Janowska Krzyżówka siedmioróg


Anita Janowska

Krzyżówka

Siedmioróg
Copyright by Anita Janowska
Wydawnictwo "Tower Press "
Gdańsk 2001
P o c z ą t e k
Urodziłam się w Łodzi. Kilka dni wcześniej Hitler został kanclerzem III Rzeszy.
Gdy w
Norymberdze wydano ustawy o ochronie czystości rasy germańskiej, miałam dwa
lata. Będąc
dzieckiem Żydówki i Niemca, w przepisach ustawy figurowałam jako: żydowska
krzyżówka
pierwszego stopnia
"ein jdischer Mischling ersten Grades".
W Niemczech za czyn karalny uchodziło odtąd zarówno zawarcie żydowsko-
niemieckiego
małżeństwa, jak i spłodzenie żydowsko-niemieckiego dziecka. "Was nicht Rasse ist
auf dieser
Welt ist Spreu"1
pisał Hitler w Mein Kampf. W czasie wojny, gdy Łódź włączono
do III
Rzeszy, Lilka, moja starsza siostra, wymalowała to zdanie farbą na papierze,
oprawiła w
ramki i powiesiła nad łóżkiem.
S p o t y k a m E l i s a b e t h
W końcu lat siedemdziesiątych, warszawski instytut, w którym pracowałam,
odwiedzili
naukowcy z Hamburga
kilku panów i jedna pani. Miała na imię Elisabeth. I
właśnie
Elisabeth zapytała mnie, skąd tak dobrze znam niemiecki. Odpowiedziałam bez
wahania:
"Weil ich ein Mischling ersten Grades bin"2. Nieoczekiwanie podeszła i uściskała
mnie: "Ich
bin auch ein Mischling ersten Grades"3
powiedziała. I dodała: "Ich bin in
Polen geboren"4
A więc obie należałyśmy do odrębnego gatunku ludzi, gatunku, który stworzył
Hitler. Nasza
świadomość, nasze doświadczenie nie było ani doświadczeniem niemieckim, ani
żydowskim,
ani polskim. Pozostał po nim wstyd, lęk, poczucie wyobcowania, I nikt nas nie
rozumiał,
nawet nasi rodzice. Dlatego Elisabeth i ja poczułyśmy się sobie tak bliskie. W
ciągu kilku dni
jej pobytu spędzałyśmy razem każdą wolną chwilę. Gdy wyjeżdżała, wydawało się,
że wiemy
o sobie już wszystko. "Zapisz swoje opowieści
mówiła na pożegnanie.
Są i
zabawne, i
smutne. Zapisz koniecznie!"
No i zapisałam.
1 Co nie jest r a s ą na tym świecie
jest śmieciem.
2 Bo jestem krzyżówką pierwszego stopnia.
3 Ja też jestem krzyżówką pierwszego stopnia.
4 Urodziłam się w Polsce.
I
DZIECIŃSTWO
...w chwili, gdy pojmowałem, jak je tracę,
odczuwałem zarazem, że nic innego posiadać nie będę,
aby się na to powołać.
R. M. Rilke, MALTE
1. Przed wojną
T a t u ś i d z i a d k o w i e
Odkąd pamiętam, mój ojciec pracował w Zgierskiej Manufakturze jako księgowy i w
łódzkim sądzie
jako przysięgły biegły sądowy. Kiedy byłam mała, myślałam, że
ojciec
przysiągł komuś, że będzie biegał od sądu do sądu, a po co miał tak biegać
nie
wiedziałam.
Dyrektorem Zgierskiej Manufaktury był wujek Rischak, brat babci Sander, matki
mego ojca.
Ten właśnie wujek pomógł babci wychować trójkę dzieci: Artura, Ernę i Teodora,
mego tatę,
bowiem mąż babci Emilii, Roman Sander zniknął pewnego dnia i nigdy nie wrócił.
Jedni
mówili, że popełnił samobójstwo, inni, że zbrzydło mu życie rodzinne i uciekł. O
samobójstwie wspominano dlatego, że był to w rodzinie ojca wypróbowany sposób
opuszczania tego świata: aż dziewięć osób rozstało się z życiem w kwiecie wieku,
z własnej
woli i bez niczyjej zachęty.
D z i a d k o w i e i m a m a
Mój drugi dziadek, Meir Zelig Fajnberg, też nie był zwyczajnym dziadkiem.
Mawiało się
przed wojną, że jest czymś niezwykłym zobaczyć pijanego Żyda cwałującego na
koniu.
Dziadek wprawdzie konno nie jeździł, ale grał na wyścigach, kochał hazard i
często, bardzo
często bywał pijany. Mieli z babcią Anną troje dzieci: Józefa, Izydora i Etnę
Minę, moją
mamę. Nazywano ją później "Maniusią".
Jedynym dokumentem zachowanym z tych czasów jest akt urodzenia mojej mamy.
Przepisuję go w całości:
"Działo się to w mieście Łodzi, dnia dwudziestego trzeciego listopada roku
tysiąc osiemset
dziewięćdziesiątego dziewiątego o godzinie szóstej po południu. Stawił się Meir
Zelig
Fajnberg, lat czterdzieści dwa liczący, księgowy, stały mieszkaniec miasteczka
Dworzec,
guberni Grodzieńskiej, w obecności Gabriela Segały
miejscowego podrabina,
Moszka
Kalińskiego, lat trzydzieści dwa i Jakóba Meira Tajcha, lat dwadzieścia sześć
liczącego,
miejscowych posługaczy bóżniczych, i okazał nam dziecię płci żeńskiej
oświadczając, że
urodziło się ono w mieście Łodzi, dziewiątego października tego roku o godzinie
trzeciej rano
z żony jego Anny urodzonej Besser, lat dwadzieścia cztery liczącej. Dziecięciu
temu nadano
imię Etna Mina".
J a k d o s z ł o d o m a ł ż e ń s t w a
m o i c h r o d z i c ó w
Mama bardzo często i bardzo chętnie o tym opowiadała. A więc w Łodzi, pewnego
wiosennego popołudnia 1924 roku, wybrała się ze swym starszym bratem Józiem do
kawiarni
"Savoy". Właśnie pili herbatę i zajadali tort czekoladowy, gdy od jednego z
dalszych
stolików wstał i podszedł do nich przyjaciel Józia, doktor Misza Goldenberg.
Przywitał się
grzecznie i zapytał, czy mogliby się przysiąść: on i jego kolega Teodor Sander,
"bardzo
porządny chłopiec", który
dodał po chwili
"zachwyca się panną Maniusią i
gorąco pragnie
ją poznać". Pochlebiło to mamie, lecz nie marzyła o nowym konkurencie. Kochała
do
szaleństwa porucznika Skoczenia, bohatera wojny 1920 roku, i właśnie jego
zamierzała
poślubić.
Józio chętnie zaprosił obu panów do stolika i tak się mama z tatą poznali.
Wkrótce po tym,
ojciec wysłał bilecik do dziadka Meira i wprosił się z wizytą do rodziców mamy.
Przyniósł
babci Annie jeden bukiet kwiatów, a mamie drugi. Dziadek Meir miał podobno
powiedzieć:
"Ja się dziwię, że pan mnie nie przyniósł trzeci bukiet".
Jak to kupcy, rozmawiali o interesach i dziadkowi bardzo się podobało, że ojciec
ma dużo
akcji Zgierskiej Manufaktury i dobrą posadę. Ale kiedy tatuś odważył się zapytać
dziadka,
czy może jego córkę, pannę Maniusię, zaprosić na kolację do restauracji
"Tabarin", dziadek
odpowiedział opryskliwie: "Chwalić Boga Maniusia ma co jeść w domu".
Dziadek coraz częściej zapraszał tatusia; chwilę rozmawiali, a potem grali w
karty "na
pieniądze". Mama mówiła nam, że ojciec specjalnie przegrywał z dziadkiem, żeby
zdobyć
jego serce. I tak się stało. Pewnego dnia, gdy dziadek wygrał u ojca sporą
sumkę, powiedział
do mamy: "Dlaczego nie masz za niego wyjść? Żydowskiej głowy to on nie ma, ale
jest
porządny kupiec, a nie żaden wojskowy. Ty wiedz, Maniusia, że ja ci za
wojskowego wyjść
nie dam. Bo co to jest wojskowy? Zbój albo wariat. Zbój, bo chce strzelać do
kogoś, wariat,
bo się zgadza, żeby do niego strzelali. Niech ten porucznik tu więcej nie
przychodzi".
Mama rozpaczała. Porucznik Skoczeń śnił się jej co noc. Mówiła nam później, że
był on
tak męski, tak piękny, jak Wroński, kochanek Anny Kareniny. A tatuś co? Ani
wysoki, ani
piękny. Ani włosy mu się nie falowały, ani wąsów nie nosił. A w dodatku wtedy,
przed
ślubem, straszył ją po nocy. Co wieczór spacerował pod oknem matki i groził, że
jeśli nie
zostanie jego żoną, to on się pod tym oknem zastrzeli! "A w mojej p r z e p o w
i e d n i

mówiła matka
było napisane Broń palna zagraża drugiej osobie, ostrożną bądź i
nie dopuść
do tragicznej śmierci. Dlatego wyszłam za waszego ojca".
P r z e p o w i e d n i a
Kiedy mama opowiadała mnie i siostrze o jakiejś p r z e p o w i e d n i, szybko
o tym
zapominałyśmy. Ale w roku 83, po śmierci mamy, znalazłam w skórę oprawiony jej
DZIENNIK z czasów szkolnych, a w dzienniku tamtą właśnie przepowiednię. Kilka
dziwnych
zdań: "Broń palna zagraża drugiej osobie, ostrożną bądź i nie dopuść do
tragicznej śmierci. W
życiu twym będzie chęć wyspecjalizowania się w jakiejś gałęzi sztuk pięknych,
lecz nie
będzie ona do całkowitego wypełnienia. Znajomość z osobami poznanymi do roku
1920 nie
da żadnych rezultatów, lecz za lat kilka poważne myśli co do osoby poznanej,
wybranej,
skierują się na rezultat dodatni. Krytycyzm twój silnie rozwinięty i zbytnia
wrażliwość
uczynią cię osobą trudną we wspólnym życiu i dokuczliwą. Im lepsze warunki
materialne,
tym większy nastąpi w małżeństwie rozdźwięk. Byt materialny pozwoli zwiedzić
ważniejsze
centra Europy. Zagrażają choroby płuc, nerek, a pod koniec życia reumatyzm.
Śmierć
mężczyzny z grona bliskich, później nie zajdzie żadnych zmian, którymi mogłaby
się przejąć
zbytnio".
Dlaczego w ostatnim zdaniu mama pozostawiła gramatyczny błąd? Cały DZIENNIK
poprawny, starannie kaligrafowany, choć nie powiem, że całkiem niewinny... Mama
streszcza
w nim aż trzy książki o prostytucji! Czyżby kazano je czytać młodym dziewczętom
"ku
przestrodze"? Jedną ze streszczanych książek jest ŻÓŁTY PASZPORT Aleksandra
Amfiteatrowa, podtytuł książki: "Losy dziewczyny w odmętach Petersburga". "Z
książki tej
wynika
pisała mama
że kto raz wejdzie na złą drogę, ten nie ma powrotu nawet
wtedy,
gdy szczerze tego żałuje i pragnie swój los odmienić. Cały bowiem świat jest
skorumpowany
i nawet policja nie służy sprawiedliwości, lecz tym, od których czerpać może
większe
korzyści".
P r z e p o w i e d n i a z DZIENNIKA okazała się prorocza. Wszystko, co
zawierała,
spełniło się w życiu matki. I małżeństwo
w kilka lat po roku dwudziestym, i
kariera
muzyczna, która "nie była do całkowitego wypełnienia". Mama zaczęła się uczyć
późno, gdy
miała już lat dwanaście. Wcześniej niestety bieda w domu nie pozwoliła ani na
kupno
pianina, ani na opłacenie lekcji. Gdy zmarł pradziadek, w jego testamencie
odczytano:
"Wszystko moje oszczędności w gotówce i w akcjach przeznaczam na instrument i na
edukację muzyczną mej wnuczki Miny, Etny Fajnberg".
"Najważniejsze centra Europy" mama zwiedzała już po wojnie, jako akompaniatorka
znanego zespołu tańców ludowych imienia Harnama. Ale marzenie mojej mamy, by
zostać
drugą Klarą Wieck5
nigdy się nie spełniło.
I dalsze zdania z przepowiedni okazały się prorocze: "im lepsze warunki
materialne, tym
większy rozdźwięk w małżeństwie". Tak było: im więcej pojawiało się w naszym
domu
pięknych mebli, dywanów, antyków, tym bardziej rodzice się kłócili. Mama umiała
się kłócić
aż w czterech językach: po polsku, po niemiecku, po rosyjsku i po francusku.
Ojciec w ogóle
nie umiał się kłócić, a jeśli już próbował, to tylko po niemiecku. Słowa "die
deutsche
Ordnung" poznałam wcześnie: mama była fanatyczką porządku i ciągle wypominała
ojcu, że
choć jest Niemcem, nic dla niego nie znaczy wielka wartość, jaką jest "die
deutsche
Ordnung". Rozumiałam już wiele słów po niemiecku, toteż bardzo się zdziwiłam,
gdy słowa
"die Ordnung" pojawiły się w kłótni rodziców razem ze słowami "die Beine". To
mnie
zaintrygowało. "Co mają wspólnego NOGI z porządkiem?"
zapytałam ojca.
Uśmiechnął
się: "Bo mama mówi, że ożeniłem się z nią dlatego, że miała porządek w szafie,
niemiecki
porządek
wszystko w kostkę ułożone i tak dalej. A ja powiedziałem mamie, że
dlatego się
z nią ożeniłem, że nie było drugiej kobiety w tym mieście, która miałaby tak
piękne nogi".
Dalszy ciąg przepowiedni też się sprawdził: po śmierci ojca, mama już się z
nikim nie
związała. W młodości chorowała na płuca, potem na nerki, a "w końcu życia na
reumatyzm".
Ale czegoś zabrakło w przepowiedni. Nie było tam nawet wzmianki o tym, że kilka
lat przed
jej śmiercią, w samo południe lipcowego dnia, w środku miasta, bandyta napadnie
moją
matkę, zawlecze do bramy i skopie po głowie tak, że na zawsze zatraci ona pamięć
i wszelką
orientację w tym świecie. I że z tej ruiny Bóg ocali jedno tylko: jej piękne
granie. Gdy ostatni
raz widziałam moją matkę żywą, była w białej halce i boso. Na głowie upięła
sobie kok z
5 Światowej sławy pianistka, żona Roberta Schumanna: popularyzowała twórczość
męża przez wiele lat po jego
śmierci. Była także muzą i obiektem nieodwzajemnionej miłości Johannesa Brahmsa
gęstych siwych włosów. Upięła go dwoma widelcami. Siedziała przy fortepianie,
pedałowała
bosymi stopami i z pogodnym uśmiechem grała przedwojenne szlagiery:
Titina, ach, Titina, Tango Milonga, Oczy czarne. A potem marsze i pieśni
żołnierskie: My...
Pierwsza Brygada..., Przybyli ułani pod okienko, Czerwone maki na Monte Cassino.
Siedziałyśmy z moją córką Basią przy stole. Słuchałyśmy tego grania ze
ściśniętym gardłem.
Basia ocierała łzy. Mama przestała grać. Spojrzała na swoją dwudziestotrzyletnią
wnuczkę i
spytała: "Kim jesteś, śliczna dziewczynko? Jak się nazywasz? Dlaczego płaczesz?"
P r z y c h o d z ę n a ś w i a t
i b a w i ę s i ę z s i o s t r ą
Po ślubie rodzice zamieszkali najpierw u dziadków, a później we własnym,
czteropokojowym mieszkaniu na ulicy Narutowicza. Lilka, moja starsza siostra,
urodziła się
jeszcze u dziadków, ja
ponad siedem lat później
już w nowym mieszkaniu.
Lilka od pierwszych chwil życia wyglądała jak anioł z jasełek i taka już
pozostała. Ja
natomiast przyszłam na świat z rudym sterczącym czubem włosów na głowie.
Przypominałam tłustego koguta, który cudem wpadł w różowy becik z koronkową
falbaną.
Rodzice oczekiwali chłopca, nie dogodziłam im ani płcią, ani urodą. Udawali
nawet przed
Lilka, że chcą mnie sprzedać. Mówili po niemiecku: "Wir mussen doch das
grssliche Kind
verkaufen", albo ściszonym głosem: "Trzeba szybko sprzedać tego potworka". Lilka
martwiła
się, nie chciała do tego dopuścić: czuwała nade mną, wyjmowała z kołyski,
nosiła, tuliła.
Dbała też o to, bym się rodzicom wydała ładniejsza: chowała mój rudy czub włosów
pod
czepek, malowała policzki sokiem z marchwi, pudrowała mi twarz na biało. Już nie
przypominałam koguta, raczej japońską maskę.
Ponure żarty rodziców zapłodniły fantazję Lilki na długie lata. Gdy nieco
podrosłam,
zwierzyła mi w tajemnicy, że rodzice sprzedali naszą siostrę Klotyldę złym
ludziom na
służbę. Ci ludzie bili Klotyldę, karmili karaluchami i prasowali jej plecy
żelazkiem.
Biedaczka harowała ponad siły. Ze zmęczenia i głodu dostała łysiny a także
galopujących
suchot. Mimo że znaczną część moich oszczędności oddawałam na dożywianie
Klotyldy,
Lilka oświadczyła pewnego dnia, że Klotylda zmarła i musimy się złożyć na
wieniec.
Rozbiłam skarbonkę i oddałam wszystko, co miałam. Poczułam ulgę: "Teraz Bóg mi
wybaczy, że nie kochałam Klotyldy i że się nią z całego serca brzydziłam".
Ledwo pochowałyśmy Klotyldę, a już Lilka zdradziła kolejną straszną tajemnicę:
miałyśmy kiedyś pięknego brata. Nazywał się Ramzes. Rodzice sprzedali go bogatym
ludziom do Ameryki i za te pieniądze kupili szwedzką sypialnię ze złoceniami.
Miałam pięć
lat, nie umiałam czytać, listy od Ramzesa streszczała mi Lilka. Wynikało z nich,
że Ramzes
jest czyścibutem i kominiarzem. Czyści dachy na drapaczach chmur i w każdej
chwili może
spaść. Mimo iż tak ciężko pracuje, nie stać go nawet na kawałek czekolady. Nie
śmie prosić,
by siostry przysłały mu choć trochę pieniędzy, ale kocha nas i żyje nadzieją, że
kiedyś się
jeszcze spotkamy. Ramzes przysłał też swoje zdjęcie. Dziesięć lat później
rozpoznałam je w
tygodniku FILM. Było to zdjęcie Roberta Taylora, jednego z gwiazdorów
Hollywoodu. Tak,
Ramzes był piękny, dla niego oddawałam wszystko bez żalu, dla niego wyciągałam
nawet
pieniądze z portfela taty. Niestety, właśnie to Lilkę przestraszyło

postanowiła Ramzesa
uśmiercić. Pewnego dnia, siedząc na kanapce, rozłożyła gazetę i ze smutkiem
powiedziała:

Dziś piszą tu o naszym bracie, Dzidziu.

O Ramzesie?

Tak... Ale wiadomość jest zła, nawet... tragiczna!

Coś mu się stało?! Powiedz!

Tak, niestety... Nasz brat nie żyje. Ratował dziecko z płonącego domu. Dziecko
żyje,
lecz on sam... spłonął. Po prostu spłonął...

Spłonął?! To znaczy spalił się na śmierć?!
Wybuchnęłam przeraźliwym płaczem, wprost krzyczałam z rozpaczy. Przybiegła mama:

Co się tu dzieje? Czego Dzidka płacze?
Szlochając i jąkając się powiedziałam:

Ramzes nie żyje...

Już dawno nie żyje
chłodno zauważyła mama i karcącym tonem zwróciła się do
Lilki:

Przestań dziecku w głowie mącić. O faraonach jej opowiesz jak dorośnie.
Bardzo przeżywałam śmierć Ramzesa, choć chyba jeszcze nie wiedziałam co to
śmierć.
Kiedyś z tłumem dzieciaków weszłam do otwartego, parterowego domu i tam na stole
leżał
jakiś blady pan. Leżał na prześcieradle, w ręku trzymał krzyż, na oczach miał
metalowe
pieniążki. Zapytałam starszą dziewczynkę po co te pieniądze. Nie wiedziała.
Staruszek obok
nas szepnął: "Żeby świętemu Piotrowi zapłacić za otwarcie wrót niebieskich".
Drugi
staruszek szeptem zaprzeczył: "Nie. Pieniążki są po to, by zmarłego światłość
boska nie
oślepiła". Tyle świec się wkoło paliło, że bałam się pożaru. Ludzie wchodzili,
wychodzili.
Kilka kobiet klęczało i modliło się. Potem usłyszałam głośny płacz. Szybko
opuściłam to
miejsce. Pachniało tam słodko, mdło i zrobiło mi się niedobrze. Kojarzyłam wtedy
śmierć z
tym, że ktoś leży, nie rusza się, a wokoło jest dziwnie i nie wiadomo, jak się
zachować.
Po śmierci Ramzesa nasz dom zaludniły duchy. Pamiętam tylko dwa: Duszka
Trójpaluszka
i Ducha Palacza. Duszek Trójpaluszek ukazywał się w toalecie, wystarczyło nie
zapalać
światła i spuścić wodę. W dowód tego, że jest Duszkiem Trójpaluszkiem podawał mi
w
ciemności trzy palce. Wtedy, po raz pierwszy, częściową prawdę brałam za całą
prawdę.
Potem często mi się to zdarzało. Duszek Trójpaluszek był wesoły, chichotał jak
Lilusia i jak
ona lubił cukierki. Duch Palacz był całkiem inny. Też ukazywał się tylko w
ciemności, ale nie
wolno mi go było dotykać. Był tajemniczy, straszny, mówił grubym, piwnicznym
głosem
brzuchomówcy. Dawał mi różne rozkazy, groził, że jak ich nie wykonam, to on,
Duch Palacz,
spali całe mieszkanie i wszyscy zginą w płomieniach! Bałam się Ducha Palacza,
robiłam co
chciał, ale na swój sposób mnie urzekał. Często mi się śnił i w tych snach
przytulał mnie i
całował, a ja czułam niebiańską rozkosz i już wcale się go nie bałam.
Pewnego dnia duchy nagle znikły, a Lilka posmutniała. "Na pewno dlatego, że ją
wyśmiali
na akademii żałobnej"
pomyślałam.
A k a d e m i a ż a ł o b n a
Mama powiedziała do mnie:

Dziś jest rocznica śmierci marszałka Piłsudskiego. W szkole twojej siostry
odbywa się
uroczystość, Lilka zadeklamuje wiersz. Jeśli będziesz grzeczna, to cię zabiorę.
Chcesz?
Oczywiście, że chciałam. Był ciepły majowy dzień i mama ubrała mnie tak jak
Lilkę: w
białą bluzeczkę i ciemną spódniczkę.
To, co zdarzyło się później, było niemiłe, choć śmieszne. A zdarzyło się
dlatego, że mama
kochała moją siostrę obłąkaną miłością i pragnęła, by charakter Lilki stał się
doskonały. W
tym celu strasznie ją biła; Lilka robiła się od bicia nerwowa i gdy coś mocniej
przeżywała, to
chwytała, co było pod ręką, i targała, tarmosiła, rwała. Tego dnia, jeszcze za
kulisami, wpadł
jej w rękę sznur do mocowania dekoracji. Zaczęła go nawijać na palce. Robiła to
bezwiednie,
nie widząc, że trzyma w ręku nie kawałek zwykłego sznurka, lecz belę grubej
liny. Gdy
weszła na scenę, bela potoczyła się za nią. Z sali dobiegał szmer, ale ona już
niczego nie
słyszała. Rozpoczęła z przejęciem:
Dziś w dniu żałoby przy Twojej trumnie
stoim złączeni myśli wspólnemi.
Setki tysięcy zdążają tłumnie
ostatni Ci oddać hołd na ziemi...
Nieprzerwanie targała sznur, a gdy pociągała mocniej, niesforny kłąb podskakiwał
i toczył
się po scenie. Chichoty na sali gęstniały, lecz Lilka, nie zważając na nic, z
głębokim
wzruszeniem mówiła dalej:
O tym, co dawną przywrócił chwałę
i w sercu nosił Polski kochanie,
pamięć nie zginie! Umarł Marszałek,
lecz Duch Jego z nami na zawsze zostanie!
Po takim wierszu powinna zapaść uroczysta cisza, a tymczasem rozległ się długo
tłumiony
śmiech całej sali. Lilka mocniej szarpnęła sznur i cała bela stoczyła się z
podium na
widownię. Wtedy zaczęli klaskać. Chcieli zagłuszyć swój głupi śmiech, więc
klaskali długo i
głośno. Mogło się wydawać, że Lilka wykonała karkołomny cyrkowy numer, który
wszystkich oszołomił. Biedaczka dygnęła i szybko wybiegła ze sceny. Czuła się
ośmieszona i
jeszcze w domu popłakiwała. Dlatego byłam pewna, że przyczyną smutków Lilki w
ostatnich
czasach była właśnie ta sprawa. Ale myliłam się.
N a s z a p i e r w s z a m i ł o ś ć
Zauważyłam, że Lilka przestała odrabiać lekcje, przestała czytać książki i już
prawie nigdy
nie bawiła się ze mną. Godzinami milczała, patrzyła przed siebie, często
otwierała
kluczykiem pamiętnik i coś w nim pisała. Zdarzało się, że płakała przy tym.
Pewnego
wieczoru, gdy leżałyśmy już w łóżkach, usłyszałam nagle głośne szlochanie.

Dlaczego płaczesz, Lilusiu?
spytałam przestraszona.

Bo kocham Bronka
chlipała.

Jakiego Bronka?

Poznańskiego.
Potem pokazała mi go na ulicy:

Patrz, to jest Bronek!
I uciekła do bramy, a ja za nią.
Bronek mi się nie podobał: był potargany i miał pryszcze. Mimo to już po chwili
wiedziałam, że ja też go kocham. Wieczorem, gdy odmówiłyśmy pacierz i mama
zgasiła
światło, zaczęłam płakać.

Czego płaczesz?
zdziwiła się Lilka.

Bo kocham Bronka.
Lilka aż uniosła się na łóżku:

Chyba zwariowałaś
zauważyła chłodno, a po chwili dodała:
mam nadzieję, że
nie
powiesz mamie...

Przysięgam, że nie powiem!
To był utarty zwrot. Przysięgałam trzy razy dziennie, że czegoś tam nie powiem
mamie.
Pewnego dnia miłość Lilki do Bronka stała się przyczyną dramatu. Uczennice z
klasy Lilki
i uczniowie z klasy Bronka mieli pójść razem do teatru. Była to wspaniała i
wyjątkowa okazja
spotkania Bronka. Lilka w przeddzień przymierzała sukienki, na noc zakręciła
papiloty, a tu
nagle, tego ważnego dnia mama mówi:

Lileczko, kichasz. Jesteś przeziębiona. Nie pójdziesz do teatru. My z tatą
wybieramy się
z wizytą, Kasia ma wychodne i ty położysz Dzidzię spać.
Trudno opisać co się działo, gdy zostałyśmy same. Lilka płakała, krzyczała,
nazywała
mamę jędzą i potworem. Potem zdjęła z kredensu kryształowy wazon i cisnęła na
podłogę. Z
wazonu wypadło dno.

Lilusiu, co ty wyrabiasz?! Znów dostaniesz lanie!

O, nie! Ja już n i g d y nie dostanę lania, n i g d y! Odbieram sobie życie!
I wyszła z pokoju. Po chwili wróciła z brzytwą ojca w ręku. Usiadła na łóżku i
płacząc
przecięła sobie żyły. Na szczęście nie tam, gdzie trzeba: zobaczyłam duży
czerwony krzyż na
wierzchu jej ręki. Krzyż zmieniał się powoli w wielką krwistą plamę. Lilka
wstała, sięgnęła
po pamiętnik, przycisnęła poranioną rękę do białej kartki i podpisała:
KRWAWA PIECZĘĆ SZALEŃSTWA (pamiętnik ten zachował się do dziś, a w nim
dramatyczny zapis). Krew kapała z ręki na dywan. Lilka leżała na łóżku, była
blada, oczy
miała zamknięte. Potem krew przestała płynąć. Lilka otworzyła oczy, a ja
poczułam, że się
już nic strasznego nie stanie. Inna rzecz, że wiedziałam co zaczną wyrabiać
rodzice, gdy
wrócą do domu. Ale Lilka dobrze znosiła lanie.
Chciałam być podobna do Lilki, jednak byłyśmy całkiem różne. Na przykład,
wystarczyło,
by mama raz mnie uderzyła, a ja natychmiast zanosiłam się płaczem i mama mówiła:
"No
dobrze już, dobrze..." I dawała mi spokój. Lilka natomiast po pierwszym klapsie
zaczynała
chichotać. To doprowadzało mamę do furii i biła Lilkę dalej, coraz mocniej i
mocniej. A
Lilka dalej się śmiała. Wyglądało na to, że to nie Lilka, a mama zostaje
ukarana, bo się tak
miota, miota i nie może przestać, a Lilka przeciwnie
roześmiana, spokojna, z
politowaniem
przygląda się mamie.
Nie rozumiałam też sposobu, w jaki Lilka kochała Bronka. Robiła z tego tragedię:
tłukła
wazony, szlochała, przecinała sobie żyły. Ja, na jej miejscu, postępowałabym
inaczej:
napisałabym do Bronka list, że go kocham i bardzo bym chciała, żeby mnie
odwiedził. Dla
zachęty wspomniałabym, że dostanie czekoladę. Jestem pewna, że Bronek by
przyszedł.
Bronek jednak zniknął nagle z naszego życia. Może wyjechał, może Lilka o nim
zapomniała. Nie wiem. Nad jej łóżkiem wisiał już, w ramce, CIark Gable. Znów
pomyślałam,
że się bardzo różnimy, bo ja dalej kochałam Bronka. To, że go nie widziałam,
nawet mi
pomogło, bo zapomniałam, że ma pryszcze. Marzyłam i tęskniłam. Tatuś zauważył
moje
smutki i powiedział: "Dzidzia ma mało zabawek", I kupił mi kolorowego bąka. Bąk
był
wielki, śliczny, cały w paski, a gdy się kręcił, łagodnie śpiewał.
Pewnego dnia zostałyśmy z Lilką same i zakręciła bąka na mojej głowie. Bąk
kręcił się
tylko przez chwilę, ale zdążył mi wyrwać kłąb włosów. Bardzo bolało, ale
przysięgłam Lilce,
że tajemnicy dochowam.
Wieczorem, przy myciu, mama zauważyła tonsurkę.

Teosiu!
zawołała.
Chodź tu, patrz! Dzidzia łysieje!
Tatuś się przeraził i natychmiast załatwił wizytę u słynnego doktora Kryńskiego.
Ten bez
wahania postawił diagnozę:

To jest, proszę państwa, wyłysienie plackowate na tle nerwowym. Trzeba pić
wapno,
smarować główkę rtęciową maścią i dużo przebywać na świeżym powietrzu.
Na pożegnanie pogłaskał mnie po mojej łysince, a ja pomyślałam: "On to naprawdę
musi
być chory na nerwy, bo w ogóle nie ma włosów na głowie".
U d a j ę s i e r o t k ę,
b o c h c ę b y ć k o c h a n a
Z tamtych czasów pamiętam jeszcze inną smutną historię. Blisko naszego domu był
Park
Staszica. Miałam sześć lat i sama już chodziłam bawić się w piaskownicy.
Kopałam,
grabiłam, stawiałam babki. Trochę mi było smutno, że nie mam koleżanki, że bawię
się sama.
Aż tu pewnego dnia stanęła przy piaskownicy dziewczynka z warkoczykami. Była
śliczna.

Nazywam się Zosia
powiedziała
a ty?

Dzidzia.

Dlaczego jesteś smutna, Dzidziu?

Nie wiem.

Może jesteś sierotką?
Zapytała jakoś tak, jakby sobie tego życzyła, więc ja szybko:

Tak, jestem sierotką.

Mój Boże!... A na co zmarli twoi rodzice?
Nie przychodziło mi na myśl nic mądrego, więc powiedziałam:

Mamusię ugryzł skorpion.

To straszne! A tatuś?

Tatuś?...
czułam w głowie pustkę.
Tatuś? Tatuś umarł ze zmartwienia.

Moje biedactwo... I z kim teraz jesteś?

Ze złą macochą.
Nie było to zbyt logiczne, by tatuś najpierw pocieszał się drugim małżeństwem, a
następnie umierał z żalu po śmierci mamusi, ale dziewczynka też o tym nie
pomyślała i z
litością westchnęła:

Żal mi ciebie, Dzidziu. Jesteś nieszczęśliwym dzieckiem. Pobawię się z tobą.
Bawiłyśmy się długo. Potem przyszła po mnie Kasia, nasza służąca

Dzidziu!
wołała już z oddali, a ja szybko pobiegłam. Byłam zadowolona, że
Zosia
Kasię zobaczyła. Kasia była duża, koścista, nos miała jak wroni dziób i Zosia na
pewno
wierzyła, że to moja zła macocha.
Następnego dnia znów spotkałam Zosię. Już na mnie czekała i przyniosła cukierki.
Dzień
później dostałam szaliczek dla lalki.

Ja nie mam lalek
powiedziałam żałośnie, I tak jak ojca i matkę, bez wahania
uśmierciłam sześć moich lalek. Zosia pobiegła do domu i przyniosła lalkę. Lalka
nie miała
nogi. Teraz i ja mogłam się nad kimś litować.
Po kilku dniach Zosia powiedziała:

Dziś zapraszam cię do siebie na podwieczorek.
Miałam więc pójść na podwieczorek dla sierotki.
W progu powitała mnie mamusia Zosi:

Wejdź, dziecinko, zdejmij paltocik.
Podwieczorek, jak podwieczorek, był taki sam jak w domu: ciasto, krem, owoce,
czekolada.

Jak masz na imię, kochanie?

Dzidzia.

A na nazwisko?

Sander.

I mieszkasz tu zaraz za parkiem, na Narutowicza?

Tak, pod siedemdziesiątym czwartym.

Na Boga! Przecież ja znam twoich rodziców!

Mamusiu
przerwała Zosia i szeptem dodała:
przecież ci mówiłam, ona nie ma
rodziców, to sierotka.

Co się stało?!
wykrzyknęła ta pani.
Czy jaki wypadek?!

Tak
wtrąciła Zosia.
Jej mamusię ugryzł skorpion, a tatuś umarł ze
zmartwienia.

Zgłupiałyście, czy co?! Przecież tydzień temu widziałam twoich rodziców w
teatrze.
Państwa Sanderów: Teodora i Marię
dodała skrupulatnie.
Zosia patrzyła na mnie jak osłupiała. Zniknął z jej twarzy litościwy uśmieszek.

To chyba lepiej, że nie jestem sierotką
powiedziałam hardo, ale
zaczerwieniłam się
przy tym do łez.

To była taka zabawa, proszę pani
bąknęłam po chwili.

Wstrętna zabawa!
ostro rzuciła mama Zosi, a Zosia wykrzyknęła z prawdziwą
złością:

Jesteś kłamczuchą! Wstrętną kłamczuchą! Oszukałaś mnie!
W tej samej chwili pomyślałam: "teraz będę udawała Lilkę, zachowam się tak,
jakby
zachowała się Lilka..."

Wie pani
powiedziałam spokojnie
ja lubię się tak bawić: zmyślać, udawać,
kłamać.
Do widzenia pani. Do widzenia Zosiu.
Muszę już iść, r o d z i c e na mnie czekają.
Bez pośpiechu wstałam, odstawiłam krzesło. Na szczęście nikt nie próbował mnie
odprowadzać. Włożyłam "paltocik", wyszłam na schody, i drzwi za sobą zamknęłam
zwyczajnie, bez hałasu.
Tak skończyła się moja pierwsza przyjaźń. Zosia przez kilka dni nie przychodziła
do
parku, a kiedy wreszcie przyszła, udawała, że mnie nie zna. A przecież kłamałam,
żeby mnie
bardziej kochała, ta cała Zosia. Już chyba wtedy wydawało mi się, że kochać
można tylko
albo z litości, albo z podziwu.
O s t a t n i e d n i p r z e d w y b u c h e m w o j n y
Czy jeszcze coś z tamtych dni pamiętam? Może luksusowy pensjonat w
Zaleszczykach,
ostatnie lato, sierpień... Dorośli rozmawiali o wojnie. Nie rozumiałam, nie
słuchałam,
nudziłam się. Czytałam książeczki dla dzieci i pisałam listy do mego ukochanego
taty. Został
w Łodzi, "bo musi na nas pracować"
tłumaczyła Lilka. Po latach znalazłam
kartkę, którą
nabazgrałam wtedy w Zaleszczykach:
"Kochany Tatusiu! Bardzo za Tatusiom tęsknię. Tak Tatusia kocham, jak nikogo.
Chcę, żeby
Tatuś przyjechał i też mnie kochał, i przywiózł wiaderko i szpadelek. Ubóstwiam
Tatusia.
Dzidzia".
2. Podczas wojny
Wybucha wojna
Wtedy, w Zaleszczykach, już nie mogłam się doczekać powrotu do domu. Miałam
ponad
sześć lat, gotowe zdjęcie do szkolnej legitymacji. Strasznie się cieszyłam, że
będę uczennicą.
Pierwszy września. Pierwszy dzień szkoły. A tu od rana wyją syreny, warczą
samoloty. W
radiu jakiś pan powtarza w kółko: wojna, wojna... Niemcy napadły na Polskę,
wojna, alarm, I
ciągle to samo. A ludzie? Jakby powariowali.
Moi wujowie: Józio, Idek, bracia mamy, wpadli do nas z walizami, plecakami i
nawet nie
usiedli:

Uciekamy, uciekamy, uciekajcie z nami!
krzyczeli jak w gorączce.
Tata wyjął ze spiżarni butelkę nalewki:

Weźcie na drogę
powiedział, a potem:
My zostajemy. Przed tą wojną nie da
się
uciec.
A oni swoje:

Wszyscy uciekają. Na drogach wozy, furmanki, auta, ciężarówki...

Wkrótce się zobaczymy
powiedział tata. I rzeczywiście, po kilku dniach
bracia znów
się pojawili.

Już wróciliśmy
śmiał się Idek, choć wpadł do rowu i zwichnął nogę. On się
zawsze
śmiał.
Józio opowiadał jakieś straszne rzeczy o bombach, trupach na drodze, koniach z
rozprutymi brzuchami... Mama kazała Lilce i mnie wyjść z pokoju.
Lilka była przejęta, jak nigdy. Zaczęła mówić o naszych wujkach. Że Józio jest
najlepszym
adwokatem w Łodzi, a Idek
najlepszym architektem. Że prawie nikt nie ma
samochodu, a
Józio ma. Wujowie są bardzo mądrzy i sami do wszystkiego doszli... Czy widziałam
już
córeczkę wujka Józia, Ilonkę? Urodziła się miesiąc temu. Czy wiem, że wujek
Józio ożenił
się z panną, która została rok temu Królową Piękności w naszym mieście? Z piękną
Henią?
Wszystko to wiedziałam, bo mama w kółko powtarzała.

A czy wiesz
mówiła Lilka, jakimś innym, bardzo poważnym tonem
że Niemcy
prześladują Żydów? Nasza mama i nasi wujowie są Żydami, będzie im ciężko. Może
nawet
ich zabiją... W mojej szkole jeszcze przed wakacjami mówili, że będzie wojna i
że wygramy.
Ale tata mówi, że przegramy. Martwię się, siostrzyczko...
Byłam wstrząśnięta. Lilka pierwszy raz tak poważnie ze mną rozmawiała. Chciałam
też
coś poważnego i mądrego powiedzieć, więc westchnęłam:

Wiem, że nasz tatuś jest Niemcem. Jest biedny, najbiedniejszy. Bo chyba mu
strasznie
przykro...

Ty zawsze myślisz tylko o swoim słodkim tatusiu!
fuknęła Lilka.
Pomyśl o
naszej
matce!
Milczałam. Miała rację: kochałam ojca zupełnie zwariowaną miłością.
Wujowie ledwo wrócili z drogi, a znów mówili o ucieczce. Namawiali tatę:

Ty, Teosiu, póki nie dostaniesz kopniaka w tyłek, nie uwierzysz w hitlerowskie
obozy.
No i ojciec dostał kopniaka w tyłek, i to bardzo szybko. Tego dnia usłyszał na
ulicy krzyki,
wyjrzał przez okno i zobaczył, co dzieje się w domu naprzeciw nas, w nowoczesnym
domu,
który projektował wujek Idek. Ten wspaniały dom, pokryty kremowymi kaflami,
gestapowcy
postanowili zająć dla siebie. Mieszkało w nim kilka rodzin żydowskich. Nie wiem,
ile czasu
dano im na spakowanie się, ale nagle, z bramy, jak z pociągu, wyroił się tłum
ludzi z kuframi
i tobołami. Na dworze było zimno, siąpił deszcz. A ci ludzie stali na ulicy,
czekając nie
wiadomo na co, chyba na boskie zmiłowanie. I wtedy poszedł tam nasz ojciec.
Widziałyśmy
przez szybę, jak próbuje rozmawiać z gestapowcem. Coś mu tłumaczy, gestykuluje.
A
gestapowiec krzyczy na niego, popycha ojca, przewraca, kopie. Zobaczyłyśmy ojca
leżącego
na jezdni. Lilka pobiegła, pomogła mu wstać, przyprowadziła do domu. Był zielony
ze
strachu, bólu, złości...

Tłumaczę temu bydlakowi
mówił wściekły
że nie wolno tak ludzi wyrzucać. Na
bruk. Na zimno. Na deszcz. I z małymi dziećmi. Że to zbrodnia! A ten cham pcha
się na mnie
i wrzeszczy: "Du verfluchter Judenknecht!"6 No i kopnął mnie w grzebie! podkutym
buciorem.
Przed naszym domem wystawał każdego dnia pan Mitzer, Volksdeutsch, kulawy
szpicel w
filcowym kapeluszu. Wymachiwał drewnianą laską, tupał, krzyczał, groził

chciał, żeby
wszyscy się go bali! Naszej pięknej mamie uniżenie się kłaniał, ale
wiedzieliśmy, że to przez
niego, co dzień, o szóstej rano, nakłada płaszcz z żółtymi gwiazdami, melduje
się na
posterunku i wraz z innymi naznaczonymi idzie szorować publiczne klozety.
Błagała ojca,
żeby się za nią nie wstawiał, bo gdyby jemu się coś stało...
Pewnego dnia, pod wieczór, przyszedł do nas wujek Józio w strasznym stanie:
włosy miał
powyrywane, zęby powybijane, pokrwawioną twarz, podpuchnięte oko. Zatrzymali go
na
ulicy, tłukli pałkami. Kazali usiąść na bruku i jeść chochlą z miski. A w misce
była brudna
woda, piasek, kamyki, zbutwiałe liście. Wrzeszczeli przy tym: "Lache doch, lache
doch, du
6 Ty przeklęty żydowski pachołku!
dummer Jude!"7 Bał się, że zatłuką go pałkami, więc jadł posłusznie i śmiał się,
jak mu
kazali. Nie wszyscy go bili. Jeden stał z aparatem i robił zdjęcia do STRMERA8.
Mama umyła wujka, nakarmiła, położyła do łóżka. Na tle białej pościeli jego
pokiereszowana twarz wyglądała jeszcze żałośniej, wprost koszmarnie! A ja
pamiętałam go z
sądu: niedawno, tuż przed wakacjami byłam tam z mamą, widziałam wuja na
korytarzu.
Smukły, przystojny, paradował w birecie i czarnej todze. Inni panowie w togach
kłaniali mu
się grzecznie i mówili: "Moje uszanowanie, panie mecenasie". A teraz leżał jak
kaleki
potworek i głośno płakał. Że musi uciekać, że nie może uciekać. Że Henia nie
chce, bo
Ilonka, niemowlę jeszcze, bo poniewierka, bo rodzice Heni nie pozwalają.
Wreszcie
postanowił: ucieknie pierwszy, urządzi się, sprowadzi rodzinę.
Tuż przed wyjazdem do Lwowa, bracia znów namawiali mamę, żeby jechała z nimi:

Jeśli uciekniesz, Teoś uratuje dziewczynki, jeśli zostaniesz, zginiesz i ty, i
twoje dzieci.
Ojciec nie chciał o tym słyszeć:

Nie straszcie jej, ona zostanie ze mną!
Wujowie pojechali. Henia z rodzicami i małą Ilonka przeniosła się do Warszawy.
Łódź
włączono do "Reichu" i miasto należało odtąd do III Rzeszy; zmieniło nazwę na
Litzmannstadt.
Wiele żydowskich rodzin przeniosło się do Warszawy. Wierzono, że w Generalnej
Guberni łatwiej będzie się ukryć. Pamiętam dzień, w którym mama postanowiła ojca
zostawić
z Lilką, a mnie zabrać do Warszawy.

Teosiu, rozstańmy się, ja pojadę z Dzidzią.

Nigdzie nie pojedziesz!

Teosiu, damy sobie radę. Sprzedam biżuterię. Chyba ludzie potrzebują
pieniędzy... Henia
wyjechała...

Przestań!
ostro przerwał ojciec. Matka też podniosła głos:

Dosyć mam twojej głupoty! Zawsze muszę myśleć za ciebie!

To nie myśl!

Teosiu... Zrozum...

Co mam zrozumieć?!

No to... że Lilka wygląda jak aryjka, że możesz ją uratować...

Mam ratować jedno dziecko, tak? A ciebie z Dzidzią wystać na śmierć, tak? Ty
chyba
oszalałaś, kobieto!

Oszalałam! Oszalałam!... Skończy się tak, że TY się uratujesz, a NAS wykończą.
Już
Mitzer się o to postara...

Nie martw się, przekupię go. Zamknie swój parszywy pysk. Marysiu, zrozum, ja
muszę
was uratować. Muszę! Rozumiesz?
No i zostaliśmy wszyscy razem. Niemcy nie mieli pomysłu na to, co zrobić z
mieszanymi
małżeństwami i dziećmi z tych małżeństw. Bo te dzieci, prócz przeklętej krwi
żydowskiej,
miały w sobie także świętą krew germańską. Należało tę rzecz rozważyć
pedantycznie i
naukowo. Stałyśmy się więc z Lilką obiektem analiz prowadzonych przez
Rassenpolitisches-
Amt. Był to hitlerowski urząd do spraw badania czystości rasy. Sprawdzano tam
wzrost,
wagę, smukłość ciała, kształt czaszki, nosa, układ twarzy, uzębienia i tak
dalej.
Byłam za mała, żeby odczuwać te badania
rozbierania do naga, mierzenia,
fotografowania
jako coś upokarzającego. Ale Lilka tak je właśnie odczuwała i
buntowała
się, i kłóciła z ojcem
że nie pójdzie tam więcej, że nie jest królikiem,
szczurem ani psem
doświadczalnym. W roku 41 Lilka skończyła szesnaście lat; dostała polską
Arbeits-kartę i
skierowanie do pracy w fabryce butów dla wojska. Wychodziła z domu o szóstej
rano, a
wracała o szóstej wieczór. Jedenaście godzin kleiła cholewki.
7 Śmiej się, śmiej się, durny Żydzie!
8 Popularny propagandowy tygodnik antysemicki.
Matka miała polską Kennkartę. Pan Mitzer, mimo rozmów z ojcem, wskazywał nasze
mieszkanie: "Da wohnen Juden"9.
Może się to wydać niezrozumiałe, że donosy pana Mitzera tak nas przerażały,
skoro
najwyższe władze wiedziały o przebywaniu poza gettem żydowskich żon niemieckich
obywateli. Było to dozwolone pod warunkiem, że małżeństwo zawarto przed
ukazaniem się
Ustaw Norymberskich, czyli przed rokiem 35. Ale czym innym były przepisy na
szczytach
władzy, a czym innym praktyki ich samowolnych, fanatycznych wykonawców. Gdyby
wskutek donosu zjawił się w naszym domu SS-man, gestapowiec czy zwykły policjant
i
zastał w nim mamę, mógłby ją pobić do nieprzytomności czy nawet zastrzelić
bezkarnie.
Później uznano by zapewne, że chciał ukarać Żydówkę, która ukrywała się poza
gettem.
Mógłby nawet zyskać pochwałę za gorliwość w pracy. Szeregowy pracownik służb
bezpieczeństwa Rzeszy nie musiał znać przepisów prawnych, które w wielkim
mieście
Litzmannstadt dotyczyły tylko sześciu par małżeńskich.
Zdarzało się, że nasz dom nachodzili Niemcy, ale tego pamiętnego dnia w naszym
domu
z a m i e s z k a l i Niemcy, a było to tak: ostro zabrzmiał dzwonek do drzwi.
Mama, jak
zwykle, ukryła się w kuchni, w spiżarnianej piwniczce osłoniętej chodnikiem. Do
mieszkania
wszedł umundurowany mężczyzna, a za nim cywile z walizami, kobieta i mężczyzna.
Wyglądali na małżeństwo. Umundurowany mężczyzna wyjaśnił ojcu, że ci państwo
mają
przydział na trzy pokoje w naszym czteropokojowym mieszkaniu, no i musimy się
ścieśnić.
"Się mussen sich beschrnken"
powiedział, a ojciec milczał. Zrozumiał, że to
kara za
żydowską żonę. Umundurowany mężczyzna uniósł rękę: "Heil Hitler!" i zniknął.
Klamka
zapadła. Przyprowadzona para rozglądała się bezradnie. Przedstawili się: Anna i
Hans
Selbach. On
doktor ekonomii, ona
śpiewaczka. Nieoczekiwanie pani Anna
powiedziała:

Znaleźliśmy się w Polsce przypadkowo, jakby "na zesłaniu"
uśmiechnęła się.

Próbowaliśmy wydostać się z Niemiec przez szwajcarską granicę. Złapali nas.
"Zdumiewające"
pomyślał ojciec.
"Skąd to zaufanie do mnie? Czyżby
wiedzieli?" I
zawołał mamę.

Moja żona jest pianistką
powiedział.

To cudownie! Będziemy razem muzykować
ucieszyła się pani Anna.
I tak przyszło nam zamieszkać z Niemcami, którzy byli wspaniałymi ludźmi. Nie
chcieli
słyszeć o zajmowaniu trzech pokoi. Najwyżej jeden duży i jeden mały "do pracy
dla męża".
"Wy macie przecież dzieci"
oni nie mieli.
Między naszymi rodzinami zapanowała przyjaźń. Doktor Selbach uwielbiał mamę, a
mnie
traktował jak własne dziecko: gimnastykował się ze mną, przynosił czekoladę,
opowiadał
bajki, uczył gotyckiego alfabetu. Chodziliśmy we dwójkę na długie spacery, a ja
streszczałam
mu nieporadnie, po niemiecku, W pustyni i w puszczy Sienkiewicza.
Pewnego dnia mama akompaniowała pani Selbach do pieśni Schuberta Małgorzata przy
kołowrotku. Pani Anna śpiewała: "Meine Ruh' ist hin..." "Mój spokój prysł...",
gdy nagle
usłyszeliśmy dźwięk dzwonka. Wszedł dziwny pan, trochę przypominał Cygana, a
trochę
Żyda: miał czarne oczy, bujny wąs, śniadą cerę i garbaty nos. Tata pomyślał:
"Mój spokój
prysł... to na pewno jest Żyd, który ucieka, Żyd, którego tropią, Żyd, którego
trzeba ukryć".
Jednak nieoczekiwanie nieznajomy zaczął płynnie, z radosnym ożywieniem mówić po
niemiecku:

Nazywam się Heinrich Schuld. Mieszkam w tym domu, na trzecim piętrze. Wczoraj
się
wprowadziłem, a już dziś odkrywam muzykujących sąsiadów. To cud! Poznajmy się.
Tata ochłonął, lecz na krótko. Bowiem Heini
jak go wszyscy nazywali

natychmiast
zakochał się w mamie. To było niezwykłe: Niemcy albo się w mamie kochali, albo
ją chcieli
9 Tam mieszkają Żydzi.
zabijać. Tak, jakby nie było pośrednich możliwości.
Heini przyjechał do Polski służbowo, na stanowisko pierwszego skrzypka w
łódzkiej
filharmonii. Po tamtej, nieoczekiwanej wizycie, już nazajutrz zjawił się u nas z
nutami. "Frau
Marieschen" miała z nim grać sonaty Beethovena: Sonatę Wiosenną, Sonatę
Kreutzerowską.
Potem, przez całe życie, gdy słuchałam tych sonat, zawsze myślałam o Heinim.
Wyglądał
jak Dirk Bogarde w filmie Śmierć w Wenecji, ale z usposobienia przypominał
raczej wesołego
gondoliera niż tragiczną postać Aschenbacha. Na przywitanie i pożegnanie całował
w usta
wszystkie istoty płci żeńskiej, nawet mnie. Hitlera uważał za awanturnika i
bęcwała, a
przedrzeźniał go tak, że wszyscy pękaliśmy ze śmiechu. Nikt jakoś na Heiniego
nie składał
donosów. Koledzy z filharmonii, jak sam mówił, nazywali go: "Der verrckte
Heini"10. Może
uchodził za prowokatora? Nie wiem. Po koncertach lubił sobie popić. A potem
różnie bywało.
Kiedyś, w trzaskający mróz, wdrapał się nago na latarnię. Zdarzało się też, że w
nocy budził
nas wszystkich przeszywającym dzwonkiem. Zawsze drżeliśmy, że to gestapo, po
mamę. No i
Heini wchodził. Zataczając się lekko oświadczał ojcu, że pragnie złożyć hołd
jego małżonce,
gdyż nie jest ona zwykłą kobietą, lecz boginką! "Sie ist eine Gttin, eine
Gttin..." powtarzał
w kółko. Ojciec usiłował go w takich chwilach odprowadzić do jego domu, ale to
się rzadko
udawało. Heini bał się swojej chudej, rudej żony, która biła go, gdy wracał
pijany. Stanowczo
wolał trzeźwieć u nas, co bardzo tatę martwiło. Najgorszym ze wszystkich
zwariowanych
pomysłów Heiniego były właśnie te nocne wizyty. Pan Selbach, pani Selbach,
Lilka, ja

wszyscy kłębiliśmy się na korytarzu w pidżamach, nocnych koszulach,
zdenerwowani,
wystraszeni. A Heini, klęcząc przed małżeńskim łóżkiem rodziców, odmawiał
litanię do
mojej najświętszej matki.
Zdarzyło się kiedyś, że bardzo mamie pomógł. Był u nas, gdy pan Mitzer znów
wskazał
nasze mieszkanie. Słysząc ostry dzwonek, Heini sam otworzył drzwi. Zobaczył
umundurowanych facetów. Krzyknął, wybiegł na schody i zatrzasnął za sobą drzwi.
Od tej
chwili zaczął udawać owego Żyda, którego wskazał pan Mitzer "pod piątką".
Całkiem bez
sensu, niby w panicznym strachu, pobiegł schodami na górę. Oni za nimi.
Zatrzymał się
dopiero na strychu. Dopadli go: "Ausweis bitte!"11 A on, z udanym przestrachem,
wyjął
swoje nieskazitelne papiery. Kłaniali się, salutowali, przepraszali. Słyszał,
jak schodząc jeden
do drugiego mówił: "Ein ganz toller Mensch. Ein verrckter Knstler"12.
l znów się panu Mitzerowi nie udało. Ale stał dalej wytrwale przed bramą,
podparty laską,
monstrualny karzeł w filcowym kapeluszu. Nie wiem, czemu nienawidził mamy. Może
z
zawiści? Miał paskudną, kłótliwą żonę.
Za to młodsza córka państwa Mitzerów była ładna i miła. Właśnie z nią
najbardziej
lubiłam się bawić. Bawiłyśmy się w królewicza i królewnę. Lusia miała dziesięć
lat i była już
"uświadomiona". Gdy spotykała się ze mną jako mój królewicz, wkładała sobie pod
sukienkę,
w rajtuzy, ostruganą marchew. Tłumaczyła mi, że nie tylko każdy królewicz, ale
każdy
mężczyzna ma taką marchew. Nie chciałam wierzyć, więc dodawała, że właśnie to
jest
powodem, dla którego mężczyźni noszą spodnie, bo inaczej to by im ta marchew
wypadła.
Jednak pewnego dnia zobaczyłam pana, który robił siusiu przy drzewie, i
powiedziałam Lusi,
że się myli: mężczyźni mają w spodniach nie marchew, lecz serdelek. Lusia na to:

Teraz serdelki są drogie, biedni nie mają na serdelki.

Ale przecież ty jesteś moim królewiczem, królewicz musi być bogaty.
Lusia chwilę pomyślała i odparła ze smutkiem:

Bo ojciec królewicza, jak się dowiedział, że królewicz kocha żydowską
królewnę, to mu
zabrał wszystkie pieniądze. Teraz królewicz jest biedny.
Wtedy przyszło mi do głowy, że pan Mitzer zabronił Lusi bawić się ze mną, a ona
mimo to
10 Ten zwariowany Heini.
11 Proszę o dowód.
12 Całkiem pomylony facet. Zwariowany artysta.
się bawi. Coraz bardziej kochałam Lusię, której ojciec chciał moją mamę wyprawić
na drugi
świat.
Na naszym podwórku mało było polskich dzieci. Secesyjne kamienice w parkowych
dzielnicach zamieszkiwali przeważnie Niemcy. Polakom zostawiano czasem
mieszkania
parterowe lub mieszkania na strychu. Chodziłam więc najczęściej na sąsiednie
podwórko,
gdzie były polskie dzieci. Stała tam drewniana rudera. Ruderę oddzielał od Parku
Staszica
podziemny betonowy bunkier. W tym bunkrze bawiliśmy się w chowanego. Było w nim
zupełnie ciemno i baliśmy się wchodzić. Czasem ktoś mnie w bunkrze dotykał,
całował, ale
się nie odzywał i nawet nie wiedziałam, czy to dziewczynka, czy chłopak.
Na podwórku, tym koło rudery, wcale nie było niemieckich dzieci
chyba się
trochę bały.
Na moim podwórku wszystkie dzieci bawiły się razem: dzieci Polaków,
Reichsdeutschów i
Volksdeutschów.
Pamiętam z tego podwórka dwóch chłopców: Stefana i Jerzyka. Stefan wspaniale
rysował.
Kiedyś, podczas zabawy w chowanego, weszłam do beczki i nie mogłam wyjść.
Starałam się,
ale nie umiałam. Stefan stał wtedy w oknie, patrzył i rysował. Stefan miał na
nazwisko Baran
i podpisywał rysunki tak, że podpis wyglądał jak baran.
Stefan narysował też Lilkę. Obserwował ze swego okna, jak odbija piłkę rakietą
od ściany.
Ale w jego karykaturze Lilka jest zawziętą zawodniczką podziwianą na stadionach.
Tak, w
tych dwu rysunkach ujął różnicę naszych charakterów i
proroczo
różnicę
naszych losów.
Stefan nigdy nie schodził na podwórko, nigdy się z nami nie bawił. Całymi dniami
wysiadywał w oknie i rysował. Raz jeden przyjął zaproszenie Lilki na urodzinowy
podwieczorek. W okamgnieniu narysował karykatury wszystkich gości.
Wiele lat później, w Londynie, znalazłam w Guardianie rysunek podpisany
"Sandor".
Była to karykatura mego przyjaciela Andrzeja Czajkowskiego, umieszczona pod
recenzją z
jego recitalu w Albert Hall. Bez wahania powiedziałam Lilce, że to musiał
rysować Stefan, a
ona potwierdziła: "Tak, on jest w Anglii. Osiągnął wielką sławę".
Drugim chłopcem, którego pamiętam z podwórka, był Jerzyk Adamiec. Mieszkał z
matką
na czwartym piętrze. Nie wyrzucono ich, bo matka Jerzyka miała swoje zasługi w
gestapo.
Złożyła donos na męża: "Był przed wojną w dwójce, ma w piecu schowaną broń".
Nie wiem, dlaczego to zrobiła, może nienawidziła męża, może bała się o syna.
Zabili
Jerzykowi ojca.
Bawiłam się z Jerzykiem bardzo chętnie. Pochlebiało mi, że taki duży chłopiec
chce się ze
mną bawić w berka, w chowanego, w Indian. Ale przestałam go lubić, kiedy się
zaczęła ta
zabawa z kotami. W piwnicy naszego domu gnieździły się koty. Było ich coraz
więcej. I
Jerzyk wymyślił zabawę w topienie małych kotków. Wchodził na dach i rzucał je do
sadzawki za domem. Potem, na jego rozkaz, młodsi chłopcy łowili kotki i znów
przynosili na
dach tak, żeby mógł je rzucić jeszcze raz. A gdy kotki, które przynieśli, były
już martwe,
Jerzyk ciskał te mokre trupki na niemieckie dzieci wracające ze szkoły. Tak się
mścił za
śmierć ojca.
Pewnego dnia powiedziałam do Lusi:

Wiesz, myślę, że Jerzyk byłby dobrym gestapowcem.
Lusia przyznała mi rację i dodała:

Jak kogoś nauczyć, że dobrze jest zabijać koty, to tak samo można nauczyć, że
dobrze
jest zabijać Żydów.

Tak myślisz?

Tak myślę, I cieszę się, że nie muszę zabijać, bo jestem dziewczynką. Tylko
chłopcy
muszą zabijać.

Jakby nie chcieli, to by nie zabijali.

Głupia jesteś! Kto ma rozkaz i nie chce zabijać, temu kulka w łeb i już.

Lusiu, czy ty rozumiesz, po co jest wojna?

Nie wiem
przyznała, I zaraz się zawstydziła, że nie wie, więc dodała:

Zawsze były
wojny. Już w Biblii były wojny. Najpierw Kain zabił Abla. Z zazdrości. Może
wojny są z
zazdrości?... I dla swoich dzieci, żeby im było lepiej? Naszej rodzinie teraz
jest lepiej

zakończyła.
W o j n a t r w a
Tatuś dużo mówił o wojnie. Rozkładał na biurku mapę świata i przesuwał po niej
moje
pionki od "Chińczyka". Czarne pionki to byli Niemcy, czerwone
Rosjanie,
niebieskie

Anglicy, zielone
Amerykanie, żółte
Japończycy. (Czarne pionki zrobiliśmy z
tektury, bo
"Chińczyk" ma tylko cztery kolory.)
Ojciec co dzień, wieczorem, nastawiał Londyn. Słyszałam cichutki sygnał: bum-
bum-bum-
Buum! bum-bum-bum-Buum! Potem tata powtarzał mamie różne wiadomości. Dziwiłam
się
trochę, bo myślałam, że ojciec wszystko wie najlepiej, a tymczasem wszystko go
zaskakiwało: że Europa tak łatwo padła Hitlerowi do stóp, że Anglicy tacy
dzielni w Afryce,
że Hitler napadł na Związek Radziecki, a Japończycy na Amerykę, że Hitler
przegrał pod
Stalingradem, że nie ma jeszcze "drugiego frontu" i tak dalej. Wszystko go
dziwiło. Kiedy
Niemcy zaczęli się cofać z Rosji, ojciec był w tak dobrym humorze, że pozwalał
bym, w
czasie gdy słucha radia, plotła mu na głowie warkoczyki. Wyglądał w tych
warkoczykach
trochę jak samuraj, trochę jak wariat. Pewnie to była głupia zabawa, ale lubiłam
ojca dotykać
i czułam się wtedy szczęśliwa.
Od dawna nie mieliśmy wiadomości o Heni, żonie wujka Józia, i o ich dziecku.
Dostaliśmy od niej kilka listów z warszawskiego getta i fotografię małej Ilonki:
miała zadarty
nosek, była śliczna. Ojciec posyłał im paczki, ale te paczki nie dochodziły.
Jeszcze przed
powstaniem w getcie dowiedzieliśmy się, że Henia i jej rodzice nie żyją, a małą
Ilonkę
oddano do sióstr, do klasztoru. Adresu klasztoru nie podano.
Łódzkie getto tylko raz widziałam z tramwaju, z wiaduktu nad ulicami getta.
Ludzie tam
na dole wydawali mi się mali i jakby wszyscy ubrani na czarno. Wiedziałam, że z
tego getta,
jakimś cudem, uciekł mój zwariowany wujek Adam. O getcie warszawskim, o
powstaniu w
getcie też prawie nic nie wiedziałam. Ani o powstaniu warszawskim. Ojciec
przekonał się, że
nie można przy mnie mówić o polityce, bo jestem gadułą, głupią gadułą. Kiedyś
zaprosił
mnie do siebie sąsiad z parteru, pan Schwartz. Był to Niemiec, chyba z Tyrolu,
bo nosił
tyrolski kapelusz z piórkiem. Zapytał, dlaczego nie chodzę do szkoły.

Bo mi nie wolno
powiedziałam
szkoły są tylko dla Niemców.

Przecież twój ojciec jest Niemcem.

Ale moja matka nie jest...

Dziwne... dziwne...
mruczał pan Schwartz.
Hitler dziwne rzeczy wymyśla

dodał po
chwili.

O tak! Mój ojciec mówi nawet, że Hitler to głupiec i potwór. "Ein Dummkopf und
ein
Ungeheuer"
tak właśnie powiedziałam.
Pan Schwartz aż wstał z fotela.

Dziecko!
wykrzyknął.
Dziecko! Czy ty wiesz, że takich rzeczy nie wolno
powtarzać?! Że mogliby zabrać twojego ojca, gdybym was zdradził?
Teraz i ja się zerwałam.

O Boże! Ale pan tego nie zrobi!

Pewnie, że nie zrobię. Bo cię lubię. I pokłoń się twojej matce.
Dopiero po wojnie zrozumiałam, dlaczego pan Schwartz nie memu ojcu lecz właśnie
matce kazał się pokłonić. Pan Schwartz był rosyjskim szpiegiem i w 45 roku,
zgodnie z
rozkazem, natychmiast ujawnił władzom NKWD swoją tajną radiostację.
19 stycznia do Łodzi wkroczyły oddziały Armii Czerwonej. W przeddzień miasto
zostało
zbombardowane. Siedzieliśmy w schronie. Schron trząsł się i rozpadał. Ze
wszystkich stron
huki i łomoty: na sąsiedni dom spadła bomba, ale był już pusty. Niemcy uciekali.
Ojcu nawet
przez myśl nie przeszło, żeby uciekać. Cieszył się jak dziecko, mimo że w
młodości
zakosztował już słodyczy rosyjskiej niewoli. Podczas I wojny światowej, jako
niemiecki
jeniec wojenny, znalazł się na Syberii. Znał Rosję, przeżył tam rewolucję. Mimo
to cieszył się
i ja cieszyłam się razem z nim. A najbardziej z tego, że pójdę do szkoły. W
czasie wojny mało
się uczyłam. Dużo czytałam, a resztę czasu spędzałam na podwórku. Wołano tam na
mnie:
"Szyszoszkie szeszko", co w podwórkowym języku oznaczało: "żydowskie dziecko".
L e k c j e u p a n n y Vogel
i r o z m o w y z J e r z y k i e m N e h e r e m
A jednak trochę się uczyłam: najpierw polskiego, później niemieckiego. Na
początku
wojny przychodziła do nas pani Gębalska, maleńka i miła. Była polonistką, ale
udzielała też
lekcji historii. Ta edukacja trwała krótko. Niemcy aresztowali panią Gębalską i
wywieźli do
Oświęcimia. Potem, przez dłuższy czas niczego się nie uczyłam. Wreszcie tata
powiedział:
"Nie możesz tak rosnąć jak chwast przy drodze, masz dziesięć lat. Będziesz
jeździła
tramwajem na lekcje niemieckiego i rachunków. Twoja nauczycielka nazywa się
Kunegunda
Vogel".
Panna Vogel była Austriaczką. Niemcy zabili jej narzeczonego, bo był Żydem. Na
domiar
złego, panna Vogel uderzyła się w oko i na to oko oślepła. Chore oko zmieniło
kolor i to, że
oczy panny Vogel były całkiem różne: jedno brązowe, a drugie niebieskie, tak
mnie
zajmowało, że nie uważałam na lekcjach. Nie lubiłam panny Vogel, nie pasowałyśmy
do
siebie
była zbyt sentymentalna. Moje wypracowania nigdy jej się nie podobały.
Na
przykład: zadała mi wypracowanie o drzewku wigilijnym. Napisałam po prostu jak
było: że
drzewko stało w pokoju, w kącie; na nim wisiały gwiazdki, bombki, cukierki, a
pod nim
leżały prezenty. Każdy rozpakował swój prezent, a potem wszyscy śpiewali kolędy.
To
wypracowanie nie spodobało się pannie Vogel. Postawiła trójkę, powiedziała:
"Napisz
jeszcze raz". Więc rozwinęłam temat prezentów: co kto dostał i z czego się
cieszył, a z czego
nie bardzo. Panna Vogel przeczytała. Spojrzała na mnie surowo i powiedziała:
"Stawiam ci
dwójkę. Będziesz tak długo pisała o drzewku wigilijnym, aż napiszesz coś
wartościowego".
No i wtedy zlitowała się Lilka. Wkrótce powstał utwór bardzo wartościowy: o
drzewku, co
płakało w lesie, że je drwal okrutny zetnie, lecz na wieść o tym, że ma być
drzewkiem
wigilijnym, wnet poweselało. Potem Lilka pisała o Bożej Dziecinie, że Jej nóżki
pod słomą
marzły, o pasterzach, co przybieżeli, mędrcach, co przybyli, aniołkach, co się
zleciały, i tak
dalej. Na końcu Lilka kazała przepisać całą zwrotkę kolędy "Cicha noc, święta
noc..." Panna
Vogel strasznie się wzruszyła i postawiła mi piątkę.
Do panny Vogel przychodził też Jerzyk Neher. Był o cztery lata starszy ode mnie,
ale
zdarzało się, że na niektórych lekcjach uczyliśmy się razem. Na przykład: razem
czytaliśmy
sagę o Nibelungach, historię Zygfryda, Brunhildy i Krymhildy. Wszyscy oni żyli
na dworze
królewskim. Kruczowłosa dziewica Brunhilda była silna, dzielna i jeździła konno.
Brała też
udział w rycerskich zapasach. Zwyciężała wszystkich rycerzy prócz Zygfryda. Ten
był
niezwyciężony! Odkąd zabił smoka i wykąpał się w jego krwi, nikt nie mógł go
zranić.
Brunhilda kochała Zygfryda. Dziwiłam się bardzo, że on nie odwzajemnia jej
szalonych
uczuć. Przeciwnie nawet, pokochał i ożenił się z jasnowłosą Krymhildą, choć nie
jeździła
konno, była wątłej budowy i dość ślamazarna. Ambitna Brunhilda cierpiała. Uknuła
podstępny plan. Najpierw poślubiła króla, by uzyskać posłuch rycerzy. Później
wydarła
naiwnej Krymhildzie tajemnicę Zygfryda. Bo gdy Zygfryd kąpał się w krwi smoka,
zawiał
wietrzyk i na plecy Zygfryda spadł liść z drzewa
i właśnie w to jedno miejsce
można go
było zranić. Brunhilda namówiła rycerza Hagena, by towarzyszył Zygfrydowi na
polowaniu i
w sprzyjającej chwili wbił mu dzidę między łopatki, I tak się stało. Zygfryd,
schylony nad
strumieniem, pił wodę, gdy Hagen zaszedł go od tyłu, ugodził i zabił na miejscu.
Zrozpaczona Krymhildą rozkazała, by wszyscy rycerze przeszli kolejno obok
katafalku, na
którym złożono ciało Zygfryda. Rycerze przechodzili smutni, milczący... A gdy
przeszedł
Hagen, krew na nowo trysnęła z rany: "Du bist der Mrder!" "Tyś jest mordercą!"


krzyknęła Krymhildą. Potem umoczyła chusteczkę w krwi ukochanego męża i
wyszeptała:
"Mein' ist nun die Rache", co oznaczało, że klnąc się na krew Zygfryda,
przysięga pomścić
jego śmierć.
Jerzyk zwierzył mi się, że na miejscu Zygfryda też ożeniłby się z Krymhildą, bo
była
bardziej kobieca.

Co to znaczy "kobieca"?
zapytałam.

To znaczy... łagodna. Nie wtrącała się do męskich spraw. Była spokojna,
uległa. Zrozum

tłumaczył mi Jerzyk
Brunhilda przez to, że była taka dzielna, taka
wojownicza, najpierw
straciła uczucie ukochanego, a potem go zabiła. Kobieta żądna władzy może zdobyć
niewolnika, ale nigdy mężczyznę.
Wtedy postanowiłam sobie, że będę uległa i łagodna wobec mężczyzn.
Pewnego dnia, gdy wracałam z Jerzykiem od panny Vogel, zdradziłam mu moją
tajemnicę.
Gdy szłam spać, nie od razu zasypiałam: układałam sobie w głowie opowieść
wojenną. W tej
opowieści, przebrana za mężczyznę, dowodziłam dywizją wojska. Byłam kapitanem i
kochałam pięknego porucznika. Długo wahałam się, czy zdradzić mu, że jestem
kobietą.
Tymczasem napadli na nas Niemcy. Postrzelili porucznika. Widziałam, jak spada z
konia. Nie
mogłam mu pomóc, wróg nacierał. Skryliśmy się w gęstwinie. Niemiecki czołg
utknął na
skraju lasu. Choć byłam bezpieczna, nic mnie już nie cieszyło. Wiedziałam, że
ukochany mój
zginął i nigdy go już nie zobaczę.
Opowiedziałam Jerzykowi tę historię w dowód, że miał rację: kobieta nie powinna
być
żądna władzy ani przewodzić. W ten bowiem sposób doprowadza do śmierci tych,
których
kocha. Ale Jerzyk zwrócił uwagę na zupełnie inną sprawę.

To, czym dowodziłaś
powiedział
to mógł być mały oddział, pluton, no
może...
szwadron, chorągiew. Ale na Boga! Nie żadna "dywizja"! Dywizja liczy kilka
tysięcy
żołnierzy, nawet do piętnastu tysięcy, moja panienko...
Zawstydziłam się i odtąd niczego nigdy o sprawach wojskowych nie wymyślałam i
nie
pisałam.
Na początku stycznia 45 roku, po jednej z ostatnich lekcji u panny Vogel, Jerzyk
odprowadzał mnie do domu i zwierzał się:

Wiesz, przeczytałem QUO VADIS i zrozumiałem, czym jest miłość. Teraz sam piszę
książkę o miłości, ale bohaterowie żyją na innej planecie.
Źle się czuł na Ziemi biedny Jerzyk: miał matkę Żydówkę i ojca Niemca. Jego
ojciec
działał w Armii Krajowej. Donos złożył biały Rosjanin. I tuż przed wkroczeniem
Armii
Czerwonej gestapo aresztowało pana Nehera. Matka Jerzyka popełniła samobójstwo.
Jerzyk
został sam. Któregoś dnia przyszedł do nas z torbą pełną pantofli.

Może będą pasowały. Zmierzcie.
I ja, i Lilka mierzyłyśmy po jednym pantofelku, jak te chytre siostry z bajki o
Kopciuszku.
I tak jak w tej bajce, miałyśmy za duże stopy. Matka Jerzyka była drobna,
maleńka.
Starałyśmy się być bardzo miłe dla Jerzyka. Mama dała mu zupy i powiedziała:

Możesz do nas przychodzić codziennie.
Ale na smutek Jerzyka nie było ratunku. Nie minął tydzień, a on, tak samo jak
jego matka,
wyskoczył z okna i zabił się na miejscu. Miał wtedy szesnaście lat.
J a k z g i n ą ł m ó j o j c i e c

Ty nas uratowałeś, Teosiu
mówiła mama
teraz ja uratuję ciebie. Przede
wszystkim
musimy pójść do doktora Rosiewicza, on wystawi ci świadectwo, że masz astmę.

Daj spokój, Marysiu. Co kogo obchodzi moja astma? A poza tym, skąd wiesz, że
Rosjanie kochają Rosiewicza? Co ty możesz o tym wiedzieć?

To porządny człowiek i twój przyjaciel, Polak. Zawsze go odwiedzałeś, a teraz
nie
pójdziesz? No, Teosiu, proszę cię...
I ojciec poszedł razem z mamą. Czekałyśmy na ich powrót przez dzień, przez noc,
przez
pół następnego dnia. Wreszcie Lilka powiedziała:

Idź do tego doktora, zobacz, co tam się dzieje. Myślę, że tam są Rosjanie.
NKWD.
Kocioł.
Lilka miała dziewiętnaście lat; nie był to bezpieczny wiek do załatwiania spraw
z
rosyjskimi oficerami. Dlatego poszłam ja. Doktor Rosiewicz mieszkał na ulicy
Gdańskiej 31,
na pierwszym piętrze. Zapukałam. Drzwi otworzył mężczyzna w szarym mundurze, z
rewolwerem u pasa. Chwycił mnie za rękę, wciągnął do przedpokoju i szybko
zamknął za
mną drzwi. Bo ludzie mieli tu wpadać jak myszy w pułapkę. Żadnych rozmów na
progu: ktoś
mógłby usłyszeć, domyślić się, ostrzegać przed bramą. Oficer zapytał:

Twoj familia?

Sander.
A on bez wahania:

Twój otic szpión!
Wskazał drogę do pokoju, a potem lekko pchnął w kierunku krzesła stojącego na
środku.

Sadś
powiedział.
Firanki w pokoju były zaciągnięte. W rogu, na kinkiecie, świeciła się lampka.
Mimo
półmroku, dostrzegłam mamę. Siedziała pod kinkietem, obok innych kobiet.
Mężczyzn jakby
wymiotło z pokoju. "A musieli tu być"
myślałam.
"Pacjenci. Dwa dni przyjęć
doktora
Rosiewicza. Przecież nie był ginekologiem". Mama też mnie zobaczyła. Wstała.
Oficer z
rękami założonymi do tyłu spacerował po pokoju. Zatrzymał się, spojrzał. I jego
ruch ręki:
jak u dyrygenta, który daje znak, by instrument zamilkł.

Sadś
powiedział do mamy i spacerował dalej. Mama usiadła.
W sposobie siedzenia tych wszystkich kobiet było coś dziwnego: wszystkie miały
ręce
splecione na kolanach i oczy w dół spuszczone. Wszystkie były podobne do siebie.
Rozglądałam się, wierciłam na krześle. Podszedł oficer:

Czewó ty głaz wypśczywajesz? Niczewó nie wysmotrisz!
I wtedy bezwiednie splotłam ręce na kolanach i spuściłam głowę. "Jestem taka
sama jak
one, już ze mną też to z r o b i ł"
pomyślałam. I przypomniała mi się bajka o
złym
czarodzieju, który przemienił siedmiu dzielnych rycerzy w kamienie. Każdy rycerz
był inny:
jeden poważny, drugi wesołek, jeden zadziorny, inny łagodny, a potem,
zaczarowani w
kamienie
wszyscy stali się jednakowi.
Gdy po sześciu godzinach siedzenia wypuszczono mnie razem z mamą, ona chwiała
się na
nogach i milczała. Dopiero w domu, przy Lilce, zaczęła mówić. Doktor Rosiewicz
był w AK.
Mama pamiętała, że już w 43 wzywało go gestapo. Niczego nie udowodnili. A teraz
NKWD i
aresztowanie. Oficer mówił, że mają dowody: Rosiewicz to angielski szpieg. Ukrył
radiostację. Nadaje do Londynu.

Czy ojciec był w to wmieszany?
pytała Lilka.

Nie wiem, ale m n i e by chyba powiedział...

A może nie?
wtrąciła Lilka.
Ciągle tam chodził.

Nie, to niemożliwe... Niemożliwe... Rosiewicz by go nie dopuścił! Takiego
durnia!!

krzyknęła nagle z wściekłością.
Czy wiesz? On im się przyznał, że zna i
polski, i niemiecki,
i rosyjski, i angielski! Więc oficer natychmiast: "to szpión!" I waszego ojca
pierwszego
stamtąd zabrali. Jeszcze wczoraj, w dzień. Innych mężczyzn, Niemców, Polaków,
wywieźli w
nocy. Oficer w kółko powtarzał: "Izminniki bśdut nkazany"
"Zdrajcy zostaną
ukarani". A
przecież to byli pacjenci, chorzy ludzie...

A mówiłaś im, że jesteś Żydówką, że to ojciec cię uratował?

Oczywiście! Natychmiast! Oni na to: "Jes jewrii komunsty i jes jewrii
szpióny i
diwiersnty".
Lilka podała mamie śniadanie. Mama popijała herbatę. Jeść nie chciała, nie
mogła. Mówiła
jeszcze, że jutro, o świcie pójdzie do Rosjan, do NKWD. Wszystko opowie,
wytłumaczy. I
ojca zwolnią. Muszą zwolnić!
Po dwu tygodniach starań, pisania podań po rosyjsku i dawania łapówek, mama
dowiedziała się, że ojciec jest w obozie pracy. Obóz ten nazywał się "Sikawa".
Był oddalony
od Łodzi o kilkanaście kilometrów.
Mama powiedziała do Lilki:

Pójdę tam jutro z Dzidką. Wezmę pierścionki. Przekupię strażnika. Wejdę do
komendanta. Wszystko opowiem. On zrozumie. Musi zrozumieć. Ojciec chciał ratować
żonę
i dzieci. Co miał robić? Pójść na gestapo, powiedzieć: "Jestem Niemcem, ale już
dłużej nie
chcę być Niemcem"? Czy miał "dla honoru", dla ambicji, dla głupiego kaprysu
skazać całą
rodzinę na śmierć? Przecież nie był hitlerowcem, gestapowcem, nie był nawet
niemieckim
żołnierzem.
Wyruszyłyśmy do "Sikawy" o świcie. Szalała śnieżyca. Wiał silny wiatr. Tramwaj
dowiózł nas do krańców miasta, dalej komunikacji nie było. Szłyśmy piechotą.
Człapałyśmy
po śniegu, tonęłyśmy w zaspach. Mama co chwilę potykała się i przewracała.
Po kilku godzinach, zmarznięte, półprzytomne, dotarłyśmy do posterunku przed
obozem.
Zatrzymał nas żołnierz. Rozmawiał z mamą po rosyjsku. Przywołał drugiego
żołnierza. Ten
wprowadził nas do baraku i zrewidował. Znalazł brylantowe pierścionki. Wszystkie
trzy. W
podwiązkach mego paska do pończoch. Tam je mama ukryła. Żołnierz wrzucił
pierścionki do
kieszeni. Wypchnął nas z baraku na szosę i pokrzykiwał:

Wot bladiśgi! Wot burżśjki!
Szło się teraz łatwiej, śnieg przestał padać, wiatr ucichł, świeciło słońce.
Wkrótce już
stałyśmy przy bramie obozu. Mama podeszła do młodego strażnika. Kręcił się przed
drewnianą budką i przytupywał dla rozgrzewki. Mama zapytała o komendanta.

Komandr ujchał
powiedział strażnik obojętnie.
Mama nalegała, tłumaczyła: tu w obozie jest jej niewinny mąż, komendant musi go
zwolnić. Na pewno go zwolni. Mąż jest niewinny.

Winowty ili niewnnyi... Ja nie znju. Komandr ujchał.

A może ktoś go zastępuje? Może da się z kimś porozmawiać?

Ja nie znju, komandr ujchał
powtarzał uparcie strażnik.
Wtedy mama podjęła decyzję desperacką: wejdzie do budynku nie zważając na nic.
Szybkim krokiem, ciągnąc mnie za sobą, szła do przodu. Obejrzałam się. Strażnik
zsunął z
ramienia pepeszę:

Stój! Striel budu!
Mama zawróciła. I znów stałyśmy obok niego bezradnie. Nagle mama trąciła mnie.

Spójrz!
Szosą szli mężczyźni z drewnianymi szuflami do odśnieżania. Więźniowie.
Docierały
krzyki żołnierzy prowadzących konwój:

Dawj! Dawj! Szyrie szg!13
Zbliżali się. Potem złożyli szufle na stos i szli w kierunku budynku. Jedni
szybko i żwawo,
inni wlekli się jakby ostatkiem sił. Ojca wśród nich nie było. Mały pan w
drucianych
okularkach coraz bardziej pozostawał w tyle. Zataczał się, stawał. Nagle upadł
całkiem blisko
nas. Mama ruszyła w jego stronę. Chciała pomóc.

Stój! Ni szgu wpieriód!14
krzyknął strażnik i podszedł do leżącego. Lekko
trącił
butem jego głowę. Zatoczyła się wiotko.

On śmier
powiedział strażnik i zawołał kolegę:
Michał! Michał! Ubier
pakojnka!15
A potem do nas, tym samym obojętnym głosem, którym powtarzał: "komandr
ujchał",
powiedział nagle:

Giermncy ubli mnie otc, ma i trioch brtiew.
I właśnie wtedy się rozszlochałam. Strażnik spojrzał, zawahał się. A potem
podszedł. I
innym, zupełnie innym głosem powiedział:

Nie nda płka diwuszka, nie nda. Boh nie wdit, nie pomóżet, bóha nit...
Już nigdy nie zobaczyłam ojca.
W roku 1964, Erna, jego siostra mieszkająca w Ulm otrzymała wiadomość z
Czerwonego
Krzyża. Na dokumencie był stempel: Deutsches Rotes Kreuz. Suchdienst. A pod
spodem
krótka, ręcznie spisana notatka: niejaka pani Natalia Kobs donosiła, że "Pan
Bch z Łodzi był
wraz ze zmarłym Teodorem Sanderem w obozie pracy przymusowej w Rosji. Pan Bch
opowiadał o śmierci pana Sandera swemu znajomemu, gdyż pan Bch był naocznym
świadkiem tej śmierci. Znajomy, który wrócił z Rosji, przekazał tę wiadomość
swojej matce,
ona zaś opowiedziała o tym pani Kobs. Znajomy i jego matka też już nie żyją"

dodała na
koniec pani Kobs.
13 Prędzej.
14 Ani kroku naprzód!
15 Zabierz trupa.
II
DZIECIŃSTWA CIĄG DALSZY
3. Wojna już się kończy
I d z i e m y d o s z k o ł y
W marcu 45 roku mama zapisała mnie do szkoły Janiny Czapczyńskiej; do tej
właśnie
szkoły chodziła przed wojną Lilka. Nie wierzyłam, że zdam do piątej klasy, ale
zdałam. Przed
egzaminem Lilka zdążyła mi powiedzieć, że "ptaszek" to podmiot, a "śpiewa" to
orzeczenie.
Inne dzieci umiały jeszcze mniej niż ja, bo w Łodzi nie było polskich szkół,
nawet
podstawowych, Łódź należała do "Reichu".
Z wychowawczynią mojej klasy, panią Eugenią L., bardzo się lubiłyśmy. Ona mnie
za to,
że byłam cicha i pracowita, ja ją za to, że stawiała mi same piątki. Pewnego
dnia, podczas
lekcji, powiedziała:

Pamiętajcie, dziewczynki, jeśli będzie was na ulicy zaczepiał obcy pan, jeśli
będzie was
chciał zwabić do bramy, to uciekajcie, ile sił w nogach! Bo musicie wiedzieć, że
Żydzi
porywają teraz polskie dzieci, by przerabiać ich krew na macę.
Gdyby nie moja wychowawczyni, nigdy nie uwierzyłabym, że takie rzeczy można
opowiadać dzieciom po tej wojnie. Mimo to nie przestałam lubić pani Eugenii i
bardzo
płakałam, gdy zginęła następnego lata. Razem z nią utopiły się prawie wszystkie
dziewczynki
z mojej klasy Grupa harcerek, którymi opiekowała się nasza wychowawczyni,
wypłynęła na
jezioro Gardno. Zaskoczyła je burza. Łódź była przeładowana, wywróciła się. Tak
to się stało.
Egzamin szkolny Lilka zdawała w tym samym czasie co ja. Zdała do pierwszej
licealnej w
szkole imienia Marii Konopnickiej. Było to jeszcze większym cudem niż moje
lądowanie w
piątej klasie. Podczas wojny Lilka nie uczyła się żadnych szkolnych przedmiotów
prócz
matematyki. Jej nauczycielem był profesor Marszczewski. W latach trzydziestych
wykładał
na łódzkiej politechnice. Patrząc na niego nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak
szacowny i
mądry człowiek w ogóle o siebie nie dba. Jego twarz usiana wągrami przypominała
plaster
makowego ciasta. Ubranie nosił podarte, zaplamione. Jego włosy wyglądały tak,
jakby dziki
ptak uwił sobie gniazdo na jego głowie. Ten cudaczny wygląd nie był wynikiem
nędzy, lecz
fanatyzmu. Nigdy nie spotkałam czystego i schludnego fanatyka, chyba że był to
fanatyk
czystości. Profesor Marszczewski był fanatykiem matematyki. Mówił, że Biblia
zakazuje nam
wyobrażać sobie Boga. I słusznie
dodawał
bo Bóg jest, podobnie jak liczba

abstrakcją.
Nie pamiętam, czy z rozważań Profesora wynikało, że Bóg jest liczbą, czy też, że
to nie Bóg,
lecz liczba rządzi światem. "Odkryć tajemnicę bytu
mówił Profesor
możemy
tylko w
naszym mózgu. Mózg trzeba rozwinąć tak, by
jak na ekranie
zaświeciły w nim
matematyczne wzory. Te wzory są kluczem do zagadki wszechświata".
Profesor głosił rzeczy straszne, na przykład, że wojny są potrzebne, bo
rozwijają
matematykę i fizykę. Że ci, co giną na wojnie, giną dla dobra nauki. Z tego, co
mówił,
wynikało zresztą, że matematyka i fizyka to prawie to samo: "Matematyka to jest
myśl

mówił
a fizyka to jest język, w którym się ta myśl wyraża".
Niemcy nic nie zrobili Profesorowi. Nie był podobny ani do Żyda, ani do Polaka,
był w
ogóle do niczego nie podobny. Bardzo mnie fascynował. Chłonęłam i pamiętałam
każde jego
słowo, polubiłam nawet dolatującą od niego woń: była to szczególna mieszanka
zapachu
czosnku, wódki i starej piwnicy. Profesor zmarł po wojnie na atak serca. Nie
wiem, czy
ucieszył go największy tryumf nauki, jakim była w jego czasach Hiroszima.
R o s j a n i e... R o s j a n i e...
Lilka pamiętała z czasów okupacji, że zawsze powinna mieć przy sobie
Arbeitskartę i że
na pytanie każdego umundurowanego Niemca: "Wo arbeitest du?", "Gdzie
pracujesz?", ma
odpowiedzieć: "W fabryce butów wojskowych".
W lutym 45 roku zjawił się w naszym domu rosyjski oficer i zapytał:

Żench u was js?16
Lilka zdenerwowała się, myślała, że on pyta o pracę. Szybko wyjaśniła:

Niet, maja fbrika zakryta17.
Oficer pomyślał pewnie, że jakaś głupia czy chora i nie pytał dalej. Innym razem
zjawiła
się cała gromada rosyjskich żołnierzy. Szukali wódki, dziewcząt. Lilka nauczyła
się wtedy
szybko znikać z domu, a nasza mama świetnie sobie z Rosjanami radziła: poiła ich
wódką,
ukrytą w dużym stojącym zegarze, grała rosyjskie melodie na pianinie i na
harmonii. A oni
śpiewali, rozmarzali się, wspominali, potem, półprzytomni, wychodzili. Tym razem
jeden z
nich się rozpłakał. Opowiadał, jak mu Niemcy żonę i dzieci zabili, chałupę
spalili. Płakał
coraz głośniej. Chyba wypił za dużo, bo nagle postanowił sam się zastrzelić.

Chwtit
powiedział.
Nda umir!
I wyjął rewolwer. Trzymał go jakoś tak,
że
miałam przed sobą czarne oko lufy. Przerażona uciekłam do toalety. Już po chwili
zaczął
walić rewolwerem w drzwi.

Otkrywj! Otkrywj!
krzyczał. Trzęsłam się, dygotałam ze strachu. Nie
otworzyłam.
Siedziałam tak długo, z łomoczącym sercem. Wreszcie zastukała mama.

Wyjdź, już ich nie ma.
Wyszłam. Mama powiedziała:

On wcale nie chciał cię zabić. On chciał zrobić siusiu. Patrz, zrobił siusiu
na ścianę.
Naprzeciw mojej szkoły stał drugi budynek. Urządzono w nim szpital dla
rosyjskich
żołnierzy. Nie lubiłyśmy wychodzić na przerwy przed szkołę. Podwórko pełne było
młodych
chłopców bez nóg, bez rąk, z obandażowanymi głowami. Jeździli na wózkach,
chodzili o
kulach, kuśtykali o laskach. A przy tym zagadywali nas, śmiali się, grali na
organkach,
gitarach, śpiewali. My, smarkate dziewczynki, marzyłyśmy o innych kawalerach:
zgrabnych,
czystych, bez bandaży. Najlepiej w garniturach i krawatach, żeby zapomnieć o
wojnie.
Kiedyś, podczas pauzy szkolnej, wyglądałyśmy przez okno. Na podwórku jakiś
żołnierz
chciał wstać z wózka i upadł. Wtedy Krysia Brzeska, której ojciec wrócił z
oflagu,
powiedziała:

Patrzcie, dziewczynki, jacy biedni są ci nasi wrogowie, co nas wyzwolili.
Nie rozumiałam, o czym mówi Krysia.
Mama pracowała w mojej szkole, akompaniowała na lekcjach gimnastyki. Grywała też
na
16 Masz męża?
17 Moja fabryka zamknięta.
zabawach, do tańca. Zabawy dla Rosjan urządzano najczęściej w zamkniętych
pomieszczeniach. Gdy na sali nie było fortepianu ani pianina, mama grała na
harmonii.
Pewnego dnia dostała od Rosjan "bumagę", wielki dyplom na czerpanym papierze.
Wykaligrafowano tam cyrylicą napis: DLA MARYI SANDER ZA OBSLUŻYWANIE
KRASNOJ ARMII.
P o j a w i a s i ę W i k t o r i j e g o m a m a
Zostałyśmy w trójkę w wielkim mieszkaniu i bez pieniędzy. Rozsądek nakazywał
wynająć
komuś pokój. Polecono nam doktor Zofię G. i jej syna Wiktora. Najpierw poznałam
jego.
Otworzyłam kluczem drzwi i zdziwiłam się: Lilka powinna być w szkole, mama w
pracy, a
tymczasem ktoś w pokoju grał nokturn Chopina. Weszłam. Nieznajomy młodzieniec
wstał,
przedstawił się i zapytał, jak mam na imię. "Dzidzia"
powiedziałam i poczułam,
że to brzmi
głupio. Powinnam była podać moje prawdziwe imię: Halina. On wyjaśnił, że czeka
na mamę.
Znów usiadł do pianina i grał dalej. Bardzo mi się podobał, był śniady i
wyglądał tajemniczo.
Nie zauważyłam, że ma ostrą żółtaczkę i że choroba nadaje mu ten fascynujący
koloryt.
Tego dnia wjechało do naszego mieszkania drugie pianino i mieszkaliśmy już
razem. Z
początku wszystko układało się miło i spokojnie, ale trwało to krótko. Dwie
dzielne, samotne
matki nie potrafiły żyć w zgodzie. Kłótnie wybuchały coraz częściej, zawsze z
powodu
porządku i czystości. Mama miała na ten temat obsesję, a pani doktor się z niej
śmiała:
"Chyba u Niemców się pani uczyła porządku!" To była prawda. A pani doktor
pochodziła z
Litwy. Należała do tak zwanych "litwaków", Żydów przymusowo przesiedlonych z
tamtych
terenów do Polski. Już caryca Katarzyna wprowadziła "czertę osiedłosti", linię
osiedlenia,
poza którą wyrzucano Żydów.
Nie tylko Polacy byli "litwakom" niechętni, ale i Żydzi uważali ich za obcych.
Dla tych
wygnańców najważniejsze były te cechy, które służyły przetrwaniu. "Żyć i pomagać
żyć
słabszym"
takie było credo pani doktor, a credo mojej mamy? "Świat powinien
być
uporządkowany, czysty i piękny, a zadaniem ludzi jest, by o to dbali". Te dwie
tak różne
kobiety nie mogły się ani polubić, ani zrozumieć, ani nawzajem docenić.
A tymczasem Wiktor zakochał się w Lilce. Maskował tę miłość ironią i żartem.
Kiedyś
Lilka napisała do Wiktora list, który opatrzył, między wierszami, własnym
komentarzem.
Przepisuję urywki:
"Biedaku, jesteś chory. Chory przeżyciami, chory na żółtaczkę, na apatię,
pesymizm,
rezygnację. (Co za czarujące zestawienie: przeżyć, żółtaczki i apatii!). Myślisz
o mnie zbyt
dobrze, przekonasz się kiedyś, że jestem upartą egoistką. (Pocałuj mnie). Czasem
mi żal, że
nie istnieje dla mnie słowo "ojczyzna", i czuję się jak bezpański pies, który
nie wie, w którą
stronę się zwrócić. (Chodź do mnie). Nie czuję się ani Żydówką, ani Polką, ani
Niemką.
(Mała bieda). Lubię Cię, bo jesteś dobry, uczciwy, inny niż wszyscy młodzieńcy,
których
dotąd poznałam. (To z kim Ty się, na Boga, zadawałaś?!). Ty widzisz we mnie
człowieka, a
nie tylko kobietę. (Widzę kobietę. I to dobrze widzę. Aż za dobrze!). Robi się
ciemno, a muszę
kończyć. (Pisałaś od rana do wieczora. Napisałaś cztery stroniczki i już robi
się ciemno?
Prędko).
Obie matki były równie przerażone tym, że między młodymi może dojść do
małżeństwa.
Nasza mama w kółko mówiła o niechlujstwie pani doktor, a pani doktor mruczała ze
złością:
"Zwariowana burżujka".
Lilka prosiła:

Przestańcie się kłócić. Ty, mamo, rzeczywiście przesadzasz z porządkami.
Pomyśl, może
racja jest w środku?

Co jest "w środku", to ja ci pokażę za chwilę
wybuchnęła mama i podeszła do
spiżarni.
Tam, w garnku, pani doktor przechowywała kotlety, które smażyła na cały tydzień
dla syna.
Mama wyjęła pierwszy z brzegu kotlet i przełamała na pół.

Teraz widzisz, moja droga, co jest "w środku"?!
A w środku, w kotlecie, ruszały się glisty. Potem mama dodała:

Tak, wychodź sobie za niego i niech was robaki za życia zjedzą!
Pani doktor też nie marzyła o małżeństwie syna z "gojką", jak mówiła o Lilce.
Była
zazdrosna. Z całej rodziny tylko mnie lubiła i często okazywała mi swoją
szorstką czułość. Ja
też ją lubiłam i bardzo podziwiałam. Była stanowcza, energiczna, pracowita.
Wiedziałam, że
jest cenionym lekarzem i znaną, jeszcze z czasów przedwojennych, działaczką
społeczną. To
ona założyła kuchnię mleczną dla dzieci żydowskiej biedoty. A założyła tę swoją
Kroplę
Mleka w Parku Krasińskich. Władze miasta nie odmówiły. Po wojnie współpracowała
z
Towarzystwem Ochrony Zdrowia, organizacją charytatywną finansowaną przez
amerykańskich Żydów. Zdobywała pieniądze dla żydowskich sierot wojennych. To ona
współorganizowała sanatoria i domy dziecka, w których znalazły schronienie.
Gdy po wojnie rozchorowałam się na gruźlicę, pani doktor umieściła mnie w jednym
z
tych sanatoriów. Często przyjeżdżała do nas "z wizytacją". Wtedy cały personel
trząsł się ze
strachu. Tego właśnie chciała. Sądziła bowiem
na wzór wielkich tyranów
że
strach, w
porównaniu z miłością, jest uczuciem trwalszym i silniej motywującym do
działania. Surowa
i bezwzględna dla podwładnych, dzieci najczęściej rozpieszczała. Według niej
tylko dorośli
byli "bezmyślni, nieznośni, leniwi" i tylko ich należało karcić. Tej niezwykłej
kobiecie świat
jawił się w barwach czarno-białych, bez odcieni pośrednich. Tę cechę Wiktor
przejął po
matce. Przejął także po niej dzielność, nieopisaną dzielność i żelazną wolę.
Wielbiłam Wiktora. Wydawał mi się kimś niezwykłym. Bo kto, tak jak on,
potrafiłby
połączyć: studia w konserwatorium, studia na politechnice i nocną pracę
korektora w
codziennej gazecie? Kto potrafiłby znaleźć przy tym czas na czytanie książek,
rozmowy z
Lilka, spotkania z przyjaciółmi? Najczęściej odwiedzał go wtedy Marek Edelman,
znali się
jeszcze z Warszawy. Wtedy, po wojnie, obaj mieli niewiele ponad dwadzieścia lat.
Wiktor nawet dla mnie znajdował czas. Zdarzało się, że mówił rzeczy dziwne, o
których
potem długo myślałam. Na przykład:

Wydaje ci się, że ten stół jest brązowy, tak? A mnie się wydaje, że jest
zielony. No i co?
Kto nam teraz powie, jaki ten stół jest n a p r a w d ę? A może tego stołu wcale
nie ma? Może
nam się tylko wydaje?
Wiktor nie popisywał się tym, że czyta książki filozoficzne; nie, Wiktor się
nigdy nie
popisywał, on tylko p r o w o k o w a ł. Lubił zmuszać ludzi do myślenia, lubił
przekomarzać
się, sprzeczać, drwić. Zawsze był innego zdania niż osoba, z którą rozmawiał.
Bawił się w
jedną z tych "gier, w które bawią się ludzie"18 Hasłem tej gry było: "Jesteś w
błędzie sądząc,
że masz rację". Aż do śmierci grał w tę grę raniąc przy tym cudze ambicje.
Kiedyś mu to
powiedziałam, a on się zaśmiał:

I co z tego, że ranie czyjeś głupie ambicje? Ludzie ciągle porównują się
między sobą i na
tym upływa im życie.
On sam nigdy się nie chwalił. Dopiero wiele lat później, w jego nekrologu
przeczytałam,
że był jednym z największych uczonych w tym kraju.
P o j a w i a s i ę J a n e k
Po kilku miesiącach, pani doktor dostała z kwaterunku przydział na pokój z
kuchnią.
Zamieszkali blisko i Wiktor niemal co dzień do nas wpadał.
18 Nawiązuje do książki Erika Bernie: GRY, W KRÓRE BAWIĄ SIĘ LUDZIE.
I wtedy, niespodziewanie, pojawił się w naszym domu kuzyn Wiktora, major z I
Dywizji
Kościuszkowskiej. Mama i Lilka jeszcze go nie znały, ja spotkałam go kilka
miesięcy
wcześniej, podczas jego pierwszej wizyty.
Za ścianą jakiś mężczyzna rozmawiał z Wiktorem; ja obok, w sypialni, ćwiczyłam
Impromptu Schuberta As-dur. Nie usłyszałam pukania. I nagle stanął przede mną
wysoki
mężczyzna w mundurze. Speszyłam się, przestałam grać. On uśmiechnął się miło.
Podszedł,
pogłaskał mnie po głowie i zapytał:

Czy wiesz, że ślicznie grasz?
Milczałam zakłopotana. Zaczerwieniłam się. Bo jak tu odpowiedzieć? "Wiem, że
ślicznie
gram". "Nie wiem, że ślicznie gram". Na szczęście już go wołano z drugiego
pokoju.

Do zobaczenia
kiwnął ręką, uśmiechnął się i wyszedł.
A teraz nagle znów się pojawił. Miał ze sobą dwie walizy, tobół i owinięte
sznurami pudło.
Widać było, że to cały jego dobytek. Mama powiedziała:

Pańscy krewni mieszkają już na Kopcińskiego.

Dziękuję, wiem, właśnie stamtąd wracam. Nikogo nie zastałem. Czy mógłbym
skorzystać z pani uprzejmości i tu zaczekać na powrót kuzyna?

Ależ oczywiście!
Zapał mamy aż nas zaskoczył.

Przepraszam, nie przedstawiłem się
major ucałował dłoń mamy, a nam podał
rękę
zwyczajnie, jak smarkulom.
Nazywam się Antoni Makowski, ale proszę mówić
"Jan", to
moje prawdziwe, "przedwojenne" imię.
Mama, jak to mama, już po chwili wszystko o panu Janie wiedziała. Że wraca "z
wojny",
spod Berlina. Jest chirurgiem. Na wojnie nie zabijał. Leczył. Do Dywizji
Kościuszkowskiej
trafił prosto "z lasu", z oddziału AK pod Dęblinem. Nie, z najbliższej rodziny
nikt się nie
uratował, ani rodzice, ani siostra.

A żona?
mamy troska o żonę pana Jana zabrzmiała trochę fałszywie.

Nigdy nie miałem żony. Nie zdążyłem, nie składało się.
Pan Jan wyraźnie pragnął zmienić temat. Zerknął na rozłożone nuty.

O... Koncert c-moll Beethovena
zauważył z uznaniem.
Wiktor jeszcze pianina nie zabrał i mama grywała z Lilką.

Tak, gramy ten koncert. I ja, i moja starsza córka, Lilka. Obie moje córki
uczą się w
konserwatorium. A ja... ja jestem pianistką z zawodu. Jeśli panu to coś mówi,
uczyłam się
przed wojną u profesorów Turczyńskiego i Melcera...

Ach, oczywiście! To znakomite nazwiska!

A może i pan trochę gra?

Właściwie... tak. Też uczyłem się przed wojną.
Już nie pamiętam, jak doszło do tego, że mama zasiadła przy jednym pianinie, a
pan Jan
przy drugim. I zaczęli grać. Mama partię solową, a major
akompaniament.
Byłyśmy z Lilką
zdumione. Ten wojskowy czytał nuty jak urodzony dyrygent, a technikę miał tak
doskonałą,
jakby w leśnej partyzantce nic nie robił, tylko ćwiczył gamy i pasaże.
Gdy skończył, nastąpiła wymiana komplementów:

Świetnie pan akompaniuje.

A pani znakomicie gra!
Nagle major posmutniał, a mama w lot odgadła przyczynę tych smutków:

Nie jest pan pewien, czy rodzina znajdzie miejsce dla pana... To prawda,
dostali tylko
pokój służbowy. Gdyby miał pan jakiekolwiek kłopoty, proszę wracać do nas: mamy
cztery
pokoje.
Pan Jan "nie wiedział, jak dziękować". Był zachwycony. Zostawił rzeczy i
wyszedł.
Zanim wrócił, mama próbowała uładzić jego paki i trochę zrzędziła:

On pewnie nigdy stąd tych łachów nie zabierze.
Ale już po chwili rozmarzyła się na temat majora.

Musisz przyznać, Lileczko, że to jest prawdziwy mężczyzna: przystojny,
inteligentny,
kulturalny... A jakie piękne ma ręce! I delikatne, i silne zarazem...

I owłosione jak u małpy!
wtrąciłam. Bo ja nie chciałam, bardzo nie chciałam,
żeby
major z nami zamieszkał. Ale zamieszkał.
Mama ciągle podsuwała mu jakieś potrawy, a ja wiedziałam, że uczucia mamy są
proporcjonalne do ilości pożywienia, jakie wmusza w obiekt tych uczuć. Było dla
mnie jasne,
że matka pokochała majora. Pilnie obserwowałam Lilkę, przeczuwałam, na co się
zanosi.
Wiktora zaskoczył nagły wybuch przyjaźni między kuzynem a mamą i Lilką. Wkrótce
zaczął być zazdrosny. Napisał wtedy uroczą bajeczkę o dwu nutkach, które skakały
na jednej
linii. On był półnutką poważną, życiem steraną, Lilusia
wesołą szesnastką z
eleganckimi
piórkami. Coraz szybszym trylem wirowały koło siebie nutki, coraz bliżej,
bliżej, aż wreszcie,
pewnego razu, zeszły się w upojnym unisono i trylem rozkoszy złączyły. Wszystko
byłoby
takie harmonijne i wesołe, gdyby nie jedna ćwierćnutka z bemolem, powinowata
półnutki i jej
sercu bliska. Była to ćwiartka z kropką, w rytmie bardzo kapryśnym, wiecznie w
synkopach,
ukłonach, uśmiechach, podrygach
prawdziwy ozdobnik barokowy. Cóż więc
dziwnego, że
szesnastee bardzo te uśmiechy się spodobały?
Bajeczka kończy się happy endem: półnutką z szesnastką w tercji zgodnej chodzą,
a
ćwierćnutka obrażona do basu wraca.
Ale w rzeczywistości stało się inaczej. Lilka zakochała się w majorze i zerwała
z
Wiktorem. Przyniosłam mu pożegnalny list od niej. Przeczytał i rozpłakał się.
Potem przytulił
mnie i powiedział:

Wszystko nam zabierają, co najbardziej kochamy.
C h o r o b y
Ten rok po zakończeniu wojny był dla nas rokiem pełnym nieoczekiwanych i
poważnych
chorób. Najpierw moje zapalenie płuc i żółtaczka. Potem Lilka zaraziła się odrą,
z ja
zaraziłam się od niej. Leżałyśmy obie z wysoką gorączką. Major, nasz nowy
lokator,
ulubieniec Lilki i mamusi, wyjechał w góry na wypoczynek. Mama pracowała.
Wpadała
tylko, żeby nas nakarmić i podać lekarstwa. I pewnego dnia, gdy leżałyśmy tak
same,
usłyszałam z pokoju Lilki jakieś dziwne dźwięki. Wydawało się, że to skowyczy
duże
zabijane zwierzę. Zerwałam się i weszłam do niej. To, co zobaczyłam, było
straszne! Lilka
tłukła się po łóżku jak wielka ryba po piasku. Oczy miała wywrócone białkami do
góry. Ten
zwierzęcy skowyt to był jej zduszony krzyk, jej rzężenie: Lilka umierała.
Szlochając wybiegłam na zaśnieżoną ulicę. W kapciach i płaszczu narzuconym na
koszulę.
Nie czułam mrozu, jak oszalała pędziłam do pobliskiego szpitala. Nie dałam się
zatrzymać
woźnemu. Wpadłam na pierwszy z brzegu oddział krzycząc przeraźliwie: "Ratunku!
Ratunku! Moja siostra umiera!" Nie mogli mnie uspokoić. W końcu jakiś młody
lekarz
poszedł ze mną do Lilki. Leżała nieprzytomna. Chciał wezwać pogotowie, ale
właśnie wtedy
weszła mama. Nie, nie odda dziecka do szpitala. Zwoła konsylium, jak za dawnych
przedwojennych czasów. I zjawił się znany profesor w asyście lekarzy. Zgodnie
postawili
diagnozę: zakaźne zapalenie opon mózgowych. Byli poważni, małomówni. Znany
profesor
zaznaczył, że "zrobią, co w ich mocy, lecz rokowania nie są pomyślne". Doktor
Liniecki stał
przy oknie, słyszałam, jak mruczał sam do siebie: "Taka piękna dziewczyna, takie
udane
dziecko... Jaka szkoda..."
Nieprzytomnej Lilce zrobiono punkcję. Pobrano płyn mózgowo-rdzeniowy do badań.
Mama zadzwoniła do Wiktora:

Tylko penicylina może ją uratować. A tego leku nie ma nawet w szpitalach.
Wiktor penicylinę zdobył. A potem siedział przy łóżku Lilki przez cały ten
straszny czas.
Atak powtórzył się. Lekarz powiedział:

Trzeba być przygotowanym na najgorsze. Trzeciego ataku chora nie przeżyje.
Przeżyła. Pomógł antybiotyk. Po dziesięciu dniach Lilka odzyskała przytomność.
Niczego
nie pamiętała i nie wiedziała, co się z nią działo. Nie umiała nawet podziękować
Wiktorowi.
Nie rozumiała, że to o n uratował jej życie. Pisał w liście do niej:
"...Ja ciągle jeszcze jestem pod wrażeniem tej walki, tej cichej modlitwy i
nieludzkiego
wprost skupienia. Dla mnie to zwycięstwo stanowi nie tylko uratowanie życia, ale
związanie
mojej walki z Tobą. W tej walce byłem Twoim sprzymierzeńcem i Ty musiałaś to
wyczuwać.
Myślałem, że to powinno Ciebie związać ze mną, a tymczasem..."
Tymczasem Lilka radośnie wracała do życia. Martwiła się, że ma chude nogi,
kokietowała
majora, który wrócił już z urlopu; pozwalała, by jakiś zakochany student dawał
jej maskotki i
przynosił kwiaty. Trzy miesiące przed maturą wróciła do szkoły i wtedy ogarnęła
ją nowa
namiętność: szalone wprost uwielbienie dla profesora Sawrymowicza, polonisty.
Opowiadała
Wiktorowi, jakie ciekawe tematy wypracowań dawał swym uczennicom ten wybitny
człowiek. Na przykład: "Widuję go codziennie..." Albo: "Już nigdy więcej".
Sala Herszenberg, koleżanka z klasy Lilki, ten właśnie temat wybrała. Pisała o
kieleckim
pogromie Żydów w lipcu 1946 roku. Czterdzieści jeden osób zamordowano żeberkami
od
kaloryferów, prętami, łomami. Drugie tyle było rannych. Zakończyła wypracowanie:
"A ja
myślałam, że już nigdy więcej..."
Lilka zdała maturę znakomicie, na samych piątkach. Potem się rozstałyśmy,
zachorowałam
na gruźlicę i pojechałam do sanatorium. Nie wiem, jak sobie Lilka dalej radziła
z rojem
zalotników, wiem, że ostatecznie wybrała majora. To właśnie był Janek. Oddał w
sądzie
konspiracyjne dokumenty i wrócił oficjalnie do nazwiska swego ojca, sławnego
przed wojną
chirurga.
Ileż Janek przeżył w czasie tej wojny! Obronę Warszawy, niewolę, z której
uciekł, potem
Lwów, getto warszawskie, konspirację, leśną partyzantkę i wreszcie szlak bojowy
od Dęblina
aż po Berlin i Łabę. Utracił najbliższych. Był wielokrotnie ranny. A ile
uzbierał odznaczeń
wojennych. Liczyłam i naliczyłam ich dwadzieścia siedem! W tym: Medal za
Warszawę,
Medal Zasłużonych na Polu Chwały, Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk, Medal za Berlin,
Krzyż
Walecznych, Krzyż Partyzancki, Krzyż Oficerski Odrodzenia Polski. I wreszcie:
Krzyż Armii
Krajowej Rządu Londyńskiego.
I jak się tu dziwić, że Lilka wybrała Janka spośród wielu zalotników? Kobiety
zawsze
wybierają bohaterów, bo wiedzą, jacy oni są bezradni.
III
DOJRZEWANIE
Bo jeśli człowiek nie jest dla nikogo
tym najdroższym i jedynym,
to czuje się samotny nawet wtedy,
kiedy kocha go wielu ludzi.
Anna Frank, DZIENNIK
4. Po wojnie
P o g o d z e n i e z J a n k i e m
Zanim zaczęło się moje chorowanie na gruźlicę, przeżyłam rozstanie z Wiktorem.
Pokochałam go, a obecność Janka wszystko zepsuła; nie lubiłam Janka, choć starał
się, bym
go polubiła. Chcąc nie chcąc musiałam przyznać, że jest dla mnie lepszy niż
Wiktor, a nawet
lepszy niż Lilka i mama. Nikt dotąd nie poświęcał mi tyle czasu: Janek pilnował,
bym
ćwiczyła na pianinie, sprawdzał moje szkolne wypracowania, kupował dla mnie
książki,
zabierał do filharmonii, prowadził do lekarzy, słowem
starał się zastąpić mi
ojca.
Pamiętam, że wskutek pogrypowej infekcji wyrósł mi na nosie wielki wrzód i Janek
nie
tylko pięknie nos zoperował, lecz poświęcił mu nader długi wiersz pt. Ballada o
nosie19.
Dzieło to, napisane przez trzydziestodwuletniego pana majora-doktora dla
dwunastoletniej
smarkuli, świadczyło o tym, że pan major-doktor, mimo swych tragicznych
doświadczeń,
mimo heroicznych przeżyć, jest "dzieckiem podszyty". Tak, wyczuwało się, że on
dorosłego
udaje, lecz dorosłym nigdy już nie będzie. Urok Janka tkwił w tym, że tej
niedojrzałości i
naiwności towarzyszyła niebywała wprost erudycja: o co by go nie zapytać

zawsze znał
odpowiedź. Gdyby przyszło mu zdawać egzamin maturalny, i to dowolnego dnia,
dostałby
piątkę z każdego przedmiotu. Janek coraz bardziej mi imponował i coraz bardziej
doceniałam
to, jak dobry był dla mnie.
W s a n a t o r i a c h
19 Nie przepiszę tu "Ballady o nosie", ale chciałbym wspomnieć, że zadedykowano
mi w całym moim życiu
tylko trzy utwory: chirurg napisał dla mnie utwór poetycki, matematyk
skomponował "Kołysankę na fortepian",
a muzyk zadedykował mi swoje opowiadanie. Ale o tym w dalszych częściach moich
wspomnień.
W sanatoriach spędziłam rok, a później jeszcze pięć miesięcy w domu dziecka.
Jesienią 46
roku pojechałam do sanatorium w Otwocku. Czułam się tam zagubiona i samotna.
Któregoś
dnia odwiedził mnie Janek: "Zamiast na Zjazd Kościuszkowski
przyjechałem do
ciebie".
Było mi głupio, że się poświęca, ale po kilku dniach nadeszła kartka:
"Kochana Dzidziulko! Nie martw się, że nie byłem na Zjeździe Kościuszkowskim.
Następnego dnia wszystko sobie odrobiłem: gościłem na obiedzie u ministra i na
kolacji u
generała. Syn ministra na pytanie o Mikołajczyka odpowiedział "be", syn
generała,
zagadnięty o to, czy PSL ma coś wspólnego z bandami, odpowiedział "ma-ma" (tak
samo
odpowiadali zresztą na inne pytania). Piłem też wielokrotnie za Twoje zdrowie i
wszystkich
innych przyjaciół i znajomych i wszystkich żołnierzy z dywizji po kolei, a potem
za
nieznajomych, żeby też byli zdrowi. Dziwisz się pewnie, że do domu trafiłem. Ja
też się
dziwię, ale służba nie drużba. Całuję Cię serdecznie. Bardzo mi smutno bez
Ciebie. Janek".
Razem z listem Janka nadszedł list od Lilki:
"Mój kochany mały Psiaczku! Bardzo a bardzo mi smutno bez Ciebie! Nikt się do
mnie
nie łasi i nie zachwyca się mną, wieczorem nie mam kogo poganiać do łóżka i w
ogóle jest mi
markotno. Napisz mi długi list o tym, "co porabiasz": o której wstajesz i
chodzisz spać, czy
dużo jesz, czy Ci smakuje, co robisz przez cały dzień, czy masz przyjaciółkę i
czy mnie
jeszcze kochasz.
Ja przechodzę teraz straszny okres: jestem rozbita moralnie, duchowo,
psychicznie,
fizycznie i osobiście. Wyobraź sobie, że sprawa mojej medycyny jeszcze nie
załatwiona.
Zdałam ze wszystkich przedmiotów, ale ze względu na sprawę taty nie chcą mnie
przyjąć.
Moja praca w fabryce butów nie jest dla władz uczelnianych żadnym argumentem.
Jak tak
dalej pójdzie, to może w końcu roku dostanę się na wydział lekarski. Na razie
pętam się po
biologii i anglistyce. Jedyna nadzieja w Janku!
Nie zapomnij złożyć mu gratulacji
jest już podpułkownikiem!
Całuję Cię bardzo, bardzo mocno
Twoja siostra".
Sanatorium w Otwocku oddano zimą do remontu i przeniosłam się do Łagiewnik, a
stamtąd do Śródborowa, na ulicę Cieszyńską. Dom dziecka mieścił się niedaleko, w
pałacyku
zwanym "Śródborowianka".
Wszystkie te ośrodki opieki, prócz sanatorium w Łagiewnikach, finansowane były
przez
żydowskie organizacje charytatywne założone w Stanach Zjednoczonych z prywatnych
funduszy Jointu.
W żydowskich ośrodkach nie skłaniano nas do odmawiania modlitw. Być może nasi
wychowawcy wcale tych modlitw nie znali. W Łagiewnikach było inaczej: od świtu
śpiewaliśmy "Kiedy ranne wstają zorze Tobie ziemia Tobie morze". Potem
odmawialiśmy
Ojcze nasz, a potem wszyscy, prócz mnie, Zdrowaś Mario. To była krótka modlitwa
i nawet
mi się podobała, a najbardziej jej nastrojowe zakończenie:
"Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci
naszej

Amen".
Pierwszego dnia nie odmówiłam tej modlitwy, bo nie umiałam, drugiego dnia już
umiałam, ale odmawiać nie chciałam. Byłam ewangeliczką i nie wierzyłam w
świętość Matki
Boskiej. Lilka tłumaczyła mi kiedyś, że nasza wiara, wiara ewangelicka, jest
najlepsza.
Świętych w ogóle nie uznajemy, bo jeśli ktoś postępuje jak święty, to dlatego,
że tak życzy
sobie Pan Bóg. Albo ktoś się cieszy łaską boską, albo się nie cieszy. Dalej

nie spowiadamy
się księżom czy pastorom, bo oni sami są grzesznymi ludźmi. My rozmawiamy wprost
z
Panem Bogiem. Owszem, wierzymy, że Chrystus jest obecny pod postacią chleba i
wina, ale
uważamy, że ta obecność jest duchowa, symboliczna. Katolicy natomiast wierzą, że
chleb
przemienia się w ciało Chrystusa, a wino w Jego krew. To jest bardzo naiwne,
mówiła Lilka,
nawet "pogańskie"
dodawała. Tak, nie miałam wątpliwości, że nasza religia jest
najlepsza, i
byłam z tego dumna.
Dziewczynka, która stała koło mnie, zapytała:

Dlaczego nie odmawiasz Zdrowaś Mario?

Bo jestem ewangeliczką, nie wierzę w Matkę Boską.

Więc jesteś Niemką, tak?

Nie, nie jestem Niemką.

Nazywasz się Sander
poparła ją druga dziewczynka.

Tak, ale nie jestem Niemką
powtórzyłam już prawie ze łzami.

A może ona jest Żydówką?
wtrąciła trzecia dziewczynka.
Milczałam. Wtedy ta pierwsza dorzuciła:

Pewnie jest przechrztą.
Na tym się skończyło. Dzwoniono na śniadanie.
Udawałam potem, że nie pamiętam tej rozmowy. Najbardziej zła byłam na pierwszą
dziewczynkę, bo ona to wszystko rozpętała. Nazywała się Hania i miała zeza.
Kochała, bez
wzajemności, Edka. Chłopcy naśmiewali się z niego:

Te, Edek, zezowata cię szuka.
Potem Hania dostała tyfusu i zamknęli ją w izolatce. I wtedy wpadłam na to, jak
się na niej
zemścić.

Wiecie co
powiedziałam do dziewczynek
poślemy Hance list od Edka.

Zgłupiałaś? On do niej nigdy nie napisze!

Ale przecież my możemy napisać. Na przykład kartkę: "Jak się masz Hanka?
Edek".
No i napisałam. Hanka natychmiast poprosiła o papier, kopertę i pióro. Wieczorem
wsunęła przez okienko list dla Edka. "Drogi Edku! Bardzo Ci dziękuję za to, że
interesujesz
się moim smutnym losem. Tylko Ty jeden ze wszystkich chłopców jesteś dobrym
kolegą.
Bardzo mi się nudzi i jestem nieszczęśliwa, a najbardziej z tego powodu, że
Ciebie nie widzę.
Mam też zmartwienie, że wypadają mi włosy, ale siostra Grażyna mówi, że odrosną.
Cieszę
się już na nasze spotkanie. Hanka".
Dziewczynki śmiały się, a ja już pisałam kartkę od Edka:
"Haniu, co tam włosy, na pewno odrosną. Mam ciekawą książkę o Indianach i dam Ci
do
czytania. Jak wrócisz z izolatki, to pogramy w warcaby. Znam też grę w młynek i
też
możemy pograć. Trzymaj się. Edek". Dziewczynki podały kartkę przez siostrę i
dołączyły
grubą książkę o Indianach.
Ta nikczemna zabawa trwała miesiąc i pod koniec, w tych listach, o których Edek
pojęcia
nie miał, on i Hanka byli już zakochaną w sobie parą. Siostra Grażyna bąknęła,
że Hania
czuje się coraz lepiej i wkrótce opuści izolatkę. Dziewczynki wystraszyły się:

Dzidka, to był twój pomysł.

Tak, mój. Ale kartki wy podawałyście.

Ale tyś pisała!

Pisać to każdy sobie może, co chce...

Dzidka, co będzie... Hanka za tydzień wychodzi.

Nie martwcie się. W niedzielę wyjeżdżam. Powiecie Hance, że to moja sprawka.
Że
chciałam się zemścić. A za co
niech się sama domyśla.
Dziewczynki odetchnęły. Ja też się cieszyłam, że nie będę świadkiem tej żałosnej
sceny:
Hanka wesolutka podbiega do Edka, bierze go za rękę, uśmiecha się zalotnie. A on
rękę
wyrywa: "Odczep się, głupia"
mówi, albo: "Odbiło ci czy co?"
W sanatorium w Śródborowie znów wróciłam do żydowskiego środowiska. Tam, dla
odmiany, panował żydowski nacjonalizm. Jeśli zdarzały się odstępstwa, to tylko
na rzecz
pornografii i komunizmu.
A więc proces sądowy o pornografię!
Było tak: Samek kochał się w Racheli. Samek miał jedenaście lat, Rachela

trzynaście. W
Racheli kochali się wszyscy chłopcy, może z wyjątkiem Marka. Była śliczna i
wesoła.
Rumieńce, dołeczki, filuternie zmrużone oczy.
Tego dnia Samek narwał polnych kwiatów, ułożył bukiet i wręczył Racheli.

Chcę być twoim mężem
oświadczył poważnie. Rachela się śmiała. Wtedy on zdjął
ze
ściany obrazek, wyjął go z ramki i w tej ramce pokazał Racheli swego ptaszka.
Oczy Racheli
przestały być filuterne, stały się wielkie, wystraszone.

Powiem pani Reni!
krzyknęła.
I powiedziała. Pani Renia uśmiechnęła się chłodno i oświadczyła:

Od tego jest sąd koleżeński. Nie mam zamiaru mieszać się w wasze sprawy.
Niestety, to ja byłam przewodniczącą sądu. Wyznaczyłam termin rozprawy na jutro,
po
podwieczorku. Nazajutrz sala zapełniła się szybko. Potrząsnęłam dzwonkiem,
otworzyłam
sesję. No i wtedy się zaczęło... Szybko zrozumiałam, dlaczego pani Renia nie
chciała mieć z
tą sprawą nic wspólnego. Podczas procesu wszyscy bez przerwy chichotali.
Prokurator,
przekrzykując śmiechy, zdołał powiedzieć tylko jedno zdanie:

Żądam dla Samka trzech dni izolatki.
Gdy głos zabrał obrońca, trzynastoletni Szmulek, sala nieco przycichła. Obrońca
żądał
uniewinnienia, ponieważ:

Samek ptaszka pokazał po raz pierwszy i już nigdy w życiu nie pokaże.
Ta linia obrony znów wywołała huragany śmiechu. Sąd udał się na naradę. Jako
sędziaprzewodniczący
ogłosiłam wyrok:

Sąd nie wymierza Samkowi żadnej kary, życzy sobie tylko, by Samek przeprosił
Rachelę.
Samek wstał i powiedział stanowczo:

To ja wolę pójść do izolatki.
Na to zerwała się Rachela.

Nie chcę, żeby mnie ten głupek przepraszał. Wcale nie chcę!
Dzieci czekały w napięciu, co na to powie sąd. A "sąd" siedział bezradnie i
wszyscy gapili
się na mnie. I wtedy Samek zaczął płakać. Stał tak i płakał. Nagle usłyszałam
głos Racheli:

Samek nie musi mnie przepraszać. Ja się na niego nie gniewam. Samek to jeszcze
dziecko. Proszę mu darować karę.

Skoro t y o to prosisz, zgadzamy się
powiedziałam pospiesznie, a sędziowie
przytaknęli. Dzieci zaczęły klaskać, jak po przedstawieniu. Wtedy weszła pani
kierowniczka i
poprosiła, by zostać na sali: właśnie przyjechał pan z Komitetu Żydowskiego, z
Warszawy,
pan chce nam opowiedzieć o święcie Chanuka.
I opowiadał. Że obchodzi się Chanukę na przełomie listopada i grudnia, na
pamiątkę
zwycięstwa Judy Machabeusza nad Syryjczykami. Działo się to sto sześćdziesiąt
kilka lat
przed narodzeniem Chrystusa. Żydzi oczyszczali właśnie zbeszczeszczoną przez
pogan
świątynię, gdy znaleźli naczynie z oliwą. Oliwy było mało, wydawało się, że
starczy jej na
jeden dzień, a tymczasem paliła się w siedmio-ramiennej menorze aż osiem dni!
Stąd tradycja
obchodzenia święta przez osiem dni i palenia świeczek na znak, że w świątyni
zdarzył się
cud. Gdy nadchodzi czas Chanuki, je się pączki, daje dzieciom drobniaki, wszyscy
bawią się i
cieszą.
Naszym czołowym marksistą był Marek. Miał już siedemnaście lat i był
najmądrzejszy.
Przed wojną chodził do szkoły we Lwowie, później przeżył tam sowiecką i
niemiecką
okupację, a wreszcie wylądował w rosyjskiej ochronce, w Kerminie. Marek sam o
sobie
mówił: "Jestem komunistą". Chwalił się, że czytał nie tylko Marksa, Engelsa,
Lenina i
Stalina, ale także Kautskyłego. Nie miałam pojęcia, kto to taki. Marek domyślił
się i
wytłumaczył:

Kautsky to postać wybitna. Działał w II Międzynarodówce. Był znakomitym
publicystą.

Gdzie działał?
zapytałam nieśmiało.

W Niemczech, oczywiście. Niestety, po Rewolucji Październikowej Kautsky stał
się
rewizjonistą...
Nie rozumiałam. Rewizjonista wydał mi się panem, który robi rewizję, i dziwiłam
się, że
kariera Kautskyłego tak podupadła. Wtrąciłam:

Musieli mu dużo płacić...
Przypuszczałam, nie bez racji, że za robienie rewizji dostaje się więcej
pieniędzy niż za
pisanie do gazet. Marek zrozumiał to inaczej i z podziwem zauważył:

Widzę, że się świetnie orientujesz! Oczywiście, że musieli mu płacić

wrogowie
komunizmu! To była woda na ich młyn...
Nie pytałam dalej
Marek domyśliłby się, że w ogóle nie wiem, o co chodzi.
Wspomniałam wcześniej o żydowskim nacjonalizmie, z którym zetknęłam się w
sanatorium. To pani Renia mówiła wiele i z dumą o tym, że należymy do narodu
wybranego,
do narodu wyjątkowo mądrego i dzielnego.

Na tę mądrość i dzielność
tłumaczyła nam
złożyły się wieki historii, która
los Żydów
ułożyła inaczej niż los innych narodów.
Mniej interesowało mnie to, co pani Renia opowiadała o historii, niż to, jak
tłumaczyła
"niezwykłość Żydów". A tłumaczyła ją przede wszystkim religią i pracą, którą
Żydzi
wykonywali, gdy wypędzono ich z ojczyzny i żyli wśród obcych.

Każdy Żyd musiał czytać Talmud
mówiła pani Renia
a więc nie mógł być
analfabetą.
W chederze nie tylko studiowano święte księgi, ale chłopcy dyskutowali z rabbim
i między
sobą o tym, co przeczytali. Każdy mógł mieć własne zdanie i go bronić. Takie
spory
kształciły umysł.
Dalej pani Renia mówiła o tym, że w obcych krajach zawodową specjalnością Żydów
był

prócz drobnego rzemiosła
przede wszystkim handel.

A handel
tłumaczyła
to zajęcie, które bardzo człowieka kształci: musi on
biegle
liczyć, szybko kalkulować zyski i straty, przewidywać, podejmować ryzyko. Nie
może
siedzieć w jednym miejscu jak chłop czy robotnik, musi poznawać różnych ludzi,
musi
wiedzieć, komu ufać, a komu nie ufać, uczy się jak zdobywać zaufanie, jak ludzi
przekonywać. Ktoś, kto handluje
mówiła
musi mieć nadzieję, nie bać się
porażki. To
bardzo ważne, moje dzieci, nie bać się porażki! Można sobie ponarzekać, gdy się
coś nie uda,
to przynosi ulgę, ale tracić nadziei nie wolno. W innych zawodach jest jakaś
pewność:
zasiejesz, to zbierzesz, zbudujesz
będzie stało, ale handel jest jak nauka,
jak sztuka:
wymaga pomysłów, wyobraźni, odwagi.
Nigdy w ten sposób nie myślałam o handlu, to było bardzo ciekawe, co mówiła pani
Renia.
Tematem, którego unikała, był temat wojny, getta, obozów, prześladowań. W
sanatorium,
gdzie większość dzieci była osierocona, nikt nie mówił o wojnie. Dzieci chciały
zapomnieć,
dorośli chcieli zapomnieć, a przede wszystkim dorośli rozumieli, że tym
nieszczęsnym
dzieciom należy dać święty spokój.
Ale pani Renia zastanawiała się nad tym, co d o b r e g o przyniosła Żydom
niechęć innych
w stosunku do nich.

Bo widzicie
mówiła
Żydzi musieli się starać bardziej od innych. Jak macie
publiczność, to się bardziej staracie, ale jak macie publiczność, która was nie
lubi, to jeszcze
bardziej musicie się starać. A pokazać wrogowi, że jest się lepszym, ach, jak to
jest słodko...
W jej głosie było jakieś mściwe rozmarzenie, które rozzłościło Ankę. Anka
przeszła
Oświęcim. Miała szesnaście lat, była syjonistką i zwierzyła mi się, że opuści
Polskę tak
szybko, jak to tylko będzie możliwe.

Mnie się to nie podoba!
przerwała pani Reni.
Taka rywalizacja, taka pycha.
Właśnie
za to nas nie lubią.
Pani Renia jakby zmieniła front:

Może się źle wyraziłam. To nie chodzi o rywalizację. Po prostu, robisz coś tak
dobrze,
jak potrafisz, a że potrafisz lepiej, czy to twoja wina?
Wtrącił się Marek:

To chyba chodzi o coś innego. Jeśli ktoś dziedziczy tron, to to jest
sprawiedliwe. Nikt nie
zazdrości, nawet jest w człowieku taka potrzeba, żeby wielbić tych, co są na
szczytach. Jeśli
zdarzy się, jak to było w Polsce przed wojną, że chłop zostanie premierem, to
chłopi są z
niego dumni. Ale jeśli ktoś, kogo uważa się za obcego, za gorszego, za ostatni
śmieć

wygrywa z tobą, to albo ty jesteś jeszcze gorszym śmieciem, albo kryje się za
tym skandal,
szachrajstwo, żydowski spisek.
Pani Renia podchwyciła:

Zwłaszcza, jeśli ten ktoś wygrywa nie tylko w handlu, ale w wielkich
interesach, w
nauce, w sztuce...

Nie przesadzajmy
przerwał Marek
tak było raczej w Niemczech niż w Polsce.
W
Polsce większość stanowiła biedota żydowska.

Masz rację, ale widziało się przede wszystkim bogatych: "nasze ulice, wasze
kamienice"

mówili Polacy.
Zabrzmiał gong na kolację i na tym się dyskusja urwała.
W nocy, naszego domu pilnował uzbrojony wartownik
nie minął jeszcze rok od
kieleckiego pogromu. Któregoś dnia, a raczej
pewnej nocy wpadł mi do głowy
pomysł
zupełnie idiotyczny. To było latem, zanosiło się na deszcz. Dawno minęła północ,
a ja nie
mogłam usnąć. Wstałam, spacerowałam po pokoju, potem usiadłam w oknie. Ogród
pachniał
skoszoną trawą, w pobliskim lesie pohukiwała sowa, wiatr szarpał drzewa

szumiały
zrywami, jak przed ulewą. Ogarnęła mnie ochota, by zeskoczyć z parterowego okna
i
pobiegać w ogrodzie. Od tej strony domu nie było wartownika. "Obudzę Rachelę"
pomyślałam. Trąciłam ją raz, drugi raz
nic nie poczuła. Wszystkie dziewczynki
spały tak
mocno. Pomyślałam: "Śpią jak umarłe, jak umarłe..." I właśnie wtedy narodził się
ten głupi
pomysł. Sięgnęłam do nocnego stolika po kałamarz z czarnym atramentem. Umoczyłam
opuszkę małego palca i narysowałam krzyż na czole Ani, najmłodszej z nas. Nawet
nie
drgnęła. Wtedy podeszłam do Racheli. Też się nie obudziła. Kiedy wszystkie
dziewczynki
miały już na czole czarne krzyże, przyszła kolej na mnie. Potem umyłam palec,
potarłam
pumeksem, schowałam kałamarz. Na dworze zaczęło padać i wtedy nareszcie usnęłam.
Rano
obudziła mnie Ania:
wtedy nareszcie usnęłam. Rano

Masz czarny krzyż na czole.

Ty też, spójrz do lustra.

Rzeczywiście... Ale patrz, Dzidka... Rachela też ma krzyż i Marta, i Wera. Do
licha, co
to może być?

Pewnie nas chłopcy pomalowali.

Niemożliwe! Drzwi były zamknięte na klucz.
Weszła pani Renia, jak zwykle promienna i uśmiechnięta.

A co to za maskarada? Kto was tak pomalował?

Nie wiemy
powiedziała grobowo Wera
to stało się w nocy. Drzwi były
zamknięte.
Może ktoś wszedł przez okno?
Pani Renia przestała się uśmiechać:

A może któraś wychodziła, nie zamknęła drzwi. Może chłopcy...

Nie, nikt nie wychodził
zapewniła Rachela
przecież słyszałybyśmy...

Tak, na pewno byśmy słyszały. Te drzwi skrzypią.

A więc sprawa jest poważna
stwierdziła pani Renia i szybko wyszła z sali.
Powinnam była pobiec za nią, wytłumaczyć, przeprosić. Ale nie miałam odwagi.
Bałam
się, że mnie wyrzucą, a
szczerze mówiąc
bałam się czegoś więcej. Bałam się,
że ktoś
powie nagle: "p r a w d z i w a" Żydówka nigdy by tego nie zrobiła. Nie
straszyłaby dzieci,
które tyle wycierpiały. Czy ona jest p r a w d z i w ą Żydówką? Trzeba to będzie
sprawdzić!"
Tak, bałam się najbardziej tego, że ktoś tu, w sanatorium, odkryje narodowość
mego ojca.
Byłam pewna, że te wszystkie miłe dziewczynki, które bardzo mnie lubiły, i
chłopcy, którzy
grali ze mną w domino i w damkę, i Marek, który się we mnie durzył, i pani
Renia, ukochana
pani Renia... Tak, oni wszyscy mnie znienawidzą, gdy tylko się dowiedzą.
Znienawidzą w
jednej chwili! "Jak to możliwe?" myślałam "przecież zostałabym dalej tą samą
Dzidka z
długimi warkoczami, a dla nich stałabym się zupełnie kimś innym. Jak to
możliwe?" Zupełnie
nie pamiętałam o tym, że i dziewczynki, i chłopcy w sanatorium przepadali za
tym, by się
nawzajem straszyć. Przeważnie polegało to na wchodzeniu w nocy do sypialni,
skradaniu się
pod łóżko i "robieniu samolotu", czyli huśtaniu materaca przez wypychanie go do
góry tak,
by spadał potem w dół. Nikt, tak jak ja, nie myślał o tym, że "nie należało
straszyć dzieci,
które tyle wycierpiały", bo tylko ja jedna nie byłam tu p r a w d z i w ą
Żydówką, tylko ja
jedna czułam się "nie w porządku"!
Zastanawiałam się jeszcze, czy nie odnaleźć pani Reni i nie przyznać się do
wszystkiego.
Spacerowałam pod łazienką w pidżamie, był tam tłok, jak zwykle o tej porze.
Nagle, zza
uchylonych drzwi kancelarii usłyszałam głos kierowniczki. Tak, dzwoniła do
Warszawy, do
Komitetu Żydowskiego.

Przyślijcie natychmiast drugiego wartownika
mówiła.
Dziś w nocy ktoś
zakradł się
przez okno i naznaczył nasze dzieci czarnymi krzyżami. Jutro mogą wrzucić
granat, jak w
naszym domu w Rawce...
Nie pamiętam, czy przysłano drugiego wartownika, pamiętam tylko, że przez
dłuższy czas
wszyscy chodzili wystraszeni, a na noc zamykaliśmy okna nawet w największe
upały.
Jankowi też się do niczego nie przyznałam. Właśnie nadeszła od niego kartka:
21 czerwca 1947
"Kochana Dzidziulko,
Stał się cud pewnego razu, dziad przemówił do obrazu... Bo, żeby tak od razu po
otrzymaniu listu odpisać... w głowie się nie mieści! A wiesz, czego to dowodzi?
Że brak mi
Ciebie i naszych rozmów, i Twoich opowieści, z których nic nigdy nie rozumiem.
("Bo
wiesz, Janku... ten tego tam i nagle oni niestety i stało się".)
Cieszę się, że już Twoja kuracja na ukończeniu i płuca same się załatały. Za
kilka tygodni
pięćdziesięciokilowy obrazek przyjedzie do stęsknionego dziada (nie martw się:
Bitwa pod
Grunwaldem więcej waży, nie mówiąc o Wieczerzy Pańskiej namalowanej na murze).
Ściskam Cię serdecznie
Janek".
Pewnego dnia pani Renia powiedziała nam, że wychodzi za mąż i że musi nas
pożegnać.
Smutno nam było, życzyliśmy jej szczęścia. Chyba wyjechała z kraju, bo nigdy nas
już nie
odwiedziła.
Na miejsce pani Reni przyjęto panią Irenę. Była katoliczką i nie czuła się z
nami zbyt
dobrze, a w naszych oczach straciła wszystko, gdy o lekarzu, który ją leczył,
powiedziała:
"To jest bardzo porządny Żydek". Od tego dnia zupełnie niepostrzeżenie
zaczęliśmy ją
dręczyć. Zasypywaliśmy ją pytaniami w rodzaju: "Od kiedy Honduras jest
samodzielną
republiką?" "Ilu Mulatów żyje na Jamajce?" "Jaka jest odległość Ziemi od
Księżyca?" Pani
Irena pracowicie zaglądała do encyklopedii i odpowiadała. Załamała się dopiero w
dniu, w
którym ktoś prosił, by odległość Ziemi od Księżyca podała nam w metrach
sześciennych.
Wkrótce nas pożegnała.
Na miejsce pani Ireny zjawiła się pani Sara. Tak jak Anka, miała na ręce tatuaż
z
Oświęcimia. Była nerwowa, niecierpliwa i ostro nas traktowała. Szczególnie do
mnie ciągle
się przyczepiała. Kiedyś zajrzała do mojej szafki i powiedziała:

Jesteś bałaganiarą, prawo do bałaganu mogą mieć tylko ludzie wielcy. Jeśli nie
zdobędziesz sławy, naucz się porządku.
Posłuchałam.
Pani Sara bardzo nie lubiła moich spacerów z Markiem. Obserwowała nas z okna. On
mnie często obejmował, tak zwyczajnie, po przyjacielsku. Jej się to nie
podobało. Wezwała
mnie na rozmowę.

Masz rodziców?

Mam matkę.

Czy matka nie mówiła ci, że nie powinnaś pozwalać, by cię chłopcy obejmowali?
Dotykali?
Milczałam. Potem łzy stanęły mi w oczach. Coś sobie przykrego przypomniałam.
Miałam
wtedy osiem, może dziewięć lat. Bawiliśmy się na podwórzu w fanty. Oddałam
zegarek,
który miałam od łaty. Czternastoletni Maniek przechowywał fanty i od niego
należało je
wykupić. Maniek powiedział:

Oddam ci zegarek, ale zdejmij majtki i trzy razy podnieś sukienkę do góry.
Wszystkim się ten pomysł spodobał, a ja pomyślałam, że muszę to zrobić, i
zrobiłam. Ktoś
opowiedział swojej mamie, ta mojej mamie. No i mama mnie zbiła po twarzy.
Krzyczała:

Rób tak dalej, a zostaniesz ulicznicą!

Przestań się mazać
powiedziała pani Sara
nic się nie stało. Powiesz mu, że
ma
trzymać ręce przy sobie. Kobieta powinna mieć swoją godność.
Powtórzyłam tę rozmowę Markowi. Zaśmiał się:

Zwariowana stara panna! Pewnie na mnie leci. W końcu, poza wartownikiem,
jestem tu
jedynym mężczyzną. Gdyby Sara nie miała wąsów, to kto wie... kto wie...

Głupi smarkacz jesteś.

Kochana, ty nie znasz kobiet. W Kerminie miałem nauczycielkę od gimnastyki.
Uwzięła
się na mnie. W kółko stawiała dwóje. To było przed dwoma laty. Wyglądałem jak
teraz,
byłem szczupły, ale wysoki. Postanowiłem z nią pogadać. Czułem się skrzywdzony.
Chętniej
bym ją zbił, niż z nią gadał.
Zapukałem. Otworzyła. Znalazłem się w dużym ponurym pomieszczeniu. Przypominało
salę gimnastyczną. Na ścianach żadnego obrazka. Nawet portretu Stalina nie było.
Zamiast
obrazka
drabinka gimnastyczna. W rogu pokoju barłóg, jak dla dużego psa.
Była zaskoczona moją wizytą. Zapytała, po rosyjsku oczywiście: "Czego chcesz?"
Wyczułem przestrach w jej głosie.
"Dlaczego mnie prześladujesz?"
zapytałem.
"Ja?"
uśmiechnęła się jak dziewczynka.
"Tak, ty. Ciągle stawiasz mi dwójki".
Znów się uśmiechnęła. Bardzo rozkosznie.
"A może chciałam, żebyś przyszedł i zapytał: "Dlaczego mnie prześladujesz?
Dlaczego
stawiasz mi dwójki?"
Tego się nie spodziewałem. A jeszcze mniej spodziewałem się, że zaprosi mnie do
stołu i
wyciągnie chleb, dwa śledzie i napoczętą butelkę bez nalepki. Tak, to był
piekielnie mocny
samogon. Piłem, aż oczy mi dęba stawały. Jej to szło jakoś łatwiej. Wszystko
przychodziło jej
łatwo, I chodzenie na rękach, i szpagaty, gwiazdy, sztuczki na drabinkach.
Wreszcie... wiesz?
Z łatwością zrobiła ze mnie mężczyznę. Tak, mimo że pachniała śledziem i wodą
kwiatową,
od której płakałem jak od gazu bojowego.

No i co? Dostałeś piątkę z gimnastyki?

Coś ty! Żebym nawet został linoskoczkiem, nie mogła mi dać więcej niż troję.
Nie
miałaby odwagi. Zresztą i tak ktoś nas zaszpiclował. Ona dostała naganę od
organizacji
partyjnej, a ja
od Komsomołu. Potem wyjechała na kurs dla sanitariuszek. No i
koniec
romansu.
Następnego dnia wybrałam się z Markiem do biblioteki, do Otwocka. Każdy, kto już
ukończył czternaście lat, mógł sam jechać do wypożyczalni. Warunek był jeden:
wrócić
punktualnie na obiad.
Pani Sara nie była zachwycona naszą wyprawą.

Już po dziesiątej, spóźnicie się na obiad.

Zdążymy
zapewnił ją Marek.
I pojechaliśmy. On pożyczał Meissnera "L
jak Lucy", a ja
"Eli Makowera"
Orzeszkowej. Potem Marek zaprosił mnie na ciastko.

Zaraz mamy pociąg
powiedziałam, ale zdecydował, że pójdziemy pieszo.

Taka piękna pogoda. I nie bój się "będę trzymał ręce przy sobie". Szliśmy
brzegiem lasu.
To był sześciokilometrowy spacer. Marek przez cały czas coś opowiadał. Lubiłam
te jego
opowieści, choć czasem drażniło mnie, gdy mówił sztucznie, przemądrzale, jakby
czytał z
książki.

Wiesz
zwierzał się
sam nie wiem, czy jestem komunistą, czy nie jestem.
Przemawia
do mnie ideologia, ale nie lubię kolektywu. Dla mnie najważniejsza jest
jednostka.
Majakowski pisał: "Jednostka zerem, jednostka bzdurą", ale w końcu nie wytrzymał
i palnął
sobie w łeb. Górki mówił: "Człowiek to brzmi dumnie". Ale też mu lekko nie było.
Tak, ja
chciałbym być "dumny", ale z czego? Z czego mam być dumny? Pół życia kiblowałem
po
ochronkach, sierocińcach, a teraz tyłkiem wygniatam leżaki. Nic w życiu nie
osiągnąłem i nie
osiągnę.

Dlaczego? Jesteś taki oczytany, taki mądry...

"Mądremu biada".

Dlaczego "biada"?
Uśmiechnął się pobłażliwie:

To taka sztuka teatralna, Gribojedowa: Mądremu biada.

A może zostaniesz pisarzem?

Nie lubię pisać, lubię mówić...

To zostań działaczem, komunistycznym działaczem.

Co ty... Tacy działacze marnie kończą.

No a Stalin? Przywódca...
Roześmiał się:

Chcesz, żebym został przywódcą? Najlepiej takim jak Stalin? Kochana, już ci
mówiłem,
przywódcy marnie kończą, zwłaszcza jak są Żydami. Nie wiesz, że Stalin wykończył
żydowskich przywódców rewolucji?

Wykończył?

Wykończył. Jeszcze ojciec mi mówił. Ale nie powtarzaj. Nikomu! Daj słowo!
Mógłbym
podpaść.

Daję słowo.

A więc: nie zostanę "przywódcą" i nie będę miał żony.
Nieoczekiwanie poczułam się dotknięta.

I dzieci też nie chcesz mieć?

O nie, dość się sam wymęczyłem. Ty pewnie nie wiesz, co to znaczy głodować.

Trochę głodowałam pod koniec wojny.

Trochę!... Ja byłem głodny aż do zwariowania! Sąsiadka powiedziała mi pewnego
dnia,
że zabiorą mnie do ochronki, bo moi rodzice zmarli na tyfus w szpitalu.
Przyniosła mi na
pocieszenie pół bochenka chleba i talerz zupy. Boże, jaki ja byłem szczęśliwy!
Cieszyłem się
z żarcia jak głodny knur, wprost kwiczałem z radości.
Obawiałam się, że Marek zapyta "A jak ty spędziłaś wojnę?" albo "A jak zginął
twój
ojciec?" Zmieniłam temat:

Marku, a dlaczego nie chcesz jechać do Palestyny. Mówią, że powstaje państwo
Izrael.

Ja już z tym nie mam nic wspólnego. Czy wiesz, że każdy Żyd musi nosić przy
kalesonach tałesy, takie sznurki z pętelkami? Przepisy mówią, jaka powinna być
odległość
między tymi sznurkami. W centymetrach. Te sznurki i pętelki są bardzo ważne przy
modlitwie20. A jak nie będę się modlić, to powiedzą: "Ty głupi goju, po coś tu
przyjechał?"
Nie... Daj mi spokój z Palestyną!

Która godzina, Marku?

Pierwsza. Spóźnimy się pół godziny. I bardzo dobrze. Pokażemy, że się nie
boimy.
Kiedy wróciliśmy, pani Sara udawała, że nie widzi Marka.
Powiedziała do mnie:

Nie dostaniesz obiadu i będziesz nocowała w izolatce.
Marek usłyszał, podszedł do niej.

Proszę pani, to moja wina. Hala chciała wracać pociągiem, a ja namówiłem ją na
spacer.

W porządku, w takim razie i ty spędzisz noc w izolatce.
Izolatki mieściły się na strychu. Były to dwa puste pokoiki ze szparkami okien
pod
sufitem. Jedyny mebel stanowiło polowe łóżko bez pościeli. Do wygódki schodziło
się na
półpiętro. Izolatka oznaczała samotność, niewygodę i głód. Ale głód wtedy tylko,
gdy karę
wymierzał sąd koleżeński; jeśli wymierzał ją wychowawca
tajni posłańcy
przynosili
więźniowi najlepsze kąski. Groziła za to kara, ale nikt się nie przejmował.
Leżałam na twardym łóżku. Po południu Rachela wpadła z nóżką kurczaka, bananem i
czekoladą. Wieczorem ktoś podrzucił bułkę z szynką. Około ósmej weszła pani Sara
ze
szklanką mleka.

Nie zimno ci?

Nie.
Stanęła koło łóżka:

Słuchaj, powiedz no mi, ale prawdę! Czy Marek ci się nie narzuca?

Co to znaczy?
zapytałam spokojnie, ale pani Sara musiała wyczuć ironię, bo
agresywnym tonem pytała dalej:

No... Czy nie próbuje cię obejmować, całować?

Nie.

Więc co robicie, gdy zostajecie sami?

Rozmawiamy.

O czym tak rozmawiacie?

O wojnie, o komunizmie, o przyszłości.

Musisz wiedzieć, moja droga, że Marek jest ciężko chory. On prątkuje.
Pamiętaj, nie
wolno ci się z nim całować.

Nigdy się nie całowaliśmy.

To dobrze. Śpij. Jutro możesz zejść na śniadanie. Dobranoc.
Usypiałam już, gdy znów ktoś wszedł do izolatki. To był Marek. Przeraziłam się,
omal nie
krzyknęłam.

Nie bój się, "nie będę się narzucał". Chciałem ci tylko powiedzieć dobranoc.
I wyszedł. Zrozumiałam, ze zgrozą, że podsłuchał rozmowę z panią Sarą. O swojej
chorobie. "To straszne!"
pomyślałam; długo nie mogłam usnąć.
20 Oczywiście, opis ten nie jest zgodny z religijną tradycją Żydów i powstał w
wyobraźni bohatera pod wpływem
zasłyszanych, bałamutnych opinii.
Nazajutrz przyszedł list od mamy. Nie ucieszył mnie, choć listy były tu
największą
radością.
"Moja kochana Córko!
pisała mama.

Rozmawiałam tu z lekarzami o Tobie. Są zdania, że powinnaś jeszcze przez pół
roku
leczyć się klimatycznie, pozostać w Śródborowie. Jeśli nie w sanatorium, to
przynajmniej w
domu dziecka. Chcę, żebyś była zdrowa i mogła w życiu lepiej walczyć o wszystko.
Wiesz
przecież, że prócz mnie nie ma na Was kto pracować, a ja też już jestem u kresu
moich sił i
możliwości. Przeto miej litość nad matką. Muszę walczyć dla Was o egzystencję, a
siły mnie
opuszczają i nie wiem, co zrobię.
Załączam Ci program klasy siódmej, który musisz opanować, bo uważam, że powinnaś
pójść od razu do klasy ósmej i zdawać egzaminy z tego, co przepuściłaś. Staraj
się nauczyć
wszystkiego w miarę możności, a jak czegoś nie zrozumiesz, pytaj nauczyciela.
Bądź
grzeczna, Córko, i proś Boga o zdrowie dla wszystkich.
U nas zapowiada się ciężka zima. Nie ma węgla, żadnych zapasów jedzenia ani też
pieniędzy.
Całuję Cię mocno
Twoja Matka".
Mama wcale nie była taką ponurą osobą, jakby z tego listu wynikało. Lubiła
żartować i
opowiadać wesołe historyjki. Pewnie trudno jej było napisać ten list i dlatego
wypadł tak
sucho i sztucznie.
Posmutniałam. Już bardzo tęskniłam za domem. Podobnie jak Marek, nie lubiłam
życia w
gromadzie, bo tam głębsze uczucia się rozmywają i dla nikogo nie jest się tym
"najdroższym i
jedynym".
Zanim przeniosłam się do domu dziecka, pojechałam do Łodzi. Gdy wróciłam do
sanatorium, by zabrać rzeczy
panował tam popłoch: przed trzema dniami zniknął
Marek.
Mówiono, że popełnił samobójstwo. Płetwonurkowie badali dno pobliskiego jeziora.
Niczego
nie znaleźli. Zniknął bez śladu.
Spakowałam rzeczy, zapukałam do pani Sary, chciałam się pożegnać. Pierwszy raz
zobaczyłam, jak pani Sara płacze. Nie patrzyła na mnie, mówiła cicho:

Ty wiesz, że on był chory. Bardzo chory... Musimy uszanować jego decyzję.
Byłam pewna, że mówi o ucieczce Marka, ale ona mówiła o jego śmierci.
Nigdy nie próbowałam się dowiedzieć, czy Marek żyje. Może chciałam się łudzić,
że
kiedyś jeszcze powędrujemy razem brzegiem lasu i pomówimy o sprawach
najważniejszych.
"Ś r ó d b o r o w i a n k a"
W domu dziecka, w "Śródborowiance" spędziłam zaledwie kilka miesięcy,
najbardziej
pracowitych miesięcy w życiu. Znalazłam się w ósmej klasie, choć do siódmej w
ogóle nie
chodziłam. Dyrekcja otwockiej szkoły zgodziła się na eksperyment pod warunkiem,
że na
półrocze zdam wszystkie egzaminy z poprzedniej klasy. Ale wkrótce okazało się,
że jestem
pierwszą uczennicą i już nie wypada mnie pytać i dręczyć.
Pamiętam z tej szkoły tylko anglistę. Świetnie uczył i kapitalnie żartował. Na
przykład:
kiedyś jeden z chłopców założył na włosy miedzianą przepaskę i tak zasiadł w
ławce.
Profesor zerknął i mruknął:

Jak się klepki chwieją, to trzeba obręczy.
W sanatorium nie było pianina, a w "Śródborowiance" stał piękny fortepian i z
radością
wróciłam do grania. Po powrocie z zajęć szkolnych (zawożono i przywożono nas z
Otwocka
autobusem), zasiadałam do fortepianu i ćwiczyłam. Mało przywiozłam nut, tylko
Koncert
Haydna D-dur, walce i mazurki Chopina. Wieczorami grywałam dzieciom do tańca;
sama
nigdy nie tańczyłam, bo nie nastawiano nam do zabawy radia. A zresztą nie
miałaby się z kim
bawić, bo wszyscy chłopcy byli młodsi ode mnie. Pozostawał tylko Gabryś, syn
kierowniczki; to był całkiem dorosły chłopiec i nawet nadawał się do zakochania.
Ale Bóg
mnie ustrzegł
Gabrysiowi w ogóle się nie podobałam; okazał się później
człowiekiem
dziwnym i nieszczęśliwym. Skończył medycynę, wyjechał do Belgii, ożenił się,
miał trójkę
dzieci. Korespondował z naszą wspólną znajomą. Przed swoją samobójczą śmiercią
pisał do
niej: "Moja droga, nie masz pojęcia, jakie nudne jest życie. Rano trzeba się
ubrać, wieczorem
rozebrać. I tak codziennie".
W domu dziecka, kierowniczka, pani Róża, dbała o to, byśmy poznali żydowską
tradycję.
Obchodziliśmy Rosz-ha-Szana
Nowy Rok, który przypada na wrzesień
październik,
Jom
Kipur
Sądny Dzień, zwany też Dniem Pojednania, Sukkot
Święto Szałasów
na
pamiątkę
kleconych z gałęzi dachów, pod którymi żyli Izraelici wędrując z Mojżeszem z
Egiptu do
Kanaanu. Zanim opuściłam dom dziecka, uroczyście świętowaliśmy Chanukę.
Wcześniej jeszcze, ja, nieszczęsna ewangeliczka zagubiona dotąd między
katolikami a
żydami, straciłam wreszcie wiarę. Po prostu zdumiało mnie, że tyle wiar i tylu
bogów jest na
świecie. Widziałam, jak ludzie skaczą sobie do oczu w obronie takiego czy innego
wyobrażenia Boga.
Były wśród nas i dzieci, które spędziły wojnę w Związku Radzieckim; krzyczały
pogardliwie: "Boga nie ma!" "To też jest wiara"
myślałam
"one w i e r z ą,
że Boga nie
ma". I powiedziałam sobie uczciwie: "Nie wiem, czy Bóg jest. Jeśli Go nie ma, to
nie ma.
Jeśli jest, to i tak nie potrafię Go ani pojąć, ani zrozumieć. Żeby pojąć Boga,
trzeba mu
dorównać, a to, z założenia, niemożliwe. Dlatego tylko jeden może być rodzaj
pychy wobec
Boga: próbować Go sobie wyobrazić".
Uważałam też, że Bogu jest absolutnie obojętne, czy w Niego wierzymy, czy nie,
bo
musiałby być próżny i ambitny, by mieć takie pragnienia. A czy Bóg, który
stworzył
wszechświat, ze wszystkimi jego galaktykami i cudami, Bóg, który ogarnia swym
nieskończonym umysłem wszelkie prawa rządzące tym gigantycznym chaosem, czy ten
genialny Bóg mógłby być próżny i małostkowy?
Miłość, dobroć, szlachetność, poświęcenie ważne były
według mnie
w
stosunkach
między człowiekiem a człowiekiem, nie zaś
między Bogiem a człowiekiem.
Podobnie
oceniałam grzech
wydawał mi się zmartwieniem dla ludzi, nie dla Boga. "Jeśliby
wierzyć
Biblii" myślałam "to na Sądzie Ostatecznym Bóg musiałby wszystkich uniewinnić,
bo jeśli
grzeszyli dlatego tylko, że obdarzył ich lekkomyślnie Wolną Wolą, to kto tu
zawinił? Chyba
On sam..."
Takie to przewrotne myśli nurtowały mój wątły umysł w wieku dojrzewania.
Pamiętam, że
przerażał mnie wtedy mój brak wiedzy i doświadczenia. W dniu czternastych
urodzin
zapisałam w Dzienniku: "Uświadomiłam sobie dziś, że zbliża się starość, a ja tak
mało wiem
o ludziach, o życiu, o polityce i o wszechświecie".
IV
WUJEK JÓZIO, WUJEK IDEK
I MAŁA ILONKA
W u j a s z e k J ó z i o i w u j a s z e k I d e k
Wiosną 46 roku, zjawił się niespodziewanie wujek Józio. Z trudem go poznaliśmy:
sczerniał, wychudł, wyglądał jak Indianin.
Dotąd nie mieliśmy od wujków żadnych wiadomości. Krążyły plotki, że po
wysiedleniu ze
Lwowa, Józio zwariował i biegał z kozą na sznurku po ulicach Moskwy. A naprawdę
było
tak: gdy wujowie nie chcieli zmienić obywatelstwa z polskiego na rosyjskie,
zesłano ich na
wieś, do Kazachstanu. Kupili tam u chłopa kozę. Dzięki kozie i pewnej Rosjance,
która
pokochała wujka Józia, braciom udało się przeżyć. Pracowali przy wyrębie lasów.
Gdy
dotarły wieści o Armii Andersa, obaj chcieli się zgłosić, ale punkt zborny był
daleko, mróz
dochodził do trzydziestu stopni i dotarcie tam nie było możliwe bez mocnych
butów. Mieli
tylko jedną skórzaną parę, więc losowali i wypadło, że Idek zostanie żołnierzem.
W marcu 42 roku, po pierwszej ewakuacji Armii Polskiej do Iranu, wujek Idek
pozostał w
Palestynie. Tam ożenił się z Ingą, bardzo inteligentną ciocią, która znała wiele
języków. Ich
córka, Anat, miała zaledwie kilka lat, gdy wuj Idek zmarł na serce. Źle czuł się
w tamtym
klimacie, pisał do mamy: "Tu się pół roku leje z Ciebie, a pół roku
na
Ciebie".
Zaprojektował wiele pięknych domów w Izraelu. Jego żona nazwała go w liście do
mamy: "A
prominent architect touched by genius"21.
Po powrocie do Łodzi, wujek Józio krótko z nami mieszkał
przeprowadził się do
parterowego domu z ogródkiem, który
jeszcze przed wojną
był własnością
rodziny
Fajnbergów. Wuj założył tam kancelarię adwokacką i podjął pracę w Sądzie
Okręgowym
przy placu Dąbrowskiego.
Wuj wiedział, że Henia, jego żona, zginęła wraz z rodzicami w getcie
warszawskim, ale
wiedział też o tym, że jego córką, kilkuletnią Ilonką, zaopiekowały się siostry
zakonne.
Dzieci żydowskie, ukrywane przez siostry, znajdowały w czasie wojny, a zwłaszcza
po
wojnie, bądź krewnych, bądź rodziny, które chciały je adoptować. Szukanie Ilonki
w
klasztorach wuj uznał za bezcelowe, dawał więc ogłoszenia do prasy. Nagrodę
wyznaczył tak
wysoką, że nadchodziły setki listów. Założył kartotekę. Wybierał przypadki
najbardziej
prawdopodobne. Jeździł po kraju w ślad za przesłanymi adresami. W miastach,
miasteczkach
i na wsiach odwiedzał cudze domy. Trwało to miesiącami. I wszystko na próżno:
informacje
zawsze okazywały się mylne
pochodziły od ludzi postronnych, którzy marzyli o
nagrodzie,
a o przygarniętym dziecku mało wiedzieli.
Pewnego dnia, przyglądając się dużej fotografii Ilonki, fotografii przysłanej
nam z getta,
21 Wybitny architekt naznaczony piętnem geniuszu.
wuj zrozumiał, że jego dziecko było tak śliczne, tak rozkoszne, że nikt by go
nie oddał za
żadne pieniądze.
Ostatnią wyprawą w poszukiwaniu córki była podróż do Gdyni. Znów nic się nie
zgadzało.
Rodzice dziecka żyli, byli rozwiedzeni. Mała Kasia spodobała się wujowi, lecz
bardziej
jeszcze spodobała mu się jej śliczna, młodziutka mama. Nie minął rok, a miałyśmy
już nową
ciocię
miłą, łagodną Joannę i nową kuzynkę
ośmioletnią Kasię. Mimo że wuj
był o ćwierć
wieku starszy od żony, nikt nie wątpił, że są szczęśliwi. Małą Kasią wuj
zajmował się jak
rodzony ojciec; była już na studiach, gdy nieoczekiwanie pojawiła się "ta
druga".
Wuj chorował wtedy ciężko, miał amputowaną nogę, poruszał się na wózku; już nie
występował w sądzie. Kancelaria adwokacka przemieniła się w kancelarię tłumacza
przysięgłego; wuj znał biegle: angielski, francuski, niemiecki i rosyjski.
Pewnego dnia Joanna wprowadziła do kancelarii młodą dziewczynę; przez chwilę
ciocia
wahała się, czy także nie wejść, ale dyskretnie zamknęła drzwi.

Dzień dobry
powiedziała dziewczyna
przyjechałam do ciebie z Poznania.
Jestem
twoją córką.
Wuj milczał zaskoczony. Nie wiedział, czy ma wyciągnąć ramiona, uściskać i
ucałować
dziewczynę, czy też zachować dystans i zawodową rzeczowość. Zaczął od rozmowy
spokojnej i życzliwej. Pytał o fakty z jej życia, o dokumenty, zdjęcia. Miała z
sobą wszystko,
ale jak zwykle nic się nie zgadzało. Jedynie grupa krwi nie pozwalała na
wykluczenie
ojcostwa. Anna, samozwańcza córeczka, mówiła:

Tatusiu, ja też Jestem skrupulatna. Mam to po tobie. Wcale się nie gniewam o
to
sprawdzanie.
Trzymał w ręku jej zdjęcie, gdy miała trzy lata, i zdjęcie Ilonki. Pokazał
Annie. Wtedy się
rozpłakała:

Proszę pana. Pan może myśli, że chodziło mi o pieniądze... Nie, mnie pieniądze
nie są
potrzebne. Skończyłam studia, dobrze zarabiam, mam męża... Proszę zrozumieć, ja
tylko
chciałam mieć kogoś bliskiego, kogoś z rodziny. To straszne być bezpańską
znajdą. Czy pan
to rozumie?
Rozumiał. I mimo że nie miał już siły pokochać żadnej córki, nawet swojej
własnej, mimo
to nie zerwał z nią kontaktu: pisał do niej, zapraszał, wysyłał pieniądze. Potem
nadszedł list
od męża Anny: jest chora na schizofrenię, przebywa w szpitalu. Rok później wuj
Józio zmarł
wskutek wylewu krwi do mózgu. Ani Anna, ani jej mąż nigdy się już nie odezwali.
I l o n k a
Dwadzieścia cztery lata po śmierci wujka Józia spotkałam jego córkę, Ilonkę. O
tym, co
działo się z nią przez te wszystkie lata i jak doszło do naszego spotkania, sama
opowie.
Zapisała wspomnienia z "czasów samotności"
tak nazywa swoje dzieciństwo i
wczesną
młodość. Za jej zgodą cytuję urywki tych wspomnień:

Wciąż przywołuję w pamięci mój dom rodzinny. Łóżeczko z siatką, a nad nim duży
portret roześmianego dziecka z dwoma wysuniętymi na przedzie zębami. W ciągu
dnia dom
pustoszeje, cichnie, wieczorem pełen jest ludzi. Tyle gwaru, że trudno usnąć.
Prócz mnie nie
ma tu dzieci.
Zawsze jest przy mnie matka, bawi się ze mną, trzyma za rękę, nie spuszcza ze
mnie oczu.
Nagle wszystko się zmienia, słyszę:
Mama jest chora, bardzo chora. Nie wolno
wchodzić do
sypialni.
A jednak każdego ranka skradam się tam cicho przez jadalnię, dobiegam do łóżka,
wślizguję pod kołdrę i tulę do jej nóg. Tylko przy niej czuję się spokojna,
bezpieczna.
Tego dnia, jak zwykle po przebudzeniu, wbiegam do pokoju mamy i widzę puste
łóżko.
Zaczynam szlochać. Tęgi, rosły mężczyzna bierze mnie na ręce, obejmuje,
pociesza:
Nie
płacz, mama jest na wsi. Pojedziesz do niej. Ja też pojadę. Wszyscy pojedziemy.
Stawia mnie
na stołku, ubiera w futerko:
Pamiętaj, nazywasz się Marysia Kołakowska.
Powtórz: Marysia
Kołakowska.
Ktoś wyprowadza mnie na ulicę.
Potem inne miejsca, inne domy, coraz to nowe, nieznane mi twarze. Pewnego dnia,
gdy
usypiam, słyszę kobiecy głos:
Biedne dziecko. Wszyscy zginęli.
Wiosną 43 roku znalazłam się w Domu Klasztornym na Kamionku. Moją opiekunką, od
tej chwili, była Siostra Przełożona, osoba wielkiego serca, choć z pozoru ostra,
oschła i
nieprzystępna. Wśród wychowanek budziła lęk.
Byłam w Domu Klasztornym jedynym dzieckiem w pełni osieroconym, pozbawionym nie
tylko rodziców, lecz i dalszych krewnych. Inne dziewczynki z internatu zabierano
do domu
na niedziele i święta, ja zawsze zostawałam w Domu Klasztornym sama.
Nieoczekiwanie, po wojnie, zgłosiła się po mnie bardzo sympatyczna para
małżeńska.
Mówili, że "zgubili mnie w czasie wojennej zawieruchy. Teraz będziemy już razem,
muszą
tylko załatwić formalności". Byli dla mnie dobrzy, serdeczni, przywiązałam się
do nich i
niecierpliwie wyczekiwałam ich wizyt. Gdy nagle przestali przychodzić, myślałam,
że są
chorzy. Wtedy wezwała mnie Siostra Przełożona:

Już cię nie odwiedzą
powiedziała.
Nie są twoją prawdziwą rodziną.
Wyjeżdżają do
Ameryki, chcieli cię zabrać. Nie zgodziłam się. Ja ciebie nie oddam nikomu.
Nigdy.
Poczułam, że Siostra Przełożona naprawdę mnie kocha, że jestem dla niej kimś
bardzo
ważnym. Była ze mnie dumna tak, jak dumna bywa matka ze swego dziecka. Stroiła
mnie w
unrowskie ciuszki i zabierała do miasta. Przechodnie zatrzymywali się i mówili:

Jakie śliczne dziecko... Jaka laleczka!
W Domu Klasztornym moja opiekunka
nie
pozwalała mi przebywać w kuchni ze świeckimi kobietami. Wołała mnie i pouczała:

Jesteś
tu panienką, a nie kuchtą. W przedstawieniach religijnych i jasełkach
przydzielała mi rolę
Matki Boskiej.
Właśnie tak wyobrażałam sobie zawsze Najświętszą Panienkę

mówiła.

Czy wiesz, że Matka Boska, jako dziewczynka też przebywała przy świątyni?
Siostra Przełożona zajmowała mały pokój za refektarzem; obok mieściła się
kuchnia,
spiżarnia, jadalnie, szatnie oraz pokój dla służby. Gdy nieco podrosłam, Siostra
Przełożona
przeniosła mnie z internatu i urządziła kącik do spania w jadalni, oddzielając
stoły gdańską
szafą. W ten sposób byłam już stale blisko mojej opiekunki. Powierzyła mi
zajmowanie się
spiżarnią, czego wszyscy mi zazdrościli.
Gdy weszłam w wiek dojrzewania, moja opiekunka już niechętnie sprawiała mi nowe
rzeczy: "Obejdzie się cygańskie wesele bez marcepanu" mówiła. Bała się i o to,
by
dziewczynki wracające z wakacji nie wtajemniczyły mnie w sprawy seksu.
Wypytywała mnie
i okazywała zadowolenie, że nie rozmawiamy na niestosowne tematy. Jedna z
dziewcząt
przywiozła z sobą zdjęcie znad morza: stała tam w kostiumie kąpielowym w grupie,
w której
byli też chłopcy. Usunięto ją z internatu.
Gdy skończyłam szkołę podstawową, zaprosiła mnie na wakacje koleżanka z klasy,
Ewa.
Spędziłyśmy je w Henrykowie, w domu jej babci. W każdą niedzielę przyjeżdżali
rodzice
Ewy, mili, serdeczni ludzie. Był tam też psiak, z którym się bawiłyśmy. Babcia
Ewy
zostawiała nam dużo swobody i hasałyśmy sobie poza domem w lesie i na łące. Ja
nie znałam
takich krajobrazów, nie opuszczałam nigdy, Domu Klasztornego. To były
najpiękniejsze
wakacje mojego dzieciństwa. Minęło lato, Ewa nie wróciła do internatu i
przestałyśmy się
widywać.
Po upaństwowieniu szkoły przyklasztornej i likwidacji internatu, Siostra
Przełożona
musiała się przenieść do Otwocka i straciła swoją znaczącą pozycję. Zrozumiała,
że nie może
mi już w niczym pomóc, i wyraziła zgodę na to, by przysposobiła mnie rodzina,
która
marzyła o córce. Skończyłam właśnie czternaście lat, oni mieli dwóch synów
starszych ode
mnie. Przysposabianie dziecka zaczynało się od tego, że na wszystkie niedziele i
święta
zabierała je rodzina, z którą miało pozostać. Było mi z nimi dobrze i zawsze
niecierpliwie
wyczekiwałam końca tygodnia. Zaprzyjaźniłam się z chłopcami, wiedziałam, że mnie
lubią;
także ich ojciec, którego nazywałam "wujem", okazywał mi wiele ciepła. I tylko
ze strony
jego żony, kobiety, której miałam zastąpić córkę, nie czułam żadnej
serdeczności. Coraz
wyraźniej dostrzegałam, że nie widzi we mnie dziecka, lecz rywalkę, z którą
walczy o
względy męża i synów. Starałam się być usłużna, pomocna i miła dla niej, lecz im
bardziej się
starałam, tym mniej mnie lubiła. Czasem, popłakując, myślałam: "Może i w
zwykłych
rodzinach tak bywa, że matka mniej kocha córkę?" Nie wyobrażałam sobie, że znów
mogę
zostawać w niedziele i święta w Domu Klasztornym. A jednak tak się stało. Moja
przybrana
matka, "ciocia", urodziła córkę i zawiadomiła Siostrę Przełożoną, że sprawa
przysposobienia
przestała być aktualna.
Minęły dwa lata. Wyjechałam do Lublina, zdałam na studia. Podobnie jak większość
studentów Katolickiego Uniwersytetu, zamieszkałam w domu akademickim. To był
najszczęśliwszy okres w moim życiu, czas wspaniałych przyjaźni, które przetrwały
do dziś.
Poza tym schlebiało mi to, że podobam się chłopcom, że mnie adorują, prawią
komplementy.
Miło było tego słuchać, ale w ślad za komplementami następowały wyznania
miłosne,
propozycje małżeństwa, a to mnie przerażało! Długoletnia izolacja od zwykłego
życia, a także
i to, że sprawy seksu były dla mnie mglistą, groźną tajemnicą, sprawiło, że
odrzucałam każdą
propozycję tak, jakby nie była to propozycja ślubu, lecz lotu w kosmos

odczuwałam lęk,
zagrożenie.
Mężczyzna, którego wybrałam, był delikatny, cierpliwy, i samotny tak jak ja.
Nigdy się nie
narzucał, a zawsze czułam jego obecność. Zaczęłam wierzyć, że to ja jemu mogę
pomóc, że
ja jemu staję się niezbędna. Właśnie to dodało mi sił i odwagi, by zdecydować
się na
małżeństwo, stworzyć z nim wspólny dom, mieć dziecko. Ale wszystko to działo się
już
później.
Po studiach wróciłam do Warszawy. Znów odnalazłam moją opiekunkę w pokoju za
refektarzem, wróciła już "z zesłania". Trzymała się dzielnie, wciąż kroczyła
wyprostowana,
godna, choć coraz częściej opierała się na czarnym męskim parasolu, który
zastępował laskę.
Jej znużona twarz była o wiele łagodniejsza od tej, jaką pamiętałam. Zniknęła
dawna
twardość. Gdy ją odwiedzałam, okazywała mi wiele ciepła a nawet czułości.
Pewnego dnia,
gdy siedziałyśmy razem, powiedziała:

Bóg mi tego nigdy nie wybaczy...
Słuchałam z niedowierzaniem, a ona mówiła dalej:

Drogie dziecko, Marietko...
tu łzy zadrgały w jej głosie
ja ciebie
skrzywdziłam... Nie
mogę tłumaczyć... I tak nie zrozumiesz.
Tak, wtedy nie rozumiałam, dopiero później.
Byłam już mężatką, a mój syn dorastającym chłopcem, gdy zmarła Siostra
Przełożona.
Odwiedziłam zaprzyjaźnioną zakonnicę. Zwierzyłam się z moich dziecięcych żalów,
powiedziałam, że do dziś nie rozumiem, dlaczego Siostra Przełożona nie dopuściła
do tego,
bym znalazła się w jakiejś rodzinie, choćby w rodzinie emigrantów, którzy
chcieli mnie
zabrać z sobą. Po wojnie wiele osób chętnie adoptowało dzieci.
Wtedy zakonnica opowiedziała mi o rozterkach przeżywanych przez moją opiekunkę w
ostatnich latach życia. Siostra Przełożona wymusiła od zakonnicy przysięgę na
Krzyż, że
zobowiązuje ją do grobu, aby nigdy nikomu, a także i mnie, nie zdradziła, że
jestem
dzieckiem z getta.

Mówię ci o tym, by złagodzić twój żal
powiedziała zakonnica.
Uznałam, że
teraz,
gdy Siostra Przełożona nie żyje, jestem z przysięgi zwolniona. Choć nadal nie
wiem, czy
słusznie czynię...
dodała.
Podziękowałam, wzruszona, a ona ciągnęła dalej:

Nie masz pojęcia, jak Siostra cię kochała. W czasie wojny narażała dla ciebie
życie,
później nie umiała się z tobą rozstać. Myślała, że klasztor na zawsze stanie się
twoim domem.
Nawet nie wiesz, jak ją uszczęśliwiłaś kończąc katolicką uczelnię. Byłaś dla
niej osobą...
pierwszą po Bogu.
Gdy dowiedziałam się o moich korzeniach, odnalazłam Stowarzyszenie Dzieci
Holocaustu. Nie minął rok, jak natrafiłam na ślad mojej rodziny. Inka, z którą
się
przyjaźniłam, zapoznała mnie z Haliną; ta
pół żartem, pół serio
zaczęła mnie
nazywać
"kuzynką", a potem zaprosiła do siebie do domu. Pamiętam, że powiedziała:

Najważniejsze jest to, czy c h c e m y być kuzynkami, czy się lubimy. Ja
polubiłam cię
od pierwszej chwili.
Ja też polubiłam Halinę, ale ona chyba nie rozumiała, że szukam m o j e j
rodziny i nie
chcę być niczyją "przyszywaną" kuzynką.
Halina pokazała mi zdjęcia rodzinne. Z początku oglądałam je z rezerwą i brakiem
wiary,
ale już po chwili zrozumiałam, że stał się cud, o którym marzyłam przez
wszystkie lata
mojego życia: tak, to byli oni
moja matka, mój ojciec i ja sama
dziecko z
portretu z
dwoma wysuniętymi do przodu zębami!
Raz jeszcze poszłam na Kamionek do zakonnicy, z którą rozmawiałam.

Czy Siostra Przełożona zdradziła, kim byli moi rodzice?

Tak. Twój ojciec był człowiekiem wolnego zawodu, z wyższym wykształceniem.
Twoja
matka była bardzo piękna i młodo zginęła. Byłaś jej jedynym dzieckiem. Tyle
tylko wiem od
Siostry Przełożonej.
Pojechałam z Haliną do Łodzi, na grób ojca. Poznałam jego drugą żonę, Joannę.
Przyjęła
mnie bardzo serdecznie. Powiedziała:

Z oczu jesteś podobna do ojca, z uśmiechu
do matki.
To samo powtórzyła siostra Haliny, Lilka, która znała i pamiętała moją matkę.
Dostałam
od Joanny portret matki
pięknej młodej kobiety. Ten portret wisi w moim
pokoju. Często
patrzę na twarz mojej matki i czuję jej bliskość. Rozmawiam z nią i nie wydaje
mi się to
dziwne. Dziś, kończąc pisanie tych wspomnień, powiedziałam do niej:
Mamo, wiem, że gdybyś przeżyła wojnę, odnalazłabyś mnie. Ty odnalazłabyś mnie
wszędzie
nawet w czeluściach piekieł.
V
WUJEK ADAM
Wujek Adam był ciotecznym bratem mojej mamy. Często o nim opowiadała. Ja go
zresztą
pamiętam. Wyglądał jak bohater westernu i strasznie rozrabiał. Aż tak, że ojciec
mamy,
dziadek Meir, nie wpuszczał go do domu. Groził nawet, że "kiedyś temu łobuzowi
połamie
gnaty". Dziadek był do przesady surowy: wystarczyło, by jedno dziecko coś
zbroiło, a on łoił
skórę całej trójce: mamie, Józiowi i Idkowi. Bił dzieci specjalnym batem. Takie
baty
nazywano dawniej "dyscypliną". Mama schowała bat na pamiątkę. Był ze skóry,
misternie
upleciony, od czubka wiotki, z supełkami, dalej pogrubiony, sztywny, kończył się
rzeźbioną
rączką z hebanowego drzewa. Może właśnie wuj Adam powinien był dostawać w skórę
takim
starannie wykonanym batem? Ale rodzice nigdy go nie bili. Z początku dlatego, że
był za
mały i żal im było. Potem dlatego, że był za duży i bali się go. A wypadki
toczyły się jak
lawina: wujek porzucił szkołę, gdy skończył lat czternaście. Nie minął rok, gdy
przyłapano go
na włamaniu do sklepu myśliwskiego. Ukradł wiatrówkę. W sądzie, na rozprawie,
tłumaczył:
"Chciałem strzelać do kruków i wron, by nas nie rozdziobały". Literacki żarcik
nie rozbawił
sędziów i skazali go na roczny pobyt w zakładzie poprawczym. Tam piękny Adaś
rozkochał i
uwiódł córkę kierownika tego zakładu. Zrozpaczony kierownik chciał go
natychmiast
wyrzucić, lecz w trosce o reputację córki zamiar zmienił. Wystosował do sądu dla
nieletnich
prośbę o przedterminowe zwolnienie wychowanka Adama Bernsztajna, "z uwagi na
jego
nienaganne zachowanie się i wzorowe postępy w nauce".
Ten pomysł zadowolił wszystkich.
Adam powrócił do domu, a nawet do szkoły. Naukę w gimnazjum przerwał jednak w
związku z podróżą dookoła świata. Podjął ją z Rynku Wodnego w Łodzi na rowerze
wujka
Józia. Działo się to w połowie lat dwudziestych. Wieść o wyprawie szybko się
rozniosła i
dzielnego młodzieńca żegnały tłumy. Wiwatowano na jego cześć, kobiety powiewały
chustkami, a niektóre nawet płakały.
Adam przerwał swą podróż w Rzymie, gdyż rower wujka Józia rozpadł się na
kawałki. W
dowód, że do Rzymu dotarł, Adam pokazywał autograf Mussoliniego. Potem ofiarował
autograf Józiowi, by wynagrodzić mu stratę roweru.
Pewnie w Italii nauczył się mówić do kobiet: "bella, bellissima", co i w Polsce
dawało
pomyślne rezultaty.

Mam sześć narzeczonych
zwierzał się Adam wujkowi Józiowi
mógłbym ci ze
dwie,
trzy, odstąpić.

Dziękuję, nie skorzystam
zgorszył się Józio.

Wszystkie są piękne! Nawet piękniejsze od waszej Maniusi
nalegał Adam. Ale w
końcu sam wpadł na pomysł, jak się od nadmiaru narzeczonych uwolnić. Pewnego
dnia
oświadczył rodzicom:

Wyjeżdżam, a gdyby dotarły do was złe wiadomości... nawet b a r d z o złe
wiadomości... nie przejmujcie się. Ja wkrótce wrócę. Wrócę cały i zdrowy.
Tego dnia Adam zlecił wydrukowanie swego nekrologu w gazecie codziennej. Nie
wymagano wtedy aktu zgonu. Wierzono ludziom. Nekrolog ukazał się nazajutrz. Już
o
dziewiątej rano państwo Bernsztajnowie usłyszeli dzwonek do drzwi. Otworzyła
ciocia
Bronią. W progu stały dziewczęta z żałobną wiązanką: delegacja z gimnazjum
Prysewiczówny. Pragnęły złożyć kondolencje i zapytać, gdzie i kiedy odbywa się
pogrzeb.
Ciocia nie zdążyła się odezwać, bo już do mieszkania wciskała się wzburzona dama
odziana
w lisy.

Boże!
krzyczała
Boże! Nasz Adaś... "Zginął śmiercią tragiczną"! A jeszcze
wczoraj
wesół, zdrów, zaręczał się z Jadwinią... Moje biedne dziecko... Jadwinia...
Zasłabła, gdy
czytała nekrolog. Dałam młodym złote obrączki... Boże, co za nieszczęście!
Uczennice wycofały się na schody. Minęła je, w uchylonych drzwiach, dziewczyna w
czerni. Weszła bez pukania. Przedstawiła się, złożyła kondolencje i powiedziała
rzeczowo:

Jestem studentką medycyny. Śmierć to dla mnie nie nowina. W czym mogę pomóc?
Proszę mnie traktować jak członka rodziny. Byłam z Adamem "po słowie". Ze ślubem
czekaliśmy na jego pełnoletność.

Pani jest w błędzie!
przerwała dama w lisach.
To z moją córką, Jadwinią,
miał się
pan Adam ożenić!
Panie kłóciły się tak gwałtownie, jakby sprawa była otwarta i nieboszczyk mógł
jeszcze
wybierać między pannami.
Zaniepokojony hałasem, wyszedł z gabinetu pan Bernsztajn. Nie zdążył się ubrać.
Miał na
sobie jedwabny szlafrok w żywe tureckie wzory.

Dzień dobry
powiedział uprzejmie.
Słyszę, że panie niepokoją się o mego
syna...
Proszę zachować spokój... on wkrótce powróci.
Na to studentka z oburzeniem:

Pan kpi sobie z nas?! Pan wierzy w życie pozagrobowe? W rychły koniec świata?!
W
cudowne zmartwychwstanie syna?
Wtórowała jej matka Jadwini:

Tak, to kpiny! Jawne kpiny! Obrączki chcą sobie przywłaszczyć, obrączki z
dukatowego
złota!
I wtedy do pokoju weszła pokojówka z gazetą w ręku. Podała ją wujowi.

Niech pan czyta
mówiła ocierając łzy rękawem
stoi tu napisane, że się
naszemu panu
Adasiowi pomarło...
Studentka krzyknęła:

Rany boskie! To państwo nie wiedzieli??
Wujek bez pośpiechu rozkładał gazetę.

Jest w szoku
szepnęła studentka do damy i czekały, co stanie się dalej.
Wuj czytał pogodnym, jednostajnym głosem:

W dniu piętnastym maja zginął śmiercią tragiczną w kwiecie lat młodzieńczych,
błogosławionej pamięci Adam Bernsztajn. Boże świeć nad jego duszą. Pogrążeni w
smutku i
żałobie
Przyjaciele.
"Przyjaciele" powtórzył w myśli wujek "dobrze, że choć nas w to nie wmieszał" i
składając gazetę uśmiechał się z zadowoleniem.
Studentka, pani w lisie i delegacja dziewcząt, które nie wiedzieć kiedy znalazły
się w
pokoju, wszyscy w popłochu opuścili mieszkanie. Nie budziło wątpliwości, że
starszy pan z
rozpaczy postradał rozum.
Kilka lat później Adam ożenił się naprawdę. Jego żona była katoliczką, więc na
uczcie
weselnej zasiedli obok siebie członkowie jej rodziny
katolicy, i członkowie
rodziny Adama

wyznania mojżeszowego. Gdy wniesiono wazę ze złotym rosołem, zwanym "di
gołdene
jouch", półmisek farfelków i pieczonego indyka, Adam wstał. Zapewnił wszystkich,
że
jedzenie i nakrycia są koszerne, a następnie z namaszczeniem powiedział:

W tak doniosłej chwili nie możemy zapominać o naszych drogich zmarłych.
Odmówmy
za nich żydowską modlitwę kadysz.
Ciocia Bronią stała jak wryta: w tym domu nikt nie przestrzegał przepisów
religijnych,
nikt nie jadał koszernie, a Adam nigdy się nie modlił. Skąd miał znać kadysz? Co
się dalej
stanie na tym weselu?
Ale nic gorszącego się nie stało. Adam włożył na głowę kapelusz. Wszyscy Żydzi
pospieszyli do korytarza po kapelusze. Niektórzy mieli z sobą jarmułki.
Katolicy, w dowód
szacunku dla nowych powinowatych, też wstali z krzeseł. I stali teraz wszyscy
nad stygnącym
indykiem, zaś Adam intonował modlitwę:

Oby było wywyższone i święcone Jego Wielkie Imię w świecie, który stworzył
według
swego upodobania. Niechaj ustanowi Jego Królestwo, sprowadzi wyzwolenie i
przybliży
przyjście Mesjasza za waszego życia i za waszych dni oraz za życia całego domu
Izraela,
szybko i w najbliższym czasie. I powiedzcie amen.

Amen
powiedzieli wszyscy, a niektórzy myśleli, że to koniec, i usiedli.
Potem wstali,
zawstydzeni.
Adam ciągnął dalej:

Niechaj Jego Wielkie Imię będzie błogosławione na wieki wieków. Niechaj będzie
błogosławione i pochwalone, zdobione i wywyższone, wzniosłe i wspaniałe,
wyniesione i
sławione Jego Święte Imię. Błogosławiony na wysokościach wszystkimi
błogosławieństwami
i pieśniami chwalebnymi, pocieszeniami wypowiadanymi na całym świecie. I
powiedzcie
amen.

Amen
powiedzieli wszyscy, ale już nikt nie próbował siadać.
Adam mówił dalej:

Niechaj nastanie z niebios stały pokój i życie dla nas i dla całego Izraela. I
powiedzcie
amen.

Amen
powiedzieli wszyscy.
Adam zakończył:

Czyniąc pokój na wysokościach, niechaj ześle pokój nam i całemu Izraelowi. I
powiedzcie amen.

Amen
powiedzieli wszyscy, a wtedy Adam nalał ponczu do kielicha, wychylił
trunek i
cisnął kielichem o podłogę tak, że rozprysnął się na kawałki.

Tłukę ten kielich
powiedział uroczyście
na znak żałob po świątyni
jerozolimskiej.
Teraz niech nastanie czas radości i wesela. Jedzmy i pijmy!

To nie tak, to nie tak...
cicho pojękiwał jakiś pobożny krewny rodziny.
Może kielich należało stłuc wcześniej, w czasie ślubu? Ale nikt nie wiedział,
gdzie i kiedy
się ten ślub odbył.
W każdym razie wujek Adam osiągnął to, czego pragnął: jego dom rodzinny objawił
się
katolickiej rodzinie żony jako twierdza judaizmu w mieście Łodzi.
Żona wujka, ciocia Renia, kochała go tak bardzo, że gdy wybuchła wojna, chciała
pójść do
getta razem z nim, ale wujek ją wyśmiał:

Siedź w domu i czekaj. Ja tam długo nie zabawię.
Czekała tak blisko dwa lata. Pewnego wieczoru ktoś zapukał do drzwi. Spojrzała
przez
wizjer. Zobaczyła niskiego mężczyznę w kaszkietówce. Wyglądał na garbusa.
Założyła
łańcuch, uchyliła drzwi. Usłyszała, jak ten gość za drzwiami szepce:

Mam wiadomość od męża.
Wpuściła go ufnie, a on objął ją nagle i obsypał pocałunkami. Już nie był
garbusem.
Kaszkietówka spadła mu z głowy. Ciocia poznała swego Adasia.

Mój najdroższy! Mój ukochany!
wykrzykiwała.
Nie poznałam cię. Taki byłeś
mały
za drzwiami...

Przykucnąłem
odparł Adam z prostotą.
Z jego powrotem wiązały się nie tylko radości, lecz także kłopoty i zmartwienia.
Wkrótce
okazało się, że jest bardzo chory i wycieńczony, że nogi ma pokryte wrzodami, że
gorączkuje
i kaszle jak gruźlik. W nocy prześladowały go koszmary i głośno krzyczał.
Najgłośniej
wykrzykiwał imię żony, więc sąsiedzi myśleli, że ciocia zaprasza na noc
mężczyzn. Tym
bardziej, że gdy ktoś pukał, udawała, że nie ma jej w domu. Wkrótce urządziła
wujowi
skrytkę w małym służbowym pokoju. Drzwi zamaskowała kilimem z wizerunkiem Matki
Boskiej. Teraz mogła już wpuszczać gości. Pierwsza zjawiła się pani Fela, bardzo
życzliwa
sąsiadka. Powiedziała cioci, co mówią inni sąsiedzi: że mąż w obozie, a ona tu
harce po nocy
urządza. W tej właśnie chwili wujek głośno zakaszlał.

Kto u pani mieszka?
zdumiała się sąsiadka, a ciocia z płaczem wyznała:

Mój mąż.

Pan Adaś?
sąsiadka rozpromieniła się tak, jakby to jej mąż tkwił tam za
ścianą.
Tak
bym go chciała zobaczyć...

Wyjdź Adam
powiedziała ciocia i wujek wyszedł. Był w pidżamie, ale ogolony,
uczesany i nawet pachniał lawendą.

Fela!
zawołał na widok sąsiadki i uściskali się serdecznie. Ciocia nie
wiedziała, że tak
się lubią.
Od tej pory Fela pomagała jej opiekować się mężem. Postarała się nawet dla
obojga o
fałszywe papiery na nazwisko "Korscy". Ciocia była jej bardzo wdzięczna, tak
wdzięczna, że
gdy pewnego dnia, ścieląc łóżko męża, znalazła Feli spinki do włosów, nic nie
powiedziała.
Prócz Feli, której mąż zaginął na wojnie, w małej kamieniczce mieszkały jeszcze
dwie
rodziny. Fela uznała, że musi tych ludzi wtajemniczyć, bo myślą, że ciocia ma
kochanka
Niemca, i chcą ją pobić.

Ale przecież Żydów też nie kochają
broniła się ciocia.

Żydów nie
przyznała Fela.
Ale naszego Adasia wszyscy kochają.
Mama wiedziała o ucieczce Adama. Odwiedziła go pewnego dnia. Nie chciał mówić
ani o
getcie, ani o tym, jak się stamtąd wydostał. Powiedział jej tylko, że Żyd, a
zwłaszcza
porządny Żyd, nie może przeżyć getta i powinien uciekać. A jak nie może uciekać,
to
powinien wyskoczyć z najwyższego piętra. A jak mieszka na parterze, to się
powinien
powiesić.

Renia mówiła, że byłeś w Służbie Porządkowej...

Tak, pilnowałem, żeby ludzie się nie buntowali, żeby dobrze pracowali dla
Niemieckiej
Rzeszy... Może byśmy tak, Maniusiu, temat zmienili?
Po kilku miesiącach wujek wydobrzał. Nazywał się teraz Adam Korski. Ze swoją
filmową
urodą i nowymi papierami czuł się coraz pewniej. Zaczął nawet udawać Niemca. W
dzieciństwie miał bonę, Niemkę z Bawarii. W domu często rozmawiano po niemiecku,
ojciec
Adama pochodził z Norymbergi.
Wkrótce wujek zaczął zarabiać, i to lepiej niż kiedykolwiek: ciocia kupowała od
handlarzy
mięso, a wujek szmuglował je do Generalnej Guberni. To było ryzyko, przygoda. I
wujek
odżył.
Pewnego dnia, w drodze do Warszawy, czekał na przesiadkę w Skierniewicach. Mróz
był
trzaskający, ale on nie marzł: pod podszewką płaszcza z wielbłądziej wełny, w
zamaskowanych kieszeniach, grzało go dziesięć kilogramów słoniny. Wyglądał w tym
opakowaniu jak zapaśnik wagi ciężkiej. Nagle usłyszał krzyki:

Uwaga! Łapanka! Uciekać! Łapanka!
Nie uciekał. Został w bufecie sam, tylko z barmanem. Siedział na wysokim stołku,
połamanym, z wylatującą nogą. Weszli Niemcy: dwóch SS-manów i dwóch policjantów.
Wujek z trzaskiem zwalił się ze stołka. I zerwał gwałtownie. W jednej ręce
trzymał stołek, w
drugiej
nogę od stołka. Wrzeszczał:

Verfluchte polnische Ordnung! Donnerwetter noch ałmal!22
I klął dalej z bawarskim akcentem. Coraz głośniej i głośniej. Niemcy przerwali
łapankę.
Ten dobrze ubrany facet o potężnej posturze strasznie się denerwował. To mogła
być ważna
figura... Uspokajali go. Grzecznie namawiali, by wypił cokolwiek, by trochę
odpoczął...

Leider habłch keine Zeit das Leben zu geniessen...
Tłumaczył im, że się spieszy, brak mu czasu, by się życiem rozkoszować. Potem
wybiegł
na peron i wskoczył do pierwszego z brzegu ruszającego pociągu.
Po wojnie wujek wstąpił do partii, do PPR. Pracował kolejno: jako dyrektor
fabryki mebli,
fabryki przyrządów precyzyjnych, fabryki przemysłu bawełnianego i wreszcie

jako dyrektor
zjednoczenia przemysłu lekkiego. Mówiono o nim: "Sam żyje i pozwala innym żyć",
a
złośliwi dodawali: "Sam pije i pozwala innym pić".
Kochały siew nim księgowe, kadrowe, sekretarki, sprzątaczki, ale on skąpo im się
udzielał.
Prawdziwym powołaniem wujka okazała się bowiem praca z młodzieżą wykolejoną:
został
społecznym kuratorem sądu dla nieletnich.
Tuż przed wojną ciocia Renia urodziła córkę, Beatkę. Wuj ją uwielbiał i
postanowił, że
zostanie pianistką "tak, jak Maniusia". Kupił więc na siódme urodziny córki
fortepian
koncertowy marki Bechstein. Talent Beatki nie dorównywał jednak ani rozmiarom,
ani marce
instrumentu. Prywatna nauczycielka nie była z niej zadowolona i ciocia Renia
prosiła, bym
pomogła Beatce. Ta edukacja zaczęła się i skończyła na tym, że Beatka nie mogła
zapamiętać
nazwy: "klucz wiolinowy". Tłumaczyłam więc obrazowo:

Beatko, wyobraź sobie, że poganiasz konia: "Wio! Wio!" i już wiesz: klucz w i
o linowy.
Przy następnym spotkaniu Beatka uśmiechała się zadowolona:

Wiem już, jak się ten klucz nazywa. Po prostu... Wołam na konia: "Wiśta!
Wiśta!", i już
mam: klucz w i ś t a linowy!
W połowie lat siedemdziesiątych wujek Adam nieoczekiwanie zmarł na zawał. Na
jego
pogrzeb przybyły tłumy. Poza rodziną i przyjaciółmi
rzesze młodzieży, załogi
licznych
zakładów, członkowie wojewódzkiego komitetu partii, delegacja Ligi Kobiet,
delegacja z
Warszawy i
nie wiedzieć skąd
wojskowa orkiestra. Wujek w wojsku nigdy nie
służył.
Orkiestra złożona z trębaczy, puzonistów, waltornistów i saksofonistów grała
marsz żałobny
Chopina. Trąby grzmiały jak na sądzie ostatecznym i te rozdzierające dźwięki
zwabiały
przechodniów z ulic okalających łódzki cmentarz komunalny. Tłum gęstniał. Nad
otwartym
grobem wygłaszano przemówienia. Nazywano w nich wujka: "prawdziwym komunistą",
"wiernym towarzyszem", "oddanym społecznikiem", "wybitnym fachowcem", "wzorowym
ojcem rodziny" i "wychowawcą młodzieży". Ostatni mówca wspominał, że wuj
pochodził z
ubogiej rodziny robotników fabrycznych i w Polsce kapitalistycznej nie miał
szans na
zdobycie wykształcenia. Mówca zakończył z emfazą: "Swój awans społeczny
towarzysz
Korski zawdzięczał naszej socjalistycznej ojczyźnie
Polsce Ludowej".
Byłam tak zaprzątnięta tym widowiskiem, że mało uwagi poświęcałam najbliższym.
Stali
nad grobem poważni, skupieni, ale tylko nasza mama często sięgała po chusteczkę.
Ciocia
Renia nie płakała. Pod jej czarnym welonem ze zdziwieniem dostrzegłam grymas,
który
przypominał uśmiech.
Stypa po śmierci wujka odbyła się tego samego dnia w ścisłym rodzinnym gronie.
Prócz
nas i Beatki z mężem, na przyjęciu byli jeszcze bracia Reni i teściowa Beatki.
Imponujący stół, kolorowy jak malowanka, był dziełem Beatki. Ciocia Renia
siedziała w
kącie. Nic nie mówiła i dziwnie się uśmiechała. Gdy wszyscy usiedli, podeszła do
okna jakby
wypatrując dalszych gości.
22 Przeklęte polskie porządki! Cholera jasna!

Reniu
poprosiła nasza mama.
Chodź do nas. Już nikt nie przyjdzie, już
wszyscy są.

Mamusiu
wzywał ją mąż Beatki
czekamy na mamę.
Wreszcie wstał mój szwagier, podszedł, wziął ciocię pod rękę:

Pani Reniu, brak nam pani, proszę z nami usiąść.
Wtedy ciocia zbliżyła się do stołu, zlustrowała nakrycia i surowym głosem
zapytała:

Beatko, dlaczego nie nakryłaś dla ojca?
I po chwili, z tym swoim nowym, dziwnym uśmiechem zwróciła się do gości:

Bądźcie cierpliwi. Czekajcie, Adaś już za chwilę powinien tu być. On się tak
lubi
spóźniać, wybaczcie mu...
Potem odwróciła się i znów podeszła do okna.

Częstujcie się, proszę, i nie zwracajcie uwagi na mamę
powiedziała Beatka i
dodała:

Mama często, bardzo często całymi nocami stała tak przy oknie i czekała na ojca.
On zawsze
w końcu wracał.
VI
SZKOŁA
Hej, pliszka, pliszka, pliszka
hej pliszka na dębie!
Hej bierze pon po gębie,
hej bierze po gębie! Hu, ha
Witold Gombrowicz,
FERDYDURKE
Szkoła, którą wybrał dla mnie Janek
I TPD23
była szkołą świecką, szkołą
"awangardową". Stanowiła upragniony azyl dla dzieci z rodzin, które ukochały
nową polską
rzeczywistość, w tym także
dla dzieci z rodzin żydowskich. W tej szkole nikt
nie wątpił, że
antysemityzm i religia, to "dymna zasłona, za którą burżuazja ukrywa istotę
wyzysku
ekonomicznego"; nikt też nie wątpił, że zgubne hasła nacjonalizmu "mobilizują
narody do
angażowania się w wojny imperialistyczne, służące interesom wielkiego kapitału".
Na temat romantyzmu rewolucyjnego pisaliśmy odkrywcze prace. Oto fragment
wypracowania przepisanego z zeszytu kolegi, wypracowania, które uzyskało ocenę
"bardzo
dobrze".
Co to jest romantyzm rewolucyjny? Jest to śmiałe wybieganie myśli autora w
lepszą
przyszłość, spełniające w dziele artystycznym rolę analogiczną do tej, jaką
spełnia promień
słoneczny rozświetlający ponury półmrok celi więziennej; romantyzm rewolucyjny
objawia się
konkretnie w ukazywaniu właściwego rozwiązania konfliktu społecznego lub
osobistego
poprzez uaktywnienie postaci pozytywnego bohatera i wyposażenie go w potrzebę
rewolucyjnej działalności klasowej, wreszcie
co najważniejsze
objawia się on
w śmiałym
ukazywaniu postępowych sił, powołanych do odgrywania przełomowej roli w
rozwijającym
się społeczeństwie. Jak widzimy, nie jest to typowy "romantyzm", w tradycyjnym
znaczeniu
tego terminu.
W nowym środowisku poczułam się wyzwolona od kompleksów narodowych i
religijnych.
Byłam szczęśliwa: kończył się dla mnie czas wielkiego wyobcowania. Minęło
zaledwie kilka
miesięcy, odkąd znalazłam się w tej szkole, a już wybrano mnie przewodniczącą
samorządu
klasowego. Do moich obowiązków należało, między innymi, codzienne wygłaszanie
dziesięciominutowej "prasówki". Była to skrócona wersja dziennika radiowego;
podawałam
fakty i komentarze zaczerpnięte z codziennej prasy. Działalność ta sprawiła, iż
osiągnęłam
zawrotny poziom politycznego uświadomienia.
W pamiętniku z roku 1948, dnia 10 kwietnia odnotowałam niemiłą rozmowę z ciocią
Joasią, żoną wujka Józia. Poróżniłam się wtedy z tą miłą i śliczną ciocią.
Właśnie zajrzała do
23 TPD
Towarzystwo Przyjaciół Dzieci.
nas i nikogo, prócz mnie, nie zastała.

Co słychać?
zapytała. Chciała pewnie wiedzieć, jak się Lilce wiedzie na
studiach,
mamie
w pracy, a mnie
w szkole. Lecz ja obsesyjnie myślałam o polityce i
zdumiona
ciocia usłyszała:

Chyba wiesz... PPS i PPR wkrótce się połączą. Gnębione narody walczą o
wolność.
Ameryka brata się z Niemcami, a Związek Radziecki walczy o pokój...
Ciocia spojrzała na mnie jak lekarz na chorego i poprosiła o herbatę. Jeszcze
nie była
zdecydowana, czy wdawać się ze mną w dyskusję. Podałam herbatę, a ciocia
spokojnie
powiedziała:

Komunizm to nic dobrego.
Żachnęłam się:

Gdyby nie komunizm, byłabyś teraz albo w koncentracyjnym obozie, albo na
drugim
świecie.

Rosjanie zabijali tak samo jak Niemcy
spokojnie zauważyła ciocia.

Tak samo?!
krzyknęłam oburzona.
Czy nie rozumiesz, że to Niemcy zaczęli
wojnę,
chcieli świat zawojować. Żydów wymordować! A Rosjanie? Rosjanie walczyli nie
tylko za
własną wolność, lecz także za n a s z ą wolność!

Rosjanie zawarli pakt z Niemcami w 39 roku. Wkroczyli do Polski. Wywozili
Polaków
do Rosji, wymordowali w Katyniu tysiące polskich oficerów!

Widocznie musieli! A my byliśmy lepsi? Polska napadła na Związek Radziecki w
dwudziestym roku, gdy Związek Radziecki lizał rany po wojnie i po rewolucji.

Daj spokój, dzieciaku. Rosja zawsze będzie "lizać rany". Teraz my jesteśmy w
niewoli.
Trzymają ludzi w więzieniach, okradają nas, zabierają węgiel...

Ciociu, mówisz jak sam Mikołajczyk, ale ten zdrajca już na szczęście z Polski
uciekł.
Czy nie wiesz, że były już dwie amnestie? Czy nie wiesz, że AK-owców, gdy
zmądrzeją, nikt
już dręczyć nie będzie? Czy nie wiesz, że gdyby nie Związek Radziecki, to byśmy
węgla w
ogóle nie mieli?
Ciocia straciła cierpliwość.

Jesteś głupią smarkulą
powiedziała ostro i sięgnęła po kapelusz.
Co ty w
ogóle
możesz wiedzieć? Kładą wam w głowę różne bzdury, a wy, naiwne dzieciaki,
powtarzacie jak
papugi.
Ciocia włożyła kapelusz i wyszła. Uznałam, że jest ograniczona. Wyszła za
wujaszka
Józia, wybitnego adwokata, ma pieniądze i stąd ten burżuazyjny punkt widzenia.
Inna notatka w pamiętniku nosi datę 2 maja 1949. To relacja z awantury między
mną a
mamą, awantury sprzed kilku dni.

W co mam się ubrać na pochód pierwszomajowy?

Nie pójdziesz na pochód pierwszomajowy.

Dlaczego?

Komuniści zabili twego ojca.

Zabili też twego męża. A ty będziesz grała na dziesięciu akademiach
pierwszomajowych.
Będą cię wozić z miejsca na miejsce.

Ja muszę.

A to dlaczego?

Bo jak wyrzucą mnie z pracy, to wy, moje dzieci, nie będziecie miały co żreć!

wściekła
się mama.
W tym czasie powstało już państwo Izrael, państwo kapitalistyczne. Zdziwiłam
się, gdy
nagle okazało się, że część moich kolegów, i to tych, których uważałam za
dobrych
komunistów, zdecydowała się na emigrację. Gdyby byli syjonistami, to rozumiem

pragną
budować swą nową ojczyznę, ale nie, pod pretekstem, że jadą do Izraela,
wyjeżdżali do
innych krajów kapitalistycznych!

Tata mówi, że w Wenezueli będzie nam lepiej
zwierzała się Halinka Galińska.

Rodzice mówią, że we Francji jest wolność
oświadczyła Ela Malperson.
Eli dziwiłam się najbardziej, bo właśnie ona, podczas lekcji, pod ławką
studiowała Kapitał
Marksa i żółte broszurki z Biblioteczki Marksistowskiej. Przez krótki czas
przyjaźniłam się z
Elą. Mimo wybitnej inteligencji nie uczyła się dobrze. Nauczyciele widzieli, że
lekceważy ich
wykłady, i stawiali jej dwójki. Irytowali się i tym, że Ela używa słów, których
nie rozumieją.
Polonistka mówiła na przykład:

Malpersonówna, ty masz wszy.
A Ela na to:

W takim razie proszę mnie wysłać do infirmerii.
Polonistka milkła
nie miała pojęcia, co to takiego ta "infirmeria".
Ja też się denerwowałam, prosiłam:

Elu, zrób coś z tymi wszami, przechodzą na moje włosy. Mama smaruje mnie
śmierdzącą zieloną maścią...

To błąd
przerwała mi Ela.
Czy wiesz, że dawniej wszy nazywano "bożymi
perełkami" i były oznaką świętości? Bo wszystko, co czyni ciało pociągającym,
zmierza do
grzechu. Święci to byli najbrudniejsi ludzie pod słońcem, wprost cuchnęli!
Ela pragnęła najwyraźniej pogodzić marksizm ze świętością, bo przestała się myć

odór
jej świętości stawał się nie do zniesienia!
Pewnego dnia, gdy pojawiła się nowa uczennica, ja natychmiast się do niej
przesiadłam.
Nazywała się Joasia Balińska. Była śliczna, czysta i słodko pachniała.
Zakochałam się w niej.
Janek śmiał się kiedyś z kobiecych miłości: najpierw kochacie się w psach, potem
w
kobietach, potem w mężczyznach, potem znów w kobietach i kończycie na psach.
Miłość do
psów już przeżyłam, teraz zaczynała się miłość do dziewczyny.
U Joasi najbardziej zdumiewało mnie to, że będąc stworzeniem tak rozkosznie
kobiecym,
obdarzona była przy tym wybitnymi zdolnościami do przedmiotów ścisłych.
Wprawdzie
żaden z tych przedmiotów nie był jej pasją, lecz rozwiązywała zadania z
matematyki, fizyki,
chemii z łatwością, od niechcenia, niczym ktoś, kto nigdy nie uczył się grać na
fortepianie, a
siada w salonie i zadziwia wszystkich swobodną, błyskotliwą improwizacją.
Joasia urzekała mnie wszystkim: urodą, wdziękiem, pogodą, beztroską. Ja ciągle
się nad
czymś zastanawiałam, a dla Joasi "zastanawianie się" było czystą stratą czasu.
Lubiła
tańczyć, śpiewać, pływać, jeździć na łyżwach, chodzić do kina i na randki.
Czytałam wtedy Tonia Krgera Tomasza Manna; moje uczucie do Joasi wiernie
przypominało miłość Tonia Krgera do Hansa Hansena. Przepisałam do dziennika:
"Nie
próbował być taki jak Hans Hansen i może nawet nie brał zbyt poważnie tego
życzenia. Ale
pragnął boleśnie, aby tamten kochał go takim, jakim był, i zabiegał o tę miłość
na swój
sposób, serdecznie, z pełnią oddania, cierpienia i smutku, ale smutku palącego i
trawiącego
głębiej niż wszelka gwałtowna namiętność". Gdy Tonio zachęcał Hansa do czytania
Don
Carlosa Schillera, ten mówił: "Ach, nie, daj spokój, Tonio, to nie dla mnie.
Wiesz, wolę moje
książki o koniach, są tam wspaniałe obrazki". Gdy ja zachęcałam Joasię do
czytania Szkiców
sceptycznych Russella, ona też mówiła: "Daj spokój, Halinko, to nie dla mnie.
Wybieram się
na lodowisko, nie pójdziesz ze mną?" "Nie mam łyżew i nie umiem jeździć". "Ach
tak... jaka
szkoda"
odpowiadała z roztargnieniem i znikała.
Próbowałam ją nakłonić do czytania Szkiców sceptycznych Russella. Ale skąd
wzięłam tę
"reakcyjną" książkę? Otóż, wtedy właśnie, na zlecenia władz partyjnych, Rada
Pedagogiczna
przeprowadzała w bibliotece szkolnej "czystkę". Zadaniem nauczycieli było
usunięcie
książek, które mogły spaczyć naszą marksistowską świadomość. Tego dnia książki w
bibliotece selekcjonowała pani Jarząbek, nauczycielka matematyki. Podczas
przerwy
podeszła do mnie i poprosiła, bym po lekcjach zeszła do biblioteki. Biblioteka
mieściła się w
podziemiach. Znalazłyśmy się z panią profesor same.

Wiesz, polonistka życzy sobie, bym cię ostrzegła
jako twoja wychowawczyni.
Wspomniała, że na konkurs Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej napisałaś
"skandaliczną" recenzję z filmu Spotkanie nad Łabą. Wzięłam ten tekst,
przeczytałam, no i...
szczerze mówiąc bardzo się uśmiałam: tak zabawnie wykpiłaś tę głupią
propagandę...
Pani profesor, zamiast mnie skarcić, uśmiechała się, a nawet poklepała mnie małą
chudą
rączką. Milczałam, sytuacja wydała mi się dziwna. Jeszcze dziwniejsze było to,
że wręczając
mi jakieś dwie książki, powiedziała:

Nie musisz się chwalić, że to z tej biblioteki. I zatrzymaj, jeśli masz
ochotę. Polecono mi
je zniszczyć.
To właśnie były Szkice sceptyczne i Rodzina i wychowanie Bertranda Russella.
Przeczytałam książki. Wracałam do nich. Byłam zdumiona i wstrząśnięta.
Przepisałam do
dziennika fragment Rodziny i wychowania, oto on:
"Wyznać trzeba, że dla inteligenta wychowanego w bogatej i skomplikowanej
tradycji
kulturalnej, jest coś płytkiego i niemal nieznośnie monotonnego w
światopoglądzie
komunistycznym. Metoda rozpatrywania każdego, najbardziej nawet abstrakcyjnego
zagadnienia z punktu widzenia walki klas, czyni wszelkie zagadnienie wulgarnym i
pozbawia
nas rozkoszy, jaką daje zdolność rozumowania(..) Działalność naukowa Newtona, na
przykład, mogła mieć wszelkiego rodzaju przyczyny ekonomiczne, ale sama ta
działalność
jest o wiele ważniejsza i bardziej interesująca, niż jej przyczyny. Ekonomia
zajmuje się bądź
co bądź zagadnieniem jak zapewnić ludziom utrzymanie; jeśli zagadnienie to
zostanie w
sposób zadowalający rozwiązane (...), potrzebny nam będzie inny temat do
rozmyślań, nowa
zasada przy pomocy której interpretować będziemy p r z y s z ł ą historię. (...)
Wszystkiemu,
co jest planowane świadomie, grozi przesadne upraszczanie prowadzące do
monotonii, a
nawet do pewnego rodzaju obłędu od ustawicznego wysłuchiwania jednej i tej samej
nuty.
(...) Świat jest bogatszy i bardziej różnorodny niż formuła marksistowska.
Pokolenie nie
wychodzące poza filozofię Kapitału Marksa, może być potężne, szczęśliwe i
pożyteczne, ale
nie może być rozumne i nie może sobie nawet zdawać sprawy z tego, że nim nie
jest,
intelektualnie będzie płytkie i zaślepione".
Mimo nieoczekiwanych lektur, byłam w rozterce. Dość już miałam uczucia
wyobcowania,
ZMP dawał mi szansę przynależności, a mnie nigdzie dotąd nie udało się
"przynależeć".
Ideologia komunistyczna zwalniała mnie z piętna Żydówki, ewangeliczki, ateistki,
dawała
nadzieję i siłę. Poza tym czytałam już czasopisma literackie i napotykałam na
wypowiedzi
sławnych ludzi; Jerzy Andrzejewski pisał na przykład: "Człowiek odseparowany od
swego
społeczeństwa będzie się zawsze tłukł w zamkniętym kręgu, przez siebie samego
stworzonych, zupełnie jałowych problemów własnej jaźni. Człowiek, który nie
odżywia się
strawą pochodzącą ze wspólnego całej zbiorowości kotła, staje się nikomu
niepotrzebnym
obserwatorem własnego pępka". Kazimierz Brandys pisał z kolei, że "pogarda jest
najmniej
fatygującym z uczuć".
Tak, byłam w rozterce. W naszej klasie wszyscy, prócz mnie i Danusi
Sobocińskiej,
należeli do ZMP. Danusia była głęboko wierzącą katoliczką, a ja co? Ni pies, ni
wydra. W
działalności ZMP urzekało mnie to wszystko, w czym nie brałam udziału: pochody,
capstrzyki, manifestacje, śpiewy, sztandary, burzliwe zebrania, żniwne akcje.
Mymi
ulubionymi książkami były wtedy Poemat pedagogiczny Makarenki i Jak hartowała
się stal
Ostrowskiego. Nie interesowała mnie prawda historyczna, nie interesowało mnie
to, czy
autorzy byli dobrymi pisarzami, ważne były wielkie emocje, które odczuwałam.
Lubiłam
utożsamiać się z bohaterami
ludźmi silnymi, ludźmi "ze stali", z "prawdziwymi
komunistami". Legitymacja ZMP wydawała mi się magicznym glejtem do krainy ludzi
mocnych, dzielnych i wspaniałych. To, co przeżywałam, przypominało uczucia
dumnej
emancypantki, która chroniąc swej niezależności unika mężczyzn, aż tu nagle jawi
się chłop
jak dąb, mocarny prostak, a w niej rodzi się żarliwa potrzeba, by znaleźć się w
jego
ramionach. Dziś myślę, że dla wrażliwego, niepewnego siebie inteligenta,
odczuwanie
uroków komunizmu zawiera w sobie wyraźny pierwiastek seksualny. Dlatego tak
trudno to
sobie uświadomić, a jeszcze trudniej
tłumaczyć innym.
Nie byłam jednak bezkrytyczna wobec tego, co działo się w mojej szkole. Wiele
rzeczy
raziło mnie. Przede wszystkim: nietolerancja, fanatyzm i śmiertelna powaga.
Wszystko to
było obce mojej naturze. Poza tym, przerażała mnie mania donosów. Kiedyś ze
zdumieniem
dowiedziałam się, że "gardzę ludem". Ktoś z klasy odwiedził mnie i złożył donos,
że mówię
po imieniu do dziewczyny ze wsi, która opiekowała się małym Piotrusiem, synkiem
Lilki i
Janka.

Czy to prawda?
zapytała mnie Ola Głowacka, przewodnicząca ZMP.

Olu, nie jestem w organizacji i nie muszę ci się spowiadać, ale jeśli cię to
interesuje, to ta
dziewczyna też mi mówi po imieniu, bardzo się lubimy.

Rozumiem
powiedziała Ola z powagą
ja zawsze ciebie bronię, bo choć nie
należysz
do organizacji, wiem, że duchem jesteś z nami.
Po chwili dodała z zażenowaniem:

Mówiono też, że u ciebie są perskie dywany, jak w burżujskim domu...

Tak. Są. Uchowały się sprzed wojny.

Twój ojciec był kapitalistą?

Nie. Księgowym.

Nie wierzę! Księgowego nie stać na perskie dywany.

Ojca było stać. I utrzymywał cały dom. Mama nie pracowała.

Nie żartuj, nie uwierzę.

Nie musisz.
O moich rozterkach i tęsknotach za komunistyczną organizacją napisałam do Janka;
pracował wtedy na Wybrzeżu. Odpowiedział mi natychmiast. Oto fragmenty jego
listu.
24.3.1950.
"Kochana Halinko,
Najpierw, teoretycznie i ogólnie, ale bardzo stanowczo muszę zaprotestować
przeciw
zdaniu Brandysa o pogardzie, jako najmniej fatygującym z uczuć. Nie wiem, skąd
jest to
zdanie, które dobrze pasuje do modnej obecnie kampanii przeciw "przeżytkom
inteligenckiej
postawy"
ale jest to zdanie z pewnością fałszywe. Najmniej fatygującą postawą
wobec
jakiegokolwiek zła jest zawsze a p r o b a t a tego zła. Trudne postawy, to
walka, a tam gdzie
walka jest jawnie niemożliwa
pozostaje pogarda. Taka była postawa więźniów
polskich i
innych, których z zakneblowanymi ustami rozstrzeliwano na ulicach Warszawy, taka
była
postawa więźniów gestapo, którzy płacili za nią życiem, kiedy wybierali
pogardliwy uśmiech
zamiast zdrady towarzyszy. Cały okres hitleryzmu nazwał kiedyś pięknie Malraux

czasami
pogardy. Pogarda wobec zła, które jest chwilami przemożne, to właśnie ratowanie
człowieczeństwa, nie tylko s w o j e g o, jak piszesz, ale człowieczeństwa w
ogóle. Dałem Ci
przykład, który na szczęście nie ma wiele wspólnego z naszą rzeczywistością.
Tutaj, u nas,
teraz
postawa pogardy, tak jak postawa wrogości, lekceważenia, nawet boczenia
się
jest
postawą złą i fałszywą. Ale czy z tego pozytywnego stosunku do przemian
społecznych
wynika konieczność całkowitego podporządkowania się, całkowitej aprobaty
wszystkiego, co
płynie z góry? Czy bardziej pozytywną i twórczą rolę odgrywają Ci, którzy
nauczyli się
maszerować w karnym ordynku i oduczyli się samodzielnie myśleć, czy ci właśnie,
którzy
uważają, że należy pracować uczciwie a myśleć samodzielnie i nie rezygnować z
własnych
ocen? W swoim czasie powstała piękna ideologia społeczna, która stała się
religią

chrystianizm. A później przyszedł okres, kiedy Kościół stał się potęgą i jego
dostojnicy
zagarnęli monopol na świętość i dobre "chrześcijańskie" uczynki, a odstępców
nawracali z
użyciem dotkliwych argumentów do stosu włącznie. I do dogmatów o Bogu i o
potrzebie
miłości doszedł dogmat o nieomylności papieża, a wyzwolenie od mąk piekielnych i
straszliwych grzechów mógł przynieść tylko chrzest, czyli przystąpienie do
Kościoła
i to
koniecznie danego obrządku.
Analogie narzucają się same, bo jesteśmy w okresie wcielania w życie nowej
ideologii
społecznej, a zarazem tworzenia nowej religii i nowych mitów. Jakiekolwiek
istniałyby na
ziemi autorytety
a nie będzie zapewne silniejszych niż papież i Kościół
katolicki w wieku
XVI, i jakiekolwiek względy przemawiałyby za wyznawaniem urzędowych poglądów,
wydaje się, że rację mają zawsze ci, którzy we wszelkich okolicznościach obstają
przy swoim
i wołają jak obywatel Galileo Galilei o Ziemi: epur si muove
a jednak się
obraca! Galileusz
był katolikiem... bezpartyjnym.
Kończę już i całuję mocno
Janek".
Janek wyraźnie chronił mnie przed pełną wiedzą o tym, co działo się w Polsce w
czasach
stalinowskich. W każdym razie osiągnął tyle, że nie zapisałam się do ZMP. Za to
do przesady
angażowałam się w przeróżne "prace społeczne" i "zajęcia pozalekcyjne". Pełniłam
mnóstwo
funkcji, ale najbardziej pasjonowało mnie pisanie do gazetki ściennej. Nie
pamiętam o czym
tyle pisałam, wiem tylko, że dwa moje teksty stały się sensacją i trzeba je było
skonfiskować:
jeden
z powodów obyczajowych, drugi
ze względów politycznych. Pierwszy
dotyczył
koedukacji. Lansowane w tym czasie wzory miłości i moralności seksualnej były
dalekie od
tolerancji, którą wykazywał klasyk marksizmu
Engels. Z odcieniem ironii pisał
on bowiem
w Pochodzeniu rodziny...:
"Jeśli monogamia ma być szczytem wszelkiej cnoty, to palma pierwszeństwa należy
się
tasiemcowi, który całe życie spędza na parzeniu się z samym sobą". Wzorem
socjalistycznej
miłości w tamtych czasach była nie tylko ścisła monogamia, ale i właściwy dobór,
a więc:
Zorganizowany ze Zorganizowaną i to nie w celu płochej rozrywki, lecz w celu
reprodukowania dalszych Zorganizowanych. Romantyzm
jak wszystko zresztą

musiał być
rewolucyjny. Pisarka radziecka Wiera Panowa głosiła, że w życiu liczy się tylko
praca, a
"wszystko inne jest sentymentalną bzdurą".
Pamiętam dramat miłosny, który rozgrywał się w naszej klasie. Konrad Manio i
Dorka
Ryter byli w sobie zakochani. Konrad uczył Dorkę matematyki i często zostawali w
klasie po
lekcjach. Zarząd ZMP żywił w związku z tym obawy, iż zakochana para nie
przestrzega zasad
moralności socjalistycznej i udzielił im napomnienia. Podejrzliwość aktywu
wzięła się stąd,
że do Zarządu wpłynął donos następującej treści:
"Koi. Manio i kol. Ryter zostają po lekcjach w szkole niby, żeby się uczyć, a
naprawdę po
to, by się całować i nie wiadomo co jeszcze robić".
Rodzice Konrada byli katolikami, rodzice Dorki
ortodoksyjnymi Żydami
obydwa
domy bojkotowały zakochaną parę. W końcu Konrad i Dorka znaleźli azyl u mnie.
Niestety i
w moim domu długo miejsca nie zagrzali, bo mama tak ich polubiła, że na krok nie
odstępowała. Musieli pochłaniać kopiaste talerze zupy, słuchać opowieści o
losach
wojennych wujków, ciotek i kuzynów, a także słuchać płyt z muzyką klasyczną.
Mama
sądziła, że tło muzyczne dodaje romantyzmu każdej sytuacji, nawet korepetycjom z
matematyki. Zakochani wkrótce zrezygnowali z wizyt. To chyba Konrad doszedł do
wniosku,
że mimo akcji dożywiania i rozrywek kulturalnych w moim domu, wizyty te nie
zaowocują
ani postępami Dorki w matematyce, ani też postępami w ich miłości. Znów zaczęli
zostawać
po lekcjach w szkole i znów byli tępieni przez ZMP. Radkowi i Dorce groziło
usunięcie z
szeregów organizacji. Zaszczuci przez wszystkich
rozstali się.
Władze oświatowe, pragnąc iść z duchem czasu, projektowały zniesienie koedukacji
w
szkołach średnich. W prasie rozgorzała dyskusja. Mimo że żaden z kolegów
szkolnych nie
był obiektem moich uczuć, postanowiłam zabrać głos i bronić koedukacji.
Napisałam artykuł,
tym razem do gazetki szkolnej. Pisałam, że klasy koedukacyjne dają młodzieży
szansę
lepszego wzajemnego poznania się, chłopak i dziewczyna odkrywają swoją prawdziwą
wewnętrzną wartość, nie ulegają li tylko magii płci itd. Tłumaczyłam też, że
koedukacja nie
tylko nie przeszkadza w nauce, lecz pobudza do większych osiągnięć.
Artykuł sama przypięłam pinezkami do szkolnej gazetki i z radością zauważyłam,
że
natychmiast wzbudził żywe zainteresowanie. Najpierw przeczytał go chłopak z
klasy
maturalnej. Musiał przekazać opinię innym, bo przy gazetce gromadził się coraz
to większy
tłumek. Wszyscy gapili się na mój artykuł. Dziwiłam się tylko słysząc wesołe
chichoty. Na
ogół starałam się pisać dowcipnie, lecz ten tekst miał w sobie powagę manifestu.
Wtedy do
gazetki zbliżył się Konrad i po, chwili, zdumiona zobaczyłam, że odsuwa
ramieniem
zaczytanych kolegów i zdejmuje maszynopis z planszy. Podbiegłam wściekła:
"Dlaczego to robisz?!" "Przeczytaj ostatnie zdanie"
powiedział Konrad,
wręczając mi
luźne kartki. No i przeczytałam: "Albowiem nieważne są spodnie, ale to, co w
środku".
Zanim wspomnę o drugim moim "skonfiskowanym" artykule, opowiem o słynnej w
szkole
aferze politycznej, którą nazwę tu krótko: uczeń Szpigel kontra profesor
Jarząbek24.
W roku 1949 w całym kraju obchodzono stulecie śmierci Chopina. Nasze kółko
teatralne,
którym opiekował się wówczas Kazimierz Dejmek, także postanowiło uczcić tę
rocznicę
uroczystą akademią. W przeddzień akademii, pani Jarząbek zmieniła dekorację na
dużej sali.
Zdjęła portrety Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i powiesiła portrety Chopina,
Mickiewicza i
Słowackiego. Uczeń Ryszard Szpigel, nasz wybitny aktywista, uznał, że postępek
ten oznacza
"prawicowo-nacjonalistyczne odchylenie w duchu gomułkowskim". Natychmiast złożył
donos "na Dzielnicy". Zarząd Dzielnicowy ZMP przychylił się do poglądów ucznia
Szpigla i
postanowił usunąć profesorkę Jarząbek z szeregów grona nauczycielskiego. Pani
Jarząbek nie
była jednak istotą cichą, słabą i bezbronną, przeciwnie
cechował ją upór,
odwaga i
determinacja. Napisała bojowe pismo do najwyższych w Łodzi władz partyjnych.
Tłumaczyła
w nim, że zmiana dekoracji wiązała się z chęcią "oddania atmosfery Wielkiej
Emigracji
Polskiej i jej koryfeuszy
Mickiewicza, Słowackiego, Chopina", że ona osobiście
nie
zamierzała deprecjonować osiągnięć marksizmu-leninizmu, jednak żywi obawę, iż
marksizmleninizm
nie miał większego wpływu na twórczość Chopina, którego rocznicę śmierci właśnie
obchodzimy. W dalszej części listu pani Jarząbek wskazywała na niebezpieczeństwo
szerzenia się pajdokracji. "Jeśli dzieci zdominują rodziców, uczniowie

nauczycieli, to
wkrótce ZMP zdominuje samą partię"
zakończyła złowieszczo.
W rezultacie władze partyjne zdecydowały się na wyrok salomonowy: nie odwołają
wprawdzie decyzji Dzielnicowego Zarządu ZMP o usunięciu profesor Jarząbek, lecz

aby
zapobiec szerzeniu się pajdokracji
usuną ze szkoły także ucznia Szpigla.
W czasie, gdy toczyły się te dramatyczne wydarzenia, ja wydawałam w klasie,
przez
nikogo nie cenzurowaną, gazetkę ścienną. Postanowiłam skorzystać z okazji i
napisać taki
tekst, który sprowadziłby do absurdu całą tę aferę. Przed lekcjami zawiesiłam w
klasie nowy
numer gazetki i kilka osób zdążyło mój artykuł przeczytać. Na znak protestu ktoś
z zarządu
ZMP odwrócił gazetkę "twarzą" do ściany. Pierwszą lekcję miała z nami profesor
Jarząbek.
Natychmiast zauważyła odwróconą gazetkę. Podeszła, odkręciła planszę i przez
kilka minut, z
uwagą, czytała mój tekst. Potem zdjęła ze ściany całą gazetkę, zwinęła w rulon i
postawiła w
kącie.
Gdy panią Jarząbek ogarniało wzburzenie, zachowywała kamienny spokój, natomiast
na
małej twarzyczce pojawiał się purpurowy rumieniec; stanowił on piękny
kontrapunkt
kolorystyczny do jej oczu i włosów barwy stali. Tak właśnie prezentowała się
tego dnia, gdy
24 O aferze tej wspomina także Jarosław Marek Rymkiewicz w rozmowie z Jackiem
Trznadlem (por. Hańba
domowa: "Nieśmiertelny Stalin i złowieszcze więzienie nudy"), wyd TEST, Lublin
1990.
obojętnym głosem sprawdzała listę. Po lekcji, wychodząc z klasy, zabrała ze sobą
zwiniętą
gazetkę. Podążyłam za panią profesor i spotkałyśmy się w pokoju nauczycielskim.
Powiedziała chłodno:

Nie spodziewałam się tego po tobie. Sądziłam, że masz więcej rozumu i więcej
taktu.
Wtrąciłam nieśmiało:

Czy mogłabym zabrać mój artykuł?
Pani Jarząbek uznała, że odczułam skruchę i chcę wymazać swój grzech.
Odpowiedziała uprzejmie:

Bardzo cię proszę.
Nie wyrzuciłam maszynopisu; czytam go teraz, by zrozumieć, dlaczego tak
wszystkich
rozsierdził. Opisywałam akademię, która odbyła się z okazji drugiej rocznicy
śmierci
wybitnego wodza proletariatu, Ryszarda Szpigla. Obchodzono ją w dniu 5 grudnia
2001 roku,
w stolicy kraju
Szpigelgradzie.
W uroczystej atmosferze, tłum czarno ubranych postaci zapełnia salę. Na podium

stół
pokryty kirem, na stole
rząd czerwonych proporczyków, nad stołem
okolony
wieńcem
laurowym
portret Ryszarda Szpigla: wygląda na nim jak żywy
niskie czoło,
dzika
czupryna, czujny wzrok.
W prezydium zajmują miejsce...
Tu wymieniam nazwiska dostojników państwowych, bez wyjątku uczniów naszej szkoły
oraz nazwiska nauczycieli. Nauczyciele ci musieli kiedyś
z uwagi na obcość
klasową lub
inne "wady fizyczne i psychiczne, ułomności itd."25
szkołę tę opuścić, lecz w
późniejszych
latach zostali zrehabilitowani, a nawet obdarzeni tytułami profesorów
Uniwersytetu
Szpigelgradzkiego.
Akademię zagaja Konrad Manio, obecnie
prezydent Polski. Ma odczytać
przemówienie
ku czci Zmarłego, lecz sekretarka myli się i wręcza mu tekst z okazji otwarcia
Spółdzielni
Mleczarskiej. Prezydent karci sekretarkę:

O cię polka, bo cie trzepne, jak bułę za grosz, ciemna masa jesteś!
Ona chichoce, on znów ją beszta:

Głupia jesteś, twoje dzieci tramwaj bedom ciongły!
Ważnym punktem godzinnego przemówienia prezydenta jest uwypuklenie zasług
towarzysza Szpigla dla powstania Unii Wszech-słowiańskiej ze Związkiem
Radzieckim na
czele. Prezydent podkreśla, że na pomysł utworzenia Unii Ryszard Szpigel wpadł
wcześniej
nawet, niż towarzysze radzieccy. Niestety nie dożył tej chwili
wtrąca
prezydent (z czego
należy wnosić, iż Unia powstała około roku dwutysięcznego).
Prezydent wzywa obecnych do uczczenia pamięci towarzysza Szpigla minutą ciszy.
Tłum
unosi się jak fala podczas sztormu. Prezydent siada, wszyscy siadają. Kolejną
część akademii
zajmują samokrytyki składane przez ośmiu nauczycieli, którzy nie docenili ucznia
Szpigla i
stawiali mu dwójki. Oto przykład takiej samokrytyki. Mówi profesor Lucyna
Spodenkiewicz,
polonistka: "Koledzy i towarzysze! Ucząc w I TPD winnam była przedkładać
literaturę
realizmu socjalistycznego nad romantyczne mrzonki wieszczów, lecz nie czyniłam
tego. Gdy
doszło do lektury Dziadów, uczeń Szpigel rzekł:
"Ja czytać tego nie będę, w naszym ustroju dziadów nie ma". W mym zaślepieniu
stawiałam mu dwójki i, podobnie jak inni koledzy, zmuszona byłam opuścić mury
tej szkoły.
Dziś żałuję..."
Gdy profesor Jarząbek, jako ostatnia, kończy składanie samokrytyki, prezydent
zwraca
uwagę na to, że z żyjących, tylko Kazimierz Dejmek poznał się na Ryszardzie
Szpiglu.
Towarzysz Dejmek już w 1949 roku powiedział do ucznia Szpigla: PASUJESZ DO
WSPÓŁCZESNYCH CZASÓW. Słowa te należy wyryć na nagrobku Zmarłego
postuluje
25 "wady fizyczne i psychiczne. ułomności itd." to punkt w ankiecie personalnej
MO.
prezydent.
Po części oficjalnej następuje część artystyczna. Nasz szkolny kolega, laureat
Nagrody
Państwowej I stopnia, czyta poemat swego pióra. Poniżej cytuję ostatnią zwrotkę:
Nasz sztandar czerwony wciąż kwitnie jak róża
choć wokół nas wojen przetacza się burza
więc żegnaj nam żegnaj, Rewolucji Bardzie
żegnaj nieśmiertelny Towarzyszu Ryszardzie.
Akademia kończy się w podniosłym nastroju. Chór wojskowy, do którego przyłączają
się
obecni na sali towarzysze, odśpiewuje Kantatę o Szpiglu.
Myślę, że dobrze się stało, że artykuł skonfiskowała pani Jarząbek, a nie ktoś z
aktywu
ZMP. Zresztą i tak miałam przykrości. Uznano, że moje kpinki świadczą o klasowej
obcości i
zabroniono Joasi Balińskiej kontaktów ze mną. Joasia złożyła mi nieoczekiwaną
wizytę w
domu i powiedziała:

Zażądali, żebym z tobą zerwała, ale nie mam zamiaru. Chciałam cię tylko prosić
o
zachowanie pozorów: nie rozmawiajmy na przerwach i nie wychodźmy razem ze
szkoły.
Potem możemy się spotykać i gadać, ile dusza zapragnie
u mnie czy u ciebie. Za
rok
matura, chcę się dostać na studia, a wiesz, co znaczy opinia ZMP. Na mnie w
ogóle urządzili
nagonkę. Tata miał prywatną aptekę, teraz zarzucają mi, że jestem "burżujką".
Olka była
zazdrosna, że noszę nylony, i zrobiła z tego zarzut. A poza tym ta heca z
Jurkiem...
Jurek Mental też był w Zarządzie i kochał się w Joasi. Pewnego dnia spalił się
stary,
drewniany domek, w którym mieszkał. Joasia zaproponowała, by chwilowo przeniósł
się do
jej willi z ogrodem na ulicy Zgierskiej. Zgodził się uszczęśliwiony, jednak
najwyraźniej
oczekiwał po tej propozycji czegoś więcej, bo nagle, bez uprzedzenia, zabrał
rzeczy ze
Zgierskiej i przeniósł się do swojej ciotki. O Joasi powiedział na zebraniu
Zarządu, że
"uprawiała w stosunku do niego filantropię". Joasi groziło usunięcie z Zarządu.
Rozumiałam
sytuację i zgodziłam się na nasze potajemne spotkania. Co do mnie, nie miałam
się czego bać,
zdawałam do szkoły muzycznej, a tam poprawność ideologiczna była mniej ważna od
poprawności technicznej.
Afera
uczeń Szpigel kontra profesor Jarząbek
wkrótce się zakończyła; oboje
zniknęli z
naszej szkoły tego samego dnia, niczym wspólnicy zbrodni.
A jednak miło wspominam szkołę I TPD. Nigdy się tam nie nudziłam. Tym bardziej,
że na
dodatek do innych zajęć przeżywałam idealną miłość. Kochałam do nieprzytomności
Kazimierza Dejmka. Na wspomnianej już akademii z okazji stulecia śmierci
Fryderyka
Chopina, miałam zagrać kilka utworów Chopina, ale raz, przez ciekawość, zjawiłam
się na
próbie kółka dramatycznego. Pan Kazimierz, dwudziestotrzyletni, smukły
młodzieniec o
bujnej czuprynie, reżyserował właśnie wiersz o pobycie Chopina i George Sand na
Majorce.
Chłopak, który wiersz deklamował, nie umiał sobie wyobrazić ani Majorki, ani
salonu, w
którym Chopin pracował. I wtedy pan Kazimierz zaczął mówić o Majorce. Że górski
łańcuch
przecina wyspę, a na szczycie
klasztor Kartuzów. I o drzewach, które tam
rosną: że
migdałowe, cytrynowe, pomarańczowe, palmy daktylowe, cyprysy. Że tam właśnie
Chopin i
George Sand spędzili zimę 1838 roku, że stamtąd pisał Frycek do Warszawy: "Mnie
owcze
mleko nie służy, czego innego mi trzeba..." Że tam, w ich salonie, fortepian
wielki, portrety,
fotele, kwiaty...
Chłopak, który deklamował wiersz, jakby trochę ożył. Jeszcze mu opis salonu nie
w pełni
trafiał do przekonania i pan Kazimierz powtórzył: "fortepian, fotele, obrazy..."
i w przystępie
przekory dodał nieoczekiwanie: "no i pies, i odkurzacz!" Ten "odkurzacz" był
szokujący.
Postanowiłam odtąd zawsze przychodzić na próby i zapisałam się do kółka
dramatycznego.
Pan Kazimierz zapytał:

Może nauczysz się wiersza o śmierci Chopina?
Zgodziłam się natychmiast i zakuwałam tekst bez wytchnienia. Bardzo był zawiły i
długi
ten wiersz. Mówiłam go coraz lepiej. Tuż przed akademią dowiedziałam się, że pan
Kazimierz zostaje dyrektorem Teatru Nowego i porzuca nasze kółko. Byłam tym
wstrząśnięta. Deklamując żałobny wiersz na akademii, mówiłam go przez łzy.

Nie wiedziałem, że masz talent aktorski...
zdziwił się pan Kazimierz i
pociągnął mnie
za warkocz.
I nie wiedziałem, że masz takie ładne warkocze i tak ładnie grasz
na
fortepianie...
Kierownikiem kółka dramatycznego został inny aktor Teatru Nowego, a ja wypisałam
się z
kółka. Był to zresztą gorący okres. Miałam grać z orkiestrą Koncert Beethovena
C-dur. Janek
pisał na pocieszenie: "Jestem dumny z tego, że zagrasz Beethovena z orkiestrą.
Nic się nie
bój, z orkiestrą gra się łatwiej, wiem, bo występy solowe przychodzą mi z
trudem".
Wszystko poszło dobrze. I koncert, i niebawem
matura. Świadectwo miałam z
samymi
piątkami i jedną czwórką z angielskiego. Było to o tyle zdumiewające, że w
wypracowaniu
maturalnym zrobiłam dwadzieścia jeden błędów ortograficznych. Wszystkie błędy, i
ortograficzne, i ideologiczne zostały mi wybaczone. Wyglądało na to, że do
szczęścia nie
brak mi już niczego poza odwzajemnioną miłością. Nie czekałam długo. Wkrótce
poznałam
Alka.
VII
PIERWSZA MIŁOŚĆ
Pierwsza miłość z wiatrem gna
Z niepokoju drży
Druga miłość życie zna
i z tej pierwszej drwi
A ta trzecia, jak tchórz
W drzwiach przekręca klucz
i walizkę ma spakowaną już.
Bułat Okudżawa, TRZY MIŁOŚCI
A l e k
W tym rozdziale nie napiszę już ani słowa o polityce, ani o rodzinie, ani o
mojej nauce.
Ten rozdział będzie tylko o Alku
moim koledze z konserwatorium, przyjacielu i
pierwszym
chłopcu. Gdy go poznałam, miał osiemnaście lat, tyle co ja. Był wysoki, wiotki,
niebieskooki.
Uśmiechał się jak dziecko i wydawał się być dzieckiem. Aż trudno było uwierzyć,
że wykłada
na uniwersytecie. Tu muszę chyba wyjaśnić, co właściwie Alek studiował. A więc:
w
konserwatorium
fortepian, teorię i kompozycję, na uniwersytecie
matematykę.
Najbardziej zdumiewało mnie to, że mimo studiów na trzech wydziałach, mimo pracy
zarobkowej, zawsze miał czas na czytanie, grę w brydża i spotkania ze mną.
Nie chcę naszej historii opisywać, czas fałszuje wspomnienia. Sięgam po listy z
dawnych
lat. Niech tamte słowa wrócą. Może teraz zrozumiem to, czego nigdy do końca nie
rozumiałam: dlaczego nie zostaliśmy razem.
List do Janka
listopad, 1951
Kochany Janeczku,
Powiem Ci wszystko. Tylko Tobie, bo zrozumiesz mnie najlepiej. Nie poszłam na
wykłady, siedzę w bibliotece i z trudem trzymam pióro w ręce. Dzieją się ze mną
dziwne
rzeczy. Jestem głodna i nie mogę jeść, chce mi się spać i nie mogę zasnąć,
próbuję się uczyć i
nie potrafię. Tak, zakochałam się. Ale nie wiedziałam, że to tak nieznośna
choroba.
Poznałam Alka miesiąc temu. Był nieszczęśliwy, załamany, zerwała z nim
dziewczyna.
Pocieszałam go, jak umiałam. Zaprzyjaźniliśmy się, gadaliśmy, graliśmy na cztery
ręce. A
wczoraj było w szkole tak zimno, że ręce grabiały przy fortepianie.

Chodź, zrobimy na rozgrzewkę młynka
powiedział Alek. Chwycił mnie za rękę. A
ja
nagle poczułam, jakby mnie ktoś podłączył do prądu: taki dziwny dreszcz i zamęt
w głowie, i
słabość, i rozkoszne pragnienie... sama nie wiem czego. Zawędrowaliśmy do klasy
z
fortepianem. Alek grał nocturn Chopina. Byłam bliska płaczu. Gdy skończył,
powiedziałam:

Alku, nie chcę się z tobą widywać. Wiem, że cierpisz przez Hanię, ale ja nie
chcę
cierpieć...

Dlaczego masz cierpieć?

Bo zakochałam się w tobie.
Wtedy spoważniał. Nie podszedł do mnie, powiedział tylko:

Rozumiem, trudno. Nie będziemy się widywać.
Ale dziś, po mojej lekcji u profesora, Alek czekał na mnie.

Wiesz
powiedział.
Może jednak spróbujemy?
Wziął mnie za rękę.
Może
jednak
spróbujemy zamienić naszą przyjaźń w miłość...
Potem odprowadził mnie do domu i nic po drodze nie mówiliśmy. Ale ta cisza
między
nami była inna niż wszystkie nasze milczenia dotąd.
Janeczku, jutro znów go zobaczę. Pomóż mi. Pomóż wziąć się w garść, bo zwariuję!
Nie mów nikomu o tym liście i podrzyj go.
Całuję Cię
H.
L i s t y A l k a
Łódź, listopad 51
Halinko!
Z prawdziwym wzruszeniem czytam Twój list już po raz trzeci. Nawet nie wiesz,
Kochanie, ile dla mnie zrobiłaś! Jak dobrze, ciepło i szczęśliwie czuję się
teraz w moim
małym pokoju. Halinko, nie trzeba wątpić
kocham Cię. Kocham Cię mocno, gorąco,
kocham Cię tak, że rzuciłbym wszystko i poszedł za Tobą. Ale nie umiem tego
powiedzieć.
Chciałbym, a nie umiem. Kiedy się spotykamy, to bym Cię pieścił, tulił, a głos
ucieka mi do
gardła i milczę.
Piszesz, Kochanie, o swojej "przeciętności". Ja też jestem "przeciętny". Nie
wybiegamy
daleko jedno od drugiego, to przecież dobrze, prawda? Bo prawdziwie kocha się
ludzi
przeciętnych, są bliscy, zrozumiali, ułomni. Ludzi nieprzeciętnych się wielbi,
podziwia,
szanuje, chwali, ale trudno ich kochać tak zwyczajnie, po prostu. Są za dalecy,
za odlegli do
kochania. I miłość do nich to jakby zagubienie siebie. Czy mnie rozumiesz?
Pytasz, tak zabawnie, czy nie jest mi obojętne, "do jakiego worka wrzucam swoje
uczucia". Kochanie, uczuć nie wrzuca się do worka. Owija się je miękko,
delikatnie i oddaje z
drżeniem serca, i wielkim wzruszeniem do przechowania. I chce się, żeby im było
najlepiej,
najbezpieczniej.
Piszesz, że chłopak i dziewczyna kochają inaczej. Tak, na pewno. Długie wieki i
natura
pracowały nad tym, by chłopiec kochał bardziej "samcowato", ale i bardziej
rozumnie.
Kobiety lubią marzyć, tęsknić, idealizować miłość, poświęcać się; zresztą Ty
wiesz to lepiej.
A co do "siły uczuć", to chyba trudno jest uczucia mierzyć
mają tak różne
barwy i odcienie.
Wreszcie sprawa najistotniejsza
mój stosunek do moralności. Kochanie, ja się
wcale nie
wstydzę tego, że się do Ciebie przytulam, że dotykam Twego ciała z całą
namiętnością

przecież to jest m o j e kochane ciało. I nic nie ma w tym złego. I nawet
gdybyśmy mieli
dziecko, nie byłoby w tym nic złego. Bo się kochamy, prawda? I jeśli mówiłem, że
chcę Cię
mieć przynajmniej przez rok taką "nic nie zepsutą", to dlatego, że nie wiem, co
będzie za rok,
gdy różowa mgiełka opadnie Ci z oczu.
Napisz, kochana moja dziewczynko.
Twój Al.
Łódź, 11.7.52.
Moja kochana dziewczynko,
Jak się masz? Strasznie dawno z sobą nie gadaliśmy, prawda? A ja się już tak
bardzo,
bardzo za Tobą stęskniłem. Tęsknota to takie dziwne uczucie, tkwi jak cierń

jesz, śpisz,
pracujesz, bawisz się, śmiejesz, a ona wciąż jest gdzieś głęboko i rani.
Nie pisałem długo, bo nie potrafię. Chciałem z tych wielu różnych słów wybrać te
najpiękniejsze i rzucić Ci jak kwiaty. A to tak trudno. Chciałbym, żeby słowa te
były szczere i
ciepłe, i żebyś je mogła przytulić tak, jak mnie tuliłaś.
Moja ukochana! Tak bardzo marzę, by Cię odwiedzić w górach, ale na razie muszę
pracować. Na uniwersytecie trafiła się okazja, by zarobić: prowadzę ćwiczenia z
matematyki
na Studium Zaocznym.
Egzamin z fortepianu zdałem na pięć i cieszyłem się tak, że aż z radości
podskakiwałem.
Na naukę marksizmu zostały dwa dni, ale w piątek byłem na koncercie z Jankiem, a
potem
gadaliśmy do północy. Na pożegnanie daliśmy sobie serdecznie "pyska" i tak się
zaczęły
nasze stosunki po Twoim wyjeździe. Teraz jestem u niego częstym gościem. Grywamy
na
cztery ręce, rozmawiamy; jutro idziemy razem na Damę Pikową. Janek jest bardzo
kochany.
Tak, nie sądzone mi było uczyć się zbyt długo marksizmu. Dostałem czwórkę i pan
major
powiedział: "Wiecie, kolego, wy nawet byście byli bardzo dobrym marksistą,
gdybyście
nabrali wprawy w rozumowaniu dialektycznym". Uczyłem się do egzaminu tylko osiem
godzin, jak tu mogłem nabrać wprawy w rozumowaniu dialektycznym?
Poza zajęciami na uczelni, robię dużo innych rzeczy: gram, odwiedzam biblioteki
(czytam
książki matematyczne i książki o religii), jeżdżę do Tuszynka, pływam, piszę
swoją Sonatę, a
dla Ciebie skomponowałem Kołysankę na fortepian.
Bardzo się czuję samotny bez Ciebie. Brak mi Twoich oczu, słów, uśmiechów,
obecności

wszystkiego, co Twoje. Czuję, jakby mi ktoś zabrał coś najdroższego i została
wielka
pustka. Wtedy patrzę na siebie, jak na obcego człowieka, bo bez Ciebie jestem
kimś obcym
sam dla siebie. To aż dziwne.
Jutro imieniny mojej mamy. Jadę do niej. Chyba wiesz, że choruje na
schizofrenię. Jest
bardzo biedna, wyrabia podobno straszne rzeczy. Raz poszła do zakrystii, ubrała
się w komżę
i kapę. Wyszła przed ołtarz i zaczęła śpiewać Veni Creator. Dziś wstąpiłem do
mamy, a ona
rozpacza, że nikt jej nie kocha, każdy wyśmiewa, nawet własne dzieci uciekają,
jak od zarazy.
Nie martw się
powiedziała.
Ja niedługo umrę.
Czasem tak mi żal mamy, że aż płaczę.
Kończę już, Halu, i całuję Cię mocno, z całych sił.
Twój Al.
22.7.52.
Mój ukochany, złoty Promyczku!
Jestem teraz w nastroju pełnym jakiegoś szału miłosnego i masz szczęście, że nie
ma Cię
blisko, bo z pewnością podzieliłbym Cię na ngstremy (l=10-10cm) i schrupał,
nic nie
zostawiając na później.
Wracałem od Ciebie, z Zakopanego, przez Kraków, Katowice, Częstochowę. Po tych
wszystkich podróżach, zjawiłem się w Zakładzie Fizyki 15 minut przed
rozpoczęciem
ćwiczeń. Wyobraź sobie, jak idzie mi praca: przynoszę trzy śruby mikrometryczne
zamiast
suwmiarek, niczego nie mogę znaleźć, do tego okazuje się, że łuk Volty nie
działa. Zaczynam
reperować, a przy tym myślę o mojej najdroższej na świecie dziewczynie, i
nagle...
szarpnięcie! Krzyknąłem strasznie i upadłem o pół metra dalej. W całej pracowni
światło
zgasło. Oprzytomniałem i powlokłem się reperować korki. "Z miłości gorsze rzeczy
się
dzieją"
pomyślałem i spojrzałem zwycięsko na studentów. Im się wydało, że
jestem "po
jednym". Całe szczęście, że to była wigilia święta lipcowego, więc szybko jakoś
studenciaków z pracowni wymiotłem i wieczorem byłem już u Janka. Zagadaliśmy się
bez
miary i na temat filozofii, i na temat religii (dlaczego on nie wierzy). Dziś
Janek zabrał mnie
na Eugeniusza Oniegina. Jaka szkoda, że byłaś daleko od nas...
Teraz taki przyjemny wieczór, a ja Ciebie długo i mocno całuję. Napisałaś tak
ślicznie: "W
prawdziwej miłości sprzeczność przestaje być sprzecznością, bo pragnie się
zupełnego
poddania, zupełnej równości i bezwzględnego wyróżnienia". Tak chcę Cię kochać i
tak chcę,
żebyś Ty mnie kochała, Maleńka.
Al.
Tuszynek, kwiecień 53
All rights reserved. Osoby poza adresatką czytać nie powinny.
Moja droga Halinko!
Klamka zapadła, sama mówiłaś, że najlepiej docierają do Ciebie moje listy. Tym
razem
chcę, żeby to, co powiem, dotarło jak najbardziej, więc list będzie jak kolor w
brydżu przy
odżywce z dwóch: mocny, choć niekoniecznie długi.
W piątek wieczorem rozmawiałem z Hanią. Skarżyłem się na Ciebie. Ona potakiwała.
"Bo ty, Alku, i Hala nie pasujecie do siebie, to przecież każdy mówi. Masz prawo
do innej
dziewczyny, takiej, dla której ty byłbyś najważniejszy. Czy nie rozumiesz, że
dla niej istnieje
tylko jeden autorytet? Że ona ceni i wielbi tylko Janka? Że zrobi tylko to, co
się j e m u
spodoba? Hala jest jak mucha w pajęczynie, a ty jesteś orłem. Mógłbyś przerwać
pajęczynę,
schrupać muchę, ale nie zrobisz tego".
Wszystko, co Hania mówiła, trafiało mi do przekonania.
Dziś spotkałem Cię przy fortepianie, chciałem porozmawiać. Chłodno podałaś mi
rękę.
"Czy mógłbyś zaakompaniować do koncertu?" Ale już po chwili okazało się, że nie
masz dla
mnie nut. Zasiadłaś do instrumentu i zaczęłaś grać.
Bardzo potrzebowałem rozmowy, więc zacząłem mówić, ale nie słuchałaś mnie.
Grałaś
dalej, tak jakby mnie tam wcale nie było. Poczułem się jak obity pies.
Teraz jestem w Tuszynku. Zapada noc. Siostra i ciocia już śpią. Siedzę przed
domem, przy
orzechu. Jest ciepło, kwitną drzewa owocowe, nad nimi krążą stada chrabąszczy.
Przez
kwiaty wiśni widać wielką czerwoną tarczę księżyca. Myślę o Tobie z miłością,
tęsknotą... I
nagle znów fala niechęci. Z westchnieniem wstaję. Trzeba już spać, północ
prawie. Chcę Ci
na dobranoc powiedzieć coś miłego, czułego, ale nie potrafię.
Żegnaj, Halu.
Al.
(Kartka z Tuszynka)
lipiec 1953
Halinko droga!
Gratuluję Ci gorąco i serdecznie! Wiem już, że zdałaś do PWSM26 w Warszawie.
Wiem
też, że na wydział fortepianu zdało tylko dziesięć osób. Czy rozumiesz, co to
znaczy? Czy
rozumiesz, że nie wolno Ci dłużej marnować swego talentu? Tak, musisz teraz
myśleć o
wielkiej, ambitnej pracy, jaka Cię czeka. Tylko praca da Ci radość i spokój, bo
praca, to
26 Państwowa Wyższa Szkoła Muzyczna (potocznie: konserwatorium).
chyba jedno z największych szczęść tego najgorszego ze światów.
Ucałowania
Al.
Łódź, wrzesień 53
Smutno mi, Halu,
Smutno mi, bo jedziesz daleko w świat ode mnie.
Wiem, że za bardzo Cię kocham, byś mogła ze mną zostać. Chciałem Ci dać tak
wiele, ale
nie umiałem. Chciałem Ci dać wiarę, wolność i młodość. Wiarę, byś w życiu nie
była
samotna, byś oparcia szukała nie w ludziach, bo słabi. Wolność... byś się czuła
jak ten ptak
szybujący wysoko, bez pęt, bez obaw; byś była człowiekiem, który w przyjacielu
szuka nie
oparcia, lecz źródła siły. Chciałem Ci dać młodość... ten ciągły ruch i pęd do
wiedzy, ideałów

tę świeżość młodzieńczą: byś się umiała śmiać i płakać, i bić, i całować, byś
była taka
żywa... Chciałem Ci dać tak wiele, ale nie umiałem, bo Ty jesteś taka inna... A
być może
nawet krzywdziłem Cię uczuciem, którego nie mogłaś odwzajemniać. Może, jak
wszyscy,
budziłem w Tobie coraz większe poczucie winy. Miłość to też niewola, a Ty miałaś
w życiu
za dużo niewoli. Od wszystkich wymagania, oczekiwania. Tak, byłem jednym z
Twoich
dręczycieli. Jest to prawda, prawda bardzo dla mnie bolesna. Dałem Ci mnóstwo
konfliktów,
trudnych spraw mojej niedojrzałości i mojego dojrzewania. Bardzo tego żałuję.
Byłaś za
dobra, żeby mnie odrzucić. Dziękuję i przepraszam
za moją ślepotę i głupotę,
za to, że tak
poważnie o nas myślałem. Zawsze miałem skłonność do marzeń i wiary. To pewnie
wada.
Halinko, przeczytaj na koniec ten wiersz z tomiku poezji arabskiej.

Ty, coś ją widział ostatni, coś poszedł ją błagać, by wróciła znowu, mój
przyjacielu, mój
wiemy przyjacielu, co robiła ona?

Siedziała nad brzegiem rzeki i patrzyła na pijące trzody.

Mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, co powiedziałeś jej?

Opisałem jej twój dom i rzekłem jej "on czeka ciebie". Lecz natychmiast
opuściła głowę i
mówiła mi o trzodach.

Mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, czy głos jej drżał?

Mówiła tak cicho, pasterze czynili tyle wrzawy, że ledwo słyszałem jej głos.

Mój przyjacielu, mój wierny przyjacielu, kiedy zamilkła, czy patrzała ku
domowi memu?

Noc już zapadła i nie było widać domu twego.
N a s z e s p o t k a n i e p o l a t a c h
Z Alkiem spotykałam się po jego wyjeździe z Polski kilkakrotnie, ale nie było
okazji do
pogadania. W 73 roku przyjechał ze Stanów z żoną i dwójką swoich chłopców;
następnym
razem, w 75 roku, poznał Jurka, mego drugiego męża, i natychmiast ulotnili się
do klubu
brydżowego. Jedenaście lat później Alek gościł u mnie równocześnie z moją córką
Basią.
Przyleciała z Londynu z rocznym synkiem i w tym zamieszaniu też nie było czasu
na
rozmowy. Dopiero następnego lata spotkaliśmy się bez domowników i gości.
Alek był już wtedy uczonym światowej sławy. Lubił opowiadać o swojej pracy.
Niewiele
rozumiałam, gdy mówił o równaniach Einsteina i przyszłych losach wszechświata.
Wydawało
mi się, że przed rokiem Alek wspominał o tym, że wszechświat dąży do
samozagłady, ale z
ostatnich wyliczeń Alka wynikało, że się wszechświat, w ostatniej chwili,
opamięta. "Nie
przejmuj się tym za bardzo
uspokajał mnie Alek
bo to kwestia miliardów lat".
Wspominaliśmy stare dzieje. On ciągle nie mógł zrozumieć, dlaczego nie
zostaliśmy
razem. Przecież w Warszawie, gdy oderwałam się od rodziny, wszystko układało się
idealnie.
Ja studiowałam na wydziale fortepianu, on
w klasie kompozycji Kazimierza
Sikorskiego.
Materialnie byliśmy niezależni: udzielałam lekcji muzyki, akompaniowałam do
baletu, on

jako wybitnie zdolny absolwent matematyki
został asystentem profesora Mazura.

Właściwie
mówił Alek
mogliśmy się pobrać jeszcze przed ukończeniem studiów.
Ale
wtedy wpadłaś na ten fatalny pomysł: zakochałaś się w Andrzeju27. Przecież
wiedziałaś, że
jest homoseksualistą.

Tak. I wcale nie wiesz, że kiedy ja kochałam się w Andrzeju, on zakochał się w
tobie.
Zupełnie jak w sztuce Sartreła Przy drzwiach zamkniętych.

Nie wiedziałem o tym. Przyjaźniłem się z nim.

I skarżyłeś na mnie. Pamiętam, jak Andrzej zaproponował nocny, romantyczny
spacer,
nad Wisłę. Poszliśmy. Klęcząc przede mną pytał:
"Czy zrobisz wszystko, o co cię poproszę?"
"Wszystko!"
krzyknęłam w uniesieniu.
"Przysięgasz?"
"Przysięgam!"
On poprosił:
"Zostań żoną Alka".

No i nie zostałaś. Złamałaś przysięgę. A potem, nieoczekiwanie, wyszłaś za mąż
za
Marka. Czym on był lepszy ode mnie?

Niczym. Był po prostu cichy, spokojny i o nic nie miał pretensji. To budziło
zaufanie. Ja
chciałam mieć dziecko. A ty? Ty wydawałeś się rozbrykany i szalony. Twoja miłość
była tak
gwałtowna, że budziła przerażenie. Pamiętasz? Kiedyś nie miałam ochoty na
całowanie się, a
ty powiedziałeś: "Całuj mnie tak długo, jak wytrzymam z palcem w płomieniu".
Zapaliłeś
zapałkę, a ja w popłochu uciekłam. Myślałam, żeś oszalał!

Ale i z Markiem się rozstałaś.

Bo i on zaczął mieć pretensje, żale...

Ty chyba lubisz kochać bez wzajemności.

Może. Wtedy nie gnębi mnie poczucie winy. W miłości w i n i e n jest ten, kto
nie kocha.

Skąd ci się wzięła ta skaza? To wieczne poczucie winy?

Czułam się winna
najpierw wobec Niemców, że jestem Żydówką. Potem
wobec
Polaków i Żydów, że jestem Niemką. Czułam się winna, że nie wierzę w Boga, że
nie wierzę
w komunizm. No, a poza tym, poczucia winy można się też nabawić w rodzinie,
wystarczy,
że ktoś, kogo kochasz, za wiele od ciebie wymaga, za wiele oczekuje...

Tak, ty się nie boisz utracić drugiego człowieka. Ty się boisz niewoli. Czy od
dawna
jesteś sama?

Od śmierci Jurka.

Nie jest ci smutno?

Nie.
Wieczorem idę z Alkiem do teatru. On rano odlatuje do Nowego Jorku, do swego
domu.
Nazajutrz piszę do niego list, ale listu nie wysyłam.
Warszawa, 18 wrzesień 87
Kochany Alku,
Właśnie wsiadłeś do samolotu, odlatujesz do swoich bliskich. Pozostawiłeś po
sobie takie
wrażenie, jak dobra muzyka. Mój miły, nic się nie zmieniłeś: jesteś otwarty,
bezpośredni,
wrażliwy. Ale doszło coś nowego
spokój i harmonia. Odebrałam Cię tak, jak
odbiera się
27 Por. A. Janowska: ... mój diabeł stróż. Listy Andrzeja Czajkowskiego i Haliny
Sander, wyd. SIEDMIOGRÓD,
Wrocław1996.
dzieło sztuki. Ty wiesz, że nie jestem egzaltowana, więc mi uwierzysz.
Nie lubię się martwić cudzymi kłopotami, za to lubię się cieszyć, gdy komuś jest
dobrze. I
teraz cieszę się z Twojego życia: że masz Doris i chłopców, że żyjesz tak, jak
chcesz żyć.
Antoś, wnuk Lilki, wymyślił taką modlitwę: "Zrób, Boże, żeby na świecie było
tak, jak
powinno być". I myślę, że tak właśnie jest w Twoim życiu.
Całuję Cię serdecznie
H



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
krzyzowka
krzyzowka
Różaniec do siedmiu boleści Matki Bożej czyli koronka do Matki Bożej Bolesnej
Krzyzowka do Internetu)
Do Siedmiu Razy Sztuka Lucky Seven 2003 Komedia Romantyczna 2
Krzyzowka do InternetuD
internet pr m janowski
krzyzowka zawody

więcej podobnych podstron