8 droga do isengardu CQYFUDIUA477RK3PGLGGO5JC7R4EIL37B2UHYUQ


e-mail : pw007@wp.pl
strona www :
www.balrog.hg.pl
Copyright (c) by
Balrog. All rights reserved

Rozdział VIII Droga do Isengardu

TAK TO W JASNYM ŚWIETLE PORANKA KRÓL THEODEN I GANDALF Biały Jeździec spotkali się znowu nieopodal brzegu Helmowego Potoku, a byli tam też Aragorn syn Aratorna, elf Legolas, Erkenbrand, rządca Fałdu Zachodniego, i możni panowie z Domu O Złotych Dachach, by nie wspomnieć już o tłumach Rohirrimów, Jeźdźców Rohanu. Ich piersi rozpierała radość zwycięstwa, ale oczy nie mogły się oderwać od tajemniczego lasu. Znienacka huknęły wiwaty, gdyż oto od strony Grobli zaczęli nadciągać ci, których przedtem orkowie wyparli w głąb Parowu. Na przedzie szli Gamling oraz Eomer, syn Eomunda, obok nich zaś kroczył krzat Gimli. Nie miał na głowie hełmu, a czoło obwiązane było zakrwawioną opaską, ale głos po dawnemu pozostał mocny i donośny. 
— Czterdziestu dwóch, mistrzu Legolasie! — wołał już z daleka. 
— Niestety, wyszczerbił mi się przy tym topór, gdyż ostatni miał na szyi żelazny kołnierz. A czegoś ty dokonał?
— Powaliłem o jednego przeciwnika mniej, ale nie zazdroszczę ci pierwszeństwa. Jestem szczęśliwy, widząc, że nic ci się nie stało.
— Witaj, miły mym oczom siostrzeńcze, Eomerze! — wykrzyknął Theoden. 
— Także ja czuję radość, żeś zdrów jest i cały.
— Witaj, Władco Marchii — rzekł Eomer, kłaniając się z szacunkiem. 
— Minęła ciemna noc i nastał nowy dzień, który dziwne przyniósł zdarzenia. 
— Trzeci Koniuszy Marchii popatrzył w zdumieniu na las, a potem na Gandalfa. 
— Po raz kolejny zjawiasz się, panie, w chwili największej potrzeby, i to nieoczekiwany.
— Nieoczekiwany? — zdziwił się Gandalf. 
— Przecież powiedziałem, że wrócę i spotkamy się tutaj.
— Nie powiedziałeś atoli, kiedy się ciebie spodziewać, ani też jak będzie wyglądał twój powrót. Ze zdumiewającą przyszedłeś pomocą. Doprawdy, wielka jest siła twoich czarów, Gandalfie Biały!
— Jeśli nawet masz rację, to jeszcze jej nie okazałem. Udzieliłem tylko rady w groźnej chwili i skorzystałem z rączości Szarogrzywego. Więcej zdziałały wasza odwaga i wytrwałość ludzi z Fałdu Zachodniego, którzy niestrudzenie maszerowali przez całą noc. Wszyscy jednak nadal spoglądali na Gandalfa z niedowierzaniem i zdziwieniem, a niektórzy zerkali w kierunku lasu i przecierali oczy, jak gdyby im nie dowierzali. Gandalf zaniósł się długim, wesołym śmiechem.
— Coś wam się nie podoba w tych drzewach? Ja widzę najzwyklejszy w świecie las. Tak czy owak, nie moje to dzieło; przekracza ono zdolności czarodzieja. Większe jest niż cokolwiek, co potrafiłbym sobie obmyślić, czy nawet mógłbym wymarzyć.
— Skoro nie są to twoje czary, więc czyje? — spytał Theoden. 
— Z całą pewnością nie Sarumana. Czyżby istniał jakiś jeszcze potężniejszy mędrzec, o którym dopiero się czegoś dowiemy? Gandalf pokręcił głową.
— To nie czary, lecz moc o wiele starsza; moc, która stąpała po ziemi, zanim elfowie zaczęli nucić pieśni i zanim rozbrzmiały uderzenia młota. 

Nim żelazo dobyto, nim puszczy skalano urodę, 
Gdy w poświacie Księżyca góry stały młode, 
Zanim Pierścień wykuto na nieszczęście świata, 
To już z dawien dawna chodziło po lasach. 


— A jakie może być rozwiązanie tej zagadki? — mruknął Theoden.
— Jeśli chcesz się dowiedzieć, jedź ze mną do Isengardu.
— Do Isengardu? — zakrzyknęli wszyscy dookoła.
— Tak — potwierdził Gandalf. — Muszę wracać do Isengardu, a ci, którzy chcą, niech jadą ze mną. Można tam zobaczyć rzeczy przedziwne.
— Ale nawet gdyby zebrali się wszyscy mężowie Rohanu, wyleczywszy się wcześniej z ran oraz pozbywszy znużenia, i tak nie wystarczyłoby ich, aby zaatakować twierdzę Sarumana 
— powiedział Theoden.
— Ja jednak zmierzam do Isengardu — rzekł Gandalf 
— chociaż nie zabawię tam długo. Trzeba mi ruszać na wschód. Oczekujcie mnie w Edoras, zanim zacznie ubywać księżyca.
— O nie! — zawołał Theoden. 
— W ciemnych godzinach przed świtem zwątpienie zawitało do mej duszy, ale teraz nic już z niego nie zostało. Nie, nie rozdzielimy się. Jadę z tobą, jeśli tak mi radzisz.
— Chciałbym jak najszybciej porozmawiać z Sarumanem — oznajmił Gandalf 
— a ponieważ bardzo on cię, królu, skrzywdził, byłoby godne i sprawiedliwe, gdybyś mi towarzyszył. Powiedz wszakże, jak szybko możesz wyruszyć i jak szybko jesteś w stanie jechać?
— Moi ludzie są utrudzeni po bitwie, a i mnie potrzeba wypoczynku, długo bowiem jechałem i niewielem spał. Niestety, starości nie wmówił mi Żmijowy Język. To choroba, której nie uleczy nie tylko żaden medyk, ale nawet Gandalf.
— Niechże więc ci, którzy chcą ze mną jechać, odpoczną teraz — powiedział czarodziej. 
— Wyruszymy o zmroku, Co zresztą będzie zgodne z moją radą, byśmy odtąd możliwie jak największą tajemnicą okrywali wszystkie swoje kroki. Nie zabieraj jednak ze sobą zbyt wielu ludzi, Theodenie jedziemy na rokowania, nie na wojnę. Władca Rohirrimów wybrał więc tych, którzy nie był ranni oraz mieli najbardziej śmigle konie, i rozesłał ich po wszystkich dolinach Rohanu z wieściami o zwycięstwie, ja! również z wezwaniem, aby mężczyźni, młodzi i starzy, czyn prędzej stawili się w Edoras. Władca Marchii zwoływa wszystkich, którzy zdolni byli nosić broń, na drugi dzień po pełni księżyca. Do Isengardu Theoden zabierał ze sobą Eomera oraz dwudziestu rycerzy z jego rodu. Gandalfowi mieli towarzyszyć Aragorn, Legolas i Gimli, który nie zważając na ranę, ani chciał słyszeć o pozostaniu w Skale Rogu.
— Słaby to był cios — mówił, wzruszając ramionami 
— a na dodatek ześliznął się po hełmie. Trzeba czegoś więcej niż takiego zadrapania i łapy orka, aby mnie zatrzymać na miejscu.
— Ale chyba możesz trochę odpocząć? — spytał Aragorn. 
— Ja w tym czasie przyjrzę się owemu "zadrapaniu".
Król udał się teraz do swojej komnaty w twierdzy i zasnął snem tak spokojnym, jakiego nie zaznał od lat. Także reszta jego orszaku ułożyła się na spoczynek. Na tych jednak, którym niewiele czy nic zgoła nie dolegało, czekała moc pracy, jako że wielu Rohirrimów padło w boju, a ich ciała rozrzucone były na polu bitwy i w Helmowym Parowie. Żaden ork nie pozostał przy życiu i nikt się nie zajął liczeniem ich ciał, ale wielu Dunlendingów poddało się i teraz w trwodze błagało o miłosierdzie. Mieszkańcy Marchii odebrali im broń i zapędzili do pracy.
— Pomóżcie teraz naprawić zło, do któregoście się przyczynili- powiedział Erkenbrand 
— a potem, jeśli przysięgniecie, że nigdy już zbrojnie nie przekroczycie brodu na Isenie, ani też nie zbratacie się więcej z żadnym naszym nieprzyjacielem, będziecie mogli powrócić do swych siedzib. Zostaliście oszukani przez Sarumana, a wielu z was przypłaciło to życiem. Ale nawet gdyby udało się wam nas pokonać, niewiele więcej byście od niego zyskali. Duniendingowie nie mogli ochłonąć ze zdumienia, od Sarumana bowiem słyszeli, że okrutni mieszkańcy Rohanu jeńców swoich palą żywcem. Pośrodku pola naprzeciw Skały Rogu usypano dwa kopce. Pochowano tam wszystkich Jeźdźców Rohanu, którzy padli w boju; po jednej stronie tych, którzy pochodzili ze Wschodnich Dolin, po drugiej 
— mieszkańców Fałdu Zachodniego. W cieniu Skały Rogu w samotnym grobie legł Hama, dowódca królewskiej gwardii, który padł pod bramą twierdzy. Ciała orków rzucono natomiast na wielkie stosy z dala od kurhanów, nieopodal tajemniczego lasu. Rohirrimowie stanęli potem stropieni, zwały trupów były bowiem zbyt wielkie, aby je spalić, korzystając z drewna, które mieli, a nikomu nawet do głowy nie przyszło, by porwać się z siekierą na któreś z nowo wyrosłych drzew. Ostrzeżenie Gandalfa, by nie zadrasnąć kory żadnego z nich ani nie ułamać najmniejszej gałązki, było zupełnie zbyteczne.
— Na razie zostawcie ciała orków w spokoju — polecił Gandalf. 
— Może ranek przyniesie jakieś rozwiązanie.
Po południu orszak królewski zaczął się zbierać do wyjazdu. Chowano jeszcze zmarłych; Theoden ze smutkiem patrzył na zwłoki Hamy i pierwszy rzucił na nie garść ziemi.
— Wielkie szkody wyrządził Saruman mnie i memu krajowi. Żywa we mnie będzie ta bolesna pamięć, kiedy się spotkamy. Słońce niemal już dotykało zachodnich grani, kiedy Theoden wraz z Gandalfem i doborowym orszakiem opuścił Groblę i ruszył w dół doliny. Za nimi zgromadził się wielki tłum Rohimmów oraz mieszkańców Fałdu 
— starych i młodych, kobiet i dzieci 
— którzy podczas bitwy schronili się w jaskiniach. Najpierw zebrani odśpiewali triumfalną pieśń zwycięstwa, potem jednak umilkli, trwożliwie spoglądając na nieruchome drzewa. Zbliżywszy się do lasu. Jeźdźcy stanęli, ani bowiem ludzie, ani zwierzęta nie śmieli zagłębić się między szare i złowieszcze pnie, pośród których czaiła się mgła, czy może cień. Końce długich gałęzi zwieszały się niczym czujne palce, korzenie sterczały z ziemi, przywodząc na myśl kończyny dziwnych potworów, pod nimi zaś ziały czarne jamy. Gandalf jednak śmiało wyjechał na czoło i poprowadził kawalkadę. Kiedy się zbliżyli 
— w miejscu, gdzie droga ze Skały Rogu dotykała lasu 
— ujrzeli bramę zwieńczoną ostrołukiem potężnych konarów. Gandalf przekroczył ją, za jego przykładem poszli inni, a wtedy ze zdziwieniem zobaczyli, że nadal jadą po starej drodze, obok której płynie Helmowy Potok, nad nimi zaś otwiera się niebo pełne złocistego blasku. Niemniej po obu stronach alei, pod drzewami trwał mrok, który gęstniał, im głębiej zanurzali się w las. Dochodziło stamtąd skrzypienie i pojękiwania gałęzi, a także zawołania i pomruki głosów niezrozumiałych i gniewnych. Nigdzie jednak nie widzieli orków, ani też żadnej innej istoty. Legolas i Gimli wspólnie dosiedli jednego wierzchowca i trzymali się blisko Gandalfa, gdyż krzat lękał się lasu.
— Gorąco tutaj — mówił Legolas do Gandalfa. 
— Panuje wokół nas wielki gniew. Nie czujesz ucisku powietrza w uszach?
— Tak, czuję — odrzekł czarodziej.
— Co się stało z tymi nędznymi orkami? — zapytał elf.
— Tego chyba nikt się nie dowie.
Jakiś czas jechali w milczeniu, ale Legolas nieustannie rozglądał się na boki i parę razy z chęcią by się zatrzymał, żeby wsłuchać się w dźwięki lasu, gdyby nie protesty Gimliego.
— To najdziwniejsze drzewa, jakie kiedykolwiek widziałem — mówił elf 
— a dane mi było oglądać żywot wielu dębów od żołędzia po starczą minę. Ach, ile bym dał za to, żeby mieć czas poprzechadzać się między nimi. Wydają głosy i powoli może bym się nauczył pojmować ich myśli.
— Nie, nie, nie! — stanowczo sprzeciwił się Gimli. 
— Zostawmy je w spokoju! Ich myśli ja już odgadłem: nienawidzą wszystkiego, co się porusza na dwóch nogach, a mówią jedynie o miażdżeniu i duszeniu.
— Nie, mylisz się, Gimli, nie chodzi wcale o wszystkie istoty dwunożne. To orków nienawidzą te drzewa, a ponieważ nie pochodzą stąd, niewiele wiedzą o elfach czy ludziach. Nadciągnęły tutaj z odległych dolin, przypuszczam, że z ostępów Fangornu.
— A zatem to najbardziej niebezpieczny las w całym Śródziemiu — oświadczył krzat. 
— Jestem wdzięczny drzewom za to, czego dokonały, ale nie czuję do nich żadnej miłości. Ty możesz się nimi zachwycać, ja jednak zoczyłem tutaj cud, z którym nie mogą się równać żadne puszcze i żadne polany, a jego wspomnienie niezmiennie przepełnia moje serce. Dziwnymi drogami chadzają myśli ludzi, Legolasie! Mają tu pod bokiem jeden z największych skarbów północnego świata, a jak o nim mówią? "Jaskinie!", po prostu: jaskinie, nory, w których można szukać schronienia i magazynować zapasy. Kochany Legolasie, czy wiesz, jak rozległe i piękne są pieczary w Helmowym Parowie? Gdyby zwiedzieli się o nich krzatowie, ciągnęłyby tutaj całe ich pochody, aby tylko móc podziwiać ten cud. Tak, gotowi byliby płacić czystym złotem za samą możliwość zajrzenia do ich wnętrza!
— Ja zaś złotem zapłaciłbym za zwolnienie z konieczności ich oglądania, gdybym jednak przypadkiem się tam zabłąkał, podwoiłbym stawkę, aby mnie tylko wyprowadzono na czysty przestwór.
— Wybaczam ci ten niewczesny żart, gdyż mówisz o czymś, czego nie widziałeś 
— powiedział łaskawie Gimli. 
— Trudno mi jednak wybaczyć istne głupstwa. Czyż nie uważasz za piękne komnat górskich, w których twój król mieszka w Sępnej Puszczy, a które dawno temu pomagali wykuć krzatowie? A przecież to tylko jamki w porównaniu z pieczarami, którem widział tutaj: ogromnymi, wypełnionymi nieprzerwaną muzyką wody spływającej do jezior, a tak pięknymi jak Kheled-zaram w świetle gwiazd. Ach, Legolasie, kiedy zapłoną pochodnie, a ludzie po piaszczystych podłogach chodzą pod pełnymi ech sklepieniami, wtedy w gładkich ścianach skrzą się kryształy, szlachetne kamienie i żyły najcenniejszych kruszców, a przez wielokształtne marmury, delikatne niczym muszle, światło prześwituje jak przez dłonie Królowej Galadriel. Dumnie stoją tam, Legolasie, kolumny białe, szafranowe i ciemnoróżowe, misternie żłobkowane i zastygłe w niewyobrażalnych formach. Wyrastają one z różnokolorowych żwirów, by biec na spotkanie połyskującym ozdobom stropów: sznurom, pętlom, kurtynom delikatnym jak zmrożone chmury, włóczniom, sztandarom, wieżycom porzuconych pałaców! Wszystko to zaś odbija się w jeziorach: oto migotliwy świat spogląda z powierzchni gładkich jak szkło; całe miasta, których chyba sam Durin nie potrafił sobie wyśnić w najczarowniejszych snach, a które ciągną się między alejami kolumn aż po ustronia, gdzie żadne już światło nie dochodzi. I nagle: plusk!, spada srebrna kropla, a kręgi rozchodzące się po szkle sprawiają, że wieże gną się i kołyszą na podobieństwo wodorostów i korali w morskich grotach. I tak sala za salą, Legolasie: jedna komnata prowadzi do drugiej, jedna katedra otwiera się na inną, jedne schody podprowadzają pod stopnie dalsze i bardziej zagadkowe, a wszystkie wijące się i falujące drogi zmierzają do serca góry. Pieczary! Pieczary Helmowego Parowu! Cóż za szczęśliwy traf mnie tam zaprowadził! Niemal łkałem, opuszczając je. 
— Z całego serca życzę ci więc, Gimli, abyś szczęśliwie przetrwał tę wojnę i raz jeszcze powrócił w to miejsce 
— rzekł Legolas. 
— Ale nie opowiadaj o tym swoim ziomkom! Z tego, co mówisz, wynika, że niewiele jest już tam dla nich do zrobienia. Być może to z racji roztropności miejscowi ludzie niewiele mówią o jaskiniach: wystarczyłaby jedna rodzina pracowitych krzatów z młotem i dłutem, aby zniszczyć wszystko, co tam zrobiono.
— Nic nie rozumiesz — obruszył się Gimli. 
— Każdy krzat byłby urzeczony pięknem tego miejsca. Nikt z rodu Durina nawet by nie pomyślał o naruszeniu czaru tych pieczar, aby coś z nich wydobyć: kamień czy kruszce, złoto czy diamenty. Czy zetniesz na wiosnę świeżo rozkwitłą gałąź, by dorzucić ją do ogniska? My, krzatowie, wzięlibyśmy pod opiekę te polany kwitnących kamieni, ani się ważąc zbyt wiele im ujmować czy w nich zmieniać. Pracowalibyśmy z miłosną pieczołowitością, raczej gładząc kamienie i muskając, niż w nie uderzając, tak że przez cały dzień nazbierałaby się ledwie garstka wiórków, ale tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem otwieralibyśmy coraz to nowe drogi i wejścia do komnat teraz skrytych w mroku i co najwyżej tajemniczo się rozwierających za szczelinami w skale. A jeszcze światła, Legolasie! Spłynęłyby z lamp takich, jakie kiedyś świeciły w Khazad-dum, i gdybyśmy chcieli, wypraszalibyśmy noc, która panuje tam od narodzin gór, a kiedy przychodziłby czas na spoczynek, przywracalibyśmy ją znowu.
— Wiesz, Gimli, teraz niemal żałuję, że nie widziałem tych pieczar 
— stwierdził Legolas, kręcąc ze zdumieniem głową 
— tak poruszyły mnie twoje słowa. Nigdym jeszcze takich nie słyszał w twoich ustach. Posłuchaj, zawrzyjmy umowę! Jeśli obaj wyjdziemy cało z niebezpieczeństw, które na nas czyhają, wybierzemy się wspólnie w podróż. Odwiedzisz ze mną Fangorn, a potem ja pojadę z tobą do Helmowego Parowu.
— Mówiąc szczerze, wolałbym wracać do domu inną drogą, ale zgoda, zniosę cały ten Fangorn, jeśli rzeczywiście obiecasz mi, że pojedziesz, by podziwiać wraz ze mną piękno pieczar.
— Przyrzekam! — powiedział Legolas. 
— Na razie jednak nie czas nam myśleć ani o jaskiniach, ani o lesie. Spójrz! Widać już prześwity między drzewami. Jak daleko stąd do Isengardu, Gandalfie?
— Dla kruków Sarumana dziesięć mil — odparł czarodziej. 
— Trzy od Hełmowego Parowu do brodu na Isenie, a potem jeszcze siedem do bram Isengardu. Ale nie wystarczy nam nocy, aby pokonać całą tę drogę.
— A co tam zastaniemy? — zapytał Gimli. 
— Ty może wiesz, ale ja nie mam nawet najmniejszego wyobrażenia.
— Nie jestem pewien — mruknął Gandalf. 
— Byłem tam wczoraj o zmierzchu, a od tego czasu wiele się mogło zdarzyć. Mam jednak nadzieję, że nie pożałujecie tej podróży, chociaż musieliśmy za sobą zostawić Aglarond, Migotliwe Jaskinie. Kiedy wynurzyli się z lasu, stwierdzili, że są u wyjścia z doliny, gdzie rozchodziły się dwie drogi: jedna wiodła na wschód do Edoras, druga na północ do brodu na Isenie. Legolas zatrzymał się i obejrzał z żalem, ale nagle otrząsnął się i zawołał:
— Oczy! Z cienia pod gałęziami spoglądają oczy, jakich nigdy jeszcze nie widziałem! Inni także przystanęli, gdy zauważyli, że Legolas zawraca konia.
— Nie, nie! — rozpaczliwie krzyczał Gimli. 
— Rób sobie, co chcesz, szaleńcze, ale pozwól mi najpierw zsiąść! Nie chcę oglądać żadnych oczu!
— Stój, Legolasie, Liściu Zielony! — rozległ się stanowczy głos Gandalfa. 
— Nie wracaj do lasu! Nie pora teraz na ciebie! Nie przebrzmiały jeszcze słowa czarodzieja, a spomiędzy drzew wynurzyły się trzy dziwne postacie. Wysokie jak trolle, wzrostu dwunastu albo i więcej stóp, były krzepkie niczym młode drzewa, odziane w obcisłą szatę czy może szarobrązową skórę. Kończyny miały długie i wielopalczaste, włosy sztywne i rozczapierzone, brody zaś w kolorze mchu. Spoglądały z powagą i troską, nie na jeźdźców jednak, lecz gdzieś daleko na północ. Nagle wszystkie trzy istoty podniosły do ust długie ręce i wydały z siebie wibrujący dźwięk, silny jak głos rogu, ale bardziej melodyjny i zróżnicowany. Z północy napłynęła odpowiedź, kiedy zaś jeźdźcy spojrzeli w tamtym kierunku, zobaczyli, że przez trawy suną ku nim postacie tego samego rodzaju. Szły podobnie do brodzących czapli, znacznie jednak szybciej, albowiem wielkie nogi bardziej były chyże od ptasich skrzydeł. Patrzący krzyknęli zaskoczeni, a niektórzy chwycili za rękojeść mieczy.
— Dajcie pokój broni — skarcił ich Gandalf. 
— To tylko pasterze. Nie są nam wrodzy, a mówiąc ściślej, w ogóle ich nie obchodzimy. Jakby dla potwierdzenia słów czarodzieja, dziwne stwory, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na jeźdźców, weszły w las i zniknęły.
— Pasterze!!! — zawołał głosem pełnym niedowierzania Theoden. 
— A gdzie też ich stada? Co to było, Gandalfie? Ciebie najwyraźniej te dziwolągi nie zaskakują.
— To pasterze drzew — powiedział czarodziej. 
— Tak dawnoś już, dostojny panie, nie słuchał opowieści snutych przy ognisku? Z pewnością znalazłyby się pośród twych poddanych dzieci, którym wystarczyłby sam już opis owych, jak powiadasz, "dziwolągów", aby odpowiedzieć na twe pytanie. Widziałeś, królu Theodenie, entów, entów z Fangornu, który wy w swoim języku zwiecie wszak Entowym Lasem. Czyżbyś doprawdy myślał, że nazwa ta w ludzkich się tylko zrodziła głowach, rojących sobie baśnie? O nie, miłościwy panie, rzecz ma się raczej odwrotnie. To ty jesteś dla nich czymś na krawędzi złudy: wszystkie lata, które upłynęły od Eorla do Theodena, są dla nich krótką chwilą, a wszystkie dokonania twego rodu są błahostką.
Monarcha zastygł w bezruchu, a po dłuższej chwili przemówił:
— Entowie! Zanurzając się w mroki legend, zaczynam może odrobinę lepiej pojmować zagadkę drzew. Osobliwych zaiste dni dożyłem. Z dawien dawna hodujemy konie, uprawiamy pola, budujemy domy, robimy narzędzia czy wspieramy w wojennych zapasach Minas Tirit, a wszystkie te zajęcia zwiemy ludzkim życiem, naszą drogą przez świat. Mało się dotychczas troszczyliśmy o to, co leży poza nią. Mamy pieśni, które mówią o podobnych sprawach, ale szybko o nich zapominamy, beztrosko pozostawiając je tylko dzieciom. I oto z zagadkowych miejsc, w pełnym świetle dnia pieśni wstąpiły między nas. 
— Powinieneś się z tego cieszyć, królu Theodenie 
— rzekł Gandalf. — Groźba bowiem zawisła nie tylko nad znikomym ludzkim żywotem, ale także i nad tymi istotami, które rad byś osadzić tylko w baśniach. Nie jesteś bez sojuszników, nawet jeśli niewiele o nich wiesz.
— Miejsce tu nie tylko na radość, ale i na smutek — odparł władca Rohirrimów 
— gdyż jakkolwiek potoczą się losy tej wojny, czyż nie jest możliwe, że całe to piękno i czar na zawsze znikną ze Śródziemia?
— Możliwe — przyznał Gandalf. 
— Zła, które sprawił Sauron, nie da się całkowicie zaleczyć, ani też żyć dalej tak, jakby się ono nie wydarzyło. Taki nam jednak los przypadł w udziale. A teraz trzeba ruszać dalej w podróż, którąśmy podjęli. Orszak jeźdźców zostawił za sobą Helmowy Parów i las 
— co Legolas zrobił nad wyraz niechętnie 
— by podążyć w kierunku Iseny. Słońce skryło się już za horyzontem, lecz na zachodzie, we Wrotach Rohanu, niebo nadal się jeszcze czerwieniło pod wędrownymi chmurami, od których ciemno się odcinały sylwetki czarnoskrzydłych ptaków. Niektóre z nich z żałobnym krzykiem przeleciały nad głowami podróżnych, powracając do swych skalnych siedzib.
— Niemało dla siebie znalazły wstrętnego jadła na polu bitwy — mruknął Eomer.
Jechali z wolna, a na równinie coraz gęstszy osiadał mrok. Po niebie mozolnie wspinał się księżyc bliski pełni, a w jego zimnej, srebrzystej poświacie step falował niczym bezkresne, zielone morze. Po czterech godzinach od opuszczenia rozdroża zbliżyli się do brodu. Długi stok łagodnie schodził do rzeki, która kamiennymi płyciznami rozlewała się pośród traw. Wraz z wiatrem napływało ku nim wilcze wycie. Serca mieli ciężkie, gdyż pamiętali, jak wielu ludzi padło tutaj w bitwie. Droga głęboko wrzynała się w trawiastą skarpę, dochodziła tarasami do skraju rzeki, a po jej drugiej stronie wspinała się po dość stromym stoku. Przez wodę prowadziły trzy rzędy płaskich kamieni, pomiędzy nimi zaś było przejście dla koni, od obu brzegów dochodzące do nagiej wysepki pośrodku nurtu. Jeźdźcy byli nieco zaskoczeni widokiem brodu, zwykle bowiem wartki prąd okręcał turkoczące wiry wokół kamieni, teraz jednak panowała tu martwa cisza; w zupełnie niemal wyschniętym łożysku rzeki widać było tylko kamienie, żwir i szary piach.
— Jakżeż okropnie wygląda to miejsce! — zawołał Eomer.
— Cóż się takiego przytrafiło rzece? Saruman zniszczył wiele pięknych rzeczy; czyżby zadusił także źródła Iseny?
— Kto wie? — powiedział Gandalf.
— Czy musimy doprawdy przejeżdżać tędy, gdzie żarłoczne bestie szarpały zwłoki tak wielu Jeźdźców Marchii?
— spytał Theoden.
— Przy naszym pośpiechu to jedyna droga — odparł czarodziej. 
— Śmierć twoich ludzi wielką jest stratą, zobaczysz jednak przynajmniej, że ciał ich nie zostawiono na żer górskim wilkom, dla których ścierwem stali się ich przyjaciele, orkowie. Taka to właśnie i przyjaźń. Naprzód! Zjechali do rzeki, a wilki przestały wyć i pierzchnęły, przerażone widokiem bieli szat Gandalfa i srebrzystej sierści Szarogrzywego. Jeźdźcy zbliżyli się do wysepki; z mroku nad skarpą brzegu czujnie śledziły ich blade ślepia. 
— Spójrzcie! — powiedział Gandalf. 
— Przyjazne dłonie zatroszczyły się o poległych!
Pośrodku wysepki wznosił się umocniony kamieniami kurhan, z którego sterczały włócznie.
— Tu spoczęli wszyscy ludzie z Marchii, którzy padli w pobliżu tego miejsca 
— dodał czarodziej. Eomer uniósł się w strzemionach.
— I niech spoczywają w pokoju, a kiedy włócznie doszczętnie już zardzewieją i zbutwieją, to kopiec dalej będzie trwał i strzegł brodu na Isenie!
— Gandalfie, nieoceniony przyjacielu, to także twoje dzieło, prawda? — upewnił się Theoden. 
— Wieleś dokonał przez jeden wieczór i noc jedną!
— Do pomocy miałem jednak Szarogrzywego i nie tylko jego. Jechałem szybko i zajechałem daleko. Niemniej przy tym kurhanie mogę rzec coś na twe pocieszenie, królu: tak, wielu ludzi padło w walkach nad brodem, lecz nie tylu, o ilu mówi żałobna wieść. Duża część twego wojska nie poległa, tylko poszła w rozsypkę; pozbierałem wszystkich, których udało mi się znaleźć. Część pod wodzą Grimbolda z Fałdu Zachodniego wysłałem, aby dołączyli do Erkenbranda, część zatrudniłem przy grzebaniu poległych. Ci pod wodzą koniuszego Elfhelma zawrócili później do Edoras. Saruman rzucił przeciw tobie, panie, wszystkie swe siły, a jego sługusi oderwali się od innych zajęć i pognali do Helmowego Parowu, Rohan jest więc wolny od nieprzyjaciół, ja jednak wolałem się upewnić, że Wilczy Jeźdźcy i najróżniejsi maruderzy nie znajdą Meduseld pozbawionego obrony. Dlatego sądzę, że nie musisz się lękać: po powrocie zastaniesz swój gród nienaruszony i spokojny. 
— Iz wielką radością ujrzę go znowu, chociaż bez wątpienia niewiele już dni będzie mi dane w nim spędzić. Rzucili ostatnie spojrzenie na kurhan, a potem przejechali rzekę i wspięli się na jej drugi brzeg. Z ochotą opuszczali to posępne miejsce, a kiedy się nieco oddalili, na nowo zawyły wilcze gardziele. Od brodu wiódł do Isengardu pradawny gościniec, który zrazu biegł wzdłuż rzeki, wraz z nią zmierzając na północny wschód, potem jednak porzucał brzeg i prowadził prosto do bram grodu. Ten leżał u podnóża górskiego zbocza w zachodniej części doliny, o jakieś cztery mile od jej wylotu. Trzymali się traktu, ale jechali obok niego, gdyż ziemia była tu twarda i równa, a porastała ją niska, sprężysta trawa. Nie powstrzymywali koni i o północy trzy mile dzieliły ich już od brodu na Isenie, ale musieli się zatrzymać, gdyż Theoden odczuwał wielkie znużenie. Dotarli do podnóża Gór Mglistych i wyciągała ku nim długie ramiona Nań Kurunfr. W dolinie zalegała ciemność, gdyż księżyc skrył się za grzbietami gór na zachodzie, ale pomimo mroku można było dojrzeć, jak w głębi doliny powoli się wznoszą kłęby dymów i oparów, które chwytając ostatnie promienie księżyca, kotłowały się czarnosrebrzyste na tle rozgwieżdżonego nieba.
— Co powiesz o tym, Gandalfie? — odezwał się Aragorn. 
— Zda się, że cała Dolina Czarodzieja stoi w ogniu.
— Zawsze ostatnio unosiły się tu dymy — wtrącił Eomer 
— ale czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Bardziej wygląda to na parę niż dym; Saruman na nasze powitanie szykuje jakąś nową nikczemność. Może gotuje wszystkie wody Iseny i dlatego rzeka wyschła.
— Niewykluczone — powiedział Gandalf. 
— Jutro dowiemy się, co sobie umyślił. A na razie, kto może, niechaj wypoczywa. Obóz rozbili nad brzegiem Iseny, która wielkim zakolem znowu do nich dołączyła. Jej koryto nadal było puste i ciche. Niektórzy z podróżnych zasnęli, ale wszyscy poderwali się na okrzyk wartowników. Księżyc zniknął, gwiazdy jasno świeciły, po ziemi jednak pełzło coś czarniejszego od nocy, coś co zmierzało ku nim po obu stronach rzeki.
— Pozostańcie na miejscu — zarządził Gandalf. 
— Nie wyciągajcie broni! Czekajcie spokojnie, a wszystko przejdzie bokiem. Nad obozowiskiem słabo jarzyło się kilka gwiazd, ale po obydwu stronach wzniosły się ściany nieprzeniknionej czerni: znaleźli się w wąskiej alejce między ruchomymi masami cienia. Słyszeli głosy szepczące i pojękujące, a także nieprzerwany poszum; ziemia pod nimi drżała. Wydawało się im, że nieskończenie długo siedzą tak zatrwożeni, ale w końcu czerń i hałasy przepłynęły obok nich i zniknęły między górzystymi brzegami doliny. Na południu, w Skale Rogu, ludzie zerwali się przerażeni w środku nocy, gdyż zbudziło ich coś jak grzmot nawałnicy oraz potężne dudnienie, a byli tak bardzo wystraszeni, że nikt nie śmiał wyjść i zobaczyć, co się dzieje. Z rana przekonali się zdumieni, że zniknęły nie tylko trupy orków, ale i tajemniczy las. Trawa w dolinie była pomięta i wgnieciona, jak gdyby jacyś ogromni pasterze paśli tutaj wielkie stada; kilkanaście zaś staj poniżej Grobli wykopano w ziemi dużą jamę, nad którą wzniosło się teraz kamienne usypisko. Wszyscy sądzili, że pod nim legli zabici orkowie, nikt jednak nie wiedział, co się stało z tymi, którzy rzucili się między drzewa, a także gdzie one same się podziały. Żaden człowiek nie ośmielił się postawić nogi na kamiennym stosie, który 
— zwany potem Trupim Kopcem 
— nigdy nie porósł trawą. Dziwnych drzew więcej już nie zobaczono w Helmowym Parowie; oddaliły się nocą i powróciły w odległe doliny Fangornu, wcześniej wziąwszy pomstę na orkach. Król i jego towarzysze nie usnęli już tej nocy. Nie zobaczyli ani nie usłyszeli jednak niczego dziwnego, z wyjątkiem jednego: rzeka się przebudziła. Najpierw rozbrzmiał szum wody obijającej się o kamienie, a potem Isena jak dawniej wartko zachlupotała w swym starym korycie. O świcie zaczęli się szykować do drogi. W szarości poranka nie zobaczyli wschodzącego słońca. W powietrzu zawisła ciężka mgła i wszędzie unosił się zaduch. Wolno ruszyli gościńcem: szerokim, twardym, dobrze utrzymanym. Po lewej niewyraźnie majaczył długi grzbiet górski. Wjechali w Nań Kurumr, Dolinę Czarodzieja, która miała jedno tylko, południowe wejście. Kiedyś była piękna i zielona, a między wysokimi brzegami wartko płynęła nią Isena, którą zasilało mnóstwo strumieni i potoczków odprowadzających deszczową wodę z gór. Po obu jej stronach ciągnęły się łąki żyzne i bogate w roślinność. Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Wprawdzie wokół murów Isengardu niewolnicy Sarumana nadal uprawiali pola, ale większa część doliny zamieniła się w ugór zarosły chwastami i ciernistymi krzewami. Kolczaste rośliny rozpełzły się po ziemi albo też, wspinając się po nierównościach, tworzyły kostropate groty, w których zamieszkiwały małe zwierzęta. Nie rosły tu żadne drzewa, ale z zarośli sterczały karpy po spalonych lub ściętych toporem olbrzymach. Była to teraz posępna okolica, zastygła w martwej ciszy, którą zakłócał jedynie odgłos szybkiego nurtu rzeki. Dymy i opary snuły się po ziemi i burymi kłębami zastygały w zagłębieniach. Nikt z jadących się nie odzywał, a wielu myślało zatroskanych, jaki też będzie koniec podróży. Po mili gościniec zamienił się w szeroką ulicę, którą wyłożono wielkimi płytami kamiennymi tak starannie przyciętymi i dopasowanymi, że nie wystawało spomiędzy nich nawet jedno źdźbło trawy. Głębokimi ściekami po obu stronach bystro spływała woda. Nagle zamajaczył przed nimi wysoki, czarny słup, który podtrzymywał wielki kamień, wyrzeźbiony i pomalowany na kształt Białej Ręki, wskazującej palcem na północ. Wiedzieli teraz, że niedaleko już do wrót Isengardu, i niepokój przemienił się w trwogę, ale wzrok nie mógł się przebić przez mgłę wiszącą przed nimi. Pod górskim ramieniem w Dolinie Czarodzieja od niepamiętnych lat stała twierdza, którą ludzie zwali Isengardem. Częściowo była ukształtowana przez sam układ skał, ale przed wieloma, wieloma wiekami pracowali tu ludzie z Zachodniego Lądu, od dawna też Saruman, nie szczędząc sił, kuł tutaj, kopał i budował. Twierdza powstała, kiedy Saruman był u szczytu sławy i wielu uważało go za najważniejszego z czarodziejów. Ogromny mur wychodził od jednego brzegu skalnego obrywu, zataczał wielkie koło i wczepiał się w drugi skraj. Jedynym wejściem była potężna, sklepiona tukiem brama, którą umieszczono w ścianie południowej. Tutaj w czarnym kamieniu wykuto długi tunel, który po obu stronach zamykały ciężkie, żelazne wierzeje. Tak zręcznie je odlano i osadzono na mocnych stalowych zawiasach wpuszczonych w mur, że jeśli nikt ich nie blokował, otwierały się bezszelestnie za lekkim pchnięciem. Ten, kto przedostał się przez huczący echem tunel, wychodził na wielki kolisty plac, nieco wklęśnięty w środku, niczym dno misy, a liczący sobie dziewięć staj średnicy. Kiedyś plac ten zielenił się trawą, rosnącą pomiędzy alejami drzew owocowych, którym wody użyczały strumienie spływające z gór do jeziora. W późniejszych czasach władzy Sarumana nic już jednak nie pozostało z zieleni. Aleje wybrukowano ciemnymi i twardymi płytami, a na ich krańcach zamiast drzew wzniosły się długie ciągi połączonych ciężkimi łańcuchami kolumn marmurowych, brązowych i żelaznych. Domy, komnaty, sale i pasaże wpasowano w wewnętrzną stronę muru, tak że na plac spoglądały niezliczone okna, pod którymi czerniały wnęki drzwi. Mogły tu mieszkać tysiące robotników, sług, niewolników, wojowników; znalazło się miejsce na składy broni, a w piwnicach trzymano i karmiono wilki. Także dolina wewnątrz murów była zryta i podziurawiona. W ziemię wpuszczono mnóstwo szybów, od góry przykrytych niskimi kopcami i kamiennymi kopułami, tak że księżyc wschodzący nad Kręgiem Isengardu spoglądał jakby na cmentarz pełen niepokoju, gdyż ziemia na nim dygotała. W studniach liczne zwoje schodów zstępowały do głębokich piwnic, w których Saruman umieścił skarbce, magazyny, zbrojownie, kuźnie i wielkie piece. Nieustannie dęły tutaj miechy i waliły młoty, a w nocne niebo wzbijały się z kominów kłęby czerwonej, niebieskiej bądź złowieszczo zielonej pary. Wszystkie drogi zbiegały się w centrum niecki, gdzie stała wieża o przepięknej sylwetce. Wzniesiona została przez dawnych budowniczych, którzy stworzyli także Krąg Isengardu, a przecież wydawało się, że powstała za sprawą nie ludzkich rąk, lecz pradawnych wstrząsów, które z głębin ziemi wydźwignęły góry. Wysmukła i strzelista, zrobiona była z czarnego, gładko polerowanego kamienia. Składały się na nią cztery wielościenne filary, spojone w jedną całość, ale u szczytu rozgałęzione i wygięte na kształt rogów o końcach szpiczastych jak włócznie, a krawędziach ostrych jak klinga sztyletu. Między nimi zaległa niewielka płyta z gładkich kamieni pokrytych tajemniczymi znakami, a kto tu stanął, spoglądał na ziemię z wysokości siedemdziesięciu pięciu sążni. To właśnie był Ortank, cytadela Sarumana, której nazwa z przypadku czy z rozmysłu dwojakie miała znaczenie, gdyż w języku elfów orthanc oznacza Górę Kła, ale w pradawnym języku ludzi z Marchii: Podstępny Umysł. Isengard, twierdza potężna i budząca zachwyt, długo sławny był ze swego piękna, znakomitych mając mieszkańców: strażników Zachodniego Gondoru i mędrców, którzy cierpliwie obserwowali gwiazdy. Niemniej Saruman z wolna zaczął fortecę dostosowywać do swych nowych pragnień, ulepszając ją, jak mniemał, aczkolwiek tylko sam siebie w ten sposób oszukiwał, gdyż wszystkie te chytre urządzenia i rozwiązania, które dumnie uważał za produkt swego geniuszu, pochodziły w istocie z Mordom. W efekcie więc to, czym pysznił się Saruman jako własnym dziełem, było ledwie mamą kopią 
— na jaką porwać by się mogło dziecko bądź olśniony niewolnik 
— prawdziwie wielkiej fortecy, będącej zarazem twierdzą, zbrojownią, więzieniem i kuźnią mocy: Barad-dur, Mrocznej Wieży, z którą nic nie mogło się równać i która szydziła z naśladowców. Niewzruszenie pyszna i bezmiernie potężna, w spokoju czekała na sposobną chwilę. Tak wyglądała twierdza Sarumana, albo takie przynajmniej krążyły o niej opowieści, z żyjących mieszkańców Rohanu nikt bowiem nie przekroczył jej bram, z wyjątkiem może takich, jak Żmijowy Język, którzy zakradali się tam sekretnie i nikomu nie powtarzali, co widzieli. Gandalf przejechał obojętnie obok kolumny zwieńczonej wielką dłonią, która z bliska, ku zaskoczeniu wszystkich jeźdźców, okazała się nie biała, lecz splamiona jakby zaschłą krwią; także paznokcie pokrywała ciemna czerwień. Ociągając się, kawalkada ruszyła za Gandalfem, który zdążył już pogrążyć się we mgle. Dookoła wszystko wyglądało jak po powodzi, obok drogi bowiem rozlewały się wielkie kałuże, a pomiędzy kamieniami wiły się strumyczki wody. W końcu czarodziej zatrzymał się i ruchem ręki przywołał towarzyszy. Kiedy podjechali do niego, w rzedniejącej mgle zobaczyli przed sobą słoneczne światło. Minęło południe i stanęli u wrót Isengardu. Atoli nic nie pozostało z dumnej potęgi bramy. Odrzwia, pogięte i poskręcane, leżały na ziemi pośród rumowiska potrzaskanych kamieni. Przetrwało łukowate wejście, teraz jednak ciągnął się za nim nie tunel, lecz wąwóz, w którego stromych ścianach ziały ogromne wyrwy i dziury. Baszty, które dotąd zwieńczały mur, zamieniły się w stos gruzów. Gdyby Wielkie Morze wystąpiło z brzegów i w gniewnym sztormie zwaliło się z gór, zniszczenia nie byłyby większe. Kolisty plac wewnątrz murów przypominał rondel wypełniony parującą wodą, w której unosiły się potrzaskane i pogięte resztki prętów, sztab, skrzyń i baryłek. Filary, skręcone i wykrzywione, oparły się wodnemu uderzeniu, ale wszystkie drogi były zalane. Daleko, ledwo widoczny w kłębiącej się chmurze, czerniał słup wieży. Woda chlupotała o podstawę smukłego Ortanku, który przetrwał potop. Król i jego orszak zaniemówili, z wysokości siodeł podziwiając niepojętą klęskę potęgi Sarumana. Raz jeszcze spojrzeli w kierunku wyważonych wrót i zniszczonego tunelu, a wtedy na zwalisku gruzów dostrzegli dwie niewielkie postacie, odziane na szaro, które trudne do rozpoznania pośród kamieni, spokojnie się na nich wylegiwały. Wszędzie dookoła nich widać było dzbany, misy i talerze, jak gdyby przed chwilą końca dobiegła suta uczta, po której biesiadnicy musieli nieco odpocząć. Jeden z nich, zda się, spał, drugi, skrzyżowawszy nogi, a ręce założywszy za głowę, oparł się o duży kamień i z ust wypuszczał długie smugi oraz małe kółeczka niebieskawego dymu. Na chwilę Theoden, Eomer i wszyscy pozostali zastygli w zdumieniu, jak gdyby pośród ruin Isengardu ten właśnie widok zaskoczył ich najbardziej. Zanim jednak król zdążył cokolwiek powiedzieć, dziwna, oddychająca dymem istota zdała sobie sprawę z obecności znieruchomiałych w mglistych oparach przybyszów i zerwała się na równe nogi. Wydawało się, że to młody człowiek, ale ledwie połowy ludzkiego wzrostu; jego głowa pokryta kasztanowymi kędziorami była nie nakryta, jednak całą resztę ciała otulało noszące ślady podróży ubranie o takim samym odcieniu i kształcie, co szaty, w których towarzysze Gandalfa zjawili się w Edoras. Tajemniczy lokator gruzów Isengardu przyłożył rękę do piersi i ukłonił się głęboko, a potem, jak gdyby nie dostrzegając czarodzieja i jego przyjaciół, zwrócił się do króla i do Eomera. 
— Witajcie, szlachetni panowie, w Isengardzie. Jesteśmy strażnikami bramy. Ja zwę się Radostek, syn Saradoka, moim zaś towarzyszem, którego niestety zmogło zmęczenie
— tu śpiący otrzymał nieznaczne kopnięcie 
— jest Peregrin, syn Paladyna, z rodu Tuków. Nasze siedziby znajdują się daleko na północy. Dostojny Saruman jest w domu, na razie jednak pochłonęła go rozmowa z niejakim Żmijowym Językiem, inaczej bowiem pospieszyłby bez wątpienia na spotkanie tak znamienitych gości. 
— Zrobiłby tak z pewnością — roześmiał się Gandalf.
— Czy to właśnie Saruman kazał wam pilnować swej zniszczonej bramy i witać przyjezdnych, jeśli uwagi waszej przypadkiem nie pochłoną talerze i dzbany?
— Nie, szlachetny panie, Saruman nic o tym nie wspomniał, zaprząta go bowiem moc innych zajęć. Rozkazy odebraliśmy od imć Drzewacza, który jest teraz rządcą Isengardu. Polecił mi, bym należnymi słowy powitał Władcę Rohanu, a ja starałem się zrobić to najlepiej, jak potrafiłem.
— A powitać swoich towarzyszy nie łaska? Co z Legolasem i ze mną? 
— zawołał Gimli, który nie mógł już utrzymać języka za zębami. 
— Wy szubrawcy, dezerterzy o kosmatych stopach i kosmatych łepetynach! Na niezłą podróż nas naraziliście! Sto pięćdziesiąt mil przez bagna i lasy, przez bitwy i śmierć, aby was tylko ratować! A wy tymczasem smacznie sobie biesiadujecie, wylegujecie się i... popalacie! Popalacie!!! W jaki sposób, nicponiu, zdobyłeś ziele? Klnę się na młot i kowadło, taka mnie rozsadza wściekłość i radość, że prawdziwy to będzie cud, jeśli się nie rozpęknę!
— Z ust mi to wyjąłeś — dorzucił ze śmiechem Legolas. 
— Chociaż ja bardziej byłbym ciekaw, jak się dobrali do wina.
— Jakkolwiek długa była wasza podróż, z pewnością nie przybyło wam od niej rozumu 
— powiedział Pipin, otwierając oczy. 
— Zastajecie nas na polu zwycięskiej bitwy, pośród śladów wojennej zawieruchy, i jeszcze macie nam za złe dobrze zasłużony wypoczynek.
— Dobrze zasłużony??? — prychnął Gimli. 
— W to nigdy nie uwierzę. Jeźdźcy wybuchnęli śmiechem.
— Jesteśmy oto świadkami spotkania dobrych przyjaciół — rzekł Theoden. 
— A więc to są ci twoi zaginieni towarzysze, Gandalfie? Ostatnie dni pełne są dziwów. Wielem ich już ujrzał od chwili opuszczenia Edoras, a oto teraz staje mi przed oczyma inny lud znany tylko z legend. Czyż nie jesteście niziołki, lub jak niektórzy was zwą, "holbytlowie"?
— Hobbici, jeśli pozwolisz, najjaśniejszy panie — sprostował Pipin.
— Hobbici, powiadasz? — zdziwił się Theoden. 
— Dziwnie w swym języku odmieniacie nazwy, ale ta brzmi niezgorzej. Hobbici! Hm, nic z tego, co słyszałem, nie odpowiada do końca prawdzie.
Rady ukłonił się, co, zerwawszy się, zrobił też Pipin i powiedział:
— Bardzo to łaskawe słowa, miłościwy panie, przynajmniej wedle mego ich rozumienia. Ale jest w tym inny jeszcze dziw. Od czasu opuszczenia domu zjeździłem wiele krajów, nigdzie jednak nie spotkałem ludzi, którzy znaliby jakieś historie mówiące o hobbitach. 
— Naród mój dawno temu wywędrowat z Północy — rzekł Theoden 
— ale nie będę cię zwodził: nie mamy żadnych opowieści o hobbitach, a mówi się u nas tylko, że daleko, za górami, za lasami, żyje lud niziołków, którzy mieszkają w jamach wygrzebywanych w piaszczystych wydmach. Żadna legenda nic nie powiada o ich dziełach, twierdzi się bowiem, że nic szczególnego nie czynią i jeśli tylko można, unikają ludzkiego wzroku, potrafiąc zniknąć w mgnieniu oka. Umieją też ponoć tak zmieniać głos, żeby naśladował gwizd i kląskanie ptaków. Widzę jednak teraz, że można o... hobbitach powiedzieć trochę więcej.
— Znacznie więcej, wasza miłość — z dumą oznajmił Rady.
— Po pierwsze choćby, nigdym nie słyszał, aby zionęli oni dymem.
— Żaden to dziw — odpowiedział z ożywieniem Rady 
— gdyż sztukę tę praktykuje się u nas powszechnie, aczkolwiek dopiero od kilku pokoleń. Pierwszym hobbitem, który zasadził fajkowe ziele, był Tobald Rogaduch z Długiej Doliny w Ćwiartce Południowej, a stało się to około roku 1070 wedle naszej rachuby czasu. W jaki sposób Stary Tobek natknął się na liść...
— Nie wiesz, na jakie wystawiasz się niebezpieczeństwo, królu Theodenie — wtrącił się Gandalf. 
— Jeśli okażesz niewczesną cierpliwość, hobbici gotowi zasiąść na skraju zgliszcz i ruin, aby spokojnie rozprawiać o przyjemnościach stołu czy drobnych sprawkach ich ojców, dziadów, pradziadów i dalekich krewnych aż po dziewiąte pokolenie. Myślę, że znajdzie się chwila bardziej odpowiednia na przedstawienie historii fajkowego ziela. Gdzie Drzewacz, Radostku?
— Myślę, że gdzieś po północnej stronie. Poszedł tam napić się czystej wody. Razem z nim są inni entowie, ciągle bardzo zapracowani. 
— Rady machnął ręką w kierunku dymiącego jeziora, od którego nadleciał właśnie łoskot i huk, jak gdyby z gór stoczyła się wielka lawina, czemu towarzyszyły basowe okrzyki hum-hom oraz triumfalne glosy rogów.
— Czyżby więc Ortank nie był strzeżony? — zdziwił się Gandalf.
— Wokół stoi woda, niemniej na straży został Narwaniec i jeszcze paru entów. Nie wszystkie słupy i filary widoczne w dolinie są dziełem Sarumana. Wydaje mi się, że Narwaniec stoi przy murze nieopodal schodów.
— Istotnie, stoi tam wysoki, szary ent — powiedział Legolas 
— ale ręce zwiesił po bokach i jest nieruchomy jak drzewce chorągwi.
— Już po południu — odezwał się Gandalf
— a przynajmniej jeśli o nas chodzi, nic nie mieliśmy w ustach od wczesnego rana, niemniej chciałbym jak najszybciej zobaczyć się z Drzewaczem. Czy nie zostawił dla mnie wiadomości, czy może uciechy talerza i dzbana wygnały ją z waszej pamięci?
— Zostawił wiadomość — oświadczył z namaszczeniem Rady 
— i właśnie miałem ją przekazać, kiedy przeszkodziły mi w tym liczne uboczne pytania. Kazano mi powiedzieć, że jeśli Władca Marchii oraz Gandalf udadzą się w kierunku północnego muru, zastaną tam Drzewacza, który powita ich z radością. Od siebie mogę dodać, że znajdziecie tam też najprzedniejsze jadło, a to dzięki temu, że wyszukali je i wybrali najuniżejsi słudzy. 
— I Rady dwornie zgiął się w ukłonie. 
— Teraz już lepiej — zaśmiał się Gandalf. 
— Cóż, królu Theodenie, czyż pojedziesz ze mną na poszukiwanie Drzewacza? Trzeba będzie zrobić mały objazd, ale na pewno nie będzie daleko. Wiele się dowiesz, poznawszy Drzewacza, którego prawdziwe imię brzmi Fangorn. Jest najstarszy z entów i przewodzi im wszystkim, a kiedy przemówi do ciebie, usłyszysz mowę najbardziej wiekowej z żyjących dzisiaj istot.
— Oczywiście, że jadę z tobą, szlachetny Gandalfie — powiedział Theoden. 
— Żegnajcie, mili hobbici! Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze na moim dworze! Zasiądziecie tam koło mnie i będziecie mówić, ile dusza zapragnie: o dziełach pradziadów, rachubie czasu, Starym Tobku i sztuce palenia. A na razie, bywajcie!
I znowu hobbici złożyli pokłon.
— Więc to jest król Rohanu! — półgłosem mruknął Pipin. 
— Bardzo miły i grzeczny starowina. 



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Edukacja prawna droga do przyjaznej i bezpiecznej szkoly[1]
ABC mądrego rodzica droga do sukcesu
ABC madrego rodzica Droga do sukcesu
Droga do Hogwartu, METODYKA, ZABAWY TEMATYCZNE
DROGA DO BETLEJEM
3 - Droga do Sukcesu - strona druga, fm, 45 sekundowa prezentacja, sekrety, teczka fm
Droga do Chrystusa E G White
Droga do zdrowia rak
Laske Edwar Szachy i Warcaby Droga do mistr
droga do doskonalosci
Droga do doskonałości fragment
Mandala - droga do centrum świata, psychologia, Buddyzm
DROGA DO W ADZY SADDAMA HUS, Inne
Najszybszą drogą do uzyskania nowych kwalifikacji zawodowych, pedagogika psychologia coaching doradz
droga do bogactwa

więcej podobnych podstron