸r臋. 艢wiat sta艂 si臋 mroczny i tajemniczy jak kraina Ork贸w z 鈥艣W艂adcy Pier艣cieni鈥. Drzewa sta艂y nieruchomo obwieszone ponurymi mchami. Spomi臋dzy ci臋偶kiej od wilgoci mg艂y przedziera艂a si臋 miejscami ziemia czerwona jak ceg艂a. Marchewkowa droga wygl膮da艂a jak dywan, po kt贸rym mieli艣my pos艂usznie pod膮偶a膰. Ale dok膮d?....
Robi艂o si臋 coraz bardziej zimno. Z lepkiej mg艂y wy艂ania艂y si臋 ogromne, czarne drzewa, kt贸re w rozdzieraj膮cym milczeniu d藕wiga艂y nagie ga艂臋zie. Nagle jakby z ca艂kiem innego 艣wiata pojawi艂y si臋 lekkie k艂臋bki chmur, kt贸re ta艅czy艂y w powietrzu, unosi艂y si臋 nad drog膮 i znika艂y w艣r贸d zaro艣li.
Jechali艣my powoli, z trudem pokonuj膮c strome wzniesienie. Nawet silnik samochodu nie odwa偶y艂 si臋 warcze膰 wyzywaj膮co. Poj臋kiwa艂 na kamieniach i dziurach, trzeszcza艂 i dr偶a艂, ale by艂 tak samo cichy, jak blady Florian i zamy艣lony David.
Siedzia艂am przy oknie, wdzi臋czna cienkiej samochodowej szybie za to, 偶e odwa偶y艂a si臋 trwa膰 pomi臋dzy mn膮 a g臋stniej膮cym thrillerem na bezludnej drodze. Mia艂am dziwne wra偶enie, 偶e nie jeste艣my sami. Mimo pustki i ciszy, mimo tego, 偶e w ci臋偶kim, zimnym, mokrym powietrzu nie
drgn膮艂 ani jeden listek na drzewie, czu艂am na sobie czyje艣' baczne spojrzenie. Wpatrywa艂am si臋 w g臋stwin臋 ro艣lin, w kamienie na drodze, nawet we mg艂臋, ale w艂a艣ciciel uporczywie 艣ledz膮cych mnie oczu pozosta艂 nieodgadniony. Mo偶e zreszt膮 tylko mi si臋 zdawa艂o... Mo偶e to szelest deszczu i ci臋偶kie chmury ponuro przesuwaj膮ce si臋 po niebie...
Westchn臋艂am. Jak dobrze, 偶e mog臋 siedzie膰 w przytulnym wn臋trzu samochodu zamiast mokn膮膰 na... AAAAA!!!! Gdyby moja g艂owa nie siedzia艂a mocno przyczepiona do szyi, potoczy艂aby si臋 pewnie a偶 na skraj urwiska i spad艂a w przepa艣膰. David nie rozbi艂 sob膮 przedniej szyby tylko dlatego, 偶e mocno trzyma艂 si臋 kierownicy. Florian zako艂ysa艂 si臋 na swoim fotelu jak b艂臋dny ognik. Zaczyna艂am podejrzewa膰, 偶e nasz kucharz nie jest do ko艅ca ziemsk膮 istot膮. Samoch贸d utkwi艂 w dziurze.
Silnik zgas艂 i zapad艂a wielka cisza. Krople deszczu zacz臋艂y si臋 dobija膰 do dachu. Drzewa pochyli艂y si臋 nad nami jeszcze ni偶ej, jakby chcia艂y nas zagarn膮膰 w swoje przepa艣ciste odwieczne tajemnice. Mimo woli skuli艂am si臋 i obj臋艂am ramionami mojego wiernego przyjaciela, z kt贸rym nie rozstawa艂am si臋 od lat, czyli plecak ze sprz臋tem fotograficznym. Tu偶 obok samochodu zobaczy艂am kosmaty krzak obwieszony mchami i czym艣, co wygl膮da艂o jak ciemnozielone, postrz臋pione
wodorosty. Na wysoko艣ci prawie dw贸ch i p贸艂 tysi膮ca metr贸w nad poziomem morza ro艣liny nie mia艂y nic wsp贸lnego z afryka艅skimi tropikami. By艂y soczy艣cie zielone, w kosmicznych kszta艂tach, ch艂odne i tajemnicze. Krzak nagle drgn膮艂 i podrapa艂 si臋 po boku kosmat膮 r膮czk膮, a potem spojrza艂 mi prosto w oczy przenikliwymi, hipnotyzuj膮cymi 艣lepiami. Zatopi艂abym si臋 w nich bez pami臋ci, gdyby nie to, 偶e David nagle otworzy艂 drzwi i w twarz buchn臋艂o mi lodowate, wilgotne powietrze. Ockn臋艂am si臋 natychmiast.
Na poboczu siedzia艂 mokry pawian. Kilka metr贸w dalej siedzia艂 jego kuzyn. Jeden, drugi, trzeci... Wszystkie tak samo cierpliwie nieruchome, z nastroszonym futrem oblanym deszczem, przypatruj膮c si臋 nam jak sowy w oczekiwaniu na nierozwa偶ny ruch myszy, kt贸ra za chwil臋 doko艅czy 偶ycia w ich krwio偶erczych szponach.
- Zosta艅cie w samochodzie - ostrzeg艂 David.
W milczeniu pokiwali艣my g艂owami. W Europie ma艂py kojarz膮 si臋 z pluszowymi zabawkami, kt贸re mi艂o jest przytuli膰. W rzeczywisto艣ci wiele gatunk贸w ma艂p to zwierz臋ta mi臋so偶erne, agresywne i niebezpieczne. Pawiany zabijaj膮 m艂ode antylopy, poluj膮 te偶 czasem na kr贸liki, owce i kozy. Maj膮 genialnie rozwini臋ty w臋ch, za pomoc膮 kt贸rego potrafi膮 z daleka namierzy膰 kanapk臋, banana
lub co艣 innego nadaj膮cego si臋 do zjedzenia. Wyruszaj膮 wtedy na 艂贸w, wyrywaj膮c cz艂owiekowi torb臋 z r膮k, w艂amuj膮c si臋 do domu albo samochodu. S膮 szybkie, inteligentne, sprytne i bardzo silne. Doros艂y pawian mo偶e wa偶y膰 nawet pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w i mie膰 p贸艂tora metra wzrostu. Jest 艣wietnym bokserem, tym bardziej 偶e ma ostre, pot臋偶ne k艂y i nie waha si臋 ich u偶y膰 do walki.
Czym pr臋dzej zamkn臋艂am drzwi. W starciu z 偶elaznym koniem nawet pawiany maj膮 niewielkie szanse. Wygl膮da艂y jak wartownicy strzeg膮cy wr贸t do tajemniczej krainy. Najprawdopodobniej nie wykonali艣my 偶adnego gestu uwa偶anego w ma艂pim j臋zyku za niebezpieczny, siedzia艂y wi臋c nieruchomo na swoich pozycjach, nie spuszczaj膮c z nas czujnego wzroku. Im wi臋cej pada艂o kropli mglistego deszczu, tym bardziej stroszy艂y si臋 ich futra. Gdyby nie b艂yszcz膮ce 艣lepia, mo偶na by je uzna膰 za cz臋艣膰 krajobrazu.
Z drugiej strony drogi zaczyna艂o si臋 urwisko obsadzone 偶贸艂tymi ska艂ami. Nie by艂o potrzeby go pilnowa膰. Wychyli艂am si臋 ponad ramieniem Floriana, 偶eby zobaczy膰, co jest na dnie. Zamruga艂am z niedowierzaniem. Florian otworzy艂 usta, tak jakby chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale nie starczy艂o mrnsi艂y, 偶eby wydoby膰 z siebie g艂os. Na skraju przepa艣ci sta艂 pawian i rozpaczliwie macha艂 ramionami, By艂 ubrany w pr膮偶kowan膮 p艂贸cienn膮 koszul臋, spodnie
do 艂ydek i sk贸rzane sanda艂y, a na nosie mimo deszczu mia艂 okulary przeciws艂oneczne z du偶ym b艂yszcz膮cym logo. Oto pawian wielbiciel drogich marek, kt贸ry zapewne z wy偶szo艣ci膮 patrzy na swoich koleg贸w ubranych w siermi臋偶ne futerka. David z po艣piechem uruchomi艂 silnik i ruszy艂 naprz贸d mamrocz膮c pod nosem s艂owa w j臋zyku suahili, kt贸re cho膰 by艂y niezrozumia艂e, brzmia艂y zdecydowanie obra藕liwie. Pawian na skale zacz膮艂 podskakiwa膰 z rado艣ci, a kiedy podjechali艣my bli偶ej, zamieni艂 si臋 w cz艂owieka. Zna艂am go a偶 nazbyt dobrze.


Rozdzia艂 6
Tr贸jk膮t
bermudzki
Kto to jest?! - zawo艂a艂 David. - Sk膮d si臋 tu wzi膮艂 zupe艂nie sam, na pustkowiu?!
- Nie jest sam - zauwa偶y艂am. - Mo偶e w艂as'nie odnalaz艂 swoje miejsce w stadzie afryka艅skich pawian贸w.
Cz艂owiek na ska艂ach nie wygl膮da艂 jednak na zadowolonego ze swojej sytuacji i z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie mia艂 zamiaru tam pozosta膰. Mokra koszula lepi艂a mu si臋 do umi臋艣nionych ramion, a ja nie mog艂am si臋 oprze膰 wra偶eniu, 偶e widzia艂am ju偶 kiedy艣 te ramiona z BARDZO bliskiej odleg艂o艣ci.
- Micha艂? - sapn臋艂am z niedowierzaniem.
- Znasz go! - krzykn膮艂 David oskar偶ycielsko.
- Nie znam - odrzek艂am od razu. - Raz tylko spali艣my razem w namiocie. To znaczy, nie
zrozumieli艣cie mnie! - doda艂am od razu, bo Da-vid i Florian spojrzeli na mnie ze zdumieniem. -Pewnej nocy w obozowisku po prostu wszed艂 do mojego namiotu i... i... - zawaha艂am si臋.
- I co?!.... - zakrzykn臋li ch贸rem David i Florian.
- I nic! Obudzi艂 mnie w nocy i...
-1 co?!...
- I nic - powt贸rzy艂am uparcie. Mia艂am dziwne wra偶enie, 偶e im bardziej b臋d臋 pr贸bowa艂a wyja艣nia膰 co zdarzy艂o si臋 tamtej nocy w obozowisku, tym gorzej zostan臋 zrozumiana.
David i Florian popatrzyli na siebie porozumiewawczo, a kiedy zatrzymali艣my si臋 przy zmokni臋tym jak kurczak Michale, kucharz wychyli艂 si臋 przez okno i zagadn膮艂 z u艣miechem:
- No ch艂opie, masz szcz臋艣cie, 偶e akurat przypadkiem t臋dy przeje偶d偶ali艣my.
- A wy si臋 chyba ju偶 znacie - dorzuci艂 David odwracaj膮c si臋 do mnie.
- Znamy si臋 - zgrzytn臋艂am z臋bami.
- Znamy si臋! - zawo艂a艂 rado艣nie Micha艂 pakuj膮c si臋 do samochodu. - Te ma艂py nie daj膮 mi spokoju!
- Baboonsf - podrzuci艂 Florian.
- Patrzy艂y na mnie tak, jak patrzy si臋 na danie z plastiku na wystawie restauracji!
40 4 Baboon (ang.) - pawian.
- Czyli raczej z obrzydzeniem? - podsun臋艂am uprzejmie.
- Raczej wprost przeciwnie! - zawo艂a艂 Micha艂 strosz膮c palcami mokre w艂osy i oblewaj膮c nas kroplami zimnego deszczu. - Nie wiem jak to si臋 sta艂o, ale nagle zosta艂em sam!
- W艂a艣nie - przypomnia艂 sobie David i przywo艂a艂 na twarz surow膮 min臋. - Jak to si臋 sta艂o, 偶e zosta艂e艣 sam?...
- Nie wiem! - odpowiedzia艂 Micha艂. - Po prostu nie wiem! Wysiad艂em na chwil臋 z samochodu...
- No w艂a艣nie! - przerwa艂 mu David. - Nie wolno wysiada膰 z samochodu!
- Wpadli艣my w dziur臋 na wertepach! Kierowca powiedzia艂, 偶e mamy urwane zawieszenie, wszyscy wysiedli - wzruszy艂 ramionami. - A potem...
- A potem? - zapyta艂 gro藕nie David.
- A potem samochodu ju偶 nie by艂o - odrzek艂 szybko Micha艂.
Tym razem ja z Davidem i Florianem wymienili艣my porozumiewawcze spojrzenia.
- Tr贸jk膮t bermudzki - powiedzia艂am.
- W艂a艣nie! - zgodzi艂 si臋 Micha艂. - Wydaje mi si臋, 偶e to bardzo wieloaspektowa sprawa.
- Czyli tr贸jk膮t bermudzki w po艂膮czeniu z czarn膮 dziur膮.
- 呕artujesz? - zapyta艂 Micha艂 艣ci膮gaj膮c usta.
- M贸wi臋 serio.
- Czarne dziury? W Afryce?
- A jak my艣lisz, sk膮d wzi臋艂o si臋 okre艣lenie Czarny Kontynent?
- No tak... - odrzek艂 Micha艂, rzucaj膮c z ukosa spojrzenia na naszych czarnosk贸rych przewodnik贸w. - Tak, tak - powt贸rzy艂 raczej do swoich my艣li ni偶 do mnie, przegl膮daj膮c si臋 w lusterku i poprawiaj膮c zmierzwione w艂osy na czole.
- Chcesz szmink臋? - zapyta艂am niewinnie.
- Nie, dzi臋kuj臋.
- A suszark臋 do w艂os贸w?
- My艣lisz, 偶e m贸g艂bym z niej skorzysta膰 w samochodzie?
- My艣l臋, 偶e tak - brn臋艂am dalej, zastanawiaj膮c si臋 co w艂a艣ciwie Micha艂 sobie wyobra偶a.
Po co przyjecha艂 do Afryki? Czemu nie zosta艂 w jakim艣 luksusowym hotelu, gdzie mia艂by gor膮c膮 wod臋, klimatyzacj臋, suszark臋 w 艂azience i pachn膮ce myd艂o. W sam raz dla umiarkowanego 艂owcy przyg贸d w markowym ubraniu, kt贸ry drog膮 wod膮 kolo艅sk膮 przywabia do siebie malaryczne moskity.
- Nie, ty chyba 偶artujesz - zreflektowa艂 si臋 Micha艂 po chwili.
U艣miechn臋艂am si臋 tylko. Za oknem zacz膮艂 zapada膰 mrok. Jechali艣my zamkni臋ci w bezpiecznej puszce samochodu, kt贸ry przebija艂 si臋 przez g臋stniej膮c膮 ciemno艣膰. Turkota艂y lu藕ne kamienie pod , ko艂ami, a silnik mrucza艂 jak lampart. Sko艅czy艂 si臋
ju偶 mglisty deszcz, a pawiany odesz艂y w noc na
krwawe polowanie. Wydawa艂o si臋, 偶e czeka nas spokojny wiecz贸r w obozowisku pod gwiazdami. Ch艂贸d afryka艅skiej nocy rozwieje zapewne gor膮ca kolacja. Nie by艂am chyba jedyn膮 osob膮, kt贸ra pomy艣la艂a o gor膮cym posi艂ku, bo wszyscy z nadziej膮 popatrzyli艣my na Floriana, kt贸ry drgn膮艂 niespokojnie pod ci臋偶arem naszych oczekiwa艅.
Nic wi臋c nie zapowiada艂o tego, co mia艂o si臋 wkr贸tce wydarzy膰. Gdyby za艣 mo偶na by艂o przewidzie膰 brzmienie s艂owa, kt贸re b臋dzie si臋 powtarza艂o najcz臋艣ciej w ci膮gu najbli偶szych kilku godzin, pewnie zmieniliby艣my plany. Cho膰 w艂a艣ciwie mo偶e wcale nie. W promieniu wielu kilometr贸w nie by艂o innego miejsca, gdzie mogli艣my przenocowa膰. Zapada艂a ju偶 czarna jak smo艂a noc, z kt贸rej mrok贸w powoli wy艂ania艂o si臋 to, co Micha艂 okre艣li艂 celnie i dobitnie s艂owem 鈥艣makabra!鈥.


Rozdzia艂 7
Noc skorpiona
- Makabra! - powiedzia艂 Micha艂 na widok obozowiska.
Nie wygl膮da艂o wcale tak 藕le. Na wydeptanej trawie, ws'r贸d kilku roz艂o偶ystych akacji sta艂a garstka p贸艂okr膮g艂ych namiot贸w. Nieopodal o ska艂y opiera; si臋 wielki aluminiowy zbiornik na wod臋. Wiatr powiewa艂 kawa艂kiem ceraty zwisaj膮cym z turystycznego stolika. Z mysi膮 o mniej ekologicznych turystach zbudowano nawet cos' w rodzaju jadalni, sk艂adaj膮cej si臋 z czterech 艣cian zrobionych z siatki i nakrytych blaszanym dachem. By艂a nawet niby kuchnia, czyli betonowy kr膮g, z kt贸rego wydostawa艂y si臋 wielce obiecuj膮ce zapachy. Ka偶dy kucharz podczas safari musi wozi膰 ze sob膮 w艂asne garnki, talerze, sztu膰ce i zapasy jedzenia. Mia艂am nadzieje, 偶e Florian jak najpr臋dzej przyst膮pi do bohaterskich czyn贸w przybli偶aj膮cych nas do kolacji, tymczasem jednak
w oddali z ulg膮 dostrzeg艂am zarys jeszcze jednego budynku. Wygl膮da艂 jak 艂azienka.
Wyobra藕cie sobie ch艂odn膮 afryka艅sk膮 noc na wysokos'ci oko艂o dw贸ch tysi臋cy metr贸w nad poziomem morza. Sko艅czy艂 si臋 tropikalny, gor膮cy dzie艅 pe艂en wra偶e艅, kurzu, much tse-tse i s艂o艅ca. Zapada wiecz贸r w polowym obozowisku. Czego najbardziej potrzeba znu偶onemu w臋drowcowi? Dw贸ch rzeczy: gor膮cej k膮pieli i r贸wnie gor膮cej kolacji.
- Makabra - szepn膮艂 Micha艂, bledn膮c jak s'ciana.
Pod膮偶y艂am za jego wzrokiem. W zaro艣lach za namiotami pas艂o si臋 stado antylop. Do jednej z akacji przybito desk臋 z napisem: 鈥艣Nie wychodzi膰 z obozu. Dzikie zwierz臋ta atakuj膮 ludzi鈥.
Nie chcia艂am traci膰 ani jednej cennej sekundy. Je偶eli w obozie jest prawdziwa 艂azienka, murowana jest te偶 kolejka os贸b, kt贸re zechc膮 z niej skorzysta膰. Im wczes'niej wyruszy si臋 do celu, tym wi臋ksza jest szansa skorzystania z prysznica. Odnalaz艂am Davida wypakowuj膮cego z samochodu stert臋 naszych baga偶y, k膮tem oka zarejestrowa艂am Floriana z ekwipunkiem oddalaj膮cego si臋 w stron臋 polowej kuchni, a potem chwyci艂am za r臋cznik i pogna艂am w stron臋 艂azienek.
Gdybym by艂a Sherlockiem Holmesem, zastanowi艂yby mnie dwa fakty: brak weso艂ego t艂umu turyst贸w zmierzaj膮cego w tym samym kierunku
oraz dziwna pustka panuj膮ca na horyzoncie. Tamtego wieczoru by艂am jednak zbyt przej臋ta zbli偶aj膮c膮 si臋 perspektyw膮 k膮pieli, 偶eby zwraca膰 uwag臋 na takie drobnostki. Dobieg艂am do 艂azienek gotowa stan膮膰 do natychmiastowej walki o miejsce. Zawiesi艂am bojowo r臋cznik na szyi. Otworzy艂am pierwsze z brzegu drzwi, spodziewaj膮c si臋 oporu albo k艂臋b贸w gor膮cej pary, tymczasem klamka ust膮pi艂a z nadspodziewan膮 uleg艂os'ci膮, a ja stan臋艂am oko w oko z pustk膮. Na szarym betonie le偶a艂 piasek. W suficie zamiast rury prysznicowej widnia艂a dziura. To by艂a najbardziej sucha i nie艣wiadoma swojego przeznaczenia 艂azienka, jak膮 mo偶na sobie wyobrazi膰. Nigdy dot膮d nie pojawi艂a si臋 w niej ani jedna kropla wody.
Jak go艅czy pies przeszuka艂am wszystkie pozosta艂e kabiny. Dopiero teraz zrozumia艂am obecno艣膰 zakurzonych luster i obt艂uczonych umywalek na zewn膮trz. Najprawdopodobniej kto艣, kto zbudowa艂 ten boski przybytek, zmieni艂 zamiar i postanowi艂 go nie uruchamia膰. Jak tragicznie smutno wygl膮da艂y w kontek艣cie moich niezrealizowanych plan贸w k膮pielowych fragmenty wystaj膮cych, urwanych rur kanalizacyjnych!...
Nagle poj臋艂am te偶 znaczenie zbiornika ustawionego przy skale. Czym pr臋dzej zawr贸ci艂am i dopad艂am kurka na ma艂ym kranie. Gdybym by艂a Pippi Langstrumpf! Albo kuzynem trolla, ogrem!
Albo chocia偶 zwyk艂ym si艂aczem! Chwyci艂abym kurek w r臋ce i wycisn臋艂a z niego ca艂膮 wieczno艣膰, nawet gdyby jego 偶elazny wszechs'wiat sk艂ada艂 si臋 tylko z jednej kropli wody. Niestety!... By艂 to najbardziej suchy kurek 艣wiata. Bli偶ej mu by艂o do drobiu ni偶 urz膮dze艅 wodoci膮gowych.
Cos' mnie nagle tkn臋艂o. By艂o to tkni臋cie delikatne jak podmuch wiosennego wiatru, a jednocze艣nie ostre jak kolec akacji. Odwr贸ci艂am si臋.
Micha艂 wci膮偶 sta艂 tam, gdzie go zostawi艂am, nerwowo odganiaj膮c si臋 od pot臋偶niej膮cych stad malarycznych moskit贸w. Porusza艂 r臋kami z wyra藕nym trudem, a jego stopy wydawa艂y si臋 wro艣ni臋te w ziemi臋. Na twarzy mia艂 wyraz ci臋偶kiego cierpienia, a oczy wysy艂a艂y w moj膮 stron臋 b艂aganie o pomoc.
- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂am.
Micha艂 zabe艂kota艂, prze艂ykaj膮c 艣lin臋 jak duszony indyk. Poza tym, 偶e wytrzeszczone oczu o ma艂o nie wyskoczy艂y mu z twarzy, wygl膮da艂 na ca艂kiem zdrowego. Nie by艂o wida膰 艣ladu k艂贸w, pazur贸w ani kolc贸w. Dr偶a艂 wprawdzie jak w gor膮czce, ale nawet przy najlepszych ch臋ciach, nie zd膮偶y艂by jeszcze z艂apa膰 malarii.
- Boli ci臋 co艣? - domy艣li艂am si臋.
Z trudem pokr臋ci艂 g艂ow膮, wymierzaj膮c sobie jednocze艣nie siarczysty policzek. Gryz膮cy go
moskit krzykn膮艂 z oburzeniem i odlecia艂. Nabra艂am tak ogromnej ochoty, 偶eby przy艂o偶y膰 mu z drugiej strony, 偶e mimowolnie si臋 zamachn臋艂am. Micha艂 w ostatniej chwili zrobi艂 unik.
- Komar! - wyja艣ni艂am czym pr臋dzej. - Nawet dwa!
- Makabra! - wymamrota艂. - Makabra!
- Nie martw si臋 - pocieszy艂am go. - Od jednego ugryzienia raczej si臋 nie umiera.
- Raczej! - zauwa偶y艂 od razu, a ja podstawi艂am r臋ce, 偶eby zd膮偶y膰 go ratowa膰, gdyby oczy ze strachu zechcia艂y mu wyskoczy膰 z twarzy. - Czy... czy... czy tu s膮 skorpiony? - wyj膮ka艂 Micha艂.
- Oczywis'cie! - odrzek艂am od razu. - W艂a艣nie teraz skorpiony wychodz膮 na polowanie.
Nie chcia艂am by膰 okrutna, ale czy mog艂am ukrywa膰 przed nim prawd臋? Skorpiony w dzie艅 艣pi膮 ukryte pod kamieniami, w zakamarkach chat i innych ciemnych, spokojnych miejscach. Po zmierzchu wyruszaj膮 na polowanie. Jak wszystkie drapie偶niki, musz膮 dogoni膰 i zaskoczy膰 ka偶d膮 uciekaj膮c膮 kolacj臋. Chwytaj膮 j膮 w szczypce, a potem wstrzykuj膮 parali偶uj膮c膮 trucizn臋 umieszczon膮 w kolcu na ogonie.
- J-jak t-to? - j臋kn膮艂 Micha艂.
- Podobno skorpion potrafi odmierzy膰 odpowiedni膮 porcj臋 trucizny w zale偶no艣ci od tego jak wielka jest ofiara - przypomnia艂am sobie. - A
najbardziej jadowite skorpiony... - zawaha艂am si臋.
- Mieszkaj膮 tutaj?! - doko艅czy艂 Micha艂.
- Nie - po艣pieszy艂am z wyja艣nieniem. - W p贸艂nocnej Afryce.
- Afryce!
- A艂e w p贸艂nocnej Afryce! Tam gdzie jest Sahara.
- To niedaleko st膮d!
- My艣lisz, 偶e jaki艣 saharyjski skorpion mia艂by ochot臋 przyw臋drowa膰 tutaj na sawann臋 specjalnie po to, 偶eby dzisiaj w nocy spotka膰 ciebie?
Micha艂 gor膮czkowo wpatrywa艂 si臋 w ciemno艣膰 skrywaj膮c膮 ziemi臋 i to wszystko, co by膰 mo偶e spacerowa艂o, zgrzyta艂o kleszczami i kiwa艂o jadowym kolcem. Co chwil臋 w艂膮cza艂 latark臋 i omiata艂 艣wiat艂em najbli偶sz膮 okolic臋.
- A je艣li mnie zaatakuje?! - zapyta艂. - Co wtedy?!
- Skorpion nie atakuje bez powodu.
- A sk膮d ja mam wiedzie膰 czy on ma jaki艣 pow贸d!
- Skorpion mo偶e ci臋 zaatakowa膰 tylko w samoobronie - wyja艣ni艂am cierpliwie. - Na przyk艂ad je偶eli na niego nadepniesz. Albo je偶eli b臋dziesz pr贸bowa艂 go z艂apa膰.
- A je偶eli mnie po prostu zobaczy w ciemno艣ci? - zapyta艂 po chwili zastanowienia, wyra藕nie pr贸buj膮c wyobrazi膰 sobie mo偶liwe scenariusze.
- My艣lisz, 偶e m贸g艂by ci臋 pomyli膰 z jaszczurk膮 Albo z termitem? Po co mia艂by ci臋 atakowa膰? Skorpion zabija tylko po to, 偶eby kogo艣 zje艣膰.
Micha艂 pisn膮艂 s艂abym g艂osem.
- A ty jeste艣 za du偶y na jedn膮 kolacj臋! - doda艂arr czym pr臋dzej. - Nawet na dwie kolacje! Nawet dla ca艂ego stada skorpion贸w! - pr贸bowa艂am go uspokoi膰 ale moje s艂owa podzia艂a艂y na Micha艂a jak zapowiedz totalnej katastrofy. Pewnie wyobrazi艂 sobie stado po偶eraj膮cych go skorpion贸w. Zblad艂 jak prze艣cieradle i spokojnie m贸g艂by zgasi膰 latark臋, bo jego bia艂a twarz roz艣wietla艂a ciemno艣膰 jak ksi臋偶yc w pe艂ni.
Zna艂am ten stan. Micha艂 bezwolnie podda艂 si臋 strachowi, kt贸ry ogarnia艂 coraz to nowe po艂acie jego wyobra藕ni i podsuwa艂 mro偶膮ce krew w 偶y艂ach obrazy. Nie walczy艂 i nie pr贸bowa艂 odzyska膰 panowania nad w艂asnym 偶yciem. Da艂 si臋 porwa膰 fali panicznego l臋ku i pop艂yn膮艂 w niebyt wraz z nim.
- We藕 si臋 w gar艣膰 - zaproponowa艂am przyjaznym g艂osem. - Nic ci nie grozi.
Spojrza艂 na mnie z takim napi臋ciem na twarzy, 偶e gdyby przy艂o偶y膰 do niego 偶ar贸wk臋, na pewno by si臋 za艣wieci艂a.
- Ale tu 偶yj膮 skorpiony? - zadysza艂.
- 呕yj膮, ale nie poluj膮 na ludzi. Patrz pod nogi - chwyci艂am go za rami臋 i poci膮gn臋艂am za sob膮.
Nie b臋dziemy przecie偶 sta膰 na 艣rodku obozowiska w ciemno艣ci, podczas gdy Florian oddaje si臋 smakowicie tw贸rczej pracy w swoim prawie kuchennym kr贸lestwie. Mog艂abym wprawdzie zostawi膰 Micha艂a na sawannie i nie przejmowa膰 si臋 jego losem, ale by艂o mi go 偶al. Nie umie przezwyci臋偶y膰 strachu i s艂abo艣ci, wi臋c okrutnie cierpi - podobnie jak inni m臋偶czy藕ni, kt贸rych spotyka艂am czasem podczas moich podr贸偶y. Bywa, 偶e doros艂y cz艂owiek zamienia si臋 w bezradne dziecko, kt贸re wymaga opieki i pomocy. St膮d bior膮 si臋 opowie艣ci o najbardziej bohaterskich i ekstremalnych przygodach podczas wakacji.
Zaprowadzi艂am Micha艂a do obozowiska, posadzi艂am w namiocie wskazanym przez Davida. Zastanowi艂o mnie, sk膮d wzi臋艂y si臋 jego baga偶e, ale postanowi艂am prze艂o偶y膰 rozwi膮zanie tej zagadki na p贸藕niej. Biedaku - pomy艣la艂am, patrz膮c jak Micha艂 sztywno siada i nie ma odwagi podnie艣膰 oczu. Pewnie mu wstyd.
- Nie martw si臋 - pocieszy艂am. - Zaraz b臋dzie kolacja.
- A tutaj? - zapyta艂 spi臋tym g艂osem. - Tutaj te偶 s膮 skorpiony?
- Oczywi艣cie.
- I co jeszcze? Co jeszcze? Paj膮ki?
- Mog膮 by膰.
- w臋偶e?
- Te偶.
- I co jeszcze?! Mo偶e lwy?!
Spojrza艂am na niego ostro偶nie. Coraz bardziej prawdopodobne wydawa艂o si臋 to, 偶e Micha艂 przez przypadek wylecia艂 z samolotu przelatuj膮cego ponad Afryk膮 i niechc膮cy wyl膮dowa艂 na sawannie. A mo偶e nie by艂 to wcale samolot, tylko statek kosmiczny.
- Tak - odpowiedzia艂am uprzejmie. - Lwy do艣膰 cz臋sto mieszkaj膮 na sawannie. Chod藕 na kolacj臋.
- Nie, nie jestem g艂odny.
- Chod藕, po dobrej kolacji poczujesz si臋 lepiej.
- Nie, nie, nie mog臋 niczego zje艣膰.
- Mo偶e si臋 napijesz herbaty?
- Nie m贸g艂bym niczego prze艂kn膮膰.
- W takim razie mi艂ych sn贸w.
- Nie, nie, na pewno dzisiaj nie zasn臋.
- Potrzebujesz czego艣? - zatrzyma艂am si臋 na jedn膮 ostatni膮 chwil臋, szykuj膮c si臋 do radosnego galopu w stron臋 jadalni, kt贸rego rytm b臋d膮 wybija艂y moje kiszki graj膮ce szalonego g艂odowego marsza.
- Nie - odrzek艂 Micha艂, trzymaj膮c si臋 kurczowo latarki. - Nie potrzebuj臋 niczego.
Kiedy odchodzi艂am, jak echo ci膮gn臋艂o si臋 za mn膮 s艂owo 鈥艣makabra鈥, wypowiadane dr偶膮cym szeptem w przera偶aj膮c膮 afryka艅sk膮 ciemno艣膰. By艂am pewna, 偶e nie spotkam ju偶 wi臋cej Micha艂a. Sta艂o si臋 jednak inaczej i tym razem to ja mia艂am ze zdumienia oczy wielkie jak spodki.


Rozdzia艂 8
Podr贸偶nicy! Na stadiony!
W jadalni szala艂y 偶uczki. Tysi膮ce ma艂ych, czarnych 偶uczk贸w w twardych pancerzykach pcha艂y si臋 do jedzenia i w pobli偶e 艣wiat艂a, wlatywa艂y do ust, obsiada艂y chmarami ubranie. W艣lizgiwa艂y si臋 pod koszul臋, 艂askota艂y w szyj臋 w poszukiwaniu bli偶ej niesprecyzowanego celu. Raczej nie 偶ywi艂y si臋 ludzk膮 krwi膮. A mo偶e ja ju偶 tego po prostu nie czu艂am. Chrupa艂am gor膮ce ziemne orzeszki upra-偶one przez Floriana i przypatrywa艂am si臋 innym obozowiczom. Pochodzili z r贸偶nych stron 艣wiata i z daleka mo偶na by艂o rozpozna膰 kto jest Francuzem, a kto Anglikiem. Francuzi lubi膮 zajmowa膰 centralne miejsce i zazwyczaj g艂o艣no si臋 艣miej膮. Anglicy wol膮 siada膰 z boku, przychodz膮 z w艂asnymi termosami i wymieniaj膮 uwagi o zwierz臋tach, kt贸re uda艂o im si臋 dzisiaj zobaczy膰. W k膮cie
trzech blondyn贸w chrz膮ka艂o po holendersku. Przy moim stole siedzia艂o dwoje Anglik贸w - ona kr膮g艂a i niezadowolona, on wysoki, szczup艂y i bardzo w niej zakochany. Dziewczyna skar偶y艂a si臋, 偶e jest za zimno, ze nie ma wody ani porz膮dnego p艂otu, kt贸ry chroni艂by nas w nocy przed dzikimi zwierz臋tami. Ch艂opak pociesza艂, 偶e ju偶 nigdy nie zatrzymaj膮 si臋 w 偶adnym obozowisku, bo od tej pory b臋d膮 nocowa膰 tylko w hotelach. A ona odpowiada艂a, 偶e to najgorsze obozowisko, w jakim by艂a. I mia艂a niestety racj臋.
M贸j namiot sta艂 na dziwnych pag贸rkach, kt贸re w bardziej sprzyjaj膮cych okoliczno艣ciach mog艂yby uchodzi膰 za naturalne pole do masa偶u. Ja jednak nie mia艂am ochoty na masa偶 w 偶adnym wydaniu. Wyschni臋te na wi贸r 艂azienki i pusty zbiornik z wod膮 rozbudza艂y dzikie fantazje o gor膮cym prysznicu i r贸wnie bajecznej wannie. Stado antylop w krzakach przypomina艂o o najstarszej prawdzie sawanny m贸wi膮cej o tym, 偶e tam gdzie znajduj膮 si臋 ro艣ljno偶ercy, pr臋dzej czy p贸藕niej pojawi膮 si臋 te偶 g艂odne drapie偶niki. Ca艂a d艂uga noc zawiera w sobie zar贸wno 鈥艣pr臋dzej鈥, jak i 鈥艣p贸藕niej鈥. Mia艂am tego a偶 nazbyt bolesn膮 艣wiadomo艣膰.
Stada czarnych namolnych 偶uczk贸w i podst臋pnie bzykaj膮cych moskit贸w 艣wiadczy艂y o tym, i 偶e nikt tu nie stosowa艂 艣rodk贸w odstraszaj膮cych
owady. Obecno艣膰 wielkich, t艂ustych much by艂a
dowodem na to, 偶e w najbli偶szej okolicy sk艂adowano cuchn膮ce resztki zwabiaj膮ce do siebie najmniej wybrednych po偶eraczy s'mieci. Tam gdzie s膮 偶uczki, moskity i muchy, z ca艂膮 pewno艣ci膮 b臋d膮 te偶 偶ywi膮ce si臋 nimi paj膮ki. Tam gdzie s膮 paj膮ki, pojawi膮 si臋 te偶 skorpiony i w臋偶e. A tam gdzie s膮 w臋偶e...
- Good evemng! - us艂ysza艂am nagle znajomy g艂os.
Micha艂! Pewnie nie wytrzyma艂 z g艂odu albo
ze strachu, zostaj膮c sam w namiocie. Zamkn臋艂am oczy, 偶eby nie us艂ysza艂 moich my艣li.
- Hello! - odrzek艂 siedz膮cy obok mnie ch艂opak.
Micha艂 nagle drgn膮艂, jakby przebudzi艂o si臋
w nim nowe 偶ycie. Spojrza艂 偶ywo na Anglika i zapyta艂 z ledwie powstrzymywan膮 ciekawo艣ci膮:
- S膮dz膮c po akcencie, pochodzisz chyba ze Szkocji?
- Owszem - przytakn膮艂 Szkot.
- W takim razie drugie pytanie, jakie natychmiast przychodzi do g艂owy to: komu kibicujesz? Celtikom czy Rangersom?
- Oczywi艣cie Ce艂tikom - odpowiedzia艂 bez namys艂u Szkot.
- To 艣wietnie! - zawo艂a艂 Micha艂, a ja wlepi艂am w niego zdumiony wzrok. By艂 zupe艂nie innym facetem ni偶 ten, kt贸rego zostawi艂am w ciemno艣ci. Na bladych policzkach nagle pojawi艂 si臋 rumieniec. - A wiesz dlaczego? - zawo艂a艂. - Bo w tej dru偶ynie gra trzech Polak贸w!
- Wiem - odrzek艂 z b艂yskiem w oczach Szkot. - Boruc jest genialny.
- A co s膮dzisz o 呕urawskim?
- 艢wietny.
- Wci膮偶 nazywacie go Magie?
-Jasne! Nikt w Szkocji nie by艂 w stanie wym贸wi膰 jego imienia, wi臋c nazwali艣my go Magie.
- A Benitez? Uwa偶asz, 偶e daje sobie rad臋?
- Tak, tak, stworzy艂 艣wietny zesp贸艂!
- A ten mecz, kt贸ry b臋d臋 pami臋ta艂 do ko艅ca 偶ycia...
- Liga Mistrz贸w 2005!
- Nasz Dudek w bramce! A wiesz, m贸j tata, kt贸ry te偶 jest zapalonym kibicem pi艂ki no偶nej, po pierwszej po艂owie wsta艂 i powiedzia艂, 偶e dalej nie jest w stanie tego meczu ogl膮da膰! Wyszed艂 z pokoju!
- Pami臋tam, to by艂a katastrofa!...
- Ale potem!... - zawo艂a艂 Micha艂 podskakuj膮c z rado艣ci.
- Ale potem!... - zawt贸rowa艂 mu Szkot, tak samo roze艣miany od ucha do ucha.
- Ale potem?... - zapyta艂y艣my razem ze Szkot-k膮, ca艂kiem zdezorientowane.
- Dudek obroni艂 dwa rzuty karne!
Popatrzy艂y艣my na siebie takim wzrokiem, jakim Indianie z Ameryki 艢rodkowej witali Krzysztofa Kolumba.
Benitez, jak si臋 domy艣lam, to trener Angli- o Dudku s艂yszeli wszyscy, nawet moja babcia
Zofia, bo w chwilach czu艂o艣ci Dudkiem nazywa艂a dziadka Jerzego. Nazwiska 呕urawskiego i Boruca obi艂y mi si臋 o uszy, a has艂o Liga Mistrz贸w oznacza艂o kopanie pi艂ki w rozmiarze XXL. Wszystko jasne.
Tylko jedno pozostawa艂o absolutnie niezwyk艂e:
Szkot i Polak spotkali si臋 po raz pierwszy w 偶yciu godzin臋 temu w sercu afryka艅skiej sawanny. Po trzydziestu sekundach byli dobrymi znajomymi, a po pi臋tnastu minutach najlepszymi przyjaci贸艂mi. Mimo 偶e r贸偶nili si臋 wiekiem, zawodem, wykszta艂ceniem, zamo偶no艣ci膮 i zainteresowaniami, jedno mieli wsp贸lne: pasj臋 do pi艂ki no偶nej. Mimo 偶e pochodzili z odleg艂ych kra艅c贸w Europy, m贸wili tym samym j臋zykiem - j臋zykiem goli, transfer贸w, rzut贸w wolnych, aut贸w i spalonych. Przerzucali si臋 nazwiskami ulubionych pi艂karzy, a ponad wszystko - kibicowali tej samej dru偶ynie. Nie ma niczego wa偶niejszego dla kibica.
Kiedy patrzy艂am jak z przej臋ciem wymieniaj膮 si臋 informacjami, nagle u艣wiadomi艂am sobie, 偶e na 艣wiecie istniej膮 tylko dwie uniwersalne p艂aszczyzny, na kt贸rych ludzie z najdalszych zak膮tk贸w kuli ziemskiej mog膮 艂atwo i w absolutnie naturalny spos贸b znale藕膰 porozumienie: muzyka i sport. Te dwie dziedziny nie znaj膮 偶adnych granic. Zar贸wno muzycy, jak i sportowcy, osi膮gaj膮 mi臋dzynarodow膮 s艂aw臋 i pracuj膮 w r贸偶nych krajach, niezale偶nie od miejsca, w kt贸rym przyszli
na 艣wiat. Pi艂karze dodatkowo maj膮 kosmiczn膮 mo偶liwo艣膰 kszta艂towania swojego 偶ycia. Zale偶nie od pracowito艣ci i talentu mog膮 przenosi膰 si臋 mi臋dzy kontynentami, graj膮c w najlepszych klubach angielskich, niemieckich czy hiszpa艅skich.
Nie zauwa偶y艂am nawet, kiedy do jadalni wszed艂 Florian z nar臋czem paruj膮cych talerzy. Zapad艂o kr贸tkie, ale bardzo tre艣ciwe milczenie. A potem nad sto艂em zn贸w zacz臋艂y fruwa膰 bramki, gole, czerwone kartki i Premiershipy. Micha艂 w niczym nie przypomina艂 przera偶onego turysty w markowych ubraniach. Ze swad膮 opowiada艂 pi艂karskie historie, roz艣mieszaj膮c nie tylko Szkota, ale i wszystkich przy s膮siednim stole. Gestykulowa艂, z wypiekami na twarzy wyja艣nia艂 zawi艂e zale偶no艣ci, analizowa艂 sytuacj臋 transferowych pi艂karzy - by艂 po prostu w swoim 偶ywiole. A siedz膮cy dooko艂a znajomi nieznajomi r贸wnie 偶ywo i nami臋tnie przytakiwali albo wyg艂aszali odmienne zdanie.
Poczu艂am uk艂ucie zazdro艣ci. Nigdy wcze艣niej nie u艣wiadomi艂am sobie z tak膮 jasno艣ci膮, 偶e w moim 艣wiecie nie istnieje podobna rzecz, kt贸ra w tak samo naturalny i natychmiastowy spos贸b potrafi zbli偶y膰 do siebie ludzi w ka偶dej szeroko艣ci geograficznej. To brzmia艂o jak tajemny szyfr, kt贸rym porozumiewaj膮 si臋 ludzie nale偶膮cy do
bardzo popularnego klubu. Ja tym j臋zykiem niestety nie umia艂am m贸wi膰.
W pewnej chwili do jadalni wszed艂 m臋偶czyzna wygl膮daj膮cy na tubylca. Spojrza艂 niech臋tnie na gwarn膮 jadalni臋, odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 ciemno艣ci, ale musia艂 w niej zobaczy膰 co艣 jeszcze bardziej zniech臋caj膮cego ni偶 t艂um turyst贸w. Wolnym krokiem podszed艂 do wolnego miejsca i usiad艂. Opu艣ci艂 g艂ow臋, unikaj膮c spojrze艅, wida膰 by艂o, 偶e najch臋tniej uciek艂by z tego miejsca gdzie pieprz ros'nie.
Szkot by艂 w艂a艣nie w trakcie opowie艣ci o kolejnym niezapomnianym wydarzeniu na boisku, kt贸re przesz艂o do historii wraz z nazwiskami brazylijskich pi艂karzy, gdy nagle spojrza艂 na obcego m臋偶czyzn臋 i zapyta艂 z b艂yskiem w oku:
- Pan jest st膮d?
- Tak - odburkn膮艂 m臋偶czyzna.
- A wy macie w艂a艣nie nowego trenera z Brazylii! - przypomnia艂 sobie Anglik. - Jako艣 tak teraz w tych dniach mia艂 przyjecha膰 do Tanzanii i obj膮膰 posad臋, prawda? Czyta艂em o tym w gazecie w samolocie z Londynu.
- Z Brazylii? - zapyta艂 kto艣 z niedowierzaniem. - Trener?
- Tak - o偶ywi艂 si臋 nagle m臋偶czyzna. Wyprostowa艂 si臋 dumnie, wypi膮艂 pier艣 i potwierdzi艂 dobitnym g艂osem: - Mamy nowego trenera! Prosto z Brazylii!
- Taifa Stars! - dorzuci艂 Micha艂 triumfalnym g艂osem.
- Taifa Stars! - zgodzi艂 si臋 uszcz臋艣liwiony m臋偶czyzna. - Sk膮d znasz nasz膮 narodow膮 dru偶yn臋?
- S艂ysza艂em o niej w Europie! - powiedzia艂 Micha艂, a Tanza艅czyk obla艂 si臋 szcz臋艣liwym rumie艅cem.
To by艂o nieprawdopodobne! Gbur i milczek, kt贸ry wilkiem spogl膮da艂 na wsp贸艂biesiadnik贸w, nagle jak pod wp艂ywem czarodziejskiej r贸偶d偶ki zamieni艂 si臋 w serdecznego i pe艂nego ciep艂ej przyja藕ni tubylca.
Dzia艂o si臋 tu co艣 przedziwnego, co nie zdarzy艂o mi si臋 nigdy wcze艣niej!
Najdziwniejsze jednak by艂o wci膮偶 przed nami, a ja wkr贸tce mia艂am si臋 przekona膰, 偶e pi艂karska czarodziejska r贸偶d偶ka potrafi zdzia艂a膰 najprawdziwsze cuda.
Florian przyni贸s艂 wreszcie drugie danie. Tanza艅czyk opowiada艂 w艂a艣nie fascynuj膮c膮 histori臋 o tym, 偶e przed ka偶dym meczem miejscowi pi艂karze id膮 do czarownika. Najcz臋艣ciej prosz膮 go oto, 偶eby rzuci艂 zakl臋cie na bramkarza przeciwnej dru偶yny. Chodzi o to, 偶eby bramkarz zamiast pi艂ki widzia艂 kamie艅. Podczas gry na boisku, kiedy bramkarz zobaczy szybko lec膮cy w jego stron臋 g艂az, na pewno nie b臋dzie pr贸bowa艂 go z艂apa膰. Gol murowany!
- Genialne, genialne! - 艣mia艂 si臋 Micha艂.
- A co robicie po kolacji? - zapyta艂 nagle Tanza艅czyk.
- Co tu robi膰? - roze艣mia艂 si臋 Szkot. - Idziemy spa膰!
- Zapraszam do mnie na butelk臋 tanza艅skiego piwa! Michael?
- Z przyjemno艣ci膮! - odrzek艂 Micha艂.
- Gary?
- Jasne! - przytakn膮艂 Szkot.
- A zd膮偶yli艣cie ju偶 wzi膮膰 k膮piel?
Razem ze Szkotk膮 prychn臋艂y艣my w odpowiedzi. K膮piel! Wolne 偶arty! Na pustyni czasami mo偶na znale藕膰 wi臋cej wody ni偶 w tym obozowisku!
- Wyk膮piecie si臋 u mnie! - zaproponowa艂 serdecznym g艂osem Tanza艅czyk. - Ja jestem dyrektorem tego obozowiska!
Szcz臋ki nam opad艂y.
- A one s膮 z wami, tak? - zapyta艂 wskazuj膮c na Szkotk臋 i na mnie.
- Tak - kiwn臋li g艂owami Szkot i Polak, a ja zaniem贸wi艂am.
Nie wiem ju偶, czy wi臋ksze wra偶enie zrobi艂a na mnie wizja prysznica, czy fakt, 偶e dost膮pi臋 jego gor膮cej obecno艣ci dzi臋ki cz艂owiekowi, kt贸ry wydawa艂 mi si臋 dot膮d ufoludkiem z innego 艣wiata, kt贸ry kompletnie nie pasuje do podr贸偶y przez Afryk臋. Nagle si臋 okaza艂o, 偶e nie tylko
umie odnale藕膰 si臋 w kryzysowej sytuacji, ale potrafi tak偶e j膮 odmieni膰 za pomoc膮 tajemnej wiedzy o pi艂ce no偶nej i umiej臋tno艣ci jej zastosowania w praktyce. To by艂 tajny kod, o kt贸rym nie mia艂am wcze艣niej poj臋cia. A dzi臋ki temu, 偶e akurat znajdowa艂am si臋 w pobli偶u, i ja niespodziewanie mog艂am osobi艣cie do艣wiadczy膰 jego zdumiewaj膮cych konsekwencji.
Prysznic by艂 prawdziwy, podobnie jak piwo i lampa odstraszaj膮ca hordy 偶uczk贸w z艂aknionych bliskos'ci ludzkiego cia艂a. Rozbilis'my namioty nie na okropnych pag贸rkach, tylko na g艂adkiej i mi臋kkiej trawie. Kiedy po艂o偶y艂am si臋 w ko艅cu w 艣piworze i zamkn臋艂am oczy, przysz艂o mi na my艣l, 偶e 艂atwo mo偶na skrzywdzi膰 cz艂owieka wyci膮gaj膮c zbyt pochopne wnioski z jednego spotkania albo rozmowy. Musz臋 przemy艣le膰 sobie wszystko jeszcze raz - pomy艣la艂am sennie, nie zwracaj膮c uwagi na t臋skne wycie hieny kr膮偶膮ce nad sawann膮. Upewni艂am si臋 tylko, 偶e wstawi艂am do 艣rodka buty i skarpetki. Hieny potrafi膮 zakra艣膰 si臋 noc膮 do obozowiska i po偶re膰 nawet to, co pozornie wydaje si臋 niejadalne.


Rozdzia艂 9
W kraterze Ngorongoro
艢niadanie okaza艂o si臋 godnym przed艂u偶eniem zaskakuj膮cego wieczoru i nocy. Florian usma偶y艂 kie艂baski i jajecznic臋, kt贸re zjedli艣my z chrupi膮cymi, 艣wie偶ymi grzankami. Przy pozosta艂ych sto艂ach w jadalni gromadzili si臋 inni obozowicze, narzekaj膮cy na ch艂贸d, brak wody i cuchn膮ce wyziewy z 艂azienki.
Spojrzeli艣my na siebie porozumiewawczo.
- Jeden zero dla nas - mrukn膮艂 Gary, po艂ykaj膮c kolejn膮 kie艂bask臋. - Uwielbiam ten kraj.
David pojawi艂 si臋 po 艣niadaniu z zafrasowan膮 min膮. Jeep wynaj臋ty przez Micha艂a by艂 wci膮偶 zepsuty, dodatkowo sytuacj臋 komplikowa艂 fakt, 偶e w艂a艣nie dzisiaj rano mia艂a do niego do艂膮czy膰 para Szkot贸w. Czy zgodzi艂abym si臋, 偶eby ca艂a tr贸jka znalaz艂a si臋 w moim samochodzie?
- Tak - odpowiedzia艂am bez namys艂u i w taki w艂a艣nie spos贸b godzin臋 p贸藕niej zacz臋li艣my zje偶d偶a膰 po stromym zboczu prowadz膮cym na dno krateru Ngorongoro.
- Marzy艂am o tym kraterze - powiedzia艂a Mo-ira z nosem przyklejonym do szyby. - Jak takie co艣 mog艂o powsta膰?
Ngorongoro to wielka dziura w ziemi. Kiedy艣 w tym miejscu sta艂a najwi臋ksza g贸ra na 艣wiecie, wy偶sza od Mount Everestu. Pech chcia艂, 偶e g贸ra by艂a jednocze艣nie czynnym wulkanem, pod
kt贸rym k艂臋bi艂y si臋 masy roztopionych ska艂. Pewnego dnia dosz艂o do wybuchu. Dwadzie艣cia milion贸w lat temu wulkan zosta艂 rozerwany na strz臋py, pozostawiaj膮c po sobie jedynie gigantyczn膮 kal-der臋, czyli dziur臋 o 艣rednicy dwudziestu kilometr贸w. Po pewnym czasie powsta艂a tam sawanna, na kt贸rej zamieszka艂y zwierz臋ta. Kaldera by艂a ze wszystkich stron os艂oni臋ta wysokimi, stromymi zboczami, wi臋c ludzie d艂ugo nie wiedzieli o jej istnieniu. My艣liwym nie chcia艂o si臋 pokonywa膰 trudnej i niebezpiecznej drogi, wi臋c s艂onie, antylopy, strusie, hipopotamy, zebry i czarne nosoro偶ce 偶y艂y tam spokojnie jak w raju. To jedynie miejsce na 艣wiecie, gdzie s艂onie nie atakuj膮 ludzi, bo nie maj膮 偶adnych z艂ych wspomnie艅 z nimi zwi膮zanych. Nigdy nie wolno by艂o tu polowa膰, nigdy nie zjawili si臋 ludzie z karabinami, kt贸rzy dla zysku albo sportu strzelali do zwierz膮t.
Samoch贸d 艣lizga艂 si臋 po kamieniach na stromym zje藕dzie. Podczas pory deszczowej szlak na dno krateru staje si臋 niedost臋pny nawet dla aut z nap臋dem na cztery ko艂a.
Widok by艂 rzeczywi艣cie niesamowity. W dole rozci膮ga艂a si臋 gigantyczna 艂膮ka pozbawiona prawie zupe艂nie drzew. Nie by艂o charakterystycznych akacji, dlatego brakowa艂o te偶 偶yraf, 偶ywi膮cych si臋 ich li艣膰mi. Trawa by艂a 偶贸艂ta i spalona
wszechobecnym s艂o艅cem. Gdzieniegdzie ros艂y ma艂e 偶贸艂te kwiatki i krzewy o owocach podobnych do wydmuszki jajka.
- Strusie! - pisn臋艂a nagle Moira.
- Najwi臋kszy kurczak 艣wiata, kt贸ry znosi najwi臋ksze jajka na najwi臋ksze omlety - sprostowa艂 Florian.
Od 艣niadania musia艂o ju偶 min膮膰 bardzo du偶o czasu, bo zgodnie zamilkli艣my, widz膮c oczami wyobra藕ni akt powstawania megaomlet贸w i to wszystko, co potem mogliby艣my z nimi zrobi膰.
- Mo偶e staniemy na lunch? - zapyta艂 cichutko Gary.
- Nied艂ugo - odrzek艂 kr贸tko David. - W lesie Lerai.
- Gdzie? - zapyta艂 Micha艂.
Poczu艂am dreszcz. Lerai to najbardziej magiczny las, jaki znam. Pe艂en duch贸w i czarnoksi臋skich zakl臋膰, pradawny i dziki, gro藕ny i dziewiczy, niech臋tnie u偶yczaj膮cy cienia ludzkim istotom, kt贸re nigdy nie odwa偶y艂y si臋 podepta膰 jego trawy, ga艂膮zek i p艂atk贸w kwiat贸w le偶膮cych na ziemi. Prawo zabrania wysiadania z samochodu podczas safari. Masajowie musieli opu艣ci膰 krater Ngorongoro wiele lat temu. Pozosta艂y tylko ich demony, cienie i bogowie.
Otworzy艂am ju偶 usta, 偶eby odpowiedzie膰, gdy nagle Gary zawo艂a艂 zduszonym g艂osem:
- Patrzcie, zabite lwy!
Na drodze le偶a艂o kilka bezw艂adnych, nienaturalnie rozd臋tych cia艂.
- O Bo偶e! - szepn臋艂a Moira. - Zabili lwy...
Zmru偶y艂am oczy. W kraterze Ngorongoro
trudno by艂oby co艣 ukradkiem upolowa膰. Ka偶dego wyjazdu z krateru pilnuj膮 uzbrojeni wartownicy. Z g贸ry rozpo艣ciera si臋 te偶 fantastyczna panorama na ca艂膮 dolin臋, gdzie nie ma nawet drzew, pod kt贸rymi mo偶na by si臋 schowa膰. Co potencjalny k艂usownik m贸g艂by zrobi膰 z upolowanym lwem? Jedynym podejrzanym m贸g艂by zreszt膮 by膰 wojownik masajski, pos艂uguj膮cy si臋 bezg艂o艣n膮 dzid膮. Na odg艂os strza艂u z broni palnej natychmiast pojawiliby si臋 stra偶nicy. Poza tym nigdzie nie widzia艂am 艣lad贸w krwi.
David zatrzyma艂 si臋 zdezorientowany. Nawet je艣li jakiemu艣 zwierz臋ciu zdarzy si臋 zasn膮膰 na drodze, to na widok wielkiego terenowego samochodu i na odg艂os jego silnika czym pr臋dzej ucieka. Gdyby lwy by艂y cho膰by w minimalnym stopniu o偶ywione, powinny zachowa膰 si臋 tak samo. Wielkie p艂owe cia艂a le偶a艂y jednak nieruchomo i bezw艂adnie.
- Mo偶e to jaka艣 zaraza? - powiedzia艂 Micha艂. -Albo kto艣 je otru艂?
- Po co? - zapyta艂am. - W jakim celu kto艣 mia艂by si臋 zakrada膰 do krateru Ngorongoro i wyk艂ada膰 trutk臋 na lwy?
Zapad艂o milczenie. Wszyscy zapewne zastanawiali si臋 nad przyczyn膮 niespodziewanej 艣mierci stada afryka艅skich lw贸w, gdy nagle jeden z nieboszczyk贸w podni贸s艂 ci臋偶ki 艂eb i popatrzy艂 w naszym kierunku spod zmru偶onych powiek. Mia艂 na pysku wyraz g艂臋boko usatysfakcjonowanego rozleniwienia. Kiedy spojrza艂 na nas, sapn膮艂 z obrzydzeniem i wtedy wszystko sta艂o si臋 jasne.
Jaki lew na widok samochodu pe艂nego 偶ywych befsztyk贸w odwraca si臋 z niech臋ci膮? Tylko taki, kt贸ry w艂a艣nie zako艅czy艂 ucztowanie i jest tak najedzony, 偶e nie ma ochoty nawet ruszy膰 w膮sem.
- Zobaczcie jak one ci臋偶ko dysz膮! Chyba s膮 chore! - upiera艂 si臋 Micha艂.
- Ka偶dy by ci臋偶ko dysza艂 po zjedzeniu dwudziestu kilogram贸w mi臋sa - odpowiedzia艂am. - To mo偶na 艂atwo zaobserwowa膰 po ka偶dych 艣wi臋tach w Polsce.
- Najad艂y si臋 do nieprzytomno艣ci - potwierdzi艂 kierowca. - Nie maj膮 si艂y si臋 ruszy膰.
Nagle, jakby w odpowiedzi na to wyzwanie, jeden z lw贸w d藕wign膮艂 si臋 na r贸wne 艂apy i ruszy艂 w stron臋 samochodu. Nie interesowa艂y go oczywi艣cie ludzkie istoty skryte w jego wn臋trzu. Najcenniejszy by艂 rzucany przez auto terenowe cie艅 rzecz niezwykle rzadka na otwartej sawannie.
Po chwili 艣ladem pierwszego lwa ruszy艂y nast臋pne. Z ulg膮 k艂ad艂y si臋 przy ko艂ach samochodu, a my z g贸ry pstrykali艣my zdj臋cia, filmowali艣my i z pomieszaniem podziwu i l臋ku przygl膮dali艣my si臋 ogromnym bestiom, kt贸re powali膰 m贸g艂 tylko ich w艂asny nienasycony apetyt.


Rozdzia艂 10
Szklana "贸 " pu艂apka pi膮膰 i p贸艂
Pewnego dnia N鈥檊ai wychyli艂 si臋 z nieba, spogl膮daj膮c z ciekawo艣ci膮 na ziemi臋. Po zielonej trawie chodzi艂y czworono偶ne rogate istoty o bia艂ej sk贸rze, w kt贸rych rozpozna艂 swoje przeznaczenie. N鈥檊ai szybko podj膮艂 decyzj臋 o swojej przysz艂osCi. Postanowi艂 na zawsze przeprowadzi膰 si臋 z niebia艅skiego raju do najpi臋kniejszego zak膮tka na ziemi, kt贸ry odnalaz艂 w sercu Afryki.
Jak postanowi艂, tak zrobi艂. Przez tysi膮ce lat b贸g N鈥檊ai szcz臋艣liwie hodowa艂 swoje krowy, cieszy艂 si臋 s艂o艅cem i wiatrem wiej膮cym nad r贸wninami. Ka偶dego ranka wita艂 si臋 z wielk膮 g贸r膮, kt贸ra sta艂a na horyzoncie jak czujny wartownik 艣wiat艂a.
Nadszed艂 jednak dzie艅, kiedy wszystko si臋 zmieni艂o. N鈥檊ai obudzi艂 si臋 w chmurze py艂u, kt贸ra unosi艂a go coraz wy偶ej i wy偶ej. Nad jego
ukochanymi pastwiskami szala艂a burza. W艣r贸d k艂臋bi膮cych si臋 w powietrzu kamieni i drzew zdo艂a艂 dostrzec, 偶e znik艂a ogromna g贸ra towarzysz膮ca mu codziennie od wielu lat. Pozornie spokojny szczyt okaza艂 si臋 u艣pionym wulkanem, kt贸ry wybuch艂, zamieniaj膮c ziemskie kr贸lestwo boga N鈥檊aia w pe艂ne gruz贸w ruiny.
Pot臋偶ny podmuch porwa艂 N鈥檊aia i wszystkie jego krowy wysoko do g贸ry i posadzi艂 na chmurach. Przez pewien czas 偶yli w ob艂okach szcz臋艣liwie, ale krowy zacz臋艂y chudn膮膰. W niebie brakowa艂o dobrej soczystej trawy.
N鈥檊ai zn贸w wychyli艂 si臋 poza kraw臋d藕 raju i spojrza艂 w d贸艂. Na ziemi nie艣mia艂o zaczyna艂y kwitn膮膰 kwiaty. W艣r贸d nich dostrzeg艂 cz艂owieka.
By艂 smuk艂y, wysoki i czarnosk贸ry. Nazywa艂 si臋 Naiteru-Kop. By艂 pierwszym Masajem na 艣wiecie.
- Sbopa! - zawo艂a艂 b贸g z nieba po masajsku.
- Witaj!
- Witaj - odpowiedzia艂 nieco zaskoczony Naiteru-Kop. Bo zd膮偶y艂 si臋 ju偶 przyzwyczai膰 do wiecznej samotno艣ci.
B贸g poleci艂 mu si臋 spodziewa膰 specjalnej przesy艂ki i znik艂 w ob艂okach.
Kilka dni p贸藕niej ostro偶nie wypu艣ci艂 z nieba sznur, si臋gaj膮cy a偶 do ziemi. Po tym sznurze zacz膮艂 kolejno opuszcza膰 swoje krowy. Zachwycone zwierz臋ta natychmiast zaj臋艂y si臋 skubaniem szmaragdowozielonej trawy, a N鈥檊ai wyja艣ni艂 zdumionemu t膮
obfito艣ci膮 Masajowi, 偶e oto dostaje w prezencie wszystkie krowy, owce i kozy 艣wiata i ma si臋 nimi odpowiednio zajmowa膰.
- Oczywi艣cie - obieca艂 Naiteru-Kop, z rado艣ci膮 witaj膮c kolejne stado schodz膮ce do niego z ob艂ok贸w.
Masaj nie chcia艂 zmarnowa膰 swojego bogactwa. O偶eni艂 si臋 i mia艂 wiele dzieci, a jego dzieci mia艂y zn贸w du偶o dzieci, kt贸re przekazywa艂y sobie kolejno wielkie stada kr贸w. W taki spos贸b plemi臋 Masaj贸w sta艂o si臋 w艂a艣cicielami wszystkich stad byd艂a. Je偶eli cz艂owiek z innego plemienia posiada krow臋, jest to jasny znak, 偶e zosta艂a ona ukradziona Masajowi. Dotyczy to wszystkich kr贸w na 艣wiecie, tak偶e tych mieszkaj膮cych w Polsce.
N鈥檊ai za艣 sta艂 si臋 najwa偶niejszym bogiem Masaj贸w. Mieszka na ziemi i w niebie, jest p艂ci m臋skiej i 偶e艅skiej, ma dwa oblicza, dwie osobowo艣ci i dwoje imion.
N鈥檊ai jako Narok jest czarnosk贸ry, dobry i opieku艅czy. To on rz膮dzi burzami i piorunami, zsy艂aj膮c z chmur dobroczynny deszcz, dzi臋ki kt贸remu zieleni膮 si臋 pastwiska i nie brakuje paszy dla zwierz膮t.
N鈥檊ai jako Na-nyoke jest czerwony i straszny. Potrafi roznieca膰 b艂yskawice, kt贸re wysy艂a na ziemi臋, 偶eby niszczy膰 i zabija膰. On sprowadza na sawann臋 艣mierteln膮 susz臋, kt贸ra dla ludzi i zwierz膮t oznacza g艂贸d i cierpienie.
Las Lerai na dnie krateru Ngorongoro zawsze mi o tym przypomina艂. Szare, kud艂ate w膮sy zwieszaj膮ce si臋 z drzew powiewa艂y na wietrze jak bezw艂adne ramiona. Skrzypi膮ce ga艂臋zie snu艂y od wiek贸w pradawn膮 opowie艣膰, kt贸r膮 zrozumie膰 mogli tylko wtajemniczeni. W g臋stwinie sinozielo-nych zaro艣li kry艂y si臋 czujne oczy 艣ledz膮ce ka偶dy nasz ruch. K臋pki li艣ci podrywa艂y si臋 nag艂e i opada艂y zbyt gwa艂townie, jak na zwyk艂e dotkni臋cie afryka艅skiego wiatru. Wida膰 by艂o 艣lady pi臋ciopal-czastych st贸p, a na ziemi pod drzewami wala艂y si臋 rozgryzione nasiona. Gdybym by艂a w Himalajach, musia艂abym to uzna膰 za dow贸d obecno艣ci Yeti. Masajowie dawno zostali zmuszeni do opuszczenia krateru Ngorongoro i nie wolno im schodzi膰 na dno. A wi臋c kto?...
Zatrzymali艣my si臋 na niewielkiej polanie we z艂owr贸偶bnej ciszy. Tu mieli艣my zje艣膰 lunch, ale David gestem zatrzyma艂 nas w samochodzie. Podni贸s艂 brod臋 i wystawi艂 nos do przodu jak pies my艣liwski, kt贸ry z wiatru pr贸buje odczyta膰 list臋 obecno艣ci niewidzialnych stworze艅. Dooko艂a panowa艂 jednak dziwny bezruch, tak jakby艣my wjechali przez przypadek w szczelin臋 czasoprzestrzeni, gdzie rzeczywisto艣膰 zosta艂a zakl臋ta i unieruchomiona w szklanej kopule.
Siedzieli艣my wi臋c w napi臋ciu, gdy nagle Micha艂 powoli i ostro偶nie wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋
pude艂ek z lunchem, kt贸ry zabrali艣my z obozowiska. W tej samej sekundzie Moira zacz臋艂a krzycze膰.
Jak na um贸wiony i z dawna wyczekiwany sygna艂, z koron drzew wyskoczy艂y ma艂py, kt贸re b艂yskawicznym galopem przebieg艂y kr贸tki dystans dziel膮cy je od samochodu i zacz臋艂y wskakiwa膰 na dach, na mask臋, wciska膰 ramiona przez uchylone okna i przykleja膰 krzycz膮ce twarze do szyb.
Zostali艣my oblepieni przez stado w艂ochatych koczkodan贸w, kt贸re najwyra藕niej ponad wszystko pragn臋艂y rozebra膰 samoch贸d na cz臋艣ci, 偶eby tylko dosta膰 si臋 do naszych zapas贸w jedzenia. Nie mieli艣my ich znowu tak wiele. W ka偶dym z tekturowych pude艂ek znajdowa艂o si臋 jajko na twardo, kanapka z watowatego chleba z serem, sok owocowy w kartoniku, herbatniki i kawa艂ek sma偶onego kurczaka. Bior膮c pod uwag臋 fakt, 偶e koczkodany s膮 o po艂ow臋 mniejsze od cz艂owieka, a 偶aden z element贸w naszego lunchu nie ro艣nie w przyrodzie na dnie krateru Ngorongoro (ani w 偶adnej innej znanej mi okolicy), z punktu widzenia ma艂p jest si臋 o co bi膰.
- Zawsze tu czekaj膮 - wyja艣ni艂 Florian. - Wiedz膮, 偶e ludzie lubi膮 je艣膰 lunch na dworze. A je艣li tylko kto艣 wysi膮dzie z samochodu, natychmiast atakuj膮.
- Atakuj膮?! - zdenerwowa艂a si臋 Moira. -Z臋bami, nogami, r臋kami... - m贸wi艂
beznami臋tnym g艂osem Florian, podczas gdy g艂odne
koczkodany drapa艂y paznokciami szyb臋 i pr贸bowa艂y si臋 wcisn膮膰 do 艣rodka przez nieistniej膮ce dziurki od klucza. - Wyrywaj膮 z r臋ki kanapk臋 albo ca艂e pude艂ko i uciekaj膮 na drzewo.
Wiedzia艂y, 偶e o nich m贸wimy. Wpatrywa艂y si臋 zmru偶onymi oczami w ka偶dy k臋s, przykleja艂y policzki do okien, siedzia艂y na lusterkach wstecznych i bez wytchnienia szuka艂y cho膰by najmniejszej mo偶liwo艣ci dostania si臋 do 艣rodka. Gdyby Alfred Hitchcock kiedykolwiek wybra艂 si臋 w podr贸偶 do Tanzanii i dotar艂 do tego miejsca, tytu艂 jego najs艂ynniejszego filmu nie brzmia艂by 鈥艣Ptaki鈥, ale 鈥艣Ma艂py鈥. Tutaj powinna powsta膰 kolejna cz臋艣膰 鈥艣Szklanej pu艂apki鈥 z BruceTn Willisem zamkni臋tym w piekarniku znanym tak偶e pod nazw膮 samochodu terenowego, ustawionego w pe艂nym s艂o艅cu na dnie krateru nieistniej膮cego wulkanu.
Przez zaparowane od g臋stniej膮cej wilgoci szyby widzielis'my wy艂aniaj膮ce si臋 z krzak贸w ogromne pawiany. Marszczy艂y nosy, szczerz膮c do nas wielkie, ostre k艂y.
To by艂 najszybszy lunch w dziejach Afryki. Ugotowani w szklanej pu艂apce, lepcy od soku owocowego, s艂oni od potu i zat艂uszczeni od kurczak贸w, wycofywali艣my si臋 z wdzi臋kiem godnym nosoro偶ca. Ma艂py niech臋tnie odlepia艂y si臋 od samochodu, prychaj膮c, 艣lini膮c si臋 na lusterka
i gniewnie stukaj膮c 艂apkami do okien. Las Lerai 偶egna艂 nas ponuro 艂opocz膮cymi naro艣lami zwieszaj膮cymi si臋 z drzew i krzykiem koczkodan贸w, obiecuj膮cych, 偶e to nie koniec pojedynku.
- Jeszcze was dopadniemy! - wrzeszcza艂y rozz艂oszczone, i niestety mia艂y racj臋.
Zd膮偶yli艣my wyjecha膰 z krateru Ngorongoro w ostatniej chwili. O osiemnastej stra偶nicy zamykaj膮 bramy. W ci膮gu dnia na dnie krateru pra偶y艂o bezlitosne s艂o艅ce, ale teraz po zmierzchu, zrobi艂o si臋 nagle bardzo ch艂odno. Masajowie stoj膮cy przy drodze zawijali si臋 w swoje czerwone koce tak szczelnie, 偶e wystawa艂 im tylko koniec nosa.
Jechali艣my po wilgotnej ziemi, nad kt贸r膮 ta艅czy艂y lekkie ob艂oki. Kraw臋d藕 wulkanu Ngorongoro znajduje si臋 na wysoko艣ci prawie dw贸ch i p贸艂 tysi膮ca metr贸w nad poziomem morza, wy偶ej ni偶 chmury, kt贸re 艣cieli艂y nam si臋 pod stopami.
Kiedy dotarli艣my do obozowiska, na niebo zacz臋艂a si臋 wspina膰 偶ona N鈥檊aia, Olapa, Bogini Ksi臋偶yca. ,
6 *
Pracowa艂 tylko przez trzy miesi膮ce w roku, obs艂uguj膮c wielkie imprezy plenerowe, najcz臋艣ciej turnieje golfa. Przez reszt臋 roku nie robi艂 nic. Kilka
tygodni temu pozna艂 Moir臋, psychologa pracuj膮cego
w wi臋zieniu. Zakochali si臋 i wpadli na szalony
pomys艂 wsp贸lnej wyprawy do Afryki. Kupili bilety
na samolot odlatuj膮cy nast臋pnego dnia, a Moira
w drodze na lotnisko odebra艂a telefon z zaproszeniem na rozmow臋 kwalifikacyjn膮 do nowej pracy na Bermudach. Wyl膮dowali w Dar es Salaam tego samego dnia, co ja.


Rozdzia艂 11
Noc paj膮ka
Przed noc膮 dotarli艣my do obozowiska na skraju krateru Ngorongoro. Kiedy przysz艂am do prowizorycznej jadalni, Moira i Gary siedzieli przy stole przytuleni do siebie tak, jak gdyby dooko艂a mia艂o za chwil臋 zabrakn膮膰 wolnego miejsca.
W rzeczywisto艣ci jednak jadalnia by艂a ca艂kowicie pusta. Tak nam si臋 przynajmniej na razie wydawa艂o. Najwyra藕niej Gary sprawdza艂 si臋 jako elektryk chyba nie tylko na polach golfowych, bo i tutaj w sercu Afryki potrafi艂 roz艣wietli膰 twarz swojej dziewczyny.
-Jambo5 - powiedzia艂am zgodnie z afryka艅sk膮 tradycj膮.
-Jambo - szepn臋艂a Moira, a z jej ust ani na moment nie znikn膮艂 wyraz niebia艅skiego zadowolenia.
Usiad艂am przy s膮siednim stoliku i zrobi艂am to, co lubi臋 najbardziej: wyj臋艂am notatnik, d艂ugopis i zacz臋艂am zapisywa膰 wszystko, co wyda艂o mi si臋 warte zapami臋tania: jak wygl膮da艂o rano niebo, jakie s膮 zwyczaje lw贸w, co oznacza nazwa Ngo-rongoro, czym si臋 r贸偶ni koczkodan od pawiana... Tak si臋 zatopi艂am w odtwarzaniu wszystkich smak贸w, zapach贸w, g艂os贸w i zdarze艅 minionego dnia, 偶e nie zauwa偶y艂am nawet, kiedy zosta艂am sama. Przepraszam - powinnam raczej napisa膰, 偶e nie zauwa偶y艂am momentu znikni臋cia Gary鈥檈go i Mo-iry, poniewa偶 sama z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie by艂am, tyle tylko, 偶e wtedy jeszcze nie zdawa艂am sobie z tego sprawy.
s Jambo oznacza w j臋zyku suahili 鈥艣rzecz, spraw臋鈥, ale jest te偶 najbardziej popularnym powitaniem, w zale偶nos'ci od sytuacji podlegaj膮c r贸偶nym modyfikacjom: Hamjambo (suahili) -Jak si臋 macie? Hatujambo - Mamy si臋 艣wietnie. Hujambof - Jak si臋 masz? Sijambo - Mam si臋 dobrze.
By艂am w艂a艣nie w trakcie opisywania magicznych sk艂onno艣ci hien (w 艣redniowieczu uwa偶ano, 偶e ze zwi膮zku lwa z hien膮 na 艣wiat przychodzi istota, kt贸ra umie m贸wi膰 ludzkim g艂osem, noc膮 przywo艂uje do siebie zab艂膮kanych w臋drowc贸w i po偶era ich 偶ywcem. W Tanzanii do dzisiaj niekt贸re plemiona uwa偶aj膮, 偶e hiena to ulubione zwierz臋 czarownic, kt贸re podr贸偶uj膮 na jej grzbiecie), gdy nagle k膮tem oka zauwa偶y艂am dziwny ruch. Zgodnie z zasad膮 przetrwania w d偶ungli, zastyg艂am w bezruchu. Pozwoli艂am sobie jednak na poruszenie 藕renic膮 oka. I zobaczy艂am paj膮ka. Wisia艂 na nitce dok艂adnie naprzeciwko mojej twarzy. Mia艂 wielki bia艂y brzuch i r贸wnie ogromne czarne nogi. I zwiesza艂 si臋 z sufitu. Spojrza艂am do g贸ry.
Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e wewn臋trzna strona dachu jadalni by艂a od dawna zamieszkana. Jeden obok drugiego siedzia艂y tam wielkie czarno--bia艂e paj膮ki i do艣膰 krytycznym wzrokiem patrzy艂y w d贸艂. W d贸艂, czyli na mnie - poniewa偶 by艂am jedyn膮 istot膮 nienale偶膮c膮 do gatunku paj臋czak贸w.
Paj膮k-Zwiadowca zatrzyma艂 si臋 na wysoko艣ci mojej twarzy i popatrzy艂 na mnie badawczo. Odwzajemni艂am to spojrzenie. Niech nie my艣li, 偶e si臋 boj臋. Paj膮ki to taka sama cz臋艣膰 przyrody jak biedronki i motyle, tylko troch臋 bardziej kosmata.
Konfrontacja wypad艂a chyba pomy艣lnie, bo Zwiadowca zatrzepota艂 rz臋sami i okr臋ci艂 si臋
wok贸艂 w艂asnej osi. By艂 chyba got贸w powr贸ci膰 do swoich braci i si贸str na suficie, ale zmieni艂 zamiar. Zapewne dlatego, 偶e do jadalni w艂as'nie wszed艂 drugi humanoid. Rozpozna艂am go po s艂odkim zapachu luksusowej wody kolo艅skiej. Nawet gdyby chcia艂 i m贸g艂 by膰 niewidzialny, nie m贸g艂by si臋 ukry膰 przed 偶adn膮 istot膮, kt贸ra zechcia艂aby go upolowa膰.
Micha艂 przekroczy艂 pr贸g jadalni, przy艣wiecaj膮c sobie latark膮. Skierowa艂 si臋 od razu w moj膮 stron臋 i nagle stan膮艂 jak wryty.
- Cz-cz-czy to jest to, co my艣l臋? - wykrztusi艂.
- Tak - powiedzia艂am z pewn膮 przyjemno艣ci膮.
- Cz-cz-czy to jest....??
- Tak - przytakn臋艂am. - Ale to jest tylko zwiadowca, nie wojownik.
Powietrze w jadalni zg臋stnia艂o jak budy艅. Mimo woli spojrza艂am zn贸w na paj膮ka i popatrzyli艣my sobie porozumiewawczo w oczy. Jadalnia by艂a pe艂na strachu. Obezw艂adniaj膮cego, mrocznego, panicznego strachu, od kt贸rego w艂osy staj膮 d臋ba, j臋zyk puchnie, a nogi sztywniej膮. Wszystkie te symptomy w艂a艣nie wykazywa艂 Micha艂.
- Siadaj, prosz臋 - zaproponowa艂am uprzejmie, przesuwaj膮c si臋 na 艂awce i robi膮c mu miejsce.
- Nie, nie - powiedzia艂. - Nie mog臋.
- Kolacja b臋dzie zaraz gotowa - namawia艂am, wiedz膮c, 偶e jedzenie to jedno z jego ulubionych zaj臋膰.
- Nie s膮dz臋, 偶ebym m贸g艂 cokolwiek prze艂kn膮膰.
- Ale dlaczego? - zapyta艂am jak gdyby nigdy nic.
Micha艂 zamilk艂 na chwil臋, tak jakby pogr膮偶y艂
si臋 w bardzo g艂臋bokich my艣lach, a potem zapyta艂:
- Czy to jest paj膮k?
- Tak - odpowiedzia艂am. - To jest paj膮k, ale to tylko zwiadowca. Nieuzbrojony.
Znowu zapad艂a cisza, a na twarzy Micha艂a wida膰 by艂o intensywny wysi艂ek intelektualny.
- Zwiadowca? - powt贸rzy艂 wreszcie.
- Tak - u艣miechn臋艂am si臋 niewinnie. - Czyli wys艂annik.
- Czyj... wys艂annik?
Bez s艂owa spojrza艂am na sufit. 艢ciany jadalni zacz臋艂y dr偶e膰, a przytulony do betonu Micha艂 wyszepta艂:
- Ja bardzo... bardzo... boj臋 si臋 paj膮k贸w...
Zn贸w wymienili艣my ze Zwiadowc膮 spojrzenia. Kiedy uzna艂, 偶e sytuacja zosta艂a zbadana i nie wymaga interwencji, poma艂u zacz膮艂 si臋 wspina膰 z powrotem po nitce.
- Te paj膮ki nie s膮 gro藕ne - powiedzia艂am pojednawczo. - Wys艂a艂y na d贸艂 tylko wartownika, a teraz spokojnie sobie mieszkaj膮 na g贸rze. Siadaj.
- O nie! - Micha艂 odzyska艂 si艂y. - Przecie偶 one mog膮 wpa艣膰 do talerza!
- Ale po co paj膮k mia艂by si臋 k膮pa膰 w twojej zupie? - zapyta艂am rzeczowo, co odnios艂o przeciwny skutek.
- W艂a艣nie! Jaki艣 paj膮k m贸g艂by mi wpa艣膰 do zupy! - powt贸rzy艂 Micha艂 takim tonem, jak gdyby to si臋 w艂a艣nie sta艂o.
- I my艣lisz, 偶e by艣 tego nie zauwa偶y艂?
- To jest mo偶liwe - powiedzia艂 z przekonaniem.
By艂 naprawd臋 do g艂臋bi przej臋ty i naprawd臋 si臋 ba艂. Troch臋 dziwne wyda艂o mi si臋 to, 偶e doros艂y m臋偶czyzna panicznie boi si臋 paj膮k贸w i nie wstydzi si臋 tego okazywa膰, ale nie mia艂am zamiaru go ocenia膰 ani os膮dza膰. Zaproponowa艂am wi臋c, 偶e wyniesiemy st贸艂 na zewn膮trz.
- Nie, nie!
- Postawimy go w dowolnym miejscu, gdzie sobie 偶yczysz.
- Nie, nie! Nie usi膮d臋 przy tym stole! - zawo艂a艂 Micha艂 i wybieg艂 w ciemno艣膰.
Popatrzy艂am jeszcze raz na sufit. Paj膮ki spokojnie zajmowa艂y si臋 swoimi sprawami. Zwiadowca zapewne zda艂 pozytywny raport o stanie afryka艅skiego 艣wiata. Ciekawe jak cz臋sto ludzie uciekali na jego widok.
Po chwili nadszed艂 Florian z dwoma talerzami pe艂nymi makaronu w czerwonym sosie, kt贸ry wygl膮da艂 jak g臋sta krew.
znaniem.
- Micha艂? - wychyli艂am si臋 w noc.
Sta艂 przest臋puj膮c z nogi na nog臋, tak jakby chcia艂 ograniczy膰 kontakt z ziemi膮 i tym samym ze wszystkim, co po niej pe艂za, skacze i si臋 wije.
- Chod藕 na makaron - powiedzia艂am.
- Makaron? - powt贸rzy艂 t臋sknym g艂osem.
- Makaron z mi臋sem i sosem pomidorowym - u艣ci艣li艂am.
- Czy w tym sosie nie ma paj膮k贸w? - us艂ysza艂am w ciemno艣ci.
- Nie ma.
- Sprawdzi艂a艣?
- Sprawdzi艂am.
- Czy mog艂aby艣 wyj艣膰 tu do mnie?
Wysz艂am. Poda艂am Micha艂owi talerz. D艂ugo
i starannie ogl膮da艂 jego zawarto艣膰 pod 艣wiat艂em latarki, by wreszcie uzna膰, 偶e opr贸cz kawa艂k贸w mielonej wo艂owiny nie ma w nim innego mi臋sa.
- Lepiej si臋 czujesz? - zapyta艂am z pewn膮 doz膮 wsp贸艂czucia.
Dlaczego Micha艂 tak 艂atwo poddaje si臋 strachowi? Dlaczego nie walczy? Dlaczego tak szybko przyznaje si臋 do s艂abo艣ci wobec niewielkiego stawonoga?. .. Sk膮d w nim tyle niem臋skiej bezradno艣ci i l臋ku?
- Troch臋 lepiej - odrzek艂 s艂abym g艂osem.
- To mo偶e po艂o偶ysz si臋 ju偶 spa膰?
- Nie s膮dz臋, 偶ebym m贸g艂 zasn膮膰 tej nocy.
- Co wi臋c zamierzasz robi膰?
Czy mia艂am mu przypomnie膰, 偶e noc膮 na sawannie roi si臋 od jadowitych skorpion贸w?... A mo偶e on w og贸le nie zdawa艂 sobie sprawy z tego, 偶e wsz臋dzie dooko艂a obozowiska mo偶e czyha膰 niebezpiecze艅stwo. Po raz kolejny zadawa艂am sobie pytanie, sk膮d taki cz艂owiek wzi膮艂 si臋 w Afryce i czy sam wpad艂 na ten szale艅czy pomys艂, czy te偶 mo偶e wypad艂 z samolotu zmierzaj膮cego na pla偶e Madagaskaru?...
- Nie wiem - odpowiedzia艂, prze艂ykaj膮c kolejny k臋s. - Ju偶 dawno nic mnie tak nie wytr膮ci艂o z r贸wnowagi.
- Doprawdy? Nie zauwa偶y艂e艣 jeszcze, 偶e Afryka jest pe艂na przera偶aj膮cych bestii?
- Bestii?... - zapyta艂 z ustami pe艂nymi makaronu. - Jakich bestii?...
Moje mordercze spojrzenie 艂agodnie wsi膮k艂o w dziel膮c膮 nas ciemno艣膰. Odprowadzi艂am Micha艂a do namiotu i zamkn臋艂am za nim zamek. Za trzy dni to safari si臋 sko艅czy i wszyscy odetchn膮 wtedy z ulg膮, paj膮ki, lwy i skorpiony tak偶e. Tak膮 przynajmniej mia艂am nadziej臋.


Rozdzia艂 12
Simba czyli lew
Stan臋艂am w ciemno艣ci, patrz膮c w gwiazdy. To niesamowite jak miasto ogranicza 艣wiat. Jego mieszka艅cy zaprzyja藕nieni z betonem i elektryczno艣ci膮 nie zdaj膮 sobie sprawy z tego, co stracili. Miasto zag艂usza wszystko dooko艂a. Luna jego 艣wiate艂 jest tak silna, 偶e przy膰miewa gwiazdy. Ha艂as jest tak pot臋偶ny, 偶e zag艂usza g艂osy natury.
Prawd臋 o 艣wiecie mo偶na zobaczy膰 daleko poza miastem, gdzie niebo wygl膮da jak granatowoczarna kopu艂a wysadzana milionami b艂yszcz膮cych diament贸w. Droga Mleczna migocze jak 艣nie偶na wst臋ga, a planety Wenus i Mars przesy艂aj膮 z oddali zagadkowe mrugni臋cia.
Najczarniejsze i najg艂臋bsze niebo widzia艂am wcze艣niej nad d偶ungl膮 amazo艅sk膮. Teraz tutaj na afryka艅skiej sawannie sta艂am i ch艂on臋艂am
ciemno艣膰 nocy, gwiezdny blask i niezmordowan 艣wiergotanie cykad. W tej cudownej g艂o艣nej cisz' nagle jak wystrza艂 zabrzmia艂 g艂os:
- Obserwowa艂am ci臋 - powiedzia艂a Moira.
- Naprawd臋? - odrzek艂am niezach臋caj膮co Sk膮d si臋 tu wzi臋艂a? Nie zauwa偶y艂am, 偶eby kiedy kolwiek wcze艣niej oddala艂a si臋 sama z obozowiska,
- Pi臋kna noc.
- Pi臋kna.
Sta艂y艣my w ciemno艣ci, nie widz膮c si臋 nawzajem. Pomy艣la艂am ju偶 nawet, 偶e Moira rozp艂yn臋艂a si臋 nad sawann膮 w tak samo niespodziewany i tajemniczy spos贸b, jak si臋 pojawi艂a, gdy nagle powiedzia艂a:
- Mam znajom膮 Hindusk臋, kt贸ra widzi aur臋 cz艂owieka. Potrafi rozpozna膰 poprzednie wcielenia.
- Pr贸bowa艂a艣?
- Nie, ale opowiedzia艂a mi o ludziach, kt贸rzy przybywaj膮 na ziemi臋 tylko w jednym wcieleniu.
- Hm - odrzek艂am. - A ja s艂ysza艂am, 偶e podobno ka偶dy ma nast臋pne wcielenie, kt贸re zale偶y od tego, jakim cz艂owiekiem by艂 w poprzednim 偶yciu. Je艣li jeste艣 z艂y, mo偶esz si臋 nawet zamieni膰 w kamie艅. Je艣li jeste艣 dobry, w ka偶dym nast臋pnym wcieleniu b臋dziesz coraz szcz臋艣liwszy.
- Nie ka偶dy - odpowiedzia艂a Moira z uporem. - Niekt贸rzy maj膮 tylko jedno wcielenie i przeczuwaj膮c ten stan, najcz臋艣ciej staczaj膮 si臋 na dno spo艂ecze艅stwa.
W艣r贸d nich jest najwi臋cej przest臋pc贸w.
I O! - powiedzia艂am w ciemno艣膰. - W Polsce na studiach psychologicznych wyk艂ada si臋 chyba inne przedmioty.
- S膮 te偶 kosmici - doda艂a spokojnie Moira, nie reaguj膮c na zaczepk臋 w moim g艂osie.
- Really? - u艣miechn臋艂am si臋. - Doprawdy?
-Yes.
Patrzy艂am w niebo na migocz膮ce gwiazdy. Niekt贸re zdawa艂y si臋 porusza膰. Jak niewyobra偶alnie wielka odleg艂o艣膰 dzieli艂a je od ziemi, cho膰 jednocze艣nie wydawa艂o si臋, 偶e je艣li si臋gn臋 r臋k膮, to...
- Niekt贸rzy ludzie s膮 przybyszami z innych planet - powiedzia艂a nagle Moira.
Zd膮偶y艂am ju偶 o niej zapomnie膰, zapatrzona w niebo.
- Z innych planet? - powt贸rzy艂am, upewniaj膮c si臋 czy dobrze zrozumia艂am.
- Tak.
I zn贸w zapad艂a cisza. By膰 mo偶e na Ziemi mieszkaj膮 te偶 kosmici, kto wie. Tutaj, w sercu afryka艅skiej sawanny wszystko wydawa艂o si臋 mo偶liwe. By膰 mo偶e za chwil臋 z suchych traw wy艂oni si臋 lew, hiena albo zielony Marsjanin.
- Tacy ludzie czuj膮 nieustann膮 potrzeb臋 w臋drowania - podj臋艂a Moira po nast臋pnej d艂ugiej przerwie, tak jakby mi臋dzy wypowiedzeniem kolejnych zda艅 zapada艂a w drzemk臋. - Ci膮gle szukaj膮 nowych miejsc i chc膮 spotyka膰 nowych ludzi. Maj膮 niezaspokojon膮 ciekawo艣膰.
屡毬艢屡 ----------------------------------------------- Krzysztof Kolumb by艂 kosmit膮 - za偶artowa艂am. - I Vasco da Gama. I Francisco Pizarro te偶.
- I niech臋膰 do stosowania przemocy.
- A wi臋c Francisco Pizarro odpada - poprawi艂am si臋 natychmiast. Pizarro w szesnastym wieku zorganizowa艂 wypraw臋 na podb贸j Imperium Ink贸w, kt贸rzy 偶yli na terytorium dzisiejszego Peru. Jako konkwistador by艂 znany z oszustw i okrucie艅stw wobec miejscowej ludno艣ci.
- Ludzie, kt贸rzy przybywaj膮 na Ziemi臋 z innych planet s膮 zwykle drobnej budowy i wygl膮daj膮 jak na sw贸j wiek m艂odziej - powiedzia艂a Moira w ciemno艣ci. - Ich 偶ycie jest zwykle pe艂ne rozsta艅, bo nie potrafi膮 nauczy膰 si臋 偶y膰 w zwi膮zku ze zwyk艂ym cz艂owiekiem. Wiesz dlaczego Ci to m贸wi臋?
Spojrza艂am w jej stron臋. W ciemno艣ci niewyra藕nie zamajaczy艂a jej sylwetka mu艣ni臋ta srebrzystym blaskiem ksi臋偶yca. Gdzie艣 daleko rozleg艂o si臋 chichotanie hieny. Ciekawe czy zamierza艂a dopiero zaatakowa膰 swoj膮 ofiar臋, czy te偶 oznajmia艂a w艂a艣nie zwyci臋ski koniec polowania.
- Bo ty przyby艂a艣 na Ziemi臋 z innej planety -powiedzia艂a Moira.
- S艂ucham? - zapyta艂am z roztargnieniem, ws艂uchuj膮c si臋 w echo nios膮ce nad sawann膮 odg艂osy walki na 艣mier膰 i 偶ycie. W nocy na polowanie wychodz膮 lamparty i inne drapie偶niki. Zebry 艣pi膮
czujnie, przekazuj膮c sobie nawzajem obowi膮zki
wartownika stada. Hipopotamy wychodz膮 z wody na l膮d, 偶eby poszuka膰 soczystej trawy. - Co powiedzia艂a艣'?
Cykady nagle zamilk艂y. Rozleg艂 si臋 wysoki, 艣widruj膮cy d藕wi臋k, kt贸ry przypomina艂 start papierowego odrzutowca. Owady i 偶aby potrafi膮 wydawa膰 z siebie nieziemskie odg艂osy.
- Moira? - rzuci艂am w noc.
Odpowiedzia艂 mi szelest traw. Nie taki, kiedy
g艂aszcze je wiatr, przygniataj膮c do ziemi, ale inny, dochodz膮cy tylko z jednego kierunku, nie wsp贸艂graj膮cy z szumem powietrza, li艣ci i 藕d藕be艂. Nagle dotar艂 do mnie sens s艂贸w Szkotki, tak jakby wypowiedziane przez ni膮 zdanie kr膮偶y艂o w powietrzu pomi臋dzy nami, dotykaj膮c ro艣lin i wywo艂uj膮c u cykad stan os艂upienia, w kt贸rym na wszelki wypadek zaczyna艂y wydawa膰 z siebie d藕wi臋ki ostrze-gawczo-alarmuj膮ce. Ja jestem przybyszem z obcej planety, kt贸ry 偶yje na Ziemi w艣r贸d ludzi? Roze艣mia艂am si臋 cicho.
- Moira? - zapyta艂am jeszcze raz. Musi mi wyja艣ni膰 ten dziwny stan i zaskakuj膮c膮 informacj臋.
Nie odpowiada艂a, szeleszcz膮c jednak stopami, podnios艂am wi臋c latark臋, za艣wieci艂am i zdr臋twia艂am. Moira mia艂a dwoje 偶贸艂tych, okr膮g艂ych oczu wpatruj膮cych si臋 we mnie ze zdumieniem. Jej poorany bliznami nos by艂 czarny i wilgotny, a w chwili, gdy na niego spojrza艂am, wysun膮艂 si臋 lekko do
przodu, zag艂臋biaj膮c si臋 w docieraj膮c膮 do niego wo艅. Wo艅 ludzkiego cia艂a. Wo艅 mojego cia艂a, kt贸re wbrew swojej woli znalaz艂o si臋 naprzeciwko Szkot-ki, przy czym w tajemniczy spos贸b Szkotka znik艂a, zamieniaj膮c si臋 w ogromny 艂eb okolony p艂ow膮 grzyw膮. Naprzeciwko mnie sta艂 lew.
- Simba - pomy艣la艂am cichutko w j臋zyku su-ahili. - Simba njema6.
Z zaskoczenia i przera偶enia mia艂am wra偶enie, 偶e moje cia艂o jest puste w 艣rodku i mo偶e si臋 unosi膰 nad ziemi膮 jak ob艂ok. Wiedzia艂am, 偶e lew mnie nie widzi. By艂am dla niego tylko jednym wielkim jasnym okiem latarki, kt贸re wpatrywa艂o si臋 w niego. Czy czu艂 m贸j zapach? Pr贸bowa艂am sobie przypomnie膰 z kt贸rej strony wia艂 wiatr. Wiedzia艂am te偶, 偶e musz臋 zachowa膰 kamienny spok贸j i sta膰 nieruchomo jak drzewo. Dop贸ki nie u艣wiadomi臋 lwu swoim zachowaniem, 偶e mo偶na mnie zje艣膰, by膰 mo偶e sam nie wpadnie na ten pomys艂.
Ostro偶nie i bardzo powoli opu艣ci艂am snop 艣wiat艂a latarki, 偶eby nie 艣wieci艂 lwu prosto w oczy. Pomy艣la艂am, 偶e takie agresywne, ostre 艣wiat艂o mo偶e go rozdra偶ni膰. Poza tym chcia艂am mu da膰 szans臋 wycofania si臋 z honorem. Widzia艂am teraz wyra藕nie bok jego g艂owy z pot臋偶n膮 grzyw膮.
6 Simba - lew;
Podobno lwice najch臋tniej wybieraj膮 najbardziej ow艂osionych samc贸w. Ten pewnie nie narzeka艂 na brak powodzenia.
Poczu艂am dotkni臋cie wiatru we w艂osach. Przynosi艂 zapach wilgotnej ziemi i zi贸艂. Pomy艣la艂am, 偶e gdybym by艂a l偶ejsza, mog艂abym z wiatrem od-frun膮膰 i znale藕膰 si臋 bli偶ej gwiazd zawieszonych na niebie. Wygl膮da艂y teraz jak otwarte ko艅c贸wki przewod贸w elektrycznych, kt贸re kto艣' powty-ka艂 w niebo, urz膮dzaj膮c gdzie艣' w kosmosie wielk膮 elektrowni臋. Kiedy zn贸w spojrza艂am przed siebie, drgn臋艂am jak pora偶ona pr膮dem. Lew znikn膮艂.


Rozdzia艂 13
Dzika noc
Chyba nigdy wcze艣niej nie czu艂am tak mocno ciep艂ej blisko艣ci ziemi pod moimi stopami. Wros艂am w sawann臋 jak drzewo, w nadziei, 偶e dzi臋ki temu przestan臋 by膰 potencjaln膮 ofiar膮 mi臋so偶erc贸w. Moje jedno wielkie 艣wiec膮ce oko bardzo delikatnie i bardzo powoli omiata艂o wysokie trawy. Kiedy us艂ysza艂am za plecami szelest, zamkn臋艂am oczy i napi臋艂am mi臋艣nie, koncentruj膮c si臋 na my艣lach o czapce-niewidce i innych sposobach znikania, nie dopuszczaj膮c do siebie my艣li, 偶e 偶aden z nich nie jest dla mnie w tej chwili osi膮galny.
...Z drugiej jednak strony mam wra偶enie, 偶e mo偶na sta膰 si臋 niewidzialnym, korzystaj膮c wy艂膮cznie z si艂y w艂asnej woli.
Takie w艂a艣nie 膰wiczenie odbywa艂am, stoj膮c noc膮 na afryka艅skiej sawannie. Wysoko nad moj膮
g艂ow膮 N鈥檊ai wyprowadza艂 swoje gwiezdne krowy na Drog臋 Mleczn膮, a jego niepokorna 偶ona Olapa w臋drowa艂a po niebosk艂onie, wystawiaj膮c bez wstydu swoj膮 poznaczon膮 bliznami twarz.
N鈥檊ai - S艂o艅ce i Olapa - Ksi臋偶yc kiedy艣 strasznie si臋 pok艂贸cili. Nie wystarczy艂y gniewne s艂owa i obelgi. N鈥檊ai uderzy艂 偶on臋 w twarz, a ona bez namys艂u rzuci艂a si臋 na niego z pi臋艣ciami. Pan S艂o艅ce wyszed艂 z tego pojedynku z ranami, kt贸re nie chcia艂y si臋 zagoi膰. R贸wnie mocno ucierpia艂a jego duma i pr贸偶no艣膰. Jak mia艂 si臋 pokaza膰 ludziom z pokaleczon膮 twarz膮? Postanowi艂 wi臋c, 偶e b臋dzie odt膮d 艣wieci艂 tak mocno, 偶eby 偶aden ze 艣miertelnik贸w nie m贸g艂 na niego patrze膰 i w ten spos贸b nikt nie b臋dzie w stanie dostrzec uszczerbk贸w jego urody. Pani Ksi臋偶yc postanowi艂a si臋 nie przejmowa膰. Nie 艣wieci ani mocniej, ani s艂abiej ni偶 kiedy艣, dzi臋ki czemu nawet bez lunety czy teleskopu mo偶na dostrzec blizny na jej obliczu, pozosta艂e po pojedynku z m臋偶em.
Na ca艂e szcz臋艣cie noc膮 Olapa przechadza si臋 po niebie z b艂yszcz膮c膮 twarz膮, dzi臋ki kt贸rej widz臋 藕d藕b艂a trawy i szczurka, kt贸ry b艂yska na mnie zdumionymi oczami, a potem ucieka do kryj贸wki. Na niego czyhaj膮 szakale, hieny, gepardy, lamparty, lwy, pawiany, 偶enety, sowy, or艂y, jastrz臋bie i soko艂y... Nic ju偶 nie szele艣ci za moimi plecami, czuj臋 delikatny podmuch wiatru, kt贸ry zdaje si臋 mnie
zach臋ca膰 i popycha膰, wi臋c ostro偶nie i z najwi臋ksz膮 uwag膮 podnosz臋 stop臋, czuj膮c, 偶e zrobi艂a si臋 ci臋偶ka jak z kamienia.
Poruszam latark膮, dostrzegaj膮c jednocze艣nie, 偶e jej 艣wiat艂o sta艂o si臋 bardziej zamglone i 偶贸艂te, tak jakby chcia艂o zgasn膮膰 ze wstydu przy jasno 艣wiec膮cym ksi臋偶ycu.
Zrobi艂am jeden krok. Gdzie艣 daleko zamrucza艂 silnik wielkiego samolotu, zmierzaj膮cego zapewne do Nairobi albo Dar es Salaam. Ka偶da historia ma sw贸j koniec, tak jak i ma pocz膮tek. By膰 mo偶e moim przeznaczeniem by艂o zosta膰 samotnie na afryka艅skiej sawannie, gdzie nikt mnie nie odnajdzie. A mo偶e gdzie艣 w ciemno艣ci jest znak, kt贸ry pozwoli mi wr贸ci膰 do ciep艂ego 艣wiata 偶ywych ludzi i dachu nad g艂ow膮.
Zgasi艂am latark臋. Ws艂ucha艂am si臋 w noc.
Za mn膮 rozbrzmiewa艂y nie艣mia艂e kl膮skania 艣wierszczy i zd艂awione strachem okrzyki ptak贸w. Z lewej strony trwa艂a cisza pieszczona szelestem wysokich traw. Po prawej s艂ysza艂am 艣widruj膮ce bzykanie cykad, a naprzeciwko mnie ciemno艣膰 rozprasza艂 ch艂odny wiatr nios膮cy ze sob膮 delikatny zapach dzikich r贸偶.
Zamkn臋艂am oczy. Cykady odzywaj膮 si臋 zazwyczaj wtedy, kiedy chc膮 zaznaczy膰 swoj膮 obecno艣膰 wobec intruza naruszaj膮cego ich terytorium. Tym
nieproszonym go艣ciem mog艂am by膰 ja - albo kto艣 lub co艣 znajduj膮ce si臋 w mojej bezpo艣redniej blisko艣ci. Nie powinnam i艣膰 wi臋c w prawo.
Za mn膮 znajduj膮 si臋 zapewne moje 艣lady, do艣膰 mocno pachn膮ce dla wyczulonych nozdrzy drapie偶nik贸w. Je偶eli zechcia艂yby p贸j艣膰 moim tropem, sama wysz艂abym im naprzeciw prosto do paszczy.
Ten kierunek te偶 nie jest dobry.
Przede mn膮 ciemno艣膰. Ksi臋偶yc lekkim srebrzystym po艂yskiem oblewa艂 niezmierzony horyzont, gdzie艣 daleko majaczy艂 jaki艣 ciemny, wysoki kszta艂t, pewnie drzewo. Na sawannie drzew jest niewiele, ka偶de wi臋c stanowi cenn膮 kryj贸wk臋 dla lamparta albo lw贸w, kt贸re lubi膮 w najgor臋tszej porze dnia zdrzemn膮膰 si臋 w艣r贸d cienistych ga艂臋zi. To te偶 nie b臋dzie dla mnie dobry cel.
Odwr贸ci艂am si臋 w lewo i posmakowa艂am ustami powietrze. Wiatr przyja藕nie poci膮gn膮艂 mnie za sob膮. Poczu艂am szorstkie dotkni臋cie na kolanie.
Co艣 mocno z艂apa艂o mnie za sk贸r臋. W艂膮czy艂am latark臋. To by艂 艣wierszcz wielki jak ludzka d艂o艅, zielony jak og贸rek i zaskoczony jak pasa偶er na gap臋. Kiedy poruszy艂am nog膮, nie zeskoczy艂, ale jeszcze mocniej 艣cisn膮艂 mnie n贸偶kami. Autostopowicz -pomy艣la艂am z u艣miechem. Mo偶e to dobry znak.
Powoli i ostro偶nie ruszy艂am przed siebie, staraj膮c si臋 nie wykonywa膰 偶adnych gwa艂townych gest贸w i nie porusza膰 latark膮, kt贸rej 偶贸艂tawe 艣wiat艂o
omiata艂o piasek i traw臋 przed moimi sanda艂ami. Przypomnia艂a mi si臋 przera偶ona twarz Micha艂a, kiedy wypytywa艂 mnie o zwyczaje skorpion贸w i gdy nagle sobie u艣wiadomi艂, 偶e prawdopodobnie stoi w艂a艣nie w ich kr贸lestwie, gdzie spod ka偶dej trawki wystaje 艣miertelny jadowy kolec. Micha艂 wykonywa艂 wtedy przedziwny taniec, staraj膮c si臋 nie odrywa膰 st贸p od ziemi, a jednocze艣nie pr贸buj膮c umie艣ci膰 je jak najdalej od pod艂o偶a - co stanowi艂o samo w sobie oczywist膮 sprzeczno艣膰 i najwyra藕niej on sam mia艂 tego 艣wiadomo艣膰, co dodatkowo burzy艂o jego spok贸j. A p贸藕niej m贸wi艂 mi, 偶e by艂 鈥艣kompletnie wytr膮cony z r贸wnowagi鈥 i to mia艂o wyja艣ni膰 jego niezrozumia艂e zachowanie.
Mimo woli u艣miechn臋艂am si臋 na to wspomnienie. Ciekawe, czy ludzie chcieliby kupowa膰 odwag臋, gdyby by艂a sprzedawana w tabletkach. Nie musia艂aby du偶o kosztowa膰 i nie by艂aby wydawana na recept臋. Ale niestety jak ka偶de lekarstwo, mia艂aby pewne znacz膮ce efekty uboczne. Jej dzia艂anie polega艂oby na tym, 偶e w sytuacjach niebezpiecznych cz艂owiek potrafi艂by opanowa膰 sw贸j strach i by艂by w stanie zachowywa膰 si臋 racjonalnie. Zdobycie takiej tabletki kosztowa艂oby zapewne tyle samo wysi艂ku co si臋gni臋cie do zasob贸w w艂asnej silnej woli i okie艂znanie poczucia bezradnego l臋ku i paniki, kt贸re wdziera si臋 do serca cz艂owieka, kt贸ry im na to pozwoli.

Odwaga jest cz臋艣ci膮 duszy. Wystarczy z niej skorzysta膰. Nie podda膰 si臋 s艂abo艣ci, odrzuci膰 od siebie l臋k i skoncentrowa膰 si臋 na tym, co wa偶ne.
Tak w艂a艣nie zrobi艂am tamtej nocy. Ze 艣wierszczem uczepionym kurczowo mojego kolana w臋drowa艂am przez ciemno艣膰. S艂ysza艂am 艣miech hieny i szczekanie szakali. Spod moich st贸p zrywa艂y si臋 przestraszone ptaki. Dwa razy poczu艂am ch艂odne, g艂adkie dotkni臋cie w rami臋 - m贸g艂 to by膰 nietoperz albo duch. Czasem patrzy艂am na tysi膮ce gwiazd, kt贸rymi obsypane by艂o niebo. Mruga艂y oboj臋tnie, zbyt zaj臋te swoimi gwiezdnymi sprawami. Przypomnia艂y mi si臋 ciep艂e letnie wieczory w Polsce, s艂odkie winogrona i pachn膮ce arbuzy, sroki rozmawiaj膮ce w swoim trzeszcz膮cym j臋zyku na ga艂臋zi drzewa i pola dojrzewaj膮cej kapusty, kt贸r膮 Masajowie nazywaj膮 kozimi lisami...
Sz艂am, bardzo uwa偶nie patrz膮c pod nogi. To nawyk, kt贸rego nauczy艂am si臋 w d偶ungli amazo艅skiej i kt贸ry wielokrotnie ocali艂 mi 偶ycie. Po ziemi spaceruj膮 skorpiony i jadowite skolopendry, bezg艂o艣nie sun膮 w臋偶e, a paj膮ki przyczajone czekaj膮 na ofiar臋. Cz艂owiek jest dla nich niedorzecznie wielkim przeciwnikiem, ale nie zawahaj膮 si臋 zaatakowa膰 je艣li zostan膮 zaniepokojone albo nadepni臋te. Umiej臋tno艣膰 omini臋cia jadowitej istoty, kt贸ra spokojnie przechadza si臋 albo 艣pi w okolicy
ucz臋szczanej przez cz艂owieka, potrafi uratowa膰 偶ycie. Dlatego tak mocno skupi艂am si臋 na obserwowaniu drogi. W pewnej chwili u艣wiadomi艂am sobie, 偶e ksi臋偶yc zmieni艂 kierunek i 艣wieci teraz z zupe艂nie innej strony. Odwr贸ci艂am g艂ow臋 i poczu艂am ciep艂膮 kropl臋 miodu, kt贸ra sp艂yn臋艂a w艂a艣nie do mojego serca.
Ksi臋偶yc pozosta艂 na niebie. A z lewej strony zza pag贸rka wy艂oni艂y si臋 md艂e 艣wiat艂a obozowiska. Nawet 艣wierszcz uzna艂 chyba, 偶e dotar艂 do miejsca swojego przeznaczenia, bo podkurczy艂 swoje szorstkie n贸偶ki i jednym zwinnym skokiem przeni贸s艂 si臋 ze mnie na sobie tylko znany cel.
- Powodzenia, kolego - szepn臋艂am do niego i czym pr臋dzej ruszy艂am w stron臋 艣wiate艂.


Rozdzia艂 14
Szko艂a lw贸w
Podr贸偶 jest stanem stopniowego uwalniania duszy.
Rozpoczyna si臋 oddaleniem od miejsca, gdzie codzienno艣膰 wymaga kontrolowania my艣li, racjonalnego podejmowania decyzji, przewidywania konsekwencji i u偶ywania odpowiednich s艂贸w.
Przez pierwsze trzy dni 艣wiadomo艣膰 ulega wyciszeniu i coraz mniejsza staje si臋 gotowo艣膰 reagowania na 偶膮dania zewn臋trznego 艣wiata. Ro艣nie natomiast potrzeba zaspokojenia w艂asnych wewn臋trznych oczekiwa艅, kt贸re bardzo d艂ugo le偶a艂y przysypane i przyduszone codzienno艣ci膮.
Wtedy rozpoczyna si臋 te偶 wyprawa w g艂膮b w艂asnej duszy.
Nie trzeba ju偶 zmusza膰 w艂asnych my艣li do koncentrowania si臋 na jakiejkolwiek 鈥艣bardzo wa偶nej sprawie鈥. My艣li same odnajduj膮 w艂a艣ciwy kierunek

- Bociany! - krzykn膮艂 Micha艂.
Moira i Gary spojrzeli na nas podejrzliwie. C贸偶 takiego jest w ptakach na sawannie, 偶e wywo艂uje w Polakach eksplozj臋 rado艣ci?
- Do you want to stop?7 - zapyta艂 uprzejmie David, ale w jego g艂osie te偶 zabrzmia艂o lekkie zaskoczenie.
Domy艣lam si臋, 偶e 偶aden inny turysta nie wybucha entuzjazmem na widok zwyk艂ych bocian贸w. Tylko Polak.
- Musz臋 je sfotografowa膰! - upiera艂 si臋 Micha艂, szukaj膮c swojego aparatu i przyjmuj膮c strategiczn膮 pozycj臋 w dziurze na suficie auta.
Bociany przechadza艂y si臋 po sawannie powa偶nym krokiem, ca艂kowicie poch艂oni臋te poszukiwaniem kumkaj膮cej kolacji.
- One mieszkaj膮 w Polsce - wyja艣ni艂am Davidowi.
Skin膮艂 uprzejmie g艂ow膮, popatrzy艂 na mnie, a potem na bociany, kt贸re najwyra藕niej znajdowa艂y si臋 w艂a艣nie w Afryce, wi臋c si艂膮 rzeczy nie mog艂y jednocze艣nie mieszka膰 w Polsce.
- Przylatuj膮 do Afryki na zim臋 - doda艂am.
- Uhm - zgodzi艂 si臋 wstrzemi臋藕liwie, bo chyba nie znajdowa艂 wystarczaj膮co du偶o przekonuj膮cych danych, kt贸re mog艂y potwierdzi膰 ten fakt.
7 Do you want to stop? (ang.) - Czy chcecie si臋 zatrzyma膰?
Bocian by艂 w Afryce, a nie w Polsce, a dooko艂a panowa艂o tropikalne lato zamiast wspomnianej przeze mnie zimy.
Na takich niezobowi膮zuj膮cych rozmowach up艂yn臋艂y nam nast臋pne dni. Pojechali艣my nad jezioro Manyara podziwia膰 stada r贸偶owych flaming贸w, widzieli艣my geparda przyczajonego w trawie i ogromne stada antylop gnu, kt贸re w wojskowym szyku w臋drowa艂y na p贸艂noc w stron臋 Masai Mara. Ich wielka migracja rozpoczyna si臋 ka偶dego roku w marcu i kwietniu, kiedy wyruszaj膮 z Ngorongo-ro i po艂udniowej cz臋艣ci Serengeti na zach贸d i p贸艂noc, by w lipcu i sierpniu dotrze膰 do s艂ynnej rzeki Masai Mara, gdzie czekaj膮 na nie z艂aknione 艣wie偶ego obiadu krokodyle. Antylopy nie maj膮 wyj艣cia. Zawr贸cenie do Tanzanii oznacza艂oby 艣mier膰 z g艂odu. Musz膮 i艣膰 naprz贸d, musz膮 wi臋c odwa偶y膰 si臋 na przekroczenie 艣miertelnej rzeki. Czasami maj膮 szcz臋艣cie i kiedy pada mniej deszczu, poziom wody w rzece jest tak niski, 偶e 艂atwo mo偶na znale藕膰 prawie suche przej艣cie na drug膮 stron臋.
Najcz臋艣ciej jednak woda p艂ynie bystro, zasilona 艣wie偶ymi deszczami, kt贸re dodatkowo podmywaj膮 brzegi, zamieniaj膮c je w strome, niebezpieczne klify. Tam gdzie zej艣cie do wody jest bardziej 艂agodne, gromadz膮 si臋 afryka艅skie krokodyle, cierpliwie ostrz膮c swoje szcz臋ki wyposa偶one 102 w sze艣膰dziesi膮t osiem sto偶kowatych z臋b贸w, kt贸re
nie musz膮 by膰 bardzo ostre. Krokodyl ma prost膮 technik臋 zabijania: podp艂yn膮膰 ukradkiem do ofiary, chwyci膰 j膮 w pot臋偶ne szcz臋ki, 艣cisn膮膰 i wci膮gn膮膰 pod wod臋. Poczeka膰 a偶 si臋 utopi. Potem rozerwa膰 na strz臋py i po艂kn膮膰 bez rozgryzania. Czasem krokodyle stosuj膮 metod臋 鈥艣zab贸jczego wa艂ka鈥, kt贸ry polega na tym, 偶eby z艂apa膰 szcz臋kami jak膮艣 cz臋艣膰 cia艂a ofiary, zacisn膮膰 z臋by z ca艂ej si艂y i obraca膰 si臋 wok贸艂 w艂asnej osi, odrywaj膮c 偶ywe kawa艂ki cia艂a.
Najwi臋kszy krokodyl schwytany w okolicach Jeziora Wiktorii na p贸艂nocnych kra艅cach Serenge-ti w Tanzanii mia艂 d艂ugo艣膰 nieca艂ych siedmiu metr贸w. Wa偶y艂 ponad ton臋. Najwi臋ksza antylopa gnu jest od niego sze艣膰 razy mniejsza i l偶ejsza, w bezpo艣rednim starciu ma wi臋c niewielkie szanse.
Antylopy do ko艅ca pa藕dziernika pas膮 si臋 na 艣wie偶ej trawie Masai Mara w Kenii. W listopadzie rozpoczynaj膮 drog臋 powrotn膮 na Serengeti.
Widzieli艣my ptaka sekretarza, kt贸ry zjada w臋偶e, wy艂apuj膮c je szybkim ruchem dzioba. Jest wi臋kszy od bociana, ma tyczkowate, d艂ugie nogi i wydaje si臋 ubrany w urz臋dowy mundurek w oficjalnych kolorach czerni, szaro艣ci i bieli. Z tego ubarwienia pochodzi podobno jego nazwa, chocia偶 David z pe艂nym przekonaniem o艣wiadczy艂, 偶e trzeba si臋 sekretarzowi przyjrze膰 z bliska, 偶eby zrozumie膰 o co chodzi. Z ty艂u g艂owy ma p臋k szarych,
sztywnych pi贸r, kt贸re wygl膮daj膮 jak gotowe do u偶ycia d艂ugopisy.
- A kiedy po艂knie w臋偶a - doda艂 powa偶nym g艂osem Florian, b艂yskaj膮c bia艂kami oczu - to wygl膮da tak, jakby po艂kn膮艂 偶ab臋. Wielu urz臋dnik贸w w Tanzanii te偶 ma podobny wygl膮d.
Pewnego dnia dotarli艣my do laguny, gdzie k膮pa艂y si臋 hipopotamy. Le偶a艂y w wodzie ciasno przytulone do siebie, od czasu do czasu rzucaj膮c kontrolne spojrzenie na brzeg.
- Tragedia! - westchn膮艂 Micha艂, gramol膮c si臋 z samochodu. - Mogliby艣my mie膰 takie fajne zdj臋cia, gdyby kto艣 pomy艣la艂 o zabraniu ze sob膮 pontonu!
Rzuci艂 wiele m贸wi膮ce spojrzenie Davidowi.
- Chcesz p艂ywa膰 pontonem w艣r贸d hipopotam贸w? - zapyta艂am.
- Chcia艂bym - odrzek艂 bardzo niezadowolony.
- Ale niestety nie jeste艣my odpowiednio przygotowani do tej wyprawy.
- To skacz - zaproponowa艂am.
- Do tej brudnej wody? - oburzy艂 si臋 Micha艂. Przyjrza艂 si臋 hipopotamom i u艣wiadomi艂 sobie chyba dodatkowy fakt, bo doda艂 z obrzydzeniem:
- W kt贸rej p艂ywa nie wiadomo co?
- Ale pontonem by艣 pop艂yn膮艂? - zapyta艂am.
- Oczywi艣cie! Mam uprawnienia sternika!
Bardzo by ci si臋 przyda艂y do sterowania z臋bami hipopotam贸w - odrzek艂am. - O ile jeszcze zdo艂a艂by艣' cokolwiek pomy艣le膰.
- Straszysz mnie - wzruszy艂 ramionami Micha艂.
Wraca艂 w艂a艣nie do samochodu po aparat fotograficzny i przechodz膮c obok okna, zrobi艂 to, co zawsze robi艂 na widok czegokolwiek przypominaj膮cego zwierciad艂o. Zatrzyma艂 si臋, przejrza艂 w szybie, poprawi艂 d艂ugie w艂osy opadaj膮ce mu na kark i zmierzwi艂 palcami grzywk臋.
- Hipopotamy zabijaj膮 wi臋cej turyst贸w ni偶 lwy i krokodyle razem wzi臋te - powiedzia艂am rzeczowo. - I strasznie nie lubi膮, kiedy kto艣 wchodzi do ich jeziora.
- A sk膮d wiesz, 偶e to jest ich jezioro?
- A to jest ich 艣cie偶ka - pokaza艂am palcem pod nogi. - Ka偶dy kto staje na 艣cie偶ce hipopotama, zostaje rozdeptany jak zgni艂e jab艂ko.
- No co艣 ty - oburzy艂 si臋 Micha艂. - Chcesz mnie tylko przestraszy膰!
Spojrza艂 mi czujnie w oczy i musia艂 tam dostrzec potwierdzenie tego, 偶e absolutnie nie 偶artuj臋 i nie zaczerniam niewinnych cech charakteru hipopotam贸w. Wydaj膮 si臋 potulne i leniwe, ale w rzeczywisto艣ci osobowo艣膰 hipopotama jest bardziej podobna do rzymskiego wojownika ni偶 pluszowego misia.
Hipopotam walczy z ka偶dym osobnikiem, kt贸ry wtargnie na terytorium uznawane przez niego za w艂asne. Jest agresywny i nie znosi 偶adnych nieproszonych gos'ci, 艂膮cznie z krokodylami i lud藕mi, kt贸rych potrafi rozerwa膰 na kawa艂ki jednym k艂apni臋ciem wielkiej szcz臋ki. Kiedy na powierzchni wody pojawi si臋 dziwne zwierz臋 w postaci 艂贸dki albo pontonu, hipopotam potrafi przewr贸ci膰 go g艂ow膮, by potem odpowiednio ukara膰 wszystko, co si臋 z niego wysypie do wody.
Hipopotam przez ca艂y dzie艅 le偶y w wodzie, 偶eby chroni膰 delikatn膮 sk贸r臋 przed poparzeniem przez s艂o艅ce. Po zmierzchu g艂odny wychodzi na l膮d, zmierzaj膮c prosto na ulubione pastwisko. Biada ka偶dej istocie, kt贸ra odwa偶y si臋 stan膮膰 na jego drodze. Hipopotam nie lubi zbacza膰 z wcze艣niej wytyczonego szlaku, tak偶e dlatego, 偶e ma mi臋kkie i 艂atwe do zranienia stopy, a na ziemi poza 艣cie偶k膮 mog膮 si臋 znajdowa膰 ostre kolce akacji lub inne nieprzyjemne przedmioty, na kt贸re w 偶adnym razie nie chcia艂by nadepn膮膰. Woli wi臋c rozgnie艣膰 swoim ci臋偶arem ka偶d膮 przeszkod臋, kt贸ra utrudnia mu szybkie dotarcie do celu - rozdepcze wi臋c namiot ze wszystkim, co w nim 艣pi oraz mniejsze od siebie istoty. Zrobi to bez wysi艂ku z si艂膮 walca i ci臋偶arem oko艂o czterech ton.
Przez ca艂膮 noc hipopotam je traw臋 na 艂膮ce.
O 艣wicie wraca do wody, 偶eby przez ca艂y dzie艅
odpoczywa膰 i drzema膰. Nic dziwnego wi臋c, 偶e strasznie si臋 irytuje kiedy kto艣' mu w tym przeszkadza.
- Nie chc臋 dramatyzowa膰 - powiedzia艂 Micha艂, kiedy ju偶 ruszyli艣my - ale nie s膮dzi艂em, 偶e warunki podczas tego safari b臋d膮 takie ci臋偶kie, a ja codziennie b臋d臋 nara偶ony na 艣miertelne niebezpiecze艅stwo.
Zamilk艂 na chwil臋, jakby ws艂uchiwa艂 si臋 we w艂asne s艂owa. Zabrzmia艂y chyba dobrze, bo powt贸rzy艂:
- 艢miertelne niebezpiecze艅stwo!
M贸wi艂 po polsku, wi臋c jedyn膮 osob膮, kt贸ra mog艂a zaj膮膰 stanowisko w tej sprawie, by艂am ja.
Ale wcale nie mia艂am na to ochoty.
- Jest mi w tej sytuacji naprawd臋 ci臋偶ko! - dorzuci艂 Micha艂, chwytaj膮c si臋 za kieszonk臋 na koszuli, co mia艂o zapewne sugerowa膰 zbli偶aj膮cy si臋 zawa艂 serca.
- David jest do艣wiadczonym przewodnikiem, wi臋c na pewno nie pozwoli艂by na 偶adne niebezpieczne sytuacje - powiedzia艂am.
- By艂em przygotowany na to, 偶e sp臋dzimy w tych warunkach jeden dzie艅, a tu zapowiada si臋, 偶e mo偶e to potrwa膰 jeszcze wiele dni, a偶 do ko艅ca tego safari!
-Je艣li do偶yjemy - nie mog艂am si臋 powstrzyma膰.

- Rhino, rhino!8 - zawo艂a艂 nagle David, zatrzymuj膮c samoch贸d.
Wszyscy zerwali si臋 na r贸wne nogi i wskoczyli do dziury w dachu.
- Gdzie, gdzie?
- Tam, tam - pokazywa艂 David.
- Ten czarny malutki punkcik? - zapyta艂a Mo-ira wpatruj膮c si臋 w lornetk臋.
- Tak, tak!
- Tam daleko w trawie?
- Tak! Widzicie go?
- Widzimy - potwierdzili艣my, gdy punkcik robi艂 si臋 coraz wi臋kszy i wyra藕nie by艂o wida膰 pot臋偶ne, zwaliste ramiona i gro藕nie zagi臋ty r贸g.
Nosoro偶ec sta艂 z uniesion膮 g艂ow膮, tak jakby chcia艂 ulecie膰 na paj臋czej nitce i wypatrywa艂 w艂a艣nie nitki odpowiednio wielkiej, kt贸ra ud藕wign臋艂aby jego ci臋偶ar... Wyobrazi艂am sobie afryka艅skie babie lato, czyli fruwaj膮ce nosoro偶ce, gdy niespodziewanie z zaro艣li na drog臋 tu偶 przed nami wyskoczy艂 baw贸艂. Bieg艂 tak szybko i rozpaczliwie, jakby to by艂y ostatnie sekundy jego 偶ycia. Przegalopowa艂 kilka metr贸w od maski naszego samochodu, wzbijaj膮c kopytami k艂臋by drobnego py艂u, po czym wskoczy艂 w wysokie trawy po prawej stronie i bieg艂 dalej.
8 Rhino (ang.) - nosoro偶ec.
Kurz nie zd膮偶y艂 opa艣膰, kiedy na 艣ladach bawo艂a pojawi艂y si臋 dwa lwy. Musia艂y go 艣ciga膰 ju偶 od pewnego czasu, bo bez wahania przyj臋艂y w艂a艣ciwy kierunek i pop臋dzi艂y za nim w traw臋. Stali艣my bez ruchu, oszo艂omieni tym widowiskiem, gdy nagle z lewej strony na drog臋 wypad艂y nast臋pne dwa lwy. Przebieg艂y w poprzek drogi nie zwracaj膮c na nas najmniejszej uwagi i te偶 rzuci艂y si臋 dalej w po艣cig za bawo艂em.
Po kilkunastu sekundach z krzak贸w wybieg艂y kolejne dwa lwy. Wydawa艂o si臋, 偶e w zagajniku znajduj膮cym si臋 po naszej lewej stronie znajduje si臋 tajemna fabryka lw贸w, z kt贸rej ta艣my produkcyjnej zje偶d偶a sze艣膰 lw贸w na minut臋! Teori臋 t臋 popiera艂 fakt, 偶e wszystkie lwy wyskakuj膮ce z zaro艣li by艂y m艂ode i niezbyt wielkie. Naliczy艂am ich szesna艣cie.
Patrzyli艣my szeroko otwartymi oczami jak nast臋pne dw贸jki lw贸w puszcza艂y si臋 w po艣cig za uciekaj膮cym bawo艂em, a偶 w ko艅cu kurz na drodze opad艂 i przykry艂 nas milczeniem.
- Szko艂a - stwierdzi艂 kr贸tko David.
- Szko艂a dla lw贸w? - domy艣li艂a si臋 Moira.
- Ucz膮 si臋 zabijania - wyja艣ni艂 David i zapali艂 silnik.
Daleko po prawej stronie zobaczyli艣my gwa艂townie poruszaj膮ce si臋 krzaki, potem galopuj膮cy
i najwyra藕niej wci膮偶 偶ywy baw贸艂 pojawi艂 si臋 na pustej przestrzeni, by zn贸w znikn膮膰 w zaro艣lach. Tu偶 za nim k艂臋bi艂y si臋 lwy. Po chwili nic ju偶 nie by艂o wida膰.
- Jedziemy dalej - bardziej stwierdzi艂 ni偶 zapyta艂 David.
I pojechali艣my.


Rozdzia艂 15
Klaun
sawanny
S艂o艅ce zasz艂o bardzo szybko, maluj膮c na niebie pomara艅czow膮 艂un臋. Wygl膮da艂a jak t臋cza rozpi臋ta na dw贸ch odcieniach b艂臋kitu. Potem wys艂a艂a na niebo troch臋 purpury i wreszcie zgas艂a. Zapad艂a noc.
Le偶a艂am w namiocie ws艂uchuj膮c si臋 w afryka艅sk膮 cisz臋. Czy baw贸艂 stoi gdzie艣 teraz na dr偶膮cych nogach, wspominaj膮c dramatyczn膮 ucieczk臋?... Czy mo偶e raczej g艂odne lwy wci膮偶 ucztuj膮, ch艂epc膮c na deser jego s艂odk膮, ciep艂膮 krew?... Chyba raczej uciek艂 i dosta艂 szans臋 prze偶ycia kolejnego dnia na sawannie. Lwy nie lubi膮 du偶o biega膰. Wol膮 podkra艣膰 si臋 jak najbli偶ej potencjalnej ofiary, a potem zaatakowa膰, rozdzielaj膮c si艂y mi臋dzy kilka samic. Na kr贸tkim dystansie lew mo偶e rozp臋dzi膰 si臋 do sze艣膰dziesi臋ciu kilometr贸w na godzin臋, ale potem musi zwolni膰 i odpocz膮膰. Je艣li w tym czasie
uda mu si臋 dogoni膰 zm臋czone albo chore zwierz臋, chwyta je za gard艂o i dusi. Dopiero potem rozpoczyna si臋 krwawa uczta.
Komu wsp贸艂czu膰? Lwom, kt贸re zasn膮 bez posi艂ku, czy bawo艂owi, kt贸ry by艂 w 艣miertelnym niebezpiecze艅stwie? A gdyby tak trawa ucieka艂a mu sprzed pyska z g艂o艣nym krzykiem, czy nie pr贸bowa艂by jej dogoni膰 i po偶re膰 wbrew jej woli?... A gdyby ka偶da marchewka na widok no偶a w mojej kuchni mdla艂a ze strachu i b艂aga艂a o lito艣膰, to czy ktokolwiek by je zjada艂?...
Czy baw贸艂 przypadkiem nie ma 艂atwiejszego 偶ycia, bo jego kolacja nie rzuca si臋 przed nim do ucieczki?
Czy nie nale偶a艂oby w takim razie kibicowa膰 lwom, kt贸re ka偶dy obiad musz膮 najpierw dogoni膰, potem udusi膰, a dopiero wtedy mog膮 cokolwiek zje艣膰?...
A gdyby cz艂owiek musia艂 艣ciga膰 ka偶d膮 kromk臋 chleba, ka偶dy kotlet i ka偶d膮 frytk臋, to czy... Zasn臋艂am.
Rano po porcji jajecznicy i gor膮cych kie艂basek wyruszyli艣my w dalsz膮 drog臋. Wiatr p臋dzi艂 po r贸wninie rozwiewaj膮c grzywy zebr i antylop. P艂aska ziemia ci膮gn臋艂a si臋 a偶 po horyzont, zgodnie ze swoj膮 nazw膮 w j臋zyku Masaj贸w. S艂owo Serengeti oznacza po prostu 鈥艣Bezkresne r贸wniny鈥.
Stada antylop gnu stawa艂y si臋 coraz wi臋ksze. Dziesi膮tki tysi臋cy tych zwierz膮t t艂oczy艂y si臋 na drodze i rozlewa艂y szeroko po sawannie. Cz臋sto musieli艣my stawa膰, 偶eby przepu艣ci膰 gromady antylop, kt贸re w tej sytuacji mia艂y zdecydowanie prawo pierwsze艅stwa na drodze.
Podczas jednego z takich postoj贸w David straci艂 cierpliwo艣膰 i zgasi艂 silnik. Antylopy leniwie odwraca艂y g艂owy i zamiata艂y d艂ugimi ogonami. Wyra藕nie do nik膮d im si臋 nie spieszy艂o, a my musieli艣my si臋 dostosowa膰 do ich tempa. Patrzy艂y na nas wielkimi oczami b艂yszcz膮cymi w ich ciemnych d艂ugich pyskach, jak gdyby chcia艂y zapyta膰 czym jest 偶ycie i o co w nim w艂a艣ciwie chodzi.
- Klaun sawanny - odezwa艂 si臋 Florian, przygl膮daj膮c si臋 antylopie, kt贸ra sta艂a na 艣rodku drogi zastanawiaj膮c si臋 w kt贸r膮 ruszy膰 stron臋 - na prawo czy na lewo, cho膰 nie by艂o mi臋dzy tymi kierunkami 偶adnej r贸偶nicy. - M贸wi膮, 偶e to jest klaun sawanny, wiecie dlaczego?
Pokr臋cili艣my g艂owami.
- Bo wygl膮da tak, jakby zosta艂 zbudowany z resztek innych zwierz膮t. Ma g艂ow臋 bawo艂a, nogi antylopy i ogon konia.
Rzeczywi艣cie, musieli艣my przyzna膰, 偶e antylopa gnu jest zbudowana do艣膰 osobliwie. Ma do艣膰 d艂ugie, szczup艂e nogi i pot臋偶ny tors obro艣ni臋ty kosmat膮 sier艣ci膮. I te wielkie, pytaj膮ce oczy.

Nagle zorientowa艂am si臋, 偶e nad sawann膮 unosi si臋 niezwyk艂y d藕wi臋k. Nie potrafi艂am dok艂adnie okre艣li膰 jego 藕r贸d艂a, wydawa艂 si臋 wydobywa膰 spod ziemi albo mo偶e z g臋stwiny rosn膮cych nieopodal zaro艣li, a potem rykoszetem odbija艂 si臋 echem od nielicznych akacji i tysi臋cy antylop. Najdziwniejsze jednak by艂o to, 偶e by艂 to odg艂os betoniarki.
Popatrzy艂am na sawann臋, mru偶膮c oczy, 偶eby wypatrze膰 oznaki atakuj膮cej cywilizacji. Czy kto艣' zamierza zbudowa膰 tu hotel, a mo偶e tylko obozowisko? Ale przecie偶 od wielu godzin podr贸偶ujemy po sawannie i nie spotkalis'my ani jednego samochodu, ani 艣ladu cz艂owieka, ani tym bardziej jakichkolwiek maszyn budowlanych. Po co kto艣 mia艂by ustawia膰 betoniark臋 na 艣rodku sawanny?...
- S艂yszycie? - podchwyci艂 David.
- Kr臋c膮 beton - powiedzia艂 ze zdumieniem Gary.
- Mo偶e to odg艂os silnika? - zaproponowa艂a Moira.
Micha艂 przegl膮da艂 si臋 w艂a艣nie w bocznym lusterku Davida wi臋c nic nie powiedzia艂.
- To szcz臋艣cie tak brzmi - wyja艣ni艂 David, dodatkowo 艣ciemniaj膮c.
Zamilkli艣my wszyscy i ws艂uchali艣my si臋 w ten d藕wi臋k jeszcze raz. Nad sawann膮 unosi艂o si臋 jednostajne dudnienie pracuj膮cej betoniarki. Niewidzialna maszyna uparcie i nieprzerwanie mieli艂a w swoim wn臋trzu sk艂adniki na r贸wnie
niewidzialny beton. A mo偶e to owady? Mo偶e to odmiana afryka艅skich pszcz贸艂 albo trzmieli, kt贸ra kryje si臋 w kwiatach i dudni?...
Tyle 偶e dooko艂a nie by艂o wida膰 偶adnej 偶ywej istoty z wyj膮tkiem tysi臋cy antylop gnu, kt贸re z niebia艅skim spokojem przechadza艂y si臋 po drodze i sawannie, a ich ciemne, brodate pyski zdawa艂y si臋 u艣miecha膰.
- A co to za dziwny d藕wi臋k? - zorientowa艂 si臋 nagle Micha艂. U艂o偶y艂 ju偶 sobie palcami w艂osy rozwiane wiatrem i odzyska艂 kontakt z rzeczywisto艣ci膮.- S艂yszycie? To brzmi jak betoniarka!
- To szcz臋艣liwe antylopy - powiedzia艂 David. - Happy gnu. Kiedy s膮 naprawd臋 zadowolone, zaczynaj膮 mrucze膰.
Antylopy patrzy艂y na nas wielkimi, ciemnymi oczami. Chyba dopiero teraz zrozumia艂am, 偶e w ich g艂臋bi nie czai si臋 pytanie o sens 偶ycia, tylko totalne zaspokojenie i rodzaj nirwany. Znajdowa艂y si臋 w idealnym dla siebie miejscu i czasie. W艣r贸d obfito艣ci 艣wie偶ej, soczystej trawy, z dala od drapie偶nik贸w, w cudownie pi臋kny dzie艅. Najwyra藕niej posiada艂y te偶 rzadko spotykan膮 u ludzi umiej臋tno艣膰 cieszenia si臋 z chwili, kt贸ra w艂a艣nie trwa. Nie martwi艂y si臋 na zapas d艂ug膮 i wyczerpuj膮c膮 w臋dr贸wk膮, w kt贸r膮 b臋d膮 musia艂y wkr贸tce wyruszy膰, ani paszczami krokodyli w rzece Ma-sai Mara, ani tym, 偶e je艣li nie zd膮偶膮 na czas, umr膮 z g艂odu na pogr膮偶onym w suszy pustkowiu.
Potrafi艂y dostrzec i doceni膰 urok tej chwili, wyra偶aj膮c swoje zadowolenie dudni膮cym mruczeniem, kt贸re naprawd臋 do z艂udzenia przypomina艂o odg艂os pracuj膮cej betoniarki, cho膰 by艂a to pierwsza szcz臋艣liwa betoniarka, jak膮 znam.


Rozdzia艂 16
Niespodziewana zvniana plan贸w
Pewnego dnia przed 艣witem wyjechali艣my z sawanny i dotarli艣my do szosy. W oddali na niebie b艂ysn臋艂a smuga pierwszego 艣wiat艂a. Mg艂a wisia艂a nad u艣pionymi ka艂u偶ami. O sz贸stej trzydzie艣ci zatrzymali艣my si臋 na chwil臋 w ma艂ym miasteczku. Dzieci w granatowych mundurkach sz艂y z tornistrami do szko艂y, doro艣li spieszyli do swoich zaj臋膰.
- Tak wcze艣nie? - zdumia艂am si臋. W Polsce przed si贸dm膮 rano miasta s膮 prawie puste.
- Dzieci musz膮 by膰 w szkole codziennie o si贸dmej - powiedzia艂 David z lekkim zdziwieniem, tak jakby to by艂o oczywiste. - O wp贸艂 do 贸smej jest apel i dyrektor szko艂y wyg艂asza przem贸wienie.
- Codziennie?
Codziennie. Lekcje zaczynaj膮 si臋 dopiero o 贸smej.

Kiedy Florian wr贸ci艂 z zapasami, powoli ruszyli艣my dalej. David, kt贸ry zazwyczaj siedzia艂 skupiony za kierownic膮, dzisiaj niespokojnie si臋 porusza艂 i rozgl膮da艂. W ko艅cu powiedzia艂:
- Wiecie, 偶e tu niedaleko 偶y艂y hominidy?
- Oh, we know9 - odrzek艂a Moira bez namys艂u. -Masz na my艣li w膮w贸z 01duvai?
- Tak - przyzna艂 niech臋tnie David, rozczarowany, 偶e nie uda艂o si臋 nas zaskoczy膰.
W w膮wozie 01duvai odkryto 艣lady trzech hominid贸w sprzed prawie czterech milion贸w lat.
Dwoje doros艂ych i jedno dziecko. Pewnego dnia wybrali si臋 na w臋dr贸wk臋 przez r贸wnin臋, a ich 艣lady w magiczny spos贸b zosta艂y odci艣ni臋te i zakonserwowane tak dobrze, 偶e w 1978 roku zosta艂y
zauwa偶on臋 przez brytyjsk膮 antropolog Mary Leakey.
- A wiecie, 偶e tam s膮 czaszki? - spr贸bowa艂 zn贸w David.
- I ko艣ci odkryte przez archeolog贸w - zgodzili艣my si臋.
David milcza艂 przez pewien czas, a potem zagadn膮艂:
- A wiecie co to jest click language?
Popatrzyli艣my na siebie. J臋zyk klikni臋膰? Zjawisko internetowe? David zachichota艂. Najwyra藕niej o to mu chodzi艂o.
iOh, we know (ang.) - Och, wiemy.
- J臋zyk klikni臋膰 - powt贸rzy艂 z przyjemno艣ci膮. - To j臋zyk bez s艂贸w, kt贸rym porozumiewaj膮 si臋 plemiona Buszmen贸w.
- Rzeczywi艣cie! - przypomnia艂am sobie.
Czyta艂am ksi膮偶k臋 o pocz膮tkach 偶ycia w po艂udniowej Afryce, gdzie 偶y艂y plemiona ludzi Khoi-san, kt贸re z czasem rozdzieli艂y si臋 na dwa szczepy: Khoikhoi, czyli Hotentot贸w, zajmuj膮cych si臋 hodowl膮 kr贸w, i Buszmen贸w, czyli San, kt贸rzy nie chcieli by膰 pasterzami, zamienili si臋 wi臋c w my艣liwych. Najpierw 偶yli we wschodniej Afryce, a potem pow臋drowali na po艂udnie, stopniowo zmieniaj膮c zwyczaje, ucz膮c si臋 uprawiania ziemi i stawiania trwa艂ych chat zamiast jednorazowych sza艂as贸w. Podobno Khoikhoi to najstarsze ludzkie plemi臋, kt贸rego historia si臋ga stu tysi臋cy lat.
Dla por贸wnania Indianie mieszkaj膮 w d偶ungli Ameryki Po艂udniowej dopiero od pi臋tnastu tysi臋cy lat, czyli od chwili, kiedy przyw臋drowali tam d艂ug膮 drog膮 z Afryki przez Azj臋 i Europ臋, a potem przez Cie艣nin臋 Beringa, kt贸ra w dawnych czasach by艂a kawa艂kiem ziemi 艂膮cz膮cym kontynenty, i jeszcze dalej na po艂udnie a偶 do Amazonii.
Bo przecie偶 wszyscy ludzie na 艣wiecie wywodz膮 si臋 od grupki Afrykan贸w, kt贸rzy 80 000 lat temu postanowili ruszy膰 dalej na p贸艂nocny wsch贸d, by w ko艅cu zaludni膰 ca艂膮 ziemi臋.
I w艂a艣nie ju偶 w tamtych czasach Khoikhoi 偶yli sobie spokojnie w Afryce. Do chwili, gdy pewnego dnia do wybrze偶y Przyl膮dka Dobrej Nadziei dotarli Holendrzy. By艂 rok 1652. Biali osadnicy spotkali tubylc贸w i byli zdumieni brzmieniem ich j臋zyka, w kt贸rym by艂o ma艂o s艂贸w, a bardzo du偶o d藕wi臋k贸w wydawanych przez cmokni臋cie ust albo uderzenie j臋zyka o podniebienie. Dlatego nazwali ich 鈥艣j膮ka艂ami鈥, od czego pochodzi nazwa Hotentoci, uwa偶ana za obra藕liw膮.
Tak, to wszystko by艂o jasne. Khoikhoi i Busz-meni to najstarsze plemiona ludzi w Afryce i na 艣wiecie. Ich j臋zyk klikni臋膰 poprawnie po polsku nazywa si臋 j臋zykiem mlask贸w. Ale dlaczego w艂a艣ciwie David poruszy艂 ten temat?
- Bo ja by艂em w wiosce Buszmen贸w - odrzek艂 David jak gdyby nigdy nic.
- W po艂udniowej Afryce? - domy艣li艂am si臋 z lekkim uk艂uciem zazdro艣ci. By艂am kilka lat temu w RPA, ale to by艂o zanim pozna艂am histori臋 tamtejszych plemion i nawet nie przysz艂o mi wtedy do g艂owy ich szuka膰.
- W Tanzanii - rzuci艂 David, robi膮c tak膮 min臋, jakby si臋 艣wietnie bawi艂.
- Buszmeni mieszkaj膮 w Tanzanii??? - zapyta艂am, nie wierz膮c w艂asnym uszom. Wszyscy wiedz膮 o plemionach Masaj贸w, Samburu, Turkana,
w s膮siedniej Kenii jest ponad czterdzie艣ci r贸偶nych
plemion, z kt贸rych najwi臋ksze jest Kikuju, ale Busz-meni?... - Buszmeni??... - powt贸rzy艂am jeszcze raz.
- Maj膮 wiosk臋 kilka godzin drogi st膮d -o艣wiadczy艂 David z wielkim zadowoleniem, 偶e uda艂o mu si臋 nas czym艣 zaskoczy膰. - Je艣li chcecie, mo偶emy tam pojecha膰.
Odwr贸ci艂am si臋 i spojrza艂am na pozosta艂膮 tr贸jk臋 takim wzrokiem, 偶e nawet je艣li chcieli co艣 powiedzie膰, zatrzymali do dla siebie. Nawet je艣li mieli艣my inne plany, nawet je艣li b臋dziemy musieli po艣wi臋ci膰 na to wiele godzin, nawet je艣li stracimy przez to jeden dzie艅 safari, nawet je艣li...
- Czy kto艣 ma ig艂臋 z nitk膮? - przerwa艂 mi Micha艂. - Chyba drzazga wbi艂a mi si臋 w palec.
Moira i Gary zgodzili si臋 bez s艂owa. Widzieli chyba po mojej twarzy, 偶e to dla mnie strasznie wa偶ne i 偶e jestem gotowa zanie艣膰 samoch贸d na w艂asnych plecach, 偶eby tam dotrze膰. A ja z wra偶enie nie mog艂am usiedzie膰 na miejscu. Najstarsze plemi臋 艣wiata! Ludzie, kt贸rzy od dziesi膮tek tysi臋cy lat 偶yj膮 w taki sam spos贸b, wyruszaj膮c na polowanie, zbieraj膮c w buszu to, co nadaje si臋 do u偶ycia, rozpalaj膮c ogie艅 krzesiwem, i porozumiewaj膮c si臋 najbardziej niezwyk艂ym j臋zykiem 艣wiata, czyli j臋zykiem mlask贸w! To po prostu niesamowite!
- Ajajaj - Micha艂 wsadzi艂 sobie palec do ust.
Nie mog艂am nie zauwa偶y膰, 偶e mia艂 na nim opr贸cz
drzazgi tak偶e miliony bakterii, kt贸re teraz pracowicie wysysa艂. Przypomina艂 mi teraz gigantycznego kornika, kt贸ry 艂apczywie ustami usi艂owa艂 wy艂owi膰 jedyny dost臋pny kawa艂ek drewna. Je艣li nie jest zaszczepiony przeciwko 偶贸艂taczce, mo偶e mie膰 k艂opoty. z
Je艣li jego system odporno艣ciowy nie jest w najlepszym stanie, te偶 b臋dzie mia艂 k艂opoty. Z drugiej
strony, je艣li mu teraz o tym powiem, to b臋dzie pewnie
umiera艂 ze strachu przed tropikalnymi chorobami.
Si臋gn臋艂am wi臋c po podstawowy zestaw lek贸w,
kt贸ry zawsze mam pod r臋k膮. Wyj臋艂am palec z ust
Micha艂a i obejrza艂am go z pewnej odleg艂o艣ci. Nie by艂o wida膰 偶adnej, nawet najmniejszej drzazgi. By膰 mo偶e dlatego, 偶e Micha艂 zaspokoi艂 sw贸j kornikowy I - \ apetyt. By艂am tak poch艂oni臋ta my艣lami o Buszme-nach, 偶e zupe艂nie automatycznie si臋gn臋艂am po butelk臋 z dezynfekuj膮cym plastrem w sprayu, osuszy艂am by:
palec Micha艂a, po czym obficie go spryska艂am. Kiedy zacz膮艂 sycze膰 i narzeka膰, 偶e piecze, odruchowo si臋gn臋艂am po higroskopijne waciki, 偶eby go
zakneblowa膰. Ale r臋ka zatrzyma艂a mi si臋 w p贸艂 drogi.
- Buszmeni?? - zapyta艂am jeszcze raz, nie dowierzaj膮c w艂asnym uszom. - Prawdziwi Buszmeni?
- Ubieraj膮 si臋 w sk贸ry antylop - odrzek艂 najzwyczajniej w 艣wiecie David. - Poluj膮 na lamparty.
Strzelaj膮 z 艂uk贸w. Uprawiaj膮 li艣cie tytoniu. A wiecie jakie zwierz臋 jest dla nich najwa偶niejsze na
艣wiecie?
S艂o艅!Lew!
I - Hipopotam!
Szczypie! - poskar偶y艂 si臋 Micha艂, ogl膮daj膮c
z bliska sw贸j uratowany palec,
8 - Antylopa eland - wyja艣ni艂 David, wyra藕nie
zadowolony, 偶e s艂uchamy go z tak膮 uwag膮. - B贸g
pewnie stworzy艂 najpierw antylop臋 eland, a potem 偶yraf臋,
Wykopa艂 g艂臋boki d贸艂 i na jego dnie znalaz艂 trzy
rodzaje gliny - bia艂膮, czarn膮 i czerwon膮. Z czerwonej gliny ulepi艂 antylop臋 eland, z bia艂ej 偶yraf臋
oryxa z a艣 czarnej s艂onia, gu藕ca, bawo艂a i gnu.
A co to jest oryks? - zapyta艂 Micha艂.
i- By膰 - To taka antylopa z d艂ugimi, prostymi rogami
Znowu antylopy! - powiedzia艂 niech臋tnie. -
Codziennie widzieli艣my mn贸stwo antylop. Mo偶e
by艣my wreszcie pojechali zobaczy膰 co艣 ciekawego?
David popatrzy艂 pytaj膮co we wsteczne lusterko,
Jedziemy - powiedzia艂am do niego po angielsku. -
Do wioski Buszmen贸w.


Rozdzia艂 17
W bezludnym pustkowiu
Droga szybko si臋 sko艅czy艂a. W tych okoliczno艣ciach mogli艣my albo wzbi膰 si臋 w powietrze i poszybowa膰 jak samolot, albo pcha膰 si臋 dalej samochodem, ryzykuj膮c zatopienie w sadzawkach b艂ota, ugrz臋藕ni臋cie w rowie, zab艂膮dzenie w chaszczach i wiele innych niebezpiecze艅stw, przed kt贸rymi chroni艂o nas do艣wiadczenie Davida. Przynajmniej do czasu.
Po kilku godzinach nagle stan臋li艣my. Samoch贸d ci臋偶ko dysza艂 z wysi艂ku, mimo 偶e by艂 to terenowy jeep, przystosowany do trudnych warunk贸w panuj膮cych na sawannie. Zdaje si臋 jednak, 偶e nie a偶 tak trudnych.
Dooko艂a rozci膮ga艂a si臋 pustynia z rzadka poro艣ni臋ta chudymi krzakami szarpanymi przez
wiatr. Nie by艂a to sawanna, gdzie nawet w porze suchej wci膮偶 toczy si臋 偶ycie, 膰wierkaj膮 ptaki, dostojnie maszeruj膮 s艂onie, a p艂owe lwy kryj膮 si臋 w 偶贸艂tych trawach, usi艂uj膮c jak najbli偶ej podej艣膰 do nie艣wiadomej ich g艂odnej obecno艣ci czteroko-pytnej kolacji.
By艂 to po prostu koniec 艣wiata, totalne wy-gwizdowo, bezludne suche pustkowie, gdzie nawet najmarniejszy szakal nie znalaz艂by dla siebie miejsca. Nie by艂o 偶adnych zwierz膮t, 偶adnego 艣ladu cz艂owieka, prawie 偶adnych ro艣lin.
- Co si臋 sta艂o? - wszystkim nam serca zabi艂y mocniej z niepokoju. - Samoch贸d si臋 zepsu艂?
- Jeste艣my na miejscu - o艣wiadczy艂 David.
Rozejrza艂am si臋 jeszcze raz. Po 艂ysej ziemi hula艂 wiatr. W zasi臋gu wzroku nie by艂o 偶adnej rzeki, strumienia ani studni, a brak drzew i innych zielonych ro艣lin potwierdza艂 nieobecno艣膰 wody.
Jak w takiej okolicy m贸g艂 ktokolwiek zamieszka膰?
I sk膮d si臋 tu wzi臋艂y te stogi siana?
Ostro偶nie wysiad艂am z auta. Na jednym z stog贸w le偶a艂a czaszka afryka艅skiego bawo艂u. To nie m贸g艂 by膰 przypadek. Nawet w Afryce bawole czaszki nie fruwaj膮 z wiatrem po sawannie. Musia艂 tu by膰 tak偶e cz艂owiek. I by艂. Br膮zowy, wysmuk艂y, szczup艂y, ubrany w kawa艂ek cienkiej, 偶贸艂tej sk贸ry antylopy i naszyjniki z kolc贸w je偶ozwierza.
Przypomnia艂am sobie opowie艣膰 o m艂odym wojowniku, kt贸ry niech臋tnie wyrusza艂 na polowanie. Pozostali m臋偶czy藕ni w wiosce 艣miali si臋 z niego, a troch臋 uwa偶ali go za tch贸rza i kosmit臋, bo w czasie kiedy oni tropili 艣lady lwa, on wola艂 zakrada膰 si臋 do ska艂 i malowa膰 na nich czerwonym barwnikiem podobizny zwierz膮t. Nie m贸g艂 si臋 oprze膰 pokusie i pasji do tego, 偶eby w艂asn膮 r臋k膮 odmieni膰 rzeczywisto艣膰 i pozostawi膰 na skale 艣lad. Nawet nie wiedzia艂, 偶e zostawia go na wieczno艣膰 i 偶e kiedy艣 przyb臋d膮 tam biali archeolodzy ze specjalistycznymi narz臋dziami, kt贸rzy z zachwytem b臋d膮 patrze膰 na czerwone linie, podziwiaj膮c wyobra藕ni臋 i zr臋czno艣膰 d艂oni pradawnego artysty.
przygl膮da艂 jak duch, kt贸ry zst膮pi艂 na chwil臋 z za艣wiat贸w, odwr贸ci艂 g艂ow臋 w moim kierunku, spojrza艂 z pewnym zaskoczeniem, a potem znik艂.
- Poczekaj tutaj - rzuci艂 David i te偶 znik艂.
I ja mia艂am ochot臋 znikn膮膰 w tamtej chwili, ale wros艂am w ziemi臋 jak drzewo i prawie poczu艂am jak wiatr szarpie mnie za li艣cie. Przypomnia艂am sobie wszystkie opisy ludzi z plemienia Khoikhoi. Mieli by膰 niewysocy, szczupli, muskularni, o harmonijnej budowie cia艂a i niezbyt ciemnym kolorze sk贸ry. Ich twarze by艂y te偶 niezwyk艂e, bo nie mieli rys贸w typowo afryka艅skich, o wydatnym nosie i szerokich wargach. Mieli cienkie usta i g臋sto kr臋cone, we艂niste w艂osy. I co艣 pi臋knego w twarzach.
Gdy Ch艂opiec stawa艂 si臋 m臋偶czyzn膮 dopiero wtedy, gdy w艂asnor臋cznie zabi艂 antylop臋 eland - najwi臋ksz膮 afryka艅sk膮 antylop臋, kt贸ra 艣mia艂o mo偶e si臋 r贸wna膰 wielko艣ci膮 z ma艂ym samochodem. Ma prawie dwa metry wysoko艣ci, trzy metry d艂ugo艣ci, wa偶y ton臋, ma jasnobr膮zow膮, kr贸tk膮 sier艣膰, czarn膮 pr臋g臋 na grzbiecie i charakterystyczne, skr臋cone rogi. Dopiero po takim bohaterskim czynie m艂ody m臋偶czyzna m贸g艂 stara膰 si臋 o 偶on臋.
Przypomnia艂am sobie te偶, 偶e najwa偶niejszym przejawem boskim by艂 dla ludzi z plemienia Khoi-khoi ksi臋偶yc. Dla niego ta艅czyli i 艣piewali, prosz膮c o deszcz, kt贸ry na suchych, p贸艂pustynnych terenach Afryki by艂 najwi臋kszym i najcenniejszym dobrem.
Przypomnia艂am sobie jak wyruszali na wyprawy przez pustyni臋, zabieraj膮c ze sob膮 strusie jaja, b臋d膮ce jedynymi naczyniami, w kt贸rych mogli przechowywa膰 wod臋 do picia. Dop贸ki gdziekolwiek mo偶na by艂o znale藕膰 korzonki i wyssa膰 z nich wilgo膰, dotykanie strusich jaj by艂o zabronione. Woda w nich transportowana by艂a ostatni膮 desk膮 ratunku i ostatni膮 szans膮 prze偶ycia.
Rozejrza艂am si臋 zn贸w dooko艂a. To, co wcze艣niej wzi臋艂am za stogi siana, by艂o buszme艅skimi domami. P贸艂okr膮g艂e sza艂asy zbudowane z ga艂臋zi wzmocnionych pn膮czami i grubymi 艂odygami
ro艣lin podobnych do sizalu albo aloesu. By艂y niewielkie, wysoko艣ci cz艂owieka, w 艣rodku na pewno nie zmie艣ci艂by si臋 偶aden, nawet najprostszy mebel. Konstrukcja raczej nie chroni艂a przed deszczem, ale s膮dz膮c ze sk膮pej ro艣linno艣ci, deszcz przychodzi艂 tu bardzo rzadko. Trudno sobie wyobrazi膰 miejsce trudniejsze i mniej przyjazne cz艂owiekowi. Sucha pustka, kolczaste krzaki i ten nieustannie wiej膮cy wiatr, kt贸ry wzbija k艂臋by kurzu i rzuca je ludziom w twarz.
David nagle wynurzy艂 si臋 zza sza艂as贸w i pokaza艂 gestem, 偶e mog臋 i艣膰 za nim. Spojrza艂am w ty艂. Moira i Gary siedzieli w samochodzie przytuleni, nie widz膮c 艣wiata poza sob膮. Micha艂 spa艂 w pozycji skarbonki, czyli z szeroko otwartymi ustami. 呕adne z nich nie wydawa艂o si臋 zainteresowane niczym wi臋cej opr贸cz b艂ogiego stanu, jaki w艂a艣nie przypad艂 im w udziale.
Odwr贸ci艂am si臋 wi臋c i posz艂am za Davidem.


Rozdzia艂 18
艢wiat wed艂ug Buszmena
Wielka sk贸ra lamparta zwisa艂a z ga艂臋zi drzewa, ko艅c贸wk膮 ogona lekko dotykaj膮c ziemi. Na ognisku sta艂 gliniany garnek. Nieopodal siedzia艂 m艂ody wojownik, poch艂oni臋ty robieniem strza艂y. Ustami pomaga艂 sobie przywi膮zywa膰 do jej ko艅ca kilka ptasich pi贸r. Potem wzi膮艂 do r臋ki n贸偶 i zacz膮艂 rze藕bi膰 na strzale delikatne wzory. Nie zauwa偶y艂, 偶e podesz艂am i usiad艂am obok.
Kilka lat temu National Geographic wpad艂 na pomys艂 przeprowadzenia Projektu Genograficznego, czyli ustalenia mapy w臋dr贸wek ludzko艣ci po 艣wiecie. Badano informacje zawarte w genach i kodzie DNA, by na ich podstawie stwierdzi膰 sk膮d przybyli ludzie mieszkaj膮cy obecnie w r贸偶nych krajach i na r贸偶nych kontynentach. Uda艂o si臋 te偶 wtedy ustali膰,
偶e najstarszym genetycznie plemieniem na Ziemi, pochodz膮cym w prostej linii od pierwszych istot ludzkich, jakie pojawi艂y si臋 w pradawnych czasach na naszej planecie, jest buszme艅ski szczep Hadzabe z p贸艂nocnej Tanzanii.
Oni jako jedyni posiadaj膮 dzisiaj dok艂adnie ten sam zestaw gen贸w, jaki mieli nasi prehistoryczni przodkowie. Nigdy nie w臋drowali, nie zmieniali swojego 偶ycia, nie musieli dostosowywa膰 si臋 do nowych warunk贸w i okoliczno艣ci. Dzisiaj s膮 po prostu dok艂adnie tacy sami, jak byli wiele tysi臋cy lat temu.
Wszyscy inni ludzie na swiecie przeszli dalek膮 drog臋, b臋d膮c potomkami plemion, kt贸re stopniowo w臋drowa艂y coraz dalej na p贸艂noc Afryki, a potem na inne kontynenty. Musieli uczy膰 si臋 偶ycia w nowym klimacie, znajdowa膰 nowe 藕r贸d艂a po偶ywienia i nowe sposoby radzenia sobie z codzienno艣ci膮. To powodowa艂o zmiany w 艂a艅cuchu genetycznym. Czarni Afrykanie, kt贸ry po tysi膮cach lat zmian i w臋dr贸wek osiedlili si臋 ostatecznie w Skandynawii, nie byli ju偶 czarni. Zmieni艂 si臋 kszta艂t ich oczu, ust, kolor sk贸ry, budowa cia艂a - po to, 偶eby 艂atwiej 偶y艂o im si臋 w ch艂odnym klimacie, gdzie jest ma艂o s艂o艅ca.
Wszyscy ludzie na swiecie przeszli d艂ug膮 drog臋 ewolucji, dzi臋ki kt贸rej zostali najlepiej przystosowani do miejsca, w kt贸rym 偶yj膮.
Wszyscy. Z wyj膮tkiem garstki Buszmen贸w, przy kt贸rych ognisku w艂a艣nie siedzia艂am.
M艂ody my艣liwy obok mnie zr臋cznie obraca艂 strza艂膮, wydr膮偶aj膮c w niej cienki rowek po przej艣ciu ostrza no偶a. Robi艂 najpierw kilka r贸wnoleg艂ych, bardzo precyzyjnych rowk贸w, potem obraca艂 strza艂臋 w innym kierunku, nak艂adaj膮c na ni膮 kolejne kreski i tworz膮c misterny geometryczny wz贸r.
Nigdy wcze艣niej nie widzia艂am, 偶eby tyle pracy wk艂adano w ozdobienie zwyk艂ej strza艂y, kt贸rej zadaniem jest dosi臋gni臋cie ofiary i zadanie jej 艣mierci. Nawet Indianie w d偶ungli amazo艅skiej, dla kt贸rych 艂uk jest podstawow膮 broni膮 my艣liwsk膮, ograniczali si臋 do zdobienia ich kolorowymi pi贸rkami papug i tukan贸w, ale nigdy nie spotka艂am si臋 z tym, 偶eby dodatkowo je rze藕bili.
Buszmen kilkoma wprawnymi, do艣wiadczonymi ruchami rozdzieli艂 czarne ptasie pi贸ro na kilka cz臋艣ci, przywi膮zuj膮c je pionowo do ko艅c贸wki strza艂y za pomoc膮 czego艣, co wygl膮da艂o na kawa艂ek przezroczystego zwierz臋cego jelita. Na przeciwnym ko艅cu tym samym jelitem przytwierdzi艂 metalowy grot. Strza艂a by艂a gotowa.
Od艂o偶y艂 j膮 i spojrza艂 na mnie.
Mia艂 pi臋kn膮 twarz i oczy, kt贸rych spojrzenia nie zapomn臋 do ko艅ca 偶ycia. By艂 w nich dziwny rodzaj ch艂opi臋cej rado艣ci w po艂膮czeniu z czym艣 dostojnym i szlachetnym, czym艣 dobrym i czystym, chwytaj膮cym za serce.

Us艂ysza艂am 艣miech i dopiero wtedy u艣wiadomi艂am sobie, 偶e opr贸cz nas przy ognisku jest jeszcze kilka innych os贸b. Buszmen z dzieckiem w ramionach i o surowym wyrazie twarzy, kobiety w kolorowych naszyjnikach, kilkuletni ch艂opiec i starsi wojownicy. Oraz jeden ko艣cisty, chudy Buszmen o zmartwionej minie.
Siedzieli艣my w cieniu roz艂o偶ystego parasola akacji, c臋tkowanym drobnymi plamkami s艂o艅ca przeciskaj膮cego si臋 mi臋dzy ga艂臋ziami i li艣膰mi.
Kobiety niewiele r贸偶ni艂y si臋 od m臋偶czyzn. Mia艂y tak samo kszta艂tne g艂owy z bardzo kr贸tko obci臋tymi w艂osami, a na szyjach podobne sznury naszyjnik贸w z igie艂 je偶ozwierza i kr贸tkich drewienek. Na ich twarzach malowa艂a si臋 te偶 pewna surowo艣膰 i determinacja wynikaj膮ca pewnie z trybu 偶ycia, kt贸rego podstaw膮 by艂a umiej臋tno艣膰 przetrwania - zdobycia jedzenia, obrony przed dzikimi zwierz臋tami, leczenia tropikalnych chor贸b i zyskania przychylno艣ci bog贸w.
Z bliska mog艂am si臋 przyjrze膰 delikatnej, mi臋kko wyprawionej antylopiej sk贸rze, z kt贸rej mieli zrobione ubrania. Nie by艂y to stroje w naszym ro-132 zumieniu tego s艂owa, bo nie by艂y krojone i szyte
w okre艣lony spos贸b. Kawa艂ki 偶贸艂tej sk贸ry opasywa艂y cia艂o i by艂y zwi膮zywane w supe艂 na ramieniu.
My艣liwy obok mnie rze藕bi艂 ju偶 nast臋pn膮 strza艂臋. Najwi臋cej potrzeba ich podczas polowania na pawiany. Nawet je艣li s膮 zatrute, trucizna nie dzia艂a natychmiast, wi臋c trafiony pawian wyrywa sobie strza艂y z cia艂a i usi艂uje ucieka膰. Jest wielki i silny, a do tego bardzo niebezpieczny. B臋dzie walczy艂 o 偶ycie u偶ywaj膮c z臋b贸w, pazur贸w i ramion. 呕eby go zatrzyma膰, Buszmeni wbijaj膮 w niego wiele, wiele strza艂.
Bardzo lubi膮 te偶 mi贸d dzikich pszcz贸艂, wi臋c zakradaj膮 si臋 do ich gniazd i ryzykuj膮c bolesne u偶膮dlenia, wykradaj膮 s艂odki przysmak, wymieniaj膮c go czasem na metalowe groty strza艂, kt贸rych sami nie potrafi膮 robi膰. Kilka godzin drogi dalej od osady Buszmen贸w, mieszkaj膮 ludzie z plemienia Datoga, kt贸rzy hoduj膮 krowy i specjalizuj膮 si臋 w kowalstwie. Jeden metalowy grot do strza艂y jest wart du偶膮 kalebas臋 pe艂n膮 dzikiego miodu.
Nagle jeden z my艣liwych wsta艂. Spojrza艂 w niebo, popatrzy艂 na sza艂as, a potem chwyci艂 za 艂uk i p臋k strza艂. 艢cisn膮艂 je w r臋ce i ruszy艂 przed siebie.
Nie wiedzia艂am co mi wolno, a czego nie powinnam robi膰. David siedzia艂 w cieniu, a ludzie dooko艂a mnie wydawali si臋 zaj臋ci swoimi sprawami. Czu艂am si臋 troch臋 jak kosmita po wyl膮dowaniu na obcej planecie. Widz膮c, 偶e my艣liwy chwyta za bro艅 i wychodzi z osady, czym pr臋dzej posz艂am za nim.
Szybko musia艂am te偶 zweryfikowa膰 poj臋cie buszme艅skiej 鈥艣osady鈥, bo s艂owo to kojarzy si臋 z cho膰by niewielk膮 infrastruktur膮, kt贸ra zazwyczaj sk艂ada si臋 z kilku chat, zagrody, centralnego miejsca na spotkania lub narady, czego艣', co mo偶na by nazwa膰 kuchni膮 oraz jakiego艣' rodzaju zaplecza gospodarskiego, gdzie trzyma si臋 zwierz臋ta, narz臋dzia albo przechowuje zapasy.
呕adna z tych rzeczy nie istnia艂a w wiosce Buszmen贸w. Ich 鈥艣osada鈥 sk艂ada艂a si臋 wy艂膮cznie z tego, co mia艂am okazj臋 zobaczy膰 wczes'niej: kilku ma艂ych, okr膮g艂ych sza艂as贸w, jednego miejsca na ognisko z gor膮cymi kamieniami i cienia roz艂o偶ystej akacji. Nic wi臋cej nie by艂o. I nic wi臋cej chyba nie by艂o potrzebne. Buszmeni nie hoduj膮 偶adnych zwierz膮t i nie uprawiaj膮 ziemi. Robi膮 to, co najstarsi ludzie 艣wiata opisywani w szkolnych podr臋cznikach, czyli s膮 ludem zbieracko-艂owieckim. Nie buduj膮 sta艂ych wiosek ani miast. W臋druj膮 za zwierzyn膮 tam, gdzie ich oczy ponios膮.
Wyszlis'my na otwart膮 przestrze艅, kieruj膮c si臋 w stron臋 buszu, czyli niezbyt wysokich, g臋stych, suchych i kolczastych zaro艣li, spo艣r贸d kt贸rych wystawa艂o kilka akacji. Sz艂am po suchej, ja艂owej ziemi, zastanawiaj膮c si臋 jak bardzo trudne musi by膰 偶ycie w takich ci臋偶kich warunkach. Nawet drzewa mia艂y poskr臋cane korzenie, tak jakby wiecznie
musia艂y walczy膰 z targaj膮cym je wiatrem. Nie ma tu wody, a je艣li brakuje wody, to niewiele b臋dzie te偶 zwierz膮t, kt贸re mo偶na upolowa膰. S艂ysza艂am, 偶e Buszmeni k艂ad膮 si臋 czasem na ziemi pod sk贸rami zwierz膮t i czekaj膮 a偶 przylec膮 zainteresowane tym widokiem s臋py. Kiedy pr贸buj膮 wyl膮dowa膰, 偶eby rozpocz膮膰 ucztowanie na mi艂ej sercu padlinie, my艣liwi wyskakuj膮 spod sk贸r, 艂api膮 ptaki, ukr臋caj膮 im g艂owy, a reszt臋 zjadaj膮 na kolacj臋.
Trudno jest polowa膰 na pustej przestrzeni, gdzie nie rosn膮 prawie 偶adne ro艣liny ani wysokie trawy, daj膮ce dobr膮 kryj贸wk臋. Dlatego Buszmeni przebieraj膮 si臋 czasem za zwierz臋ta, przyczepiaj膮c sobie rogi i ucz膮c si臋 na艣ladowa膰 spos贸b chodzenia antylop, 偶eby przyci膮gn膮膰 ich uwag臋 i zmyli膰 czujno艣膰.
Zdaje si臋 jednak, 偶e tym razem nie wyruszyli艣my na polowanie.
Buszmen od艂o偶y艂 艂uk i strza艂y, kucn膮艂 i zacz膮艂 r臋kami rozgarnia膰 such膮 ziemi臋. Na pocz膮tku 艂atwo poddawa艂a si臋 jego palcom, ale g艂臋biej by艂a twarda i zbita, trzeba by艂o wi臋c rozdrabnia膰 j膮 patykiem, kruszy膰 i z coraz wi臋ksz膮 si艂膮 wyd艂ubywa膰 spod popl膮tanych korzeni. Wydawa艂o si臋, 偶e ten konkretny kawa艂ek ziemi jest identyczny jak wiele s膮siednich. Nie wyrasta艂 z niego 偶aden krzak, kt贸ry m贸g艂by zapowiada膰 istnienie pod ziemi膮 okre艣lonych jadalnych korzonk贸w. Patrzy艂am coraz
bardziej zafascynowana, pomagaj膮c w dotarciu do niewidzialnego dla mnie celu, gdy nagle my艣liwy powstrzyma艂 mnie d艂oni膮.
Wyj膮艂 jeszcze kilka gar艣ci piasku, a potem wyd艂uba艂 z ziemi wielk膮, okr膮g艂膮 bulw臋. Z臋bami zdar艂 z niej br膮zow膮 艂upin臋, ods艂aniaj膮c bia艂e, wilgotne wn臋trze. Od艂ama艂 kawa艂ek mi膮偶szu i poda艂 go mnie. Nie waha艂am si臋 ani sekund臋. Brudnymi palcami wzi臋艂am pocz臋stunek z r膮k my艣liwego i w艂o偶y艂am do ust. Bulwa by艂a chrupi膮ca, w smaku troch臋 przypomina艂a kalarep臋, ale rwa艂a si臋 na w艂贸kna.
- Dobre? - zapyta艂 Buszmen w swoim klikaj膮cym j臋zyku.
- Dobre - odrzek艂am z wdzi臋czno艣ci膮 po polsku.
- Chcesz jeszcze?
- Chc臋.
Zjedli艣my pierwsz膮 bulw臋, potem drug膮, a potem my艣liwy wykopa艂 jeszcze kilka sztuk, kt贸re wrzuci艂 do worka zrobionego ze sk贸ry, i wyruszyli艣my z powrotem w stron臋 鈥艣wioski鈥.
David wci膮偶 drzema艂 oparty o pie艅 drzewa. Podesz艂am do grupki buszme艅skich kobiet, kt贸re zdj臋艂y sk贸r臋 lamparta z drzewa i roz艂o偶y艂y j膮 na ziemi. By艂a mi臋kka i dobrze wyprawiona. Kobiety prostowa艂y jej pogniecione kraw臋dzie, 偶ywo
o czym艣 rozmawiaj膮c. J臋zyk klikni臋膰 - przypomnia艂am sobie. J臋zyk mlask贸w. Najstarszy j臋zyk 艣wiata. Brzmia艂 fascynuj膮co, bo mi臋dzy s艂owami pojawia艂y si臋 przedziwne d藕wi臋ki podobne do cmokni臋膰 i klikni臋膰, g臋sto przeplatane 艣miechem
偶yw膮 gestykulacj膮.
Wszyscy byli czym艣 zaj臋ci. M艂ody my艣liwy rze藕bi艂 strza艂y, inny przygotowywa艂 grube cygaro z li艣ci tytoniu, pozostali gotowali co艣 w glinianym wielkim garnku stoj膮cym na kamieniach. Dzieci szeroko otwartymi oczami 艣ledzi艂y ruchy doros艂ych, tak jakby chcia艂y jak najpr臋dzej dor贸wna膰 ich wiedzy i m膮dro艣ci, 偶eby m贸c te偶 przyczyni膰 si臋 do dobrobytu wszystkich mieszka艅c贸w wioski. Kto艣 pr贸bowa艂 naci膮gn膮膰 now膮 ci臋ciw臋 luku zrobion膮 ze 艣ci臋gna antylopy. Kto艣 roznieca艂 ogie艅 za pomoc膮 prostego kijka opartego na hubce. Obraca艂 kijkiem pocieraj膮c szybkimi ruchami zaci艣ni臋te na nim d艂onie, a偶 z garstki wyschni臋tego nawozu zacz臋艂a si臋 unosi膰 smu偶ka dymu. Po chwili z dosypanych drzazg buchn臋艂y p艂omienie.
Tylko jeden Buszmen nie bra艂 udzia艂u w 偶yciu osady. Siedzia艂 na uboczu z lukiem w d艂oniach. Mia艂 ciemniejsz膮 sk贸r臋 i smutny wyraz oczu.
Zagl膮da艂am w艂a艣nie z wielk膮 ciekawo艣ci膮 do wn臋trza sza艂asu, kiedy David nagle si臋 ockn膮艂 i z wielkim po艣piechem wsta艂.
- We have to go!w - powiedzia艂 z tak膮 determinacj膮 i przekonaniem, 偶e od razu zrozumia艂am, 偶e dyskutowanie z nim nie ma sensu.
Niech臋tnie wsta艂am z kolan. W 艣rodku sza艂asu nie by艂o nic opr贸cz piasku. Buszmeni nie znali 偶adnych mebli, nie mieli te偶 nawet najprostszego 艂贸偶ka. Na noc pewnie rozk艂adaj膮 sk贸ry zwierz膮t i na nich 艣pi膮. Kiedy przychodzi pora deszczowa, przenosz膮 si臋 do jaskini.
Bardzo chcia艂am tam zosta膰 i zobaczy膰 to wszystko na w艂asne oczy. Ale David niecierpliwie przest臋powa艂 z nogi na nog臋, spogl膮daj膮c co chwila na zegarek i ponaglaj膮c mnie na wszystkie mo偶liwe sposoby: wzrokiem, gestami i s艂owami.
Spojrza艂am jeszcze raz na m艂odego my艣liwego przy ognisku. Na samotnego i smutnego Buszme-na. Na kobiety zaj臋te lamparci膮 sk贸r膮. Na m臋偶czyzn臋 z dzieckiem w ramionach. Na czaszk臋 antylopy eland umieszczon膮 na jednym z sza艂as贸w.
Zamkn臋艂am na chwil臋 oczy, 偶eby zatrzyma膰 ten obraz w pami臋ci jak najd艂u偶ej i jak najbardziej dok艂adnie. Zrobi艂am ostatnie zdj臋cie. Odwr贸ci艂am si臋 i posz艂am w stron臋 samochodu.
10 We have to go! (ang.) - Musimy jecha膰!


Rozdzia艂 19
艢wiat wed艂ug Micha艂a
Kiedy wsiada艂am do samochodu, my艣la艂am tylko o jednym: 偶eby m贸c jeszcze kiedy艣' tu wr贸ci膰. Najlepiej jak najpr臋dzej. Zobaczy膰 zn贸w twarze Buszmen贸w z plemienia Hadzabe, kt贸rzy nosz膮 w sobie pierwotn膮 ludzk膮 rado艣膰, smutek i si艂臋, kt贸ra da艂a im szans臋 prze偶ycia wbrew okoliczno艣ciom. Dooko艂a 艣wiat postarza艂 si臋 o kilkana艣cie tysi臋cy lat, a oni pozostali nietkni臋ci, nie zbrukani 偶adn膮 z rzeczy, kt贸ra wyros艂a w wielkich miastach wraz z jej rozp臋dzon膮 cywilizacj膮.
- Wygl膮dasz jakby艣 wr贸ci艂a z innej planety -powiedzia艂a w pewnej chwili Moira.
Jechali艣my przez dzikie pustkowie pozbawione dr贸g i 艣lad贸w ludzkiej obecno艣ci. Gor膮ce popo艂udniowe s艂o艅ce rzuca艂o pomara艅czowe refleksy na such膮, surow膮 ziemi臋. Spojrza艂am na Moir臋.
-1 did11 - powiedzia艂am kr贸tko.
Ca艂kiem o nich zapomnia艂am. Moira i Gary i tak przez ca艂y czas znajdowali si臋 w swoim si贸dmym niebie, zdaje si臋, 偶e nic i nikt wi臋cej nie by艂 im potrzebny do szcz臋s'cia. A Micha艂? Siedzia艂 w fotelu, patrz膮c na mnie dziwnym wzrokiem.
- Chcia艂bym by膰 odwa偶ny - powiedzia艂 nieoczekiwanie.
- Hm - mrukn臋艂am w odpowiedzi, zbyt zaskoczona t膮 nag艂膮 szczero艣ci膮, a jednocze艣nie zbyt nieobecna my艣lami.
- Chcia艂bym by膰 szcz臋艣liwy - doda艂 Micha艂. -M贸j terapeuta twierdzi, 偶e mam potencja艂.
- Potencja艂 do tego, 偶eby by膰 szcz臋艣liwym?
- Tak. Jedyne, czego mi brakuje, to poczucie w艂asnej warto艣ci.
Zapad艂a kr贸tka cisza, wype艂niona tylko warczeniem silnika i 艂omotaniem metalowych cz臋艣ci samochodu o wertepy.
- My艣lisz, 偶e by艂by艣 wreszcie szcz臋艣liwy, gdyby艣 by艂 bardziej pewny siebie? - zapyta艂am z pow膮tpiewaniem.
- Tak twierdzi m贸j terapeuta.
- Ale ty te偶 tak my艣lisz?
- Nie wiem - przyzna艂 Micha艂 po chwili. -Chcia艂bym by膰 bardziej odwa偶ny. Bardziej... niezale偶ny. Bardziej... bardziej pewny siebie.
- I pomy艣la艂e艣', 偶e je艣li pojedziesz do dzikiej Afryki, to to si臋 w艂a艣nie stanie?
-Tak.
- I tak ci powiedzia艂 tw贸j terapeuta? - domy艣li艂am si臋.
-Tak.
- I my艣lisz, 偶e to jest prawda?
- Tak my艣la艂em - zawaha艂 si臋 Micha艂. - Ale teraz ju偶 nie wiem.
Pokiwa艂am g艂ow膮. I znowu zapad艂a cisza.
- A ty jak my艣lisz? - zapyta艂 nagle Micha艂.
- My艣l臋, 偶e wyjazd do Afryki niczego nie zmienia - powiedzia艂am szczerze. - Chyba 偶e tobie chodzi tylko o to, co my艣l膮 albo m贸wi膮 o tobie inni ludzie.
Samoch贸d zawiesi艂 si臋 na poprzecznym rowie i zacz膮艂 buksowa膰 ko艂ami, wzbijaj膮c fontanny czarnego b艂ota. Przez kilkana艣cie sekund obserwowali艣my to fascynuj膮ce zjawisko, a potem silnik nagle westchn膮艂 g艂臋boko i d藕wign膮艂 艣lizgaj膮ce si臋 ko艂a, przenosz膮c je z powrotem na sta艂y l膮d.
- Tak my艣lisz? To niczego nie zmienia? - zapyta艂 smutnym g艂osem Micha艂.
- My艣l臋, 偶e to zale偶y od tego co jest dla ciebie naprawd臋 wa偶ne - odrzek艂am, staraj膮c si臋 m贸wi膰
艂agodnie. - Je偶eli chodzi tylko o to, 偶eby zrobi膰 wra偶enie na ludziach, to rzeczywi艣cie, wystarczy pojecha膰 do Afryki albo na biegun, wr贸ci膰 i rozg艂asza膰 gdzie by艂e艣. I wtedy ludzie b臋d膮 na ciebie patrzyli z podziwem i b臋d膮 my艣leli, 偶e jeste艣 bohaterem, bo masz odwag臋 i siln膮 wol臋, i osobowo艣膰, i b臋d膮 sobie wyobra偶ali jakie niesamowite przygody prze偶y艂e艣. To jest tak samo jak z samochodem. Je艣li masz du偶y, luksusowy samoch贸d, to ludziom si臋 wydaje, 偶e ty te偶 jeste艣 wi臋kszy ni偶 w rzeczywisto艣ci.
Micha艂 kiwa艂 potwierdzaj膮co g艂ow膮 i wyra藕nie podoba艂a mu si臋 ta koncepcja.
- Ale przecie偶 nie chodzi o to, 偶eby tworzy膰 fikcj臋 na potrzeby innych ludzi, prawda? - spojrza艂am mu w oczy. - Nie chodzi o to, 偶eby nauczy膰 si臋 udawa膰 kogo艣, kim si臋 nie jest, tylko po to, 偶eby ludzie mieli o tobie lepsze mniemanie. Chodzi o to, 偶eby naprawd臋 by膰 odwa偶nym, m膮drym i pewnym siebie. Prawda?
Micha艂 milcza艂, wyra藕nie nieprzekonany.
- Je偶eli ludzie b臋d膮 my艣leli, 偶e jeste艣 odwa偶ny i m膮dry, to w rzeczywisto艣ci wcale nie znaczy, 偶e naprawd臋 taki b臋dziesz, prawda? - naciska艂am.
Wzruszy艂 ramionami.
- Kiedy m贸wisz, 偶e chcia艂by艣 by膰 odwa偶ny, to chcia艂by艣 naprawd臋 by膰 odwa偶ny, czy chcia艂by艣
tylko zrobi膰 co艣 takiego, 偶eby ludzie byli przekonani,
偶e jeste艣 odwa偶ny, niezale偶nie od tego jak jest naprawd臋? - zapyta艂am.
W ko艅cu Micha艂 sam zacz膮艂 t臋 rozmow臋 i sam powiedzia艂, 偶e chcia艂by by膰 odwa偶ny. I 偶e po to w艂a艣nie przyjecha艂 do Afryki.
- A czy to nie wszystko jedno? - zapyta艂 w ko艅cu.
- Oczywi艣cie 偶e nie! Bo najwa偶niejsze jest to, co ty sam o sobie my艣lisz. Gdyby艣 by艂 przekonany o tym, 偶e jeste艣 odwa偶ny, to nie m贸wi艂by艣, 偶e brakuje ci poczucia w艂asnej warto艣ci.
- No ale gdyby ludzie my艣leli, 偶e jestem odwa偶ny, to ja te偶 by艂bym bardziej pewny siebie.
- Ale dlaczego twoje 偶ycie ma zale偶e膰 od tego co o tobie pomy艣l膮 albo powiedz膮 inni ludzie? I sk膮d w艂a艣ciwie oni maj膮 wiedzie膰 jak jest naprawd臋?
- W艂a艣nie - westchn膮艂 Micha艂, poddaj膮c si臋.
- Brakuje mi poczucia w艂asnej warto艣ci, bardzo bole艣nie to odczuwam przez ca艂y czas. Ci膮gle si臋 boj臋, 偶e kto艣 powie o mnie co艣 z艂ego.
- Micha艂, daj spok贸j! - zawo艂a艂am, bo nie
mog艂am zrozumie膰 takiej autodestrukcyjnej postawy, kiedy cz艂owiek wie, 偶e uzale偶nianie swojego samopoczucia od opinii innych ludzi jest z艂e, ale jednak wybiera to jako jedyne wyj艣cie. - Przecie偶 to ty decydujesz o tym jakim jeste艣 cz艂owiekiem! .
-Ja?... - podni贸s艂 g艂ow臋 z nadziej膮.
- No jasne! Nie ma sensu udawanie przed lud藕mi, stwarzanie pozor贸w i budowanie jakiego艣 wizerunku, kt贸ry nie jest prawdziwy. Nigdy nie b臋dziesz si臋 z nim czu艂 dobrze, bo to po prostu nie jeste艣 ty, to tylko jaka艣 maska, kt贸ra ma zrobi膰 na kim艣 wra偶enie, Ale przecie偶 to niewa偶ne co my艣l膮 o tobie inni ludzie. Wa偶ne jest to, co ty sam o sobie wiesz. I wtedy ty sam decydujesz o tym czy masz wysokie, czy niskie poczucie w艂asnej warto艣ci.
- Tak my艣lisz? - zapyta艂 zrezygnowanym g艂osem.
- Tak! - przekonywa艂am go. - Mog臋 by膰 z tob膮 szczera?
- Oczywi艣cie - powiedzia艂 ostro偶nie. - O ile to co chcesz mi powiedzie膰, mnie nie zabije.
- Chc臋 ci tylko powiedzie膰, 偶e... - zawaha艂am si臋 i popatrzy艂am na niego badawczo. Postanowi艂am jednak zaryzykowa膰 i powiedzie膰 prawd臋. -Dziwi mnie to, 偶e w og贸le nie walczysz. Od razu si臋 poddajesz.
- S艂ucham? - odezwa艂 si臋 Micha艂 st艂umionym g艂osem, tak jakby co艣 przeszkadza艂o mu m贸wi膰.
- Spotka艂am wielu ludzi, kt贸rzy mieli r贸偶ne fobie i panicznie bali si臋 ciemno艣ci albo 偶ab, albo wysoko艣ci, ale wiesz co? Oni zawsze pr贸bowali jako艣 z tym walczy膰. M贸wili, 偶e si臋 boj膮, ale jednak nie uciekali, tylko usi艂owali ten strach przezwyci臋偶y膰. A ty w og贸le nie walczysz.
Micha艂 patrzy艂 na mnie tak, jakbym zrzuci艂a na niego wie偶臋 Eiffla. Jakbym obla艂a go smo艂膮 albo wyrz膮dzi艂a mu najwi臋ksze 艣wi艅stwo na 艣wiecie. Rozmawiali艣my po polsku, wi臋c nikt inny nie m贸g艂 zrozumie膰 naszych s艂贸w, sk膮d wi臋c ta nag艂a wrogo艣膰 w jego spojrzeniu?...
- Chodzi mi tylko o to - doda艂am mi臋kko, 偶eby Micha艂 nie mia艂 wra偶enia, 偶e jest atakowany - 偶e warto czasem spr贸bowa膰 powalczy膰 ze swoimi s艂abo艣ciami. Z tego w艂a艣nie bierze si臋 prawdziwa si艂a i prawdziwa odwaga. I pewno艣膰 siebie.
- Dzi臋kuj臋 - odrzek艂 Micha艂 sztywnym i zimnym g艂osem. - Jestem wdzi臋czny za twoje rady.
- Obrazi艂e艣 si臋 na mnie? - zapyta艂am z niedowierzaniem. Przecie偶 sam prosi艂 mnie o rad臋, sam zacz膮艂 t臋 rozmow臋, sam powiedzia艂, 偶e chcia艂by by膰 odwa偶ny. Czy powinnam by艂a powiedzie膰 mu co艣 mi艂ego, 偶eby poczu艂 si臋 lepiej, czy powiedzie膰 prawd臋?
- Mo偶e nie rozmawiajmy o tym wi臋cej - odpar艂 Micha艂 tym samym tonem. - Mo偶e w og贸le ju偶 wi臋cej nie rozmawiajmy ze sob膮.
- Jak sobie 偶yczysz - powiedzia艂am bez 偶alu i odwr贸ci艂am si臋 do okna.
- Nie masz prawa mnie ocenia膰 - ci膮gn膮艂
Micha艂 g艂osem pe艂nym ura偶onej ambicji. - Nic o mnie nie wiesz i nie masz prawa m贸wi膰 o mnie takich rzeczy.
- Wyra偶am tylko swoje zdanie - powiedzia艂am. - Niczego ci nie narzucam. Ty sam decydujesz o sobie.
- Tak jest, ja sam decyduj臋 o sobie i w艂a艣nie zdecydowa艂em, 偶e nie potrzebuj臋 wys艂uchiwa膰 obelg od osoby, kt贸ra nic o mnie nie wie i bezpodstawnie uzurpuje sobie prawo wydawania ocen nie znaj膮c ca艂ego wieloaspektowego wymiaru sprawy.
- Jak sobie 偶yczysz - zgodzi艂am si臋 od razu z u艣miechem, bo rozbawi艂 mnie jego powa偶ny ton i uczone s艂ownictwo.
Ka偶dy sam musi znale藕膰 drog臋 do w艂asnej duszy. Mia艂am wra偶enie, 偶e Micha艂 troch臋 pob艂膮dzi艂, ale skoro spotyka si臋 z terapeut膮, to jest pewnie na w艂a艣ciwej drodze. Poza tym to naprawd臋 nie moja sprawa co Micha艂 robi ze swoim 偶yciem i nie mia艂am ochoty si臋 wtr膮ca膰. By膰 mo偶e 藕le zrozumia艂am jego pytanie. Mo偶e chcia艂 tylko us艂ysze膰 kilka mi艂ych s艂贸w pocieszenia. Mo偶e w艂a艣nie pr贸bowa艂 odbudowa膰 swoje poturbowane poczucie w艂asnej warto艣ci, pr贸buj膮c przyjrze膰 si臋 sobie w moich oczach, a ja zamiast mu w tym pom贸c, dodatkowo go zdo艂owa艂am.
Rzuci艂am mu ukradkiem spojrzenie. Siedzia艂 sztywno wyprostowany, wpatruj膮c si臋 w 艣wiat za oknem, ale wiedzia艂am, 偶e tak naprawd臋 nie widzi ani zachodz膮cego s艂o艅ca, ani krzak贸w, tylko przygl膮da si臋 swoim zranionym uczuciom.


Rozdzia艂 20
Szejk na safari
Kilka tygodni p贸藕niej siedzia艂am przed komputerem przy moim w艂asnym biurku, gdy nagle z niedowierzaniem spojrza艂am na litery, uk艂adaj膮ce si臋 w kompletnie nieprawdopodobn膮 wiadomo艣膰. Przeczyta艂am j膮 jeszcze raz, powoli, nie dowierzaj膮c w艂asnym oczom.
Rz膮d Tanzanii zamierza sprzeda膰 ziemi臋 Buszmen贸w z plemienia Hadzabe. Ofert臋 nie do odrzucenia z艂o偶y艂o dw贸ch milioner贸w ze Zjednoczonych Emirat贸w Arabskich, kt贸rzy cz臋sto przyje偶d偶ali do Tanzanii na safari. Nie chodzi艂o jednak o przygl膮danie si臋 dzikim zwierz臋tom, ale o polowanie.
Kilka miesi臋cy wczes'niej klub my艣liwski z Abu 呕abi z powodzeniem zakupi艂 4000 hektar贸w tanza艅skiej sawanny w prowincji Mbulu, na
zach贸d od Arushy, kt贸ra jest teraz prywatn膮 w艂asno艣ci膮 arabskiego biura podr贸偶y Tanzania UAE Safari Ltd. Buszmeni, kt贸rzy od tysi臋cy lat 偶yli na tej ziemi, polowali na dzikie zwierz臋ta i dzi臋kowali za nie swoim bogom, zostali usuni臋ci i przesiedleni. Wszystkie 艣wi臋te dla Buszmen贸w antylopy eland sta艂y si臋 nagle w艂asno艣ci膮 arabskich szejk贸w, kt贸rzy przylatuj膮 samolotem na kilka dni, zabieraj膮 strzelby, wsiadaj膮 do samochod贸w i strzelaj膮 do 鈥艣swoich鈥 zwierz膮t.
Interes prowadzony przez firm臋 z Abu 呕abi okaza艂 si臋 bardzo op艂acalny. W Emiratach Arabskich nie brakuje ch臋tnych, kt贸rzy za odpowiedni膮 cen臋 zostaj膮 zawiezieni do Afryki, gdzie pozbywaj膮 si臋 stresu udaj膮c my艣liwych.
Tanzania UAE Safari postanowi艂o wi臋c rozszerzy膰 ofert臋. Zaproponowa艂o rz膮dowi Tanzanii, 偶e kupi nast臋pny kawa艂ek ziemi, tym razem w prowincji Karatu, czyli tam, gdzie mieszkaj膮 鈥艣moi鈥 Buszmeni. Cztery tysi膮ce kilometr贸w kwadratowych, 艂膮cznie z jeziorem Eyasi i ca艂ym terytorium 艂owieckim plemienia Hadzabe.
Lokalne w艂adze w pierwszej chwili odm贸wi艂y, ale my艣liwi z Emirat贸w Arabskich powr贸cili z bardziej smakowit膮 propozycj膮. Opr贸cz kwoty, kt贸ra zostanie zap艂acona za sam膮 ziemi臋, klub 艂owiecki dorzuci 5000 funt贸w w got贸wce za ka偶de zastrzelone zwierz臋. Dodatkowo premier ZEA oraz szef
si艂 zbrojnych tego kraju zobowi膮zuj膮 si臋 do zbudowania wygnanym Buszmenom 鈥艣porz膮dnych鈥 dom贸w, szko艂y i miejsc pracy.
Rz膮d Tanzanii zastanawia si臋 jakie stanowisko zaj膮膰 w tej sprawie.
Buszmeni z plemienia Hadzabe, kt贸rzy nigdy nie poznali poj臋cia bogactwa ani pieni臋dzy, nigdy nie musieli niczego kupi膰 ani sprzeda膰, nigdy nie dos'wiadczyli uczucia chciwo艣ci, teraz sami zostali potraktowani jak towar, kt贸ry mo偶na spieni臋偶y膰 dla zysku.
Gdyby potrafili si臋 obroni膰!... Ale jak?
呕yj膮 przecie偶 w 艣wiecie ubo偶szym o kilka tysi臋cy lat zachodniej cywilizacji, gdzie nigdy nie dotar艂a w艂adza pieni臋dzy, ropy naftowej ani gazu. Gdzie nikt nie umie manipulowa膰, k艂ama膰 ani oszukiwa膰.
Dlatego tak bardzo za nimi t臋skni艂am.
Kiedy wr贸ci艂am z Afryki do Polski, do pracy w radiu, do pisania nowej ksi膮偶ki, do felieton贸w, codziennie przypomina艂y mi si臋 godziny sp臋dzone z Buszmenami, czu艂am zapach dymu z ich ogniska i smak chrupi膮cego warzywa wykopanego w buszu. Pewnego wieczoru w艂膮czy艂am telewizor i ogl膮daj膮c rozmow臋 dw贸ch polityk贸w nagle zrozumia艂am dlaczego ci膮gnie mnie z powrotem do buszme艅skiej wioski.
W naszym 艣wiecie komputer贸w, samochod贸w, telewizji, polityki, reklamy i pieni臋dzy ludzie wiecznie cos' udaj膮. Wcielaj膮 si臋 w jakie艣' role, nak艂adaj膮 maski, stosuj膮 r贸偶ne techniki, 偶eby wywrze膰 na kim艣 dobre wra偶enie albo osi膮gn膮膰 okre艣lony cel.
Indianie w d偶ungli amazo艅skiej czy Buszme-ni na afryka艅skiej sawannie s膮 bardziej naturalni. Kiedy si臋 u艣miechaj膮, to naprawd臋 czuj膮 rado艣膰. S膮 my艣liwymi, kt贸rzy potrafi膮 z mistrzowsk膮 precyzj膮 ustrzeli膰 uciekaj膮c膮 antylop臋. Ka偶dy robi to, co umie najlepiej. Nikt nie sk艂ada obietnic bez pokrycia, bo 偶ycie natychmiast weryfikuje ka偶de s艂owo. Nie ma wi臋c potrzeby, 偶eby k艂ama膰.
W ostatnich dziewiczych miejscach na 艣wiecie ludzie s膮 zwyczajnie i po prostu sob膮. Nie musz膮 nikogo udawa膰, nie musz膮 na co dzie艅 stara膰 si臋 udowodni膰 swojej warto艣ci, nie maj膮 potrzeby kreowania swojego wizerunku ani manipulowania lud藕mi. I dlatego tak cz臋sto do nich wracam.


Rozdzia艂 21
Zagadka Floriana
Wiele wskazywa艂o na to, 偶e Florian jest robotem. Po kilku dniach obserwowania go z bliska ca艂kiem powa偶nie zacz臋艂am si臋 zastanawia膰 czy przypadkiem nie jest istot膮 nieziemsk膮, cyborgiem skierowanym do pracy na planecie Ziemia. M贸g艂 by膰 te偶 genialnym przest臋pc膮 skazanym za wybitne mo rderstwo, a nast臋pnie wynaj臋tym przez ekip臋 telewizyjn膮 na potrzeby nakr臋cenia programu o tragicznej 艣mierci bia艂ych turyst贸w w paszczy lwa na afryka艅skiej sawannie.
Najbardziej podejrzliwie patrzy艂am na Floriana codziennie rano. Wyobra藕cie sobie obozowisko na dzikiej sawannie. Nie ma kuchni, piecyka, elektryczno艣ci, zlewu ani bie偶膮cej wody. Po ch艂odnej nocy sp臋dzonej w namiocie wyczo艂gujemy si臋 na 艣wiat艂o dzienne. Dooko艂a szeleszcz膮 wysokie
trawy, kl膮skaj膮 zachwycone porankiem ptaki, niebo wype艂nia si臋 艣wietlistym b艂臋kitem, a wiatr przynosi ze sob膮... skwierczenie sma偶onych kie艂basek, obracanie si臋 frytek w t艂uszczu, zapach sma偶onych jajek i gor膮cej grzanki!
Nie wiadomo sk膮d jak duch pojawia si臋 nagle Florian. Szczup艂y i gibki, zr臋cznie omija kolczaste zaro艣la i powoli rozbudzaj膮cych si臋 turyst贸w, kt贸rzy zaczynaj膮 kr膮偶y膰 po obozie jak oszo艂omione blaskiem s艂o艅ca nietoperze. Rozstawia najprawdziwszy st贸艂 na czterech nogach i przykrywa go serwetk膮. Strzepuje drobiny kurzu ze sk艂adanych polowych krzese艂, a potem wraca triumfalnie z termosem 艣wie偶o zaparzonej kawy.
Nie trzeba d艂ugo czeka膰, 偶eby z czelu艣ci namiot贸w wy艂oni艂a si臋 pulchna Moira, za ni膮 ko艣cisty Gary o czu艂ym spojrzeniu i oczywi艣cie Micha艂. Zawsze by艂 pierwszy przy stole i zwykle odchodzi艂 jako jeden z ostatnich. Poch艂ania艂 kie艂baski w ilo艣ciach kosmicznych, podkre艣laj膮c przy tym, 偶e sma偶one kie艂baski i grzanki z mas艂em orzechowym na 艣niadanie s膮 niezdrowe i tucz膮, dodaj膮c zawsze z rozbrajaj膮c膮 szczero艣ci膮, 偶e 鈥艣po prostu nie mo偶e sobie ich odm贸wi膰鈥.
A Florian dwoi艂 si臋 i troi艂, 偶eby nikomu nie zabrak艂o tego, co lubi najbardziej - ani banan贸w i grzanek (dla mnie), ani mas艂a orzechowego,
jajek i kie艂basek (dla Gary鈥檈go), ani jajek, grzanek i kawy (dla Moiry), ani jajek, grzanek, kie艂basek, mas艂a orzechowego i kawy dla Micha艂a.
Po nocnym powrocie z wioski Buszmen贸w i kilku godzinach snu wsta艂am rze艣ka i z przyzwyczajenia poci膮gn臋艂am nosem - ju偶 w powietrzu powinny si臋 unosi膰 skwiercz膮ce obietnice 艣niadania. S膮dz膮c po kolorze nieba musia艂o by膰 po si贸dmej rano. S艂ysza艂am wyra藕nie charakterystyczne odg艂osy stukania garnk贸w i patelni mistrza Floriana, ale mia艂am dziwne wra偶enie, 偶e ten poranek nie b臋dzie podobny do 偶adnego z poprzednich. W艂o偶y艂am spodnie i buty, chwyci艂am butelk臋 z wod膮 i szczoteczk臋 do z臋b贸w i tak uzbrojona wysz艂am na zewn膮trz.
Obozowisko wydawa艂o si臋 spokojne. Sawanna te偶. Czym pr臋dzej ruszy艂am przed siebie. W obozowiskach na sawannie rzadko bywa bie偶膮ca woda, korzysta艂am wi臋c z tego, 偶e wszyscy jeszcze 艣pi膮, znajdowa艂am krzaki akacji i robi艂am sobie w nich ma艂y prysznic. Akacje s膮 dosy膰 zdradliwe pod tym wzgl臋dem, bo maj膮 bardzo ostre i d艂ugie kolce. U偶ywaj膮 ich g艂贸wnie do walki z 偶yrafami, kt贸re przepadaj膮 za skubaniem listk贸w ukrytych mi臋dzy kolcami, ale niestety blondynkom zapl膮tanym w ga艂臋zie akacji dostaje si臋 za wszystkich: i za 偶yrafy, i za pawiany, i za ptaki, kt贸re kradn膮 im owoce.
Daj臋 s艂owo honoru: kto raz nadzieje si臋 na dziesi臋ciocentymetrowy kolec akacji, zapami臋ta to do ko艅ca 偶ycia i je偶eli tylko zdo艂a, b臋dzie omija艂 akacje szerokim 艂ukiem do ko艅ca 偶ycia!
Mimowolnie wzdrygn臋艂am si臋 na to wspomnienie. Jedynym wi臋kszym krzakiem, za kt贸rym mog艂abym ewentualnie si臋 ukry膰, by艂a na p贸艂 wyschni臋ta akacja, kt贸ra straci艂a wprawdzie wi臋kszo艣膰 li艣ci, ale by艂a uzbrojona w tysi膮ce arogancko stercz膮cych kolc贸w. Musia艂am znale藕膰 inne miejsce. Niestety, nigdzie w pobli偶u nie ros艂o nic odpowiednio du偶ego. Rozwa偶a艂am przez moment zrezygnowanie z k膮pieli, gdy nagle dostrzeg艂am spor膮 k臋p臋 艂agodnie wygl膮daj膮cych krzak贸w. By艂y wprawdzie niewysokie, ale na tyle g臋ste, 偶e 艂atwo mog艂abym si臋 za nimi schowa膰. Jedyna niedogodno艣膰 polega艂a na tym, 偶e znajdowa艂y si臋 do艣膰 daleko od obozu. Hm... Zastanowi艂am si臋. Co mo偶e mi grozi膰?... W膮偶? Lampart? Raczej nie, bo lamparty poluj膮 w nocy, a za dnia najch臋tniej 艣pi膮 na drzewach. Lwy te偶 raczej nie b臋d膮 chcia艂y odpoczywa膰 po nocnym polowaniu na otwartej sawannie. Hieny? Us艂ysza艂abym je z daleka. S艂oni te偶 raczej nie wida膰 na horyzoncie, a poza tym nawet gdyby by艂y bardzo g艂odne, to raczej nie pr贸bowa艂yby zrobi膰 ze mnie 艣niadania.
W pobli偶u nie ma te偶 sadzawki dla hipopotam贸w, wi臋c z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie znajd臋 si臋 na trasie ich
艣cie偶ki prowadz膮cej na pastwisko. Pokrzepiona t膮 my艣l膮, zarzuci艂am sobie r臋cznik na rami臋 i pospieszy艂am naprz贸d.
Sta艂am w艂a艣nie pod zimnym strumieniem wody z butelki, gdy nagle krzakami wstrz膮sn臋艂o przera藕liwe ujadanie. Potrz膮sn臋艂am g艂ow膮, usi艂uj膮c jak najszybciej powr贸ci膰 do rzeczywisto艣ci i wyt艂umaczy膰 sobie jako艣 ten niezwyk艂y d藕wi臋k. W obozowisku nikt nie ma psa - a nawet gdyby mia艂, to nie by艂by w stanie wyda膰 z siebie tak pot臋偶nego szczekania, kt贸re z ca艂膮 pewno艣ci膮 wydobywa艂o si臋 nie z jednego pyska, ale z co najmniej stu. Sk膮d jednak na sawannie mia艂oby si臋 wzi膮膰 stado ps贸w?...
By艂am mokra, bez ubrania, a w oczach mia艂am pe艂no myd艂a, i pewnie dlatego tyle czasu zaj臋艂o mi u艣wiadomienie sobie dw贸ch przera偶aj膮cych fakt贸w: jedynymi zwierz臋tami, kt贸re mog艂yby wydawa膰 z siebie to koszmarne szczekanie s膮 likaony. Najgro藕niejszy przeciwnik lwa i najbardziej skuteczny my艣liwy na sawannie, kt贸ry potrafi zabi膰 ka偶de zwierz臋. Na sawannie od kilku miesi臋cy panuje susza. Stada zebr i antylop przemie艣ci艂y si臋 w poszukiwaniu 艣wie偶ej trawy. Zab艂膮kane stado g艂odnych likaon贸w kt贸re nie zawaha si臋 zaatakowa膰 cz艂owieka - szczeg贸lnie je艣li ten cz艂owiek - tak jak ja - b臋dzie prawie go艂y i oddalony od obozowiska!
Przed chwil膮 jeszcze dygota艂am pod strumykami zimnej wody, a teraz obla艂o mnie gor膮co. Zacisn臋艂am oczy i pr贸bowa艂am je czym pr臋dzej wyp艂uka膰 z potwornie szczypi膮cego myd艂a, resztk膮 艣wiadomo艣ci rejestruj膮c fakt, 偶e dzikie psy szczekaj膮 coraz bardziej w艣ciekle, tak jakby w艂a艣nie namierzy艂y swoj膮 ofiar臋 i pr贸bowa艂y j膮 wyp艂oszy膰 z kryj贸wki. Po omacku znalaz艂am r臋cznik i szarpni臋ciem zerwa艂am go z krzak贸w. Nie dostaniecie mnie na 艣niadanie!!!
B艂yskawicznie oceni艂am swoje szanse. Nie mam gdzie si臋 schowa膰, bo krzaki s膮 zbyt ma艂e i cienkie. Ucieczka nie wchodzi w gr臋, bo mo偶e tylko rozjuszy膰 prze艣ladowc臋 i spot臋gowa膰 instynkt 艂owcy, kt贸ry nakazuje goni膰 za uciekaj膮c膮 ofiar膮. Z braku niewidzialnej peleryny Harry鈥檈go Pottera, Czapki Niewidki oraz przeno艣nej armaty Jamesa Bonda pozosta艂o mi tylko jedno - walczy膰. Albo zgin膮膰 w paszczach likaon贸w, ale tej drugiej mo偶liwo艣ci w og贸le do siebie nie dopuszcza艂am.
Jak przez mg艂臋 na tle rozjuszonego jazgotania dzikich ps贸w us艂ysza艂am jaki艣 ludzki g艂os, upiorne myd艂o w ko艅cu sp艂yn臋艂o ze 艂zami po moich policzkach i wreszcie uda艂o mi si臋 otworzy膰 oczy. Wrzasn臋艂am.
I us艂ysza艂am w odpowiedzi taki sam wrzask.
Oraz wrzask znacznie mniejszy.
Pierwszy by艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮 m贸j. Trzeci
wydobywa艂 si臋 z ust masajskiego ch艂opca o pokrwawionej twarzy. A drugi... Gdyby nie jazgocz膮ce okoliczno艣ci, pomy艣la艂abym, 偶e m贸j rozdra偶niony
i piek膮cym myd艂em umys艂 produkuje
nieprawdopodobne wizje, w kt贸rych pomara艅cza wygl膮da jak s艂o艅ce, 偶uczek rohatyniec zamienia si臋 w nosoro偶ca, a Micha艂... staje si臋 bohaterem.


Rozdzia艂 22
A tak likaon贸w
Musz臋 si臋 cofn膮膰 zn贸w do pocz膮tku tego dnia. Micha艂 obudzi艂 si臋 wcze艣nie rano, czuj膮c niepokonan膮 potrzeb臋 natychmiastowego oddalenia si臋 w krzaki. Pospiesznie naci膮gn膮艂 na siebie spodnie i koszul臋, po czym wyszed艂 z namiotu. Zapewne zachwyci艂 si臋 cisz膮 i spokojem nieba roz艣wietlanego pierwszymi promieniami s艂o艅ca, z zachwytem witanymi przez licznie zgromadzone na sawannie ptactwo. By膰 mo偶e nawet zas艂ucha艂 si臋 i zapatrzy艂 w ten afryka艅ski poranek, na skutek czego pewnemu przyt艂umieniu uleg艂y zmys艂y, kt贸re zazwyczaj o ka偶dej porze dnia i nocy wy艣wietla艂y mu w g艂owie pe艂n膮 list臋 potencjalnych zagro偶e艅 i niebezpiecze艅stw. A mo偶e Micha艂 pod艣wiadomie pragn膮艂 jak najszybciej oddali膰 si臋 od przera偶aj膮cego obozowiska, w kt贸rym noc膮 by膰 mo偶e roi艂o si臋 od paj膮k贸w. .. W ka偶dym razie wype艂z艂 z namiotu i zacz膮艂
i艣膰 przed siebie, poganiany pewn膮 nagl膮c膮 potrzeb膮. W pewnej chwili z ulg膮 dostrzeg艂 na horyzoncie k臋p臋 krzak贸w. Jedyn膮 k臋p臋 krzak贸w w okolicy - t臋 sam膮, kt贸ra nieco p贸藕niej dostrzeg艂am i ja.
Dotar艂 do niej bez przeszk贸d. Kiedy po pewnym czasie wsta艂, got贸w do drogi powrotnej, zorientowa艂 si臋, 偶e czasie minionych kilku minut 艣wiat dooko艂a uleg艂 gwa艂townej przemianie. Na niebo przyp艂yn臋艂y ci臋偶kie bia艂e chmury usi艂uj膮ce zgasi膰 s艂o艅ce, tymczasem na sawannie po porannej pustce i bezruchu, zacz臋艂y si臋 rozgrywa膰 sceny mro偶膮ce krew w 偶y艂ach. Micha艂 najpierw ze zdumieniem dostrzeg艂 masajskiego ch艂opca, kt贸ry p臋dzi艂 co si艂 w nogach, obiema r臋kami przyciskaj膮c do piersi jaki艣 skarb. W nast臋pnej sekundzie nie wiadomo sk膮d z traw wyskoczy艂o stado ps贸w, kt贸re natychmiast pu艣ci艂o si臋 w po艣cig za ch艂opcem, oznajmiaj膮c 艣wiatu swoj膮 obecno艣膰 przenikliwym, hipnotyzuj膮cym szczekaniem. Ch艂opiec a偶 podskoczy艂 z przera偶enia, ale nie wypu艣ci艂 z r膮k zawini膮tka, przeciwnie, nawet przycisn膮艂 je mocniej do siebie, mimo 偶e utrudnia艂o mu ucieczk臋. Bieg艂 na prze艂aj po pustej sawannie, zwinnie przeskakuj膮c kamienie i nier贸wno艣ci, a kiedy zobaczy艂 przed sob膮 w oddali k臋p臋 krzak贸w, instynktownie skierowa艂 si臋 w jej stron臋.
Tam w艂a艣nie znajdowa艂 si臋 Micha艂 - jeszcze w pozycji kucaj膮cej, a wi臋c niewidoczny. Po
drugiej stronie krzak贸w znajdowa艂am si臋 ja - aktualnie na etapie walki z szamponem zalewaj膮cym mi oczy. Nawet gdybym znajdowa艂a si臋 akurat tylko w polskiej wsi, s艂ysz膮c w艣ciek艂e jazgotanie ps贸w, mia艂abym ochot臋 ucieka膰 gdzie pieprz ros'nie. Na afryka艅skiej sawannie by艂o to tym bardziej po偶膮dane i niestety o wiele bardziej skomplikowane. Pieprz bowiem ro艣nie na Zanzibarze. A dzieli mnie od niego nie tylko kilkaset kilometr贸w po pylastych drogach Tanzanii oraz Kana艂 Zanzibarski wype艂niony hektolitrami wody z Oceanu Indyjskiego, ale tak偶e kolczaste krzaki i w艣ciek艂e likaony, kt贸re s膮 najbardziej niebezpiecznymi zwierz臋tami sawanny.
Nie we藕miecie mnie 偶ywcem! - pomy艣la艂am, w艣ciekle tr膮c pi臋艣ciami po oczach, usi艂uj膮c pozby膰 si臋 szczypi膮cego szamponu, co jednak odnosi艂o wprost przeciwny skutek. Macaj膮c po omacku z poszukiwaniu r臋cznika, poczu艂am jednocze艣nie jak 偶r膮cy b贸l przenika z moich oczu do 艣rodka g艂owy i pali mnie od wewn膮trz.
- AAAAAAaaaa! - wrzasn臋艂am.
- AAAAAAAAAA! - us艂ysza艂am w odpowiedzi.
- Aaaaaaaaaaa! - zabrzmia艂o obok jak nie艣mia艂e echo, a wszystkie te trzy okrzyki by艂y tak pot臋偶ne, 偶e przebi艂y si臋 nawet przez jazgotanie likaon贸w oraz u艣wiadomi艂y moim spienionym szamponem zmys艂om, 偶e nie jestem tam sama.
Oczy otworzy艂y mi si臋 jak klapki reflektor贸w. Resztka szamponu wyp艂yn臋艂a z nich pewnie razem z paruj膮cym ze mnie strachem. Widok, jaki roztoczy艂 si臋 przede mn膮, by艂 jednak tak zdumiewaj膮cy, 偶e zacz臋艂am podejrzewa膰 afryka艅ski wiatr
o roznoszenie 艣rodk贸w halucynogennych i nieodpowiedzialne tworzenie fatamorgan.
Oto na suchej jak pieprz 偶贸艂tej sawannie nie wiadomo sk膮d pojawi艂 si臋 masajski ch艂opiec ociekaj膮cy krwi膮, kt贸ry najwyra藕niej by艂 celem pogoni zwartej watahy wyszczerzonych z wysi艂ku likaon贸w. Naprzeciw nim jednak z pr臋dko艣ci膮 rakiety kosmicznej p臋dzi艂 dysz膮cy zemst膮 Micha艂. Najdziwniejsze jednak by艂o to, 偶e nie ucieka艂 sprzed dzikich paszcz! Sprintem godnym kenijskich marato艅czyk贸w zmierza艂 dok艂adnie w sam 艣rodek k艂贸w, pazur贸w i 艂akomie rozwartych szcz臋k! Nie zd膮偶y艂am nawet krzykn膮膰, gdy wparowa艂 w sam 艣rodek stada.
Wtedy poczu艂am, 偶e bior臋 udzia艂 w filmie o potworach, kt贸re nie panuj膮 nad swoj膮 transformacj膮
zamieniaj膮 si臋 w rycz膮ce wilko艂aki wype艂nione od st贸p do g艂贸w jedynie pragnieniem 艣wie偶ej krwi.
Micha艂 wpad艂 w sza艂. Wskoczy艂 w 艣rodek stada i zacz膮艂 rozdziela膰 tak rozjuszone kopniaki, 偶e zdezorientowane likaony kr臋ci艂y si臋 ze skomleniem wok贸艂 w艂asnych ogon贸w. Masajski ch艂opiec upad艂 na ziemi臋, krzycz膮c i zakrywaj膮c r臋kami g艂ow臋, a Micha艂 szala艂. Gdyby na sawannie pojawi艂
si臋 teraz 偶elazny s艂o艅, Micha艂 zdepta艂by go jednym ruchem stopy. Gdyby przybieg艂 wyg艂odnia艂y lew, zosta艂by natychmiast wys艂any w dalsz膮 drog臋 w kosmos. Gdyby przyczo艂ga艂 si臋 stukilogramowy krokodyl, po偶a艂owa艂by nie tylko dotychczasowych pi臋ciuset lat sp臋dzonych na ziemi, ale i nast臋pnych pi臋ciuset lat 偶ycia w przysz艂o艣ci. Micha艂 zachowywa艂 si臋 jak pirania w amoku. Nie bacz膮c na 艣miertelne niebezpiecze艅stwo, ryzykuj膮c swoim zdrowiem i 偶yciem, wype艂nia艂 swoj膮 nadzwyczajnie tajn膮 misj臋, kt贸ra by艂a otoczona tak wielk膮 tajemnic膮, 偶e nawet on sam nie zna艂 jej celu.
Likaon to najgro藕niejszy zab贸jca na sawannie. Ma tak silne z臋by, 偶e kruszy nimi ko艣ci. Poluje zawsze w stadach, a my艣liwi rozstawieni na skrzyd艂ach porozumiewaj膮 si臋 ze sob膮 okre艣lonymi sygna艂ami. W odr贸偶nieniu od innych drapie偶nik贸w afryka艅skiej sawanny, potrafi膮 d艂ugo i wytrwale 艣ciga膰 zdobycz.
Lwy stosuj膮 inn膮 technik臋, kryj膮c si臋 w trawie i podkradaj膮c si臋 w ukryciu do najs艂abszej albo chorej ofiary. Staraj膮 si臋 j膮 oddzieli膰 od stada, by potem po kr贸tkim po艣cigu z艂apa膰 j膮 za gard艂o i udusi膰.
Gepardy s膮 najszybszymi biegaczami na sawannie, ale ich sprint nie mo偶e d艂ugo trwa膰. Czekaj膮 wi臋c na najbardziej odpowiedni moment, staraj膮c si臋 podej艣膰 niepostrze偶enie jak najbli偶ej do ofiary.
Potem rzucaj膮 si臋 w pos'cig, osi膮gaj膮c pr臋dkos'膰 nawet 120 kilometr贸w na godzin臋. Pos'cig jest kr贸tki, ale tak wyczerpuj膮cy, 偶e gepard siedzi potem nad zdobycz膮 i ci臋偶ko dyszy, bo nawet je艣li jest bardzo g艂odny, nie jest w stanie nic zje艣膰.
Likaony zabijaj膮 80% zwierz膮t, za kt贸rymi rzuc膮 si臋 w po艣cig. To rekordowy wynik na sawannie. 呕aden inny drapie偶nik nie ma takiej skuteczno艣ci. Potrafi膮 d艂ugo i wytrwale goni膰 ofiar臋 na otwartej przestrzeni. Nie boj膮 si臋 atakowa膰 zwierz膮t wielokrotnie wi臋kszych i ci臋偶szych od siebie, takich jak baw贸艂, 偶yrafa czy olbrzymia antylopa eland, kt贸ra wa偶y ton臋. Po zbli偶eniu si臋 do uciekaj膮cej ofiary, likaony rzucaj膮 si臋 na ni膮 w 艣ci艣le okre艣lonym szyku. Jeden likaon chwyta z臋bami za ogon, drugi za doln膮 warg臋, a pozosta艂e wgryzaj膮 si臋 w brzuch, rozrywaj膮c sk贸r臋 i wyszarpuj膮c wn臋trzno艣ci.
Takie w艂a艣nie w艣ciek艂e stado widzia艂am teraz przed sob膮. Ch艂opiec le偶a艂 skulony na ziemi, a dooko艂a niego szala艂 dziki pogromca, kt贸ry miota艂 b艂yskawice w艣ciek艂o艣ci z pozornie niewinnych zielonych oczu, a jego nogi by艂y szybsze od n贸g Bruce^ Lee, Neo z Matrixa i Stevena Seagalla razem wzi臋tych. Micha艂 wygl膮da艂 jak maksymalnie wkurzony android, kt贸ry wykorzystuje swoje nadludzkie moce do zaprowadzenia porz膮dku na planecie Ziemia, gdzie przypadkiem musia艂 wyl膮dowa膰.
Nie po raz pierwszy zreszt膮 pomy艣la艂am, 偶e przyby艂 do Afryki z kosmosu.
On o mnie zapewne pomy艣la艂 dok艂adnie to samo, poniewa偶 kiedy ostatni likaon ucieka艂 co si艂y w nogach z podkulonym ogonem i nie mog膮c powstrzyma膰 偶a艂osnego skomlenia, Micha艂 otrzepa艂 r臋ce i spojrza艂 na mnie. I zd臋bia艂.
I w艂a艣ciwie wcale mu si臋 nie dziwi臋.
Kiedy us艂ysza艂am jazgot likaon贸w, wyskoczy艂am zza krzak贸w nie bacz膮c na m贸j wielce sk膮py str贸j. Trudno w艂a艣ciwie by艂oby go nazwa膰 鈥艣strojem鈥, poniewa偶 mia艂am na sobie jedynie kr贸tkie spodenki i resztk臋 piany z szamponu, kt贸ra 艣ciek艂a mi z w艂os贸w. Oraz oczywi艣cie r臋cznik, kt贸ry w bojowej pozycji 艣ciska艂am w r臋ce. Czym pr臋dzej wi臋c podnios艂am go w miejsca strategicznie odkryte. Stali艣my tak jeszcze przez kilka sekund, wlepiaj膮c w siebie nawzajem absolutnie zdumione spojrzenia.
Micha艂 nagle jakby odzyska艂 艣wiadomo艣膰. W jego oczach pojawi艂 si臋 najpierw przytomny b艂ysk, a potem jaka艣 dziwna my艣l, kt贸ra kaza艂a mu si臋 natychmiast odwr贸ci膰 i pochyli膰 nad ma-sajskim ch艂opcem, kt贸ry wci膮偶 le偶a艂 skulony ze strachu na trawie.
- Okej, okej? - powtarza艂 szczerze zaniepokojonym g艂osem, g艂aszcz膮c ch艂opca po g艂owie.
- Chyba nic mu si臋 nie sta艂o - powiedzia艂am, chwytaj膮c po艣piesznie za koszul臋, wk艂adaj膮c j膮 na siebie i podchodz膮c kilka krok贸w bli偶ej.
- Nienawidz臋 ps贸w! - wyrzuci艂 z siebie Micha艂. - Raz o ma艂y w艂os nie zaatakowa艂y mojego syna.
- Masz syna?! - zdumia艂am si臋.
- Dw贸ch - odpowiedzia艂 z dum膮 i bez wahania doda艂: - 呕ycie bym za nich odda艂.
Ch艂opiec ostro偶nie przechyli艂 g艂ow臋 i rzuci艂 nam przera偶one spojrzenie.
- Don鈥檛 be scared - powiedzia艂 艂agodnie Micha艂. - Nie b贸j si臋. Jestes'my przyjaci贸艂mi. Gdzie jest tw贸j tata?
W tej samej chwili uzmys艂owi艂am sobie wojenn膮 wrzaw臋, kt贸ra od kilku sekund zbli偶a艂a si臋 z pr臋dko艣ci膮 huraganu. Biegli ku nam wszyscy: chudy Szkot i jego puco艂owata narzeczona, David t臋tni膮cy jak hipopotam i Florian ledwie dotykaj膮cy stopami ziemi, dyrektor obozowiska i wszyscy pozostali tury艣ci, kucharze, kierowcy i inni bli偶ej niezidentyfikowani osobnicy, kt贸rzy zacz臋li nas 艣ciska膰, ca艂owa膰, klepa膰 po plecach i krzycze膰 jak szaleni.
- Ale o co chodzi? - dopytywa艂 si臋 Micha艂, ale kiedy zosta艂 uniesiony na wielu r臋kach, kt贸re z radosnym triumfem skierowa艂y si臋 w stron臋 obozowiska, wreszcie zamilk艂 i przy艂膮czy艂 si臋 do og贸lnego wiwatowania.
A ch艂opiec znik艂.


Rozdzia艂 23
Porwanie
Gdyby w dzikim pustkowiu afryka艅skiej sawanny da艂o si臋 zdoby膰 z艂ote tr膮by, to gra艂yby teraz wniebog艂osy, 偶eby uczci膰 najwi臋kszego bohatera od czas贸w Janosika. Obozowisko a偶 hucza艂o od gratulacji, zachwyt贸w i gromkich okrzyk贸w podziwu skierowanych pod adresem Micha艂a. Zosta艂 przyniesiony do obozu, posadzony na krze艣le, co chwil臋 podbiega艂 kto艣, 偶eby sprawdzi膰 czy jest ca艂y i zdrowy, u艣cisn膮膰 mu r臋k臋, poklepa膰 po plecach albo przynajmniej cmokaj膮c pokr臋ci膰 nad nim g艂ow膮.
Musz臋 przyzna膰, 偶e by艂y to gratulacje zas艂u偶one. 呕aden cz艂owiek bez broni nie ma szans na pokonanie stada likaon贸w, szczeg贸lnie je艣li jest to stado g艂odne i zdesperowane - a zdaje si臋, 偶e tak w艂a艣nie by艂o w tym przypadku. Podczas pory suchej zwierz臋ta ro艣lino偶erne w臋druj膮 przez
wiele kilometr贸w w poszukiwaniu czegokolwiek, co nadawa艂oby si臋 do zjedzenia i by艂oby w kolorze bardziej zielonym ni偶 偶贸艂tym. Sawanna wygl膮da jak wielki ug贸r spalony s艂o艅cem. Za oddalaj膮cymi si臋 stadami zebr i antylop pod膮偶aj膮 coraz bardziej wychudzone drapie偶niki. W cienkiej, suchej trawie ci臋偶ko jest si臋 ukry膰 i trudniej zbli偶y膰 niepostrze偶enie do ofiary.
Micha艂 przez bardzo kr贸tk膮 chwil臋 by艂 zaskoczony, ale kiedy zobaczy艂 wok贸艂 siebie roz艣wietlone rado艣ci膮 i podziwem twarze, natychmiast odnalaz艂 si臋 w nowej roli.
- Dzi臋kuj臋, dzi臋kuj臋 - powtarza艂 z 艂askawym wyrazem twarzy i skwapliwie przyjmowa艂 sk艂adane mu ho艂dy.
- Nie spodziewa艂a艣 si臋, co? - zapyta艂 mnie lekko wyzywaj膮cym tonem, kiedy usiedli艣my do 艣niadania. - Jeszcze do czego艣 ten Micha艂 si臋 nadaje, co? Nie jest wcale taki ca艂kiem beznadziejny, co?
- Prawda - przyzna艂am, si臋gaj膮c po grzank臋. -Nie spodziewa艂am si臋.
- D艂ugo b臋d膮 mnie tutaj pami臋ta膰! - puszy艂 si臋 Micha艂, zagryzaj膮c kie艂bask膮. - Rzadko trafia si臋 taki go艣膰.
- To prawda - u艣miechn臋艂am si臋, podsuwaj膮c mu jeszcze jedno sadzone jajko.
- Tak, musz臋 si臋 teraz lepiej od偶ywia膰 - powiedzia艂 z przekonaniem Micha艂, nak艂adaj膮c sobie na
talerz kolejne ociekaj膮ce t艂uszczem kie艂baski. - Na wypadek gdybym zn贸w musia艂 ratowa膰 komu艣 偶ycie. Gdzie jest Florian? Mo偶e usma偶y nam jeszcze co艣 specjalnie na to uroczyste 艣niadanie.
Florian zmaterializowa艂 si臋 w u艂amku sekundy.
- Bekon? - zaproponowa艂.
- Bekon! - zgodzi艂 si臋 bez wahania Micha艂.
- W艂a艣nie tego by艂o mi trzeba! A ty?... - zapyta艂, z wielkim politowaniem patrz膮c na moj膮 grzank臋 z bananem. - Musisz wi臋cej je艣膰! - doda艂 z trosk膮.
- Popatrz na mnie!
- Patrz臋 na ciebie - odrzek艂am, spogl膮daj膮c w jego du偶e zielone oczy. Doprawdy nie potrafi艂am sobie wyja艣ni膰 zdarze艅 minionych godzin, szczeg贸lnie w kontek艣cie tego wszystkiego, czego mia艂am okazj臋 si臋 ju偶 wcze艣niej o Michale dowiedzie膰. -Wi臋c masz dw贸ch syn贸w? - zagadn臋艂am po chwili.
- Tak - jego twarz roz艣wietli艂a si臋 rado艣ci膮. -Jeden ma dziewi臋膰 lat, drugi siedem, w tym roku zaczyna szko艂臋. Piotru艣 i Maciu艣.
- I nie lubisz ps贸w? - pr贸bowa艂am dalej kojarzy膰 fakty.
- Nie lubi臋 - Micha艂 natychmiast si臋 zachmurzy艂. - Mam kilka traumatycznych wspomnie艅 z dzieci艅stwa, a potem bardzo podobna historia przytrafi艂a si臋 jednemu z moich syn贸w i od tamtej pory... - Micha艂 艣cisn膮艂 w r臋ce widelec, kt贸ry w odpowiedzi 偶a艂o艣nie pisn膮艂.
Oboje spojrzeli艣my na niego z pe艂nym rezerwy zaskoczeniem. Co jeszcze mia艂 przynie艣膰 ten niezwyk艂y dzie艅?
- Niestety - powt贸rzy艂 cieniutkim g艂osem Florian, a my odetchn臋li艣my z ulg膮. Widelce nie m贸wi艂y ludzkim g艂osem. - Bekonu brak.
- Bekonu brak?! - powt贸rzy艂 ze zdumieniem Micha艂. - Bekonu brak?
- Znikn膮艂 - odrzek艂 Florian kr贸tko.
- Znikn膮艂?!
- W nocy.
- Ach! - odetchn膮艂 z ulg膮 Micha艂. - Domy艣la艂em si臋 tego!
- Domy艣la艂e艣 si臋? - wtr膮ci艂am.
- Intuicyjnie - odrzek艂 Micha艂 lekkim tonem. - Tak samo jak by艂o z tymi psami. Obudzi艂em si臋 rano i wiedzia艂em, 偶e wydarzy si臋 co艣 takiego, co odmieni czyje艣 偶ycie.
- To mo偶e wi臋cej kie艂basek? - zaproponowa艂 Florian.
- Bardzo ch臋tnie - zgodzi艂 si臋 Micha艂, wycieraj膮c wilgotn膮 grzank膮 偶贸艂tko z talerza. - Nie wiedzia艂em tylko - doda艂, zatopiony we w艂asnych my艣lach - 偶e to ja zostan臋 bohaterem.
- A gdyby艣 wiedzia艂? - mimo woli u艣miechn臋艂am si臋.
- Gdybym wiedzia艂?...
- Gdyby艣 wiedzia艂, 偶e w chwili, kiedy wyjdziesz poza obozowisko, b臋dziesz musia艂 zdecydowa膰,
czy chcesz ryzykowa膰 w艂asnym 偶yciem 偶eby uratowa膰 innego cz艂owieka, to?...
- Oczywis'cie! - odrzek艂 Micha艂 bez namys艂u. - Przecie偶 jestem bohaterem!
Zacz臋艂am si臋 艣mia膰, przypominaj膮c sobie wszystkie bohaterskie czyny Micha艂a - jego walk臋 ze skorpionami, paj膮kami, pawianami i w艂asnymi s艂abo艣ciami, kt贸re mimo jego superme艅skich przekona艅 o w艂asnej odwadze, zawsze okazywa艂y si臋 silniejsze. Kiedy w ko艅cu przesta艂am chichota膰, zaskoczy艂a mnie cisza. Tym bardziej uderzaj膮ca, 偶e przecie偶 siedzieli艣my przy 艣niadaniu. Tymczasem Micha艂 nie mlaska艂 przy jedzeniu kie艂basek i nie chrupa艂 grzankami. Siedzia艂 nieruchomo jak kamie艅, a kolor sk贸ry na jego twarzy tak偶e nagle straci艂 rumiany odcie艅, zamieniaj膮c si臋 w blado艣膰 betonu. Na nasz weso艂y, s艂oneczny stolik pe艂en smakowitych k膮sk贸w pada艂 dziwny cie艅. Podnios艂am g艂ow臋.
Masajscy wojownicy s膮 wielcy. W najbardziej dos艂ownym znaczeniu tego s艂owa. S膮 smukli, wysocy i muskularni, a ich t臋tni膮ce moc膮 bicepsy zawsze wystaj膮 poza okrywaj膮ce je czerwone szaty.
Masajscy wojownicy wielce wkurzeni s膮 jeszcze bardziej pot臋偶ni ni偶 zwykle. Tacy dwaj w艂a艣nie stali nad naszym stolikiem, a jeden z nich wyci膮gni臋tym palcem wskazywa艂 prosto na Micha艂a, m贸wi膮c w masajskim j臋zyku co艣, co brzmia艂o jak:
- Poznaj臋, to on!!
Poczu艂am si臋 nieswojo. Bohater siedz膮cy obok mnie skuli艂 si臋 jak balonik przek艂uty ig艂膮.
- To on!! - powtarza艂 uparcie stoj膮cy nad nami Masaj.
Atmosfera 艣wi臋towania nagle prys艂a. Tury艣ci, kt贸rzy jeszcze kilkana艣cie minut wcze艣niej przychodzili z gratulacjami, teraz rozp艂yn臋li si臋 w niewidzialnej afryka艅skiej mgle. Kierowcy pilnie zajmowali si臋 pakowaniem samochod贸w, kucharze gotowaniem, a przewodnicy odczytywaniem szlak贸w na mapach. Zostali艣my oddzieleni od reszty obozowiska murem wielkich cia艂 masajskich wojownik贸w, kt贸rzy nie spuszczali z nas wzroku.
Nagle tu偶 przy nich pojawi艂 si臋 Florian.
- Przynios艂em wi臋cej kie艂basek - powiedzia艂 jak gdyby nigdy nic, stawiaj膮c na stoliku talerz pe艂en skwiercz膮cych par贸wek.
Ich osza艂amiaj膮cy zapach poruszy艂 wszystkich. Micha艂, kt贸ry usi艂owa艂 jak kameleon wtopi膰 si臋 w otoczenie, by znikn膮膰 z oczu wojownik贸w, nagle drgn膮艂. Masajowie z now膮 energi膮 przyst膮pili do wytykania nas palcami, nawet m贸j nos zadygota艂 z t臋sknot膮.
- Hamjambo? - rzuci艂 Florian w kierunku wojownik贸w.
- Hatujambo - odpowiedzieli zgodnie.
- Jambo - dorzuci艂am czym pr臋dzej w imieniu swoim i Micha艂a, tr膮caj膮c go nog膮 pod sto艂em.
swoich s艂贸w potrz膮saniem dzidami. Florian kiwa艂 ze zrozumieniem g艂ow膮, potem wzrokiem oceni艂 ostros'膰 dzidy oraz sprawno艣膰 mi臋sni jej w艂a艣cicieli, po czym o艣wiadczy艂:
- On musi i艣膰 z nimi.
- On?... - zapyta艂am, wskazuj膮c oczami na Micha艂a. Florian skin膮艂 g艂ow膮. - Dok膮d?!
- Do nich.
- Jak to?!
- Oni przyszli tu po niego. Bez niego nie odejd膮.
- Ale dlaczego?
Florian spojrza艂 na mnie takim wzrokiem, jakbym przed chwil膮 wysz艂a z kosmicznego spodka.
- Niewa偶ne, dlaczego - zreflektowa艂am si臋. -Musimy poprosi膰 Davida i szefa obozowiska, mo偶e oni potrafi膮 nas obroni膰.
- Oni ju偶 wiedz膮 - odrzek艂 kr贸tko Florian.
- Co wiedz膮?... - zdumia艂am si臋.
- Oni ju偶 rozmawiali z szefem obozowiska -wyja艣ni艂 Florian, wzrokiem wskazuj膮c na wojownik贸w. - Zanim przyszli tutaj.
- I co teraz? - zapyta艂am, kompletnie zaskoczona. Co to ma niby oznacza膰? 呕e na tanza艅skiei sawannie zostaniemy zak艂adnikami Masaj贸w?
- Oni m贸wi膮, 偶e macie z nimi i艣膰 - potwierdzi艂 Florian beznami臋tnym g艂osem. - To jest ich terytorium.
Zapad艂a cisza. Masajowie nagle zamikli. Spojr偶a艂am na Micha艂a, kt贸ry od pewnego czasu nie
dawa艂 oznak 偶ycia. Siedzia艂 sztywno na krze艣le z d艂oni膮 przyci艣ni臋t膮 do kieszonki koszuli, jakby chcia艂 przytrzyma膰 wyrywaj膮ce mu si臋 z piersi serce. Mia艂 dziwny wyraz twarzy.
- Micha艂? - dotkn臋艂am jego r臋ki.
Nawet nie drgn膮艂. Zahipnotyzowanym wzrokiem wpatrywa艂 si臋 w Masaj贸w, poch艂aniaj膮c oczami nie tylko ich ogni艣cie czerwone stroje, ale tak偶e rozci膮gni臋te uszy zdobione koralikami, 艣lady czerwonej farby na twarzach i d艂ugie czerwone w艂osy zaplecione w ciasne warkoczyki, kt贸re opada艂y im swobodnie na plecy, a na czole by艂y 艣ci膮gni臋te w tr贸jk膮tn膮 spink臋. Wydaje mi si臋, 偶e z takim samym podziwem wpatrywa艂 si臋 w ich nagie, muskularne ramiona, wystaj膮ce spod dw贸ch przewi膮zanych na ukos kawa艂k贸w czerwonej tkaniny.
- Micha艂! - powt贸rzy艂am.
- Chod藕my - powiedzia艂 nie ruszaj膮c si臋 z miejsca.
Masajowie cofn臋li si臋 o krok, 偶eby zrobi膰 mu miejsce. Zachowywali si臋 tak, jakby rozumienie j臋zyka polskiego nie sprawia艂o im najmniejszych trudno艣ci.
Micha艂 wsta艂. Z艂apa艂am go za r臋k臋.
- Chod藕my - powt贸rzy艂 patrz膮c Masajom prosto w oczy, a oni 艂agodnym gestem wskazali mu drog臋.
- Zwariowa艂e艣? - potrz膮sn臋艂am go za rami臋. -Pomy艣l o swoich synach!
- Robi臋 to w艂a艣nie dla nich - wyja艣ni艂 Micha艂 z niezm膮conym spokojem.
Florian przygl膮da艂 mu si臋 z dobrotliwym i pe艂nym akceptacji u艣miechem na pe艂nych wargach.
- Micha艂! - usi艂owa艂am przywo艂a膰 go do porz膮dku, ale spojrza艂 na mnie tak, jakby zosta艂 zakl臋ty i znajdowa艂 si臋 w g艂臋bokim transie.
- Chod藕 ze mn膮 - poprosi艂 najbardziej zwyczajnym tonem na 艣wiecie.
- Po co? - zapyta艂am zimnym tonem, 偶eby go ostudzi膰. - Mam ci uratowa膰 偶ycie?
- Tak - u艣miechn膮艂 si臋 ciep艂o i odrzek艂, patrz膮c mi prosto w oczy. - Tak jak ja uratowa艂em dzisiaj 偶ycie tobie.


Rozdzia艂 24
Wojna
Opr贸cz podr臋cznego plecaka ze sprz臋tem fotograficznym, notatnikiem i szczoteczk膮 do z臋b贸w zabra艂am te偶 ze sob膮 z艂e przeczucia. Z jednej strony mog艂am oczywi艣cie zostawi膰 Micha艂a same go, ale wystarczy艂o spojrze膰 w jego dziwnie p艂on膮ce oczy, 偶eby odgadn膮膰, 偶e znajduje si臋 w stanie osobliwego zamroczenia i nie panuje nad swoimi emocjami. Mo偶e Masajowie rzucili na niego jaki艣 tajemny czar? A mo偶e to jest nietypowa reakcja na paniczny strach?
Jak mog艂am go zostawi膰 w takiej sytuacji? Najwyra藕niej potrzebowa艂 kogo艣, kto udaj膮c, 偶e zabija komara, wymierzy mu sprawiedliwo艣膰 i przywr贸ci zdolno艣膰 trze藕wego my艣lenia.
Na razie jednak w臋drowali艣my przez sawann臋. Dw贸ch wielkich masajskich wojownik贸w, sapi膮cy
Micha艂oraz ja. Masajowie szli lekko, bez wysi艂ku, szuraj膮c lekko po wyschni臋tej trawie sanda艂ami zrobionymi z opon samochodu. Micha艂 pocz膮tkowo gna艂 przed siebie jak r贸偶owy kr贸lik na baterie, ale nap臋d szybko zacz膮艂 mu si臋 wyczerpywa膰. Pot 艣cieka艂 mu z brwi na policzki i kapa艂 na koszul臋, kt贸ra lepi艂a si臋 do plec贸w. Stopy w markowych sanda艂ach nabrzmia艂y z gor膮ca i wygl膮da艂y tak, jakby mia艂y za chwil臋 rozsadzi膰 sk贸rzane paski. Przymierza艂am si臋 w艂a艣nie do rozpocz臋cia akcji z komarem, kt贸ra mia艂a ocuci膰 jego nieprzytomne zmys艂y, gdy nagle Micha艂 stan膮艂.
-Wo... wo... - 艂apa艂 ustami powietrze jak ryba.
- Wojownicy? - podpowiedzia艂am.
- Pi... pi... pi... - zaj臋cza艂 Micha艂.
- Chcesz by膰 kurczakiem?
Micha艂 rzuci艂 mi mordercze spojrzenie. Wydawa艂o si臋 ca艂kiem przytomne. Czy偶by sta艂 si臋 cud?
- Nie chc臋 by膰 kurczakiem! - powiedzia艂 ze z艂o艣ci膮. - Pi膰 mi si臋 chce!
- A zabra艂e艣 wod臋? - zapyta艂am rzeczowo.
Micha艂 rozejrza艂 si臋 po sawannie. Szuka艂 chyba
kiosku, baru albo przynajmniej studni, ale ka偶da kolejna sekunda przynosi艂a mu okrutn膮 prawd臋 -dooko艂a nas znajdowa艂a si臋 najbardziej pusta i sucha sawanna, jak膮 mo偶na sobie wyobrazi膰.
- To dziwne - powiedzia艂 po chwili. - Przecie偶 w ka偶dym miejscu, gdzie 偶yj膮 ludzie, musi by膰 te偶 woda.
- Dlaczego tak my艣lisz? - zapyta艂am, przypominaj膮c sobie osady Tuareg贸w na spieczonej s艂o艅cem pustyni Sahara, Indian na p贸艂wyspie Guajira w Kolumbii albo indyjskie kobiety w臋druj膮ce godzinami w poszukiwaniu wody na pustyni Thar w Indiach.
- To proste - odrzek艂 Micha艂. - Przecie偶 ludzie musz膮 co艣 pi膰, wi臋c nie zak艂adaliby wioski tam, gdzie nie mo偶na wykopa膰 studni.
- A je艣li nie maj膮 pieni臋dzy na wykopanie studni?
- Pomagaj膮 im r贸偶ne organizacje mi臋dzynarodowe.
- A je艣li w og贸le nie wiedz膮 co to jest studnia, bo nigdy jej nie widzieli?
- To niemo偶liwe - o艣wiadczy艂 Micha艂 z przekonaniem. - Podr贸偶owa艂em troch臋 po 艣wiecie i wsz臋dzie by艂a jaka艣 studnia.
Masajowie przygl膮dali si臋 nam ze zmarszczonymi brwiami. Jeden z nich wyci膮gn膮艂 dzid臋 i pokaza艂, 偶e mamy i艣膰 dalej.
- Pi膰! - powiedzia艂 do nich Micha艂 po polsku, udaj膮c, 偶e wypija co艣 z niewidzialnej butelki.
- 脫贸! - odrzek艂 natychmiast wojownik, kiwaj膮c tak energicznie g艂ow膮, 偶e zafalowa艂y jego
d艂ugie, rude splecione w艂osy, a ja poczu艂am zapach ochry i w臋dzonej ludzkiej sk贸ry.
To jeden z najbardziej niezwyk艂ych zapach贸w 艣wiata, kt贸ry mo偶na znale藕膰 tylko w male艅kich ludzkich osadach le偶膮cych daleko od naszej cywilizacji miast i betonu. 呕ycie ludzi mieszkaj膮cych w dziewiczym buszu, d偶ungli albo na sawannie toczy si臋 wok贸艂 ognia. P艂omienie ogniska daj膮 poczucie bezpiecze艅stwa, umo偶liwiaj膮 przygotowanie posi艂ku, odstraszaj膮 duchy i dzikie zwierz臋ta. To w najbardziej dos艂owny spos贸b rozumiane 鈥艣ognisko domowe鈥, kt贸re w naszym 艣wiecie dawno zosta艂o zast膮pione przez kaloryfer i elektryczn膮 p艂yt臋 do gotowania.
Ludzie wychowani wok贸艂 ogniska pachn膮 dymem. Sk贸ra Indian, Masaj贸w albo Buszmen贸w jest przesi膮kni臋ta zapachem w臋dzonego dymu, drewna i p艂omieni. Tak samo pachn膮 wszystkie przedmioty, kt贸re posiadaj膮. Niekt贸re z nich mam w domu i trzymam je zawini臋te w specjalne szczelne opakowania, kt贸re odwijam, kiedy chc臋 si臋 przenie艣膰 my艣lami do india艅skiego shabono albo masajskiej manyatty. Wszystkie przedmioty, kt贸re od nich dosta艂am albo wymieni艂am - pojemnik na strza艂y, drewniane rze藕by zwierz膮t i ludzi, sznurek z naturalnej bawe艂ny - do dzi艣 pachn膮 dymem z ogniska, przy kt贸rym zosta艂y zrobione.
am zapac脫贸! - powt贸rzy艂 jeszcze raz wojownik w j臋zyku maa. - Tak, tak!
- Widzisz? - odrzek艂 Micha艂 nonszalanckim tonem. - Zaufaj mojej intuicji.
- Wol臋 zaufa膰 swojej - odrzek艂am ch艂odno i wyj臋艂am z plecaka butelk臋 wody mineralnej. Pami臋膰 o zabraniu ze sob膮 wody to podstawa ka偶dej wyprawy. Ludzki organizm nie jest w stanie bez niej funkcjonowa膰.
Micha艂 z trudem prze艂kn膮艂 resztk臋 艣liny, a musia艂o go to kosztowa膰 niema艂o wysi艂ku, bo zrobi艂 si臋 ca艂y czerwony i oczy wysz艂y mu na wierzch.
Bez s艂owa poda艂am mu butelk臋.
- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂, ocieraj膮c usta. - To by艂o dok艂adnie to, czego potrzebowa艂em najbardziej. Chod藕my! - doda艂 z now膮 energi膮, co wyra藕nie ucieszy艂o Masaj贸w. - Daleko jeszcze?
Na polskie pytanie odpowiedzieli mu po masajsku, ale najwyra藕niej te dwa j臋zyki maj膮 mn贸stwo ze sob膮 wsp贸lnego, bo cho膰 brzmi膮 kompletnie inaczej, to jak dot膮d osi膮gali艣my perfekcyjne wr臋cz porozumienie.
- Na pewno maj膮 w swojej wiosce studni臋 -powiedzia艂 wyja艣niaj膮co Micha艂, cho膰 by艂o to raczej t艂umaczenie z jego my艣li ni偶 z j臋zyka maa.
- Ju偶 si臋 nie mog臋 doczeka膰!
- Znam 艂atwiejsze sposoby zdobycia wody
do picia - powiedzia艂am tym bardziej suchym
g艂osem, 偶e mnie te偶 zaczyna艂o doskwiera膰 pragnienie. - Wystarczy艂o zosta膰 w obozowisku.
- Ty nic nie rozumiesz! - obruszy艂 si臋 Micha艂 i spojrza艂 na mnie p艂on膮cymi oczami. - Ja marzy艂em o tej chwili od wielu lat!
- Marzy艂e艣 o tym, 偶eby umrze膰 z odwodnienia w sercu afryka艅skiej sawanny? Czy o tym, 偶e zostaniesz uprowadzony przez wojownik贸w z dzidami?
- Marzy艂em o tym - odrzek艂 natchnionym g艂osem Micha艂 - 偶e pewnego dnia odkryj臋 wiosk臋 prymitywnych ludzi i zamieszkam razem z nimi... Poka偶臋 im jak mo偶na 偶y膰. Obieca艂em moim synom, 偶e przywioz臋 zdj臋cia masajskich dzieci! Musz臋 dotrzyma膰 s艂owa, a teraz wiem, 偶e to jest mo偶liwe! Nawet nie wiesz jakie to jest dla mnie wa偶ne! Po prostu najwa偶niejsze na 艣wiecie!
- Teraz rozumiem - powiedzia艂am kr贸tko. -Wolisz ryzykowa膰 偶yciem dla kilku zdj臋膰 ni偶 mie膰 pewno艣膰, 偶e zobaczysz jeszcze swoich syn贸w i bezpiecznie wr贸cisz do domu.
- Wr贸c臋 do domu - odrzek艂 z uporem.
- A je艣li Masajowie nie pozwol膮 ci zrobi膰 偶adnego zdj臋cia?
- Mo偶e tobie pozwol膮 - spojrza艂 na mnie rezolutnie. - Mam przeczucie, 偶e...
- Poza tym to nie s膮 鈥艣prymitywni ludzie鈥 -przerwa艂am mu. - Maj膮 w艂asn膮 cywilizacj臋, kt贸ra nie jest gorsza od naszej, tylko inna. Bo w innym
miejscu powsta艂a.
- W艂a艣nie - podchwyci艂 Micha艂. - W艂a艣nie o to chodzi!
- I dlatego chcia艂e艣 da膰 si臋 porwa膰?
- Zrozum! - powiedzia艂 偶arliwie Micha艂. - To by艂a dla mnie jedyna szansa! Mam przeczucie, 偶e...
Nagle zamilk艂 i zblad艂. Nie dowiedzia艂am si臋 jakie mia艂 przeczucie. Zza wzniesienia wy艂oni艂a si臋 wioska, przed kt贸r膮 sta艂a grupa wojownik贸w. Mieli w r臋kach nie tylko dzidy z bardzo ostrymi grotami. Wygl膮dali tak, jakby wyruszali w艂a艣nie na wojn臋, z tarczami, maczugami i kijami, wymalowani na czerwono, przystrojeni w futra dzikich zwierz膮t, paciorki i ozdoby ze strusich pi贸r.
Nasi Masajowie przy艣pieszyli kroku, popychaj膮c nas od ty艂u i odcinaj膮c nam tym samym drog臋 ucieczki. Micha艂 nerwowo oblizywa艂 usta. My艣la艂 pewnie o tym samym, co ja - czy to przeciwko nam zosta艂a wytoczona ta wojna? A je艣li tak, to jak si臋 zako艅czy?...


Rozdzia艂 25
W masajskiej wiosce
Z ka偶dym krokiem coraz wyra藕niej widzieli艣my nie tylko kamienne twarze wojownik贸w, ale i szczeg贸艂y ich uzbrojenia. Masajskie dzidy r贸偶ni艂y si臋 od siebie g艂贸wnie d艂ugo艣ci膮 ostrza. Niekt贸re mia艂y kr贸tki, szeroki grot, inne ozdobnie skr臋cone metalowe ostrze, a jeszcze inne wygl膮da艂y jak d艂ugie, proste szable osadzone na kr贸tkim drzewcu. To by艂a druga wielka armia - bo wydawa艂o si臋, 偶e dzidy nie mog膮 si臋 ju偶 doczeka膰 jak najbli偶szych spotka艅 z naszymi cia艂ami, 偶eby przeszy膰 je na wskro艣. Dlatego wysy艂a艂y do nas ostrzegawcze b艂y-艣ni臋cia 艣wiat艂a odbitego od s艂o艅ca. Dzidy by艂y chyba bardziej niecierpliwe od samych wojownik贸w.
Zbli偶ali艣my si臋 powoli i bardzo niech臋tnie. Gdyby nie popychaj膮cy nas Masajowie, pewnie
woleliby艣my zamieni膰 si臋 w Scarlett 0鈥橦ar臋 i Rhet-ta Butlera, czyli po prostu ulecie膰 z wiatrem, ale z wielu powod贸w nie by艂o nam dane zamieni膰 si臋 w bohater贸w tej romantycznej historii. Micha艂 wygl膮da艂 jak p艂etwonurek bez ekwipunku, kt贸ry dopiero co wynurzy艂 si臋 na powierzchni臋 spod wody, bo wcze艣niej strasznie si臋 poci艂 z gor膮ca, a teraz dodatkowo oblewa艂 potem ze strachu. Nawet jego pi臋knie u艂o偶ona grzywka nastroszy艂a si臋 wojowniczo i stercza艂a mu nad czo艂em jak irokez.
A wojownicy spokojnie czekali. Nie drgn膮艂 im ani jeden musku艂 na twarzach, na ustach nie podzieli- jawi艂 si臋 nawet cie艅 u艣miechu. D艂ugie w艂osy wy-
wysmarowane zwierz臋cym t艂uszczem i czerwonym
barwnikiem te偶 nie porusza艂y si臋 na wietrze. Wiatr
delikatnie i nie艣mia艂o muska艂 ich czerwone szaty,
kt贸re pozwala艂y sobie na odrobin臋 swawolnego
podrygiwania, ale poza tym dooko艂a trwa艂a wielka
cisza i kamienny nieruchomy spok贸j. Pozorny
spok贸j, taki jak czasem tu偶 przed nadej艣ciem burzy,
Spojrza艂am na Micha艂a. Mia艂 taki wyraz twarzy, jakby sta艂 na wierzcho艂ku g贸ry, z kt贸rego za
chwil臋 ma zamiar zacz膮膰 spada膰. Kurczowo zaciska艂
w r臋kach paski od ma艂ego plecaka, gdzie jak si臋 domy艣la艂am, trzyma艂 aparat fotograficzny i testament.
Po czerwonej, nabrzmia艂ej z wysi艂ku i gor膮ca twarzy
p艂yn膮艂 kolejny strumyk potu, by skapn膮膰 potem
na mokr膮 koszul臋 i czarne od wilgoci sk贸rzane sanda艂y. Wielkimi, szeroko otwartymi zielonymi oczami wpatrywa艂 si臋 w wojownika okrytego lwi膮 sk贸r膮 i widzia艂am, 偶e zn贸w wpada w dziwnie hipnotyczny stan.
艢cisn臋艂am w r臋ce pust膮 butelk臋 po wodzie. Nad cich膮, dziewicz膮 i absolutnie spokojn膮 sawann膮 rozleg艂 si臋 przera偶aj膮co g艂o艣ny i wyzywaj膮cy odg艂os kruszonego plastiku, kt贸ry zabrzmia艂 jak wystrza艂 z armaty. I chyba dok艂adnie tak zosta艂 odebrany przez mieszka艅c贸w wioski, poniewa偶 w nast臋pnej sekundzie wojownicy nagle zostali przywr贸ceni do 偶ycia i z kamiennych pos膮g贸w, kt贸re przypominali wczes'niej, teraz zamienili si臋 w krzycz膮ce, natarczywe i niecierpliwie spragnione 艣wie偶ej krwi wcielenia wszystkich armii 艣wiata.
Zrobi艂am krok wstecz, ale by艂o ju偶 za p贸藕no. Wpad艂am w co艣 wielkiego, mi臋kkiego i ciep艂ego, a chwil臋 p贸藕niej dooko艂a nas zaroi艂o si臋 od czerwonych stroj贸w, wielkich strusich pi贸r u艂o偶onych w pi贸ropusze dooko艂a masajskich twarzy, dzid. tarcz i umi臋艣nionych ramion, kt贸re ze wszystkich stron si臋ga艂y w naszym kierunku. Zd膮偶y艂am jeszcze tylko us艂ysze膰 zamieraj膮cy j臋k Micha艂a, a potem straci艂am orientacj臋 i kontrol臋 nad tym, co sie ze mn膮 dzieje. Zosta艂am porwana do g贸ry i uniesiona, co nie by艂o nawet takie nieprzyjemne, gdyby
nie moja lewa r臋ka zosta艂a przygnieciona, zmia偶d偶ona i zapomniana gdzie艣' na afryka艅skiej sawannie, podczas gdy reszta mojego cia艂a znajdowa艂a si臋 ju偶 w drodze do masajskiej wioski.
- Sta膰! - wrzasn臋艂am z ca艂ych si艂.
Nie mia艂am najmniejszego zamiaru rozstawa膰 si臋 z 偶adn膮 z moich r膮k. By膰 mo偶e w dawnych czasach pisarz m贸g艂 sobie pozwoli膰 na pewn膮 pob艂a偶liwo艣膰 w podobnej sytuacji, ale w dzisiejszych czasach jest to absolutnie nie do przyj臋cia. Kiedy艣' pisa艂o si臋 g臋sim pi贸rem po prawdziwym papierze, do czego rzeczywi艣cie potrzebna by艂a wy艂膮cznie jedna, najcz臋艣ciej prawa r臋ka. Ale w czasach komputera?!...
- Sta膰!! - wrzasn臋艂am jeszcze raz, czuj膮c jak moja lewa r臋ka zaczyna zdradza膰 pierwsze sygna艂y ch臋ci opuszczenia mnie na zawsze. Co艣 w niej trzeszcza艂o, p臋ka艂o i naci膮ga艂o si臋 tak bole艣nie, 偶e zaczyna艂o mi brakowa膰 tchu.
Uda艂o mi si臋 wierzgaj膮c nogami obr贸ci膰 o 180 stopni i si臋gn膮膰 w g艂膮b spl膮tanego g膮szczu masajskich r膮k, n贸g, dzid i grubych w艂os贸w zaplecionych w warkoczyki. Szarpn臋艂am jeszcze raz moj膮 biedn膮 i z ka偶d膮 sekund膮 coraz bardziej si臋 ode mnie oddalaj膮c膮 lew膮 r臋k膮 i w k艂臋bach 偶贸艂tego py艂u wzbijanego przez masajskie stopy zobaczy艂am nagle wielkie zielone oczy Micha艂a.
- Puszczaj! - krzykn臋艂am do niego. - Urwiesz mi r臋k臋!!
Micha艂 z ca艂ych si艂 艣ciska艂 mnie za rami臋 i zwisa艂 z niego ca艂ym swoim ci臋偶arem, czyli lekko bior膮c jakimi艣 osiemdziesi臋cioma kilogramami 偶ywej wagi, dodatkowo obci膮偶onej oporem otaczaj膮cych nas masajskich cia艂.
Wojownicy zatrzymali si臋 na moment, chyba tak samo zaskoczeni jak ja, a Micha艂 skorzysta艂 z tej okazji, 偶eby zarzuci膰 na mnie jak lasso tak偶e swoje drugie rami臋. Poczu艂am jak oblepia mnie co艣 lepkiego i gor膮cego, ale nie zd膮偶y艂am tego z siebie zrzuci膰 ani nawet pomy艣le膰 co innego mog艂abym z tym zrobi膰, poniewa偶 w nast臋pnej sekundzie zapad艂a ciemno艣膰. Na mojej twarzy wyl膮dowa艂 plecaczek Micha艂a, a znajduj膮cy si臋 w nim aparat fotograficzny wyr偶n膮艂 mnie w czo艂o z tak膮 moc膮. 偶e w jasny afryka艅ski dzie艅 zobaczy艂am wszystkie gwiazdy Drogi Mlecznej.
W tej sytuacji chwilowo przesta艂am odczuwa膰 cokolwiek z wyj膮tkiem rozsadzaj膮cego b贸lu g艂owy, z czego skorzysta艂 Micha艂 oraz otaczaj膮cy nas wojownicy. Zosta艂 wydobyty spomi臋dzy maczug, dzid i n贸g, otrzepany z afryka艅skiego kurzu oraz uniesiony na silnych ramionach.
Kiedy potworne b臋bnienie w mojej g艂owie nieco ucich艂o, zd膮偶y艂am zauwa偶y膰, 偶e zmierzam prosto do wn臋trza wioski ogrodzonej wysokim
- kolczastych zaro艣li, kt贸ry zapewne doskonale broni艂 ludzi znajduj膮cych si臋 wewn膮trz przed dzikimi zwierz臋tami. Zapewne r贸wnie skutecznie uniemo偶liwia艂 niepostrze偶one wymkni臋cie si臋 na zewn膮trz. Na to ostatnie i tak nie mia艂abym zreszt膮 szans z przyro艣ni臋tym do mnie wielkim spoconym osobnikiem, kt贸ry kurczowo trzymaj膮c mnie za ramiona, przera偶onym wzrokiem spogl膮da艂 na coraz bardziej oddalaj膮c膮 si臋 otwart膮 sawann臋. On chyba te偶 zaczyna艂 wreszcie rozumie膰 czym mo偶e si臋 sko艅czy膰 uwi臋zienie w masajskiej wiosce w samym sercu dzikiej Afryki.


Rozdzia艂 26
Wspomnienie z przysz艂o艣ci
Chaty wygl膮da艂y jak igloo zrobione z ziemi i zastygni臋tego b艂ota. Nie mia艂y 艣cian nakrytych dachem, tylko w ca艂o艣ci zosta艂y ulepione z jednolitego budulca, w kt贸rym rozpozna艂am nie tylko czerwon膮 glin臋, ale i wysuszone krowie placki. Ich by艂e w艂a艣cicielki wydawa艂y si臋 tak samo zaskoczone naszym widokiem, jak masajskie dzieci stoj膮ce w ciasnej gromadce.
Wojownicy triumfalnym krokiem przemaszerowali przez wiosk臋, po czym niespodziewanie pozwolono nam si臋 wypl膮ta膰 z d藕wigaj膮cych nas dot膮d ramion przeplatanych dzidami, i stan膮膰 na w艂asnych nogach. Co za ulga! - pomy艣la艂am, usi艂uj膮c nie zwraca膰 uwagi na Micha艂a wci膮偶 kurczowo trzymaj膮cego mnie za rami臋.
- O matko!... - szepn膮艂 ca艂kiem szczerze, wpatruj膮c si臋 w szczup艂膮, gibk膮 masajsk膮 dziewczyn臋 z dzieckiem na biodrze.
Rzuci艂a mu zalotne spojrzenie. Wielkie, szmaragdowe jak ocean oczy Micha艂a musia艂y zrobi膰 na niej nieziemskie wra偶enie, tym bardziej teraz, kiedy otwiera艂 je tak szeroko, jakby chcia艂 w nich zatopi膰 ca艂膮 wiosk臋. Nawet wojownicy na moment przystan臋li zdezorientowani, czy maj膮 broni膰 swo-sgo terytorium przed nadci膮gaj膮c膮 powodzi膮, czy te偶 cieszy膰 z nag艂ej obfitos'ci 艣wie偶ej zieleni.
Nagle przypomnia艂am sobie jak dziesi臋膰 lat wczes'niej przywioz艂am do domu dwa kociaki. Jeden by艂 rudy, drugi szary, oba pr臋gowane. Nazwalam je Paragwaj i Urugwaj. Wnios艂am je do pokoju i postawi艂am na pod艂odze. Usiad艂y obok siebie, ciasno przytulone i wielkimi bezradnymi oczami rozgl膮da艂y si臋 po kompletnie nowym, nieznanym 艣wiecie, usi艂uj膮c znale藕膰 w nim cho膰by najmniejszy znajomy element. My z Micha艂em pewnie wygl膮dajmy teraz podobnie.
Patrzyli艣my na gliniane chaty, przechodz膮ce obok kobiety, dzieci siedz膮ce w ciasnej gromadzie i brz臋cz膮ce dooko艂a nich stada czarnych much.
- O matko!... - powt贸rzy艂 bezwiednie Micha艂, kt贸ry chyba w艂a艣nie dopiero teraz je dostrzeg艂, i 艣cisn膮艂 mnie jeszcze mocniej za r臋k臋. - To straszne!
- Co jest straszne? - zapyta艂am, usi艂uj膮c oswobodzi膰 si臋 z jego 偶elaznego us'cisku. B臋d臋 mia艂a przez niego siniaki!
- Jak 偶yj膮 te dzieci - szepn膮艂 Micha艂 z przej臋ciem. - Zobacz, one nawet nie maj膮 si艂, 偶eby odgania膰 od siebie muchy!
Widok by艂 rzeczywi艣cie przejmuj膮cy, bo wielkie czarne muchy siedzia艂y dzieciom na twarzach, wchodz膮c do oczu, nosa i ust. I naprawd臋 nikt ich nie odgania艂, ale nie dzia艂o si臋 tak z powodu wycie艅czenia, tylko tradycji.
- Muchy przynosz膮 szcz臋艣cie - powiedzia艂am.
- Czy bieda i choroby to jest dla ciebie szcz臋艣cie?! - oburzy艂 si臋 Micha艂.
- B贸g Ngai zes艂a艂 na ziemi臋 krowy razem z muchami, wi臋c muchy s膮 cz臋艣ci膮 boskiego wszech艣wiata i nie nale偶y ich przeklina膰 - wyja艣ni艂am. - Tak wierz膮 Masajowie.
Dzieci przygl膮da艂y si臋 nam z ciekawo艣ci膮, mrugaj膮c kiedy bzycz膮ce owady wpycha艂y si臋 do ich oczu. I chocia偶 much by艂y setki, 偶adne z dzieci nie zrobi艂o ani jednego gestu, 偶eby je przegoni膰. Micha艂 patrzy艂 na nie z przera偶eniem, potem spojrza艂 na mnie, ale nie znalaz艂 w moim wzroku zrozumienia ani pomocy. Odwr贸ci艂 si臋 wi臋c z powrotem i nie wiem w jakie k艂opoty zn贸w zdo艂a艂by nas wpakowa膰, gdyby nie fakt, 偶e w pustej wiosce niespodziewanie pojawili si臋 wojownicy.
Wygl膮dali pozornie tak samo jak wcze艣niej, ale
w艂osy mieli czerwie艅sze, miny surowsze, a dzidy
jeszcze bardziej b艂yszcz膮ce. Trzeba by艂o przygotowa膰 si臋 na najgorsze. Wci膮偶 nie wiedzieli艣my w jakim
celu Masajowie przyprowadzili nas do wioski,
jakie maj膮 zamiary ani kiedy pozwol膮 nam odej艣膰.
Micha艂 jedn膮 r臋k膮 kurczowo trzyma艂 mnie za rami臋,
a w drugiej 艣ciska艂 sw贸j plecaczek, w kt贸rym
nosi艂 - jak ju偶 zd膮偶y艂am si臋 bole艣nie na w艂asnej
sk贸rze przekona膰 - ma艂y acz potwornie twardy
aparat fotograficzny. Nie chcia艂am pozwoli膰, 偶eby bieg wypadk贸w porwa艂 nas ze swoim nurtem, ale z drugiej strony...
- O matko! - j臋kn膮艂 Micha艂 po raz trzeci i ostatni. A potem zostali艣my porwani przez fal臋 biegn膮cych wojownik贸w, kt贸ra ponios艂a nas przez wiosk臋 z powrotem do przerwy w kolczastym ogrodzeniu i na zewn膮trz, gdzie zatrzymali艣my si臋 w ko艅cu pod akacj膮. M臋偶czy藕ni stan臋li w jednym rz臋dzie. Gdyby mieli by膰 plutonem egzekucyjnym, to wybrali rzeczywi艣cie wygodne miejsce. Akacja13 o kszta艂cie parasola i takiej samej nazwie znakomicie chroni艂a przed ostrymi promieniami s艂o艅ca, a krew rozp艂atanych dzidami cia艂 ofiar szybko wsi膮knie w such膮 jak pieprz ziemia.
________________
13 Umbrella acacia, czyli dos艂ownie 鈥艣akacja parasolowa鈥 (艂ac.
IAcacia tortilis), jeden z wielu gatunk贸w akacji rosn膮cych na sawannie, o bardzo roz艂o偶ystej, szerokiej i p艂askiej koronie, kt贸ra 艣wietnie chroni przed s艂o艅cem.
Naprzeciwko wojownik贸w zebra艂y si臋 kobiety. Teraz wygl膮da艂o to jak rada ca艂ej wioski, kt贸ra ma zadecydowa膰 o losach zielono- i b艂臋kitnookich, czyli Micha艂a i mnie. Zapad艂a kr贸tka cisza. W szeregach kobiet s艂ycha膰 by艂o pewne poruszenie i poszturchiwanie, i nagle spomi臋dzy ich niebieskich sukien i wielkich k贸艂 z paciork贸w zawieszonych na szyjach, na puste miejsce po艣rodku wyprysn膮艂 ch艂opiec.
Natychmiast tkn臋艂o mnie przeczucie. Spojrza艂am na Micha艂a, ale on trwa艂 hipnotycznie zawieszony oczami na ostrzach b艂yszcz膮cych w s艂o艅cu dzid, jak gdyby chcia艂 spojrzeniem pokona膰 ich moc i st臋pi膰 na zapa艂ki.
- Micha艂! - przywo艂a艂am go do rzeczywisto艣ci. - Poznajesz go?
- Poznaj臋 - odrzek艂 Micha艂 w transie, nie zmieniaj膮c ani na sekund臋 wyrazu twarzy. - Widzia艂em go kiedy艣 we 艣nie.
- Micha艂, widzia艂e艣 go w realu! Nawet skoczy艂e艣 na niego dzi艣 rano!
- To prawda - przypomnia艂 sobie Micha艂 z rozja艣nion膮 twarz膮. - Sk膮d wiesz? Skoczy艂em na niego i powali艂em go na ziemi臋, wyrwa艂em mu z r膮k d艂ug膮 dzid臋, odebra艂em mu tarcz臋 i walczyli艣my tak d艂ugo, 偶e w ko艅cu przysz艂a jego 偶ona b艂aga膰 o lito艣膰, a wtedy ja okaza艂em mu 艂ask臋 i pozwoli艂em
odej艣膰, ale smak jego krwi by艂 tak prawdziwy, 偶e
czu艂em j膮 wci膮偶 na ustach kiedy si臋 obudzi艂em. To by艂 proroczy sen. Wiesz co zrobi艂em potem?
- Pojecha艂e艣' do psychiatry?
- Napisa艂em wiersz pod tytu艂em 鈥艣Wspomnienie z przysz艂os'ci鈥.
- To by艂 sen - powiedzia艂am szybko - a teraz jest by膰 mo偶e ostatnia minuta twojego 偶ycia. Skup si臋. Poznajesz tego ch艂opca?
- Ch艂opca?... - Micha艂 zmarszczy艂 czo艂o. Po takim pi臋knym 艣nie trudno pewnie by艂o mu wr贸ci膰 do rzeczywisto艣ci.
- Czy to nie jest ten sam, kt贸ry...
- Tak! - przypomnia艂 sobie Micha艂. - Chyba tak. To chyba ten ch艂opiec, kt贸remu uratowa艂em dzisiaj rano 偶ycie! - doda艂 uroczystym g艂osem i weso艂o do niego pomacha艂.
Twarz ch艂opca roz艣wietli艂a si臋 u艣miechem. Patrzy艂 na Micha艂a b艂yszcz膮cymi oczami, w kt贸rych by艂o tyle czystej rado艣ci, 偶e nagle sta艂o si臋 co艣 dziwnego.
Te dwa u艣miechy wys艂ane do siebie na 艣rodku afryka艅skiej sawanny zacz臋艂y kr膮偶y膰 nad ch艂odnymi spojrzeniami wojownik贸w, ostrymi ostrzami dzid gotowych do zabijania, nad milcz膮cymi twarzami obserwuj膮cych nas kobiet, pop艂yn臋艂y w powietrzu dooko艂a masajskiego kr臋gu, przynosz膮c ze sob膮 najpierw drobne cienie zadowolenia
w k膮cikach ust, a potem coraz wyra藕niejsze u艣miechy, kt贸re wkr贸tce zamieni艂y si臋 w ca艂kiem 艂atwe do rozpoznania objawy zadowolenia.
Nawet kiedy wojownicy zacz臋li krzycze膰 i uderza膰 dzidami o tarcze, wiedzia艂am od razu, 偶e jest to jedynie objaw rado艣ci, a 艣piewne krzyki kobiet brzmia艂y jak sygna艂 do rozpocz臋cia wielkiego 艣wi臋ta.
- To ja go uratowa艂em!... - powt贸rzy艂 Micha艂 nie kryj膮c rado艣ci i dumy.
- To prawda - przyzna艂am z ulg膮. - Gdyby nie ty, zosta艂by pewnie rozerwany na strz臋py przez g艂odne likaony. Nawet nie wiesz jak膮 maj膮 si艂臋 w szcz臋kach.
- Li-co? - zawo艂a艂 Micha艂, przekrzykuj膮c 艣piew Masaj贸w.
- Likaony!
- Te psy?
- Nie ma bardziej niebezpiecznych ps贸w na 艣wiecie! - roze艣mia艂am si臋. - To s膮 po prostu mordercy! Bez ciebie ten ch艂opiec nie mia艂by szans!
- Co ty powiedzia艂a艣? - krzycza艂 do mnie Micha艂, kichaj膮c od tuman贸w py艂u wzbijanych przez stopy masajskich wojownik贸w.
- Ten ch艂opiec nie mia艂by bez ciebie szans! - powt贸rzy艂am, a potem zosta艂am porwana do kr臋gu kobiet, widz膮c k膮tem oka, 偶e blady jak
艣ciana Micha艂 biegnie truchtem mi臋dzy dwoma
pos膮gowymi Masajami. Domy艣la艂am si臋, 偶e zgodnie ze zwyczajem rozpocznie si臋 teraz adumu, czyli taniec skok贸w, w kt贸rym Micha艂 zajmie honorowe miejsce. Je艣li wcze艣niej nie zemdleje, bo twarz mia艂 bia艂膮 jak prze艣cierad艂o.


Rozdzia艂 27
Bia艂a Masajka
W doros艂ym 偶yciu Masaj贸w istniej膮 dwa zawody, kt贸re mo偶na wykonywa膰: zaw贸d kobiety i zaw贸d m臋偶czyzny. Wyb贸r dokonuje si臋 sam, w zale偶nos'ci od tego w jakiej postaci cz艂owiek przyszed艂 na 艣wiat.
Zaw贸d m臋偶czyzn polega na byciu wojownikiem i pasterzem. Te dwie funkcje tylko pozornie stoj膮 ze sob膮 w sprzeczno艣ci. Krowa jest symbolem bogactwa. Im wi臋ksze stado, tym pot臋偶niejszym milionerem jest jego w艂a艣ciciel, nic wi臋c dziwnego, 偶e opieka nad krowami jest jednym z najwa偶niejszych zaj臋膰, jakie mo偶na sobie wyobrazi膰.
Wojownik musi pilnowa膰 bezpiecze艅stwa zar贸wno swojego dobytku, jak i cz艂onk贸w rodziny. Dlatego musi by膰 mistrzem w pos艂ugiwaniu si臋 w艂贸czni膮, tarcz膮 i innymi narz臋dziami wojny.
Umiej臋tno艣膰 sprawnego pos艂ugiwania si臋 nimi jest tak偶e spraw膮 honoru. Ka偶dy m艂ody m臋偶czyzna musi przej艣膰 przez pr贸b臋 odwagi, si艂y i bohaterstwa, kiedy samotnie staje oko w oko z lwem, uzbrojony jedynie w dzid臋. Dopiero po zwyci臋stwie staje si臋 prawdziwym maranem, wojownikiem.
Zaw贸d kobiet polega na utrzymaniu w dobrym stanie i zdrowiu tego wszystkiego, czego tarcz膮 i broni膮 strze偶e m臋偶czyzna. Kobieta buduje chat臋, przynosi wod臋 i drewno na opa艂, opiekuje si臋 dzie膰mi, oprawia zwierz臋ta, przygotowuj膮c z nich jedzenie. Do zaj臋膰 kobiet nale偶y te偶 robienie ubra艅 i wszelkich ozd贸b z koralik贸w, kt贸re nie tylko upi臋kszaj膮, ale maj膮 te偶 znaczenie symboliczne.
Kiedy otoczy艂y mnie kobiety i porwa艂y ze sob膮, wiedzia艂am, 偶e nie mam wyboru. Niezale偶nie od tego czy bardziej mnie interesowa艂y masaj-skie dzidy i polowanie na lwa, przynale偶a艂am do 艣wiata kobiet i z nimi musia艂am pozosta膰, przynajmniej chwilowo.
Przygl膮da艂y艣my si臋 sobie nawzajem z otwart膮 ciekawo艣ci膮. Ja wpatrywa艂am si臋 w ogromne kolczyki, kt贸re ki艣ciami kolorowych koralik贸w o fantazyjnych kszta艂tach by艂y powpinane w ich uszy, mieszaj膮c si臋 z r贸wnie barwnymi i zaplatanymi w wiele warstw obr臋czami na szyjach. Masajki chichota艂y patrz膮c na moje d艂ugie jasne w艂osy, pokazuj膮c je sobie palcami i wymieniaj膮c uwagi, kt贸re
wyra偶a艂y nie tylko zdumienie, ale i pr贸b臋 zrozumienia tego dziwnego zjawiska.
Sprawa fryzur u Masaj贸w jest prosta. Kobiety gol膮 g艂owy na 艂yso, a m臋偶czy藕ni przed艂u偶aj膮 swoje naturalnie kr贸tkie i kr臋cone w艂osy za pomoc膮 nitek z bawe艂ny.
W tej sytuacji ja by艂am dziwnym zjawiskiem. Niby kobieta - s膮dz膮c z rys贸w twarzy, g艂osu i innych 艂atwo zauwa偶alnych cech, ale z drugiej strony za spraw膮 posiadania d艂ugich w艂os贸w jakby pretenduj膮ca do grupy m臋skiej.
Otaczaj膮ce mnie Masajki przez chwil臋 spiera艂y si臋 o co艣, ale w ko艅cu chyba dosz艂y do porozumienia, bo zgodnym strumieniem skierowa艂y si臋 w stron臋 chat. Trzyma艂y mnie ciasno mi臋dzy sob膮, nie mia艂am wi臋c innego wyj艣cia, jak pos艂usznie pod膮偶y膰 za nimi. Zd膮偶y艂am jeszcze rzuci膰 ostatnie spojrzenie na Micha艂a, znikaj膮cego w艣r贸d pot臋偶nych sylwetek wojownik贸w, po czym pozwoli艂am si臋 wci膮gn膮膰 do wn臋trza masajskiej chaty.
W pierwszej chwili ogarn臋艂a mnie nieprzenikniona ciemno艣膰, w kt贸rej po omacku usi艂owa艂am odnale藕膰 艣cian臋. W 艣rodku nie by艂o 偶adnych okien z wyj膮tkiem w膮skiej szczeliny, przez kt贸r膮 z trudem przeciska艂a si臋 odrobina 艣wiat艂a.
Kiedy oczy przyzwyczai艂y si臋 nieco do ciemno艣ci, uda艂o mi si臋 zobaczy膰, 偶e chata by艂a podzielona z grubsza na dwie cz臋艣ci. Nie by艂o oczywi艣cie
偶adnych drzwi ani mebli, z wyj膮tkiem kawa艂ka glinianej 艣ciany i podwy偶szenia, na kt贸rym le偶a艂a krowia sk贸ra. Domy艣li艂am si臋, 偶e musi to by膰 sypialnia. W drugiej cz臋艣ci znajdowa艂o si臋 tylko niewielkie palenisko. Miejsca by艂o tyle, co w 艣redniej wielko艣ci namiocie. Sufit by艂 tak nisko, 偶e nawet ja musia艂am pochyla膰 g艂ow臋. Jakim cudem wielcy, muskularni Masajowie mie艣cili si臋 w takich miniaturowych pomieszczeniach?...
Kobiety nie mia艂y z tym wi臋kszego problemu. Zwinnie przemyka艂y mi臋dzy dwiema izbami, gromadz膮c si臋 w sypialni. W p贸艂mroku kto艣 艂agodnie popchn膮艂 mnie na krowi膮 sk贸r臋, a potem poczu艂am wiele ch艂odnych d艂oni, kt贸re dotyka艂y mnie delikatnie po twarzy, w艂osach i r臋kach.
Masajki rozmawia艂y ze sob膮 w j臋zyku maa, ale chocia偶 nie by艂am w stanie zrozumie膰 ani jednego s艂owa, ich rozmowa brzmia艂a tak, jakby m贸wi艂y:
- Widzia艂a艣, ona jest ca艂a bia艂a!
- Mo偶e jest chora?
- Biedactwo. Ale dlaczego nie nosi 偶adnych ozd贸b?
- Mo偶e jest biedna?
- A mo偶e kto艣 jej zabra艂 wszystkie ozdoby za kar臋?
- W艂a艣nie, co ona w艂a艣ciwie tutaj robi?
- Przysz艂a razem z bia艂ym moranem.
- Tym, kt贸ry uratowa艂 naszego ch艂opca?
- Mo偶e to jego niewolnica?
- Co ty gadasz, gdyby by艂a niewolnic膮, nie zabiera艂by jej ze sob膮!
- A co ty wiesz o bia艂ych niewolnicach!
Nagle do rozmowy w艂膮czy艂a si臋 jeszcze jedna
Masajka, chyba starsza albo wy偶sza rang膮, bo uciszy艂a kobiety i wyda艂a im jakie艣' polecenia. Masajki zaszura艂y bosymi stopami, pos艂usznie wychodz膮c z chaty. Czym pr臋dzej chcia艂am pod膮偶y膰 za ich przyk艂adem, ale czyja艣 twarda i mocna r臋ka przytrzyma艂a mnie na krowiej sk贸rze i powiedzia艂a co艣, co brzmia艂o jak:
- Czekaj.
Czeka艂am wi臋c. Oczy na tyle zd膮偶y艂y si臋 przyzwyczai膰 do ciemno艣ci, 偶e wyra藕nie rozr贸偶nia艂am kraw臋d藕 pos艂ania i pieniek stoj膮cy pod 艣cian膮. Przez szpar臋 wpada艂o tylko tyle 艣wiat艂a, 偶e glina na pod艂odze nie wydawa艂a si臋 czarna, ale ciemnobr膮zowa.
Po chwili wr贸ci艂y kobiety, przynosz膮c do sypialni nar臋cza zawini膮tek, w kt贸rych z trudem rozpozna艂am paciorki, bransolety i naszyjniki. Kto艣 poci膮gn膮艂 mnie za ucho, usi艂uj膮c przecisn膮膰 mi przez g艂ow臋 kolorowe obr臋cze zrobione z koralik贸w, na przegubach r膮k poczu艂am ci臋偶ar bransolet. Palce kobiet by艂y delikatne, ale stanowcze. Na nic nie przyda艂o si臋 odwracanie twarzy albo ukrywanie r膮k. Masajki szepcz膮c do siebie
nie za- kr贸tkie polecenia, robi艂y ze mn膮 to co chcia艂y.
Ale co dok艂adnie - tego niestety nie wiem. Czu艂am na sk贸rze dotyk ciep艂ych, wilgotnych r膮k,
kt贸re zaplata艂y mi w艂osy, smarowa艂y jak膮艣 ma艣ci膮,
ubiera艂y w bransolety, naszyjniki, kolczyki
i obr臋cze. Podda艂am si臋 tym zabiegom, cierpliwie
czekaj膮c a偶 sko艅cz膮 i pozwol膮 mi zn贸w wyj艣膰 do jasnego 艣wiata.
Ten moment nadszed艂 szybciej ni偶 my艣la艂am,
bo nagle do chaty wbieg艂a dziewczyna, powtarzaj膮c ponaglaj膮cym g艂osem kilka s艂贸w w j臋zyku maa. Kobiety pospiesznie zerwa艂y si臋 na r贸wne nogi i poci膮gn臋艂y mnie za sob膮 w stron臋 wyj艣cia,
S艂o艅ce 艣wieci艂o tak jaskrawo, 偶e musia艂am kry膰 oczy. Nie by艂o jednak czasu do stracenia.
Czym pr臋dzej pobieg艂y艣my z powrotem pod akacj臋,
gdzie rozgrywa艂 si臋 w艂a艣nie tradycyjny m臋ski konkurs si艂y i wytrzyma艂o艣ci, zwany adumu. Czo艂owym zawodnikiem w tej konkurencji by艂 zielonooki chudy szatyn, z kt贸rego twarzy tryska艂a tak
niesamowita energia i rado艣膰, 偶e natychmiast wyczu艂am zbli偶aj膮ce si臋 k艂opoty. Tym bardziej, 偶e
stoj膮cy obok niego wojownicy trzymali w r臋kach
tykw臋, kt贸ra z ogromnym prawdopodobie艅stwem
nie s艂u偶y艂a jedynie do obci膮偶ania d艂oni wojownika,
ale z ca艂膮 pewno艣ci膮 posiada艂a znacznie bardziej
do siebie praktyczn膮 funkcj臋 - a mianowicie by艂a naczyniem.
Co si臋 w nim znajdowa艂o, mog艂am si臋 tylko domy艣la膰. Ale ju偶 sama my艣l by艂a tak przera偶aj膮ca, 偶e zrobi艂o mi si臋 nagle strasznie zimno. Okry艂am si臋 szczelniej niebiesk膮 szat膮, pod kt贸r膮 Masajki ukry艂y moje tropikalne, piaskowe ubranie, najwyra藕niej nie odpowiadaj膮ce najnowszym krzykom masajskiej mody. I kucn臋艂am w艣r贸d kobiet, czekaj膮c na to, co za chwil臋 mia艂o si臋 zdarzy膰, z cichutk膮 nadziej膮, 偶e nie zdarzy si臋 to, czego si臋 obawia艂am najbardziej.


Rozdzia艂 28
Mzungu mjinga
Ju偶 wcze艣niej zwr贸ci艂am na niego uwag臋. Mia艂 wyj膮tkowo delikatne rysy twarzy i marzycielskie spojrzenie, cho膰 poza tym by艂 stuprocentowym moranem\ mia艂 dzid臋 o d艂ugim, p艂askim ostrzu, tarcz臋 z bawolej sk贸ry i czerwon膮 szat臋 okrywaj膮c膮 miedziane cia艂o. Wyst膮pi艂 teraz z szeregu wojownik贸w i rzuci艂 wyzywaj膮ce spojrzenie grupie kobiet. Mog艂abym si臋 za艂o偶y膰, 偶e rozpozna艂 mnie w gromadzie Masajek i mimo 偶e siedzia艂am w艣r贸d nich ubrana w identyczn膮 niebiesk膮 tkanin臋 i z pochylon膮 g艂ow膮, spojrza艂 mi prosto w oczy.
Czasem mo偶na spotka膰 na ko艅cu 艣wiata cz艂owieka, z kt贸rym czuje si臋 dziwn膮 blisko艣膰. Nie wynika ona z 偶adnej u艣wiadomionej wi臋zi ani potencjalnego podobie艅stwa. Czasem po prostu mi臋dzy kompletnie obcymi lud藕mi istnieje iskra porozumienia i wsp贸lnoty, nawet je艣li nigdy nie
zamienili ze sob膮 ani jednego s艂owa, nie m贸wi膮 tym samym j臋zykiem i maj膮 inne obyczaje. Tak by艂o te偶 w tym przypadku.
Patrzy艂am z uwag膮 jak prostuje si臋 i s'piewa. a potem z r臋kami przyci艣ni臋tymi do bok贸w wybija si臋 do wysokiego podskoku, po kt贸rym dumnie wycofuje si臋 z powrotem do szeregu, przy pe艂nych aprobaty i podziwu okrzykach pozosta艂ych m臋偶czyzn.
Taniec adumu to jeden z najdziwniejszych rytua艂贸w 艣wiata. M艂odzi wojownicy staj膮 kr臋giem naprzeciw kobiet ubranych w naj艂adniejsze stroje. Zgodnie z masajskim kanonem pi臋kno艣ci, dziewczyny maj膮 ogolone g艂owy, czerwone malunki na twarzach, a cia艂a przystrojone wieloma kilogramami bi偶uterii zrobionej z paciork贸w. Sk艂adaj膮 si臋 na nie zar贸wno zwyk艂e bransoletki i kolczyki, jak i szerokie obr臋cze zak艂adane warstwami na szyje oraz rodzaj diadem贸w ozdobionych b艂yszcz膮cymi, poruszaj膮cymi si臋 blaszkami. Kobiety s膮 bardzo wa偶n膮 cz臋艣ci膮 ca艂ego przedstawienia, poniewa偶 s膮 g艂贸wn膮 stawk膮, o jak膮 rywalizuj膮 m臋偶czy藕ni.
Tradycja ta艅ca adumu powsta艂a podobno zaledwie oko艂o stu lat temu, by膰 mo偶e sta艂o si臋 to w tym samym czasie, kiedy na terytorium Masaj贸w zacz臋li przybywa膰 biali ludzie ze strzelbami, kt贸rzy poprawiali niskie poczcie w艂asnej warto艣ci udaj膮c dzielnych wojownik贸w i zabijaj膮c dzikie
zwierz臋ta. Robili to oczywi艣cie z bezpiecznej odleg艂o艣ci i z broni palnej, nie ryzykuj膮c wi臋c 偶yciem ani zdrowiem, co najwy偶ej nara偶aj膮c si臋 na zakrztuszenie kurzem wzbijanym przez ko艂a samochodu. 艁atwo sta膰 si臋 takim bohaterem, przywo偶膮c do Europy zdj臋cia martwych lw贸w, antylop, zebr i 偶yraf, che艂pi膮c si臋 odebraniem im 偶ycia na afryka艅skiej sawannie.
Masajowie nigdy nie zabijali dla przyjemno艣ci zadania komu艣 艣mierci. Zabijali, 偶eby prze偶y膰.
To odwieczne prawo sawanny, kt贸remu podlegaj膮 zar贸wno dzikie zwierz臋ta, jak i ludzie. Zabijesz i zjesz albo zostaniesz zjedzony.
Wojownicy wyruszaj膮cy na polowanie zabierali ze sob膮 dzidy, tarcze i szczeg贸lne maczugi, kt贸rych g艂ownie nie by艂y idealnie okr膮g艂e, ale zawsze posiada艂y stercz膮c膮 wypustk臋, co艣 na podobie艅stwo wyrostka albo s臋ka. S艂u偶y艂 do rozbijania czaszki ofiary jednym, mocnym uderzeniem.
Waleczno艣膰 wojownik贸w by艂a sprawdzana nie tylko podczas walki albo polowania. S艂u偶y temu tak偶e rytualny taniec adumu. Zadaniem ka偶dego wojownika jest jak najwy偶ej podskoczy膰, nie okazuj膮c przy tym absolutnie 偶adnego wysi艂ku ani zm臋czenia. Skok musi by膰 wykonany w miejscu, bez uginania kolan, machania r臋kami i oczywi艣cie bez rozbiegu. Wojownicy kolejno wychodz膮 przed szereg i prezentuj膮 swoje umiej臋tno艣ci,
udowadniaj膮c jednocze艣nie swoj膮 si艂臋, wytrzyma艂o艣膰 i zwinno艣膰 cia艂a. Zwyci臋zca zabiera wszystkie kobiety.
By艂am ciekawa czy Micha艂 wie o jak膮 stawk臋 toczy si臋 gra. Na razie ta wiedza nie by艂a mu chyba do niczego potrzebna. Skaka艂 jak szalony i cieszy艂 si臋 jak dziecko, kiedy wojownicy okazywali mu aprobat臋 i wyrazy uznania. By艂 najwyra藕niej w swoim 偶ywiole.
Odetchn臋艂am z ulg膮. Nie zostali艣my nabici na masajskie dzidy ani ukarani w 偶aden inny spos贸b. Wydawa艂o si臋 nawet, 偶e nasza obecno艣膰 sprawia Masajom przyjemno艣膰. Dobrze by艂oby wi臋c nam贸wi膰 naszych przewodnik贸w, 偶eby w odpowiednim czasie zaprowadzili nas z powrotem do obozowiska. Popatrzy艂am ukradkiem na twarze otaczaj膮cych mnie kobiet. Odpowiedzia艂y mi pe艂nymi aprobaty spojrzeniami. Nie mia艂am okazji sprawdzi膰 w jaki spos贸b zosta艂am po masajsku wystrojona, ale czu艂am, 偶e mam ciasno zwi膮zane w艂osy, a obr臋cze na szyi utrudnia艂y mi swobodne poruszanie g艂ow膮. Odpowiedzia艂am im u艣miechem. Trzeba si臋 zaprzyja藕ni膰. Mie膰 kogo艣 po swojej stronie, wtedy reszta p贸jdzie g艂adko.
Zastanawia艂am si臋 w艂a艣nie, kt贸ra z dziewczyn najbardziej nadaje si臋 na moj膮 sojuszniczk臋, gdy nagle wojownicy rozbili taneczny szyk i ruszyli
prosto na nas. Masajki zerwa艂y si臋 na r贸wne nogi. Zdaje si臋, 偶e adumu dobieg艂 ko艅ca i nadszed艂 czas rozdawania nagr贸d. Zaraz, ale przecie偶 to w艂a艣nie my by艂y艣my nagrodami!
Prawd臋 m贸wi膮c nie zd膮偶y艂am nawet zauwa偶y膰 kto wygra艂. Przygotowa艂am si臋 ju偶 do tego, 偶eby ukradkiem czmychn膮膰, ale wojownicy zatrzymali si臋 w pewnej odleg艂o艣ci i postawili dzidy na ziemi. Kobiety sformowa艂y szyk i zacz臋艂y 艣piewa膰. Zaczyna艂a si臋 chyba druga cz臋艣膰 uroczysto艣ci, chyba jeszcze bardziej niezwyk艂a ni偶 pierwsza.
Masajki nie skaka艂y. Stawa艂y po kilka w ciasnym rz臋dzie i 艣piewaj膮c zaczyna艂y si臋 porusza膰 w rytm muzyki, kt贸ra by艂a jednocze艣nie kwintesencj膮 afryka艅skiej sawanny. Masajski 艣piew by艂 t臋skny, a jednocze艣nie pe艂en dzikiej wolno艣ci i pasji, podobnie jak cia艂a kobiet, kt贸re porusza艂y si臋 mi臋kko w臋偶owymi ruchami, zaczynaj膮cymi si臋 u st贸p, a ko艅cz膮cymi na g艂owie. Masajki nie odrywa艂y ca艂ych st贸p od ziemi i nie by艂 to 鈥艣taniec鈥 w naszym rozumieniu tego s艂owa. Odbija艂y si臋 tylko pi臋tami i unosi艂y na palcach st贸p, pozwalaj膮c, 偶eby ten pulsuj膮cy rytm wprawi艂 w ruch ca艂膮 reszt臋 ich cia艂a. Wygl膮da艂y troch臋 jak 偶yrafy podczas 艂agodnego biegu, kiedy wydaj膮 si臋 z gracj膮 p艂yn膮膰 nad sawann膮.
Patrzy艂am na ten spektakl zafascynowana.
Nie zauwa偶y艂am nawet kiedy Micha艂 wydoby艂
w ko艅cu z czelu艣ci swojego plecaka aparat fotograficzny i zacz膮艂 robi膰 zdj臋cia. Nagle zobaczy艂am z tu偶 przed sob膮, z obiektywem wycelowanym moj膮 twarz. Nacisn膮艂 migawk臋, u艣miechn膮 si臋 jak gdyby nigdy nic, odszed艂 o krok, a potem zd臋bia艂. Odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie. Jego wielkie zielone oczy by艂y tak pe艂ne zdumienia, 偶e m贸g艂b sprzedawa膰 je na kilogramy.
- T-to tt-ty? - wyj膮ka艂.
- Jasne, 偶e ja! - odpowiedzia艂am z niesma kiem. Szybko o mnie zapomnia艂. Wystarczy; poskaka膰 chwil臋 z wojownikami i napi膰 si臋 masa skiego piwa.
- Chcesz zobaczy膰 jak wygl膮dasz? - zapyta; podaj膮c mi aparat fotograficzny.
Spojrza艂am na wy艣wietlacz i wrzasn臋艂am. Teraz i ja mog艂abym za艂o偶y膰 spory sklep z torebkami pe艂nymi zdumienia. By艂am ca艂a wysmarowana czerwonym t艂uszczem - twarz, w艂osy, szyja i r臋ce Wygl膮da艂am tak, jakbym 艣wie偶o wysz艂a z k膮pieli w sadzawce pe艂nej krwi. Na g艂owie mia艂am przepask臋 z koralik贸w, kt贸ra przytrzymywa膰 w艂osy. Na szyi - kolorowe obr臋cze. Nawet z uszu zwisa艂y mi paciorkowe kolczyki.
- Widz臋, 偶e wczuwasz si臋 w sytuacj臋 - powie dzia艂 z satysfakcj膮 Micha艂.
-ty chyba te偶 - odrzek艂am podobnym tonem, widz膮c za jego plecami znajom膮 mi tykw臋
Ciekawe czy Micha艂 wie, 偶e Masajowie najch臋tniej pij膮 mleko, doprawiaj膮c je krwi膮 z 偶y艂y naci臋tej na szyi krowy.
Nie zd膮偶yli艣my niestety poruszy膰 tego w膮tku, poniewa偶 kobiety w艂a艣nie sko艅czy艂y 艣piewa膰, a na placu pod akacj膮 pojawi艂 si臋 Masaj z krow膮. Stan膮艂 na 艣rodku, zamieni艂 kilka zda艅 z wojownikiem w kominiarce ze strusich pi贸r, wygl膮daj膮cym na przyw贸dc臋 wioski, po czym skierowa艂 si臋 w nasz膮 stron臋. Zapad艂a ca艂kowita cisza. S艂ycha膰 by艂o tylko stukanie krowich racic o ziemi臋 i mi臋kkie szurni臋cia masajskich st贸p. Krowa sz艂a pos艂usznie, tak jakby spacery do akacji i z powrotem by艂y zwyczajn膮 cz臋艣ci膮 jej rozk艂adu dnia. To jednak, co zdarzy艂o si臋 za chwil臋, z ca艂膮 pewno艣ci膮 do zwyczajnych zdarze艅 nie nale偶a艂o.
Wojownik zatrzyma艂 si臋 przed Micha艂em.
W tym momencie wszyscy zacz臋li krzycze膰, uderza膰 dzidami w tarcze, tupa膰 i macha膰 r臋kami. Micha艂 cofn膮艂 si臋 o krok i w pierwszej chwili my艣leli艣my, 偶e jest to zapowied藕 ataku i ostatecznego ukarania nas za bli偶ej niesprecyzowane winy, ale na twarzach Masaj贸w nie by艂o ani grama z艂o艣ci. Wprost przeciwnie - ich spojrzenia wyra偶a艂y wy艂膮cznie aprobat臋 i rado艣膰.
Wyst膮pi艂 wojownik w kominiarce ze strusich pi贸r. Nie mog臋 jej nazwa膰 czapk膮, poniewa偶 czapka znajduje si臋 zwykle na czubku g艂owy,
w wi臋kszym lub mniejszym stopniu zas艂aniaj膮c uszy. Tymczasem ozdoba wojownika okala艂a ca艂膮 jego twarz, od czo艂a a偶 po brod臋, wok贸艂 policzk贸w. By艂 to wi臋c rodzaj pi贸ropusza ze strusich pi贸r, kt贸ry z daleka wygl膮da艂 jak lwia grzywa. Wszyscy natychmiast si臋 uciszyli. Rozpocz臋艂a si臋 przemowa w j臋zyku maa, kt贸rej sensu i znaczenia mog臋 si臋 tylko domy艣la膰, ale s膮dz膮c z gest贸w, brzmienia s艂贸w i reakcji pozosta艂ych Masaj贸w, wojownik m贸wi艂 co nast臋puje:
- Zgromadzili艣my si臋 tu dzisiaj, 偶eby wyrazi膰 nasz膮 wdzi臋czno艣膰 przybyszowi z daleka, temu oto wielkookiemu bwanau, kt贸rego oczy maj膮 kolor 艣wie偶ej trawy na sawannie!
Przerwa na okrzyki, uderzanie dzidami w ziemi臋 i wzbijanie 偶贸艂tego py艂u radosnym tupaniem.
- Jest to dzielny wojownik!
Okrzyki, tupanie, potrz膮sanie dzidami.
- Jest to dzielny wojownik, kt贸remu jeste艣my winni wdzi臋czno艣膰! Dlaczego jeste艣my mu winni wdzi臋czno艣膰, pytam was, dlaczego jeste艣my mu winni wdzi臋czno艣膰?
G艂o艣niejsze okrzyki, wi臋cej tupania i potrz膮sania.
- Tak! Ten mzunguls ocali艂 naszego ch艂opca! Ryzykowa艂 w艂asnym 偶yciem, 偶eby uratowa膰 od
14 Bwana (suahili) - pan.
15 Mzungu (suahili) - bia艂y cz艂owiek.
艣mierci naszego ch艂opca! Tak si臋 zachowuje wojownik, czy偶 nie, pytam was, czy nie tak w艂a艣nie zachowuje si臋 wojownik?
Okrzyki, okrzyki, tupanie i potrz膮sanie dzidami.
- Tak wi臋c - kontynuowa艂 wojownik w strusich pi贸rach, kiedy wrzawa nieco si臋 uciszy艂a -postanowili艣my okaza膰 mu nasz膮 wdzi臋czno艣膰, bo czy偶 nie nale偶y si臋 bogactwo temu, kto ratuje cudze 偶ycie? Powiedzcie sami, czy偶 nie powinni艣my okaza膰 wdzi臋czno艣ci mzungu mjinga'16, kt贸ry rzuca si臋 w 艣rodek stada morderczych mbwai mwitu17, 偶eby uratowa膰 od 艣mierci naszego ch艂opca. Powiedzcie sami, czy偶 nie nale偶y mu si臋 nasza wdzi臋czno艣膰?!
Okrzyki bez ko艅ca, potrz膮sanie i tupanie.
- I oto mamy tu dla niego to pi臋kne zwierz臋!
Okrzyki, tupanie.
- Kt贸re oddamy mu na w艂asno艣膰!
Okrzyki, tupanie!
- Aby pami臋ta艂 nasz膮 wdzi臋czno艣膰!
Okrzyki! Tupanie!
- Tak jak i my b臋dziemy pami臋ta膰 jego bohaterski czyn!
Okrzyki! Tupanie! Potrz膮sanie dzidami! Szczypanie!
- Au! - krzykn臋艂am. - Zwariowa艂e艣?
16 Mzungu mjinga (suahili) - szalony bia艂y cz艂owiek.
17 Mbwai mwitu (suahili) - iikaon.
Micha艂 sta艂 z do艣膰 niem膮drym wyrazem twarzy i palcami zaci艣ni臋tymi na mojej sk贸rze.
- To mi si臋 chyba 艣ni! - powiedzia艂 wreszcie. -Nie mog臋 w to uwierzy膰!
- W co nie mo偶esz uwierzy膰? - zapyta艂am, masuj膮c sobie rami臋. Z wra偶enia chyba wszystko mu si臋 pomyli艂o, bo to raczej ja jego powinnam uszczypn膮膰 na dow贸d, 偶e to nie sen, lecz najprawdziwsza prawda.
- 呕e jestem w masajskiej wiosce w Afryce! Marzy艂em o tym przez ca艂e 偶ycie!
- Uszczypn臋 ci臋! - zaproponowa艂am uprzejmie.
Micha艂 bez s艂owa podetkn膮艂 mi pod nos swoj膮 ow艂osion膮 r臋k臋. Zd膮偶y艂am 艣cisn膮膰 go kleszczami moich palc贸w, gdy nagle zorientowa艂am si臋, 偶e wojownik w strusich pi贸rach wo艂a:
- Podejd藕 wi臋c do nas, mzungu mjinga!
Micha艂 ani drgn膮艂. Nie poruszy艂o go ani szczypanie, ani wezwanie wojownika. Patrzy艂 ciel臋co rozmarzonym wzrokiem na masajskie dziewcz臋ta, na dzidy, tarcze i nawet na bia艂膮 krow臋, kt贸ra z filozoficznym spokojem prze偶uwa艂a afryka艅ski czas.
- Podejd藕 wi臋c do nas! - powt贸rzy艂 moran, przyzywaj膮c Micha艂a gestami.
Mzungu mjinga poruszy艂 si臋 niespokojnie. Zdaje si臋, 偶e wola艂 uwielbia膰 Masaj贸w z bezpiecznej odleg艂o艣ci.
Ja?... - zapyta艂 bardziej siebie ni偶 zgromadzonych Masaj贸w i cofn膮艂 si臋 o krok. - Ale po co?...
- Id藕! - szepn臋艂am. - Przecie偶 jeste艣 bohaterem!
-Ja jestem bohaterem? - zaprotestowa艂 Micha艂
i cofn膮艂 si臋 jeszcze o krok, chowaj膮c si臋 za moimi plecami. - Nie przesadzaj! Ja tylko...
- Podejd藕 do mnie! - zagrzmia艂 wojownik w strusich pi贸rach.
- Id藕! - powt贸rzy艂am, wypychaj膮c Micha艂a do przodu.
Gdyby do jego 艂ydek mo偶na by艂o pod艂膮czy膰 generator elektryczno艣ci, sawanna roz艣wietli艂aby si臋 dodatkowymi s艂o艅cami. Kolana Micha艂a nigdy bardziej wygl膮dem nie przypomina艂y ciep艂ej galaretki na rozdygotanym stole.
Mzungu mjinga wbi艂 si臋 pi臋tami w ziemi臋 i zesztywnia艂. Wymieni艂am z wojownikiem porozumiewawcze spojrzenia. Zrozumia艂 chyba, 偶e Micha艂 ma chwilowe problemy z kontrolowaniem swojego cia艂a, poniewa偶 nie wzywa艂 go wi臋cej, tylko sam ruszy艂 w naszym kierunku, zatrzymuj膮c si臋 na moment przy krowie, przejmuj膮c jej postronek i prowadz膮c j膮 dalej za sob膮.
- Tak wi臋c podszed艂em do ciebie, mzungu mjinga:! - zawo艂a艂 wojownik, a dooko艂a zn贸w rozleg艂o si臋 pe艂ne zachwytu tupanie i okrzyki. - Oka偶emy
ci nasz膮 wdzi臋czno艣膰 oddaj膮c tobie w posiadanie
to oto pi臋kne zwierz臋, kt贸re oby s艂u偶y艂o twojej wiosce tak dobrze, jak s艂u偶y艂o naszej!
Okrzyki, tupanie, potrz膮sanie dzidami.
Micha艂 odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na mnie bezradnie. Rzuci艂am mu oczami dwie b艂yskawice, kt贸rych znaczenie odczyta艂 bezb艂臋dnie.
- Asante - odpowiedzia艂 automatycznie, odbieraj膮c z r膮k wodza sznurek i przyczepion膮 do niego krow臋. - Asante18.
Okrzyki, tupanie i potrz膮sanie dzidami wybuch艂o z now膮 moc膮. Masajowie cieszyli si臋 tak, jakby nie oddawali tej krowy, tylko otrzymali j膮 w艂as'nie w prezencie. Tak wielka musia艂a by膰 ich wdzi臋czno艣膰. I r贸wnie ogromne by艂o zdumienie Micha艂a.
- Dosta艂em krow臋?... - zapyta艂 mnie z niedowierzaniem.
- Dosta艂e艣 masajski czek na tysi膮c dolar贸w - odrzek艂am.
- Krowa?... - zapyta艂 jeszcze raz, nie mog膮c si臋 nadziwi膰 widokowi wielkiego, rogatego zwierz臋cia o wystaj膮cych 偶ebrach, kt贸re czeka艂o pos艂usznie jak pies na smyczy.
- Krowa to masajskie pieni膮dze - wyja艣ni艂am.
- Krowa?... - powt贸rzy艂 Micha艂, przewracaj膮c oczami. Pr贸bowa艂 sobie chyba wyobrazi膰 krowie monety albo banknoty zrobione z krowy.
Asante (suahili) - dzi臋kuj臋.
Krowa jest dla Masaj贸w tym, czym dla nas s膮
pieni膮dze - powiedzia艂am. - To jest najcenniejsza
rzecz, jak膮 mogli ci ofiarowa膰.
Najcenniejsza? - podchwyci艂 Micha艂, - Bezcenna - potwierdzi艂am.
- Bezcenna? - powt贸rzy艂 zn贸w Micha艂, a w jego
oczach b艂ysn臋艂a iskierka powracaj膮cego do niego 偶ycia.
- Bezcenna? - Wyznacznikiem bogactwa jest dla Masaj贸w liczba kr贸w, jak膮 cz艂owiek posiada. Najwi臋kszym
jakby biedakiem jest ten, kto nie ma 偶adnej krowy.
A ty masz swoj膮 krow臋 - odrzek艂am bez
mrugni臋cia okiem, z ulg膮 widz膮c, 偶e 艂ydki Micha艂a
przesta艂y si臋 trz膮艣膰, a jego ego pompuje si臋 z ka偶d膮 sekund膮 jak balonik.
To znaczy, 偶e jestem bogaty? - upewni艂 si臋 Micha艂.
Jeste艣 bogaty po masajsku.
- Hurra! - zawo艂a艂 Micha艂 i z najwi臋ksz膮
sympati膮 popatrzy艂 na wojownika w strusich pi贸rach. Potem podni贸s艂 prawe rami臋 i kr贸lewskim gestem
pozdrowi艂 masajskie dziewcz臋ta, kt贸re
odpowiedzia艂y mu g艂o艣nymi okrzykami.
Nad sawann膮 za艣 zerwa艂 si臋 pot臋偶ny wiatr, kt贸ry szarpi膮c akacjami pop臋dzi艂 w stron臋 horyzontu.
To wszyscy pozostali, czyli wojownicy i ja, westchn臋li艣my z ulg膮. Prezent zosta艂 przekazany. Prezent zosta艂 przyj臋ty. Ceremonii wdzi臋czno艣ci sta艂o si臋 zado艣膰.


Rozdzia艂 29
Kr贸l Masaj贸w
Powietrze pachnia艂o inaczej, kiedy wracali艣my do wn臋trza wioski. Mniej by艂o w nim zagadek i strachu, wi臋cej spokoju i odpr臋偶enia. Temu ostatniemu niew膮tpliwie sprzyja艂 nap贸j rozdzielany w艣r贸d wojownik贸w w pod艂u偶nych tykwach, kt贸re mia艂y w przybli偶eniu kszta艂t butelki, cho膰 by艂y 偶贸艂te i nieprzezroczyste. Micha艂 na pocz膮tku nieufnie zagl膮da艂 do 艣rodka i poci膮ga艂 nosem, ale pragnienie okaza艂o si臋 silniejsze. Po kilku 艂ykach nabra艂 dziwnie rezolutnego humoru.
Zaproponowa艂 zdrowie krowy.
Siedzia艂am w艂a艣nie w najbardziej oddalonym zak膮tku wioski, za ostatni膮 chat膮, gdzie schronili si臋 m艂odzi wojownicy, by w ch艂odnym cieniu zaj膮膰 si臋 poprawianiem swojej urody. D艂ugie w艂osy s膮 dla Masaj贸w symbolem si艂y i odwagi, kt贸ry mo偶e
nosi膰 wy艂膮cznie wojownik. Wymaga to wprawdzie wielu godzin skomplikowanych technik przed艂u偶ania i prostowania, ale efekt jest osza艂amiaj膮cy.
Prawdziwe w艂osy wojownika s膮 mocno skr臋cone w drobne loki i nie d艂u偶sze ni偶 dwa centymetry. Wyci膮ga si臋 wi臋c pojedynczy, cienki kosmyk, naci膮ga i prostuje, po czym dop艂ata si臋 do niego bawe艂niane nitki farbowane ochr膮 na czerwono. Nitki zaplecione w ciasne warkoczyki staj膮 si臋 przed艂u偶eniem naturalnych w艂os贸w, a kiedy ca艂膮 g艂ow臋 posmaruje si臋 czerwonym t艂uszczem, to trudno rozr贸偶ni膰 gdzie ko艅cz膮 si臋 prawdziwe w艂osy, a zaczyna doprawiona fryzura, tym bardziej 偶e warkoczyki wi膮偶e si臋 potem w fantazyjne p臋ki i kucyki.
Kiedy nadszed艂 Micha艂, zapad艂a cisza pe艂na zachwytu. On wpatrywa艂 si臋 w pracowity proces zaplatania, a wojownicy w jego d艂ugie, lekko faluj膮ce w艂osy opadaj膮ce na kark. Zdaje si臋, 偶e obie strony szybko rozpozna艂y i uzna艂y w sobie dusze wojownik贸w, bo Masajowie przyja藕nie skin臋li g艂owami, zapraszaj膮c Micha艂a bli偶ej, a on skwapliwie z tego zaproszenia skorzysta艂.
- W贸dz da艂 mi ogon - powiedzia艂 nieoczekiwanie.
- Ogon? - zapyta艂am, zastanawiaj膮c si臋 w艂a艣nie czy w naszym 艣wiecie bia艂ych ludzi te偶 istniej膮 takie silne, 艂atwo rozpoznawalne symbole.
D艂ugie, czerwone w艂osy wojownika to znak jego m臋stwa i potwierdzenie tego, 偶e przeszed艂 wszystkie bolesne rytua艂y prowadz膮ce do doros艂o艣ci. W naszym 艣wiecie m臋偶czyzna kupuje na kredyt du偶y i szybki samoch贸d, kt贸ry pozwala mu udawa膰 kogo艣, kim w rzeczywisto艣ci nie jest. To tak, jakby ubiera艂 si臋 w sk贸r臋 lwa, 偶eby zrobi膰 wra偶enie na przechodniach.
U Masaj贸w nikt nikomu nie wypo偶yczy lwiej sk贸ry, a je艣li kto艣 j膮 posiada, jest to jedyny, niepodwa偶alny i stuprocentowo prawdziwy dow贸d na to, 偶e jej w艂a艣ciciel osobi艣cie tego lwa zabi艂, najcz臋艣ciej staj膮c z nim oko w oko, wobec k艂贸w i pazur贸w posiadaj膮c do swojej obrony maczug臋 i dzid臋.
Ch艂opcy po dwunastym roku 偶ycia opuszczaj膮 rodzin臋 i mieszkaj膮 razem w osiedlu zwanym manyatta. To jest czas nauki doros艂ego 偶ycia. Przez kilka lat doskonal膮 swoje umiej臋tno艣ci 艂owieckie, ucz膮 si臋 walczy膰, poznaj膮 tradycje plemienia. Nie wolno im u偶ywa膰 alkoholu ani tytoniu w jakiejkolwiek formie, musz膮 przestrzega膰 tabu dotycz膮cych jedzenia, zabronione s膮 randki z dziewczynami. Zadaniem m艂odych m臋偶czyzn jest opanowanie sztuki bycia prawdziwym Masajem, kt贸ry zawsze stanie w obronie swojego stada i swojej wioski. Musi by膰 odwa偶ny, silny i wytrzyma艂y. Pr贸b膮 strachu i b贸lu jest ceremonia obrzezania, kt贸r膮 og艂asza kap艂an co kilka lat.
Ch艂opcy z manyatty musz膮 podda膰 si臋 temu rytua艂owi bez znieczulenia i bez zmru偶enia powiek ani wydania z siebie g艂osu. To dowodzi ich dzielno艣ci i osi膮gni臋cia wieku oraz statusu, kt贸ry zezwala na uczestniczenie w 偶yciu wioski.
D艂ugie, czerwone w艂osy to dow贸d, 偶e m臋偶czyzna jest wojownikiem, pokona艂 swoje s艂abo艣ci, zosta艂 obrzezany i walczy艂 w obronie swojego plemienia.
Czy w naszym 艣wiecie bia艂ych ludzi istnieje podobny symbol?...
Popatrzy艂am na Micha艂a z roztargnieniem.
- M贸wi艂e艣 co艣?
- W贸dz podarowa艂 mi ogon! - powt贸rzy艂 z dum膮.
- Dlaczego w艂a艣ciwie nosisz d艂ugie w艂osy? - zapyta艂am.
- Uwa偶asz, 偶e to niem臋skie? - zaatakowa艂, ale wyczu艂am w jego g艂osie niepewno艣膰.
- Nie uwa偶am, 偶e to jest niem臋skie - odrzek艂am, wymownie patrz膮c na w艂osy Masaj贸w. -Pytam po prostu dlaczego ty lubisz mie膰 d艂ugie w艂osy.
- Sam nie wiem - odpowiedzia艂 szczerze. -Kobiety to chyba lubi膮.
- Kobiety lubi膮 d艂ugie w艂osy? - upewni艂am si臋.
nie? Tylko popatrz na tych naszych przyjaci贸艂 - u艣miechn膮艂 si臋 do Masaj贸w, kt贸rzy odpowiedzieli tym samym.
- I masz na pewno fajny samoch贸d? - bardziej stwierdzi艂am ni偶 zapyta艂am.
- Sk膮d wiesz? - spojrza艂 na mnie ca艂kiem nowym wzrokiem. - Widzia艂a艣 m贸j dow贸d rejestracyjny?
- Domy艣li艂am si臋 - u艣miechn臋艂am si臋. Ma fajny samoch贸d na kredyt i okulary przeciws艂oneczne z widocznym logo, kt贸re nosi tak偶e w pochmurne dni.
To zabawne, 偶e w naszym supercywilizowa-nym 艣wiecie powszechnie akceptuje si臋 gr臋 pozorami. Wszyscy w ni膮 graj膮. Wielko艣膰 samochodu decyduje o wielko艣ci cz艂owieka. Ludzie nazywani 鈥艣prymitywnymi鈥 ucz膮 si臋 prawdziwego m臋stwa, si艂y i naprawd臋 potrafi膮 zabi膰 lwa na sawannie.
Ludzie z naszej 鈥艣wyrafinowanej鈥 i nowoczesnej cywilizacji ucz膮, si臋 gdzie mo偶na wypo偶yczy膰 albo wzi膮膰 na kredyt sk贸r臋 lwa, 偶eby gra膰 rol臋 wojownika.
- Dosta艂em od wodza w prezencie ogon! - powiedzia艂 Micha艂 po raz trzeci i ostatni, podtykaj膮c mi pod nos co艣 d艂ugiego i w艂ochatego, w czym od razu rozpozna艂am 艂aciaty fragment likaona.
- To na pami膮tk臋 twojego bohaterskiego czynu - podpowiedzia艂am mu.
- Naprawd臋? - zdziwi艂 si臋 Micha艂, ogl膮daj膮c sw贸j prezent ze wszystkich stron. - To jest ogon psa?
- Nie psa, tylko likaona - wyja艣ni艂am po raz kolejny.
- Likaona! - przypomnia艂 sobie Micha艂. - To taki gatunek psa?
Teraz ja popatrzy艂am na niego zupe艂nie nowym wzrokiem, tak jakby to w艂a艣nie on niespodziewanie wyklu艂 si臋 z zielonej wydmuszki.
- Nie wiesz co to jest likaon? - zapyta艂am ostro偶nie.
- Pies? - rzuci艂 rado艣nie Micha艂, poci膮gaj膮c d艂ugi 艂yk z tykwy podanej mu przez jednego z wojownik贸w.
- Z psem ma wsp贸lnego tyle, co krokodyl z jaszczurk膮 - powiedzia艂am.
Zmarszczy艂 brwi. Widzia艂am, 偶e usilnie stara si臋 u艂o偶y膰 matematyczne r贸wnanie z krokodyli, ps贸w, likaon贸w i jaszczurek, ale chyba bezskutecznie, bo w ko艅cu zapyta艂:
- Co masz w艂a艣ciwie na my艣li?
- Likaon... - zawaha艂am si臋, ale Micha艂 wydawa艂 si臋 wystarczaj膮co wzmocniony napojem z tykwy - .. .ma du偶e uszy, wygl膮da jak du偶y dziki pies i zabija wi臋ksze od siebie zwierz臋ta na sawannie.
- Poluje zawsze w stadzie! - przypomnia艂 sobie niespodziewanie Micha艂.
No w艂a艣nie!
jest 艂aciaty!
- Tak, taki du偶y, 艂aciaty wilk, kt贸rego boj膮 si臋 wszystkie inne zwierz臋ta.
- Tak? - Micha艂 zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 w czasie i widzia艂am, 偶e intensywnie nad czym艣 my艣li, zestawiaj膮c wszystkie fakty i informacje.
- Widzia艂em kiedy艣 o nich film w telewizji. Ale likaon to jest gro藕ny morderca! Podobno lika-ony porozumiewaj膮 si臋 ze sob膮 podczas po艣cigu i dzi臋ki temu zawsze udaje im si臋 osaczy膰 ofiar臋 i wypru膰 z niej wn臋trzno艣ci.
- No w艂a艣nie! - potwierdzi艂am i poczu艂am ulg臋, bo to znaczy, 偶e Micha艂 doskonale zdawa艂 sobie spraw臋 z tego co robi i ryzyka, jakie podejmuje.
Micha艂 chrz膮kn膮艂, tak jakby co艣 mu nag艂e wlecia艂o do gard艂a.
- Dlatego dosta艂e艣 na pami膮tk臋 ogon likaona
- doda艂am i ju偶 chcia艂am uprzedzi膰, 偶e nie b臋dzie m贸g艂 przywie藕膰 go do Polski, bo ryzykowa艂by kar膮 wi臋zienia za pr贸b臋 przemytu fragmentu dzikiego zwierz臋cia, czego zabrania Konwencja Waszyngto艅ska, gdy Micha艂 nagle zblad艂 i z wyra藕nym trudem powiedzia艂:
- Ale one s膮 przecie偶 zagro偶one wygini臋ciem!
- No w艂a艣nie! - zgodzi艂am si臋, zaskoczona, 偶e czyta w moich my艣lach. - S膮 pod ochron膮. Ale nawet gdyby nie by艂y, to i tak nie m贸g艂by艣... Co ci jest?!... - zaniepokoi艂am si臋.
Micha艂 trzyma艂 si臋 za szyj臋, jakby nagle dosta艂 duszno艣ci.
- Przecie偶 one s膮 zagro偶one wygini臋ciem! -wymamrota艂 jeszcze raz, z takim strachem, jakby stado likaon贸w w艂a艣nie przybieg艂o z sawanny i otoczy艂o nas z wyszczerzonymi z臋bami.
- S膮 - potwierdzi艂am, nie rozumiej膮c o co chodzi i na wszelki wypadek rozejrza艂am si臋 dooko艂a.
Masajowie wci膮偶 pracowicie zaplatali swoje czerwone warkoczyki, ostro偶nie wyci膮gaj膮c d艂ugie bawe艂niane nitki z p臋czka przyczepionego do rusztowania chaty. Nigdzie w zasi臋gu wzroku nie znajdowa艂 si臋 ani jeden najmniejszy likaon.
- Wi臋c to nie mog艂y by膰 te... no.... - zawiesi艂 si臋 Micha艂 dr偶膮cym g艂osem.
- Likaony? - podpowiedzia艂am.
Pokiwa艂 g艂ow膮.
- Gdzie? Tam na sawannie? Przy obozowisku? Dzi艣 rano?
Pokiwa艂 g艂ow膮.
- My艣lisz, 偶e to nie by艂y likaony? - dopytywa艂am ze zdumieniem.
Zn贸w pokiwa艂 g艂ow膮, jakby wypowiadanie s艂贸w sprawia艂o mu zbyt wielk膮 trudno艣膰. Rzeczywi艣cie, wygl膮da艂 jak cz艂owiek, kt贸ry po艂kn膮艂 kaktus.
- To by艂y likaony - powiedzia艂am stanowczo, przypominaj膮c sobie ich w艣ciek艂e ujadanie, wielkie
okr膮g艂e uszy i napi臋te z wysi艂ku cia艂a. Musia艂y od
dawna szuka膰 czego艣 nadaj膮cego si臋 do zjedzenia, bo na czarnych pyskach mia艂y wyraz wyg艂odnia艂ej
: wygini臋ciem! - determinacji. I ta czarna pr臋ga, biegn膮ca od czo艂a
w stron臋 nosa, wygl膮daj膮ca jak zapowied藕 czego艣
strasznego... - To by艂y likaony - powt贸rzy艂am.
Kaktus utkni臋ty w jego szyi chyba ur贸s艂, bo
Micha艂 gwa艂townie 艂apa艂 powietrze ustami.
To niemo偶liwe! - wysapa艂. -
Ocali艂e艣 masajskiego ch艂opca przed atakiem likaon贸w
powiedzia艂am troch臋 bezradnie.
M臋偶czy藕ni s膮 dziwni. Wol膮 umniejsza膰 swoje zas艂ugi, bo przera偶a ich my艣l o tym, 偶e byli
w niebezpiecze艅stwie?
Micha艂 poklepa艂 si臋 po klatce piersiowej, oddychaj膮c g艂臋boko.
Chyba dochodzi艂 do siebie. - To by艂o stado ps贸w - o艣wiadczy艂. -
Ja nienawidz臋 ps贸w, bo mam traumatyczne wspomnienia z dzieci艅stwa, kiedy pewien pies... - zn贸w zabrak艂o mu oddechu. Oddycha艂 g艂o艣no przez chwil臋,
a potem doda艂 z g艂臋bokim westchnieniem, mrugaj膮c z wysi艂kiem oczami.
- Ca艂kiem mnie to wytr膮ci艂o z r贸wnowagi.
Patrzy艂am na niego zastanawiaj膮c si臋 i jak zareagowa膰 w tej sytuacji. Micha艂 odmawia艂 przyznania si臋, 偶e zaatakowa艂 go艂ymi r臋kami
stado likaon贸w, bo chyba w艂a艣nie dopiero przed
chwil膮 uzmys艂owi艂 sobie w jak wielkim by艂 niebezpiecze艅stwie i jak 艂atwo m贸g艂 zgin膮膰. 艢wiadomo艣膰
gro偶膮cego mu niebezpiecze艅stwa podzia艂a艂a na niego tak parali偶uj膮co, 偶e wola艂 udawa膰 przed samym sob膮, 偶e ryzyko by艂o mniejsze, mimo 偶e przecie偶 chodzi艂o o spraw臋, kt贸ra dawno si臋 zako艅czy艂a, a jej skutki si臋gaj膮ce chwili obecnej by艂y wy艂膮cznie pozytywne. Ch艂opiec zosta艂 uratowany, Masajowie z wdzi臋czno艣ci podarowali mu krow臋, a on wyszed艂 z tego bez najmniejszego zadrapania.
Wola艂 udawa膰 przed samym sob膮, 偶e to by艂y psy, bo 艂atwiej wtedy znosi艂 my艣l o tym, 偶e m贸g艂 zgin膮膰 rozszarpany przez zwierz臋ta z afryka艅skiej sawanny?
Czy o to chodzi艂o?.. Je偶eli s艂owami umniejszy niebezpiecze艅stwo, to czy ono naprawd臋 stanie si臋 mniejsze? Czy tak w艂a艣nie my艣l膮 m臋偶czy藕ni?
Chcia艂am go o to zapyta膰, ale Micha艂 by艂 w艂a艣nie w trakcie rozmowy z jednym masajskich fryzjer贸w. 鈥艣Rozmowa鈥 to w艂a艣ciwie za du偶o powiedziane. Wymienili si臋 gestami i spojrzeniami, a po chwili wojownik wr贸ci艂 z ci臋偶k膮 tykw膮, kt贸r膮 Micha艂 natychmiast przy艂o偶y艂 sobie do ust.
- O przepraszam - powiedzia艂 po chwili, gdy napi艂 si臋 ju偶 do syta. - Mo偶e masz ochot臋?
- Nie, dzi臋kuj臋 - pokr臋ci艂am g艂ow膮.
- Spr贸buj - namawia艂 mnie ju偶 ca艂kiem swobodnie. Najwyra藕niej nap贸j mia艂 w艂a艣ciwo艣ci rozlu藕niaj膮ce. - Za zdrowie krowy. Ma ciekawy smak.
- Jaki? - zapyta艂am usi艂uj膮c ukry膰 u艣miech.
Taki troch臋... - zawaha艂 si臋 Micha艂. - Jak mleczny koktajl. Zobacz, jest r贸偶owe jak koktajl z truskawkami.
- A widzia艂e艣 tu gdzie艣 truskawki? - zapyta艂am.
Micha艂 zmarszczy艂 brwi. Zastanawia艂 si臋 przez
chwil臋, a potem wzruszy艂 ramionami.
- Jakie艣 masajskie truskawki. A wiesz? - doda艂 od razu zmieniaj膮c temat. - 呕e mi si臋 tu podoba? Wszystko jest 艂adnie uporz膮dkowane, kobiety nie przychodz膮 tutaj jak m臋偶czy藕ni s膮 zaj臋ci, chaty s膮 mo偶e troch臋 za ma艂e, ale w艂a艣ciwie po co im wi臋ksze? Oni i tak przecie偶 nic nie maj膮.
- ...Trzeba by tylko przywie藕膰 jakie艣 艣rodki przeciw muchom - ci膮gn膮艂 Micha艂 po chwili, kiedy nie odpowiedzia艂am. - 呕eby nie obsiada艂y tak tych dzieci.
- Przecie偶 ci m贸wi艂am, 偶e muchy zosta艂y przys艂ane na 艣wiat razem z krowami i nie wolno ich odgania膰. Masajowie wierz膮, 偶e muchy przynosz膮 szcz臋艣cie.
- E tam! - machn膮艂 Micha艂 r臋k膮. - To jakie艣 zabobony. Tu jest w艂a艣ciwie tak, jak sobie wyobra偶a艂em - pro艣ci ludzie, du偶o dzieci, od razu wida膰, 偶e dla nich rodzina jest najwa偶niejsza. Tak jak dla mnie. Rodzina przede wszystkim. A wiesz co mi si臋 艣ni艂o?... - doda艂 z tajemniczym u艣miechem.
- 呕e walczysz z wojownikiem? - przypomnia艂am sobie.
- To te偶, ale potem?
屡 To by艂 chyba bardzo d艂ugi sen - zauwa偶y艂am, bo ju偶 kilka razy wczes'niej Micha艂 opowiada艂 jego zastanawiaj膮ce fragmenty. Ten ostatni mia艂 by膰 jednak najbardziej niezwyk艂y ze wszystkich.
- Nie wiem co by艂o potem - przyzna艂am.
- Zosta艂em kr贸lem Masaj贸w! - o艣wiadczy艂 uroczy艣cie Micha艂 i poci膮gn膮艂 艂yk z tykwy.
- Kr贸lem Masaj贸w?
- Fajnie, nie? Jeszcze si臋 nad tym zastanowi臋 -doda艂, tak jakby w艂a艣nie otrzyma艂 ofert臋 z agencji wolnych kr贸lewskich tron贸w w okolicy.
Spojrza艂am na afryka艅skie niebo. Ile sekret贸w kryje przed nami, lud藕mi z dziwnego 艣wiata, gdzie ka偶dy przybiera jak膮艣 mask臋 i udaje przed sob膮 samym, 偶e jest lepszy od innych? Masajowie pewnie potrafi膮 odczyta膰 z odcieni b艂臋kitu nieba rzeczy, o kt贸rych nam si臋 nawet nie 艣ni艂o.
Dostrzeg艂am nad horyzontem pierwsze kreski nadchodz膮cego zmierzchu.
To by艂 bardzo dziwny dzie艅.
Likaony sta艂y si臋 psami.
Krew zamieni艂a si臋 w masajskie truskawki.
A Micha艂 zosta艂 kr贸lem Masaj贸w.


Rozdzia艂 30
Problem wielko艣ci krowy
Masajowie uwa偶aj膮, 偶e picie krowiej krwi daje si艂臋. Badania prowadzone w naszych wielkomiejskich laboratoriach potwierdzaj膮 to wszystko, co Masajowie wiedz膮 instynktownie. Krew ma mn贸stwo protein, czyli sk艂adnik贸w koniecznych do budowy mi臋艣ni, narz膮d贸w wewn臋trznych, staw贸w i innych cz臋艣ci cia艂a. Proteiny s膮 te偶 potrzebne do stworzenia uk艂adu odporno艣ciowego organizmu, wi臋c z naukowego punktu widzenia picie krowiej krwi jest jak najbardziej wskazanie, bo naprawd臋 daje si艂臋 i chroni przed chorobami.
Poza tym nie trzeba zabija膰 krowy, 偶eby napi膰 si臋 jej krwi. Masajowie staj膮 blisko niej z niewielkim 艂ukiem i celuj膮 strza艂臋 prosto w du偶膮 偶y艂臋 na szyi. Wystarczy wyj膮膰 strza艂臋 ze sk贸ry, 偶eby krew zacz臋艂a tryska膰 cienkim strumieniem zbieranym
od razu do naczynia z tykwy. Dziurk臋 w szyi krowy zalepia si臋 potem korkiem zrobionym z gliny wymieszanej z nawozem i krowa spokojnie wraca na pastwisko. A wojownicy uzupe艂niaj膮 zapasy swojej tajemnej mocy.
Patrz膮c jak Micha艂 duszkiem wychyla 鈥艣koktajl truskawkowy鈥, czyli mleko wymieszane z krowi膮 krwi膮, mia艂am nadziej臋, 偶e tylko na tym zyska. Nie by艂 w stanie zaakceptowa膰 prawdy o lika-onach, trudno wi臋c zgadn膮膰 jak by si臋 zachowa艂 gdybym mu powiedzia艂a, 偶e od rana wypi艂 ze dwie szklanki krwi?...
Zdaje si臋, 偶e koktajl coraz bardziej zacie艣nia艂 jego znajomo艣膰 z wojownikami, bo dosz艂o w艂a艣nie do wzajemnej wymiany imion.
- Michaeli - powiedzia艂 Micha艂 powoli, wskazuj膮c na siebie palcem.
- Mankeki! - powt贸rzyli Masajowie, z trudem powstrzymuj膮c chichotanie.
Angielska wersja imienia Micha艂a brzmia艂a prawie identycznie jak 鈥艣naszyjnik鈥 w j臋zyku maa, czyli w艂a艣nie mankeki.
- Michael - nalega艂 Micha艂, cho膰 bez specjalnego uporu.
- Mankeki! - powtarzali Masajowie ze 艣miechem, a ich weso艂o艣膰 by艂a tak zara藕liwa, 偶e po chwili wszyscy chichotali艣my.
- Fajni go艣cie, nie? - Micha艂 odwr贸ci艂 si臋 do mnie. - Mo偶e wzi臋liby ode mnie t臋 krow臋?
- Chcesz im odda膰 krow臋, kt贸r膮 dosta艂e艣 w prezencie? - zapyta艂am za zdziwieniem. - Nie s膮dzisz, 偶e to b臋dzie do艣膰 dziwnie wygl膮da艂o?
- A co ja mam z ni膮 zrobi膰? - roze艣mia艂 si臋 Mankeki. - Zabra膰 ze sob膮 samolotem do Polski? Zameldowa膰 razem ze mn膮 w hotelu?
Rzeczywi艣cie, razem z prezentem otrzymali艣my te偶 problem wielko艣ci krowy. Gdziekolwiek ruszymy si臋 z ni膮 poza obozowisko Masaj贸w, b臋dzie budzi艂a sensacj臋, nie m贸wi膮c ju偶 o tym, 偶e z pewno艣ci膮 wola艂aby zosta膰 w swoim stadzie zamiast wyrusza膰 do miasta.
- O Bo偶e! - doda艂 nagle Micha艂, kt贸rego my艣li mimo truskawkowego napoju pobieg艂y chyba w tym samym kierunku, co moje. - Co ja mam zrobi膰 z t膮 krow膮? Jak ja mam wr贸ci膰 do miasta?! Musz臋 jeszcze chocia偶 raz w 偶yciu zobaczy膰 si臋 z moimi synami!
- Co艣 wymy艣limy - uspokoi艂am go, ale efekt by艂 dok艂adnie odwrotny.
- 鈥艣Co艣鈥? - napad艂 na mnie Micha艂. - 鈥艣Co艣鈥 wymy艣limy?! Ja nie mog臋 tu zosta膰! Ja mam rodzin臋, powa偶ne zobowi膮zania! Ja nie mog臋 sp臋dzi膰 reszty 偶ycia w masajskiej wiosce!
Czu艂am, 偶e za chwil臋 Micha艂 z艂apie si臋 za serce i powie, 偶e 鈥艣to go zupe艂nie wytr膮ci艂o z r贸wnowagi鈥.
- O Bo偶e! - j臋kn膮艂 Micha艂, 艂api膮c si臋 za kieszonk臋 na koszuli.
Odwr贸ci艂am si臋, 偶eby nie widzia艂, 偶e nie mog臋 powstrzyma膰 u艣miechu. Kiedy kto艣 wpada w histeri臋, nale偶y mu cho膰by troch臋 wsp贸艂czu膰, a nie do艂owa膰 dodatkowo ironi膮 albo drwin膮. Mo偶na te偶 spr贸bowa膰 odwr贸ci膰 jego uwag臋 i doprowadzi膰 do tego, 偶eby skoncentrowa艂 my艣li na czym艣 pozytywnym.
- S艂yszysz? - zagadn臋艂am pogodnym g艂osem, wskazuj膮c w dal sawanny, sk膮d dobiega艂y znajome odg艂osy. - To chyba hiena!
Pud艂o. Micha艂 jeszcze bardziej si臋 zestresowa艂. Nie do艣膰, 偶e stoi w obliczu perspektywy sp臋dzenia reszty 偶ycia w masajskiej wiosce, to jeszcze w pobli偶u czyhaj膮 na jego drogocenne cia艂o zab贸jcze hieny.
- Zapowiada si臋 艂adna noc - spr贸bowa艂am inaczej.
- O Bo偶e! Noc na sawannie! I gdzie my b臋dziemy spa膰?!... Tragedia!
Znowu pud艂o.
- A mo偶e w zamian za krow臋 Masajowie zgodz膮 si臋 zaprowadzi膰 nas z powrotem do obozowiska? - wpad艂am nagle na genialny pomys艂. To rozwi膮za艂oby wszystkie nasze k艂opoty. Uwolniliby艣my si臋 od krowy, a jednocze艣nie uwolniliby艣my siebie z masajskiej wioski.
- Tylko jak si臋 z nimi dogadamy? - zapyta艂 nie-spodziewanie przytomnie Micha艂. - Po masajsku?!
Chcia艂am mu wyja艣ni膰, 偶e jest wiele sposob贸w nawi膮zania porozumienia. Mo偶na
rozmawia膰 jak wiele razy robi艂am to w d偶ungli
mo偶na rozmawia膰 rysunkami, jak
ostatnio negocjowa艂am w Mongolii, albo po prostu wymienia膰 obce s艂owa, kt贸re dziwnym sposobem w niekt贸rych sytuacjach staj膮 si臋 zrozumia艂e dla obu stron,
Nie zd膮偶y艂am jednak nic powiedzie膰, bo nagle do naszej rozmowy w艂膮czy艂o si臋 tysi膮c innych g艂os贸w, kt贸re wydawa艂y si臋 tak偶e wyra偶a膰 swoj膮
opini臋 na ten temat, robi艂y to jednak w spos贸b
jeszcze w ca艂kowicie dla nas niezrozumia艂y, a mianowicie
G艂o艣ne muczenie i beczenie unios艂o si臋 nad sawann膮 jak lataj膮cy dywan, kt贸ry zapowiada艂 nadej艣cie znacznych
zmian sytuacji, w kt贸rej w艂a艣nie si臋 znajdowali艣my. U艣wiadomi艂am to sobie widz膮c nadci膮gaj膮cy
szybko zmierzch.
A lataj膮cy dywan zwierz臋cych g艂os贸w w rzeczywisto艣ci by艂 wielk膮 ko艂dr膮, kt贸ra za chwil臋 mia艂a przykry膰 ca艂膮 masajsk膮 wiosk臋,
Krowy i kozy g艂o艣nym krzykiem oznajmia艂y
Ka偶dego wieczoru przed
zapadni臋ciem nocy Masajowie przyprowadzali - zwierz臋ta z sawanny, umieszczaj膮c je we wn臋trzu
ogrodzenia zrobionego z kolczastych ga艂臋zi akacji.
Nikt o zdrowych zmys艂ach nie zostawi艂by swoich milion贸w na po偶arcie lwom. Kiedy wi臋c us艂ysza艂am radosne muczenie i beczenie, oznajmiaj膮ce ca艂emu 艣wiatu, 偶e uda艂o si臋 bezpiecznie prze偶y膰 kolejny dzie艅, wiedzia艂am, co to oznacza. Za chwil臋 zapadnie noc, a my zostaniemy zamkni臋ci.
Ruszy艂am czym pr臋dzej w stron臋 ogrodzenia, z nadziej膮, 偶e cudownym przypadkiem spotkam tam znajomych mi wojownik贸w. Zwierz臋tami zajmowali si臋 jednak m艂odsi Masajowie, kt贸rzy dopiero pretendowali do zaszczytnego miana moran. U艣miechali si臋 do mnie z sympati膮, ale stanowczymi ruchami kierowali krowami i wszystkim, co si臋 zapl膮ta艂o mi臋dzy ich kopyta i rogi, czyli tak偶e mn膮.
Potem definitywnie zamkn臋li kolczasty p艂ot. Droga odwrotu by艂a odci臋ta.
Mimowolnie rozejrza艂am si臋 w poszukiwaniu jedynej znajomej mi istoty. By艂a to wprawdzie istota wielce kapry艣na i egocentryczna, niezdolna do przyjmowania uwag krytycznych i zapatrzona w czubek w艂asnego nosa, ale jednak znajoma. I zdaje si臋, 偶e tak偶e czytaj膮ca w moich my艣lach, bo Micha艂 znienacka pojawi艂 si臋 tu偶 obok. My艣l臋, 偶e on te偶 nabra艂 nag艂ej ochoty na kontakt ze mn膮, cho膰 pewnie uwa偶a艂 mnie za osob臋 pozbawion膮 ludzkich uczu膰, niedost臋pn膮 i okrutn膮.
Jednak, niezale偶nie od wszystkiego, co nawzajem o sobie my艣leli艣my, wymienili艣my niespodziewanie ciep艂e spojrzenia.
- I co teraz? - zapyta艂 Micha艂.
- Spe艂ni si臋 twoje marzenie - odpar艂am bez namys艂u. - Sp臋dzisz noc w masajskiej wiosce.
- A ty zawsze szukasz zwady - odrzek艂 Micha艂 bez z艂o艣ci.
Spojrzeli艣my na siebie jeszcze raz. Zrozumia艂am, 偶e Micha艂 odwo艂uje w ten spos贸b wszystkie s艂owa wypowiedziane w gniewie w czasie naszej rozmowy o jego terapii, odwadze i jej braku.
- Ju偶 nie b臋d臋 - powiedzia艂am tym samym tonem.
Zawarli艣my rozejm.
W sam膮 por臋, bo nad sawann膮 w艂a艣nie rozpoczyna艂a si臋 noc.


Rozdzia艂 31
Noc w lepiance
Krowy i kozy st艂oczy艂y si臋 na wewn臋trznym placu wioski. Micha艂 najwyra藕niej mia艂 ochot臋 wtuli膰 si臋 w ich ciep艂e brzuchy, ale powstrzyma艂am go w sam膮 por臋. W szybko nat臋偶aj膮cej si臋 ciemnos'ci podszed艂 do nas jeden ze starszych wojownik贸w i ruchem ramienia pokaza艂 drog臋. Pos艂usznie pod膮偶yli艣my jego 艣ladem. Kiedy zatrzymali艣my si臋 przy jednej z lepianek, wszystko sta艂o si臋 jasne - na tyle, na ile by艂o to mo偶liwe w afryka艅skiej ciemno艣ci.
Lepianka w 艣rodku pachnia艂a w臋dzonym dymem z ogniska i mia艂a dwie izdebki. W 偶adnej z nich nie m贸g艂 si臋 zmie艣ci膰 偶aden cz艂owiek o mniej wi臋cej normalnym wzro艣cie, a co dopiero wojownik masajski, kt贸ry zwykle by艂 smuk艂y i nadprzeci臋tnie wysoki.
- Jak oni tu mieszkaj膮? - j臋kn膮艂 Micha艂, uderzaj膮c czo艂em o kraw臋d藕 sufitu.
W 艣rodku by艂o jeszcze ciemniej ni偶 na zewn膮trz, bo zabrak艂o nawet tego najmniejszego promyka s艂o艅ca, kt贸ry, jak widzia艂am wcze艣niej, wciska艂 si臋 przez szpar臋 w 艣cianie. Nie mieli艣my latarki, ale Micha艂 wyj膮艂 sw贸j telefon kom贸rkowy, kt贸ry nie dzia艂a艂 wprawdzie z powodu braku zasi臋gu, ale 艣wieci艂 md艂ym 艣wiat艂em, pozwalaj膮cym na zorientowanie si臋 w kierunkach 艣wiata, pod艂ogi i sufitu.
- Kt贸ry pok贸j wybierasz? - zapyta艂am uprzejmie.
- A gdzie jest 艂贸偶ko?
Po艣wiecili艣my na pos艂anie z krowiej sk贸ry. Zgi臋ci w p贸艂, 偶eby zmie艣ci膰 si臋 pod niskim sufitem, w totalnej ciemno艣ci z niedzia艂aj膮c膮 kom贸rk膮 w r臋kach - wygl膮dali艣my tak komicznie, 偶e oboje zacz臋li艣my chichota膰.
- Nie boisz si臋? - zapyta艂am, nie mog膮c powstrzyma膰 si臋 od 艣miechu.
- Czego? - 艣mia艂 si臋 Micha艂.
Jadowitych w臋偶y - mia艂am na ko艅cu j臋zyka.
- Paj膮k贸w, kt贸re w艂a艣nie teraz wychodz膮 z ukrycia. Skorpion贸w, kt贸re mog艂y za dnia zakra艣膰 si臋 do wioski. Zab贸jczej kobry, kt贸ra by膰 mo偶e ma zamiar zapolowa膰 noc膮 na koz臋. - Ale nic nie powiedzia艂am. Zawarli艣my w ko艅cu rozejm, a to zobowi膮zuje. Je艣li zdarzy si臋 co艣 strasznego, zrobi臋
wszystko, 偶eby go ratowa膰. I on pewnie te偶 przyb臋dzie mi z pomoc膮.
- Zobacz! - powiedzia艂am, 偶eby odwr贸ci膰 jego uwag臋. - Tutaj cos' stoi!
Micha艂 pos'wieci艂 ekranem swojej kom贸rki na ciemny kszta艂t, kt贸ry okaza艂 si臋 by膰 misk膮 z kaleba-sy, w 艣rodku kt贸rej znajdowa艂o si臋 cos' wygl膮daj膮cego jak sucha r臋ka.
- Czy oni... - zacz膮艂 Micha艂 nagle zmienionym g艂osem, ale nie pozwoli艂am mu sko艅czy膰.
- To jest piecze艅 z kozy! - powiedzia艂am. -Dwie pieczenie! - zorientowa艂am si臋, bior膮c do r臋ki kozi膮 nog臋.
S艂owo 鈥艣piecze艅鈥 jest oczywi艣cie tylko okre艣leniem umownym. W kalebasie znajdowa艂y si臋 dwie ko艣ci. Z ca艂a pewno艣ci膮 jednak zosta艂y opieczone nad ogniem i nikt wcze艣niej nie mia艂 ich w ustach. Wywnioskowa艂am to z kawa艂k贸w przypieczonego mi臋sa, na kt贸rych nie by艂o 艣ladu ludzkich z臋b贸w.
- Bo偶e, jaki jestem g艂odny! - przypomnia艂 sobie Micha艂. - My艣lisz, 偶e to nadaje si臋 do zjedzenia?
- My艣l臋, 偶e w艂a艣nie w tym celu zosta艂o tutaj przyniesione - zapewni艂am go. - Masajom nie wolno je艣膰 mi臋sa w obecno艣ci kobiet, dlatego nie mogli nas zaprosi膰 na wsp贸ln膮 kolacj臋.
- O matko, jak to pachnie! - Micha艂 wyra藕nie toczy艂 walk臋 z g艂odem i obaw膮 przed jedzeniem
z nieznanego 藕r贸d艂a.
艢mia艂o - zach臋ci艂am, wk艂adaj膮c mu ko艣膰
do r臋ki. - A to?... - po艣wieci艂am na tykw臋 opart膮 o 艣cian臋.
Koktajl truskawkowy! - ucieszy艂 si臋 Micha艂. - Woda! - stwierdzi艂am z rado艣ci膮, wtykaj膮c
do 艣rodka nos. Pachnia艂a wprawdzie do艣膰 dziwnie,
bo przesz艂a woni膮 naturalnej tykwy, ale na pewno
nie by艂o to mleko ani krew. Nie mia艂am w膮tpliwo艣ci, bo nie znosz臋 ani jednego, ani drugiego, wi臋c
na pewno bym ich zapach rozpozna艂a.
- - O matko, wiesz jakie to jest dobre? - zapyta艂
wcina艂 a偶 mu si臋 uszy trz臋s艂y. - Mhm - mrukn臋艂am, nie trac膮c wi臋cej czasu i chwytaj膮c za ko艣膰.
Obgryzanie koziego mi臋sa z ko艣ci w nieprzeniknionej ciemno艣ci masajskiej lepianki ma sw贸j
urok. W og贸le rado艣膰 z mo偶liwo艣ci zaspokojenia g艂odu to jedna z niewielu rzeczy, jakie 艂膮cz膮
wszystkich ludzi na 艣wiecie. Nawet mnie z Micha艂em, cho膰 wydawa艂o si臋 to nieprawdopodobne.
Siedzieli艣my w milczeniu, mlaskaj膮c i oblizuj膮c ko艣ci
i czuli艣my, 偶e nasz rozejm zosta艂 przypiecz臋towany wsp贸lnym posi艂kiem.
Kiedy na mojej ko艣ci zosta艂a ju偶 tylko czysta g艂ad藕, z kt贸rej nie dawa艂o si臋 niczego wyssa膰,
od艂o偶y艂am j膮 do kalebasy. Pola艂am r臋ce wod膮 z tykwy i poczu艂am jak ogarnia mnie ogromna senno艣膰 i zm臋czenie. Micha艂 wci膮偶 by艂 zaj臋ty swoj膮 kozi膮 nog膮, nie chc膮c mu wi臋c przeszkadza膰, wycofa艂am si臋 do s膮siedniej izdebki, zwin臋艂am w k艂臋bek na pod艂odze i zasn臋艂am.
Obudzi艂a mnie mr贸wka zwiedzaj膮ca moje oko. Wydawa艂o mi si臋, 偶e usi艂uje podnie艣膰 mi powiek臋 i w艣lizgn膮膰 si臋 do 艣rodka, a poniewa偶 mam amazo艅skie do艣wiadczenia z motylami i 膰mami, kt贸re 偶ywi膮 si臋 艂zami ludzi i innych ssak贸w, zostawiaj膮c jednocze艣nie w ich oczach zarazki prowadz膮ce do 艣lepoty, m贸j powr贸t do 艣wiadomo艣ci by艂 b艂yskawiczny.
Mr贸wka wykona艂a wysoki lot w kierunku szpary w 艣cianie, a ja zamruga艂am, z rado艣ci膮 i ulg膮 stwierdzaj膮c, 偶e wci膮偶 widz臋. Cho膰 niewiele by艂o do zobaczenia. Chwil臋 zaj臋艂o mi odtworzenie ostatnich zdarze艅 i u艣wiadomienie sobie, 偶e oto sp臋dzi艂am noc w masajskiej wiosce w sercu afryka艅skiej sawanny. W izdebce obok z pewn膮 doz膮 prawdopodobie艅stwa powinien si臋 znajdowa膰 dziwny Polak, kt贸remu terapeuta zaleci艂 podr贸偶 do Afryki w celu podbudowania zdruzgotanego poczucia w艂asnej warto艣ci, kt贸ry ma dw贸ch syn贸w, panicznie boi si臋 paj膮k贸w i obra偶a si臋, kiedy kto艣 zaczyna go krytykowa膰.
Tak - przewr贸ci艂am si臋 na drugi bok. - Znam takich go艣ci, kt贸rzy 偶yj膮 tylko po to, 偶eby zas艂u偶y膰
na czyj膮艣 pochwa艂臋 i ch艂on膮 komplementy jak g膮bka. Nie maj膮 poj臋cia czego naprawd臋 chc膮, o czym marz膮 ani kim chcieliby by膰, bo nauczono ich warowa膰 w oczekiwaniu na dobr膮 ocen臋. Wi臋c przez ca艂e 偶ycie usi艂uj膮 ze wszystkich si艂 s艂u偶y膰 swoj膮 osob膮 innym ludziom, w zamian oczekuj膮c pochwa艂 i wdzi臋czno艣ci. Kiedy ich nie dostaj膮, wi臋dn膮 jak kwiaty na pustyni. Nie s膮 w stanie zajrze膰 do w艂asnej duszy i tam odnale藕膰 rado艣ci.
Zamkn臋艂am oczy. Tacy ludzie maj膮 tak kolosalne poczucie ni偶szo艣ci, 偶e sami przed sob膮 nie potrafi膮 si臋 do tego przyzna膰. Boj膮 si臋 nawi膮zania jakiegokolwiek znacz膮cego kontaktu z w艂asnymi pragnieniami, marzeniami i my艣lami, bo musieliby wtedy przyzna膰, 偶e nigdy nic nie zrobili dla siebie i w rzeczywisto艣ci s膮 winni swojemu zagubieniu. Pr贸buj膮 wi臋c nieustannie i bezskutecznie odszuka膰 sens swojego 偶ycia w oczach innych ludzi. I nigdy im si臋 to nie udaje, poniewa偶 to nie mo偶e si臋 uda膰. Ka偶dy ma swoje 偶ycie i sam musi o siebie zadba膰. Czekanie a偶 zrobi膮 to inni ludzie jest bezcelowym marnowaniem czasu.
Ciekawe czy terapeuta Micha艂a doszed艂 z nim ju偶 do tego punktu.
- Aaaa - oznajmi艂 Micha艂, ziewaj膮c jak lew. -Nie 艣pisz?
- Nie - odrzek艂am, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca.
- Mia艂em dziwny sen.
- Wiem - powiedzia艂am od razu. Micha艂 ci膮gle przecie偶 艣ni艂 ten sam sen o tym, 偶e zosta艂 kr贸lem Masaj贸w, pokona艂 wszystkich przeciwnik贸w i...
- Ten by艂 inny - przerwa艂 mi Micha艂. - 艢ni艂o mi si臋, 偶e do wioski wszed艂 ogromny bia艂y nied藕wied藕.
- Do wioski Masaj贸w?
- Tak, do naszej wioski.
- Wszed艂 i zacz膮艂 szuka膰 czego艣 do jedzenia.
- Czego艣 czy kogo艣? - u艣ci艣li艂am, bo z mojej wiedzy wynika艂o, 偶e bia艂e nied藕wiedzie s膮 mi臋so偶erne i najch臋tniej poluj膮 na foki wzrostu cz艂owieka.
- Czego艣 - zdecydowa艂 Micha艂 po kr贸tkim namy艣le. - Chodzi艂 i w膮cha艂, tak jakby szuka艂 jakiej艣 ro艣liny.
- znalaz艂?
- Chyba nie, bo przybiegli wojownicy z dzidami i zacz臋li go atakowa膰, a wtedy ten nied藕wied藕 wsta艂, podni贸s艂 si臋 na tylnych 艂apach...
- I zacz膮艂 z nimi walczy膰? - wtr膮ci艂am szybko.
- Sk膮d wiesz?
- I pokona艂 wszystkich wojownik贸w i zosta艂...
- Kr贸lem Masaj贸w! - przerwa艂 mi Micha艂. -Sk膮d wiesz?!
- Mo偶e to ty jeste艣 tym nied藕wiedziem? - podsun臋艂am, bo dziwnie znajomo zabrzmia艂 ten sen.
- Ja? Dlaczego? - zdziwi艂 si臋 Micha艂.
- Nied藕wied藕 by艂 bia艂y, tak? - zapyta艂am. -Bia艂y nied藕wied藕 w Afryce to symbol czego艣 albo kogo艣 z innego 艣wiata. Ty jeste艣 bia艂ym cz艂owiekiem w艣r贸d czarnych Masaj贸w.
- Tak my艣lisz? - zastanowi艂 si臋 Micha艂, wyra藕nie przyk艂adaj膮c to do swojego ego i zastanawiaj膮c si臋 czy to dobrze o nim 艣wiadczy, czy te偶 nie i czy w zwi膮zku z tym powinien si臋 czu膰 teraz zadowolony, czy smutny.
- Mankeki! - zawo艂a艂 nagle kto艣, wtykaj膮c g艂ow臋 do lepianki.
- Tu jestem! - odpowiedzia艂 po polsku Micha艂.
- To chod藕, bo jeste艣 nam potrzebny! - odkrzykn膮艂 wojownik w j臋zyku maa, po raz kolejny daj膮c dow贸d na to, 偶e znajomo艣膰 wsp贸lnego j臋zyka nie jest konieczna w celu podtrzymania przyja藕ni mi臋dzy narodami.
Na zewn膮trz by艂o tak jasno, 偶e musia艂am zas艂oni膰 oczy. S艂o艅ce wsta艂o ju偶 dawno temu, przypuszcza艂am, 偶e jest oko艂o dziewi膮tej rano. Wojownicy czekaj膮cy na Micha艂a mieli ze sob膮 dzidy i pa艂ki i wygl膮dali tak, jakby byli gotowi do drogi.
Nie czeka艂am na zaproszenie. Kiedy Micha艂 wydoby艂 si臋 wreszcie z czarnych czelu艣ci lepianki, Masajowie wzi臋li go mi臋dzy siebie i ruszyli w kierunku sawanny. A ja posz艂am razem z nimi.


Rozdzia艂 32
O matko pufffff
Sawanna nigdy nie wydawa艂a si臋 tak niepokoj膮co dziewicza. Widziana z okien samochodu wygl膮da艂a znacznie bardziej przytulnie i bezpiecznie. Podczas safari zawsze mieli艣my dooko艂a mocn膮 konstrukcj臋 z 偶elaza, kt贸ra przynajmniej przez pewien czas stawia艂aby op贸r wszelkim krwio偶erczym szcz臋kom. Poza tym - jak mieli艣my okazj臋 do艣wiadczy膰 tego na w艂asnej sk贸rze - czasem wystarczy艂o zamkn膮膰 wszystkie okna, dach i drzwi, 偶eby unikn膮膰 niebezpiecze艅stwa. Tak by艂o przecie偶 podczas ataku ma艂p w lesie Lerai na dnie krateru Ngorongoro i wtedy, gdy przy drzewie par贸wkowym pojawi艂 si臋 lew. Gdyby na naszej drodze stan膮艂 s艂o艅 z zamiarem zmierzenia swoich s艂oniowych mi臋艣ni w pojedynku z naszymi mechanicznymi ko艅mi, wynik by艂by trudny do przewidzenia. S艂o艅 mo偶e wa偶y膰 przecie偶 nawet pi臋膰
ton, a poza tym w przeciwie艅stwie do samochodu, ma bystry umys艂 i potrafi z fantazj膮 korzysta膰 ze wszystkich cz臋艣ci swojego cia艂a.
Wysiadanie z samochodu podczas safari jest kategorycznie zabronione. Od tej zasady s膮 dwa wyj膮tki: wolno wysi膮艣膰 w miejscach do tego przeznaczonych, czyli tam, gdzie stoi 艂awka, stolik i gdzie mo偶na skorzysta膰 z toalety. Drugim wyj膮tkiem s膮 piesze safari, odbywaj膮ce si臋 po 艣ci艣le wyznaczonej trasie i w towarzystwie uzbrojonego przewodnika. Podczas takiego pieszego safari w Kenii dosz艂am kiedy艣 do miejsca, gdzie pas艂y si臋 dwa nosoro偶ce. Sta艂y p贸艂tora metra od nas, zupe艂nie nie zwracaj膮c na nas uwagi.
Teraz jednak byli艣my na sawannie sami. Kruche ludziki w kr贸lestwie dzikich zwierz膮t. Wiatr porywa艂 nasze zapachy i ni贸s艂 je hen, w dal, do nie wiadomo czyjego nosa. Dooko艂a panowa艂a wielka afryka艅ska cisza, kt贸ra nie jest pozbawiona d藕wi臋k贸w, a wprost przeciwnie - stanowi mistern膮 symfoni臋 szelestu traw, 艂opotu skrzyde艂, t臋tentu kopyt uciekaj膮cej gazeli i szybkiego oddechu goni膮cego j膮 lamparta. Wiele zale偶y od tego, jak daleko od g艂贸wnej sceny znajduje si臋 niewidzialny fotel, w kt贸rym akurat siedzisz.
W艂膮czy艂am wi臋c wszystkie moje 艣wie偶o naostrzone zmys艂y i rozgl膮da艂am si臋 pozornie od niechcenia, w rzeczywisto艣ci jednak skanuj膮c
sawann臋 i staraj膮c si臋 dostrzec zagro偶enie zanim ono dostrze偶e mnie.
Micha艂 chyba wyczu艂 moje skupienie, bo odezwa艂 si臋 raczej beztroskim tonem:
- Tylko mnie dzisiaj nie strasz.
- Dobrze - odrzek艂am kr贸tko.
- Wiem, 偶e tu nie ma skorpion贸w, bo one w dzie艅 艣pi膮! - przypomnia艂 sobie z zadowoleniem Micha艂. - Nie ma te偶 sufitu, wi臋c 偶aden potworny paj膮k nie wpadnie mi do zupy.
- A lew? - zapyta艂am.
- Tutaj? - zdziwi艂 si臋 Micha艂. - Po co? Przecie偶 tu nie ma 偶adnych zwierz膮t.
- To prawda - musia艂am przyzna膰.
Sawanna wydawa艂a si臋 ca艂kiem opuszczona. Antylopy pewnie wyw臋drowa艂y w poszukiwaniu zielonej trawy, a za nimi pod膮偶y艂y lwy, gepardy, hieny, likaony i lamparty. A s艂onie?
Masajowie szli przed siebie w milczeniu. By膰 mo偶e om贸wili ju偶 wszystkie wa偶ne sprawy, a mo偶e na sawannie nie by艂o potrzeby wymienia膰 si臋 s艂owami. Cisza w艂asnej duszy lepiej gra z symfoni膮 ciszy afryka艅skiej. Oczywi艣cie pod warunkiem, 偶e cz艂owiek posiada dusz臋 spokojn膮 jak ocean.
- A w臋偶e? - przypomnia艂 sobie nagle Micha艂 i zobaczy艂am znane mi dr偶enie w k膮cikach jego ust i 艂ydkach wystaj膮cych spod spodni.
- Co w臋偶e鈥? - zapyta艂am od niechcenia.
Wojownicy zatrzymali si臋 nagle, jakby na ich drodze wyros艂a niewidzialna przeszkoda.
Unie艣li dzidy, a jeden z nich odwr贸ci艂 si臋 i powiedzia艂 w j臋zyku maa co艣, co zrozumia艂am jako: - Mamy go! Kogo maj膮? Po co go maj膮? I co my mamy z tym
wsp贸lnego? - przebieg艂o mi przez my艣l, ale nic nie
powiedzia艂am, czekaj膮c na rozw贸j wypadk贸w.
- Co on powiedzia艂? - szepn膮艂 Micha艂. - Nie ruszaj si臋 - ostrzeg艂am, widz膮c jak wojownicy napinaj膮 cia艂a i szykuj膮 si臋 do ataku.
鈥艢o co? Przecie偶 Niespodziewanie jednak zmienili zdanie, bo roze艣miali si臋, opuszczaj膮c dzidy.
- Asurai\ - wyja艣ni艂 wojownik, odwracaj膮c si臋 do nas. Musieli艣my mie膰 niezbyt m膮dre miny, bo
roze艣mia艂 si臋 znowu i pokaza艂 wij膮cy si臋 kszta艂t ramieniem. - Asurai - powt贸rzy艂.
lwy, gepardy, - Czy to jest to, co my艣l臋? - zapyta艂 Micha艂, a ja odnios艂am przedziwne wra偶enie, 偶e do艣wiadczam w艂a艣nie deja vu. Podw贸jnego deja vu,
poniewa偶 jedno z ca艂膮 pewno艣ci膮 wydarzy艂o si臋
wcze艣niej w Afryce, ale drugie...
Powiedz 鈥艣lew鈥 - poleci艂am Micha艂owi.
Lew - powt贸rzy艂 pos艂usznie.
Rozejrza艂am si臋 ostro偶nie po sawannie. Ogl膮da艂am kiedy艣 taki film, kt贸rego bohaterowie prze偶ywali dramatyczne wydarzenia, byli atakowani przez nieznane istoty, co艣 rozdziera艂o ich cia艂a
na strz臋py. Szala艂y nieznane choroby i dzia艂y si臋 inne okropno艣ci, kt贸rych nikt nie by艂 w stanie wyja艣ni膰. Dopiero po pewnym czasie okaza艂o si臋, 偶e ludzie w tym filmie posiadaj膮 nie艣wiadom膮 umiej臋tno艣膰 projektowania zdarze艅, kt贸re najpierw pojawiaj膮 si臋 w ich 艣nie, a potem po prostu staj膮 si臋 rzeczywisto艣ci膮. Najcz臋艣ciej zab贸jcz膮.
Nigdzie w zasi臋gu mojego wzroku nie by艂o jednak lwa.
- A powiedz 鈥艣hiena鈥 - poleci艂am.
- Hiena - powiedzia艂 zaniepokojony Micha艂. - O co chodzi?
- Widzia艂e艣 film 鈥艣Kula鈥? - zapyta艂am, a kiedy pokiwa艂 twierdz膮co g艂ow膮, z namys艂em poruszaj膮c brwiami, wyja艣ni艂am: - My艣la艂am, 偶e ty sam 艣ci膮gasz na siebie to wszystko, czego si臋 najbardziej boisz.
- Zwariowa艂a艣? - oburzy艂 si臋 Micha艂. - Czy ty tu gdzie艣 widzisz hien臋? Albo lwa?
- Widz臋 - odrzek艂am zaczepnie i spojrza艂am mu prosto w oczy. Lwem raczej nie by艂, ale czy nie zdarzy艂o si臋 przed chwil膮 tak, 偶e w momencie, kiedy zapyta艂 mnie o w臋偶e, jeden z nich w艂a艣nie pojawi艂 si臋 w trawie?...
- Mankeki! - zawo艂a艂 wojownik i pokaza艂 r臋k膮 d艂ugi, ciemny kszta艂t, szybko przemykaj膮cy mi臋dzy trawami. - Asurai'! Asurai!
- W膮偶! - zawo艂a艂am po polsku, a Masajowie powt贸rzyli po mnie:
Wonsz, wonsz!
- O matko! - Micha艂 z艂apa艂 si臋 za kieszonk臋.
- Omatko! - potwierdzili natychmiast Masajowie, rozumiej膮c chyba, 偶e to jest polska nazwa tego konkretnego w臋偶a.
- Omatko pufffff! - u艣ci艣li艂 Masaj, robi膮c ustami taki d藕wi臋k, jak przy wypluwaniu powietrza.
- Puffffff?! - powt贸rzy艂am ze zgroz膮, poniewa偶 znany mi by艂 tylko jeden w膮偶, do kt贸rego pasowa艂 ten przera偶aj膮cy opis.
- Omatko pufffff! - powt贸rzy艂 Masaj w j臋zyku mieszanym, co na polski nale偶a艂oby przet艂umaczy膰 jako 鈥艣kobra pluj膮ca鈥.
Po angielsku nazywa si臋 spitting cobra19 i jej nazwa dos艂ownie oddaje ulubiony spos贸b walki. Kobra podnosi g艂ow臋, znajduje oczy napastnika, a potem za pomoc膮 specjalnie skonstruowanych narz膮d贸w w paszczy wysy艂a do nich 艂adunek jadu. W rzeczywisto艣ci kobra nie 鈥艣pluje鈥, tylko 艣ci膮ga mi臋艣nie, wyciskaj膮c z gruczo艂u jadowego porcj臋 trucizny, kt贸ra sp艂ywa po d艂ugich z臋bach, a kiedy dotrze do ich koniuszka, w膮偶 z ca艂ej si艂y wypycha z p艂uc porcj臋 powietrza, kt贸ra rozpryskuje jad na podobie艅stwo aerozolu, kt贸ry leci prosto do celu. Jad kobry jest tak silny, 偶e pali oczy i powoduje utrat臋 wzroku.
鈥 Spitting cobra (ang.) - kobra pluj膮ca, og贸lna nazwa kilkunastu gatunk贸w kobr, kt贸re w chwili zagro偶enia wypluwaj膮 艣miertelny jad na odleg艂o艣膰 nawet ponad dw贸ch metr贸w, celuj膮c prosto w oczy napastnika.
- I nic si臋 nie da zrobi膰? - przestraszy艂 si臋 Micha艂.
- Podobno je艣li natychmiast przemyje si臋 oczy du偶膮 ilo艣ci膮 wody, to mo偶na je uratowa膰 - odrzek艂am uczciwie. - Tylko sk膮d wzi膮膰 czyst膮 wod臋?
- Omatko puffff! - powt贸rzy艂 wojownik pokazuj膮c na oczy i krzywi膮c si臋 tak, jakby co艣 mu sprawi艂o b贸l.
- I one tu 偶yj膮? - upewni艂 si臋 Micha艂, przest臋-puj膮c z nogi na nog臋.
- W zesz艂ym roku nawet znaleziono nowy gatunek, wi臋kszy i gro藕niejszy od tych, kt贸re znano wcze艣niej - doda艂am. - Podobno pluje jadem na odleg艂o艣膰 ponad dw贸ch metr贸w.
- I to jest ta s艂ynna czarna mamba? - przypomnia艂 sobie Micha艂.
- Mamba! - podchwyci艂 Masaj, pokazuj膮c palcem jak sobie podrzyna gard艂o, a potem strzepuj膮c r臋k臋 nad sawann膮 z zabawnym d藕wi臋kiem, kt贸ry jednak wcale nie kojarzy艂 si臋 weso艂o, a wprost przeciwnie.
- Mamba nie pluje - sprostowa艂am.
Micha艂 odetchn膮艂 z ulg膮.
- Mamba skacze - doda艂am wyja艣niaj膮co. - Potrafi skoczy膰 na wysoko艣膰 kilku metr贸w i schwyta膰 lec膮cego ptaka, a jadu w jednym uk膮szeniu wystarczy艂oby na zabicie czterdziestu ludzi.
- Wracamy! - zawo艂a艂 Micha艂. - Wracamy! Chwyci艂 za dzid臋 wojownika i poci膮gn膮艂 j膮 do siebie.
- Wracamy! - powiedzia艂 g艂osem nie znosz膮cym sprzeciwu i zn贸w okaza艂o si臋, 偶e j臋zyk polski jest najbardziej zrozumia艂ym j臋zykiem na 艣wiecie.
Masajowie popatrzyli na siebie, a potem skin臋li g艂owami i pos艂usznie zawr贸cili w stron臋 obozowiska. Micha艂 szed艂 obok z mocno zaci艣ni臋tymi ustami, wpatruj膮c si臋 w ziemi臋.
- Ona jest czarna? - przypomnia艂 sobie w pewnej chwili, tak jakby chcia艂 si臋 zawczasu przygotowa膰 na jej rozpoznanie i unicestwienie.
- Czarna mamba?
-Tak.
- Jest raczej br膮zowa albo szara, do艣膰 niepozorna. Ale ma czarne wn臋trze paszczy20.
- Mog艂em si臋 domy艣la膰, 偶e czarna mamba nie jest czarna - doda艂 zgry藕liwie Micha艂 i przyspieszy艂 kroku.
Rzeczywi艣cie, z nazwami r贸偶nie bywa. Je偶eli zapytacie Masaj贸w na sawannie jak si臋 po polsku nazywa pluj膮ca kobra, zapewne zgodnie z prawd膮 odpowiedz膮, 偶e 鈥艣omatko pufffffP. To b臋dzie na wieczno艣膰 wk艂ad Micha艂a w afryka艅sk膮 zoologi臋 stosowan膮.
20 Czarna mamba - najszybszy w膮偶 na 艣wiecie, jest w stanie osi膮gn膮膰 pr臋dko艣膰 20 km/godz.


Rozdzia艂 33
Zwyci臋zca bierze wszystko
Kiedy wr贸cili艣my do wioski, s艂o艅ce sta艂o wysoko na niebie. Zjedli艣my troch臋 koziego mi臋sa z ugotowanymi bulwami roztartymi na papk臋, kt贸re bardzo przypomina艂y smakiem i wygl膮dem s艂ynne afryka艅skie ugali. Kilka lat wcze艣niej, gdy po raz pierwszy przyjecha艂am do Kenii, nie mog艂am si臋 doczeka膰 chwili, w kt贸rej spr贸buj臋 tej lokalnej specjalno艣ci.
Pewnego dnia wymkn臋艂am si臋 wczesnym rankiem z hotelu i znalaz艂am ma艂y bar wype艂niony tubylcami do ostatniego miejsca. Z rado艣ci膮 zam贸wi艂am najbardziej typowy zestaw 艣niadaniowy: kaw臋 i porcj臋 ugali.
Sprzedawca u艣miechn膮艂 si臋 do mnie z sympati膮. Zapewne nie spotka艂 wielu zagranicznych
turyst贸w, kt贸rzy mieli odwag臋 spr贸bowa膰 jedzenia przygotowanego przez miejscowego kucharza i przeznaczonego dla 鈥艣zwyk艂ych鈥 ludzi. Zaj臋艂am skrawek sto艂u z dykty i usiad艂am na chybotliwym krze艣le. Na ulicach panowa艂 rze艣ki ch艂贸d, z nadziej膮 wi臋c patrzy艂am na wielki imbryk ustawiony na roz偶arzonych w臋glach. Ma艂e porcelanowe fili偶anki by艂y wprawdzie p艂ukane po ka偶dym u偶yciu w wiadrze z niezbyt 艣wie偶膮 wod膮, ale wcale mi to nie przeszkadza艂o. Mia艂am ogromn膮 ochot臋 na afryka艅sk膮 kaw臋 z kardamonem, gor膮c膮, pobudzaj膮c膮 umys艂 i cia艂o. Podnios艂am wi臋c fili偶ank臋 do ust i oczy stan臋艂y mi w s艂up. Kawa by艂a s艂odka jak syrop. Gdyby zmierzy膰 w niej zawarto艣膰 kawy i cukru tego drugiego na pewno by艂oby wi臋cej. Opr贸cz cukru do kawy dodano te偶 mleka, kt贸rego nie znosz臋. Z trudem prze艂kn臋艂am wi臋c pierwszy 艂yk i czym pr臋dzej si臋gn臋艂am po ugali. Przyznaj臋, nie wygl膮da艂o zbyt pi臋knie. By艂o szaraw膮 mas膮, kt贸rej nale偶a艂o zaczerpn膮膰 palcami i w艂o偶y膰 sobie do ust, co te偶 uczyni艂am. Po zab贸jczo s艂odkiej kawie ugali wydawa艂o si臋 kompletnie pozbawione smaku. Mia艂o wilgotn膮, lepk膮 konsystencj臋 i pachnia艂o rozgotowanym maniokiem. Poczu艂am si臋 tak, jakbym 偶u艂a mokr膮 tektur臋. I zasadniczo tak w艂a艣nie by艂o w rzeczywisto艣ci.
Ugali to papka z rozgotowanego manioku, kukurydzy albo m膮ki z dodatkiem wody. Nie ma raczej okre艣lonego smaku, poniewa偶 zwykle zjada
si臋 j膮 z gulaszem albo sosem, najcz臋艣ciej bez u偶ycia sztu膰c贸w. Palcami nabiera si臋 troch臋 papki, formuje z niej kulk臋 z wg艂臋bieniem, do kt贸rego nabiera si臋 sosu.
Prawdziw膮 natur臋 ugali i jego smak najlepiej oddaje nazwa tej potrawy u偶ywana w Zachodniej Afryce, gdzie m贸wi si臋 na ni膮 po prostu fufu.
Usi艂owa艂am w艂a艣nie prze偶u膰 kawa艂ek suchego koziego mi臋sa, gdy nagle poczu艂am dziwny zapach. Zaskakuj膮co znajomy. Daleki, a jednocze艣nie jakby bardzo, bardzo bliski. Zapach dzikiego zwierz臋cia. Ten sam zapach, kt贸ry czu艂am kilka dni wcze艣niej na sawannie, kiedy w ciemno艣ci spotka艂am lwa i patrzy艂am w jego 偶贸艂te 艣lepia. Zapach lwiej sier艣ci, wiatru, mi臋sa, dziewiczej dziko艣ci i nieujarzmionej si艂y.
Rozejrza艂am si臋 dooko艂a i nagle go zobaczy艂am.
Sta艂 w grupie wojownik贸w i patrzy艂 prosto na mnie. Na g艂owie mia艂 wysok膮 czapk臋 z lwiej grzywy. To znaczy, 偶e sam tego lwa upolowa艂 i zgodnie z masajskim zwyczajem zatrzyma艂 jego grzyw臋, ogon i pazury. Masajowie nie poluj膮 na dzikie zwierz臋ta dla mi臋sa, wi臋c nigdy pewnie nie pozna艂 smaku lwa. Wystarczy, 偶e mo偶e na g艂owie nosi膰 dow贸d swojego m臋stwa, odwagi, si艂y i doskona艂o艣ci.
To by艂 ten sam wojownik, kt贸rego zauwa偶y艂am na pocz膮tku ta艅ca adumu. Wtedy wydawa艂
mi si臋 delikatny i pe艂ny marzycielskiej 艂agodno艣ci. Teraz bi艂a od niego si艂a i pewno艣膰 zwyci臋stwa. Domy艣li艂am si臋, 偶e to on wygra艂 adumu i dlatego przystroi艂 si臋 w lwi膮 czapk臋, u偶ywan膮 tylko podczas specjalnych okazji.
Wci膮偶 patrzy艂 na mnie wielkimi orzechowymi oczami. U艣miechn臋艂am si臋 do niego. On te偶 si臋 u艣miechn膮艂.
Zn贸w poczu艂am ten sam niepokoj膮cy, dziki zapach.
Wys艂a艂am mu spojrzenie m贸wi膮ce 鈥艣Gratuluj臋 zwyci臋stwa, gratuluj臋 odwagi i 偶ycz臋 ci wszystkiego dobrego鈥.
Wojownik odpowiedzia艂 spojrzeniem w rodzaju: 鈥艣Nie 偶egnaj si臋 ze mn膮, bo mam wra偶enie, 偶e sprawy pomi臋dzy nami z pewno艣ci膮 nie s膮 zako艅czone鈥, a potem wyci膮gn膮艂 w moj膮 stron臋 tykw臋. Pokr臋ci艂am przecz膮co g艂ow膮 i zn贸w si臋 u艣miechn臋艂am.
Masaj skin膮艂 g艂ow膮, ale nie by艂o to skini臋cie akceptuj膮ce moj膮 odmow臋, lecz wprost przeciwnie, namawiaj膮ce do przemy艣lenia mojego stanowiska. Nie wiem w kt贸rej sprawie chcia艂 ze mn膮 negocjowa膰, ale w 偶adnej z nich nie by艂o mowy o ust臋pstwach. Ja nie zostan臋 偶on膮 Masaja i nie napij臋 si臋 krowiego mleka z krwi膮. U艣miechn臋艂am si臋 wi臋c jeszcze raz na po偶egnanie i ruszy艂am przed siebie, ale wojownik zast膮pi艂 mi drog臋.

- Ty i ja - pokaza艂 na mnie i na siebie. Dotkn膮艂 moich kolorowych obr臋czy na szyi i swoich naszyjnik贸w, moich kolczyk贸w i swoich ozd贸b na rozci膮gni臋tych uszach, mojej niebieskiej szaty i swojego czerwonego stroju. - Ty i ja.
Chcia艂 mi chyba pokaza膰, 偶e kiedy jestem ubrana w masajski str贸j i wymalowana ochr膮 na czerwono, to nie bardzo r贸偶nimy si臋 od siebie. Gdyby on wiedzia艂!... - za艣mia艂am si臋 w my艣lach. Gdyby on w og贸le m贸g艂 si臋 domy艣la膰 jak bardzo inne 偶ycie prowadz臋 w Polsce!
Ale przecie偶 nawet gdybym zna艂a jego j臋zyk, nie potrafi艂abym mu wyja艣ni膰 co to jest 鈥艣audycja鈥 albo 鈥艣ksi膮偶ka鈥 czy 鈥艣fotografia鈥. Mog艂abym oczywi艣cie zostawi膰 ten 艣wiat za sob膮 i nauczy膰 si臋 偶y膰 w wiosce masajskiej na afryka艅skiej sawannie, ale musia艂abym tego bardzo pragn膮膰. Gdybym post膮pi艂a tak tylko na skutek kaprysu albo ciekawo艣ci, zniszczy艂abym pewnie i jego 偶ycie, i swoje.
Pokr臋ci艂am wi臋c g艂ow膮. Nie, wojowniku, nic z tego nie b臋dzie. I zn贸w chcia艂am ruszy膰 przed siebie, ale Masaj zn贸w zast膮pi艂 mi drog臋.
- Ty i ja - powiedzia艂 bardziej stanowczo. - Ty i ja!
- Raczej nie, poniewa偶 - odrzek艂am szybko, chwytaj膮c przechodz膮cego Micha艂a za r臋kaw i ci膮gn膮c go do siebie. - ...Poniewa偶 on i ja! -
Wojownik popatrzy艂 na Micha艂a z niedowierzaniem.
- On i ja! - powt贸rzy艂am uparcie i na dow贸d obj臋艂am Micha艂a r臋k膮 w pasie.
Micha艂 powoli obr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na mnie z namys艂em.
- Ty i ja? - upewni艂 si臋.
- Nie, co艣 ty! - obruszy艂am si臋, ale widz膮c podejrzliwo艣膰 na twarzy wojownika natychmiast poprawi艂am: - Tak, ty i ja! On i ja! My razem! Od dawna!
- Nie mog艂a艣 si臋 oprze膰 bohaterowi! - stwierdzi艂 Micha艂 z zadowoleniem. -Wiedzia艂em! To by艂a tylko kwestia czasu! Nie taki ten Micha艂 okropny, co? - doda艂, 艣ciskaj膮c mnie w pasie. - Podoba ci si臋, co?
Stan臋艂am z szeroko otwartymi oczami, daj膮c sobie sekund臋 na przemy艣lenie sytuacji, w kt贸rej si臋 w艂a艣nie znalaz艂am. Z jednej strony zwyci臋zca ta艅ca adumu, kt贸ry ma prawo wzi膮膰 mnie sobie za 偶on臋, bo zgodnie z masajskimi zasadami w艂a艣nie mnie wygra艂. Z drugiej strony - Polak, kt贸ry panicznie boi si臋 paj膮k贸w, snob i fantasta. Musia艂am wybra膰 jednego z nich, przynajmniej na pewien czas. Kt贸rego mam wybra膰?!
Wojownik zmarszczy艂 czo艂o z niezadowoleniem i widzia艂am jak zaciska d艂o艅 na drzewcu dzidy. Micha艂 tymczasem puszy艂 si臋 i nadyma艂, rzucaj膮c dooko艂a nonszalanckie spojrzenia. Nie
by艂o czasu do stracenia. Z dwojga z艂ego wola艂am cz艂owieka, kt贸ry cho膰 jest absolutnie niemo偶liwy, niesforny i trudny do zniesienia, to przynajmniej m贸wi tym samym j臋zykiem co ja, wi臋c gdy mu powiem, 偶e od niego odchodz臋, to przynajmniej b臋dzie w stanie zrozumie膰 moje s艂owa.
Spojrza艂am mojemu wojownikowi w oczy. Kiedy zobaczy艂am go po raz pierwszy, mia艂 na twarzy rodzaj marzycielskiej t臋sknoty. Potem podobn膮 艂agodn膮 czu艂o艣膰 widzia艂am w jego ruchach. Teraz jednak patrzy艂 na mnie jak lew, kt贸remu hiena zabra艂a ulubion膮 ko艣膰 do obgryzania. By艂 wyra藕nie nie w sosie. Wygl膮da艂 jak garnek, kt贸ry za chwil臋 b臋dzie mia艂 ochot臋 wykipie膰, a maj膮c na uwadze ca艂o艣膰 jego uzbrojenia oraz pot臋偶ne musku艂y, doprawdy nie nale偶a艂o go prowokowa膰.
Przemog艂am si臋 wi臋c i przylgn臋艂am do Micha艂a.
- On i ja! - potwierdzi艂am ostatecznie, staraj膮c si臋, 偶eby zabrzmia艂o to jak ch艂odny powiew obni偶aj膮cy temperatur臋 zagotowanych emocji, staraj膮c si臋 r贸wnie偶 doda膰 jakiej艣 s艂odkiej przyprawy do sosu i dorzuci膰 cokolwiek od siebie w imieniu hieny stoj膮cej w obliczu niezadowolonego lwa, wi臋c doda艂am: - Ale ty na pewno te偶 znajdziesz sobie 偶on臋.
Masaj zmru偶y艂 oczy, ale wiedzia艂am, 偶e to nie s艂o艅ce go razi, tylko moje zachowanie. Widzia艂am jego pi臋艣膰 zaciskaj膮c膮 si臋 na w艂贸czni, ale wysi艂kiem woli umie艣ci艂am na ustach niewielki u艣miech. Nie odpowiedzia艂. Odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂.


Rozdzia艂 34
Wielka ucieczka
Czym pr臋dzej odklei艂am si臋 od Micha艂a.
- Nie taki straszny ten Micha艂, co? - powt贸rzy艂 z satysfakcj膮. - No powiedz, podoba ci si臋, co?
鈥艣Jaki Micha艂?鈥 - chcia艂am zapyta膰, bo Manke-ki m贸wi艂 o sobie w trzeciej osobie, tak jakby sam nie czu艂 si臋 wystarczaj膮co sob膮, 偶eby powiedzie膰 鈥艣ja鈥. Mia艂am jednak wa偶niejsze sprawy na g艂owie.
Trzeba by艂o dzia艂a膰 jak najszybciej. To co zobaczy艂am w oczach wojownika, mog艂o oznacza膰 tylko k艂opoty. Powinni艣my si臋 jak najszybciej ewakuowa膰 z masajskiej wioski, co nie powinno by膰 bardzo trudne, poniewa偶 dope艂nili艣my ju偶 wszystkich mo偶liwych formalno艣ci. Uroczysto艣ci zosta艂y zako艅czone, prezent w postaci krowy przekazany i przyj臋ty, nie by艂o wi臋c teoretycznie 偶adnych powod贸w, dla kt贸rych nie mieliby艣my wyruszy膰 natychmiast w drog臋 powrotn膮.
Zosta艂 do rozwi膮zania tylko jeden szkopu艂. Kt贸r臋dy?
Zbli偶a艂 si臋 zmierzch, nied艂ugo b臋dzie ciemno.
Nie mog艂am ryzykowa膰 samotnej w臋dr贸wki przez afryka艅sk膮 noc bez kompasu, mapy ani nawet poj臋cia w kt贸r膮 stron臋 powinnis'my i艣膰.
Postanowi艂am wi臋c jak najszybciej odnale藕膰 przewodnik贸w, z kt贸rymi tu przyszli艣my. Je艣li raz uda艂o nam si臋 zrozumie膰 wzajemne intencje i zamiary, to z ca艂膮 pewno艣ci膮 jest szansa na to, 偶e uda nam si臋 to ponownie.
- Musimy odszuka膰 tych Masaj贸w, kt贸rzy nas tu przyprowadzili - powiedzia艂am do Micha艂a stanowczo, zdejmuj膮c po raz kolejny jego r臋k臋 z mojej talii. P贸藕niej mu wyt艂umacz臋 w jak wielkim jest b艂臋dzie i jak bardzo daleko jest nam do siebie.
- Tych Masaj贸w? - zapyta艂 Micha艂, wskazuj膮c na zbli偶aj膮cych si臋 wojownik贸w. Wydawa艂o si臋, 偶e wpadli na ten sam pomys艂 co my, bo rozgl膮dali si臋 w poszukiwaniu czego艣 lub kogo艣, a na nasz widok przyspieszyli kroku.
- Sapa - powiedzia艂am w j臋zyku maa. - Witajcie.
Odpowiedzieli szybkimi s艂owami, kt贸re
brzmia艂y jak przesypywanie masajskich paciork贸w.
Popatrzyli艣my na siebie.
- My - powiedzia艂am po polsku, wskazuj膮c na siebie i Micha艂a, kt贸ry zn贸w pr贸bowa艂 obj膮膰 mnie
w pasie, opacznie zapewnie t艂umacz膮c sobie to
s艂owo. - Chcemy - ci膮gn臋艂am po polsku, pokazuj膮c palcami na d艂oni maszeruj膮ce sylwetki - wraca膰. Do obozowiska - pokaza艂am w przybli偶onym kierunku, gdzie jak mi si臋 zdawa艂o, zosta艂 ob贸z.
Wojownicy odpowiedzieli natychmiast potokiem s艂贸w, kt贸rych nie musia艂am rozumie膰, 偶eby domy艣li膰 si臋, 偶e nie ma mowy o opuszczeniu wioski masajskiej, poniewa偶 zrobili艣my co艣 z艂ego i w贸dz jest rozgniewany.
- Naprawd臋! - przekonywa艂am z u艣miechem, 偶eby okaza膰 nasze absolutnie najbardziej przyjazne zamiary i dobre intencje, w kt贸rych nie by艂o nawet najmniejszego ziarenka ch臋ci wyrz膮dzenia przykro艣ci komukolwiek. - Musimy ju偶 wraca膰. By艂o nam bardzo mi艂o, ale teraz...
Masajowie przerwali mi zn贸w pospiesznymi zdaniami w j臋zyku maa. Skupi艂am si臋. Pozwoli艂am moim my艣lom biec w dowolnie wybranym kierunku, w nadziei, 偶e si臋gn膮 do nieu艣wiadomionych przeze mnie zasob贸w znajomo艣ci tego j臋zyka i pozwol膮 mi rozszyfrowa膰 zagadk臋 recytowan膮 przez wojownik贸w.
W takich bardzo trudnych i stresuj膮cych sytuacjach umys艂 cz艂owieka czasami nie jest w stanie nad膮偶y膰 za rozwojem wypadk贸w, a im bardziej si臋 wysila, tym gorszy uzyskuje skutek, zap臋tlaj膮c si臋 we w艂asnej niemocy i bezsilno艣ci.
Trzeba wtedy przesta膰 my艣le膰. Odpu艣ci膰.
Podda膰 si臋 fali 偶ycia i pozwoli膰 艂agodnie si臋
porwa膰, zdaj膮c si臋 jednocze艣nie na pod艣wiadomo艣膰 i wszystkie swoje ukryte si贸dme, 贸sme, dziewi膮te i dziesi膮te zmys艂y.
Tak w艂a艣nie i ja zrobi艂am.
Nie zna艂am j臋zyka maa, nie wiedzia艂am, z jakimi zamiarami przychodz膮 wojownicy i jakie maj膮 wobec mnie plany, bardzo jednak chcia艂am zrozumie膰 ich intencje. Pozwoli艂am wi臋c im m贸wi膰, a ja s艂ucha艂am, nie usi艂uj膮c wychwyci膰 z potoku s艂贸w 偶adnego znajomego wyrazu ani odgadn膮膰 ich znaczenia. Kiedy sko艅czyli, pokr臋ci艂am przecz膮co g艂ow膮.
- To nie by艂o tak - odpowiedzia艂am po polsku.
- Jak to nie by艂o tak? - zaprotestowali wojownicy. - W艂a艣nie tak by艂o, w艂a艣nie tak to si臋 wydarzy艂o. W艂a艣nie tak si臋 sta艂o i dlatego teraz stoimy przed wami, oczekuj膮c, 偶e uczynicie to, co nale偶y, aby to zdarzenie wynagrodzi膰.
- Szanowni wojownicy! - postanowi艂am wyg艂osi膰 przem贸wienie.
Jak 艣wiat 艣wiatem, wiadomo, 偶e s艂owa maj膮 wielk膮 moc, a wielki ich strumie艅 potrafi ugasi膰 nawet najbardziej gor膮cy po偶ar uczu膰. Nawet je艣li s膮 to s艂owa w zupe艂nie obcym i kompletnie niezrozumia艂ym j臋zyku. Jest w nich pewna osobliwa si艂a, kt贸ra potrafi trafia膰 prosto do serca osoby, do kt贸rej s膮 kierowane. Wsta艂am wi臋c, otrzepa艂am kr贸tkie spodnie i rozpocz臋艂am:
- Szanowni wojownicy! Wizyta w waszej wiosce by艂a jednym z najbardziej niezwyk艂ych wydarze艅 mojego 偶ycia. Zobaczy艂am tu ludzi, kt贸rzy swoj膮 odwag膮 i si艂膮 s膮 w stanie okie艂zna膰 otaczaj膮cy was 艣wiat. Nie boicie si臋 stan膮膰 oko w oko z lwem. Jeste艣cie wy艣mienitymi my艣liwymi i jeszcze lepszymi pasterzami. Mam nadziej臋, 偶e wasze stada b臋d膮 zdrowe i z ka偶dym dniem coraz bardziej szcz臋艣liwe!
Aprobuj膮cym chrz膮kaniem wojownicy potwierdzili, 偶e istotnie, ich pragnienie jest dok艂adnie takie samo, oraz 偶e przyjmuj膮 moje 偶yczenia.
- Tak wi臋c - m贸wi艂am dalej po polsku - i my jeste艣my bardziej szcz臋艣liwi z tego powodu, 偶e wasze stada s膮 zdrowe, liczne i zadowolone!
Zn贸w mi艂e chrz膮kanie, przerwane tylko na chwil臋 przez Micha艂a, kt贸ry siorba艂 resztk臋 masaj-skiego koktajlu truskawkowego.
- Wojownicy! Przybyli艣my do was wczoraj rano w dobrych zamiarach. Chcieli艣my zobaczy膰 wasze niezwyk艂e ceremonie i rytua艂y oraz wyrazi膰 nasz podziw zar贸wno dla zwyci臋zc贸w, jak i dla przegranych! Poniewa偶 - doko艅czy艂am szybko, widz膮c, 偶e Masajowie lekko st臋偶eli z niepewnymi minami -nasz kraj Polska jest wielkim przyjacielem waszego kraju Masaj贸w! Sdpuk! - podkre艣li艂am, przypominaj膮c sobie s艂owo 鈥艣wielki鈥 w j臋zyku maa. - SapukP
21 Sdpuk (j臋zyk maa) - wielki, du偶y, ogromny, w wielkiej ilo艣ci, w liczbie mnogiej: sapukt.
Twarze Masaj贸w roz艣wietli艂y si臋 u艣miechem.
W cieniu nadchodz膮cego zmierzchu b艂ysn臋艂y ich 艣nie偶nobia艂e z臋by. S艂owo sdpuk z ca艂膮 pewno艣ci膮 odczytali prawid艂owo, przypisuj膮c je wielko艣ci swojej wioski, stada, dobrobytu oraz dzielno艣ci wojownik贸w. Czym pr臋dzej wi臋c m贸wi艂am dalej:
- I jako przyjaciele przybyli艣my do waszej pi臋knej osady, by teraz odej艣膰 z niej tak偶e jako przyjaciele. Zrobili艣my ju偶 wszystko, co do nas nale偶a艂o. Sfotografowali艣my wasze domy, dzieci i 偶ony, b臋dziemy ich zdj臋cia pokazywa膰 w Europie, opowiadaj膮c o waszych zwyczajach i o waszej ziemi tu w sercu Afryki. Teraz wi臋c zabierzemy nasz skromny dobytek a wy - pokaza艂am na nich - zaprowadzicie nas z powrotem do obozowiska. Wyruszymy od razu, chod藕my.
Masajowie zacz臋li macha膰 ramionami, cho膰 robili to z mniejszym przej臋ciem ni偶 poprzednio i jakby ca艂kiem ju偶 bez z艂o艣ci.
- Nie mo偶na, nie mo偶na! - powtarzali zafrasowani. - Tak nie mo偶na.
- Mo偶na, mo偶na! - upiera艂am si臋. - Chod藕my!
- Nie mo偶na! - uparli si臋 Masajowie. - Trzeba wodza udobrucha膰, trzeba zado艣膰uczyni膰, okaza膰 mu skruch臋.
- No dobrze, to co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? - zapyta艂am po polsku. - O co chodzi?
- Chodzi o to, 偶e... - tyle uda艂o mi si臋 tym razem zrozumie膰. Potem wojownicy przyspieszyli,
opowiadaj膮c w j臋zyku maa skomplikowan膮 histori臋, kt贸r膮 za bardzo stara艂am si臋 zrozumie膰, bo nagle prys艂o wzajemne porozumienie i znowu stali艣my naprzeciwko siebie jak totalni nieznajomi.
- Nie chcia艂a艣' wojownika za m臋偶a - odezwa艂 si臋 nagle Micha艂 przytulony do tykwy. - Obrazi艂 si臋 na ciebie.
- Sk膮d wiesz? - zapyta艂am, bo to co m贸wi艂 mia艂o zdecydowanie sens.
- Od razu wida膰, 偶e facet jest rozczarowany jak mu laska ucieka.
- I co teraz? - zapyta艂am i wszyscy razem z Masajami z nadziej膮 popatrzyli艣my na Micha艂a.
- Normalnie - wzruszy艂 ramionami. - W zamian za ciebie oddamy mu krow臋.
- H贸yia! H贸yia! - ucieszyli si臋 Masajowie.
- H贸yia! - potwierdzi艂a ucieszona krowa, przys艂uchuj膮ca nam si臋 od pewnego czasu z ukrycia.
- H贸yia! - powiedzia艂am bez wahania. - Ruszajmy wi臋c!
I ruszyli艣my.


Rozdzia艂 35
O ludziach prymitywnych
W臋drowali艣my przez kilka godzin, w milczeniu st膮paj膮c po 艣ladach prowadz膮cych nas wojownik贸w. Nie mieli艣my 艣wiat艂a ani kompasu, musieli艣my zaufa膰 instynktowi Masaj贸w i skuteczno艣ci ich dzid w wypadku, gdyby艣my zostali zaatakowani.
Noc by艂a ogromna i g臋sta jak budy艅. Jedynym 艣wiate艂kiem, jakie mog艂oby j膮 rozja艣ni膰, by艂y oczy nocnych drapie偶nik贸w. Dlatego mimo o艣lepiaj膮cej ciemno艣ci, by艂am wdzi臋czna losowi, 偶e nic w niej nie b艂yska, nie jarzy si臋 i nie l艣ni.
Masajowie poruszali si臋 tak sprawnie, jak Indianie w amazo艅skiej d偶ungli. Ludzie wychowani z dala od miast maj膮 dodatkowy zestaw oczu. Potrafi膮 przewierca膰 noc i wychwytywa膰 w niej potencjalne przeszkody. Potrafi膮 stawia膰 stopy tak
bezszelestnie, jakby unosili si臋 nad ziemi膮 na mikroskopijnych poduszkowcach. P艂yn膮 przez ciemno艣膰 omijaj膮c stercz膮ce ga艂臋zie, czarne dziury i odnajduj膮c niewidzialn膮 艣cie偶k臋.
Droga by艂a najtrudniejsza dla Micha艂a. Jego palce tak kurczowo zaciska艂y si臋 na mojej r臋ce, jakby si臋 ba艂, 偶e utonie. Mokre ze strachu w艂osy przylepi艂y mu si臋 do twarzy, drgaj膮ce 艂ydki odmawia艂y czasem pos艂usze艅stwa, wi臋c potyka艂 si臋 albo upada艂 w tak dziwny spos贸b, 偶e w ko艅cu Masajowie zwolnili kroku.
Nie pyta艂am Micha艂a, jak sobie radzi, bo nie mia艂 wyj艣cia. M贸g艂 albo zosta膰 na sawannie w najczarniejszej nocy i pa艣膰 艂upem przypadkowo zab艂膮kanej w tamtej okolicy hieny, lwa czy stada likaon贸w, albo przem贸c w sobie wszystkie strachy, kt贸rym do tej pory tak 艂atwo ulega艂. Nie mia艂 chyba najmniejszych w膮tpliwo艣ci co do tego, 偶e na ziemi czaj膮 si臋 paj膮ki, zab贸jcze w臋偶e i skorpiony, kt贸re - jak to ju偶 wcze艣niej pomog艂am mu ustali膰.
krokiem, przedzieraj膮c si臋 przez afryka艅sk膮 noc z jak膮艣 tajemn膮 si艂膮, kt贸rej nikt i nic nie mog艂o powstrzyma膰.
Wcale nie wiedzia艂am, czy idziemy w dobrym kierunku. Gdyby si臋 nad tym g艂臋biej zastanowi膰 -albo gdyby zastosowa膰 spos贸b my艣lenia ludzi 偶yj膮cych w miastach - istnia艂o prawdopodobie艅stwo, 偶e zostaniemy porwani, uwi臋zieni dla okupu albo obrabowani i zabici. Kto by nas znalaz艂 w sercu sawanny? Najpewniej s臋py albo lwy, wi臋c nie pozosta艂oby po nas zbyt wiele. Nawet ko艣ci zosta艂yby po偶arte przez hieny.
I chocia偶 obiektywnie rzecz bior膮c, rzeczywi艣cie istnia艂a taka mo偶liwo艣膰, to ja wiedzia艂am, 偶e jest zupe艂nie inaczej.
Nie mia艂am nawet cienia w膮tpliwo艣ci co do tego, 偶e Masajowie nie zamierzaj膮 wyrz膮dzi膰 nam 偶adnej krzywdy, a wprost przeciwnie, ich intencje s膮 czyste jak 艂za. Kiedy sz艂am w tej ogromnej, dzikiej ciemno艣ci, przypomnia艂am sobie co Micha艂 m贸wi艂 jeszcze kilkana艣cie godzin temu, 偶e marzy艂 o tym, 偶eby dotrze膰 do 鈥艣prymitywnych ludzi鈥.
Przypomnia艂am sobie inn膮 noc, kiedy jecha艂am przez bezdro偶a Gujany Brytyjskiej. Droga by艂a tak pe艂na dziur, b艂ota, trz臋sawisk i rozpadlin, 偶e nie da艂o si臋 po niej jecha膰 zwyk艂ym samochodem. Jedynym pojazdem, kt贸ry si臋 do tego nadawa艂, by艂a terenowa ci臋偶ar贸wka. Takie ci臋偶ar贸wki
pokonywa艂y czasem tras臋 z po艂udnia Gujany na p贸艂noc, do stolicy. By艂y to pancerne auta o ko艂ach tak wielkich, 偶e pod samochodem mo偶na by艂o rozwiesi膰 hamak i spokojnie w nim spa膰. Pewnego wieczoru pozwolono mi si臋 wcisn膮膰 do mocno ju偶 wype艂nionej szoferki. Pozostali ch臋tni mogli jecha膰 na pace, wymieszani z workami i skrzynkami transportowanych towar贸w i wystawieni na wszelkie prezenty, jakie niebo mo偶e w ci膮gu najbli偶szych kilkunastu godzin zes艂a膰, 艂膮cznie z ulew膮, piorunami, wichur膮 i ch艂odem.
Usiad艂am wi臋c z wdzi臋czno艣ci膮 na mikroskopijnym fragmencie fotela obok kierowcy, skr臋caj膮c nogi w akrobatyczne zawijasy i usi艂uj膮c unikn膮膰 trwa艂ego nadziania na 偶elazne gwo藕dzie wystaj膮ce ze 艣ciany. Pr贸bowa艂am zasn膮膰, ale ryzyko rozbicia g艂owy, nosa i wszystkich innych cz臋艣ci cia艂a by艂o zbyt du偶e. Jechali艣my najpierw spokojnie ostatnim fragmentem piaszczystej drogi. Potem rozpocz膮艂 si臋 tor przeszk贸d. Ci臋偶ar贸wka z trudem wspina艂a si臋 na kraw臋d藕 g艂臋bokich ka艂u偶, podskakiwa艂a na kamieniach i nier贸wno艣ciach, 艣lizga艂a si臋 po czerwonym lepkim b艂ocie.
By艂o ju偶 bardzo ciemno i p贸藕no, gdy nagle samoch贸d stan膮艂. Kierowca z dziwnym po艣piechem chwyci艂 za maczet臋 ukryt膮 pod siedzeniem i wyskoczy艂 na zewn膮trz. Wychyli艂am si臋, 偶eby zobaczy膰 co robi i w strumieniu 艣wiat艂a z reflektor贸w zobaczy艂am ma艂ego kajmana. Kajman to
po艂udniowoameryka艅ski krokodyl. Ten na drodze by艂 jeszcze ca艂kiem m艂ody i niezbyt wielki.
I zupe艂nie niedo艣wiadczony. S艂ysz膮c warkot silnika zapewne wyszed艂 z rowu, 偶eby sprawdzi膰 jakie dziwne zwierz臋 nadchodzi. Albo mo偶e po prostu nie zd膮偶y艂 uciec z powrotem w zaro艣la. Teraz, o艣lepiony silnym bia艂ym 艣wiat艂em, le偶a艂 na drodze i patrzy艂 oszo艂omiony przed siebie. Nie by艂 w stanie wykona膰 偶adnego ruchu - ani zaatakowa膰, ani ucieka膰, by ratowa膰 偶ycie.
Kierowca bez wahania podszed艂 do kajmana i zacz膮艂 go bi膰 maczet膮. Uderza艂 ostrzem, odr膮buj膮c ma艂e kawa艂ki cia艂a, gruchocz膮c stopniowo czaszk臋, tn膮c przez oczy, odcinaj膮c kawa艂ki n贸g. Kajman pr贸bowa艂 ucieka膰, ale nie mia艂 wystarczaj膮co du偶o si艂y, 偶eby poci膮gn膮膰 w ciemno艣膰 swoje zakrwawione i torturowane cia艂o. W ko艅cu zdech艂 pod uderzeniami maczety.
Kierowca w ko艅cu przesta艂 go bi膰, cz臋艣膰 cia艂a kajmana kopn膮艂 w krzaki, a cz臋艣膰 wrzuci艂 do plastikowej torebki i po艂o偶y艂 pod swoim fotelem. Potem ruszyli艣my dalej.
Czu艂am w 艣rodku taki b贸l, jakbym to ja zosta艂a zbita. Bezsilno艣膰 i b贸l. Nic nie mog艂am zrobi膰, by艂am milcz膮cym 艣wiadkiem masakry i zn臋cania si臋 nad bezradnym zwierz臋ciem. Kierowca ci臋偶ar贸wki jak gdyby nigdy nic jecha艂 dalej. Gdyby na drodze pojawi艂 si臋 nast臋pny kajman, pewnie post膮pi艂by tak samo. To jest w艂a艣nie 鈥艣prymitywny鈥
cz艂owiek - taki, kt贸ry nie potrafi wczu膰 si臋 w sytuacj臋 innej 偶ywej istoty, b臋d膮c w stanie zadawa膰 jej b贸l. Taki 鈥艣prymitywny鈥 cz艂owiek jest pozbawiony wyobra藕ni, wi臋c nie mo偶e i nie chce postawi膰 si臋 na miejscu swojej ofiary i zrozumie膰 jej cierpienia. Jest okrutny i bezmy艣lny.
Spotka艂am wielu takich 鈥艣prymitywnych鈥 ludzi w r贸偶nych cz臋艣ciach 艣wiata. Zn臋cali si臋 nad zwierz臋tami albo lud藕mi s艂abszymi od siebie. Napadali na bezbronnych. Zabijali z ch臋ci zysku. Strzelali dla zabawy do ptak贸w. Zadawali b贸l, odbierali 偶ycie. Ich 鈥艣prymitywne鈥 my艣lenie ogranicza si臋 do zaspokojenia w艂asnej przyjemno艣ci albo potrzeby, ka偶dym mo偶liwym kosztem, tak偶e czyjego艣 cierpienia.
Taki 鈥艣prymitywny鈥 cz艂owiek rzeczywi艣cie stanowi potencjalne zagro偶enie, bo istnieje na przyk艂ad ryzyko, 偶e kiedy b臋dzie bardzo g艂odny, zabije swoich towarzyszy podr贸偶y, 偶eby ich zje艣膰. Albo kiedy b臋dzie roz偶alony na sw贸j los, zabije kogo艣, 偶eby go okra艣膰 ze z艂otego zegarka i cho膰by na pewien czas poprawi膰 sobie humor.
Wiem z do艣wiadczenia i wielu przyg贸d, jakie prze偶y艂am w ci膮gu prawie dwudziestu lat podr贸偶owania po 艣wiecie, 偶e tacy 鈥艣prymitywni鈥 ludzie 偶yj膮 g艂贸wnie w miastach i s膮 produktem ubocznym wysoko rozwini臋tej gospodarki i cywilizacji bia艂ych ludzi. Bo co jest najwa偶niejsze w zachodnim
艣wiecie miast? Pieni膮dze. Bez pieni臋dzy nie mo偶-na 偶y膰, bo tylko pieni膮dze umo偶liwiaj膮 kupienie
miejsc贸wki w tym pi臋knym 艣wiecie. Razem z
pieni臋dzmi pojawia si臋 manipulacja, walka o w艂adz臋,
polityka i nieustanne gry, jakie ludzie ze sob膮 tocz膮. Nikt tak naprawd臋 nie dba o to, kim naprawd臋 jest lub kim chcia艂by by膰. Podstawow膮 zasad膮 staje si臋 dostosowanie swojego obrazu do oczekiwa艅 ludzi, kt贸rzy maj膮 na nasze 偶ycie jaki艣 znaczny wp艂yw - na przyk艂ad daj膮 prac臋, podwy偶ki, udzielaj膮 zgody na kredyt i tak dalej.
Ludzie szybko trac膮 orientacj臋 co jest dobre, a co z艂e. Czasem niby teoretycznie gdzie艣 w g艂臋bi duszy odzywa si臋 g艂os, 偶e to chyba nie tak powinno by膰, 偶e co艣 jest nies艂uszne, niedobre i nie nale偶y tego robi膰 - ale dooko艂a wszyscy tak post臋puj膮, wi臋c wtedy pojawia si臋 my艣l: je艣li wszyscy kradn膮 d艂ugopisy z pracy, to mo偶e nie ma w tym nic z艂ego?. .. Je艣li wszyscy fotografuj膮 si臋 z w臋偶em na szyi, to mo偶e ten w膮偶 nie ma nic przeciwko temu? Je偶eli wszyscy zamykaj膮 dzikie ptaki w klatkach, to mo偶e ja te偶 mog臋?...
W ten spos贸b wielkie miasto odziera ludzi z ich cz艂owiecze艅stwa i duszy. I tylko w miastach pojawiaj膮 si臋 ludzie o takim 鈥艣prymitywnym鈥 sposobie my艣lenia.
Im dalej od miast, tym dusze ludzkie s膮 bardziej czyste i uczciwe.
Wiele razy podczas spotka艅 autorskich pytano mnie o to, czy nie boj臋 si臋 w臋drowa膰 samotnie z Indianami po d偶ungli.
- Nie boj臋 si臋 - odpowiadam wtedy zawsze z przekonaniem.
D偶ungla amazo艅ska jest znacznie bardziej bezpieczna ni偶 d偶ungla miasta, a ludzie, kt贸rzy w niej 偶yj膮, s膮 w naturalny spos贸b uczciwi i posiadaj膮 w duszach t臋 odrobin臋 zwyk艂ego ludzkiego dobra, kt贸re tak cz臋sto gubi膮 ludzie z miasta.
Nagle uderzy艂am nosem w 艣wiat, kt贸ry raptownie si臋 zatrzyma艂. Przyci膮gn膮艂 mnie do siebie i dramatycznym, pe艂nym napi臋cia i emocji szeptem zapyta艂:
- Widzisz?!...
Potrz膮sn臋艂am g艂ow膮. By艂am tak pogr膮偶ona w rozmy艣laniach o tym kto i gdzie mo偶e by膰 uznawany za cz艂owieka 鈥艣prymitywnego鈥, 偶e straci艂am poczucie rzeczywisto艣ci. Dotkn臋艂am bol膮cego nosa, czuj膮c na nim szorstk膮 warstw臋 zaschni臋tej ochry. Ach tak, przecie偶 jeste艣my na sawannie z naszymi... Rozejrza艂am si臋 z niepokojem.
...Z naszymi przewodnikami, co za ulga. Ale dlaczego nie idziemy?
- Widzisz?!... - powt贸rzy艂 Micha艂 z jeszcze wi臋kszym napi臋ciem, 艣ciskaj膮c mnie za rami臋.
Zobaczy艂am. Dziwne 艣wiate艂ko w oddali.
Kiedy wspi臋艂am si臋 na palce, za pierwszym 艣wiate艂kiem, pojawi艂y si臋 nast臋pne. To byli ludzie!
Obozowisko albo dom! Wyposa偶one w elektryczno艣膰 i 偶ar贸wki!
Masajowie zatrzymali si臋, jak gdyby odleg艂y kr膮g 艣wiat艂a posiada艂 niewidzialn膮, daleko si臋gaj膮ca granic臋, przez kt贸r膮 nie mogli przej艣膰. Lub raczej nie chcieli. Doskonale rozumia艂am dlaczego.
Ja t臋 granic臋 pomi臋dzy 艣wiatem miast a 艣wiatem dziewiczych miejsc przekracza艂am wielokrotnie i zawsze czu艂am dziwn膮, lekk膮 i przyjemn膮 ulg臋, zanurzaj膮c si臋 w d偶ungl臋, pustyni臋 albo sawann臋. Przy powrocie do 艣wiata bia艂ych ludzi m贸j organizm automatycznie uzbraja艂 si臋 w oczekiwaniu na stres, po艣piech, ha艂as i powierzchowno艣膰 stosunk贸w mi臋dzy lud藕mi.
Nawet Micha艂 musia艂 poczu膰 co艣 szczeg贸lnego, bo on te偶 stan膮艂 bez ruchu i patrzy艂.
Stali艣my tak jak stadko dzikich zwierz膮t u bram 艣wiata ludzi. W milczeniu, przekazuj膮c sobie niewypowiedziane emocje i czuj膮c niezwyk艂膮 wi臋藕. Przez kr贸tki czas stanowili艣my jedno艣膰 - dw贸ch afryka艅skich wojownik贸w z masajskiej wioski i dwoje bia艂ych ludzi z europejskiego miasta. Po艂膮czy艂a nas noc, ciemno艣膰 i tajemnica chwili.
Potem Masajowie odwr贸cili si臋, rzucaj膮c w ciemno艣膰 jeden lub dwa niewielkie u艣miechy. Zabrali艣my je ze sob膮.


Rozdzia艂 36
Tajemniczy Francuz
艢wiate艂ek by艂o coraz wi臋cej i wi臋cej. Porusza艂y si臋 lekko popychane wiatrem jak robaczki 艣wi臋toja艅skie. Najwyra藕niej by艂o to dzikie obozowisko. Nie wzniesione w przeznaczonym do tego miejscu, do kt贸rego prowadz膮 drogowskazy i gdzie namioty rozbija si臋 w pobli偶u kawa艂ka betonowego baraku s艂u偶膮cego za 艂azienk臋 lub kuchni臋, ale zbudowane wprost na sawannie. Kiedy podeszli艣my ca艂kiem blisko, zobaczyli艣my brezentowy namiot w kszta艂cie masajskiej lepianki, ale kilkakrotnie wi臋kszych rozmiar贸w. Dooko艂a wisia艂y ma艂e gazowe latarnie, kt贸re nie艣mia艂o roz艣wietla艂y mrok. Ze 艣rodka dobiega艂y o偶ywione g艂osy.
Popatrzyli艣my na siebie w ciemno艣ci. Zdo艂a艂am dostrzec tylko dziwnie jarz膮ce si臋 oczy Micha艂a. Podnios艂am r臋k臋, 偶eby zastuka膰, ale drzwi
przecie偶 nie by艂o, podobnie jak 偶adnego dzwonka. Uchyli艂am wi臋c lu藕no zwisaj膮cy kawa艂ek brezentu, zastanawiaj膮c si臋 jak zapowiedzie膰 nasz膮 obecno艣膰. Nie mo偶emy przecie偶 jak gdyby nigdy nic wej艣膰 do czyjego艣 namiotu, mimo 偶e jest to namiot wielki jak dom, a mo偶e nawet szczeg贸lnie z tego powodu. Chcia艂am tylko zajrze膰 do 艣rodka, licz膮c, 偶e przyjdzie mi do g艂owy jaki艣 pomys艂, gdy nagle stan臋艂am oko w oko z postaci膮, kt贸ra wyda艂a z siebie kr贸tki wrzask, po czym opad艂a na ziemi臋.
B艂ysn臋li艣my oczami w g艂膮b namiotu. Przy d艂ugim polowym stole siedzia艂o kilkana艣cie os贸b w piaskowych strojach safari. Na nasz widok najpierw zd臋bieli, a potem zacz臋li krzycze膰 po francusku, usi艂uj膮c ocuci膰 zemdlon膮 wartowniczk臋.
- To oni! To oni! - zrozumia艂am przy mojej skromnej znajomo艣ci francuskiego. - To oni!
Stali艣my bez ruchu, czekaj膮c a偶 ucichnie zamieszanie i b臋dziemy w stanie cokolwiek wyja艣ni膰. Micha艂 zachowywa艂 si臋 podejrzanie cicho, wi臋c rzuci艂am mu kr贸tkie spojrzenie, 偶eby si臋 upewni膰, 偶e wci膮偶 偶yje. 呕y艂. Ale wygl膮da艂 jak szatan z piek艂a rodem. By艂 ca艂y wysmarowany na czarno - b艂otem i brudem afryka艅skiej ziemi, kt贸r膮 zgarnia艂 na siebie przy kolejnych potkni臋ciach i upadkach. Jego d艂ugie czarne w艂osy by艂y wilgotne, potargane i stercza艂y mu na g艂owie jak zagajnik borowik贸w. A jego wielkie zielone oczy b艂yszcza艂y jak
zakazany szmaragd na Kryszta艂owej Czaszce Indiany Jonesa. Nic dziwnego, 偶e stra偶niczka dosta艂a palpitacji serca ze strachu. Mog艂a si臋 spodziewa膰, 偶e do namiotu przyw臋drowa艂 duch. Wraz ze swoj膮 ofiar膮, jak mia艂am si臋 okazj臋 wkr贸tce przekona膰.
Bo przecie偶 ja wygl膮da艂am tak, jakbym przed chwil膮 zako艅czy艂a krwawy posi艂ek we wn臋trzno艣ciach bawo艂u. By艂am pomalowana na czerwono i przystrojona bojowymi symbolami masajskiego plemienia w postaci koralik贸w, obr臋czy i blaszek.
- To oni! - zawo艂a艂 kto艣 zn贸w po francusku.
- Hi - powiedzia艂am wreszcie. - How are you?12
Zapad艂a cisza. Tak d艂uga, wyrazista i tre艣ciwa, 偶e szybko poj臋艂am, 偶e moje przywitanie wcale Francuzom si臋 nie spodoba艂o.
- Bonjour! - poprawi艂am si臋. - Dzie艅 dobry!
Francuzi patrzyli na mnie wci膮偶 z pow膮tpiewaniem. No tak, m贸wi膰 komu艣 鈥艣dzie艅 dobry鈥 w samym 艣rodku nocy, w艂amuj膮c si臋 bez zaproszenia do jego namiotu - to mog艂o budzi膰 mieszane emocje.
- Bon nuit!22 - powiedzia艂am w ko艅cu, wy艂uskuj膮c z pami臋ci kolejne francuskie s艂贸wko.
W odpowiedzi us艂ysza艂am mrukni臋cie. Uzna艂am to za dobry znak.
22 Hi, how are you? (ang.) - Witajcie, jak si臋 macie?
23 Bon nuit (franc.) - dobry wiecz贸r.
- We didn鈥檛 do anything wrong - powiedzia艂am po angielsku. - Nie zrobili艣my niczego z艂ego. Zab艂膮dzili艣my na sawannie i...
- Que鈥檈st que ils parlons? - przerwa艂 mi m臋ski g艂os. - Co oni m贸wi膮?
Odpowiedzia艂o mu kilka os贸b i zn贸w powsta艂a wrzawa przekrzykuj膮cych si臋 g艂os贸w, a偶 w ko艅cu podszed艂 do nas m臋偶czyzna z obfit膮 brod膮 i w膮sami, i gro藕nie poruszaj膮c krzaczastymi brwiami wyja艣ni艂 w zaskakuj膮cym j臋zyku, mieszaj膮c dowolnie s艂owa angielskie i francuskie:
- My savons kim wy by膰. Mamy telephone kom贸rka. Mamy connection radio. My na tej sawanna aujourd鈥檋ui s艂yszeli krzycz臋 o help. Wy zgubieni.
My pour la radio na samoch贸d, 偶e wy help.
- Oui - skin臋艂am g艂ow膮, troch臋 sko艂owana. -My help.
Prawie wszystkie samochody uczestnicz膮ce w safari na sawannie afryka艅skiej s膮 wyposa偶one w odbiorniki radiowe. Kierowcy przekazuj膮 sobie informacje o tym gdzie akurat znajduje si臋 stado s艂oni, a gdzie 艣pi lew. Czasem informuj膮 si臋 tak偶e o tym, gdzie lew w艂a艣nie zako艅czy艂 posi艂ek. Tak by艂o w przypadku japo艅skich turyst贸w, kt贸rzy gnani pasj膮 fotografowania, z艂amali zakaz opuszczania samochodu i zbli偶yli si臋 do lwa. Lew spokojnie le偶a艂 w trawie. Zbyt spokojnie. I wci膮偶 by艂 zbyt daleko jak na fotograficzne apetyty turyst贸w.
Podeszli wi臋c nieco bli偶ej. Lew nawet nie mrugn膮艂. Zrobili wi臋c jeszcze kilka krok贸w w jego kierunku, staraj膮c si臋 zachowa膰 ostro偶no艣膰 i wymieniaj膮c uwagi o tym czy wszystkie afryka艅skie lwy s膮 takie leniwe i nieruchome, jak ten. Kiedy podeszli jeszcze troszk臋 bli偶ej, lew nagle zerwa艂 si臋, jednym skokiem dopad艂 Japo艅czyk贸w i po偶ar艂 pierwszego z nich.
Brwi Francuza stoj膮cego naprzeciwko mnie zacz臋艂y podrygiwa膰 tak dziko, jakby straci艂 nad nimi kontrol臋.
- Alors! - powiedzia艂 z pos'piechem, jakby chcia艂 odwr贸ci膰 od nich moj膮 uwag臋. - Wy teraz spa膰 na moja materaca, a quatre heures pobudzamy was na podr贸偶!
- Obudzacie nas o czwartej godzinie? - powt贸rzy艂am, upewniaj膮c si臋 czy dobrze zrozumia艂am.
- Oui! - potwierdzi艂 gro藕nie brodacz, a w艣r贸d zgromadzonych rozleg艂 si臋 dziwny szmer, tak jakby dzia艂o si臋 to wbrew ich woli.
- A dok膮d?.... - zaryzykowa艂am pytanie.
- Wy spa膰! My pobudza膰 a quatre heures!
- D鈥檃ccord - powiedzia艂am szybko. - Zgoda.
W jakim celu brodacz b臋dzie nas 鈥艣pobudza膰鈥 i dok膮d ma zamiar nas zawie藕膰?... Czym? Samochodem? Nie widzia艂am 偶adnych samochod贸w w pobli偶u namiotu. Kim s膮 ci dziwni ludzie ukryci poza
oficjalnymi obozowiskami?... Zosta艂y nam trzy godziny do pobudki... Merci... - pomy艣la艂am, odp艂ywaj膮c w sen. Nagle ogarn臋艂o mnie tak ogromne zm臋czenie, 偶e nie mia艂am nawet si艂y odwr贸ci膰 si臋 i spojrze膰 czy z Micha艂em wszystko w porz膮dku. By艂 wci膮偶 dziwnie milcz膮cy, bardzo odleg艂y my艣lami, tak jakby b臋d膮c w sercu Afryki odbywa艂 jeszcze jedn膮, osobliw膮 i tylko jemu znan膮 podr贸偶 gdzie艣 do swojego wewn臋trznego 艣wiata.


Rozdzia艂 37
Na Zanzibar
By艂o jeszcze zupe艂nie ciemno, gdy kto艣 szarpn膮艂 mnie za rami臋. Wstali艣my szybko i bez 偶adnych pyta艅. Brodacz wyprowadzi艂 nas na zewn膮trz, wskaza艂 na otwarte drzwi samochodu, a potem ruszyli艣my przed siebie. Popatrzyli艣my na siebie z Micha艂em, ustalaj膮c w milczeniu, 偶e oboje czujemy si臋 chyba tak samo - dziwnie zawieszeni w czasie i przestrzeni. Co zdarzy si臋 potem?... Kt贸偶 to wie.
Ockn臋艂am si臋 z twarz膮 przyklejon膮 do szyby. Mia艂am dziwne wra偶enie, 偶e min臋艂o kilka dni, a nie godzin. Brwi brodacza by艂y znacznie bardziej krzaczaste ni偶 poprzednio, a jego samoch贸d w 艣wietle dnia wygl膮da艂 tak, jakby przejecha艂 tysi膮c kilometr贸w po najdzikszych bezdro偶ach Afryki, nie zatrzymuj膮c si臋 ani na jedn膮 chwil臋. Najdziwniejsze jednak by艂o to, co si臋 sta艂o z Micha艂em.
Siedzia艂 wyprostowany ze 艣ladami b艂ota na policzkach. Poprzednim razem, kiedy go widzia艂am, by艂 ca艂y czarny i lepki, a teraz wydawa艂o si臋, 偶e podczas drogi uda艂o mu si臋 wyskoczy膰 na chwil臋 pod najbardziej leniwy prysznic 艣wiata, kt贸ry zgodzi艂 si臋 wydziela膰 mu wod臋 po kropli, dzi臋ki czemu zdo艂a艂 zmy膰 z siebie tyle brudu, na ile wystarczy艂o mu czasu. Ale ile czasu naprawd臋 up艂yn臋艂o od momentu, gdy wyszli艣my z francuskiego namiotu? I jakim cudem?...
- A? - sapn臋艂am, patrz膮c na w艂osy Micha艂a, a w艂a艣ciwie na ich brak. Jego d艂ugie, czarne, lekko wij膮ce si臋 loki znik艂y, a twarz nabra艂a zupe艂nie innego wyrazu.
Nie odpowiedzia艂. U艣miechn膮艂 si臋 tylko do mnie zielonymi oczami.
Chcia艂am zapyta膰 co si臋 sta艂o, ale w tym samym momencie brodacz ostro zahamowa艂, tak jakby od dawna nie m贸g艂 si臋 ju偶 doczeka膰 tej chwili.
- Ici! - zawo艂a艂, z po艣piechem wyskoczy艂 z szoferki i otworzy艂 tylne drzwi. - Ici! To tutaj! - krzykn膮艂 ponaglaj膮co, gdy nie ruszyli艣my si臋 z miejsc.
- Merci! - zd膮偶y艂am powiedzie膰 ob艂okowi 偶贸艂tego py艂u, gdy brodacz z piskiem opon wycofa艂 auto. - Dzi臋kuj臋!
Wydaje mi si臋, 偶e rzuci艂 nam jeszcze jedno ostatnie spojrzenie przez boczn膮 szyb臋, ale nawet je艣li tak by艂o, musia艂o trwa膰 u艂amek sekundy, bo
samoch贸d odjecha艂 z takim pos'piechem, jakby spieszy艂 si臋 do po偶aru.
Stali艣my przed hotelem.
By艂 to jeden z tych hoteli, kt贸re buduje si臋 na afryka艅skiej sawannie dla bogatych turyst贸w z Europy i Ameryki. Takich, kt贸rzy nie maj膮 ochoty brata膰 si臋 zbyt blisko z afryka艅sk膮 przyrod膮 w postaci karaluch贸w i much w obozowiskach. Wol膮 ogl膮da膰 Czarny L膮d z perspektywy klimatyzowanego pokoju i po kilkudaniowym obiedzie z bia艂ymi serwetkami w wykwintnej hotelowej restauracji.
Ich wyobra偶enie o safari jest czasem tak odleg艂e od rzeczywisto艣ci, 偶e s艂ysza艂am o pewnym bogatym tury艣cie z Polski, kt贸ry po przybyciu na miejsce za偶膮da艂 dostarczenia samochodu terenowego z klimatyzacj膮. Na nic nie zda艂y si臋 t艂umaczenia, 偶e afryka艅skie safari odbywa si臋 w samochodzie otwartym po to, 偶eby umo偶liwi膰 turystom fotografowanie i filmowanie dzikich zwierz膮t. Polak stwierdzi艂, 偶e jest mu na safari zbyt gor膮co i sp臋dzi艂 ca艂y czas w hotelu, gdzie jedynymi dzikimi zwierz臋tami by艂y szczury ziemne, podkradaj膮ce si臋 noc膮 pod kuchni臋.
Weszli艣my do ch艂odnej recepcji. Pani w buraczkowym mundurze nie wyda艂a si臋 zaskoczona naszym widokiem. Pewnie czasem nawet do takich luksusowych miejsc trafiaj膮 dziwni
poszukiwacze przyg贸d bez baga偶u, wymalowani na czarno lub czerwono i obwieszeni ozdobami tubylc贸w. Zd膮偶y艂am tylko zdj膮膰 obr臋cz z szyi, bo utrudnia艂a mi ruchy.
- Prosz臋 - u艣miechn臋艂a si臋 z zawodow膮 uprzejmo艣ci膮, podaj膮c mi klucz.
- Potrzebujemy dw贸ch pokoi - sprostowa艂am.
- Oczywi艣cie - odrzek艂a bez mrugni臋cia powiek膮. - Lokaj przyniesie Pa艅stwa baga偶e.
- Jakie baga偶e? - zapyta艂am, patrz膮c na sw贸j sponiewierany plecak podr臋czny.
- Pa艅stwa baga偶e - odpowiedzia艂a recepcjonistka nie trac膮c spokoju, cho膰 z jej spojrzenia wynika艂o, 偶e zaczyna podejrzewa膰, 偶e urwali艣my si臋 z wycieczki w przestrze艅 kosmiczn膮, a nie na safari. - Zostawiony dla Pa艅stwa przez kierowc臋. Zgodnie z planem.
Ona te偶 by艂a dla mnie ufoludkiem. Chyba 偶e...
- David? - zapyta艂am z niedowierzaniem.
- Yes - odpowiedzia艂a recepcjonistka, sprawdzaj膮c na karteczce. - Baga偶e przywi贸z艂 kierowca o imieniu David. Zostawi艂 te偶 dla Pa艅stwa list.
Zapad艂o kr贸tkie milczenie. Przez chwil臋 czeka艂am a偶 otrzymam ten list, ale buraczkowa pani na recepcji sta艂a nieruchomo, patrz膮c mi prosto w oczy.
- Lokaj przyniesie? - domy艣li艂am si臋.
- Yes - potwierdzi艂a pani z lekk膮 satysfakcj膮 w g艂osie.
- Asante sana - odrzek艂am najuprzejmiej jak umia艂am w j臋zyku suahi艂i. - Bardzo pani dzi臋kuj臋.
Pobieg艂am do 艂azienki. To by艂 pierwszy prawdziwy gor膮cy prysznic od wielu dni. Kto nigdy nie zosta艂 pozbawiony mo偶liwo艣ci k膮pieli, nie b臋dzie w stanie doceni膰 tego cudownego wynalazku. Pod prysznicem 艂atwo mo偶na zmy膰 z siebie kurz, b艂oto, farb臋 i zwierz臋cy t艂uszcz, kt贸rym zosta艂am posmarowana. Poza tym jest to idealne miejsce do kontemplacji. Im wi臋cej bucha艂o gor膮cej pary zasnuwaj膮cej lustra, tym bardziej dostrzega艂am osobliwo艣膰 niekt贸rych zdarze艅 i sytuacji.
Nie by艂o raczej nic dziwnego w tym, 偶e Da-vid zostawi艂 nasze rzeczy w hotelu. By艂 to pewnie jeden z niewielu hoteli w okolicy. Przekaza艂 te偶 najprawdopodobniej wiadomo艣膰 o tym do wszystkich posiadaczy kr贸tkofal贸wek na sawannie. Ktokolwiek by si臋 na nas natkn膮艂, z g贸ry wiedzia艂 kim jeste艣my i dok膮d nas zawie藕膰. Z listu wynika艂o te偶, 偶e David musia艂 jecha膰 dalej, 偶eby zrealizowa膰 ustalony wcze艣niej rozk艂ad safari. On musia艂 si臋 trzyma膰 swojego planu, z kt贸rego my wypadli艣my na w艂asn膮 pro艣b臋. W艂asn膮! - 偶achn臋艂am si臋. Ale zaraz potem zacz臋艂am si臋 zastanawia膰. Ten nieodpowiedzialny, samolubny i kompletnie nie przygotowany do podr贸偶y Micha艂 w swoim niezno艣nym uporze doprowadzi艂 do tego, 偶e trafili艣my do niezwyk艂ego miejsca i prze偶yli艣my prawdziw膮
przygod臋. Mo偶e tak w艂a艣nie zosta艂o to zaplanowane przez przeznaczenie?... Mo偶e nie spotkali艣my si臋 przez przypadek? Jego najwi臋kszym marzeniem by艂o dotarcie do wioski Masaj贸w, ale by膰 mo偶e ryzykowa艂by zbyt wiele decyduj膮c si臋 samotnie na tak膮 niebezpieczn膮 wypraw臋. By膰 mo偶e dlatego musia艂 mnie spotka膰 na swojej drodze.
David radzi艂, 偶eby艣my pojechali hotelowym samochodem do drogi, kt贸r臋dy przeje偶d偶a lokalny autobus. Dojedziemy nim do Mwanzy nad Jeziorem Wiktorii, a stamt膮d 艂atwo znale藕膰 transport do stolicy Tanzanii. Do Dodomy lata samolot, je-dzie autobus i poci膮g. Na pewno damy sobie rad臋.
Na pewno.
Wysz艂am spod prysznica, wytar艂am si臋 w niesamowicie bia艂y, gruby i mi臋kki r臋cznik, a potem przebra艂am w czyste ubranie. 鈥艣Czyste鈥 jest tu raczej poj臋ciem umownym, poniewa偶 od dawna nie mia艂am szansy zrobi膰 prania, ale z ca艂膮 pewno艣ci膮 by艂o to ubranie mniej brudne od tego, kt贸re w艂a艣nie z siebie zdj臋艂am.
Kiedy schodzi艂am schodami w d贸艂 do restauracji, zn贸w odnios艂am przedziwne wra偶enie, 偶e zgubi艂am z 偶ycia kilka dni, kt贸rych nie jestem w stanie odtworzy膰. Tak jakbym na u艂amek sekundy dotkn臋艂a jakiej艣 zamkni臋tej szufladki pod艣wiadomo艣ci, kt贸ra kry艂a w sobie odpowied藕 na t臋 zagadk臋.
By膰 mo偶e gdybym mog艂a zatrzyma膰 si臋 teraz
w ciszy i zag艂臋bi膰 we w艂asnych my艣lach, znalaz艂abym rozwi膮zanie, ale na drodze stan膮艂 mi Micha艂.
- Micha艂? - zapyta艂am z niedowierzaniem, kieruj膮c to pytanie bardziej do samej siebie ni偶 do niego.
Cofn臋艂am si臋 o krok.
Micha艂 wydawa艂 si臋 wy偶szy ni偶 wcze艣niej i zupe艂nie nie przypomina艂 tego faceta, kt贸rego spotka艂am kiedy艣 na sawannie. Czy mo偶na urosn膮膰 w zauwa偶alny spos贸b w ci膮gu godziny? Chyba nie. Znik艂y te偶 jego ciemne loki si臋gaj膮ce ramion. Teraz mia艂 w艂osy obci臋te kr贸tko po 偶o艂niersku, co nada艂o te偶 jego twarzy ca艂kowicie nowy wyraz. Prawd臋 m贸wi膮c Micha艂 wygl膮da艂 tak, jakby w ci膮gu minionej nocy prze偶y艂 kilka d艂ugich dni, odnios艂am nawet takie dziwne wra偶enie, 偶e by艂y to dok艂adnie te same dni, kt贸rych znikni臋cie w jaki艣 niewyt艂umaczalny spos贸b zauwa偶y艂am u siebie.
- Nie pozna艂a艣 mnie? - u艣miechn膮艂 si臋 Micha艂. - Ja te偶 troch臋 siebie nie poznaj臋.
- Naprawd臋? - zdumia艂am si臋. - Co si臋 sta艂o?
- Zobacz jaka zielona trawa - powiedzia艂 Micha艂, odwracaj膮c si臋 do szklanej 艣ciany.
Na zewn膮trz pyszni艂 si臋 hotelowy trawnik o intensywnie szmaragdowej barwie. By艂 pewnie codziennie starannie podlewany i przycinany, bo gdyby pozostawiono go bez opieki, wygl膮da艂by tak samo, jak pobliska sawanna - 偶贸艂ta i spalona przez s艂o艅ce.
- Zawsze kiedy by艂o mi 藕le, jecha艂em na przedmie艣cie do takiego wysokiego, bia艂ego ko艣cio艂a. Dooko艂a ros艂y kasztanowce, wygl膮daj膮ce inaczej
o r贸偶nych porach roku. Czasem kwit艂y jak szalone, czasem spomi臋dzy li艣ci zwiesza艂y si臋 setki zielonych kolczastych kul, a czasem zostawa艂y same czarne, nagie ga艂臋zie. Skr臋ca艂em zawsze przy kasztanie
szed艂em na ty艂 ko艣cio艂a. Ma艂a 艣cie偶ka prowadzi艂a obok 偶贸艂tego krzy偶a, a potem na niewyobra偶alnie pi臋kny trawnik, na kt贸rym ros艂a najbardziej zielona trawa, jak膮 kiedykolwiek widzia艂em.
Spojrza艂am na Micha艂a. Musia艂 w my艣lach ogl膮da膰 w艂a艣nie ten ko艣cielny trawnik po raz kolejny, bo widzia艂am na jego twarzy rado艣膰 pomieszan膮 z dziwnym smutkiem.
- Wiosn膮 na tym trawniku zakwita艂 krzak o wielkich kwiatach, kt贸re s艂odko pachnia艂y.
- Pewnie gardenia - podrzuci艂am.
- Patrzy艂em na ten trawnik i my艣la艂em o tym jak bardzo bez sensu jest moje 偶ycie. Nic nie mam.
Nie umiem 偶y膰.
- Nic nie masz?... - powt贸rzy艂am, przypominaj膮c sobie jego markowe ubrania, opowie艣ci o samochodzie i pracy.
- W przeno艣ni - odrzek艂 Micha艂. - Bo tak naprawd臋 ja nic nie mam. Nic wa偶nego, rozumiesz?
- Rozumiem - powiedzia艂am po prostu. - Nic takiego, co czu艂by艣, 偶e nadaje twojemu 偶yciu sens.
- Mam dw贸ch syn贸w - doda艂. - Ale opr贸cz nich nie mam nic. Po prostu nic. I czuj臋 si臋 jak nikt.
Zapad艂a cisza. Tylko do szyby dobija艂a si臋 mucha, kt贸ra g艂o艣nym brz臋czeniem wyra偶a艂a swoj膮 bezradno艣膰 i niezadowolenie z faktu, 偶e znajduje si臋 po niew艂a艣ciwej stronie okna.
- Wiesz co zrobi臋 po powrocie do Polski? - powiedzia艂 nagle Micha艂.
- Zabierzesz swoich syn贸w do zoo i poka偶esz im zebr臋?
- Postanowi艂em, 偶e wejd臋 do ko艣cio艂a.
- Do ko艣cio艂a przy zielonym trawniku? - domy艣li艂am si臋. - Jak to, nigdy nie by艂e艣 w 艣rodku??
- Nie - Micha艂 pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Zawsze mi si臋 wydawa艂o, 偶e nie jestem wystarczaj膮co dobry, 偶eby wej艣膰 do ko艣cio艂a. Zreszt膮 tam zawsze by艂o du偶o ludzi. Oni mieli swoje wa偶ne sprawy i wiedzieli po co tam przyszli, a ja?... A ja tylko przychodzi艂em popatrze膰 na zielon膮 traw臋, ukradkiem, z ty艂u ko艣cio艂a, 偶eby nikt mnie nie widzia艂.
- Ale w艂a艣ciwie dlaczego? - zapyta艂am.
- Nie wiem - wzruszy艂 ramionami Micha艂. - Nigdy nie czu艂em si臋 tak samo dobry jak inni ludzie. Ko艣ci贸艂 by艂 dla nich, a ja... - wzruszy艂 ramionami jeszcze raz. - A ja zawsze by艂em gdzie艣 z boku.
Popatrzyli艣my zn贸w na afryka艅sk膮 much臋, kt贸ra niezmordowanie usi艂owa艂a g艂ow膮 przebi膰 szk艂o.
Niekt贸rzy ludzie zachowuj膮 si臋 tak przez ca艂e 偶ycie, popychani przez wiatr wydarze艅, porywani nurtem spraw, gubi膮 si臋 w ko艅cu w ich labiryncie i nie s膮 w stanie ustali膰 w艂asnego po艂o偶enia na mapie 偶ycia ani tym bardziej celu swojej podr贸偶y. Czuj膮 tylko, 偶e czego艣 im strasznie brak, wi臋c pr贸buj膮 rozmaitych sposob贸w, 偶eby zape艂ni膰 t臋 dziwnie bol膮c膮 pustk臋 - kupuj膮 nowy samoch贸d albo wi臋kszy telewizor, zaczynaj膮 marzy膰 o ma艂偶e艅stwie i za艂o偶eniu rodziny, zmieniaj膮 prac臋, gromadz膮 wok贸艂 siebie pi臋kne przedmioty. Ale wci膮偶 czuj膮, 偶e ta przera偶aj膮ca pustka ro艣nie i nic nie jest jej w stanie ukoi膰.
Bo to dusza ich boli.
Mo偶na ok艂ama膰 ca艂y 艣wiat, nauczy膰 si臋 roli Supermana, kreowa膰 sw贸j obraz za pomoc膮 marko-wych ubra艅, but贸w i gad偶et贸w, zmusi膰 ludzi do podziwu, szacunku i pos艂usze艅stwa, ale w艂asnej duszy nie da si臋 oszuka膰. Musisz wiedzie膰, kim naprawd臋 jeste艣. Musisz zna膰 swoje marzenia. Musisz wiedzie膰, dok膮d zmierzasz i po co. Musisz 偶y膰 w zgodzie z samym sob膮. W przeciwnym razie dusza nie da ci spokoju.
- Rozumiem - powiedzia艂am szczerze. - Ja te偶 kiedy艣 si臋 tak czu艂am.
Obok nas pojawi艂a si臋 nagle pokoj贸wka w bia艂ym fartuszku i z wyra藕nie zirytowan膮 min膮.
Zamachn臋艂a si臋 i o ma艂y w艂os nie zamordowa艂aby biednej muchy rulonem z gazety.
- Please - odezwa艂am si臋 czym pr臋dzej, wyjmuj膮c jej z d艂oni gazet臋. - Niech mi pani pozwoli to zrobi膰.
Mucha chyba nawet si臋 nie zorientowa艂a, 偶e przed chwil膮 nast膮pi艂 zamach na jej brz臋cz膮ce 偶ycie i 偶e ledwie unikn臋艂a 艣mierci. Z ca艂ych si艂 macha艂a skrzyde艂kami, napieraj膮c na szyb臋 w oknie, kt贸ra oddziela艂a j膮 od cudownie zielonej dzikiej przestrzeni.
Rozwin臋艂am chusteczk臋 higieniczn膮, nakry艂am ni膮 much臋, zamkn臋艂am w d艂oni i wynios艂am na zewn膮trz. Poczu艂am jej niesko艅czon膮 ulg臋 i rado艣膰, kiedy wyfrun臋艂a z powrotem na wolno艣膰.
Czy nie tak samo jest z lud藕mi? Nie s膮 w stanie przypomnie膰 sobie, kt贸r臋dy trafili do miejsca, gdzie w艂a艣nie znajduj膮 si臋 w 偶yciu, wi臋c z ca艂ej si艂y pr贸buj膮 rozbi膰 otaczaj膮ce ich 艣ciany, zwalaj膮c win臋 za swoje zagubienie na wszystkich, kt贸rzy przypadkiem stan膮 na ich drodze.
- A je艣li to by艂a mucha tse-tse? - zapyta艂 nagle Micha艂 z szeroko otwartymi oczami.
- A tw贸j terapeuta nie powiedzia艂 ci nigdy, 偶e powiniene艣 po prostu wej艣膰 do tego ko艣cio艂a zamiast sta膰 przez ca艂e 偶ycie obok na trawniku? - odpowiedzia艂am pytaniem.
a Nigdy z nim o tym nie rozmawia艂em - odrzek艂 z pewnym zdziwieniem Micha艂. - Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie powiedzia艂em mu o tym trawniku.
- To nie by艂a mucha tse-tse - doko艅czy艂am i roze艣mia艂am si臋: - To by艂a mucha w poszukiwaniu terapeuty.
Micha艂 chyba zrozumia艂, co mia艂am na my艣li. On pewnie te偶 wiele razy w 偶yciu czu艂 si臋 tak, jakby chcia艂 g艂ow膮 przebija膰 mur.
- Chc臋 pojecha膰 na Zanzibar - powiedzia艂 nieoczekiwanie.
- Pi臋kne miejsce - przyzna艂am. - To te偶 rada twojego terapeuty?
- Nie - Micha艂 poruszy艂 si臋 niespokojnie. -Przypomnia艂em sobie wczoraj w nocy, 偶e zawsze marzy艂em o tym, 偶eby pojecha膰 na Zanzibar. I przez ca艂膮 noc o tym my艣la艂em, ale... ja nawet nie wiedzia艂em gdzie to jest.
- Nie wiedzia艂e艣, 偶e Zanzibar jest w Tanzanii? - roze艣mia艂am si臋.
- Nie - powiedzia艂 Micha艂 z dziwnym po艣piechem. - Nawet nie pami臋tam kiedy po raz pierwszy us艂ysza艂em to s艂owo, musia艂em by膰 jeszcze dzieckiem, i od tamtej pory przez ca艂y czas mia艂em to g艂owie - 偶e pewnego dnia pojad臋 na Zanzibar.
Zamilk艂, smakuj膮c to magiczne s艂owo i ws艂uchuj膮c si臋 w jego brzmienie.- Ale nigdy nie sprawdzi艂e艣, jak tam dojecha膰? - domy艣li艂am si臋.
- Zawsze my艣la艂em tylko, 偶e to jest zbyt daleko i zbyt drogo, i zbyt trudno, 偶eby to zrealizowa膰.
Pokiwa艂am g艂ow膮. To te偶 zna艂am z w艂asnego do艣wiadczenia. Czasem si臋 wydaje, 偶e marzenie jest zbyt pi臋kne, 偶eby mog艂o sta膰 si臋 prawd膮. W rzeczywisto艣ci jednak jest tylko wyzwaniem i pr贸b膮 dla odwagi. I szans膮 na zrobienie czego艣 niezwyk艂ego.
- I dzisiaj rano, kiedy pakowa艂em plecak, nagle przewodnik wypad艂 mi na pod艂og臋, a kiedy na niego spojrza艂em, wiesz co zobaczy艂em?
- Zanzibar.
- Nie mog艂em uwierzy膰 w艂asnym oczom! Po tym wszystkim co prze偶y艂em!... - zawaha艂 si臋, patrz膮c na mnie badawczo, ale chyba nie znalaz艂 w moim wzroku niczego z艂ego, bo doko艅czy艂 przyciszonym g艂osem: - My艣la艂em, 偶e umr臋.
Zapad艂a kr贸tka cisza.
- My艣la艂em, 偶e nigdy ju偶 nie wr贸c臋 do Polski, najpierw 偶e napadn膮 na nas dzikie zwierz臋ta, potem 偶e zostali艣my porwani, 偶e kto艣 nas zamorduje i rzuci lwom na po偶arcie. Nie przypuszcza艂em, 偶e mo偶na si臋 a偶 tak ba膰. ...Ale potem nie wiedzia艂em te偶, 偶e mo偶na prze偶y膰 taki strach. 呕e mo偶na znowu si臋 obudzi膰 i dotkn膮膰 swojej r臋ki...
Rozumiesz?
- Rozumiem - szepn臋艂am.
- Nigdy w 偶yciu tak bardzo si臋 nie ba艂em. Nigdy nie prze偶y艂em czego艣' r贸wnie przera偶aj膮cego.
I nigdy w 偶yciu tak bardzo nie cieszy艂em si臋 z tego, 偶e 偶yj臋.
Pokiwa艂am g艂ow膮. To najprostszy spos贸b, 偶eby doceni膰 to, co si臋 ma. Ciekawe czy terapeuta Micha艂a to w艂a艣nie mia艂 na my艣li, namawiaj膮c go na podr贸偶 do Afryki.
- I po tym wszystkim, co przeszed艂em, po tym jak prawie straci艂em 偶ycie, nagle rano zobaczy艂em to, co zawsze by艂o dla mnie najwi臋kszym marzeniem, ale zawsze by艂o zbyt dalekie i zbyt nierealne, 偶eby to po prostu zrobi膰.
- To by艂 znak - powiedzia艂am.
- Tak my艣lisz? - zapyta艂 poruszony. - Naprawd臋?
- Jasne.
Popatrzyli艣my na szklan膮 艣cian臋 hotelu i oboje chyba poczuli艣my ulg臋, 偶e znajdujemy si臋 po jej drugiej, zewn臋trznej stronie.
- Pojedziesz ze mn膮? - zapyta艂 nieoczekiwanie Micha艂, podni贸s艂 plecak i zarzuci艂 go sobie na rami臋.
To by艂 ten sam plecak, kt贸rym dosta艂am po g艂owie w masajskiej wiosce, i zdaje si臋, 偶e jego zawarto艣膰 by艂a wci膮偶 ta sama. Ale... chyba jednak co艣 si臋 zmieni艂o. Na klapie plecaka wielkimi literami by艂o napisane: KING OF MASAI. Kr贸l Masaj贸w.
I Spojrza艂am mu w oczy. By艂y zielone jak trawnik
przy ko艣ciele, do kt贸rego nigdy nie odwa偶y艂 si臋 wej艣膰. Zobaczy艂am w nich te偶 dziwn膮 krucho艣膰, tak jakby Micha艂 na chwil臋 pozwoli艂 sobie na zdj臋cie stroju Supermana, w kt贸rym zwykle pozowa艂. My艣l臋 te偶, 偶e ta podr贸偶 do Afryki by艂a najd艂u偶sz膮 i najwa偶niejsz膮 wypraw膮 w jego 偶yciu, podczas kt贸rej zwiedzi艂 nie tylko sawann臋, ale i samego siebie.
Poczu艂am zapach 艣wie偶o parzonej kawy. W hotelowej restauracji czeka艂a pewnie jajecznica, 艣wie偶e grzanki i tropikalne owoce pokrojone w plasterki. Mia艂am ogromn膮 ochot臋 na s艂odkiego, pomara艅czowego melona. Zanzibar? U艣miechn臋艂am si臋 do wspomnie艅. Wyspa przypraw, pe艂na cynamonu, pieprzu, wanilii i ga艂ki muszkato艂owej. W膮skie uliczki Kamiennego Miasta i nocny targ grillowanych owoc贸w morza.
- Chod藕my na 艣niadanie - powiedzia艂am, ruszaj膮c przed siebie.
I poszli艣my


Spis tre艣ci
1. Lew w namiocie
2. Przebudzenie
3. Mzizima
4. Dzikie par贸wki
5. Fruwaj膮ce niemowl臋ta
6. Tr贸jk膮t bermudzki
7. Noc skorpiona
8. Podr贸偶nicy! Na stadiony!
9. W kraterze Ngorongoro
10. Szklana pu艂apka pi臋膰 i p贸艂
11. Noc paj膮ka
12. Simba, czyli lew
13. Dzika noc
14. Szko艂a lw贸w
15. Klaun sawanny
16. Niespodziewana zmiana plan贸w
17. W bezludnym pustkowiu
18. 艢wiat wed艂ug Buszmena
19. 艢wiat wed艂ug Micha艂a
20. Szejk na safari
21. Zagadka Floriana
22. Atak likaon贸w
23. Porwanie
24. Wojna!
25. W masajskiej wiosce
26. Wspomnienie z przysz艂o艣ci
27. Bia艂a Masajka
28. Mzungu mjinga
29. Kr贸l Masaj贸w
30. Problem wielkos'ci krowy
31. Noc w lepiance
32. Omatko pufffff
33. Zwyci臋zca bierze wszystko
34. Wielka ucieczka
35. O ludziach prymitywnych
36. Tajemniczy Francuz
37. Na Zanzibar

Wydawnictwo G+J RBA Sp. z o.o. & Co. Sp贸艂ka Komandytowa Licencjobiorca National Geographic Society ul. Marynarska 15, 02-674 Warszawa Dzia艂 handlowy: tel. 22 360 38 41-42 Sprzeda偶 wysy艂kowa: tel. 22 360 37 77
Copyright for the edition branded by National Geographic 漏 2008, 2009, 2010, 2012 National Geographic Society.
Ali rights reserved
Copyright 漏 2012 by Beata Pawlikowska
Ok艂adka: Beata Pawiikowska/Maciej Szymanowicz Projekt graficzny, sk艂ad i 艂amanie: IT WORKS, Warszawa Redaktor prowadz膮ca: Ma艂gorzata Zemsta Redaktor techniczny: Mariusz Teler
Tekst i rysunki: Beata Pawlikowska, www.beatapawdikowska.com,
www.facebook.com/BeataPawlikowska
Zdj臋cia na ok艂adce: Beata Pawlikowska
Zdj臋cie autorki: Rafa艂 Maslow
Druk: Bia艂ostockie Zak艂ady Graficzne S.A.
ISBN: 978-83-7596-380-9
National Geographic i 偶贸艂ta ramka s膮 zarejestrowanymi znakami towarowymi National Geographic Society.
Wszelkie prawa zastrze偶one. Reprodukowanie, kopiowanie w urz膮dzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wyst膮pieniach publicznych - tylko za wy艂膮cznym zezwoleniem w艂a艣ciciela praw autorskich.

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Beata Pawlikowska Blondynka na Czarnym Ladzie id
Beata Pawlikowska Blondynka na Bali id 2157787
Blondynka na Zanzibarze
Beata Pawlikowska Blondynka na Sri Lance id 21577

wi臋cej podobnych podstron