Dashiell Hammett
Dziewczyna o srebrnych oczach
Polski Zwi膮zek Niewidomych
Zak艂ad Wydawnictw i Nagra艅
Warszawa 1990
Prze艂o偶y艂a Maja Gottesman
T艂oczono w nak艂adzie 10 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B膮1
Przedruk z wydawnictwa
"Iskry",
Warszawa 1988
Pisa艂a J. Szopa
Korekty dokona艂y:
K. Markiewicz
i K. Kruk
Dom przy Turk Street
Dowiedzia艂em si臋, 偶e cz艂owiek,
na kt贸rego poluj臋, mieszka
gdzie艣 przy Turk Street, ale m贸j
informator nie potrafi艂 poda膰 mi
numeru domu. Tak wi臋c pewnego
deszczowego popo艂udnia
w臋drowa艂em t膮 ulic膮, dzwoni膮c do
kolejnych dom贸w i recytuj膮c tak膮
oto historyjk臋: "Jestem z
kancelarii adwokackiej
Wellington i Berkeley. Jedna z
naszych klientek, starsza pani,
zosta艂a w zesz艂ym tygodniu
wyrzucona z tylnej platformy
tramwaju i dozna艂a ci臋偶kich
obra偶e艅. W艣r贸d 艣wiadk贸w tego
wypadku by艂 pewien m艂ody
m臋偶czyzna, kt贸rego nazwiska nie
znamy. Dowiedzieli艣my si臋, 偶e
gdzie艣 tu mieszka". Potem
opisywa艂em poszukiwanego przeze
mnie m臋偶czyzn臋 i pyta艂em: "Czy
mieszka tu kto艣 o takim
wygl膮dzie?"
Wzd艂u偶 ca艂ej jednej strony
ulicy s艂ysza艂em ci膮gle tylko:
"Nie". "Nie". "Nie".
Przeszed艂em na drug膮 stron臋 i
zacz膮艂em robi膰 to samo. Pierwszy
dom: "Nie". Drugi: "Nie".
Trzeci. Czwarty. Pi膮ty...
Na m贸j pierwszy dzwonek nikt
nie otworzy艂. Po chwili
zadzwoni艂em znowu. Ju偶 by艂em
pewien, 偶e nie ma nikogo, kiedy
klamka lekko si臋 poruszy艂a i
drzwi otworzy艂a niedu偶a, starsza
kobieta, z jak膮艣 szar膮 rob贸tk膮
na drutach w r臋ku, o wyblak艂ych
oczach mrugaj膮cych przyja藕nie za
okularami w z艂otej oprawie. Na
czarnej sukience nosi艂a mocno
wykrochmalony fartuch.
- Dobry wiecz贸r - powiedzia艂a
cienkim, sympatycznym g艂osem. -
Przepraszam, 偶e pan czeka艂. Ale
zawsze zanim otworz臋, sprawdzam,
kto jest za drzwiami. Starsze
panie bywaj膮 ostro偶ne.
- Przepraszam, 偶e przeszkadzam
- zacz膮艂em - ale...
- Niech pan wejdzie.
- Chcia艂em tylko o co艣
zapyta膰. Nie zajm臋 pani du偶o
czasu.
- Prosz臋 jednak wej艣膰 -
powiedzia艂a i doda艂a z udan膮
surowo艣ci膮 - herbata mi stygnie.
Wzi臋艂a m贸j mokry kapelusz i
p艂aszcz i poprowadzi艂a mnie
w膮skim korytarzem do s艂abo
o艣wietlonego pokoju. Siedz膮cy
tam stary, t臋gi m臋偶czyzna z
rzadk膮 siw膮 brod膮 opadaj膮c膮 na
bia艂y gors, r贸wnie mocno
wykrochmalony jak fartuch
kobiety, wsta艂 na nasz widok.
- Tomaszu - powiedzia艂a - to
jest pan...
- Tracy - podsun膮艂em, bo to
w艂a艣nie nazwisko podawa艂em innym
mieszka艅com ulicy, i
zarumieni艂em si臋 jak chyba nigdy
od pi臋tnastu lat. Takim ludziom
si臋 nie k艂amie.
Jak si臋 okaza艂o, nazywali si臋
Quarre i byli kochaj膮cym si臋
starym ma艂偶e艅stwem. Ona zwraca艂a
si臋 do niego "Tomaszu" i
obraca艂a to imi臋 w ustach, jakby
jej smakowa艂o. On m贸wi艂 do niej
"moja droga", a dwa razy nawet
wsta艂, aby poprawi膰 poduszki, o
kt贸re opiera艂a si臋 swymi
delikatnymi plecami.
Zanim uda艂o mi si臋 sk艂oni膰 ich
do wys艂uchania mojego pytania,
musia艂em wypi膰 z nimi fili偶ank臋
herbaty i zje艣膰 par臋 ma艂ych
korzennych ciasteczek. Nast臋pnie
pani Quarre wyda艂a kilka
wsp贸艂czuj膮cych cmokni臋膰, podczas
gdy ja opowiada艂em o staruszce,
kt贸ra wypad艂a z tramwaju. Potem
staruszek wymamrota艂 w brod臋 "to
straszne" i pocz臋stowa艂 mnie
grubym cygarem.
Wreszcie sko艅czy艂em z
wypadkiem i opisa艂em im
poszukiwanego przeze mnie
m臋偶czyzn臋.
- Tomaszu - powiedzia艂a pani
Quarre - czy to nie ten m艂ody
cz艂owiek, kt贸ry mieszka w tym
domu z por臋czami, ten kt贸ry
zawsze wygl膮da na stroskanego?
Staruszek g艂adzi艂 艣nie偶n膮
brod臋, zastanawia艂 si臋 przez
chwil臋.
- Moja droga, ale czy on nie
ma czasem ciemnych w艂os贸w? -
odezwa艂 si臋 w ko艅cu.
Starsza pani rozpromieni艂a
si臋.
- Tomasz jest taki
spostrzegawczy - powiedzia艂a z
dum膮. - Zapomnia艂am, ale ten
m艂ody m臋偶czyzna, o kt贸rym
m贸wi艂am, rzeczywi艣cie ma ciemne
w艂osy, wi臋c to nie mo偶e by膰 on.
Potem staruszek zasugerowa艂,
偶e to pewien m艂odzieniec
mieszkaj膮cy kilka dom贸w dalej
mo偶e by膰 tym, kt贸rego szukam.
Dopiero po d艂u偶szej dyskusji
zdeecydowali, 偶e jest on zbyt
wysoki i zbyt stary. Pani Quarre
zaproponowa艂a kogo艣 innego.
Przedyskutowali i t臋
kandydatur臋, a nast臋pnie
odrzucili. Tomasz zn贸w wysun膮艂
kogo艣, kto po rozwa偶eniu sprawy
te偶 zosta艂 odrzucony. Paplali
dalej.
Zapad艂 zmrok. Starszy pan
zapali艂 stoj膮c膮 lamp臋, kt贸ra
rzuca艂a na nas 艂agodne, 偶贸艂te
艣wiat艂o, reszt臋 pokoju
pozostawiaj膮c w mroku. Pok贸j by艂
du偶y i zagracony; wisia艂y w nim
grube zas艂ony i sta艂y ci臋偶kie,
masywne, wypchane w艂osiem meble
z ubieg艂ego wieku. Nie
oczekiwa艂em ju偶 偶adnej pomocy z
ich strony, ale zrobi艂o mi si臋
przyjemnie, a cygaro by艂o
wy艣mienite. Jeszcze zd膮偶臋 wyj艣膰
na t臋 pluch臋, jak wypal臋.
Co艣 zimnego dotkn臋艂o mojego
karku.
- Wstawaj!
Nie wsta艂em. Nie mog艂em. By艂em
sparali偶owany. Siedzia艂em i
gapi艂em si臋 na pa艅stwa Quarre.
I patrz膮c na nich wiedzia艂em,
偶e to niemo偶liwe, by co艣 zimnego
dotyka艂o mego karku, i 偶e to po
prostu niemo偶liwe, by ostry g艂os
kaza艂 mi wsta膰. To nie by艂o
mo偶liwe!
Pani Quarre nadal siedzia艂a
sztywno wyprostowana i wsparta o
poduszki, kt贸re jej m膮偶
poprawi艂; jej oczy zza okular贸w
nadal mruga艂y przyja藕nie.
Starszy pan dalej g艂adzi艂 sw膮
siw膮 brod臋 i leniwie wypuszcza艂
nosem dym z cygara.
Zaraz zaczn膮 znowu m贸wi膰 o tym
m艂odym s膮siedzie, kt贸ry mo偶e by膰
cz艂owiekiem przeze mnie
poszukiwanym. Nic si臋 nie sta艂o.
Zdrzemn膮艂em si臋 tylko.
- Wstawaj! - Owo zimne co艣,
dotykaj膮ce mego karku, wbija艂o
mi si臋 w cia艂o.
Wsta艂em.
- Przeszukaj go - dobieg艂 mnie
z ty艂u ten sam ostry g艂os.
Starszy pan powoli od艂o偶y艂
cygaro, podszed艂 i obmaca艂 mnie
ostro偶nie. Stwierdziwszy, 偶e nie
jestem uzbrojony, opr贸偶ni艂 moje
kieszenie, wyrzucaj膮c zawarto艣膰
na krzes艂o, z kt贸rego w艂a艣nie
wsta艂em.
- To wszystko - powiedzia艂 do
kogo艣 stoj膮cego za mn膮 i wr贸ci艂
na swoje miejsce.
- Odwr贸膰 si臋 - rozkaza艂 mi ten
sam ostry g艂os.
Odwr贸ci艂em si臋 i zobaczy艂em
wysokiego, ponurego,
wychudzonego m臋偶czyzn臋, mniej
wi臋cej w moim wieku, to znaczy
lat trzydziestu pi臋ciu. Mia艂
brzydk膮 twarz - ko艣cist膮, o
zapad艂ych policzkach, upstrzon膮
wielkimi bladymi piegami. Jego
oczy by艂y wodnistoniebieskie, a
nos i broda stercz膮ce.
- Znasz mnie? - zapyta艂.
- Nie.
- K艂amiesz!
Nie polemizowa艂em z nim; w
wielkiej, piegowatej d艂oni
trzyma艂 pistolet.
- Zanim z tob膮 sko艅cz臋,
poznasz mnie ca艂kiem dobrze -
zagrozi艂.
- Hook! - da艂o si臋 s艂ysze膰 zza
os艂oni臋tych portier膮 drzwi,
przez kt贸re brzydal
najwidoczniej si臋 w艣lizn膮艂.
- Hook, chod藕 tu! - G艂os by艂
damski, m艂ody, czysty i
d藕wi臋czny.
- O co chodzi?! - odkrzykn膮艂
przez rami臋 brzydal.
- On jest tutaj.
- W porz膮dku. Pilnuj faceta -
poleci艂 Tomaszowi Quarre.
Gdzie艣 spomi臋dzy brody,
marynarki i wykrochmalonej
kamizelki starszy pan wydoby艂
wielki, czarny pistolet, z
kt贸rym obchodzi艂 si臋 w spos贸b
nie wskazuj膮cy na brak obycia.
Brzydal zebra艂 z krzes艂a
rzeczy, kt贸re wyj臋to mi z
kieszeni, i znikn膮艂 za kotar膮.
- Prosz臋 siada膰, panie Tracy - z
u艣miechem zwr贸ci艂a si臋 do mnie
pani Quarre.
Usiad艂em.
Zza portiery dobieg艂 nowy
g艂os: powolny baryton z wyra藕nym
brytyjskim akcentem, i to
znamionuj膮cym osob臋
wykszta艂con膮.
- Co si臋 dzieje, Hook? - pyta艂
g艂os.
Ostry g艂os brzydala:
- Du偶o si臋 dzieje. Maj膮 nas!
W艂a艣nie wychodzi艂em i ju偶 na
ulicy zobaczy艂em tego faceta,
co to ja go znam. Pi臋膰, sze艣膰
lat temu pokazano mi go w
Filadelfii. Nie wiem, jak si臋
nazywa, ale pami臋tam jego g臋b臋.
Jest z Kontynentalnej Agencji
Detektywistycznej. Cofn膮艂em si臋
natychmiast i razem z Elwir膮
obserwowali艣my go przez okno.
艁azi艂 od domu do domu po drugiej
stronie ulicy i o co艣 pyta艂.
Potem przeszed艂 na nasz膮 stron臋
i po chwili dzwoni do drzwi.
M贸wi臋 starej i jej m臋偶owi, 偶eby
wpu艣cili go i pr贸bowali co艣 z
niego wyci膮gn膮膰. Zacz膮艂 co艣
zmy艣la膰 o jakim艣 facecie, kt贸ry
by艂 艣wiadkiem, jak jak膮艣 star膮
uderzy艂 tramwaj, ale to bzdury.
Jemu chodzi o nas. Wszed艂em i
przystawi艂em mu luf臋 do karku.
Chcia艂em czeka膰 na ciebie, ale
ba艂em si臋, 偶e co艣 zw膮cha i
zwieje.
G艂os o brytyjskim akcencie:
- Nie powiniene艣 by艂 mu si臋
pokazywa膰. Oni by sobie dali z
nim rad臋.
Hook:
- A co za r贸偶nica. I tak
pewnie wszystko o nas wie. A
nawet jak nie, to co za r贸偶nica?
Cedz膮cy s艂owa brytyjski g艂os:
- Mo偶e si臋 okaza膰, 偶e to
wielka r贸偶nica. To by艂o g艂upie.
Hook, wrzeszcz膮c:
- G艂upie, co? Wed艂ug ciebie
wszyscy s膮 g艂upi! Wypchaj si臋!
Kto robi ca艂膮 robot臋? Kto
wszystko ci膮gnie? No?! Gdzie...
M艂ody, damski g艂os:
- Spokojnie, Hook, znam to ju偶
na pami臋膰.
Szelest papier贸w i znowu
brytyjski g艂os:
- Rzeczywi艣cie, Hook, masz
racj臋. On jest detektywem. Tu
jest jego legitymacja.
Damski g艂os z drugiego pokoju:
- No to co robimy?
Hook:
- To proste. Za艂atwimy
kapusia.
Damski g艂os:
- I w艂o偶ymy sobie p臋tl臋 na
szyj臋?
Hook, z pogard膮:
- A tak to niby jej nie mamy,
co? Przecie偶 ten facet szuka nas
w zwi膮zku z t膮 spraw膮 w Los
Angeles, nie?
G艂os brytyjski:
- Osio艂 jeste艣, Hook, i to
beznadziejny. Za艂贸偶my, 偶e facet
interesuje si臋 t膮 spraw膮 z Los
Angeles, co jest ca艂kiem
parawdopodobne, wobec tego co?
Pracuje w Agencji
Kontynentalnej. Czy mo偶liwe, 偶e
jego firma nie wie, gdzie on
jest? Na pewno wiedz膮, dok膮d
poszed艂. I pewnie wiedz膮 o nas
tyle samo, co on. Nie ma co go
zabija膰. To by tylko pogorszy艂o
spraw臋. Trzeba go zwi膮za膰 i tu
zostawi膰. Na pewno do jutra nikt
go nie zacznie szuka膰.
Ach, jak wdzi臋czny by艂em
brytyjskiemu g艂osowi. Kto艣 by艂
po mojej stronie, przynajmniej
na tyle, by pozwoli膰 mi 偶y膰.
Przez ostatnie par臋 minut nie
by艂em w najlepszym nastroju. W
pewien spos贸b fakt, 偶e nie
widzia艂em ludzi, kt贸rzy
decydowali, czy mam 偶y膰, czy
umrze膰, czyni艂 moje po艂o偶enie
jeszcze bardziej rozpaczliwym.
Teraz czu艂em si臋 du偶o lepiej,
cho膰 daleko mi by艂o do rado艣ci.
Czu艂em zaufanie do brytyjskiego
g艂osu. By艂 to g艂os cz艂owieka
przyzwyczajonego stawia膰 na
swoim.
Hook, rycz膮c:
- A teraz ja ci powiem,
bracie! Ten facet musi znikn膮膰.
Nie ma dw贸ch zda艅. Ja nie
ryzykuj臋. Gadaj sobie, co chcesz,
ale ja musz臋 si臋 martwi膰 o
w艂asn膮 g艂ow臋, a b臋dzie du偶o
bezpieczniej, je艣li ten facet
nie b臋dzie m贸g艂 gada膰. To pewne!
Damski g艂os, z niesmakiem:
- Och, Hook, b膮d藕 rozs膮dny!
G艂os brytyjski, nadal powoli,
lecz bardzo zdecydowanie:
- Nie ma co z tob膮 dyskutowa膰,
Hook, bo masz instynkt i rozum
troglodyty. Rozumiesz tylko
jeden j臋zyk i w tym w艂a艣nie
j臋zyku ci powiem, synu. Je艣li od
teraz do momentu naszego wyj艣cia
chcia艂by艣 zrobi膰 co艣 g艂upiego,
to powt贸rz sobie dwa lub trzy
razy: "Je艣li on umrze, umr臋 i
ja". Powiedz to tak, jakby艣
cytowa艂 Bibli臋, bo to taka sama
prawda.
A potem nast膮pi艂a cisza tak
pe艂na napi臋cia, 偶e poczu艂em
mrowienie mojej niezbyt
wra偶liwej sk贸ry na g艂owie.
Kiedy w ko艅cu jaki艣 g艂os
przerwa艂 t臋 cisz臋, mimo 偶e by艂
cichy i delikatny, podskoczy艂em,
jakby to by艂 strza艂.
By艂 to 贸w brytyjski g艂os,
pewny siebie i zwyci臋ski, wi臋c
zacz膮艂em zn贸w oddycha膰.
- Najpierw wyprowadzimy
staruszk贸w - m贸wi艂 g艂os. - Ty
Hook, zajmiesz si臋 naszym
go艣ciem. Zwi膮偶 go, a ja wezm臋
akcje. Za nieca艂e p贸艂 godziny
ju偶 nas tu nie b臋dzie.
Portiery rozsun臋艂y si臋 i do
pokoju wszed艂 Hook, gro藕ny Hook,
na kt贸rego blado偶贸艂tej twarzy
odcina艂y si臋 zielonkawe piegi.
Skierowa艂 na mnie rewolwer i
kr贸tko i ostro zwr贸ci艂 si臋 do
pa艅stwa Quarre:
- Chce was widzie膰.
Pa艅stwo Quarre wstali i
wyszli.
Tymczasem Hook, ci膮gle
trzymaj膮c mnie na muszce, zerwa艂
pluszowe sznury przytrzymuj膮ce
portiery. Podszed艂 do mnie i
przywi膮za艂 mnie dok艂adnie do
krzes艂a: r臋ce do por臋czy, nogi
do n贸g krzes艂a, moje cia艂o do
oparcia i siedzenia, i zako艅czy艂
dzie艂o knebluj膮c mnie rogiem
wyj膮tkowo dobrze wypchanej
poduszki.
Kiedy sko艅czy艂 mnie
przywi膮zywa膰 i odszed艂 kawa艂ek,
by si臋 nacieszy膰 moim widokiem,
us艂ysza艂em ciche zamykanie drzwi
frontowych, a potem lekkie kroki
nad g艂ow膮.
Hook spojrza艂 w kierunku
krok贸w, a jego ma艂e, wodniste
oczka z艂agodnia艂y.
- Elwira! - zawo艂a艂 cicho.
Portiery wybrzuszy艂y si臋,
jakby kto艣 za nimi sta艂, i
us艂ysza艂em znany mi ju偶
d藕wi臋czny damski g艂os.
- Co?
- Chod藕 tu.
- Lepiej nie. On...
- Co tam on. Chod藕! -
wybuchn膮艂 Hook.
Wesz艂a do pokoju i w 艣wietle
lampy zobaczy艂em
dwudziestoparoletni膮 dziewczyn臋,
szczup艂膮 i gibk膮, ubran膮 do
wyj艣cia; tylko kapelusz trzyma艂a
w r臋ku. Bia艂a twarz okolona mas膮
ognistorudych w艂os贸w. Szare jak
dym oczy - cho膰 pi臋kne, to
jednak zbyt szeroko rozstawione,
by budzi膰 zaufanie - 艣mia艂y si臋
ze mnie. I jej czerwone usta te偶
si臋 艣mia艂y, ods艂aniaj膮c drobne,
ostre jak u zwierz膮tka z臋by.
By艂a pi臋kna jak diabe艂 i dwa
razy tak niebezpieczna.
艢mia艂a si臋 ze mnie - grubego
faceta, zwi膮zanego, jak mi臋so do
pieczenia, czerwonym pluszowym
sznurem, z rogiem zielonej
poduszki w ustach.
- Czego chcesz? - spyta艂a
brzydala.
M贸wi艂 szeptem, co chwila z
niepokojem spogl膮daj膮c w g贸r臋,
sk膮d dochodzi艂y ci膮gle odg艂osy
mi臋kkich krok贸w.
- Co ty na to, 偶eby艣my go
wyeliminowali?
Z jej dymnoszarych oczu
znikn臋艂o rozbawienie, zacz臋艂a
kalkulowa膰.
- On ma sto tysi臋cy, jedna
trzecia nale偶y do mnie. Chyba
nie my艣lisz, 偶e przechrapi臋 tak膮
okazj臋, co? Na pewno nie. A
gdyby艣my tak zdobyli ca艂e sto
tysi臋cy?
- Jak?
- Zostaw to mnie, dziecino,
zostaw to mnie. P贸jdziesz ze
mn膮, jak b臋d臋 mia艂 wszystko?
Wiesz, 偶e b臋d臋 dla ciebie dobry.
Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋,
jak mi si臋 wydawa艂o,
pogardliwie, ale jemu
najwidoczniej si臋 to podoba艂o.
- Mowa, 偶e b臋dziesz dla mnie
dobry - powiedzia艂a - ale
s艂uchaj, nie uda nam si臋 to,
je艣li go nie za艂atwisz. Znam go!
Nie rusz臋 si臋 st膮d z niczym, co
do niego nale偶y, je艣li on nie
b臋dzie tak za艂atwiony, 偶e nie
zdo艂a nas dorwa膰.
Hook obliza艂 wargi i rozgl膮da艂
si臋 po pokoju, nie patrz膮c na
nic konkretnie. Najwyra藕niej nie
chcia艂 mie膰 do czynienia z
w艂a艣cicielem brytyjskiego
akcentu. Po偶膮danie by艂o jednak
silniejsze od strachu.
- Zrobi臋 to - wybuchn膮艂. -
Za艂atwi臋 go. Ale czy m贸wisz
powa偶nie? Na pewno p贸jdziesz ze
mn膮, jak go za艂atwi臋?
Dziewczyna wyci膮gn臋艂a r臋k臋.
- Umowa stoi - powiedzia艂a, a
on jej uwierzy艂.
Jego brzydka twarz
rozpromieni艂a si臋 i
poczerwienia艂a, i malowa艂o si臋
na niej bezgraniczne szcz臋艣cie.
Odetchn膮艂 g艂臋boko i wyprostowa艂
ramiona. Na jego miejscu te偶
pewnie by艂bym jej uwierzy艂 -
ka偶dy z nas da艂 si臋 kiedy艣 na
co艣 takiego nabra膰 - ale patrz膮c
na to z boku, zwi膮zany,
wiedzia艂em, 偶e bary艂ka
nitrogliceryny by艂aby dla niego
bezpieczniejsza ni偶 ta
dziewczyna. Bo dziewczyna by艂a
niebezpieczna. Ci臋偶kie czasy
nadchodzi艂y dla Hooka.
- Zrobimy tak - zacz膮艂 Hook i
przerwa艂, bo j臋zyk stan膮艂 mu
ko艂kiem.
W s膮siednim pokoju s艂ycha膰
by艂o kroki. Zza portier
us艂yszeli艣my brytyjski g艂os,
teraz bardzo rozgoryczony:
- Tego ju偶 naprawd臋 za wiele.
Tylko na chwil臋 was zostawi艂em i
ju偶 narobili艣cie szkody -
wymawia艂 "naphawd臋" i
"rhobili艣cie". - Co ci strzeli艂o
do g艂owy, Elwiro, 偶eby tu
wchodzi膰 i pokazywa膰 si臋 naszemu
detektywowi?
Strach zab艂ysn膮艂 na moment w
jej szarych oczach, a potem
rzek艂a spokojnie:
- Uwa偶aj, bo jeszcze bardziej
z偶贸艂kniesz ze strachu. Tw贸j
cenny kark i tak ocaleje bez
tego ci膮g艂ego pilnowania.
Portiery rozsun臋艂y si臋 i
wyci膮gn膮艂em szyj臋, by po raz
pierwszy zobaczy膰 cz艂owieka,
dzi臋ki kt贸remu wci膮偶 jeszcze
偶y艂em. Ujrza艂em niskiego,
grubego m臋偶czyzn臋, w kapeluszu i
p艂aszczu, z br膮zow膮 torb膮
podr贸偶n膮 w r臋ce.
Potem jego twarz zbli偶y艂a si臋
do 艣wiat艂a padaj膮cego od lampy i
zobaczy艂em, 偶e jest to twarz
Chi艅czyka. Grubego, niskiego
Chi艅czyka, kt贸rego ubranie by艂o
nieskazitelne i tak samo
brytyjskie jak jego akcent.
- Kolor nie ma tu nic do
rzeczy - powiedzia艂 i dopiero
wtedy zrozumia艂em k膮艣liw膮 uwag臋
dziewczyny. - To tylko kwestia
zdrowego rozs膮dku.
Jego twarz by艂a 偶贸艂t膮 mask膮, a
g艂os mia艂 r贸wnie beznami臋tny i
spokojny jak przedtem, ale wida膰
by艂o, 偶e jest tak samo pod
urokiem dziewczyny jak brzydal,
w przeciwnym razie jej gadanie
nie zwabi艂oby go tak 艂atwo do
pokoju. W膮tpi艂em jednak, czy
ruda tak samo 艂atwo poradzi
sobie z tym zanglicza艂ym Azjat膮
jak z Hookiem.
- Nie by艂o 偶adnego powodu -
ci膮gn膮艂 Chi艅czyk - by ten facet
widzia艂 kt贸rekolwiek z nas. - Po
raz pierwszy spojrza艂 na mnie
swoimi ma艂ymi, matowymi oczami,
podobnymi do dw贸ch czarnych
ziarenek. - Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e
nie zna艂 nikogo z nas, nawet z
opisu. Pokazywanie mu si臋 jest
totaln膮 g艂upot膮.
- O rany, Tai - wykrzykn膮艂
Hook. - Przesta艅 tru膰. Co za
r贸偶nica? Za艂atwi臋 go i po
sprawie.
Chi艅czyk postawi艂 sw膮
br膮zow膮 torb臋 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.
- Nie b臋dzie 偶adnego zabijania
- wycedzi艂 - lub te偶 b臋dzie go
ca艂kiem sporo. Mam nadziej臋,
Hook, 偶e dobrze mnie
zrozumia艂e艣.
Chyba jednak nie zrozumia艂.
Jego grdyka rusza艂a si臋 i wida膰
by艂o, 偶e z trudem prze艂yka
艣lin臋, a ja, zakneblowany
poduszk膮, jeszcze raz (w duchu)
podzi臋kowa艂em Chi艅czykowi.
I wtedy ruda diablica wtr膮ci艂a
swoje trzy grosze.
- Hook zawsze tylko gada -
powiedzia艂a.
Brzydka twarz Hooka
poczerwienia艂a na to
przypomnienie obietnicy
za艂atwienia Chi艅czyka; prze艂kn膮艂
jeszcze raz, a jego oczy
zdradza艂y, 偶e najch臋tniej
zapad艂by si臋 pod ziemi臋.
Dziewczyna trzyma艂a go w gar艣ci;
jej wp艂yw by艂 silniejszy ni偶
jego strach.
Podszed艂 szybko do Chi艅czyka
i, wy偶szy o ca艂膮 g艂ow臋, zmierzy艂
go gro藕nym wzrokiem.
- Tai - warkn膮艂. - Koniec z
tob膮. Rzyga膰 mi si臋 chce od
twojego wa偶niactwa, jakby艣 by艂
kr贸lem czy czym艣. Ja...
Zaj膮kn膮艂 si臋 i zamilk艂. Tai
patrzy艂 na niego oczami, kt贸re
by艂y tak twarde i czarne, i
nieludzkie jak dwa kawa艂ki
w臋gla. Hook zacisn膮艂 wargi i
cofn膮艂 si臋.
Przesta艂em si臋 poci膰. 呕贸艂ty
znowu wygra艂. Zapomnia艂em jednak
o rudow艂osej diablicy. Za艣mia艂a
si臋, a jej ironiczny 艣miech by艂
pewnie dla brzydala jak ci臋cie
brzytw膮.
Wyda艂 g艂臋boki ryk i jego
wielka pi臋艣膰 wyl膮dowa艂a na
okr膮g艂ej, bladej twarzy
Chi艅czyka.
Si艂a ciosu rzuci艂a Taia w r贸g
pokoju, wyl膮dowa艂 na boku, lec膮c
nie spuszcza艂 jednak brzydala z
oka; jeszcze zanim upad艂, zd膮偶y艂
wyci膮gn膮膰 pistolet, a m贸wi膰
zacz膮艂, zanim jeszcze jego nogi
spocz臋艂y na pod艂odze. M贸wi艂
dalej kulturalnie, z brytyjskim
akcentem:
- P贸藕niej za艂atwimy t臋 spraw臋
mi臋dzy sob膮. Teraz rzucasz
pistolet i stoisz spokojnie,
dop贸ki nie wstan臋.
Pistolet - tylko na wp贸艂
wyj臋ty z kieszeni, kiedy Azjata
wzi膮艂 Hooka na muszk臋 - upad艂
g艂ucho na dywan. Hook sta艂
sztywno, dysz膮c ci臋偶ko, i
wszystkie piegi wyra藕ne by艂y na
brudnej bieli jego
przestraszonej twarzy.
Spojrza艂em na dziewczyn臋.
Patrzy艂a na Hooka z pogard膮, ale
bez rozczarowania.
I wtedy dokona艂em odkrycia:
co艣 zmieni艂o si臋 w pokoju ko艂o
niej!
Zamkn膮艂em oczy i pr贸bowa艂em
przywo艂a膰 obraz pokoju sprzed
walki. Otwieraj膮c oczy mia艂em
ju偶 gotow膮 odpowied藕.
Na stole ko艂o dziewczyny
le偶a艂a przedtem jaka艣 ksi膮偶ka i
pisma. Teraz ich nie by艂o. Oko艂o
p贸艂 metra dalej sta艂a br膮zowa
torba, kt贸r膮 przyni贸s艂 Tai.
Za艂贸偶my, 偶e w torbie znajdowa艂y
si臋 akcje ze skoku w Los
Angeles, o kt贸rym m贸wili. Pewnie
tak by艂o. Co teraz? Teraz pewnie
by艂a w niej ksi膮偶ka i pisma ze
sto艂u. Dziewczyna sprowokowa艂a
k艂贸tni臋 mi臋dzy m臋偶czyznami, 偶eby
odwr贸ci膰 ich uwag臋, i dokona艂a
zamiany. Gdzie wobec tego jest
艂up? Tego nie wiedzia艂em; by艂
chyba jednak za du偶y, by mog艂a
go mie膰 przy sobie.
Tu偶 za sto艂em sta艂a kanapa,
przykryta szerok膮, czerwon膮,
sp艂ywaj膮c膮 do ziemi narzut膮.
Przenios艂em wzrok z kanapy na
dziewczyn臋. Obserwowa艂a mnie i w
jej oczach, gdy napotka艂y moje
wracaj膮ce od kanapy spojrzenie,
b艂yszcza艂a rado艣膰. A wi臋c
kanapa!
Tymczasem Chi艅czyk odebra艂
Hookowi pistolet i m贸wi艂:
- Gdybym nie czu艂 takiej
niech臋ci do morderstwa i nie
uwa偶a艂, 偶e mo偶esz si臋 przyda膰
Elwirze i mnie, to na pewno
uwolni艂bym nas od obci膮偶enia,
jakim jest twoja g艂upota. Ale
dam ci jeszcze jedn膮 szans臋.
Radz臋 ci jednak, by艣 pomy艣la艂,
zanim poddasz si臋 znowu jednemu
ze swoich gwa艂townych impuls贸w.
Czy to ty nak艂ad艂a艣 Hookowi do
g艂owy tych g艂upich pomys艂贸w? -
zwr贸ci艂 si臋 do dziewczyny.
- Do jego g艂owy nic nie da si臋
nak艂a艣膰 - za艣mia艂a si臋.
- Mo偶e masz racj臋 - powiedzia艂
i podszed艂, by sprawdzi膰
wi膮zania wok贸艂 moich r膮k i
cia艂a.
Stwierdziwszy, 偶e s膮 w
porz膮dku, podni贸s艂 br膮zow膮 torb臋
i odda艂 Hookowi pistolet.
- Masz sw贸j pistolet, Hook, i
b膮d藕 rozs膮dny. Idziemy.
Staruszek i jego 偶ona zrobi膮, co
im poleci艂em. S膮 ju偶 w drodze do
miasta, kt贸rego nazwy nie ma
sensu wymienia膰 przy naszym
przyjacielu, i b臋d膮 tam czeka膰
na nas i na swoj膮 cz臋艣膰 akcji.
Nie warto chyba nawet wspomina膰,
偶e czeka膰 b臋d膮 d艂ugo - s膮 ju偶
wy艂膮czeni. Ale mi臋dzy nami nie
powinno by膰 ju偶 zdrady. Je艣li ma
nam si臋 uda膰, to musimy sobie
pomaga膰.
W my艣l najlepszych zasad
dramaturgii powinni byli
wyg艂osi膰 do mnie jakie艣
sarkastyczne przemowy, ale nie
zrobili tego. Przeszli obok mnie
bez cho膰by po偶egnalnego
spojrzenia i znikn臋li w
ciemno艣ciach hallu.
Nagle Chi艅czyk pojawi艂 si臋
zn贸w w pokoju: na palcach, z
otwartym no偶em w jednej r臋ce i
pistoletem w drugiej. I to temu
cz艂owiekowi dzi臋kowa艂em za
ocalenie mi 偶ycia! Pochyli艂 si臋
nade mn膮.
N贸偶 zbli偶y艂 si臋 do mojego
prawego boku i sznur, kt贸ry
przytrzymywa艂 moje rami臋,
zwolni艂 ucisk. Zacz膮艂em znowu
oddycha膰 i na nowo poczu艂em
bicie serca.
- Hook wr贸ci - szepn膮艂 Tai i
ju偶 go nie by艂o.
Na dywanie, mniej wi臋cej metr
przede mn膮, le偶a艂 pistolet.
Drzwi wej艣ciowe zamkn臋艂y si臋 i
na chwil臋 pozosta艂em w domu sam.
Chyba nie macie w膮tpliwo艣ci,
偶e po艣wi臋ci艂em t臋 chwil臋 na
walk臋 z czerwonym pluszowym
sznurem. Tai przeci膮艂 jeden
odcinek, luzuj膮c tym troch臋 moje
prawe rami臋 i daj膮c mi nieco
swobody, lecz wolny nie by艂em. A
zapowied藕: "Hook wr贸ci" by艂a
wystarczaj膮c膮 zach臋t膮 do walki z
mymi okowami.
Teraz zrozumia艂em, dlaczego
Chi艅czyk tak nalega艂, by ocali膰
mi 偶ycie. To ja mia艂em by膰
broni膮, kt贸ra zlikwiduje Hooka.
Chi艅czyk domy艣la艂 si臋, 偶e jak
tylko znajd膮 si臋 na ulicy, Hook
wymy艣li jaki艣 pretekst, by
wr贸ci膰 do domu i mnie za艂atwi膰.
Gdyby sam na to nie wpad艂,
Chi艅czyk mu to zasugeruje.
Zostawi艂 wi臋c pistolet na
widoku i poluzowa艂 sznury na
tyle, bym uwolni艂 si臋 dopiero,
gdy on b臋dzie ju偶 bezpieczny.
Ca艂e to moje my艣lenie by艂o
zaj臋ciem ubocznym i nie
zak艂贸ca艂o pr贸b uwolnienia si臋.
Odpowied藕 na pytanie "dlaczego?"
nie by艂a w tej chwili
najwa偶niejsza - musia艂em dobra膰
si臋 do pistoletu, zanim wr贸ci
brzydal.
W momencie gdy otwiera艂y si臋
drzwi frontowe, mia艂em ju偶
oswobodzon膮 praw膮 r臋k臋 i
wyjmowa艂em z ust r贸g poduszki.
Reszta mojego cia艂a opleciona
by艂a sznurem - lu藕no, ale
jednak.
艁agodz膮c troch臋 upadek woln膮
r臋k膮, rzuci艂em si臋 wraz z
krzes艂em do przodu. Dywan by艂
gruby. Upad艂em na twarz, zgi臋ty
wp贸艂, z ci臋偶kim krzes艂em na
plecach, ale moja prawa r臋ka
by艂a wolna i schwyci艂a pistolet.
W nik艂ym 艣wietle hallu
zobaczy艂em sylwetk臋 m臋偶czyzny i
b艂ysk metalu w jego r臋ku.
Strzeli艂em.
M臋偶czyzna z艂apa艂 si臋 obiema
r臋kami za brzuch i zgi臋ty wp贸艂
osun膮艂 si臋 na dywan.
Mia艂em go z g艂owy, ale to
jeszcze nie by艂 koniec.
Mocowa艂em si臋 z oplataj膮cym mnie
pluszowym sznurem i w my艣lach
snu艂em wizj臋 tego, co mnie
jeszcze czeka.
Dziewczyna zamieni艂a akcje i
schowa艂a je pod kanap膮 - co do
tego nie mia艂em w膮tpliwo艣ci.
Chcia艂a po nie wr贸ci膰, zanim ja
b臋d臋 wolny. Hook jednak wr贸ci艂
pierwszy i b臋dzie musia艂a
zmieni膰 plan. Najpewniej powie
teraz Chi艅czykowi, 偶e to Hook
dokona艂 zamiany. Co wtedy?
Odpowied藕 by艂a tylko jedna: Tai
wr贸ci po akcje, oboje wr贸c膮. Tai
wiedzia艂 ju偶, 偶e mam bro艅, ale
m贸wili przecie偶, 偶e akcje warte
s膮 sto tysi臋cy dolar贸w. To do艣膰,
by ich 艣ci膮gn膮膰 z powrotem.
Pozby艂em si臋 ostatnich wi臋z贸w
i podszed艂em do kanapy. Le偶a艂y
pod ni膮 akcje: cztery grube
paczki 艣ci膮gni臋te gumowymi
opaskami. Wepchn膮艂em je pod
pach臋 i podszed艂em do m臋偶czyzny,
kt贸ry umiera艂 przy drzwiach.
Pistolet le偶a艂 pod jego nog膮.
Wyci膮gn膮艂em go i, omin膮wszy
le偶膮cego, wszed艂em do ciemnego
hallu. Tam zatrzyma艂em si臋, by
pomy艣le膰.
Dziewczyna i Chi艅czyk na pewno
si臋 rozdziel膮. Jedno z nich
wejdzie drzwiami frontowymi,
drugie od ty艂u. By艂by to dla
nich najpewniejszy spos贸b
za艂atwienia mnie. Ja za艣
powinienem czeka膰 na nich
w艂a艣nie przy jednych z tych
drzwi. G艂upot膮 by艂oby wychodzi膰
na ulic臋. Tego si臋 w艂a艣nie
spodziewaj膮 - i wpadn膮 w
zasadzk臋.
Musia艂em znale藕膰 jakie艣
miejsce, gdzie m贸g艂bym
przykucn膮膰 i obserwowa膰 drzwi
frontowe czekaj膮c, a偶 kt贸re艣 z
nich si臋 pojawi - co by艂o pewne
- gdy znudzi ich czekanie, a偶 ja
wyjd臋.
Przy drzwiach hall by艂
o艣wietlony 艣wiat艂em latarni
ulicznych padaj膮cym przez szyb臋.
Schody prowadz膮ce na pi臋tro
rzuca艂y tr贸jk膮tny cie艅 na cz臋艣膰
hallu - cie艅 wystarczaj膮co
ciemny do wszelkich cel贸w.
Przykucn膮艂em wi臋c w tym
tr贸jk膮tnym plasterku nocy i
czeka艂em.
Mia艂em dwa pistolety: jeden
da艂 mi Chi艅czyk, drugi zabra艂em
Hookowi. Odda艂em jeden strza艂,
mia艂em wi臋c jeszcze jedena艣cie,
chyba 偶e kt贸ra艣 bro艅 by艂a
uprzednio u偶ywana. Otworzy艂em
pistolet, kt贸ry da艂 mi Tai, i po
omacku sprawdzi艂em magazynek -
by艂a tylko jedna 艂uska. Tai
wola艂 nie ryzykowa膰. Da艂 mi
tylko jedn膮 kul臋 - t臋, kt贸r膮
po艂o偶y艂em Hooka.
Od艂o偶y艂em pistolet na pod艂og臋
i sprawdzi艂em ten, kt贸ry wzi膮艂em
od Hooka. O, tak! Chi艅czyk
rzeczywi艣cie nie chcia艂
ryzykowa膰! Opr贸偶ni艂 pistolet
Hooka, nim zwr贸ci艂 mu go po
k艂贸tni.
By艂em w pu艂apce! Sam, nie
uzbrojony, w obcym domu, w
kt贸rym wkr贸tce dwie osoby b臋d膮
na mnie polowa膰. Fakt, 偶e jedna
z nich to kobieta, wcale mnie
nie uspokaja艂 - by艂a nie mniej
niebezpieczna.
Przez moment mia艂em ochot臋 po
prostu zwia膰; my艣l, by znale藕膰
si臋 znowu na ulicy, by艂a
przyjemna, ale szybko j膮
porzuci艂em. By艂oby to g艂upie,
jeszcze jak! Wtedy przypomnia艂em
sobie o akcjach, kt贸re wci膮偶
mia艂em pod pach膮. One b臋d膮 moj膮
broni膮, a je艣li maj膮 si臋 na co艣
przyda膰, musz臋 je schowa膰.
Opu艣ci艂em tr贸jk膮t cienia i
poszed艂em na g贸r臋. Dzi臋ki
艣wiat艂u padaj膮cemu z ulicy w
pokojach na g贸rze by艂o ca艂kiem
jasno. Przechodzi艂em z pokoju do
pokoju szukaj膮c miejsca, gdzie
m贸g艂bym ukry膰 akcje. Ale kiedy
nagle trzasn臋艂o gdzie艣 okno,
jakby poruszone przeci膮giem
wywo艂anym przez otwarcie drzwi
wej艣ciowych, wci膮偶 mia艂em je pod
pach膮.
Nie pozosta艂o mi nic innego,
jak wyrzuci膰 je przez okno i
liczy膰 na szcz臋艣cie. Z艂apa艂em
poduszk臋 z jakiego艣 艂贸偶ka,
zdj膮艂em z niej bia艂膮 poszewk臋 i
tam w艂o偶y艂em 艂up. Potem
wychyli艂em si臋 przez ju偶 otwarte
okno i rozejrza艂em si臋 w
ciemno艣ciach, szukaj膮c
odpowiedniego miejsca. Nie
chcia艂em, by paczka spadaj膮c
wywo艂a艂a jaki艣 ha艂as.
Tak wygl膮daj膮c znalaz艂em co艣
lepszego. Okno wychodzi艂o na
w膮skie podw贸rze, a po przeciwnej
stronie sta艂 dom podobny do
tego, w kt贸rym si臋 znajdowa艂em.
Dom 贸w by艂 tej samej wysoko艣ci,
z p艂askim, blaszanym dachem
opadaj膮cym w przeciwnym
kierunku. Dach nie by艂 daleko, a
raczej po prostu wystarczaj膮co
blisko, bym m贸g艂 rzuci膰 na niego
poduszk臋. Rzuci艂em. Znikn臋艂a za
kraw臋dzi膮 dachu cicho szuraj膮c
po blasze.
Wtedy zapali艂em wszystkie
艣wiat艂a w pokoju, zapali艂em
papierosa (wszyscy lubimy od
czasu do czasu troch臋
poszpanowa膰) i usiad艂em na
艂贸偶ku, oczekuj膮c na pojmanie.
Mog艂em pr贸bowa膰 zakra艣膰 si臋 do
moich wrog贸w w ciemno艣ciach i
capn膮膰 ich, ale pr臋dzej chyba
uda艂oby mi si臋 zosta膰
zastrzelonym. A ja nie lubi臋
zosta膰 zastrzelonym.
Znalaz艂a mnie dziewczyna.
Nadesz艂a skradaj膮c si臋, z
automatem w ka偶dej z r膮k; na
moment zawaha艂a si臋 przed
drzwiami i potem jednym skokiem
znalaz艂a si臋 w 艣rodku. A kiedy
zobaczy艂a mnie siedz膮cego
spokojnie na brzegu 艂贸偶ka, w jej
oczach b艂ysn臋艂a pogarda, jakbym
zrobi艂 co艣 pod艂ego. Chyba
uwa偶a艂a, 偶e powinienem da膰 si臋
zastrzeli膰.
- Mam go, Tai! - zawo艂a艂a i
Chi艅czyk przy艂膮czy艂 si臋 do nas.
- Co Hook zrobi艂 z akcjami? -
zapyta艂 z miejsca.
U艣miechn膮艂em si臋 prosto w jego
okr膮g艂膮, 偶贸艂t膮 twarz i
wyci膮gn膮艂em mojego asa.
- Spytaj dziewczyn臋.
Jego twarz pozosta艂a bez
wyrazu, ale domy艣li艂em si臋, 偶e
jego grube cia艂o wewn膮trz
eleganckiego brytyjskiego
ubrania nieco zesztywnia艂o.
O艣mieli艂o mnie to i ci膮gn膮艂em
dalej moje k艂amstwo, kt贸re mia艂o
spowodowa膰 troch臋 zamieszania.
- Czy do ciebie naprawd臋 nie
dociera, 偶e tych dwoje chcia艂o
ci臋 nabi膰 w butelk臋? - spyta艂em.
- Ty wstr臋tny 艂garzu! -
wrzasn臋艂a dziewczyna i zrobi艂a
krok w moim kierunku.
Tai powstrzyma艂 j膮 stanowczym
gestem. Patrzy艂 poprzez ni膮
swymi matowymi, czarnymi oczami,
a gdy tak patrzy艂, krew
odp艂yn臋艂a mu z twarzy. Bez
w膮tpienia dziewczyna wodzi艂a go
za nos, ale on nie by艂 tak
ca艂kiem nieszkodliw膮 zabawk膮.
- A wi臋c to tak - powiedzia艂
wolno, do nikogo w
szczeg贸lno艣ci. A potem do mnie:
- Gdzie schowali akcje?
Dziewczyna podesz艂a do niego i
zarzuci艂a go potokiem s艂贸w:
- Naprawd臋 to by艂o tak, Tai,
jak Boga kocham. Ja sama
zamieni艂am akcje. Chcia艂am
oszuka膰 was obu. Wepchn臋艂am je
pod kanap臋 na dole, ale ju偶 ich
tam nie ma. Jak Boga kocham, tak
by艂o.
Chi艅czyk sk艂onny by艂 jej
uwierzy膰, zw艂aszcza 偶e jej s艂owa
brzmia艂y wiarygodnie. A ja
przecie偶 wiedzia艂em, 偶e b臋d膮c w
niej zakochany, 艂atwiej wybaczy
jej machlojki z akcjami ni偶 to,
偶e chcia艂a uciec z Hookiem.
Trzeba by艂o wi臋c szybko znowu
troch臋 zamiesza膰.
- To tylko cz臋艣膰 prawdy -
powiedzia艂em. - Ona rzeczywi艣cie
w艂o偶y艂a akcje pod kanap臋, ale i
Hook mia艂 w tym sw贸j udzia艂.
Zaplanowali to, gdy by艂e艣 na
g贸rze. On mia艂 wszcz膮膰 z tob膮
k艂贸tni臋, a ona tymczasem mia艂a
dokona膰 podmiany, i tak w艂a艣nie
zrobili.
Tu go mia艂em! Gdy dziewczyna
w艣ciekle rzuci艂a si臋 w moj膮
stron臋, Chi艅czyk wbi艂 jej luf臋
pistoletu w bok - ostre
d藕gni臋cie powstrzyma艂o w艣ciek艂e
s艂owa, kt贸rymi mnie obrzuca艂a.
- Dawaj pistolety, Elwiro -
powiedzia艂 i wzi膮艂 od niej bro艅.
- Gdzie s膮 teraz akcje? -
zwr贸ci艂 si臋 do mnie.
U艣miechn膮艂em si臋.
- Nie jestem po twojej
stronie, Tai. Jestem przeciwko.
- Nie lubi臋 gwa艂tu -
powiedzia艂 powoli - i wierz臋, 偶e
jeste艣 rozs膮dny. Dojdziemy do
porozumienia, przyjacielu.
- Proponuj - poprosi艂em.
- Z przyjemno艣ci膮. Na u偶ytek
naszych negocjacji za艂贸偶my, 偶e
schowa艂e艣 akcje tak, by nikt nie
m贸g艂 ich znale藕膰, ja za艣 mam ci臋
w swojej w艂adzy, zupe艂nie jak w
marnej powie艣ci kryminalnej.
- S艂usznie - powiedzia艂em -
m贸w dalej.
- Mamy wi臋c, jak to m贸wi膮
hazardzi艣ci, sytuacj臋 patow膮.
呕aden z nas nie ma przewagi. Ty,
jako detektyw, chcesz nas
z艂apa膰, ale to my mamy ciebie.
My, jako z艂odzieje, chcemy mie膰
akcje, ale to ty je masz. W
zamian za akcje proponuj臋 ci
dziewczyn臋 i wydaje mi si臋 to
uczciw膮 propozycj膮. Zyskam w ten
spos贸b akcje i szans臋 ucieczki.
Ty za艣 sukces jako detektyw.
Hook nie 偶yje. B臋dziesz mia艂
dziewczyn臋. Pozostanie ci tylko
jeszcze raz odnale藕膰 mnie i
akcje, co wcale nie jest
przecie偶 niemo偶liwe. Zamienisz
pora偶k臋 na po艂owiczne
zwyci臋stwo, ze wspania艂膮 szans膮
na uczynienie go ca艂kowitym.
- Sk膮d mog臋 wiedzie膰, 偶e dasz
mi dziewczyn臋?
Wzruszy艂 ramionami.
- Rzeczywi艣cie nie masz 偶adnej
gwarancji. Ale, wiedz膮c, 偶e
chcia艂a mnie opu艣ci膰 dla tej
艣wini, kt贸ra teraz le偶y tam na
dole martwa, chyba nie my艣lisz,
偶e 偶ywi臋 dla niej serdeczne
uczucia. A poza tym, je艣li wezm臋
j膮 ze sob膮, b臋dzie si臋 domaga艂a
swojej cz臋艣ci 艂upu.
Przeanalizowa艂em w my艣li jego
propozycj臋.
- Ja widz臋 to tak -
powiedzia艂em w ko艅cu. - Nie
jeste艣 typem mordercy. Wyjd臋 z
tego 偶ywy niezale偶nie od
okoliczno艣ci. Po co mia艂bym i艣膰
na tak膮 wymian臋? 艁atwiej b臋dzie
odnale藕膰 ciebie i dziewczyn臋 ni偶
akcje, a poza tym to one s膮 tu
najistotniejsze. Zostan臋 przy
nich, a potem spr贸buj臋 odnale藕膰
was. To bezpieczniejsze.
- Rzeczywi艣cie nie jestem
morderc膮 - powiedzia艂 bardzo
mi臋kko i u艣miechn膮艂 si臋 po raz
pierwszy. Nie by艂 to przyjemny
u艣miech i mia艂 w sobie co艣, co
wywo艂ywa艂o dreszcze. - Ale mo偶e
jestem czym艣 innym, o czym nie
pomy艣la艂e艣. A zreszt膮 to gadanie
nie ma sensu, Elwiro!
Dziewczyna pos艂usznie
podesz艂a.
- W jednej z szuflad komody
znajdziesz prze艣cierad艂a.
Podrzyj jedno lub dwa na pasy
do艣膰 mocne, by zwi膮za膰
bezpiecznie naszego przyjaciela.
Dziewczyna podesz艂a do komody.
A ja zmarszczy艂em czo艂o pr贸buj膮c
znale藕膰 jak膮艣 nie za bardzo
nieprzyjemn膮 odpowied藕 na
nurtuj膮ce mnie pytanie.
Odpowied藕, kt贸ra nasun臋艂a mi si臋
pierwsza, nie by艂a przyjemna:
tortury.
I wtedy jaki艣 cichy d藕wi臋k
wprawi艂 nas w pe艂en napi臋cia
bezruch.
Pok贸j, w kt贸rym si臋
znajdowali艣my, mia艂 dwoje drzwi:
jedne prowadzi艂y do hallu,
drugie do s膮siedniego pokoju. To
w艂a艣nie zza drzwi prowadz膮cych
do hallu dobiega艂 贸w cichy
odg艂os krok贸w. Tai cofn膮艂 si臋
szybko i bezszelestnie i
przybra艂 pozycj臋, z kt贸rej m贸g艂
obserwowa膰 drzwi nie trac膮c z
oczu dziewczyny i mnie. Pistolet
w jego t艂ustej r臋ce, niby 偶ywe
stworzenie, wystarczy艂 za
rozkaz, 偶eby艣my byli cicho.
Znowu delikatny odg艂os, tu偶 za
drzwiami.
Pistolet w r臋ku Taia jakby
dr偶a艂 z niecierpliwo艣ci.
Przez drugie drzwi, te
prowadz膮ce do s膮siedniego
pokoju, wpad艂a pani Quarre z
ogromnym odbezpieczonym
pistoletem w drobnej d艂oni.
- Rzu膰 bro艅, ty paskudny
poganinie! - zapiszcza艂a.
Tai rzuci艂 pistolet, zanim
jeszcze odwr贸ci艂 si臋 w jej
stron臋, i wysoko podni贸s艂 r臋ce,
co by艂o bardzo rozs膮dne.
Wtedy przez drzwi prowadz膮ce
do hallu wszed艂 Tomasz Quarre -
on tak偶e trzyma艂 odbezpieczony
pistolet, taki sam jak 偶ona,
cho膰 na tle jego pot臋偶nego
brzucha nie wygl膮da艂 on tak
imponuj膮co.
Spojrza艂em zn贸w na staruszk臋 i
niewiele ju偶 w niej ujrza艂em z
owej 偶yczliwej i delikatnej
osoby, kt贸ra nalewa艂a mi herbat臋
i gwarzy艂a o s膮siadach. Je艣li
kiedykolwiek istnia艂y
czarownice, to w艂a艣nie ona by艂a
jedn膮 z nich, i to najgorszego
rodzaju. W jej ma艂ych, bladych
oczkach b艂yszcza艂o okrucie艅stwo,
suche wargi zaci艣ni臋te by艂y w
wilczym grymasie, a chude cia艂o
wr臋cz dr偶a艂o od nienawi艣ci.
- Wiedzia艂am - skrzecza艂a. -
Jak tylko znale藕li艣my si臋 na
tyle daleko, by pomy艣le膰, od
razu powiedzia艂am Tomowi.
Wiedzia艂am, 偶e to oszustwo.
Wiedzia艂am, 偶e ten rzekomy
detektyw jest waszym kumplem.
Wiedzia艂am, 偶e to wszystko po
to, by pozbawi膰 Tomasza i mnie
naszej cz臋艣ci. Ja ci poka偶臋, ty
偶贸艂ta ma艂po! Gdzie s膮 akcje?
Gdzie?
Chi艅czyk odzyska艂 pewno艣膰
siebie, je艣li w og贸le
kiedykolwiek j膮 straci艂.
- Nasz dzielny przyjaciel sam
wam mo偶e powie, 偶e mia艂em zamiar
wydoby膰 od niego t臋 informacj臋,
kiedy tak dramatycznie
wkroczyli艣cie.
- Tomaszu, na mi艂o艣膰 bosk膮,
nie 艣pij! - wrzasn臋艂a na m臋偶a,
kt贸ry robi艂 wra偶enie wci膮偶 tego
samego 艂agodnego cz艂owieka,
kt贸ry cz臋stowa艂 mnie znakomitym
cygarem. - Zwi膮偶 tego
Chi艅czyka! Nie ufam mu ani
troch臋 i nie uspokoj臋 si臋,
dop贸ki on nie b臋dzie zwi膮zany.
Wsta艂em z mojego miejsca na
brzegu 艂贸偶ka i ostro偶nie si臋
przesun膮艂em, by nie znale藕膰 si臋
na linii strza艂u, gdyby to,
czego oczekiwa艂em, mia艂o
nast膮pi膰.
Tai rzuci艂 na pod艂og臋
pistolet, kt贸ry mia艂 w r臋ku, ale
nie przeszukano go. Chi艅czycy to
przewiduj膮cy nar贸d: je艣li kt贸ry艣
z nich ju偶 w og贸le nosi
pistolet, to zazwyczaj ma przy
sobie dwa, trzy albo i wi臋cej.
Jeden mu odebrano, wi臋c je艣li go
zaczn膮 wi膮za膰 bez rewizji, to na
pewno b臋d膮 fajerwerki.
Przesun膮艂em si臋 wi臋c na bok.
Gruby Tomasz Quarre
flegmatycznie podszed艂 do Taia,
by wykona膰 rozkaz swej 偶ony - i
znakomicie spartaczy艂 robot臋.
Wstawi艂 sw贸j gruby brzuch
mi臋dzy Taia i pistolet staruchy.
R臋ce Taia poruszy艂y si臋. W
ka偶dej z nich by艂a ju偶 bro艅.
Raz jeszcze Tai potwierdzi艂
prawd臋 o swoim narodzie. Je艣li
Chi艅czyk strzela - to strzela,
dop贸ki mu starczy naboj贸w.
Kiedy schwyci艂em Taia za jego
grub膮 szyj臋, przewr贸ci艂em do
ty艂u i przygwo藕dzi艂em do
pod艂ogi, jego pistolety nadal
szczeka艂y metalicznie i
szcz臋kn臋艂y g艂ucho dopiero, gdy
kolanem przycisn膮艂em mu r臋k臋.
Nie ryzykowa艂em. Pracowa艂em nad
jego gard艂em, a偶 oczy i j臋zyk
Chi艅czyka powiedzia艂y mi, 偶e
zdo艂a艂em wy艂膮czy膰 go na jaki艣
czas z obiegu. Wtedy rozejrza艂em
si臋 doko艂a.
Tomasz Quarre le偶a艂 ko艂o
艂贸偶ka, bez w膮tpienia martwy, z
trzema okr膮g艂ymi dziurami w
wykrochmalonej bia艂ej kamizelce.
W przeciwleg艂ym rogu pokoju
le偶a艂a na plecach pani Quarre.
Ubranie u艂o偶y艂o si臋 schludnie
wok贸艂 jej drobnego cia艂a, a
艣mier膰 przywr贸ci艂a jej serdeczny
i 艂agodny wygl膮d.
Rudow艂osa Elwira znikn臋艂a.
Tai poruszy艂 si臋. Wyj膮wszy mu
z kieszeni jeszcze jeden
pistolet pomog艂em mu usi膮艣膰.
G艂adzi艂 grub膮 d艂oni膮 sw膮 obola艂膮
szyj臋 i rozgl膮da艂 si臋 spokojnie
po pokoju.
- Gdzie jest Elwira? -
zapyta艂.
- Zwia艂a, na razie.
Wzruszy艂 ramionami.
- A wi臋c mo偶esz to nazwa膰
zdecydowanie udan膮 operacj膮.
Pa艅stwo Quarre i Hook martwi, ja
i akcje w twoich r臋kach.
- Rzeczywi艣cie nie najgorzej -
przyzna艂em. - Ale czy mog臋 ci臋 o
co艣 prosi膰?
- Je艣li b臋d臋 m贸g艂...
- Powiedz mi, o co tu, do
cholery, chodzi!
- O co chodzi?
- W艂a艣nie! Z tego, co uda艂o mi
si臋 pods艂ucha膰, zorientowa艂em
si臋, 偶e zrobili艣cie jaki艣 skok w
Los Angeles i zagarn臋li艣cie
akcje warto艣ci stu tysi臋cy
dolar贸w, ale nie pami臋tam
ostatnio 偶adnego skoku na tak膮
skal臋.
- Co? To nie do wiary -
powiedzia艂 z czym艣, co u niego
brzmia艂o prawie jak szczere
zdumienie. - Nie do wiary!
Oczywi艣cie, 偶e wiesz wszystko!
- Nie wiem. Szuka艂em m艂odego
cz艂owieka nazwiskiem Fisher,
kt贸ry tydzie艅 czy dwa temu
opu艣ci艂 w z艂o艣ci sw贸j dom w
Tacomie. Jego ojciec chce, by go
bez rozg艂osu odnale藕膰, aby m贸g艂
go nam贸wi膰 do powrotu.
Powiedziano mi, 偶e mog臋 znale藕膰
Fishera gdzie艣 tu, na Turk
Street, i dlatego tu jestem.
Nie wierzy艂 mi. Nigdy mi nie
uwierzy艂. Poszed艂 na szubienic臋
uwa偶aj膮c mnie za k艂amc臋.
Kiedy wyszed艂em zn贸w na ulic臋,
a Turk Street by艂a pi臋kn膮 ulic膮,
gdy po wieczorze sp臋dzonym w tym
domu wyszed艂em wolny, kupi艂em
gazet臋 i z niej dowiedzia艂em si臋
wszystkiego, co chcia艂em
wiedzie膰.
Ot贸偶 pewien dwudziestoletni
ch艂opak - goniec zatrudniony w
jakiej艣 firmie maklerskiej w Los
Angeles - znikn膮艂 dwa dni temu w
drodze do banku z plikiem akcji.
Tego samego wieczora 贸w ch艂opak
i jaka艣 szczup艂a, rudow艂osa,
ostrzy偶ona na pazia dziewczyna
zameldowali si臋 jako pa艅stwo
J. M. Riordan w pewnym hotelu we
Fresno. Nazajutrz rano ch艂opaka
znaleziono w pokoju martwego.
Dziewczyna znikn臋艂a. Akcje
znikn臋艂y.
Tyle powiedzia艂a mi gazeta. W
ci膮gu nast臋pnych paru dni,
grzebi膮c troch臋 tu i tam,
zdo艂a艂em z艂o偶y膰 prawie ca艂膮
histori臋.
Chi艅czyk, kt贸rego pe艂ne
nazwisko brzmia艂o Tai Choon Tau,
by艂 m贸zgiem gangu. Zastosowano
wariant zawsze skutecznej metody
"na wabia". Tai wybiera艂
ch艂opaka, kt贸ry by艂 go艅cem czy
pos艂a艅cem jakiego艣 bankiera czy
maklera i kt贸ry nosi艂 albo
got贸wk臋, albo mo偶liwe do
spieni臋偶enia papiery warto艣ciowe
w du偶ych ilo艣ciach.
Elwira urabia艂a nast臋pnie
ch艂opaka, rozkochuj膮c go w sobie
- co wcale nie by艂o takie trudne
- i potem delikatnie sugerowa艂a,
by uciek艂 z ni膮 i z tym, co
m贸g艂by wzi膮膰 od swego
pracodawcy.
Tam gdzie sp臋dzali pierwsz膮
noc po ucieczce, pojawia艂 si臋
zalany w pestk臋 i z pian膮 na
ustach Hook. Dziewczyna b艂aga,
rwie w艂osy z g艂owy i tak dalej,
pr贸buj膮c powstrzyma膰 Hooka,
wyst臋puj膮cego w roli zazdrosnego
m臋偶a, od zabicia ch艂opaka. Na
koniec udaje jej si臋 to, ale w
rezultacie ch艂opak stwierdza, 偶e
nie ma ani dziewczyny, ani
owoc贸w swej kradzie偶y.
Czasami taki ch艂opak zg艂asza艂
si臋 do policji. Dw贸ch, kt贸rych
znaleziono, pope艂ni艂o
samob贸jstwo. Ten z Los Angeles
by艂 twardszy od pozosta艂ych.
Wda艂 si臋 w b贸jk臋 i Hook musia艂
go zabi膰. Dziewczyna tak
znakomicie odgrywa艂a swoj膮 rol臋,
偶e 偶aden z sze艣ciu ch艂opak贸w,
kt贸rzy zostali okradzeni, nie
powiedzia艂 niczego, co
wskazywa艂oby na jej udzia艂, a
kilku bardzo si臋 stara艂o, by w
og贸le o niej nie wspomnie膰.
Dom przy Turk Street by艂
schronieniem gangu i, aby
pozosta艂 bezpieczny, nigdy nie
pracowali w San Francisco.
S膮siedzi pa艅stwa Quarre uwa偶ali
Hooka i dziewczyn臋 za ich syna i
c贸rk臋, a Tai by艂 chi艅skim
kucharzem. Przyzwoity i
dobrotliwy wygl膮d pa艅stwa Quarre
bywa艂 te偶 przydatny, gdy trzeba
si臋 by艂o pozby膰 艂upu.
* * *
Chi艅czyk poszed艂 na
szubienic臋. Zastawili艣my
najlepsz膮 i najg臋stsz膮 sie膰 na
rudow艂os膮 dziewczyn臋 i
z艂apali艣my w ni膮 mn贸stwo rudych
ostrzy偶onych na pazia dziewczyn.
Elwiry jednak nie by艂o w艣r贸d
nich.
Obieca艂em sobie, 偶e pewnego
dnia...
Dziewczyna
o srebrnych oczach
Zbudzi艂 mnie d藕wi臋k dzwonka.
Przetoczy艂em si臋 na brzeg 艂贸偶ka
i si臋gn膮艂em po s艂uchawk臋. Do
mojego ucha dobieg艂 rzeczowy
g艂os Starego, szefa oddzia艂u
Kontynentalnej Agencji
Detektywistycznej w San
Francisco.
- Przepraszam, 偶e ci
przeszkadzam, ale b臋dziesz
musia艂 p贸j艣膰 na Leavenworth
Street, do domu o nazwie
Glenton. Pewien cz艂owiek, kt贸ry
tam mieszka, niejaki Burke
Pangburn, dzwoni艂 do mnie par臋
minut temu prosz膮c, 偶ebym kogo艣
przys艂a艂. Robi艂 wra偶enie
zdenerwowanego. Zajmij si臋 tym i
zobacz, czego chce.
Powiedzia艂em, 偶e p贸jd臋.
Ziewaj膮c, przeci膮gaj膮c si臋 i
przeklinaj膮c nie znanego mi
Pangburna, 艣ci膮gn膮艂em z mego
t艂ustego cia艂a pi偶am臋 i wbi艂em
si臋 w garnitur.
Przybywszy do Glenton,
stwierdzi艂em, 偶e cz艂owiekiem,
kt贸ry mi zak艂贸ci艂 poranny
niedzielny sen, by艂 m臋偶czyzna o
bladej twarzy, w wieku oko艂o
dwudziestu pi臋ciu lat, o
wielkich piwnych oczach,
otoczonych czerwonymi obw贸dkami
od p艂aczu albo z niewyspania,
albo z obu tych powod贸w naraz.
Jego d艂ugie ciemne w艂osy by艂y
potargane; mia艂 na sobie
fioletowy szlafrok w wielkie,
jaspisowozielone papugi,
narzucony na jedwabn膮 pi偶am臋 w
kolorze czerwonego wina.
Pok贸j, do kt贸rego mnie
wprowadzi艂, przypomina艂 sal臋
aukcyjn膮 tu偶 przed rozpocz臋ciem
sprzeda偶y lub jak膮艣 star膮
herbaciarni臋. Opas艂e niebieskie
wazony, pokrzywione czerwone
wazony, wysmuk艂e 偶贸艂te wazony,
wazony r贸偶nych kszta艂t贸w i
kolor贸w; marmurowe pos膮偶ki,
hebanowe pos膮偶ki, pos膮偶ki z
wszelkich mo偶liwych materia艂贸w;
latarnie, lampy i 艣wieczniki;
draperie, kotary i kilimy
wszelkiego rodzaju; r贸偶ne
dziwne, drobne mebelki; dziwne
obrazki w niespodziewanych
miejscach. Jak mo偶na czu膰 si臋
dobrze w takim pokoju!
- Moja narzeczona - zacz膮艂
natychmiast wysokim g艂osem na
skraju histerii - znikn臋艂a. Co艣
si臋 jej sta艂o. To jaka艣 okropna
historia. Niech j膮 pan odnajdzie
i ocali od tej strasznej...
S艂ucha艂em go do tego momentu i
potem zrezygnowa艂em. Z jego ust
p艂yn膮艂 wartki potok s艂贸w:
"Wyparowa艂a... tajemnicze co艣...
zwabiona w pu艂apk臋", ale by艂y to
s艂owa tak niesk艂adne, 偶e nie
mog艂em z艂o偶y膰 ich do kupy. Nie
pr贸bowa艂em wi臋c ju偶 go
zrozumie膰, tylko czeka艂em, a偶
zaschnie mu w gardle.
Zdarza艂o mi si臋 ju偶 s艂ucha膰
rozs膮dnych zazwyczaj m臋偶czyzn,
kt贸rzy w zdenerwowaniu
zachowywali si臋 jeszcze dziwniej
ni偶 ten dzikooki m艂odzieniec,
ale jego str贸j: papuzi szlafrok,
jaskrawa pi偶ama, oraz otoczenie:
贸w bezsensownie umeblowany
pok贸j, tworzy艂y t艂o nazbyt
teatralne odbieraj膮c
wiarygodno艣膰 s艂owom.
Burke Pangburn w normalnym
stanie by艂 zapewne do艣膰
przystojnym m艂odzie艅cem; mia艂
regularne rysy, cho膰 usta i
podbr贸dek troch臋 za mi臋kkie, za
to 艂adnie sklepione czo艂o. Ale
gdy tak sta艂em i z potoku
d藕wi臋k贸w, kt贸rym mnie zalewa艂,
wy艂apywa艂em od czasu do czasu
jakie艣 melodramatyczne zdanie,
pomy艣la艂em sobie, 偶e na
szlafroku zamiast papug powinien
mie膰 kuku艂ki.
W ko艅cu zabrak艂o mu s艂贸w;
wyci膮gn膮艂 do mnie swe d艂ugie,
szczup艂e r臋ce w prosz膮cym ge艣cie
i tylko pyta艂:
- Pomo偶e mi pan? - I tak w
k贸艂ko: Pomo偶e pan? Pomo偶e?
Kiwn膮艂em uspokajaj膮co g艂ow膮 i
zauwa偶y艂em 艂zy na jego chudych
policzkach.
- Mo偶e by艣my tak zacz臋li od
pocz膮tku - zaproponowa艂em
siadaj膮c ostro偶nie na rze藕bionej
niby to 艂awie, kt贸ra bynajmniej
nie wygl膮da艂a na solidn膮.
- Ale偶 tak! Tak! - Sta艂 przede
mn膮 na szeroko rozstawionych
nogach, mierzwi膮c palcami w艂osy.
- Od pocz膮tku. A wi臋c dostawa艂em
od niej codziennie list a偶 do...
- To nie pocz膮tek -
zaoponowa艂em. - Kto to jest? Kim
ona jest?
- To Jeanne Delano! -
wykrzykn膮艂 zdumiony moj膮
niewiedz膮. - Jest moj膮
narzeczon膮. A teraz znikn臋艂a, i
wiem, 偶e...
Zn贸w wyrzuca艂 z siebie
histerycznie takie okre艣lenia,
jak "ofiara spisku", "pu艂apka" i
tym podobne.
W ko艅cu uda艂o mi si臋 go
uspokoi膰 i spo艣r贸d kolejnych
wybuch贸w nami臋tno艣ci wydoby艂em
tak膮 oto histori臋:
Burke Pangburn jest poet膮.
Mniej wi臋cej dwa miesi膮ce temu
dosta艂 list od niejakiej Jeanne
Delano - przes艂any mu przez jego
wydawc臋 - w kt贸rym chwali艂a jego
ostatni tomik. Jeanne Delano
mieszka艂a w San Francisco, cho膰
nie wiedzia艂a, 偶e on tak偶e tam
mieszka. Odpowiedzia艂 na jej
list i dosta艂 nast臋pny. Po
pewnym czasie spotkali si臋.
Je艣li rzeczywi艣cie by艂a tak
pi臋kna, jak twierdzi艂, to nie
mo偶na go wini膰 za to, 偶e si臋
zakocha艂. Czy by艂a naprawd臋
pi臋kna czy nie, on j膮 w ka偶dym
razie za tak膮 uwa偶a艂 i zakocha艂
si臋 po uszy.
Panna Delano przebywa艂a w San
Francisco od niedawna i kiedy
poeta j膮 pozna艂, mieszka艂a
samotnie przy Ashbury Avenue.
Pangburn nie wiedzia艂 ani sk膮d
przyjecha艂a, ani w og贸le o jej
przesz艂o艣ci. Podejrzewa艂 - na
podstawie pewnych mglistych
aluzji i dziwnego zachowania,
kt贸rego nie potrafi艂 okre艣li膰
s艂owami - 偶e nad dziewczyn膮 wisi
jaka艣 chmura, 偶e jej przesz艂o艣膰
i tera藕niejszo艣膰 nie s膮 wolne od
k艂opot贸w. Nie mia艂 jednak
zielonego poj臋cia, na czym mog艂y
one polega膰. Nie interesowa艂 si臋
tym. Nie wiedzia艂 o niej
absolutnie nic, pr贸cz tego, 偶e
by艂a pi臋kna, 偶e j膮 kocha艂 i 偶e
obieca艂a wyj艣膰 za niego za m膮偶.
A jednak, trzeciego dnia tego
miesi膮ca, dok艂adnie dwadzie艣cia
jeden dni przed tym niedzielnym
rankiem, dziewczyna nagle
opu艣ci艂a San Francisco. Dosta艂
od niej przez pos艂a艅ca list.
W li艣cie tym, kt贸ry pokaza艂 mi
dopiero na moje stanowcze
偶膮danie, przeczyta艂em:
Kochany Burke!
W艂a艣nie dosta艂am telegram i
musz臋 jecha膰 na Wsch贸d
najbli偶szym poci膮giem.
Pr贸bowa艂am Ci臋 z艂apa膰
telefonicznie, ale mi si臋 nie
uda艂o. Napisz臋, jak tylko b臋d臋
zna艂a sw贸j adres. Gdyby
cokolwiek (dalsze dwa s艂owa by艂y
zamazane i nie mo偶na ich by艂o
odczyta膰). Kochaj mnie, a ja
wr贸c臋 do Ciebie na zawsze.
Twoja Jeanne
Dziewi臋膰 dni p贸藕niej dosta艂
nast臋pny list, z Baltimore w
stanie Maryland. W tym, kt贸ry
jeszcze trudniej by艂o od niego
wydoby膰, pisa艂a:
Najdro偶szy Poeto!
Czuj臋 si臋, jakbym Ci臋 nie
widzia艂a od dw贸ch lat, i boj臋
si臋, 偶e up艂ynie jeszcze miesi膮c
lub dwa, zanim Ci臋 znowu
zobacz臋.
Najukocha艅szy, nie mog臋 Ci
teraz powiedzie膰, dlaczego tu
jestem. Pewnych rzeczy nie mo偶na
pisa膰. Ale jak tylko b臋dziemy
ju偶 znowu razem, opowiem Ci t臋
ca艂膮 paskudn膮 histori臋.
Gdyby cokolwiek ze mn膮 si臋
sta艂o, b臋dziesz mnie zawsze
kocha艂, prawda, kochany? Ale to
g艂upie. Nic mi si臋 nie stanie.
Po prostu dopiero co wysiad艂am z
poci膮gu i jestem zm臋czona po
podr贸偶y. Za to jutro napisz臋
d艂ugi, d艂ugi list.
Oto m贸j tutejszy adres: 215 N.
Stricker Street, Baltimore,
Maryland. Prosz臋 Ci臋, kochanie,
o przynajmniej jeden list
dziennie.
Naprawd臋 twoja Jeanne
Przez dziewi臋膰 dni codziennie
dostawa艂 od niej list, a w
poniedzia艂ek dwa - za niedziel臋.
Potem listy przesta艂y
przychodzi膰. A jego listy, kt贸re
codziennie wysy艂a艂 pod podanym
adresem - 215. N. Stricker
Street - wraca艂y z adnotacj膮
"adresat nieznany". Wys艂a艂
telegram i poczta odpowiedzia艂a
mu, 偶e nie mog膮 znale藕膰 偶adnej
Jeanne Delano pod podanym
adresem na North Stricker Street
w Baltimore.
Przez trzy dni czeka艂, z
godziny na godzin臋 spodziewaj膮c
si臋 wiadomo艣ci od dziewczyny.
Daremnie. Wtedy kupi艂 bilet do
Baltimore.
- Ale ba艂em si臋 jecha膰 -
zako艅czy艂. - Wiem, 偶e jest w
jakich艣 tarapatach, czuj臋 to, a
ja jestem tylko g艂upim poet膮.
Nie radz臋 sobie z zagadkami. Tak
wi臋c albo nic bym nie znalaz艂,
albo, je艣li przez przypadek
trafi艂bym na w艂a艣ciwy trop, to
prawdopodobnie tylko bym
wszystko zagmatwa艂, spowodowa艂
dalsze komplikacje, a mo偶e
jeszcze bardziej narazi艂 jej
偶ycie. Nie mog臋 tak dzia艂a膰 nie
wiedz膮c, czy jej pomagam czy
przeciwnie. To zadanie dla
specjalisty od tego rodzaju
spraw. Pomy艣la艂em wi臋c o waszej
Agencji. B臋dzie pan ostro偶ny,
prawda? Mo偶e si臋 okaza膰, dajmy
na to, 偶e ona nie chce pomocy. A
mo偶e b臋dzie pan jej m贸g艂 pom贸c
bez jej wiedzy. Pan zna si臋 na
takich sprawach. Zajmie si臋 pan
tym, dobrze?
Rozwa偶a艂em ca艂膮 spraw臋 w
my艣lach. S膮 dwa typy ludzi
siej膮cych postrach w ka偶dej
szacownej agencji
detektywistycznej: jeden to
cz艂owiek, kt贸ry przychodzi z
jakim艣 podejrzanym planem czy
spraw膮 rozwodow膮, ukryt膮 pod
pozorami legalno艣ci, i drugi,
osoba nieobliczalna, 偶yj膮ca w
艣wiecie niesamowitych iluzji,
kt贸ra chce, by owe marzenia
sta艂y si臋 rzeczywisto艣ci膮.
Siedz膮cy naprzeciwko mnie
poeta, nerwowo splataj膮cy swe
d艂ugie, bia艂e palce zrobi艂 na
mnie wra偶enie szczerego, nie
by艂em jednak pewien jego
poczytalno艣ci.
- Panie Pangburn - odezwa艂em
si臋 po chwili - chcia艂bym zaj膮膰
si臋 pa艅sk膮 spraw膮, ale mam
w膮tpliwo艣ci, czy mog臋. Nasza
Agencja trzyma si臋 pewnych zasad
i cho膰 wierz臋 w uczciwo艣膰
sprawy, jestem tylko
pracownikiem i musz臋
przestrzega膰 przepis贸w. Gdyby
m贸g艂 pan nam przedstawi膰
referencje jakiej艣 firmy czy
osoby o uznanej reputacji,
jakiego艣 szanowanego prawnika na
przyk艂ad, czy w og贸le kogo艣
prawnie odpowiedzialnego - to z
przyjemno艣ci膮 we藕miemy pa艅sk膮
spraw臋. W przeciwnym razie
obawiam si臋...
- Ale偶 ja wiem, 偶e ona jest w
niebezpiecze艅stwie - wybuchn膮艂.
- Jestem tego pewien... I nie
mog臋 robi膰 sensacji z jej
k艂opot贸w, opowiada膰 wszystkim o
jej sprawach.
- Przykro mi, ale nie tkn臋 tej
sprawy, dop贸ki nie b臋d臋 mia艂
tych referencji. Z pewno艣ci膮
jednak znajdzie pan wiele
agencji, kt贸re nie s膮 tak
drobiazgowe.
Usta dr偶a艂y mu jak ma艂emu
ch艂opcu, przygryz艂 doln膮 warg臋.
Przez moment my艣la艂em, 偶e si臋
rozp艂acze, on jednak rzek艂
powoli:
- Chyba ma pan racj臋. Mo偶e
zwr贸ci si臋 pan do mojego
szwagra, Roya Axforda. Czy jego
s艂owo wystarczy?
- Tak.
Roy Axford, R. F. Axford, by艂
pot臋g膮 w g贸rnictwie, mia艂
udzia艂y w co najmniej po艂owie
wielkich przedsi臋biorstw na
wybrze偶u Pacyfiku, a jego zdanie
w ka偶dej dzidzinie powszechnie
uznawano za wiarygodne.
- Gdyby pan si臋 z nim teraz
skontaktowa艂 - powiedzia艂em - i
um贸wi艂 mnie na dzisiaj, to m贸g艂bym
od razu zacz膮膰.
Pangburn podszed艂 do kupki
jakich艣 swoich bibelot贸w i
wydoby艂 z niej telefon. Po
chwili rozmawia艂 z kim艣, do kogo
zwraca艂 si臋 "Rita".
- Czy Roy jest w domu?... A
b臋dzie po po艂udniu? Nie, ale
powiedz mu, 偶e wysy艂am do niego
pewnego pana w sprawie
osobistej, w mojej osobistej
sprawie, i 偶e b臋d臋 mu bardzo
wdzi臋czny, je艣li zrobi to, o co
prosz臋... Tak... Dowiesz si臋,
Rita... To nie jest sprawa na
telefon... Tak, dzi臋kuj臋.
Wsun膮艂 telefon z powrotem
mi臋dzy bibeloty i zwr贸ci艂 si臋 do
mnie:
- B臋dzie w domu do drugiej.
Prosz臋 mu powiedzie膰 to, co panu
opowiedzia艂em, a je艣li b臋d膮
jakie艣 watpliwo艣ci, to niech do
mnie zadzwoni. Musi mu pan
wszystko wyja艣ni膰, on nic nie
wie o pannie Delano.
- Dobrze, ale zanim p贸jd臋,
musz臋 mie膰 jej opis.
- Jest pi臋kna. To
najpi臋kniejsza kobieta na
艣wiecie.
艁adnie by to wygl膮da艂o w
li艣cie go艅czym!
- Nie o to mi chodzi. Ile ma
lat?
- Dwadzie艣cia dwa.
- Wzrost?
- Metr siedemdziesi膮t dwa,
mo偶e siedemdziesi膮t pi臋膰
centymetr贸w.
- Szczup艂a, 艣rednia czy
pulchna?
- Mo偶na j膮 nazwa膰 szczup艂膮,
ale...
W jego g艂osie zabrzmia艂
entuzjazm i ju偶 ba艂em si臋, 偶e
wyg艂osi pean na jej cze艣膰, wi臋c
przerwa艂em mu nast臋pnym
pytaniem.
- Kolor w艂os贸w?
- Ciemne, tak ciemne, 偶e
prawie czarne, i mi臋kkie, i
g臋ste, i...
- Tak, tak. D艂ugie czy
kr贸tkie?
- D艂ugie i g臋ste, i...
- Kolor oczu?
- Czy widzia艂 pan kiedy艣
cienie na wypolerowanym srebrze,
kiedy...
Zapisa艂em "oczy szare" i
wypytywa艂em dalej.
- Cera?
- Idealna.
- Aha. Ale jasna czy ciemna,
blada czy rumiana?
- Jasna.
- Twarz owalna, kwadratowa czy
poci膮g艂a i szczup艂a, jakiego
kszta艂tu?
- Owalna.
- Kszta艂t nosa? Du偶y, ma艂y,
zadarty...?
- Ma艂y i regularny. - W jego
g艂osie zabrzmia艂o oburzenie.
- Jak si臋 ubiera艂a? Modnie?
Jakie lubi艂a kolory, spokojne
czy krzykliwe?
- Pi臋k... - Ju偶 mia艂em mu
przerwa膰, kiedy sam zszed艂 na
ziemi臋 i doko艅czy艂. - Bardzo
spokojnie - zazwyczaj w tonacji
niebieskiej lub br膮zowej.
- Jak膮 bi偶uteri臋 nosi艂a?
- Nigdy nic u niej nie
widzia艂em.
- Jakie艣 znamiona, pieprzyki?
- Oburzenie maluj膮ce si臋 na jego
bladej twarzy kaza艂o mi strzela膰
z grubej rury. - A mo偶e kurzajki
czy blizny?
Zaniem贸wi艂, ale potrz膮sn膮艂
g艂ow膮.
- Czy ma pan jej zdj臋cie?
- Tak, poka偶臋 panu.
Zerwa艂 si臋 na nogi i lawiruj膮c
przez zagracony pok贸j, znikn膮艂
za os艂oni臋tymi kotar膮 drzwiami.
Po chwili by艂 ju偶 z powrotem z
wielk膮 fotografi膮 w rze藕bionej
ramie z ko艣ci s艂oniowej. By艂a to
jedna z typowo artystycznych
fotografii - pe艂na cieni,
nieostra - niezbyt przydatna do
cel贸w identyfikacyjnych.
Dziewczyna rzeczywi艣cie by艂a
pi臋kna, ale to o niczym nie
艣wiadczy艂o, po to jest
artystyczna fotografia.
- To jedyne zdj臋cie, jakie pan
ma?
- Tak.
- B臋d臋 musia艂 je po偶yczy膰,
ale zwr贸c臋 panu zaraz po
zrobieniu odbitek.
- Nie, nie - zaprotestowa艂
przera偶ony my艣l膮, 偶e twarz pani
jego serca dostanie si臋 w r臋ce
szpicli. - To okropne.
W ko艅cu wydoby艂em zdj臋cie, ale
kosztowa艂o mnie to wi臋cej s艂贸w,
ni偶 zwyk艂em marnowa膰 na sprawy
nieistotne.
- Chcia艂bym te偶 po偶yczy膰
jakie艣 jej listy - powiedzia艂em.
- Po co?
- 呕eby zrobi膰 odbitki. Pr贸bki
odr臋cznego pisma bywaj膮
przydatne, na przyk艂ad przy
sprawdzaniu ksi膮偶ek meldunkowych
w hotelach. A poza tym ludzie
nawet pod fa艂szywym nazwiskiem
robi膮 od czasu do czasu jakie艣
notatki.
Stoczyli艣my jeszcze jedn膮
walk臋: wyszed艂em z niej z trzema
kopertami i dwiema nic nie
znacz膮cymi kartkami papieru, na
kt贸rych widnia艂o kanciaste pismo
dziewczyny.
- Czy mia艂a du偶o pieni臋dzy? -
spyta艂em, kiedy ju偶 z trudem
zdobyte zdj臋cie i pr贸bki pisma
by艂y bezpieczne w mojej
kieszeni.
- Nie wiem. Nie wypada
dopytywa膰 si臋 o takie rzeczy.
Nie by艂a biedna, to znaczy nie
musia艂a na wszystkim oszcz臋dza膰,
ale nie mam poj臋cia o wysoko艣ci
jej dochod贸w ani o ich 藕r贸dle.
Mia艂a konto w Golden Gate Trust
Company, ale oczywi艣cie nie wiem
jak du偶e.
- Mia艂a tu du偶o przyjaci贸艂?
- Tego te偶 nie wiem. Chyba
zna艂a par臋 os贸b, ale ja ich nie
znam. Widzi pan, kiedy byli艣my
razem, zawsze rozmawiali艣my
tylko o sobie. Interesowali艣my
si臋 tylko sob膮. Byli艣my po
prostu...
- I nawet nie domy艣la si臋 pan,
sk膮d pochodzi, kim jest?
- Nie. Te sprawy nie mia艂y dla
mnie znaczenia. Wiedzia艂em, 偶e
nazywa si臋 Jeanne Delano, i to
mi wystarcza艂o.
- Czy mieli艣cie kiedy艣 jakie艣
wsp贸lne sprawy finansowe? Mam na
my艣li, czy by艂y jakie艣
transakcje pieni臋偶ne, mo偶e co艣
z kosztowno艣ciami, w kt贸rych
oboje byli艣cie zainteresowani?
Chodzi艂o mi oczywi艣cie o to,
czy poprosi艂a go o jak膮艣 po偶yczk臋,
sprzeda艂a mu co艣 czy w og贸le w
jaki艣 spos贸b wyci膮gn臋艂a od niego
pieni膮dze.
Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi z
twarz膮 ziemistoszar膮. Potem
usiad艂, a w艂a艣ciwie osun膮艂 si臋
na krzes艂o i spurpurowia艂.
- Prosz臋 mi wybaczy膰 -
powiedzia艂 ochryple. - Nie zna艂
jej pan i oczywi艣cie musi pan
rozwa偶a膰 wszelkie mo偶liwo艣ci.
Nie, nic takiego nie by艂o.
Obawiam si臋, 偶e traci pan czas
zak艂adaj膮c, 偶e by艂a awanturnic膮.
Nic podobnego. Wisia艂o nad ni膮
co艣 strasznego, co艣, co nagle
kaza艂o jej jecha膰 do Baltimore,
co艣, co j膮 ode mnie zabra艂o.
Pieni膮dze? Co pieni膮dze mog膮
mie膰 z tym wsp贸lnego? Ja j膮
kocham!
R. F. Axford przyj膮艂 mnie w
przypominaj膮cym biuro pokoju w
swej rezydencji na Russian Hill.
By艂 to wysoki blondyn, kt贸ry
pomimo swoich czterdziestu o艣miu
czy czterdziestu dziewi臋ciu lat
zachowa艂 sportow膮 sylwetk臋. Du偶y
i energiczny, mia艂 spos贸b bycia
ludzi, kt贸rych pewno艣膰 siebie
jest absolutna i w pe艂ni
uzasadniona.
- W co si臋 ten nasz Burke tym
razem zapl膮ta艂? - spyta艂
rozbawiony, gdy mu si臋
przedstawi艂em. M贸wi艂 przyjemnym,
wibruj膮cym g艂osem.
Nie poda艂em mu wszystkich
szczeg贸艂贸w.
- By艂 zar臋czony z niejak膮
Jeanne Delano, kt贸ra mniej
wi臋cej trzy tygodnie temu nagle
znikn臋艂a wyje偶d偶aj膮c na Wsch贸d.
Burke bardzo ma艂o o niej wie,
obawia si臋, 偶e co艣 jej si臋
sta艂o, i chce, 偶ebym j膮
odnalaz艂.
- Znowu? - zamruga艂 swymi
bystrymi, niebieskimi oczami. -
Teraz zn贸w jaka艣 Jeanne. To ju偶
pi膮ta w tym roku, mo偶e zreszt膮
opu艣ci艂em z jedn膮 czy dwie,
kiedy by艂em na Hawajach. Jaka ma
by膰 w tym moja rola?
- Poprosi艂em go o wiarygodne
referencje. My艣l臋, 偶e jest
cz艂owiekiem przyzwoitym, ale
chyba niezbyt odpowiedzialnym.
Skierowa艂 mnie do pana.
- Ma pan ca艂kowit膮 racj臋
m贸wi膮c, 偶e jest niezbyt
odpowiedzialny.
R. F. Axford zmru偶y艂 oczy i
zmarszczy艂 czo艂o, na chwil臋
pogr膮偶aj膮c si臋 w my艣lach.
- Czy my艣li pan, 偶e
dziewczynie rzeczywi艣cie co艣 si臋
sta艂o? Mo偶e Burke'owi tylko si臋
zdaje?
- Nie wiem. Z pocz膮tku
my艣la艂em, 偶e to urojenie. Ale w
jej listach s膮 pewne aluzje,
wskazuj膮ce na to, 偶e co艣 jest
nie w porz膮dku.
- Niech wi臋c pan jej szuka -
powiedzia艂 Axford. - Nic z艂ego
si臋 nie stanie, jak odzyska
swoj膮 Jeanne. Przynajmniej na
jaki艣 czas b臋dzie mia艂 zaj臋cie.
- Mam wi臋c pa艅skie s艂owo, 偶e z
tej sprawy nie wyniknie jaki艣
skandal czy co艣 podobnego?
- Oczywi艣cie. Burke jest w
porz膮dku. Tylko to facet
rozpieszczony. Ca艂e 偶ycie by艂
raczej s艂abego zdrowia. Ma
dochody wystarczaj膮ce na skromne
utrzymanie i jeszcze troch臋 na
wydawanie swej poezji i
kupowanie bibelot贸w. Ma troch臋
za wysokie mniemanie o sobie,
uwa偶a si臋 za wielkiego poet臋,
ale w gruncie rzeczy jest
rozs膮dny.
- Zgoda - powiedzia艂em
wstaj膮c. - Jeszcze jedno:
dziewczyna ma rachunek w Golden
Gate Trust Company. Chcia艂bym
si臋 o nim czego艣 dowiedzie膰,
szczeg贸lnie jakie jest 藕r贸d艂o
tych pieni臋dzy. Kasjer Clement
jest wzorem ostro偶no艣ci, je艣li
chodzi o udzielanie informacji o
klientach. Mo偶e u艂atwi艂by mi pan
to?
- Z przyjemno艣ci膮.
Napisa艂 par臋 s艂贸w na odwrocie
swojej wizyt贸wki. Po偶egna艂em
si臋, obiecuj膮c zadzwoni膰, gdybym
potrzebowa艂 pomocy.
Zadzwoni艂em do Pangburna z
wiadomo艣ci膮, 偶e jego szwagier
por臋czy艂 za niego. Wys艂a艂em
telegram do oddzia艂u naszej
agencji w Baltimore, podaj膮c
wszystko, czego si臋
dowiedzia艂em. Potem uda艂em si臋
na Ashbury Avenue, do domu, w
kt贸rym mieszka艂a dziewczyna.
Zarz膮dzaj膮ca, pani Clute,
ogromna kobieta w szeleszcz膮cej
czerni wiedzia艂a o dziewczynie
niemal r贸wnie ma艂o jak Pangburn.
Dziewczyna mieszka艂a tam dwa i
p贸艂 miesi膮ca, czasem kto艣 j膮
odwiedza艂, ale pani Clute
potrafi艂a opisa膰 tylko
Pangburna. Zwolni艂a mieszkanie
trzeciego bie偶膮cego miesi膮ca
m贸wi膮c, 偶e musi jecha膰 na
Wsch贸d, i prosi艂a, by
zatrzymywa膰 jej poczt臋, dop贸ki
nie poda nowego adresu. Dziesi臋膰
dni p贸藕niej pani Clute dosta艂a
od niej kartk臋 z pro艣b膮, by
przesy艂a膰 listy pod adresem 215
N. Stricker Street. Baltimore.
Maryland. Nie by艂o nic do
przes艂ania.
Jedyn膮 rzecz膮 godn膮 uwagi,
kt贸rej dowiedzia艂em si臋 na
Ashbury Avenue, by艂a informacja,
偶e walizki dziewczyny zosta艂y
zabrane przez zielony w贸z
meblowy. Zielony to kolor
u偶ywany przez jedn膮 z
najwi臋kszych firm
przeprowadzkowych w mie艣cie.
Poszed艂em wi臋c do biura tej
firmy i zasta艂em tam
zaprzyja藕nionego urz臋dnika.
(M膮dry detektyw zawiera jak
najwi臋cej przyja藕ni w艣r贸d
pracownik贸w firm
przeprowadzkowych, wysy艂kowych i
na kolei). Wyszed艂em z
wypisanymi numerami kwit贸w
baga偶owych oraz adresem
przechowalni promowej, do kt贸rej
odwieziono walizki.
W przechowalni na podstawie
tych numer贸w dowiedzia艂em si臋,
偶e walizki odes艂ano do
Baltimore. Wys艂a艂em jeszcze
jeden telegram do Baltimore,
podaj膮c numery kwit贸w
baga偶owych.
By艂a niedziela
wiecz贸r,sko艅czy艂em wi臋c prac臋 i
poszed艂em do domu.
Nazajutrz rano,p贸艂
godziny przed rozpocz臋ciem
urz臋dowania w Golden Gate Trust
Company, by艂em ju偶 na miejscu i
rozmawia艂em z kasjerem
Clementem. Ca艂a tradycyjna
ostro偶no艣膰 i konserwatyzm
wszystkich bankier贸w razem
wzi臋tych by艂y niczym w
por贸wnaniu z tym, co zazwyczaj
reprezentowa艂 ten za偶ywny,
siwy, starszy pan. Ale jeden
rzut oka na wizyt贸wk臋 Axforda ze
zdaniem "Prosz臋 udzieli膰
okazicielowi wszelkiej mo偶liwej
pomocy" na odwrocie, sprawi艂, 偶e
Clement wyrazi艂 ch臋膰 wsp贸艂pracy.
- Macie lub mieli艣cie u siebie
rachunek na nazwisko Jeanne
Delano - powiedzia艂em. -
Chcia艂bym si臋 dowiedzie膰, na
kogo wystawia艂a czeki, na jakie
sumy, a szczeg贸lnie sk膮d
pochodzi艂y jej pieni膮dze.
R贸偶owym palcem nacisn膮艂
per艂owy guzik na biurku i po
chwili do pokoju bezszelestnie
w艣lizn膮艂 si臋 m艂odzieniec o
l艣ni膮cych blond w艂osach. Kasjer
naskroba艂 co艣 o艂贸wkiem na kartce
papieru i wr臋czy艂 j膮
bezszmerowemu m艂odzie艅cowi,
kt贸ry szyybko wyszed艂. Po chwili
by艂 z powrotem i po艂o偶y艂 na
biurku kasjera jakie艣 papiery.
Clement przejrza艂 je i
popatrzy艂 na mnie.
- Panna Delano zosta艂a nam
przedstawiona przez pana Burke'a
Pangburna sz贸stego ubieg艂ego
miesi膮ca i otworzy艂a rachunek
wp艂acaj膮c osiemset pi臋膰dziesi膮t
dolar贸w got贸wk膮. Po czym
dokona艂a nast臋pnych wp艂at:
czterysta dolar贸w dziesi膮tego,
dwie艣cie dolar贸w dwudziestego
pierwszego, trzysta dolar贸w
dwudziestego sz贸stego, dwie艣cie
dolar贸w trzydziestego i
dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w
drugiego bie偶膮cego miesi膮ca.
Wszystkie wp艂aty by艂y got贸wk膮,
opr贸cz ostatniej. Tej wp艂aty
dokonano czekiem.
Poda艂 mi ten czek.
"Prosz臋 wp艂aci膰 na rachunek
Jeanne Delano dwadzie艣cia
tysi臋cy dolar贸w.
(Podpis) Burke Pangburn"
Datowany by艂 drugiego
bie偶膮cego miesi膮ca.
- Burke Pangburn! -
wykrzykn膮艂em troch臋 g艂upawo. -
Czy on ma w zwyczaju wystawia膰
czeki na takie sumy?
- Chyba nie, ale sprawdzimy.
Znowu nacisn膮艂 per艂owy guzik,
naskroba艂 co艣 na kawa艂ku
papieru, m艂odzieniec o l艣ni膮cych
blond w艂osach bezszelestnie
wszed艂, wyszed艂, znowu wszed艂 i
wyszed艂. Kasjer przejrza艂 艣wie偶y
plik papier贸w, kt贸re po艂o偶ono mu
na biurku.
- Pierwszego bie偶膮cego
miesi膮ca pan Pangburn wp艂aci艂
dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w
czekiem z rachunku pana Axforda.
- A wyp艂aty panny Delano? -
spyta艂em.
Kasjer spojrza艂 na papiery
dotycz膮ce jej rachunku.
- Jej o艣wiadczenie i czeki
zrealizowane w ubieg艂ym miesi膮cu
jeszcze nie zosta艂y odes艂ane.
Wszystkie s膮 tutaj. Czek na
osiemdziesi膮t pi臋膰 dolar贸w na
rachunek H. K. Clute z
pi臋tnastego ubieg艂ego miesi膮ca,
czek z dwudziestego ubieg艂ego
miesi膮ca na trzysta dolar贸w,
p艂atny got贸wk膮, i drugi taki
sam, z dwudziestego pi膮tego na
sto dolar贸w. Oba te czeki
zosta艂y najwidoczniej
zrealizowane przez ni膮 u nas
osobi艣cie. Trzeciego bie偶膮cego
miesi膮ca zlikwidowa艂a sw贸j
rachunek wystawionym na siebie
czekiem na sum臋 dwadzie艣cia
jeden tysi臋cy pi臋膰set pi臋tna艣cie
dolar贸w.
- A ten czek?
- Osobi艣cie pobra艂a u nas
got贸wk臋.
Zapali艂em papierosa, w g艂owie
szumia艂y mi sumy. 呕adna z nich,
opr贸cz tych zwi膮zanych z
podpisem Pangburna i Axforda,
nie mia艂a dla mnie znaczenia.
Czek dla pani Clute - jedyny,
jaki dziewczyna wystawi艂a na
kogo艣 innego - by艂
prawdopodobnie przeznaczony na
pokrycie czynszu.
- A wi臋c tak - podsumowa艂em
g艂o艣no. - Pierwszego bie偶膮cego
miesi膮ca Pangburn przela艂
dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w z
czeku Axforda na sw贸j rachunek.
Nast臋pnego dnia da艂 czek na t臋
sum臋 pannie Delano, a ona go
zrealizowa艂a. Dzie艅 p贸藕niej
zlikwidowa艂a sw贸j rachunek,
pobieraj膮c got贸wk膮 ponad
dwadzie艣cia jeden tysi臋cy
dolar贸w.
- Dok艂adnie - powiedzia艂
kasjer.
Zanim poszed艂em do Glenton, by
dowiedzie膰 si臋, czemu Pangburn
nie by艂 ze mn膮 szczery i nie
powiedzia艂 mi o tych dwudziestu
tysi膮cach dolar贸w, wpad艂em do
Agencji, by sprawdzi膰, czy s膮
jakie艣 wiadomo艣ci z Baltimore.
Jeden z urz臋dnik贸w ko艅czy艂
w艂a艣nie rozszyfrowywa膰 telegram
takiej oto tre艣ci:
"Baga偶 przyby艂 na dworzec Mt.
Royal 贸smego. Odebrany tego
samego dnia. Na North Stricker
Street 215 jest baltimorski
sierociniec. Dziewczyna tam nie
znana. Szukamy dalej".
Wychodzi艂em ju偶, gdy Stary
w艂a艣nie wr贸ci艂 z lunchu.
Wszed艂em na par臋 minut do jego
gabinetu.
- By艂e艣 u Pangburna? -
zapyta艂.
- Tak. W艂a艣nie si臋 tym
zajmuj臋, ale moim zdaniem to
jaka艣 ciemna sprawa.
- Czemu?
- Pangburn jest szwagrem R. F.
Axforda. Kilka miesi臋cy temu
pozna艂 pewn膮 dziewczyn臋 i
zakocha艂 si臋 w niej. Dziewczyna
udawa艂a skromnisi臋, a Pagnburn
nic o niej nie wiedzia艂.
Pierwszego bie偶膮cego miesi膮ca
dosta艂 od szwagra dwadzie艣cia
tysi臋cy dolar贸w i wp艂aci艂 je
dziewczynie. Ona za艣 zwia艂a
m贸wi膮c mu, 偶e musi jecha膰 do
Baltimore. Poda艂a fa艂szywy
adres, kt贸ry, jak si臋 okaza艂o,
nale偶y do sieroci艅ca. Jej
walizki pojecha艂y do Baltimore,
a ona sama przes艂a艂a mu
stamt膮d kilka list贸w. Ale
oczywi艣cie jaki艣 jej kumpel m贸g艂
si臋 tam zaj膮膰 baga偶em i
przeadresowa膰 listy. Gdyby
chcia艂a odzyska膰 baga偶, powinna
by艂a zjawi膰 si臋 z kwitem w
przechowalni, ale graj膮c o
dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w
mog艂a sobie te walizki darowa膰.
Pangburn nie by艂 ze mn膮 szczery -
nie powiedzia艂 mi ani s艂owa o
pieni膮dzach. Pewnie ze wstydu,
偶e da艂 si臋 tak zrobi膰. Zaraz go
przycisn臋 w tej sprawie.
Stary obdarzy艂 mnie swym
艂agodnym, nic nie znacz膮cym
u艣miechem i wyszed艂em.
Dzwoni艂em dziesi臋膰 minut do
drzwi Pangburna, ale nikt nie
otworzy艂. Windziarz powiedzia艂
mi, 偶e jego zdaniem Pangburn by艂
ca艂膮 noc w domu. Zostawi艂em
wiadomo艣膰 w skrzynce i uda艂em
si臋 do kas kolejowych, gdzie
poprosi艂em, by mnie
powiadomiono, gdyby kto艣 zg艂osi艂
si臋 po zwrot pieni臋dzy za nie
wykorzystany bilet z Baltimore
do San Francisco.
Nast臋pnie poszed艂em do
redakcji "Chronicle", gdzie
przejrza艂em numery tej gazety z
poprzedniego miesi膮ca,
wynotowuj膮c cztery daty, kiedy
to la艂o dzie艅 i noc. Z tymi
danymi wybra艂em si臋 do trzech
najwi臋kszych przedsi臋biorstw
taks贸wkowych..
Zdarzy艂o mi si臋 ju偶
parokrotnie korzysta膰 z tego
藕r贸d艂a informacji. Mieszkanie
dziewczyny by艂o po艂o偶one do艣膰
daleko od linii tramwajowej i
liczy艂em, 偶e kt贸rego艣 z tych
ulewnych dni ona lub jaki艣 jej
go艣膰 woleli raczej skorzysta膰 z
taks贸wki, ni偶 w臋drowa膰 do
przystanku. W ksi膮偶kach zlece艅
przedsi臋biorstw spodziewa艂em si臋
znale藕膰 wezwanie z mieszkania
dziewczyny, a tak偶e dowiedzie膰
si臋, dok膮d by艂 kurs.
Oczywi艣cie najlepiej by艂oby
przejrze膰 zlecenia z ca艂ego
okresu jej pobytu w tym
mieszkaniu, ale 偶adne
przedsi臋biorstwo taks贸wkowe nie
podj臋艂oby si臋 takiej roboty,
chyba 偶e by艂aby to sprawa 偶ycia
lub 艣mierci. I tak trudno by艂o
ich nam贸wi膰, by zechcieli mi
wyszuka膰 owe cztery dni.
Po wyj艣ciu z ostatniego
przedsi臋biorstwa taks贸wkowego
zadzwoni艂em znowu do Pangburna,
ale nie by艂o go w domu.
Zadzwoni艂em te偶 do rezydencji
Axforda my艣l膮c, 偶e mo偶e poeta
sp臋dzi艂 noc tam, ale powiedziano
mi, 偶e nie.
Po po艂udniu dosta艂em odbitki
fotografii i list贸w dziewczyny i
wys艂a艂em po jednej do Baltimore.
Potem wr贸ci艂em do
przedsi臋biorstw taks贸wkowych po
informacje. W dw贸ch nic dla mnie
nie mieli. Dopiero w trzecim
poinformowano mnie o dw贸ch
wezwaniach z mieszkania
dziewczyny.
Jednego z tych deszczowych
popo艂udni wezwano stamt膮d
taks贸wk臋 i pasa偶er pojecha艂 do
Glenton. Tym pasa偶erem by艂a
najprawdopodobniej dziewczyna
albo Pangburn. Innego dnia, o
p贸艂 do pierwszej w nocy, znowu
pojecha艂a tam taks贸wka, a
pasa偶er uda艂 si臋 do hotelu
Marquis.
Kierowcy, kt贸ry pojecha艂 na to
drugie wezwanie, wydawa艂o si臋,
偶e pasa偶erem by艂 m臋偶czyzna.
Zostawi艂em na razie ten trop;
hotel Marquis, jak na San
Francisco, nie jest du偶y, zbyt
jednak du偶y, bym m贸g艂 spo艣r贸d
go艣ci wy艂owi膰 tego, kt贸rego
szukam.
Ca艂y wiecz贸r bezskutecznie
pr贸bowa艂em z艂apa膰 Pangburna. O
jedenastej zadzwoni艂em do
Axforda, w nadziei, 偶e mi powie,
gdzie szuka膰 jego szwagra.
- Nie widzia艂em go od paru dni
- powiedzia艂 milioner. - Mia艂
przyj艣膰 wczoraj na kolacj臋, ale
si臋 nie pokaza艂. Moja 偶ona dzi艣
parokrotnie do niego dzwoni艂a,
te偶 na pr贸偶no.
Nazajutrz rano, jeszcze przed
wstaniem z 艂贸偶ka, zadzwoni艂em do
mieszkania Pangburna. Znowu nic.
Wobec tego skontaktowa艂em si臋
z Axfordem i um贸wi艂em na
dziesi膮t膮 w jego biurze.
- Nie mam poj臋cia, gdzie on
si臋 podziewa - powiedzia艂
dobrodusznie Axford, gdy
stwierdzi艂em, 偶e Pangburn
najwyra藕niej nie by艂 w swoim
mieszkaniu od niedzieli. - Nasz
Burke bywa dosy膰 nieobliczalny.
A jak poszukiwania tej biednej
damy?
- Jestem ju偶 w nich na tyle
zaawansowany, by stwierdzi膰, 偶e
nie jest ona taka biedna. Dzie艅
przed znikni臋ciem dosta艂a od
pa艅skiego szwagra dwadzie艣cia
tysi臋cy dolar贸w.
- Dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w
od Burke'a?! To musi by膰
wspania艂a dziewczyna! Ale sk膮d
on wzi膮艂 tyle pieni臋dzy?
- Od pana.
Axford wyprostowa艂 si臋.
- Ode mnie?
- Tak. Z pa艅skiego czeku.
- Nieprawda.
Axford nie dyskutowa艂 ze mn膮 -
po prostu stwierdzi艂 fakt.
- Nie da艂 mu pan pierwszego
bie偶膮cego miesi膮ca czeku na
dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w?
- Nie.
- Mo偶e wi臋c wybierzemy si臋 do
Golden Gate Trust Company? -
zaproponowa艂em.
Dziesi臋膰 minut p贸藕niej byli艣my
w biurze u Clementa.
- Chcia艂bym zobaczy膰 swoje
zrealizowane czeki - powiedzia艂
Axford.
M艂odzieniec o l艣ni膮cych blond
w艂osach przyni贸s艂 je
b艂yskawicznie, ca艂y gruby plik,
i Axford pospiesznie wyszuka艂
w艣r贸d nich ten, o kt贸rym
wspomnia艂em. Ogl膮da艂 go d艂ugo, a
kiedy potem na mnie spojrza艂,
wolno, ale zdecydowanie pokr臋ci艂
g艂ow膮.
- Nigdy przedtem go nie
widzia艂em.
Clement przetar艂
czo艂o bia艂膮 chusteczk膮 i
pr贸bowa艂 udawa膰, 偶e nie p艂onie z
ciekawo艣ci i obawy, czy jego
bank nie zostanie oszukany.
Milioner spojrza艂 na podpis na
odwrocie czeku.
- Zrealizowany przez Burke'a
pierwszego - powiedzia艂, jakby
my艣la艂 o czym艣 innym.
- Czy mogliby艣my porozmawia膰 z
kasjerem, kt贸ry przyj膮艂 czek na
dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w od
panny Delano? - spyta艂em
Clementa.
R贸偶owym, grubym palcem
nacisn膮艂 per艂owy guzik na swym
biurku i po chwili zjawi艂 si臋
niedu偶y blady m臋偶czyzna.
- Czy pami臋ta pan, jak par臋
tygodni temu przyjmowa艂 pan czek
na dwadzie艣cia tysi臋cy dolar贸w
od panny Jeanne Delano?
- Tak, prosz臋 pana. Tak.
Dok艂adnie.
- Jak to by艂o?
- No wi臋c, prosz臋 pana, panna
Delano podesz艂a do mojego
okienka z panem Burke'em
Pangburnem. To by艂 jego czek.
Suma wydawa艂a mi si臋 wysoka jak
na niego, ale ksi臋gowy
powiedzia艂 mi, 偶e czek ma
pokrycie. Panna Delano i pan
Pangburn 艣miali si臋 i
rozmawiali, a gdy przela艂em sum臋
na jej rachunek, odeszli. I to
wszystko.
- Ten czek jest podrobiony -
powiedzia艂 wolno Axford, gdy
kasjer wr贸ci艂 ju偶 do siebie. - Ale
oczywi艣cie zaakceptuj臋 go. To
powinno zako艅czy膰 t臋 spraw臋,
panie Clement. Prosz臋 ju偶 wi臋cej
do niej nie wraca膰.
- Oczywi艣cie, prosz臋 pana.
Oczywi艣cie.
Gdy ci臋偶ar w postaci
dwudziestu tysi臋cy dolar贸w spad艂
ju偶 z serca jego banku, Clement
ca艂y rozp艂ywa艂 si臋 w u艣miechach
i potakiwaniach.
Wraz z Axfordem wyszli艣my z
banku i wsiedli艣my do samochodu.
Nie od razu w艂膮czy艂 silnik.
Niewidz膮cymi oczami wpatrywa艂
si臋 w ruch uliczny na Montgomery
Street.
- Chc臋, 偶eby pan odnalaz艂
Burke'a - powiedzia艂 w ko艅cu, a
jego niski g艂os nie zdradza艂
偶adnych uczu膰. - Chc臋, 偶eby pan
go odnalaz艂, ale nie mo偶e by膰
偶adnego skandalu. Gdyby moja
偶ona si臋 dowiedzia艂a... Nie, ona
nie mo偶e nic wiedzie膰. Uwa偶a
swego brata za niewini膮tko.
Chc臋, 偶eby pan go odnalaz艂 dla
mnie. Dziewczyna jest
nieistotna, ale zdaje mi si臋, 偶e
tam, gdzie znajdzie pan jedno,
b臋dzie i drugie. Nie interesuj膮
mnie te pieni膮dze i niech si臋
pan szczeg贸lnie nie stara ich
odzyska膰. Obawiam si臋, 偶e trudno
by艂oby to zrobi膰 bez rozg艂osu.
Chc臋, 偶eby pan odnalaz艂 Burke'a,
zanim narobi jeszcze gorszego
k艂opotu.
- Je艣li chce pan unikn膮膰
niepo偶膮danego rozg艂osu -
powiedzia艂em - to najw艂a艣ciwiej
b臋dzie nada膰 sprawie rozg艂os po偶膮dany.
Og艂o艣my, 偶e zagin膮艂, dajmy do
gazet jego fotografi臋 i tak
dalej. To b臋dzie przekonuj膮ce.
Jest pa艅skim szwagrem i poet膮.
Mo偶emy powiedzie膰, 偶e jest chory
- powiedzia艂 mi pan, 偶e ca艂e
偶ycie by艂 s艂abego zdrowia i 偶e
boimy si臋, 偶e umar艂 gdzie艣 nie
rozpoznany lub cierpi na
rozstr贸j nerwowy. Nie trzeba
b臋dzie wcale wspomina膰 o
dziewczynie i pieni膮dzach. Nasze
wyja艣nienie powstrzyma ludzi,
szczeg贸lnie pa艅sk膮 偶on臋, od
snucia niepo偶膮danych domys艂贸w,
kiedy fakt jego zagini臋cia si臋
wyda. A wyda si臋 na pewno.
M贸j pomys艂 nie bardzo mu si臋
podoba艂, uda艂o mi si臋 jednak go
przekona膰.
Poszli艣my wi臋c do mieszkania
Pangburna, do kt贸rego, po
wyja艣nieniu Axforda, 偶e jeste艣my
z nim um贸wieni i chcemy
poczeka膰, zostali艣my bez trudu
wpuszczeni. Przeszuka艂em pokoje
centymetr po centymetrze,
zajrza艂em do ka偶dej dziury i
szpary, przeczyta艂em wszystko,
co by艂o do przeczytania, nawet
r臋kopisy, i nie znalaz艂em nic,
co by wyja艣nia艂o jego
znikni臋cie.
Dobra艂em si臋 do jego
fotografii, zabieraj膮c pi臋膰 z
kilkunastu, kt贸re znalaz艂em.
Axford stwierdzi艂, 偶e nie
brakuje 偶adnej torby ani
walizki. Ksi膮偶eczki czekowej
Golden Gate Trust Company nie
znalaz艂em.
Reszt臋 dnia sp臋dzi艂em
dostarczaj膮c gazetom to
wszystko, co chcieli艣my, 偶eby
wydrukowa艂y. W rezultacie m贸j
by艂y klient mia艂 znakomit膮 pras臋
- informacje z fotografi膮 na
pierwszych stronach. Je艣li by艂
kto艣 w San Francisco, kto nie
wiedzia艂, 偶e Burke Pangburn,
szwagier R. F. Axforda i autor
"Piaskowych zagon贸w i innych
wierszy", zagin膮艂, to znaczy, 偶e
albo nie umia艂, albo nie chcia艂
czyta膰.
Takie rozg艂oszenie sprawy
przynios艂o rezultaty. Ju偶
nast臋pnego ranka ze wszystkich
stron zacz臋艂y nap艂ywa膰
informacje od dziesi膮tk贸w ludzi,
kt贸rzy widzieli zaginionego
poet臋 w dziesi膮tkach miejsc.
Kilka z tych informacji brzmia艂o
obiecuj膮co lub przynajmniej
prawdopodobnie, wi臋kszo艣膰 jednak
by艂a ewidentnie absurdalna.
Gdy wr贸ci艂em do Agencji po
sprawdzeniu jednej z takich na
poz贸r obiecuj膮cych informacji,
zasta艂em tam wiadomo艣膰, bym
skontaktowa艂 si臋 z Axfordem.
- Czy mo偶e pan przyj艣膰 do mego
biura? - zapyta艂, gdy
zadzwoni艂em.
Gdy wprowadzono mnie do jego
gabinetu, zasta艂em tam
dwudziestojedno_ lub mo偶e
dwudziestodwuletniego szczup艂ego
m艂odzie艅ca, eleganckiego, w
stylu uprawiaj膮cego sport
urz臋dnika.
- To pan Fall, jeden z moich
pracownik贸w - powiedzia艂 Axford.
- Twierdzi, 偶e widzia艂 Burke'a w
niedziel臋 wieczorem.
- Gdzie? - spyta艂em Falla.
- Wchodzi艂 do motelu ko艂o
Halfmoon Bay.
- Jest pan pewien, 偶e to by艂
on?
- Ca艂kowicie. Przychodzi艂
cz臋sto do biura pana Axforda.
Znam go. To by艂 na pewno on.
- Jak pan si臋 tam znalaz艂?
- Byli艣my kawa艂ek dalej na
wybrze偶u z przyjaci贸艂mi i
wracaj膮c zatrzymali艣my si臋 w tym
motelu, 偶eby co艣 zje艣膰. W艂a艣nie
wychodzili艣my, gdy podjecha艂
samoch贸d i wysiad艂 z niego pan
Pangburn z jak膮艣 dziewczyn膮 czy
kobiet膮, nie widzia艂em
dok艂adnie, i weszli do 艣rodka.
Zapomnia艂em o tym i dopiero gdy
przeczyta艂em wczoraj w gazecie,
偶e nie widziano go od niedzieli,
pomy艣la艂em sobie, 偶e...
- Jaki to by艂 motel - przerwa艂em.
- The White Shack.
- Kt贸ra by艂a godzina?
- Chyba mi臋dzy dwudziest膮
trzeci膮 trzydzie艣ci a p贸艂noc膮.
- Widzia艂 pana?
- Nie. Siedzia艂em ju偶 w aucie,
gdy podjecha艂.
- Jak wygl膮da艂a ta kobieta?
- Nie wiem. Nie widzia艂em jej
twarzy, nie pami臋tam, jak by艂a
ubrana ani nawet, czy by艂a
wysoka czy niska.
To by艂o wszystko, co Fall mia艂
do powiedzenia. Podzi臋kowali艣my
mu, a potem skorzysta艂em z
telefonu Axforda i zadzwoni艂em
do knajpy Wopa Healeya w North
Beach i zostawi艂em wiadomo艣膰,
偶eby 艢wi艅ski Ryj zadzwoni艂 do
"Jacka". By艂o um贸wione, 偶e jak
b臋d臋 Ryja potrzebowa艂, to mu w
ten spos贸b dam zna膰.
Traktowali艣my to jako
asekuracj臋, 偶eby nikt nie wpad艂
na 艣lad naszej wiadomo艣ci.
- Zna pan White Shack? -
spyta艂em nast臋pnie Axforda.
- Wiem, gdzie to jest, ale nic
wi臋cej.
- To speluna. Prowadzi j膮
Joplin Blaszana Gwiazda, by艂y
kasiarz, kt贸ry zainwestowa艂 tam
swoj膮 fors臋, gdy dzi臋ki
prohibicji prowadzenie moteli
sta艂o si臋 op艂acalne. Zarabia
teraz wi臋cej ni偶 w czasach
rozpruwania kas. Sprzeda偶
alkoholu to dla niego tylko
uboczne zaj臋cie. Knajpa jest
stacj膮 po艣redni膮 dla alkoholu,
kt贸ry przechodzi przez Halfmoon
Bay w g艂膮b kraju, i z tego
Joplin ma prawdziwy zysk.
Wiadomo za艣, 偶e po艂owa alkoholu
dostarczana na l膮d przez rumow膮
flot臋 Pacyfiku l膮duje w艂a艣nie w
Halfmoon Bay.
A wi臋c White Shack to speluna
i nie jest to miejsce
odpowiednie dla pa艅skiego brata.
Nie mog臋 jecha膰 tam osobi艣cie,
bo tylko zepsuj臋 spraw臋. Joplin
i ja jeste艣my starymi
przyjaci贸艂mi. Mam jednak
cz艂owieka, kt贸rego mog臋 tam
wys艂a膰 na par臋 dni. Mo偶e
Pangburn jest tam cz臋stym
go艣ciem albo wr臋cz mieszka w
motelu. Nie by艂by pierwszym,
kt贸rego Joplin ukrywa. Wy艣l臋 tam
mojego cz艂owieka na tydzie艅 i
zobacz臋, czego si臋 dowie.
- Wszystko w pana r臋kach -
powiedzia艂 Axford.
Prosto od Axforda wr贸ci艂em do
siebie, zostawi艂em frontowe
drzwi otwarte i czeka艂em na
艢wi艅skiego Ryja. Zjawi艂 si臋 po
p贸艂torej godzinie.
- Cze艣膰! Jak leci?
Rozpar艂 si臋 na krze艣le, nogi
po艂o偶y艂 na stole i si臋gn膮艂 po
le偶膮ce na nim papierosy.
Taki by艂 艢wi艅ski Ryj.
Trzydziestoparolatek o ziemistej
cerze, ani du偶y, ani ma艂y,
zawsze jaskrawo, cho膰 mo偶e
niezbyt czysto ubrany, kt贸ry swe
wielkie tch贸rzostwo pokrywa艂
zuchwalstwem, samochwalstwem i
robion膮 pewno艣ci膮 siebie.
Zna艂em go jednak od trzech
lat, podszed艂em wi臋c i jednym
ruchem str膮ci艂em mu nogi ze
sto艂u, prawie zrzucaj膮c go z
krzes艂a.
- O co chodzi? - Stan膮艂
w艣ciek艂y i gotowy do skoku. - Co
to za metody? Chcesz zarobi膰
w...
Da艂em krok do przodu. Cofn膮艂
si臋 b艂yskawicznie.
- Oj, ja tylko tak sobie.
呕artowa艂em!
- Zamknij si臋 i siadaj -
powiedzia艂em.
Zna艂em 艢wi艅skiego Ryja od
trzech lat i prawie r贸wnie d艂ugo
korzysta艂em z jego us艂ug, a mimo
to nie mog臋 powiedzie膰 nic na
jego korzy艣膰. Tch贸rz. K艂amca.
Z艂odziej i narkoman. Zdrajca
wobec swoich i je艣li si臋 tylko
da艂o, tak偶e wobec swych
mocodawc贸w. 艁adny ptaszek. Ale
detektyw to ci臋偶ki zaw贸d, tu si臋
nie przebiera w 艣rodkach. Ryj to
po偶yteczne narz臋dzie, je艣li si臋
wie, jak z niego korzysta膰, to
znaczy je艣li trzymasz mu stale
r臋k臋 na gardle i sprawdzasz
ka偶d膮 jego informacj臋.
Tch贸rzostwo by艂o dla moich
cel贸w jego najwi臋ksz膮 zalet膮.
S艂yn膮艂 z niego na ca艂ym
przest臋pczym Wybrze偶u i chocia偶
nikt, nawet 偶aden oszust, nie
mia艂 do niego zaufania, to
jednak nie spotyka艂 si臋 z jak膮艣
szczeg贸ln膮 podejrzliwo艣ci膮.
Wi臋kszo艣膰 jego kompan贸w by艂a
zdania, 偶e jest zbyt wielkim
tch贸rzem, by by膰 niebezpieczny;
uwa偶ali, 偶e ba艂by si臋 ich
zdradzi膰, ba艂by si臋 bezlitosnej
zemsty, jak膮 to 艣rodowisko
karze donosiciela. Nie brali
jednak pod uwag臋, 偶e Ryj ma dar
przekonywania samego siebie, 偶e
posiada nieustraszone serce, ale
tylko wtedy, gdy nie grozi mu
偶adne niebezpiecze艅stwo. Chodzi艂
wi臋c swobodnie, gdzie chcia艂 i
gdzie go pos艂a艂em, i przynosi艂
mi nieosi膮galne inn膮 drog膮
informacje.
Przez prawie trzy lata
u偶ywa艂em go z niez艂ymi na og贸艂
rezultatami, p艂aci艂em mu dobrze
i by艂 mi pos艂uszny. "Informator"
- tym s艂owem okre艣la艂em go w
swoich sprawozdaniach; 艣wiatek
przest臋pczy, opr贸cz powszechnie
stosowanego s艂owa "kapu艣", ma na
to wiele nie tak 艂adnych
okre艣le艅.
- Mam dla ciebie robot臋 -
powiedzia艂em, gdy ju偶 znowu
siedzia艂, tym razem z nogami na
pod艂odze. Lewy k膮cik jego ust
drgn膮艂 i mrugn臋艂o
porozumiewawczo lewe oko.
- Tak my艣la艂em. - Zawsze m贸wi艂
co艣 takiego.
- Chc臋, 偶eby艣 pojecha艂 do
Halfmoon Bay i posiedzia艂 par臋
dni u Joplina Blaszanej Gwiazdy.
Tu masz dwa zdj臋cia - podsun膮艂em
mu fotografie Pangburna i
dziewczyny. - Z ty艂u s膮 ich
nazwiska i rysopisy. Chc臋
wiedzie膰, czy kt贸re艣 z nich si臋
tam pojawia, co robi膮, gdzie si臋
w艂贸cz膮. Mo偶liwe, 偶e Blaszana
Gwiazda ich ukrywa.
Ryj patrzy艂 na zdj臋cia.
- Chyba znam tego faceta -
powiedzia艂 t膮 drgaj膮c膮 lew膮
stron膮 ust. To te偶 typowe dla
Ryja. Gdy pada jakie艣 nazwisko
czy rysopis, cho膰by nawet
zmy艣lony, zawsze m贸wi to samo.
- Tu masz pieni膮dze -
podsun膮艂em mu kilka banknot贸w. -
Gdyby艣 musia艂 posiedzie膰 tam
d艂u偶ej, pode艣l臋 ci wi臋cej.
Kontaktuj si臋 ze mn膮 na ten
numer albo na ten zastrze偶ony w
biurze. I pami臋taj - nie 膰paj.
Je艣li tam przyjd臋 i zastan臋 ci臋
za膰panego, to obiecuj臋, 偶e wydam
ci臋 Joplinowi.
W艂a艣nie sko艅czy艂 przelicza膰
pieni膮dze, nie by艂o ich du偶o - i
rzuci艂 je z pogard膮 na st贸艂.
- Zachowaj to sobie na gazety
- rzek艂 z ironi膮. - Jak mam si臋
czego艣 dowiedzie膰, je艣li nie
mog臋 tam nic wyda膰?
- Na par臋 dni wystarczy,
reszt臋 i tak przepijesz. Je艣li
zostaniesz d艂u偶ej ni偶 par臋 dni,
podrzuc臋 ci wi臋cej. A zap艂at臋
dostaniesz po robocie, nie
przed.
Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wsta艂.
- Mam do艣膰 twego sk膮pstwa. Sam
sobie wykonaj swoje polecenia.
Ja sko艅czy艂em.
- Je艣li dzi艣 wiecz贸r nie
pojedziesz do Halfmoon Bay, to
rzeczywi艣cie sko艅czysz -
zapewni艂em go, zostawiaj膮c mu
woln膮 r臋k臋 w zrozumieniu mojej
gro藕by.
Po chwili wzi膮艂 oczywi艣cie
pieni膮dze i poszed艂. Sp贸r o
pieni膮dze na wydatki by艂 mi臋dzy
nami sta艂ym rytua艂em wst臋pnym.
Po wyj艣ciu Ryja rozsiad艂em si臋
wygodnie i wypali艂em kilka
papieros贸w rozmy艣laj膮c nad t膮
spraw膮. Najpierw znikn臋艂a
dziewczyna z dwudziestoma
tysi膮cami dolar贸w, potem poeta i
oboje, na sta艂e czy te偶 nie,
pojechali do White Shack. Z
pozoru sprawa by艂a jasna.
Dziewczyna zmi臋kczy艂a Pangburna
na tyle, 偶e wypisa艂 jej fa艂szywy
czek z rachunku Axforda, i
potem, po r贸偶nych zdarzeniach,
kt贸rych znaczenia jeszcze nie
zna艂em, gdzie艣 si臋 ukryli.
Pozosta艂y jeszcze dwa 艣lady.
Pierwszy: znalezienie wsp贸lnika,
kt贸ry wysy艂a艂 listy do Pangburna
i odebra艂 baga偶 dziewczyny; tym
zajmie si臋 nasze biuro w
Baltimore. Drugi: kto jecha艂
taks贸wk膮 z mieszkania dziewczyny
do hotelu Marquis?
Mo偶e to nie mie膰 偶adnego
zwi膮zku ze spraw膮 albo - wprost
przeciwnie. Powiedzmy, 偶e znajd臋
jakie艣 powi膮zania mi臋dzy hotelem
Marquis a White Shack. To by
zamkn臋艂o ten 艣lad. W ksi膮偶ce
telefonicznej znalaz艂em numer
motelu. Potem uda艂em si臋 do
hotelu Marquis. W centrali
telefonicznej hotelu zasta艂em
dziewczyn臋, kt贸ra ju偶 kiedy艣
odda艂a mi przys艂ug臋.
- Kto dzwoni艂 do Halfmoon Bay?
- spyta艂em.
- O Bo偶e - opad艂a na krzes艂o i
r贸偶ow膮 d艂oni膮 delikatnie
pog艂adzi艂a swe misternie u艂o偶one
rude w艂osy. - I bez pami臋tania
wszystkich rozm贸w jest do艣膰
roboty. To nie pensjonat. Mamy
tu wi臋cej ni偶 jedn膮 rozmow臋 w
tygodniu.
- Nie macie wielu rozm贸w z
Halfmoon Bay - nalega艂em,
opieraj膮c si臋 o kontuar i migaj膮c
pi臋ciodolarowym banknotem. -
Powinna pani pami臋ta膰 te
ostatnie.
- Sprawdz臋 kwity.
- Mam co艣. Z pokoju 522, dwa
tygodnie temu.
- Pod jaki numer dzwoniono?
- Halfmoon Bay 51.
By艂 to numer motelu. Banknot
pi臋ciodolarowy zmieni艂
w艂a艣ciciela.
- Czy 522 to sta艂y go艣膰?
- Tak. Pan Kilcourse. Jest od
trzech - czterech miesi臋cy.
- Kim jest ten pan?
- Nie wiem. Ale moim zdaniem
to d偶entelmen.
- Pi臋knie. Jak wygl膮da?
- M艂ody, ale ju偶 troch臋
siwieje. Ma ciemn膮 cer臋. Jest
przystojny i wygl膮da jak aktor
filmowy.
- Jak Bull Montana? - spyta艂em
odchodz膮c.
Klucz do pokoju 522 wisia艂 w
recepcji. Usiad艂em tak, bym m贸g艂
go widzie膰. Mniej wi臋cej po
godzinie recepcjonista poda艂 go
m臋偶czy藕nie, kt贸ry rzeczywi艣cie
wygl膮da艂 troch臋 jak aktor. Oko艂o
trzydziestki, o ciemnej cerze i
ciemnych w艂osach, siwiej膮cych na
skroniach. Mia艂 ponad metr
osiemdziesi膮t wzrostu, by艂
elegancko ubrany i szczup艂y.
Z kluczem w r臋ku wszed艂 do
windy.
Zadzwoni艂em do Agencji i
poprosi艂em Starego, by przys艂a艂
mi Dicka Fowleya. Dick zjawi艂
si臋 po dziesi臋ciu minutach. Jest
to drobniutki Kanadyjczyk - wa偶y
nieca艂e pi臋膰dziesi膮t kilo - i
nie znam detektywa, kt贸ry by
umia艂 tak dobrze 艣ledzi膰, a znam
ich prawie wszystkich.
- Mam tu pewnego ptaszka,
kt贸remu potrzebny jest ogon -
powiedzia艂em Dickowi. - Nazywa
si臋 Kilcourse, pok贸j 522. Czekaj
na zewn膮trz, poka偶臋 ci go.
Wr贸ci艂em do hallu i czeka艂em.
O 贸smej Kilcourse wyszed艂 z
hotelu. Poszed艂em za nim
kawa艂ek, przekaza艂em Dickowi i
wr贸ci艂em do domu, aby by膰 pod
telefonem, gdyby zadzwoni艂
艢wi艅ski Ryj. Tej nocy telefonu
nie by艂o.
* * *
Gdy nazajutrz rano zjawi艂em
si臋 w Agencji, Dick ju偶 na mnie
czeka艂.
- I jak? - spyta艂em.
- Do diab艂a! - Kiedy Dick jest
wzburzony, m贸wi telegraficznymi
skr贸tami, a w艂a艣ciwie teraz by艂
wyra藕nie z艂y.
- Dwie przecznice. Zerwa艂 si臋.
Jedyna taks贸wka.
- Rozpozna艂 ci臋?
- Nie. Cwaniaczek. Na wszelki
wypadek.
- Spr贸buj jeszcze raz. Lepiej
miej pod r臋k膮 samoch贸d, gdyby
zn贸w pr贸bowa艂 ci臋 zgubi膰.
Dick w艂a艣nie wychodzi艂, kiedy
zadzwoni艂 telefon. To by艂 Ryj,
dzwoni艂 na zastrze偶ony numer.
- Masz co艣? - spyta艂em.
- Mn贸stwo - pochwali艂 si臋.
- Spotkamy si臋 u mnie za
dwadzie艣cia minut -
powiedzia艂em.
M贸j ziemistolicy informator
promienia艂. Jego ch贸d
przypomina艂 murzy艅ski taniec, a
k膮ciki ust, ten z tikiem,
wyra偶a艂 wiedz臋 godn膮 Salomona.
- Przetrz膮sn膮艂em wszystko -
powiedzia艂 z dum膮. - Dla mnie
nie ma trudno艣ci. By艂em tam i
rozmawia艂em z ka偶dym, kto co艣
wie, widzia艂em wszystko, co by艂o
do zobaczenia, i prze艣wietli艂em
t臋 spelun臋 od piwnicy po dach. I
zrobi艂em...
- Tak, tak - przerwa艂em mu. -
Moje gratulacje i tak dalej. Ale
co masz?
- Zaraz ci powiem - podni贸s艂
r臋k臋 do g贸ry, jak policjant
kieruj膮cy ruchem. - Spokojnie.
Wszystko ci powiem.
- Jasne. Wiem. Jeste艣
wspania艂y i mam szcz臋艣cie, 偶e
robisz za mnie moj膮 robot臋 i tak
dalej. Ale czy Pangburn tam
jest?
- Zaraz do tego dojd臋. Wi臋c
pojecha艂em tam i...
- Widzia艂e艣 Pangburna?
- W艂a艣nie m贸wi臋, pojecha艂em
tam i...
- Ryju - powiedzia艂em - guzik
mnie obchodzi, co robi艂e艣. Czy
widzia艂e艣 Pangburna?
- Tak. Widzia艂em go.
- Fajnie. A teraz, co
widzia艂e艣?
- Urz臋duje tam u Blaszanej
Gwiazdy. On i ta jego kobieta, kt贸rej
zdj臋cie mi da艂e艣, s膮 tam oboje.
Ona jest od miesi膮ca. Nie
widzia艂em jej, ale powiedzia艂 mi
jeden kelner. Pangburna
widzia艂em osobi艣cie. Nie
afiszuje si臋 zbytnio. G艂贸wnie
siedz膮 na zapleczu, tam gdzie
mieszka Blaszana Gwiazda.
Pangburn jest od niedzieli.
Pojecha艂em tam i...
- Dowiedzia艂e艣 si臋, kim jest
ta dziewczyna? I w og贸le o co
chodzi?
- Nie. Pojecha艂em tam i...
- W porz膮dku. Pojecha艂e艣 tam
znowu dzi艣 wiecz贸r. Zadzwo艅 do
mnie, jak b臋dziesz pewien, 偶e
Pangburn tam jest, 偶e nie
wyszed艂. Nie pomyl si臋. Nie chc臋
robi膰 fa艂szywego alarmu. Dzwo艅
pod zastrze偶ony numer Agencji i
temu, kto odbierze, powiedz, 偶e
b臋dziesz w mie艣cie p贸藕no. B臋dzie
to znaczy艂o, 偶e Pangburn tam
jest, a ty mo偶esz zadzwoni膰 od
Joplina nie budz膮c podejrze艅.
- Musz臋 mie膰 wi臋cej forsy -
powiedzia艂 wstaj膮c. - To
kosztuje...
- Rozpatrz臋 twoje podanie -
obieca艂em. - A teraz ju偶 ci臋 nie
ma i daj mi zna膰, jak tylko
upewnisz si臋, 偶e Pangburn tam
jest.
Potem uda艂em si臋 do biura
Axforda.
- Chyba wpad艂em na trop -
poinformowa艂em milionera. -
Prawdopodobnie dzi艣 wiecz贸r
b臋dzie pan m贸g艂 z nim
porozmawia膰. M贸j cz艂owiek
twierdzi, 偶e widzia艂 go wczoraj
wieczorem w White Shack i 偶e
pa艅ski szwagier prawdopodobnie
tam mieszka. Je艣li dzi艣 wiecz贸r
znowu si臋 poka偶e, to mo偶emy tam
jecha膰.
- Dlaczego nie mo偶emy jecha膰
od razu?
- W ci膮gu dnia w lokalu jest
raczej pusto i m贸j cz艂owiek nie
mo偶e si臋 tam pl膮ta膰 nie
wzbudzaj膮c podejrze艅. Wola艂bym,
偶eby艣my my dwaj si臋 tam nie
pokazywali, dop贸ki nie b臋dziemy
pewni, 偶e spotkamy Pangburna.
- To co mam robi膰?
- Prosz臋 przygotowa膰 na
wiecz贸r jaki艣 szybki samoch贸d i
by膰 w pogotowiu.
- W porz膮dku. B臋d臋 w domu wp贸艂
do sz贸stej. Podjad臋 po pana, jak
tylko mi pan da zna膰.
O wp贸艂 do dziesi膮tej
siedzia艂em obok Axforda w
pot臋偶nym zagranicznym
samochodzie i z hukiem
p臋dzili艣my drog膮 do Halfmoon
Bay. Dzwoni艂 Ryj.
Nie rozmawiali艣my wiele
podczas jazdy, kt贸ra dzi臋ki temu
kolosowi trwa艂a kr贸tko. Axford
siedzia艂 spokojny za kierownic膮;
po raz pierwszy zauwa偶y艂em, 偶e
ma do艣膰 mocn膮 szcz臋k臋.
Motel White Shack mie艣ci艂 si臋
w du偶ym, kwadratowym budynku z
imitacji kamienia. By艂 troch臋
odsuni臋ty od drogi i prowadzi艂y
do niego dwa p贸艂koliste
podjazdy. Po艣rodku tego p贸艂kola
sta艂y jakie艣 szopy, w kt贸rych
klienci Joplina parkowali
samochody. Gdzieniegdzie by艂y
te偶 klomby i k臋py krzak贸w.
Wci膮偶 z du偶膮 szybko艣ci膮
skr臋cili艣my na podjazd i...
Axford gwa艂townie zahamowa艂,
wielka maszyna zatrzyma艂a si臋 w
miejscu rzucaj膮c nas na przedni膮
szyb臋. W ostatniej chwili
unikn臋li艣my wjechania w gromad臋
ludzi, kt贸rzy nagle pojawili si臋
przed mask膮.
W 艣wietle naszych reflektor贸w
wyra藕nie by艂o wida膰 blade,
przera偶one twarze, spojrzenia
rzucane ukradkiem i ordynarn膮
ciekawo艣膰 gapi贸w. Poni偶ej twarzy
bia艂e r臋ce i ramiona, b艂yszcz膮ce
suknie i bi偶uteria na
ciemniejszym tle ubra艅 m臋skich.
To by艂o moje pierwsze
wra偶enie, a kiedy ju偶 odj膮艂em
g艂ow臋 od przedniej szyby, zda艂em
sobie spraw臋, 偶e ta grupa ludzi
ma jakie艣 centrum, co艣 wok贸艂
czego si臋 skupia. Unios艂em si臋
pr贸buj膮c dojrze膰 co艣 ponad
g艂owami t艂umu, lecz
bezskutecznie.
Wyskoczy艂em na podjazd i
przepchn膮艂em si臋 mi臋dzy lud藕mi.
Na bia艂ym 偶wirze twarz膮 do
ziemi le偶a艂 cz艂owiek. By艂 to
szczup艂y m臋偶czyzna w ciemnym
ubraniu, a tu偶 nad
ko艂nierzykiem, w miejscu, gdzie
g艂owa 艂膮czy si臋 z szyj膮, mia艂
dziur臋. Przykucn膮艂em, by zajrze膰
mu w twarz. Potem wydosta艂em si臋
z t艂umu i wr贸ci艂em do auta.
Silnik nadal pracowa艂; Axford
w艂a艣nie wysiad艂.
- Pangburn nie 偶yje.
Zastrzelony!
Axford powoli zdj膮艂
r臋kawiczki, z艂o偶y艂 je porz膮dnie
i schowa艂 do kieszeni. Potem
kiwn膮艂 g艂ow膮 na znak, 偶e
zrozumia艂 moje s艂owa, i ruszy艂 w
kierunku t艂umu stoj膮cego nad
martwym poet膮. Ja za艣
rozgl膮da艂em si臋 za Ryjem.
Znalaz艂em go na tarasie,
wspartego o balustrad臋.
Przeszed艂em tak, by m贸g艂 mnie
zauwa偶y膰, i znikn膮艂em za rogiem
budynku; by艂o tam troch臋
ciemniej.
Wkr贸tce do艂膮czy艂 do
mnie.Cho膰 noc nie by艂a ch艂odna,
szcz臋ka艂 z臋bami.
- Kto go za艂atwi艂? - spyta艂em.
- Nie wiem - wyj臋cza艂. Po raz
pierwszy us艂ysza艂em, jak
przyznaje si臋 do swojej
ca艂kowietej pora偶ki. - By艂em w
艣rodku. Uwa偶a艂em na pozosta艂ych.
- Jakich pozosta艂ych?
- Na Blaszan膮 Gwiazd臋,
jakiego艣 faceta, kt贸rego nigdy
przedtem nie widzia艂em, i
dziewczyn臋. Nie my艣la艂em, 偶e
ch艂opak wyjdzie. Nie mia艂
kapelusza.
- A czego si臋 dowiedzia艂e艣?
- Chwil臋 po tym, jak dzwoni艂em
do ciebie, dziewczyna i Pangburn
wyszli z zaplecza i usiedli przy
stoliku z drugiej strony tarasu,
gdzie jest do艣膰 ciemno. Jedli
przez chwil臋, a potem przyszed艂
ten drugi facet i przysiad艂 si臋
do nich. Nie znam jego nazwiska,
ale chyba gdzie艣 go widzia艂em.
Wysoki, modnie ubrany.
To m贸g艂 by膰 Kilcourse.
- Rozmawiali przez chwil臋,
potem dosiad艂 si臋 Joplin.
Siedzieli mo偶e przez kwadrans,
艣miej膮c si臋 i gadaj膮c. Mia艂em
stolik, od kt贸rego mog艂em ich
obserwowa膰, a by艂 t艂ok, wi臋c
ba艂em si臋, 偶e strac臋 ten stolik,
jak odejd臋, dlatego nie
poszed艂em za ch艂opakiem. Nie
mia艂 kapelusza, wi臋c nie
my艣la艂em, 偶e gdzie艣 idzie. Ale
musia艂 chyba przej艣膰 przez dom i
wyj艣膰 na zewn膮trz, a za chwil臋
us艂ysza艂em jaki艣 odg艂os,
my艣la艂em, 偶e to ga藕nik, a potem
warkot szybko ruszaj膮cego auta.
I wtedy jaki艣 facet wrzasn膮艂, 偶e
na dworze jest trup. Wszyscy
wybiegli i to by艂 Pangburn.
- Jeste艣 absolutnie pewien, 偶e
Joplin, Kilcourse i dziewczyna
byli przy stoliku, kiedy zabito
Pangburna?
- Absolutnie - powiedzia艂 Ryj
- o ile ten ciemny facet nazywa si臋
Kilcourse.
- Gdzie s膮 teraz?
- U Joplina. Poszli tam od
razu, jak zobaczyli, 偶e Pangburn
nie 偶yje.
Nie mia艂em z艂udze艅 co do Ryja.
Wiedzia艂em, 偶e bez wahania by
mnie sprzeda艂 i zapewni艂 alibi
mordercy poety. Ale je艣li to
Joplin, Kilcourse lub dziewczyna
za艂atwili go i przekupili mojego
informatora, to i tak nie
m贸g艂bym udowodni膰, 偶e nie byli
na tylnym tarasie, kiedy pad艂
strza艂. Joplin mia艂 t艂umy
takich, kt贸rzy by bez mrugni臋cia
okiem przysi臋gli na wszystko, co
im powie. Wiedzia艂em, 偶e b臋dzie
kilkunastu 艣wiadk贸w ich
obecno艣ci na tylnym tarasie.
Tak wi臋c musia艂em przyj膮膰, 偶e
Ryj m贸wi prawd臋, nie mia艂em
innego wyj艣cia.
- Widzia艂e艣 Dicka Fowleya? -
spyta艂em, bo Dick przecie偶
艣ledzi艂 Kilcourse'a.
- Nie.
- Rozejrzyj si臋 za nim.
Powiedz mu, 偶e poszed艂em pogada膰
z Joplinem i 偶eby tam przyszed艂.
Potem b膮d藕 pod r臋k膮, gdybym ci臋
potrzebowa艂.
Wszed艂em przez drzwi
balkonowe, min膮艂em pusty parkiet
taneczny i poszed艂em na g贸r臋 do
mieszkania Joplina na drugim
pi臋trze. Zna艂em drog臋; nie by艂em
tu po raz pierwszy. Jeste艣my
starymi przyjaci贸艂mi.
Szed艂em tym razem po to, 偶eby
jego i jego przyjaci贸艂 troch臋
przepyta膰, z nik艂膮 nadziej膮 na
powodzenie, nie mia艂em bowiem
przeciw nim 偶adnych dowod贸w.
Mog艂em oczywi艣cie zahaczy膰
dziewczyn臋, ale nie bez
wyjawiania faktu, 偶e zmar艂y
poeta podrobi艂 podpis swego
szwagra na czeku. A to by艂o
wykluczone.
- Wej艣膰 - zawo艂a艂 mocny,
znajomy g艂os, gdy zapuka艂em do
drzwi salonu Joplina. Otworzy艂em
i wszed艂em.
Joplin Blaszana Gwiazda sta艂
po艣rodku - wielki by艂y
kasiarz o nadmiernie
rozro艣ni臋tych barach i t臋pej,
ko艅skiej twarzy. Nieco z ty艂u
siedzia艂 na stole Kilcourse,
ukrywaj膮cy czujno艣膰 pod pozorami
rozbawienia. Po przeciwnej
stronie pokoju, na oparciu
wielkiego, sk贸rzanego fotela
siedzia艂a dziewczyna, kt贸r膮
zna艂em jako Jeanne Delano. Poeta
nie przesadza艂 m贸wi膮c, 偶e jest
pi臋kna.
- Ty? - mrukn膮艂 Joplin, gdy
zobaczy艂, 偶e to ja. - Czego
chcesz do cholery?
- A co masz?
Nie by艂em zbyt skupiony na tej
wymianie zda艅 - przypatrywa艂em
si臋 dziewczynie. By艂o w niej co艣
znajomego, nie mog艂em jej jednak
zidentyfikowa膰. Mo偶e jej nigdy
nie widzia艂em, a mo偶e to
wra偶enie wzi臋艂o si臋 st膮d, 偶e tak
d艂ugo gapi艂em si臋 w fotografi臋,
kt贸r膮 da艂 mi Pangburn. Ze
zdj臋ciami tak bywa.
Joplin rzek艂 tymczasem:
- Na pewno nie mam czasu, 偶eby
go marnowa膰.
Na co ja:
- Gdyby艣 zaoszcz臋dzi艂 czas,
kt贸ry dosta艂e艣 od s臋dzi贸w, na
pewno mia艂by艣 go dosy膰.
Gdzie艣 t臋 dziewczyn臋 ju偶
widzia艂em. By艂a szczup艂a, ubrana
w niebiesk膮, b艂yszcz膮c膮 sukni臋
ods艂aniaj膮c膮 to, co by艂o warte
pokazania: prz贸d, plecy i
ramiona. Mia艂a g臋ste, ciemne
w艂osy i owaln膮 twarz o cerze
prawdziwie r贸偶owej. Szeroko
rozstawione szare oczy
rzeczywi艣cie, jak to okre艣li艂
poeta, przypomina艂y polerowane
srebro. Mierzyli艣my si臋 wzrokiem
i ci膮gle nie mog艂em jej
skojarzy膰. Kilcourse nadal
siedzia艂 na stole, machaj膮c
nog膮.
Joplin zniecierpliwi艂 si臋.
- Mo偶e przestaniesz gapi膰 si臋
na dziewczyn臋 i powiesz mi,
czego chcesz?
Dziewczyna u艣miechn臋艂a si臋
ironicznie, ods艂aniaj膮c swe
ostre jak szpilki, drobne,
zwierz臋ce z膮bki. I po tym
u艣miechu j膮 pozna艂em.
Zwiod艂y mnie w艂osy i cera.
Kiedy j膮 osstatnio widzia艂em -
jedyny zreszt膮 raz - jej twarz
by艂a marmurowobia艂a, a w艂osy
kr贸tkie, koloru ognia. Ona,
jedna staruszka, trzech m臋偶czyzn
i ja bawili艣my si臋 pewnego
wieczoru w chowanego w pewnym
domu przy Turk Street. Zabawa
dotyczy艂a zab贸jstwa pos艂a艅ca
bankowego i kradzie偶y akcji
warto艣ci stu tysi臋cy dolar贸w.
Przez jej intrygi trzej
wsp贸lnicy zgin臋li tamtego
wieczoru, a czwarty, Chi艅czyk,
poszed艂 na szubienic臋. Mia艂a
wtedy na imi臋 Elwira i od czasu
jej ucieczki tamtej nocy
szukali艣my jej bezskutecznie po
ca艂ym kraju i za granic膮.
Mimo 偶e stara艂em si臋 nie
pokaza膰 tego po sobie, musia艂a
zorientowa膰 si臋, 偶e j膮 pozna艂em,
bo kocim ruchem zeskoczy艂a z
fotela i ruszy艂a ku mnie. Jej
oczy by艂y teraz raczej stalowe
ni偶 srebrne.
Wyj膮艂em pistolet.
Joplin zrobi艂 krok w moim
kierunku.
- O co chodzi?
Kilcourse zsun膮艂 si臋 ze sto艂u
i rozlu藕ni艂 krawat.
- Chodzi o to - powiedzia艂em -
偶e dziewczyna jest poszukiwana
za morderstwo sprzed paru
miesi臋cy, a mo偶e i za dzisiejsze
te偶. Tak czy siak...
Us艂ysza艂em pstrykni臋cie
wy艂膮cznika gdzie艣 za moimi
plecami i pok贸j pogr膮偶y艂 si臋 w
ciemno艣ciach.
Ruszy艂em nie zwa偶aj膮c dok膮d,
byle nie zosta膰 tam, gdzie mnie
zaskoczy艂a ciemno艣膰.
Opar艂em si臋 o 艣cian臋 i
przykucn膮艂em.
- Szybko! - ostry szept od
strony, jak si臋 domy艣la艂em,
drzwi.
Ale obie pary drzwi pokoju
by艂y zamkni臋te, bo po otworzeniu
musia艂oby wpa艣膰 troch臋 艣wiat艂a z
korytarza. W ciemno艣ciach
s艂ysza艂em jakie艣 ruchy, ale na
ja艣niejszym tle okna nie ukaza艂a
si臋 偶adna posta膰.
Co艣 mi臋kko trzasn臋艂o tu偶 obok
mnie, zbyt s艂abo jak na
repetowanie pistoletu. M贸g艂 to
by膰 odg艂os otwieranego no偶a
spr臋偶ynowego, a pami臋ta艂em, 偶e
Joplin Blaszana Gwiazda lubi ten
rodzaj broni.
- Chod藕! - Ostry szept jak
cios przeci膮艂 ciemno艣膰.
Odg艂osy, przyt艂umione,
nierozpoznawalne, jaki艣 d藕wi臋k,
ca艂kiem blisko...
Nagle silna d艂o艅 zacisn臋艂a si臋
na moim ramieniu i czyje艣 mocne
cia艂o na mnie napar艂o. Uderzy艂em
pistoletem i us艂ysza艂em j臋k.
R臋ka przesun臋艂a si臋 w kierunku
mojego gard艂a.
Hukn膮艂em w czyje艣 kolano i
znowu j臋k.
Co艣 pali艂o mnie w boku.
Waln膮艂em znowu pistoletem -
odsun膮艂em go nieco do ty艂u, by
uwolni膰 luf臋 od mi臋kkiej
przeszkody, i nacisn膮艂em spust.
Odg艂os strza艂u. G艂os Joplina w
moich uszach, zadziwiaj膮co
spokojny i rzeczowy.
- Cholera. Trafi艂 mnie.
Odsun膮艂em si臋 od niego w
kierunku 偶贸艂tawej plamy padaj膮cej przez
otwarte drzwi. Nie s艂ysza艂em, by
kto艣 wychodzi艂. Zbyt by艂em
zaj臋ty.Zrozumia艂em jednak, 偶e
Joplin mia艂 odwr贸ci膰 moj膮 uwag臋,
by umo偶liwi膰 ucieczk臋 pozosta艂ym.
Nie spotka艂em nikogo, gdy
zbiega艂em, staczaj膮c si臋 i
ze艣lizguj膮c ze schod贸w - po tyle
stopni naraz, ile si臋 tylko
da艂o. Przy wej艣ciu na parkiet
taneczny w drog臋 wszed艂 mi
kt贸ry艣 z kelner贸w. Nie wiem, czy
zrobi艂 to specjalnie. Nie
pyta艂em. Waln膮艂em go na p艂ask
pistoletem w twarz i poszed艂em
dalej. Raz przeskoczy艂em przez
jak膮艣 nog臋, kt贸ra chcia艂a mnie
podci膮膰, a przy drzwiach
wyj艣ciowych musia艂em za艂atwi膰
jeszcze jedn膮 twarz.
Ju偶 na podje藕dzie zobaczy艂em
tylne 艣wiat艂a samochodu
skr臋caj膮cego na wsch贸d w g艂贸wn膮
drog臋.
Biegn膮c do samochodu Axforda
zauwa偶y艂em, 偶e zabrano ju偶 cia艂o
Pangburna. Par臋 os贸b sta艂o
jeszcze ko艂o tego miejsca i
gapi艂o si臋 na mnie z otwartymi
ustami.
Auto mia艂o wci膮偶 w艂膮czony
silnik, jak je zostawi艂 Axford.
B艂yskawicznie przejecha艂em przez
klomb i skr臋ci艂em na szos臋. Po
pi臋ciu minutach mia艂em ju偶 przed
sob膮 czerwone 艣wiate艂ka.
Samoch贸d, kt贸rym jecha艂em, by艂
du偶o szybszy, ni偶 potrzebowa艂em;
nawet bym nie wiedzia艂, jak
wykorzysta膰 jego ca艂膮 moc. Nie
wiem, z jak膮 pr臋dko艣ci膮 jecha艂
samoch贸d przede mn膮, ale
zbli偶a艂em si臋 do niego tak
szybko, jakby sta艂 w miejscu.
Dwa i p贸艂 kilometra, mo偶e
trzy...
Nagle zobaczy艂em cz艂owieka
przed mask膮, tu偶, poza zasi臋giem
moich 艣wiate艂. Gdy dosta艂 si臋 w
艣wiat艂o, stwierdzi艂em, 偶e to
艢wi艅ski Ryj.
Sta艂 naprzeciwko mnie po艣rodku
szosy z pistoletem w ka偶dej
r臋ce.
Pistolety rozb艂ys艂y nagle
czerwono i zgas艂y, rozb艂ys艂y
jeszcze raz i zgas艂y - jak dwie
偶ar贸wki w systemie alarmowym.
Przednia szyba rozprysn臋艂a
si臋.
艢wi艅ski Ryj - informator,
kt贸rego nazwisko by艂o wzd艂u偶
ca艂ego wybrze偶a Pacyfiku
synonimem tch贸rzostwa - sta艂
po艣rodku szosy i strzela艂 w
kierunku p臋dz膮cej wprost na
niego metalowej komety...
Nie widzia艂em ko艅ca.
Przyznaj臋 szczerze: zamkn膮艂em
oczy, kiedy jego zaci臋ta blada twarz
pojawi艂a si臋 tu偶 nad mask膮 mego
wozu. Metalowy kolos drgn膮艂 -
nieznacznie - i oto droga przede
mn膮 by艂a pusta, z wyj膮tkiem
oddalaj膮cego si臋 czerwonego
艣wiat艂a. Przedniej szyby nie
by艂o. Wiatr targa艂 mnie za
w艂osy, przymru偶one oczy 艂zawi艂y.
Nagle zda艂em sobie spraw臋, 偶e
m贸wi臋 sam do siebie. To by艂 Ryj.
To by艂 Ryj. Zabawne. Nie
zdziwi艂em si臋, 偶e mnie oszuka艂.
Tego si臋 mo偶na by艂o spodziewa膰.
Nie zdziwi艂o mnie te偶, 偶e
zakrad艂 si臋 za mn膮 do pokoju i
zgasi艂 艣wiat艂o. Ale 偶e sta艂 tak
na drodze i zgin膮艂...
Pomara艅czowa smuga z jad膮cego
przede mn膮 samochodu przerwa艂a
moje rozmy艣lania. Kula nie
dosz艂a do mnie - nie艂atwo
strzeli膰 celnie z jednego
jad膮cego auta do drugiego - ale
wiedzia艂em, 偶e przy mojej
szybko艣ci wkr贸tce stan臋 si臋
dobrym celem.
W艂膮czy艂em reflektor nad desk膮
rozdzielcz膮. Nie dogoni艂em
jeszcze auta przede mn膮, ale
zobaczy艂em, 偶e prowadzi je
dziewczyna, a obok niej siedzi
odwr贸cony w moj膮 stron臋
Kilcourse. By艂 to 偶贸艂ty samoch贸d
sportowy.
Zwolni艂em. W pojedynku z
Kilcoursem by艂bym w
niekorzystnej sytuacji -
zmuszony r贸wnocze艣nie prowadzi膰
auto i strzela膰. Nale偶a艂o
utrzyma膰 odleg艂o艣膰, a偶
dojedziemy do jakiego艣 mista, co
by艂o przecie偶 nieuniknione. O
tej porze, przed p贸艂noc膮, na
ulicach b臋d膮 ludzie i
policjanci. Wtedy si臋 zbli偶臋 i
moje zwyci臋stwo b臋dzie
pewniejsze.
Po paru kilometrach zwierzyna,
na kt贸r膮 polowa艂em, zniweczy艂a
m贸j plan.呕贸艂te auto zwolni艂o,
zakr臋ci艂o i stan臋艂o w poprzek
szosy. Kilcourse i dziewczyna
wyskoczyli i przycupn臋li za nim
jak za barykad膮.
Kusi艂o mnie, 偶eby ich po
prostu staranowa膰, ale by艂a to
s艂aba pokusa i gdy zako艅czy艂a
swe kr贸tkie 偶ycie, nacisn膮艂em na
hamulce i zatrzyma艂em si臋.
Reflektorem poszuka艂em 偶贸艂tego
samochodu..
B艂ysn臋艂o gdzie艣 z okolic jego
k贸艂. Reflektor zatrz膮s艂 si臋
gwa艂townie, ale szk艂o pozosta艂o
ca艂e. Jasne, 偶e b臋dzie to ich
pierwszy cel, i...
Skuli艂em si臋 w samochodzie,
czekaj膮c, by kula zniszczy艂a
reflektor, zdj膮艂em buty i
p艂aszcz.
Trzeci strza艂 za艂atwi艂
reflektor.
Wy艂膮czy艂em pozosta艂e 艣wiat艂a,
zacz膮艂em biec i zatrzyma艂em si臋
dopiero tu偶 ko艂o 偶贸艂tego auta.
Pewny i bezpieczny numer.
Dziewczyna i Kilcourse
wpatrywali si臋 w silne 艣wiat艂o
reflektora. Kiedy zgas艂 i kiedy
wy艂膮czy艂em pozosta艂e 艣wiat艂a,
zostali ca艂kowicie o艣lepieni,
ich oczy wymaga艂y co najmniej
minuty, by si臋 przyzwyczai膰 do
szaroczarnej nocy. W skarpetkach
porusza艂em si臋 bezszelestnie i w
tej chwili dzieli艂 nasz ju偶
tylko 偶贸艂ty samoch贸d. Ja o tym
wiedzia艂em; oni nie.
Z okolic maski Kilcourse
odezwa艂 si臋 cicho.
- Spr贸buj臋 za艂atwi膰 go z rowu.
Strzelaj do niego od czasu do
czasu, niech si臋 tym zajmie.
- Nie widz臋 go -
zaprotestowa艂a dziewczyna.
- Oczy ci si臋 zaraz
przyzwyczaj膮. Strzelaj w stron臋
auta.
Przesun膮艂em si臋 ku masce;
dziewczyna strzeli艂a w kierunku
mego samochodu.
Kilcourse na czworakach
posuwa艂 si臋 w kierunku rowu
biegn膮cego wzd艂u偶 po艂udniowej
strony szosy. Ugi膮艂em nogi
planuj膮c szybki skok i cios
pistoletem w ty艂 g艂owy. Nie
chcia艂em go zabi膰, tylko szybko
usun膮膰 z drogi. By艂a przecie偶
jeszcze dziewczyna, co najmniej
r贸wnie niebezpieczna jak on.
Gdy gotowa艂em si臋 do skoku,
kierowany by膰 mo偶e instynktem
osaczonego, odwr贸ci艂 si臋 i
zobaczy艂 mnie czy raczej po
prostu jaki艣 gro藕ny cie艅.
Zamiast wi臋c skoczy膰,
strzeli艂em.
Nie sprawdza艂em, czy trafi艂em.
Z tej odleg艂o艣ci nie mo偶na by艂o
spud艂owa膰. Zgi膮艂em si臋 wp贸艂 i
prze艣lizn膮艂em ku ty艂owi auta,
wci膮偶 po mojej jego stronie.
Czeka艂em.
Dziewczyna zrobi艂a to, co i ja
bym pewnie zrobi艂 na jej
miejscu. Nie strzeli艂a i nie
ruszy艂a si臋 w kierunku, sk膮d
pad艂 strza艂. My艣la艂a, 偶e by艂em
w rowie przed Kilcourse'em i 偶e
teraz b臋d臋 chcia艂 zaj艣膰 j膮 od
ty艂u. By mnie uprzedzi膰,
okr膮偶y艂a ty艂 samochodu, by
zasadzi膰 si臋 na mnie od strony
wozu Axforda.
Gdy wi臋c wynurzy艂a si臋 zza
rogu, jej delikatnie rze藕biony
nosek natkn膮艂 si臋 na luf臋 mojego
pistoletu.
Krzykn臋艂a.
Kobiety nie zawsze s膮 rozs膮dne
- cz臋sto lekcewa偶膮 takie
drobiazgi, jak wymierzony w nie
pistolet. Na szcz臋艣cie z艂apa艂em
j膮 za r臋k臋. Gdy moja d艂o艅
zacisn臋艂a si臋 na jej pistolecie,
dziewczyna poci膮gn臋艂a za spust,
przycinaj膮c mi kurkiem czubek
palca wskazuj膮cego. Wyrwa艂em jej
bro艅 i uwolni艂em palec.
Nie mia艂em jej jeszcze z
g艂owy. Sta艂em trzymaj膮c pistolet
nieca艂e dziesi臋膰 centymetr贸w od
niej, a ona rzuci艂a si臋 w
kierunku k臋py drzew tworz膮cych
czarn膮 bry艂臋 po stronie
p贸艂nocnej.
Kiedy och艂on膮艂em ze zdziwienia
po tym amatorskim wyczynie,
schowa艂em oba pistolety do
kieszeni i zdzieraj膮c sobie
stopy, ruszy艂em za ni膮.
Pr贸bowa艂a w艂a艣nie przeskoczy膰
przez p艂ot z drutu.
- Przesta艅 si臋 wyg艂upia膰,
dobrze? - powiedzia艂em karc膮co.
Lew膮 r臋k臋 zacisn膮艂em na jej
przegubie i poci膮gn膮艂em j膮 do
auta. - To powa偶na sprawa. Nie
b膮d藕 dziecinna!
- Boli!
Wiedzia艂em, 偶e nic j膮 nie
boli; wiedzia艂em te偶, 偶e winna
jest 艣mierci czterech czy mo偶e
pi臋ciu os贸b, a jednak zwolni艂em
u艣cisk, a偶 sta艂 si臋 niemal
przyjazny. Posz艂a ze mn膮
pos艂usznie do samochodu. Wci膮偶
trzymaj膮c j膮 za r臋k臋 w艂膮czy艂em
艣wiat艂a. Kilcourse le偶a艂 poni偶ej
smugi 艣wiat艂a, twarz膮 do ziemi,
z jedn膮 nog膮 podci膮gni臋t膮.
Ustawi艂em dziewczyn臋 w 艣wietle
reflektor贸w.
- St贸j tu i b膮d藕 grzeczna -
powiedzia艂em. - Jeden ruch i
za艂atwi臋 ci nog臋.
Nie 偶artowa艂em.
Znalaz艂em pistolet
Kilcourse'a, schowa艂em go do
kieszeni i ukl膮k艂em przy ciele.
Nie 偶y艂. Kula trafi艂a go tu偶
nad obojczykiem.
- Czy on... - wargi jej
dr偶a艂y.
- Tak.
Spojrza艂a na niego i przeszed艂
j膮 dreszcz.
- Biedny Fag - wyszepta艂a.
Ju偶 m贸wi艂em, 偶e by艂a pi臋kna, a
teraz, w o艣lepiaj膮cym 艣wietle
reflektor贸w, wydawa艂a si臋
jeszcze pi臋kniejsza. Mog艂a
wywo艂a膰 g艂upie my艣li nawet u
zwyk艂ego 艂apacza z艂odziei w
艣rednim wieku. By艂a...
To chyba dlatego spojrza艂em na
ni膮 gro藕nie i rzek艂em:
- Tak, biedny Fag i biedny
Hook, i biedny Tai, i biedny
goniec z Los Angeles, i biedny
Burke - wymieni艂em tych, o
kt贸rych wiedzia艂em, 偶e umarli,
bo j膮 kochali.
Nie wybuchn臋艂a z艂o艣ci膮. Jej
wielkie, szare oczy patrzy艂y na
mnie przenikliwie, a pi臋kna,
owalna twarz, okolona mas膮
ciemnych w艂os贸w (wiedzia艂em, 偶e
farbowanych), by艂a smutna.
- Ty chyba my艣lisz... -
zacz臋艂a.
Mia艂em ju偶 dosy膰. Przesz艂y mnie
ciarki.
- Idziemy. Kilcourse i
samoch贸d na razie zostan膮.
Nie odpowiedzia艂a, ale posz艂a
ze mn膮 do auta i siedzia艂a
cicho, gdy wk艂ada艂em buty. Na
tylnym siedzeniu znalaz艂em dla
niej jakie艣 okrycie.
- Lepiej to narzu膰. Nie ma
przedniej szyby. Mo偶e by膰 zimno.
Bez s艂owa zrobi艂a, co
powiedzia艂em, ale kiedy po
wymini臋ciu 偶贸艂tego auta
jechali艣my ju偶 drog膮 na wsch贸d,
po艂o偶y艂a r臋k臋 na moim ramieniu.
- Nie wracamy do White Shack?
- Nie. Jedziemy do Redwood
City, do wi臋zienia.
Przejechali艣my mo偶e p贸艂tora
kilometra i, nie patrz膮c nawet
na ni膮, wiedzia艂em, 偶e studiuje
m贸j raczej nieforemny profil.
Potem jej d艂o艅 zn贸w znalaz艂a si臋
na moim ramieniu: pochyli艂a si臋
ku mnie, tak 偶e czu艂em na
policzku ciep艂o jej oddechu.
- Sta艅 na chwil臋. Chc臋 ci..
Chc臋 ci co艣 powiedzie膰.
Zatrzyma艂em auto na poboczu i
obr贸ci艂em si臋 nieco w jej
stron臋.
- Zanim zaczniesz -
powiedzia艂em - chc臋, 偶eby艣
wiedzia艂a, 偶e stan膮艂em tylko po
to, 偶eby艣 opowiedzia艂a o
Pangburnie. Jak tylko zboczysz
z tematu, ruszamy do Redwood
City.
- Nie chcesz wiedzie膰 o Los
Angeles?
- Nie. To ju偶 zamkni臋ta
sprawa. Wy wszyscy, ty i Hook
Riordan, i Tai Choon Tau, i
pa艅stwo Quarre jeste艣cie
odpowiedzialni za 艣mier膰
pos艂a艅ca, nawet je艣li w
rzeczywisto艣ci to Hook go zabi艂.
Hook i pa艅stwo Quarre zgin臋li
tej nocy, gdy mieli艣my ten
bankiet na Turk Street. Taia
powieszono w zesz艂ym miesi膮cu.
Teraz mam i ciebie. Mieli艣my
do艣膰 dowod贸w, by powiesi膰
Chi艅czyka, i mamy ich jeszcze
wi臋cej przeciwko tobie. To ju偶
sko艅czone, za艂atwione. Je艣li
chcesz co艣 powiedzie膰 o 艣mierci
Pangburna, to s艂ucham. W
przeciwnym razie...
Si臋gn膮艂em do stacyjki.
Powstrzyma艂o mnie jej
dotkni臋cie.
- Chc臋 ci o tym opowiedzie膰 -
powiedzia艂a z naciskiem. - Chc臋,
偶eby艣 pozna艂 prawd臋. Wiem, 偶e
zawieziesz mnie do Redwood City.
Nie my艣l, 偶e oczekuj臋... 偶e mam
jakie艣 g艂upie nadzieje. Ale
chcia艂abym, 偶eby艣 zna艂 prawd臋.
Nie wiem, czemu mia艂oby mi na
tym specjalnie zale偶e膰, ale...
Zawiesi艂a g艂os.
A potem zacz臋艂a m贸wi膰, bardzo
szybko, jak kto艣, kto si臋 boi,
偶e mu przerw膮, zanim sko艅czy;
siedzia艂a pochylona do przodu, a
jej pi臋kna, poci膮g艂a twarz by艂a
bardzo blisko mojej.
- Jak wtedy wybieg艂am z tego
domu przy Turk Street, kiedy ty
walczy艂e艣 z Taiem, mia艂am zamiar
uciec z San Francisco. Mia艂am
par臋 tysi臋cy dolar贸w, mog艂am
jecha膰, dok膮d chcia艂am. A potem
pomy艣la艂am, 偶e tego si臋 w艂a艣nie
b臋dziecie spodziewa膰, i
zdecydowa艂am, 偶e najbezpieczniej
b臋dzie zosta膰 na miejscu. Kobieta
艂atwo mo偶e zmieni膰 wygl膮d.
Mia艂am kr贸tkie, rude w艂osy,
jasn膮 cer臋 i ubiera艂am si臋
jaskrawo. Ufarbowa艂am po prostu
w艂osy, kupi艂am tres臋, by je
przed艂u偶y膰, za pomoc膮
specjalnego kremu zmieni艂am
kolor sk贸ry i kupi艂am ciemne
ubranie. Potem, pod nazwiskiem
Jeanne Delano, wynaj臋艂am
mieszkanie przy Ashbury Avenue i
by艂am ju偶 kim艣 zupe艂nie innym.
Ale, cho膰 wiedzia艂am, 偶e nikt
mnie nie pozna, czu艂am si臋
lepiej siedz膮c g艂贸wnie w domu.
Dla zabicia czasu du偶o czyta艂am.
Tak w艂a艣nie natrafi艂am na
ksi膮偶k臋 Burke'a. Czy czytujesz
poezje?
Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. Od
Halfmoon Bay nadjecha艂o jakie艣
auto, pierwsze, jakie widzia艂em,
odk膮d opu艣cili艣my White Shack.
Poczeka艂a, a偶 przejedzie, i
m贸wi艂a dalej, wci膮偶 tak samo
szybko.
- Burke to oczywi艣cie nie
geniusz, ale by艂o co艣 w
niekt贸rych jego wierszach, co
mnie wzrusza艂o. Napisa艂am do
niego, 偶e podobaj膮 mi si臋 jego
utwory, i wys艂a艂am list na adres
wydawcy. Po paru dniach dosta艂am
odpowied藕 od Burke'a i
dowiedzia艂am si臋, 偶e mieszka w
San Francisco, nie wiedzia艂am
tego. Wymienili艣my jeszcze kilka
list贸w, zanim zaproponowa艂
spotkanie. Nie wiem, czy go
kocha艂am czy nie; nawet na
pocz膮tku. Lubi艂am go, a jego
mi艂o艣膰 by艂a tak gor膮ca i tak mi
pochlebia艂o, 偶e zaleca si臋 do
mnie s艂awny poeta, 偶e wzi臋艂am to
za mi艂o艣膰. Obieca艂am wyj艣膰 za
niego za m膮偶.
Nie powiedzia艂am mu
wszystkiego o sobie, cho膰 teraz
wiem, 偶e by艂oby to dla niego
nieistotne. Ba艂am si臋 powiedzie膰
mu prawd臋, a nie potrafi艂am
k艂ama膰, wi臋c nie m贸wi艂am nic.
A potem, pewnego dnia,
spotka艂am na ulicy Faga
Kilcourse'a, kt贸ry mnie pozna艂
mimo moich nowych w艂os贸w, cery i
stroju. Fag nie by艂 zbyt m膮dry,
ale mia艂 piekielnie przenikliwy
wzrok. Nie mam do niego 偶alu.
Takie mia艂 zasady. 艢ledzi艂 mnie
i przyszed艂 do mojego
mieszkania. Powiedzia艂am mu, 偶e
mam zamiar wyj艣膰 za Burke'a i
by膰 dobr膮 偶on膮. To by艂o g艂upie.
Fag by艂 uczciwy, w swoim fachu.
Gdybym mu powiedzia艂a, 偶e
urabiam Burke'a, bo chc臋 go
oskuba膰, zostawi艂by mnie w
spokoju i trzyma艂 si臋 z daleka.
Ale gdy mu powiedzia艂am, 偶e
sko艅czy艂am z kantami, 偶e chc臋
si臋 ustatkowa膰, sta艂am si臋 dla
niego 艂upem, na kt贸ry warto
zapolowa膰. Wiesz, jak to jest ze
z艂odziejami - cz艂owiek jest dla
nich albo kumplem, albo
potencjaln膮 ofiar膮. Skoro wi臋c
nie by艂am ju偶 z艂odziejk膮, uzna艂,
偶e mog臋 sta膰 si臋 艂upem.
Dowiedzia艂 si臋 o rodzinnych
powi膮zaniach Burke'a i postawi艂
spraw臋 jasno. Dwadzie艣cia
tysi臋cy dolar贸w albo mnie wyda.
Wiedzia艂 o tej robocie w Los
Angeles i o tym, 偶e jestem
poszukiwana. Nie mia艂am innego
wyj艣cia. Zdawa艂am sobie spraw臋,
偶e od niego nie uciekn臋.
Powiedzia艂am Burke'owi, 偶e
potrzebuj臋 dwadzie艣cia tysi臋cy
dolar贸w. Nie my艣la艂am, 偶eby mia艂
a偶 tyle, ale wiedzia艂am, 偶e mo偶e
zdoby膰. Trzy dni p贸藕niej da艂 mi
czek. Nie mia艂am poj臋cia wtedy,
sk膮d wzi膮艂 pieni膮dze, ale nawet
gdybym wiedzia艂a, by艂oby to bez
znaczenia. Musia艂am je mie膰.
Wieczorem powiedzia艂 mi, sk膮d
wzi膮艂; 偶e podrobi艂 podpis swego
szwagra. Powiedzia艂 mi, bo ba艂
si臋, 偶e gdy sprawa wyjdzie na
jaw, b臋d臋 uwa偶ana za wsp贸艂winn膮.
Mo偶e jestem zepsuta, ale nie do
tego stopnia, by go wsadza膰 do
wi臋zienia. Powiedzia艂am mu
wszystko. Nawet nie mrugn膮艂
okiem. Nalega艂, by zap艂aci膰
Kilcourse'owi, 偶ebym by艂a
bezpieczna. Obmy艣li艂 te偶 co艣
wi臋cej.
Burke by艂 pewien, 偶e szwagier
nie po艣le go za to do wi臋zienia,
ale na wszelki wypadek chcia艂,
偶ebym si臋 przeprowadzi艂a,
zmieni艂a zn贸w nazwisko i ukry艂a
si臋 gdzie艣, dop贸ki nie
zobaczymy, jak Axford zareaguje.
Tego wieczoru, po jego wyj艣ciu,
obmy艣li艂am sw贸j w艂asny plan.
Lubi艂am Burke'a - za bardzo go
lubi艂am, by zrobi膰 z niego koz艂a
ofiarnego, a niezbyt wierzy艂am w
dobre serce Axforda.
By艂 drugi dzie艅 miesi膮ca.
Pomijaj膮c przypadek, Axford m贸g艂
si臋 dowiedzie膰 o sfa艂szowanym
czeku dopiero na pocz膮tku
nast臋pnego miesi膮ca, kiedy bank
przy艣le mu zrealizowane czeki.
Mia艂am wi臋c miesi膮c.
Nast臋pnego dnia pobra艂am
wszystkie swoje pieni膮dze i
napisa艂am do Burke'a, 偶e musz臋
wyjecha膰 do Baltimore.
Sfingowa艂am trop do Baltimore;
baga偶em i listami zaj膮艂 si臋 m贸j
kumpel. Sama za艣 pojecha艂am do
Joplina i poprosi艂am, by mnie
ukry艂. Da艂am zna膰 Fagowi i kiedy
si臋 zjawi艂, powiedzia艂am mu, 偶e
za dzie艅 lub dwa b臋d臋 mia艂a
dla niego fors臋.
Od tej pory przychodzi艂 prawie
codziennie i coraz 艂atwiej by艂o
go zwodzi膰. Wkr贸tce listy
Burke'a zaczn膮 do niego wraca膰,
a ja chcia艂am by膰 na miejscu,
zanim zrobi co艣 g艂upiego.
Postanowi艂am si臋 z nim jednak
nie kontaktowa膰, dop贸ki nie b臋d臋
mu mog艂a zwr贸ci膰 pieni臋dzy, by
wp艂aci膰 je z powrotem, zanim
Axford dowie si臋 o oszustwie.
Z Fagiem sz艂o coraz 艂atwiej,
ale to jeszcze ci膮gle nie by艂o
to. Nie chcia艂 zrezygnowa膰 z
dwudziestu tysi臋cy dolar贸w,
kt贸re oczywi艣cie ca艂y czas
mia艂am przy sobie, je艣li nie
obiecam, 偶e zostan臋 z nim na
zawsze. A ja ci膮gle my艣la艂am, 偶e
kocham Burke'a, i nie
zamierza艂am wi膮za膰 si臋 z Fagiem
nawet na kr贸tko.
Wtedy pewnego wieczoru
zobaczy艂 mnie Burke. By艂am
nieostro偶na i pojecha艂am do
miasta autem Joplina, tym
偶贸艂tym. I oczywi艣cie Burke mnie
zobaczy艂. Powiedzia艂am mu ca艂膮
prawd臋. A on na to, 偶e w艂a艣nie
wynaj膮艂 detektywa, 偶eby mnie
odnalaz艂. W niekt贸rych sprawach
by艂 jak dziecko. Nie wpad艂o mu
do g艂owy, 偶e kapu艣 odkryje ca艂膮
t臋 spraw臋 pieni臋dzy. Ale ja
wiedzia艂am, 偶e lada dzie艅
fa艂szywy czek zostanie
ujawniony. Wiedzia艂am.
Gdy powiedzia艂am to Burke'owi,
za艂ama艂 si臋 zupe艂nie. Znikn臋艂a
ca艂a jego wiara w przebaczenie
szwagra. Wypapla艂by wszystko
pierwszej napotkanej osobie.
Wzi臋艂am go wi臋c do Joplina.
Chcia艂am go tam przetrzyma膰 par臋
dni, a偶 si臋 sprawa wyja艣ni.
Je艣li w gazetach nie b臋dzie nic
o czeku, to znaczy, 偶e Axford
zatuszowa艂 spraw臋 i 偶e Burke
mo偶e spokojnie wraca膰 do domu i
naprawi膰 szkod臋. Gdyby za艣
gazety napisa艂y o ca艂ej sprawie,
to wtedy Burke musia艂by poszuka膰
jakiej艣 sta艂ej kryj贸wki i ja te偶.
We wtorek wieczorem i w 艣rod臋
rano gazety informowa艂y o
znikni臋ciu Burke'a, nie
wspomina艂y jednak o czeku.
Wygl膮da艂o to nie藕le,
postanowili艣my jednak jeszcze
dzie艅 poczeka膰. Kilcourse ju偶
wszystko wiedzia艂, musia艂am wi臋c
da膰 mu te dwadzie艣cia tysi臋cy
dolar贸w. Ci膮gle mia艂am nadziej臋
je odzyska膰, trzyma艂am go wi臋c
przy sobie. Trudno by艂o mi
trzyma膰 go z daleka od Burke'a,
bo wyobra偶a艂 sobie, 偶e ma do
mnie jakie艣 prawa, i by艂
zazdrosny. Poprosi艂am Blaszan膮
Gwiazd臋, by go troch臋
postraszy艂, i odt膮d Burke by艂
bezpieczny.
Dzi艣 wiecz贸r jeden z ludzi
Joplina powiedzia艂, 偶e pewien
cz艂owiek, niejaki 艢wi艅ski Ryj,
kr臋ci si臋 tu od paru dni i
najwyra藕niej interesuje si臋
nami. Pokazano mi Ryja i
zaryzykowa艂am, zjawiaj膮c si臋 w
publicznej cz臋艣ci lokalu i
siad膮c przy stoliku blisko
niego. To n臋dzny 艂obuz, jak sam
dobrze wiesz, wi臋c w nieca艂e
pi臋膰 minut mia艂am go przy swoim
stoliku, a po p贸艂godzinie
wiedzia艂am, 偶e da艂 ci cynk, 偶e
Burke i ja jeste艣my w White
Shack. Nie powiedzia艂 tego tak
do ko艅ca, ale wystarczy艂o, 偶ebym
domy艣li艂a si臋 reszty.
Powiedzia艂am o tym pozosta艂ym.
Fag by艂 za tym, 偶eby zabi膰
natychmiast Burke'a, i Ryja.
Wyperswadowa艂am mu to; nic by
nam to nie da艂o. Ryja owin臋艂am
sobie wok贸艂 palca. Skoczy艂by za
mn膮 w ogie艅. Zdawa艂o mi si臋, 偶e
przekona艂am Faga, ale... W ko艅cu
zdecydowali艣my, 偶e Burke i ja
we藕miemy auto i wyjedziemy, a
Ryj b臋dzie udawa艂 przed tob膮
za膰panego i poka偶e ci jak膮艣
par臋, kogokolwiek, 偶e niby wzi膮艂
ich za nas. Posz艂am po p艂aszcz i
r臋kawiczki, a Burke od razu do
auta. I Fag go zastrzeli艂. Nie
wiedzia艂am, 偶e chce to zrobi膰!
Nie pozwoli艂abym mu! Wierz mi!
Nie by艂am tak zakochana w
Burke'u, jak my艣la艂am, ale wierz
mi, 偶e po tym, co dla mnie
zrobi艂, nie pozwoli艂abym go
skrzywdzi膰!
Potem ju偶 nie mia艂am wyboru,
musia艂am si臋 ich trzyma膰.
Zmusili艣my Ryja, by ci
powiedzia艂, 偶e gdy zastrzelono
Burke'a, ca艂a nasza tr贸jka by艂a
na tylnym tarasie; za艂atwili艣my
te偶, by inni to potwierdzili.
Potem przyszed艂e艣 na g贸r臋 i
rozpozna艂e艣 mnie. Takie ju偶 moje
szcz臋艣cie, 偶e to akurat by艂e艣 ty
- jedyny detektyw w San
Francisco, kt贸ry mnie zna!
Reszt臋 wiesz: 偶e 艢wi艅ski Ryj
wszed艂 od ty艂u i zgasi艂 艣wiat艂o,
a Joplin przytrzyma艂 ci臋, by艣my
mogli uciec, i potem, jak
zacz膮艂e艣 nas goni膰, Ryj
zaoferowa艂 si臋, 偶e ci臋
powstrzyma, by umo偶liwi膰 nam
ucieczk臋, i teraz...
Zamilk艂a i zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰.
P艂aszcz, kt贸ry jej da艂em, zsun膮艂
si臋 z jej bia艂ych ramion. Ja te偶
si臋 trz膮s艂em, mo偶e dlatego, 偶e
by艂a tak blisko mnie. Papieros,
kt贸ry wyci膮gn膮艂em z kieszeni,
by艂 ca艂y pognieciony.
- I to wszystko, czego
zgodzi艂e艣 si臋 wys艂ucha膰 -
powiedzia艂a mi臋kko. - Chcia艂am,
偶eby艣 wiedzia艂. Jeste艣 twardym
m臋偶czyzn膮, a ja...
Odchrz膮kn膮艂em i moja d艂o艅
trzymaj膮ca papierosa nagle
przesta艂a si臋 trz膮艣膰.
- Nie o艣mieszaj si臋, dobrze? -
powiedzia艂em. - Nie藕le ci sz艂o
do tej pory, nie psuj tego.
Za艣mia艂a si臋 i by艂a w tym i
pewno艣膰 siebie, i troch臋
zm臋czenia. Przysun臋艂a twarz
jeszcze bli偶ej do mojej, a jej
szare oczy by艂y 艂agodne i
spokojne.
- Ma艂y, grubiutki detektywie,
kt贸rego nazwiska nie znam - jej
g艂os by艂 troch臋 znu偶ony, a
troch臋 ironiczny - my艣lisz, 偶e
gram, co? My艣lisz, 偶e gram o
swoj膮 wolno艣膰? Mo偶e i tak. Na
pewno bym skorzysta艂a, gdyby mi
j膮 kto艣 zaoferowa艂. Ale...
M臋偶czy藕ni uwa偶ali mnie za
pi臋kn膮, a ja bawi艂am si臋 nimi.
Kobiety ju偶 takie s膮. M臋偶czy藕ni
mnie kochali, a ja robi艂am z
nimi, co chcia艂am, uwa偶aj膮c ich
za godnych pogardy. A potem
zjawia si臋 taki ma艂y t艂u艣cioch,
detektyw, kt贸rego nazwiska nie
znam, i traktuje mnie, jakbym
by艂a wied藕m膮 czy star膮 Indiank膮.
Nic dziwnego, 偶e co艣 do niego
poczu艂am. Kobiety ju偶 takie s膮.
Czy jestem a偶 tak brzydka, 偶e
m臋偶czyzna mo偶e patrze膰 na mnie
bez 偶adnego zainteresowania? Czy
jestem brzydka?
Pokr臋ci艂em g艂ow膮.
- Jeste艣 ca艂kiem 艂adna -
powiedzia艂em staraj膮c si臋, by
m贸j g艂os by艂 tak samo oboj臋tny
jak moje s艂owa.
- Ty 艣winio - jej u艣miech sta艂
si臋 jeszcze 艂agodniejszy. - I to
w艂a艣nie przez to, 偶e taki
jeste艣, siedz臋 tu i wywn臋trzam
si臋 przed tob膮. Gdyby艣 wzi膮艂
mnie w ramiona i przytuli艂 do
piersi, o kt贸r膮 si臋 ju偶 i tak
opieram, i gdyby艣 powiedzia艂, 偶e
nie czeka mnie wi臋zienie, to
oczywi艣cie ucieszy艂abym si臋. Ale
gdyby艣 mnie przytuli艂, sta艂by艣
si臋 tylko jednym z wielu, kt贸rzy
mnie kochaj膮, kt贸rych
wykorzystuj臋 i po kt贸rych
przychodz膮 nast臋pni. A poniewa偶
nie robisz nic z tych rzeczy,
poniewa偶 jeste艣 jak z drewna,
pragn臋 ci臋. Czy偶 powiedzia艂abym
ci to, m贸j ma艂y grubasku, gdyby
to by艂a gra?
Mrukn膮艂em niezobowi膮zuj膮co i z
trudem powstrzyma艂em si臋 przed
zwil偶eniem suchych warg.
- P贸jd臋 dzi艣 do tego
wi臋zienia, je艣li jeste艣
rzeczywi艣cie tym twardym
cz艂owiekiem, kt贸ry sprawi艂, 偶e
wyzna艂am mi艂o艣膰 jego nie
zainteresowanym uszom. Ale
przedtem, czy m贸g艂by艣 uczciwie
przyzna膰, 偶e jestem wi臋cej ni偶
"ca艂kiem 艂adna"? Albo
przynajmniej daj mi uwierzy膰, 偶e
gdybym nie by艂a wi臋藕niem, tw贸j
puls bi艂by troch臋 szybciej, gdy
ci臋 dotykam? Id臋 do tego
wi臋zienia na d艂u偶ej, mo偶e nawet
na szubienic臋. Czy b臋dzie mi tam
towarzyszy膰 pr贸偶no艣膰, czy te偶
zniszczysz j膮 ca艂kowicie? Zr贸b
co艣, bym wiedzia艂a, 偶e nie
opowiedzia艂am tego wszystkiego
m臋偶czy藕nie, kt贸ry by艂 tym po
prostu znudzony.
Jej srebrnoszare oczy by艂y
p贸艂przymkni臋te; a g艂owa
odchylona do ty艂u - wida膰 by艂o
ma艂膮, pulsuj膮c膮 偶y艂k臋 na szyi.
Nieruchome wargi, z kt贸rych
ulecia艂o ostatnie s艂owo,
ods艂ania艂y lekko rozchylone
z臋by. Moje d艂onie zacisn臋艂y si臋
mocno na jej bia艂ych ramionach.
Odchyli艂a g艂ow臋 jeszcze
bardziej, zamkn臋艂a oczy, r臋k臋
po艂o偶y艂a mi na ramieniu.
- Jeste艣 pi臋kna jak sam
diabe艂! - wrzasn膮艂em jej w twarz
i rzuci艂em j膮 na drzwi.
Chyba wieki trwa艂o, zanim
uruchomi艂em w贸z i ruszy艂em w
kierunku wi臋zienia San Mateo.
Dziewczyna siedzia艂a
wyprostowana, owini臋ta
p艂aszczem, kt贸ry jej da艂em.
Patrzy艂em prosto przed siebie,
mru偶膮c oczy na wietrze, kt贸ry
targa艂 moje w艂osy i owiewa艂
twarz; brak przedniej szyby
przypomnia艂 mi 艢wi艅skiego Ryja.
艢wi艅ski Ryj, kt贸rego
tch贸rzostwo s艂awne by艂o od
Seattle do San Diego, sta艂
niewzruszenie naprzeciw p臋dz膮cego
metalowego kolosa, z dwoma
marnymi pistoletami. To ona
sprawi艂a, ta siedz膮ca obok mnie
kobieta! Zrobi艂a to z nim, kt贸ry
nie by艂 nawet cz艂owiekiem!
N臋dzny robak my艣l膮cy tylko o
najbli偶szej dawce narkotyku,
poszed艂 zdecydowanie na 艣mier膰,
aby ona mog艂a uciec; ona, ta
kobieta, kt贸r膮 trzyma艂em za
ramiona, kt贸rej usta by艂y tak
blisko moich!
Nacisn膮艂em gaz jeszcze
mocniej, z trudem trzyma艂em si臋
szosy.
Przeje偶d偶ali艣my przez jakie艣
miasto: pierzchaj膮cy
przechodnie, zdziwione twarze,
艣wiat艂a uliczne l艣ni膮ce w moich
za艂zawionych od wiatru oczach.
Nic nie widz膮c min膮艂em drog臋,
kt贸r膮 powinienem by艂 jecha膰;
zawr贸ci艂em wi臋c i zn贸w byli艣my
na szosie.
Zatrzyma艂em si臋 u st贸p
niewysokiego pag贸rka.
Zwr贸ci艂em si臋 twarz膮 do
dziewczyny.
- I w dodatku jeszcze 艂偶esz! -
Wiedzia艂em, 偶e dr臋 si臋 g艂upio,
nie potrafi艂em jednak 艣ciszy膰
g艂osu. - Pangburn wcale nie
napisa艂 nazwiska Axforda na
czeku. Nic o tym nie wiedzia艂.
Zwi膮za艂a艣 si臋 z nim, bo
wiedzia艂a艣, 偶e ma szwagra
milionera. Wyci膮gn臋艂a艣 z niego
wszystko, co wiedzia艂 o koncie
szwagra w Golden Gate. Ukrad艂a艣
ksi膮偶eczk臋 czekow膮 Pangburna -
nie znalaz艂em jej, gdy
przeszukiwa艂em jego pok贸j -
przela艂a艣 pieni膮dze ze
sfa艂szowanego czeku Axforda na
konto Pangburna, wiedz膮c, 偶e w
tej sytuacji nie b臋dzie
kontrolowany. Nast臋pnego dnia
posz艂a艣 z Pangburnem do banku
m贸wi膮c, 偶e chcesz dokona膰
wp艂aty. Wzi臋艂a艣 go ze sob膮, bo
skoro sta艂 obok ciebie, czek z
jego sfa艂szowanym podpisem nie
b臋dzie podejrzany. Wiedzia艂a艣,
偶e jako d偶entelmen nie b臋dzie
pr贸bowa艂 zobaczy膰, co wp艂acasz.
Potem wymy艣li艂a艣 ten wyjazd
do Baltimore. Pangburn
powiedzia艂 mi prawd臋 tak膮, jak膮
zna艂. Spotka艂a艣 si臋 z nim w
niedziel臋, przypadkiem albo i
nie. W ka偶dym razie wzi臋艂a艣 go
do Joplina i opowiedzia艂a艣 jak膮艣
historyjk臋, kt贸r膮 m贸g艂 kupi膰 i
kt贸ra przekona艂a go, by schowa艂
si臋 tam na par臋 dni. Nie by艂o to
trudne, bo nie wiedzia艂 o 偶adnym
z czek贸w. Ty i tw贸j kumpel
Kilcourse wiedzieli艣cie, 偶e gdy
Pangburn zniknie, nikt si臋 nie
dowie, 偶e to on podrobi艂 czek
Axforda, i 偶e nie b臋dzie
podejrze艅 co do drugiego czeku.
Zabiliby艣cie go po cichu, ale
kiedy Ryj da艂 wam cynk, 偶e
przyje偶d偶am, musieli艣cie dzia艂a膰
szybko, wi臋c go zastrzelili艣cie.
I taka jest prawda! -
wrzasn膮艂em.
Przez ca艂y czas patrzy艂a na
mnie z szeroko otwartymi szarymi
oczami, w kt贸rych by艂 spok贸j i
czu艂o艣膰, a kt贸re teraz
zachmurzy艂y si臋 nieco, a b贸l
艣ci膮gn膮艂 jej brwi.
Odsun膮艂em si臋 od niej i
ruszy艂em.
Tu偶 przed Redwood City
po艂o偶y艂a zn贸w r臋k臋 na moim
ramieniu, poklepa艂a mnie dwa
razy i cofn臋艂a d艂o艅.
Nie patrzy艂em na ni膮 i ona
chyba te偶 na mnie nie patrzy艂a, gdy
spisywano jej personalia. Poda艂a
nazwisko Jeanne Delano i
odm贸wi艂a rozmowy bez adwokata.
Wszystko to nie trwa艂o d艂ugo.
Gdy j膮 wyprowadzano,
zatrzyma艂a si臋 i powiedzia艂a, 偶e
chce ze mn膮 porozmawia膰 na
osobno艣ci.
Odeszli艣my w k膮t.
Przysun臋艂a si臋 do mnie tak jak
w samochodzie i znowu poczu艂em
ciep艂o jej oddechu na policzku,
i wtedy obdarzy艂a mnie
najohydniejszym epitetem, jaki
zna j臋zyk angielski.
Potem posz艂a do celi.
Koniec