Dashiel Hammet Dziewczyna o srebrnych oczach


Dashiell

Hammett

Dziewczyna o srebrnych oczach

Przełożyła Maja Gottesman

Iskry Warszawa 1988

Dom przy Turk Street

Dowiedziałem się, że człowiek, na którego poluję, mieszka gdzieś przy Turk Street, ale mój informator nie potrafił podać mi numeru domu. Tak więc pewnego deszczowego popołudnia wędrowałem tą ulicą, dzwoniąc do kolejnych domów i recytując taką oto historyjkę: „Jestem z kancelarii adwokackiej Wellington i Berkeley. Jedna z naszych klientek, starsza pani, została w zeszłym tygodniu wyrzu­cona z tylnej platformy tramwaju i doznała ciężkich obrażeń. Wśród świadków tego wypadku był pewien młody mężczyzna, którego na­zwiska nie znamy. Dowiedzieliśmy się, że gdzieś tu mieszka". Potem opisywałem poszukiwanego przeze mnie mężczyznę i pytałem: „Czy mieszka tu ktoś o takim wyglądzie?"

Wzdłuż całej jednej strony ulicy słyszałem ciągle tylko: „Nie". „Nie". „Nie".

Przeszedłem na drugą stronę i zacząłem robić to samo. Pierwszy dom: „Nie". Drugi: „Nie". Trzeci. Czwarty. Piąty...

Na mój pierwszy dzwonek nikt nie otworzył. Po chwili zadzwo­niłem znowu. Już byłem pewien, że nie ma nikogo, kiedy klamka lekko się poruszyła i drzwi otworzyła nieduża, starsza kobieta, z ja­kąś szarą robótką na drutach w ręku, o wyblakłych oczach mruga­jących przyjaźnie za okularami w złotej oprawie. Na czarnej sukien­ce nosiła mocno wykrochmalony fartuch.

Wzięła mój mokry kapelusz i płaszcz i poprowadziła mnie

wąskim korytarzem do słabo oświetlonego pokoju. Siedzący tam stary, tęgi mężczyzna z rzadką siwą brodą opadającą na biały gors, równie mocno wykrochmalony jak fartuch kobiety, wstał na nasz widok.

Jak się okazało, nazywali się Quarre i byli kochającym się starym małżeństwem. Ona zwracała się do niego „Tomaszu" i obracała to imię w ustach, jakby jej smakowało. On mówił do niej „moja droga", a dwa razy nawet wstał, aby poprawić poduszki, o które opierała się swymi delikatnymi plecami.

Zanim udało mi się skłonić ich do wysłuchania mojego pytania, musiałem wypić z nimi filiżankę herbaty i zjeść parę małych ko­rzennych ciasteczek. Następnie pani Quarre wydała kilka współ­czujących cmoknięć, podczas gdy ja opowiadałem o staruszce, która wypadła z tramwaju. Potem staruszek wymamrotał w brodę „to straszne" i poczęstował mnie grubym cygarem.

Wreszcie skończyłem z wypadkiem i opisałem im poszukiwanego przeze mnie mężczyznę.

— Tomaszu — powiedziała pani Quarre — czy to nie ten młody człowiek, który mieszka w tym domu z poręczami, ten który zawsze wygląda na stroskanego?

Staruszek gładził śnieżną brodę, zastanawiał się przez chwilę.

— Moja droga, ale czy on nie ma czasem ciemnych włosów? — odezwał się w końcu.

Starsza pani rozpromieniła się.

— Tomasz jest taki spostrzegawczy — powiedziała z dumą. — Za­ pomniałam, ale ten młody mężczyzna, o którym mówiłam, rzeczy­wiście ma ciemne włosy, więc to nie może być on.

Potem staruszek zasugerował, że to pewien młodzieniec mieszka­jący kilka domów dalej może być tym, którego szukam. Dopiero po dłuższej dyskusji zdecydowali, że jest on zbyt wysoki i zbyt stary. Pani Quarre zaproponowała kogoś innego. Przedyskutowali i tę kan­dydaturę, a następnie odrzucili. Tomasz znów wysunął kogoś, kto po rozważeniu sprawy też został odrzucony. Paplali dalej.

Zapadł zmrok. Starszy pan zapalił stojącą lampę, która rzucała na nas łagodne, żółte światło, resztę pokoju pozostawiając w mroku.

Pokój był duży i zagracony; wisiały w nim grube zasłony i stały ciężkie, masywne, wypchane włosiem meble z ubiegłego wieku. Nie oczekiwałem już żadnej pomocy z ich strony, ale zrobiło mi się przyjemnie, a cygaro było wyśmienite. Jeszcze zdążę wyjść na tę pluchę, jak wypalę.

Coś zimnego dotknęło mojego karku.

— Wstawaj!

Nie wstałem. Nie mogłem. Byłem sparaliżowany. Siedziałem i ga­piłem się na państwa Quarre.

I patrząc na nich wiedziałem, że to niemożliwe, by coś zimnego dotykało mego karku, i że to po prostu niemożliwe, by ostry głos kazał mi wstać. To nie było możliwe!

Pani Quarre nadal siedziała sztywno wyprostowana i wsparta o poduszki, które jej mąż poprawił; jej oczy zza okularów nadal mrugały przyjaźnie. Starszy pan dalej gładził swą siwą brodę i le­niwie wypuszczał nosem dym z cygara.

Zaraz zaczną znowu mówić o tym młodym sąsiedzie, który może być człowiekiem przeze mnie poszukiwanym. Nic się nie stało. Zdrzemnąłem się tylko.

— Wstawaj! — Owo zimne coś, dotykające mego karku, wbijało
mi się w ciało.

Wstałem.

— Przeszukaj go — dobiegł mnie z tyłu ten sam ostry głos.

Starszy pan powoli odłożył cygaro, podszedł i obmacał mnie ostroż­nie. Stwierdziwszy, że nie jestem uzbrojony, opróżnił moje kiesze­nie, wyrzucając zawartość na krzesło, z którego właśnie wstałem.

Odwróciłem się i zobaczyłem wysokiego, ponurego, wychudzonego mężczyznę, mniej więcej w moim wieku, to znaczy lat trzydziestu pięciu. Miał brzydką twarz — kościstą, o zapadłych policzkach, upstrzoną wielkimi bladymi piegami. Jego oczy były wodnistonie-bieskie, a nos i broda sterczące.

Nie polemizowałem z nim; w wielkiej, piegowatej dłoni trzymał pistolet.

— W porządku. Pilnuj faceta — polecił Tomaszowi Quarre.
Gdzieś spomiędzy brody, marynarki i wykrochmalonej kamizelki

starszy pan wydobył wielki, czarny pistolet, z którym obchodził się w sposób nie wskazujący na brak obycia.

Brzydal zebrał z krzesła rzeczy, które wyjęto mi z kieszeni, i znik­nął za kotarą.

— Proszę siadać, panie Trący — z uśmiechem zwróciła się do mnie pani Quarre. Usiadłem. Zza portiery dobiegł nowy głos: powolny baryton z wyraźnym brytyjskim akcentem, i to znamionującym osobę wykształconą.

— Co się dzieje, Hook? — pytał głos. Ostry głos brzydala:

— Dużo się dzieje. Mają nas! Właśnie wychodziłem i już na ulicy zobaczyłem tego faceta, co to ja go znam. Pięć, sześć lat temu po­kazano mi go w Filadelfii. Nie wiem, jak się nazywa, ale pamiętam jego gębę. Jest z Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Cofną­łem się natychmiast i razem z Elwirą obserwowaliśmy go przez okno. Łaził od domu do domu po drugiej stronie ulicy i o coś pytał. Potem przeszedł na naszą stronę i po chwili dzwoni do drzwi. Mówię starej i jej mężowi, żeby wpuścili go i próbowali coś z niego wy­ciągnąć. Zaczął coś zmyślać o jakimś facecie, który był świadkiem, jak jakąś starą uderzył tramwaj, ale to bzdury. Jemu chodzi o nas. Wszedłem i przystawiłem mu lufę do karku. Chciałem czekać na cie­bie, ale bałem się, że coś zwącha i zwieje.

Głos o brytyjskim akcencie:

— Nie powinieneś był mu się pokazywać. Oni by sobie dali z nim radę.

Hook:

— A co za różnica. I tak pewnie wszystko o nas wie. A nawet jak nie, to co za różnica?

Cedzący słowa brytyjski głos:

— Może się okazać, że to wielka różnica. To było głupie.
Hook, wrzeszcząc:

— Głupie, co? Według ciebie wszyscy są głupi! Wypchaj się! Kto robi całą robotę? Kto wszystko ciągnie? No?! Gdzie...

Młody, damski głos:

— Spokojnie, Hook, znam to już na pamięć.
Szelest papierów i znowu brytyjski głos:

wyjątkowo dobrze wypchanej poduszki.

Kiedy skończył mnie przywiązywać i odszedł kawałek, by się nacieszyć moim widokiem, usłyszałem ciche zamykanie drzwi fron­towych, a potem lekkie kroki nad głową.

Hook spojrzał w kierunku kroków, a jego małe, wodniste oczka złagodniały

— Elwira! — zawołał cicho.

Portiery wybrzuszyły się, jakby ktoś za nimi stał, i usłyszałem znany mi już dźwięczny damski głos.

Weszła do pokoju i w świetle lampy zobaczyłem dwudziestoparo­letnią dziewczynę, szczupłą i gibką, ubraną do wyjścia; tylko kape­lusz trzymała w ręku. Biała twarz okolona masą ognistorudych wło­sów. Szare jak dym oczy — choć piękne, to jednak zbyt szeroko rozstawione, by budzić zaufanie — śmiały się ze mnie. I jej czerwo­ne usta też się śmiały, odsłaniając drobne, ostre jak u zwierzątka zęby. Była piękna jak diabeł i dwa razy tak niebezpieczna.

Śmiała się ze mnie — grubego faceta, związanego, jak mięso do pieczenia, czerwonym pluszowym sznurem, z rogiem zielonej po­duszki w ustach.

— Czego chcesz? — spytała brzydala.

Mówił szeptem, co chwila z niepokojem spoglądając w górę, skąd dochodziły ciągle odgłosy miękkich kroków.

— Co ty na to, żebyśmy go wyeliminowali?

Z jej dymnoszarych oczu zniknęło rozbawienie, zaczęła kalkulo­wać.

Dziewczyna uśmiechnęła się, jak mi się wydawało, pogardliwie, ale jemu najwidoczniej się to podobało.

— Mowa, że będziesz dla mnie dobry — powiedziała — ale słu­
chaj, nie uda nam się to, jeśli go nie załatwisz. Znam go! Nie ruszę
się stąd z niczym, co do niego należy, jeśli on nie będzie tak załatwio­
ny, że nie zdoła nas dorwać.

Hook oblizał wargi i rozglądał się po pokoju, nie patrząc na nic konkretnie. Najwyraźniej nie chciał mieć do czynienia z właścicielem brytyjskiego akcentu. Pożądanie było jednak silniejsze od stra­chu.

•— Zrobię to — wybuchnął. — Załatwię go. Ale czy mówisz po­ważnie? Na pewno pójdziesz ze mną, jak go załatwię?

Dziewczyna wyciągnęła rękę.

— Umowa stoi — powiedziała, a on jej uwierzył.

Jego brzydka twarz rozpromieniła się i poczerwieniała, i malowało się na niej bezgraniczne szczęście. Odetchnął głęboko i wyprostował ramiona. Na jego miejscu też pewnie byłbym jej uwierzył — każdy z nas dał się kiedyś na coś takiego nabrać — ale patrząc na to z boku, związany, wiedziałem, że baryłka nitrogliceryny byłaby dla niego bezpieczniejsza niż ta dziewczyna. Bo dziewczyna była nie­bezpieczna. Ciężkie czasy nadchodziły dla Hooka.

— Zrobimy tak — zaczął Hook i przerwał, bo język stanął mu koł­kiem.

W sąsiednim pokoju słychać było kroki. Zza portier usłyszeliśmy brytyjski głos, teraz bardzo rozgoryczony:

— Tego już naprawdę za wiele. Tylko na chwilę was zostawiłem
i już narobiliście szkody — wymawiał „naphawdę" i „rhobiliście". —
Co ci strzeliło do głowy, Elwiro, żeby tu wchodzić i pokazywać się
naszemu detektywowi?

Strach zabłysnął na moment w jej szarych oczach, a potem rzekła spokojnie:

— Uważaj, bo jeszcze bardziej zżółkniesz ze strachu. Twój cenny
kark i tak ocaleje bez tego ciągłego pilnowania.

Portiery rozsunęły się i wyciągnąłem szyję, by po raz pierwszy zobaczyć człowieka, dzięki któremu wciąż jeszcze żyłem. Ujrzałem niskiego, grubego mężczyznę, w kapeluszu i płaszczu, z brązową torbą podróżną w ręce.

Potem jego twarz zbliżyła się do światła padającego od lampy i zobaczyłem, że jest to twarz Chińczyka. Grubego, niskiego Chiń­czyka, którego ubranie było nieskazitelne i tak samo brytyjskie jak jego akcent.

— Kolor nie ma tu nic do rzeczy — powiedział i dopiero wtedy
zrozumiałem kąśliwą uwagę dziewczyny. — To tylko kwestia zdro­wego rozsądku.

Jego twarz była żółtą maską, a głos miał równie beznamiętny i spokojny jak przedtem, ale widać było, że jest tak samo pod urokiem dziewczyny jak brzydal, w przeciwnym razie jej gadanie nie zwabiłoby go tak łatwo do pokoju. Wątpiłem jednak, czy ruda tak samo łatwo poradzi sobie z tym zangliczałym Azjatą jak z Hookiem.

Chińczyk postawił swą brązową torbę i pokręcił głową.

— Nie będzie żadnego zabijania — wycedził — lub też będzie go
całkiem sporo. Mam nadzieję, Hook, że dobrze mnie zrozumiałeś.

Chyba jednak nie zrozumiał. Jego grdyka ruszała się i widać było, że z trudem przełyka ślinę, a ja, zakneblowany poduszką, jeszcze raz (w duchu) podziękowałem Chińczykowi.

I wtedy ruda diablica wtrąciła swoje trzy grosze.

— Hook zawsze tylko gada — powiedziała.

Brzydka twarz Hooka poczerwieniała na to przypomnienie obietni­cy załatwienia Chińczyka; przełknął jeszcze raz, a jego oczy zdradzały, że najchętniej zapadłby się pod ziemię. Dziewczyna trzy­mała go w garści; jej wpływ był silniejszy niż jego strach.

Podszedł szybko do Chińczyka i, wyższy o całą głowę, zmierzył go groźnym wzrokiem.

— Tai — warknął. — Koniec z tobą. Rzygać mi się chce od twojego ważniactwa, jakbyś był królem czy czymś. Ja..

Zająknął się i zamilkł. Tai patrzył na niego oczami, które były tak twarde i czarne, i nieludzkie jak dwa kawałki węgla. Hook zacisnął wargi i cofnął się.

Przestałem się pocić. Żółty znowu wygrał. Zapomniałem jednak o rudowłosej diablicy. Zaśmiała się, a jej ironiczny śmiech był pe­wnie dla brzydala jak cięcie brzytwą.

Wydał głęboki ryk i jego wielka pięść wylądowała na okrągłej, bla­dej twarzy Chińczyka.

Siła ciosu rzuciła Taia w róg pokoju, wylądował na boku, lecąc nie spuszczał jednak brzydala z oka; jeszcze zanim upadł, zdążył wyciągnąć pistolet, a mówić zaczął, zanim jeszcze jego nogi spoczę­ły na podłodze. Mówił dalej kulturalnie, z brytyjskim akcentem:

— Później załatwimy tę sprawę między sobą. Teraz rzucasz pi­stolet i stoisz spokojnie, dopóki nie wstanę.

Pistolet — tylko na wpół wyjęty z kieszeni, kiedy Azjata wziął Hooka na muszkę — upadł głucho na dywan. Hook stał sztywno, dysząc ciężko, i wszystkie piegi wyraźne były na brudnej bieli jego przestraszonej twarzy.

Spojrzałem na dziewczynę. Patrzyła na Hooka z pogardą, ale bez rozczarowania.

I wtedy dokonałem odkrycia: coś zmieniło się w pokoju koło niej!

Zamknąłem oczy i próbowałem przywołać obraz pokoju sprzed walki. Otwierając oczy miałem już gotową odpowiedź.

Na stole koło dziewczyny leżała przedtem jakaś książka i pisma. Teraz ich nie było. Około pół metra dalej stała brązowa torba, któ­rą przyniósł Tai. Załóżmy, że w torbie znajdowały się akcje ze skoku w Los Angeles, o którym mówili. Pewnie tak było. Co teraz? Teraz pewnie była w niej książka i pisma ze stołu. Dziewczyna sprowoko­wała kłótnię między mężczyznami, żeby odwrócić ich uwagę, i doko­nała zamiany. Gdzie wobec tego jest łup? Tego nie wiedziałem; był chyba jednak za duży, by mogła go mieć przy sobie.

Tuż za stołem stała kanapa, przykryta szeroką, czerwoną, spły­wającą do ziemi narzutą. Przeniosłem wzrok z kanapy na dziewczy­nę. Obserwowała mnie i w jej oczach, gdy napotkały moje wraca­jące od kanapy spojrzenie, błyszczała radość. A więc kanapa!

Tymczasem Chińczyk odebrał Hookowi pistolet i mówił:

Stwierdziwszy, że są w porządku, podniósł brązową torbę i oddał Hookowi pistolet.

— Masz swój pistolet, Hook, i bądź rozsądny. Idziemy. Staruszek

i jego żona zrobią, co im poleciłem. Są już w drodze do miasta, któ­rego nazwy nie ma sensu wymieniać przy naszym przyjacielu, i bę­dą tam czekać na nas i na swoją część akcji. Nie warto chyba nawet wspominać, że czekać będą długo — są już wyłączeni. Ale między nami nie powinno być już zdrady. Jeśli ma nam się udać, to musimy sobie pomagać.

W myśl najlepszych zasad dramaturgii powinni byli wygłosić do mnie jakieś sarkastyczne przemowy, ale nie zrobili tego. Przeszli obok mnie bez choćby pożegnalnego spojrzenia i zniknęli w ciemno­ściach hallu.

Nagle Chińczyk pojawił się znów w pokoju: na palcach, z otwar­tym nożem w jednej ręce i pistoletem w drugiej. I to temu człowie­kowi dziękowałem za ocalenie mi życia! Pochylił się nade mną.

Nóż zbliżył się do mojego prawego boku i sznur, który przytrzy­mywał moje ramię, zwolnił ucisk. Zacząłem znowu oddychać i na nowo poczułem bicie serca.

— Hook wróci — szepnął Tai i już go nie było.

Na dywanie, mniej więcej metr przede mną, leżał pistolet.

Drzwi wejściowe zamknęły się i na chwilę pozostałem w domu sam.

Chyba nie macie wątpliwości, że poświęciłem tę chwilę na walkę z czerwonym pluszowym sznurem. Tai przeciął jeden odcinek, luzując tym trochę moje prawe ramię i dając mi nieco swobody, lecz wolny nie byłem. A zapowiedź: „Hook wróci" była wystarczającą zachętą do walki z mymi okowami.

Teraz zrozumiałem, dlaczego Chińczyk tak nalegał, by ocalić mi życie. To ja miałem być bronią, która zlikwiduje H o o k a. Chińczyk domyślał się, że jak tylko znajdą się na ulicy, Hook wymyśli jakiś pretekst, by wrócić do domu i mnie załatwić. Gdyby sam na to nie wpadł, Chińczyk mu to zasugeruje.

Zostawił więc pistolet na widoku i poluzował sznury na tyle, bym uwolnił się dopiero, gdy on będzie już bezpieczny.

Całe to moje myślenie było zajęciem ubocznym i nie zakłócało prób uwolnienia się. Odpowiedź na pytanie „dlaczego?" nie była w tej chwili najważniejsza — musiałem dobrać się do pistoletu, za­nim wróci brzydal.

W momencie gdy otwierały się drzwi frontowe, miałem już oswobodzoną prawą rękę i wyjmowałem z ust róg poduszki. Reszta moje­go ciała opleciona była sznurem — luźno, ale jednak.

Łagodząc trochę upadek wolną ręką, rzuciłem się wraz z krze­słem do przodu. Dywan był gruby. Upadłem na twarz, zgięty wpół, z ciężkim krzesłem na plecach, ale moja prawa ręka była wolna i schwyciła pistolet.

W nikłym świetle hallu zobaczyłem sylwetkę mężczyzny i błysk metalu w jego ręku.

Strzeliłem.

Mężczyzna złapał się obiema rękami za brzuch i zgięty wpół osu­nął na dywan.

Miałem go z głowy, ale to jeszcze nie był koniec. Mocowałem się z oplatającym mnie pluszowym sznurem i w myślach snułem wizję tego, co mnie jeszcze czeka.

Dziewczyna zamieniła akcje i schowała je pod kanapą — co do tego nie miałem wątpliwości. Chciała po nie wrócić, zanim ja będę wolny. Hook jednak wrócił pierwszy i będzie musiała zmienić plan. Najpewniej powie teraz Chińczykowi, że to Hook dokonał zamiany. Co wtedy? Odpowiedź była tylko jedna: Tai wróci po akcje, oboje wrócą. Tai wiedział już, że mam broń, ale mówili przecież, że akcje warte są sto tysięcy dolarów. To dość, by ich ściągnąć z powrotem.

Pozbyłem się ostatnich więzów i podszedłem do kanapy. Leżały pod nią akcje: cztery grube paczki ściągnięte gumowymi opaskami. Wepchnąłem je pod pachę i podszedłem do mężczyzny, który umie­rał przy drzwiach. Pistolet leżał pod jego nogą. Wyciągnąłem go i, ominąwszy leżącego, wszedłem do ciemnego hallu. Tam zatrzy­małem się, by pomyśleć.

Dziewczyna i Chińczyk na pewno się rozdzielą. Jedno z nich wej­dzie drzwiami frontowymi, drugie od tyłu. Byłby to dla nich naj­pewniejszy sposób załatwienia mnie. Ja zaś powinienem czekać na nich właśnie przy jednych z tych drzwi. Głupotą byłoby wychodzić na ulicę. Tego się właśnie spodziewają — i wpadną w zasadzkę.

Musiałem znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym przykucnąć i ob­serwować drzwi frontowe czekając, aż któreś z nich się pojawi — co było pewne — gdy znudzi ich czekanie, aż ja wyjdę.

Przy drzwiach hall był oświetlony światłem latarni ulicznych pa­dającym przez szybę. Schody prowadzące na piętro rzucały trójkątny cień na część hallu — cień wystarczająco ciemny do wszelkich celów. Przykucnąłem więc w tym trójkątnym plasterku nocy i czeka­łem.

Miałem dwa pistolety: jeden dał mi Chińczyk, drugi zabrałem Hookowi. Oddałem jeden strzał, miałem więc jeszcze jedenaście, chy­ba że któraś broń była uprzednio używana. Otworzyłem pistolet, który dał mi Tai, i po omacku sprawdziłem magazynek — była tylko jedna łuska. Tai wolał nie ryzykować. Dał mi tylko jedną kulę — tę, którą położyłem Hooka.

Odłożyłem pistolet na podłogę i sprawdziłem ten, który wziąłem od Hooka. O, tak! Chińczyk rzeczywiście nie chciał ryzykować! Opróżnił pistolet Hooka, nim zwrócił mu go po kłótni.

Byłem w pułapce! Sam, nie uzbrojony, w obcym domu, w którym wkrótce dwie osoby będą na mnie polować. Fakt, że jedna z nich to kobieta, wcale mnie nie uspokajał — była nie mniej niebezpieczna.

Przez moment miałem ochotę po prostu zwiać; myśl, by znaleźć się znowu na ulicy, była przyjemna, ale szybko ją porzuciłem. Było­by to głupie, jeszcze jak! Wtedy przypomniałem sobie o akcjach, które wciąż miałem pod pachą. One będą moją bronią, a jeśli mają się na coś przydać, muszę je schować.

Opuściłem trójkąt cienia i poszedłem na górę. Dzięki światłu pa­dającemu z ulicy w pokojach na górze było całkiem jasno. Przecho­dziłem z pokoju do pokoju szukając miejsca, gdzie mógłbym ukryć akcje. Ale kiedy nagle trzasnęło gdzieś okno, jakby poruszone prze­ciągiem wywołanym przez otwarcie drzwi wejściowych, wciąż mia­łem je pod pachą.

Nie pozostało mi nic innego, jak wyrzucić je przez okno i liczyć na szczęście. Złapałem poduszkę z jakiegoś łóżka, zdjąłem z niej bia­łą poszewkę i tam włożyłem łup. Potem wychyliłem się przez już otwarte okno i rozejrzałem się w ciemnościach, szukając odpowied­niego miejsca. Nie chciałem, by paczka spadając wywołała jakiś ha­łas.

Tak wyglądając znalazłem coś lepszego. Okno wychodziło na wą­skie podwórze, a po przeciwnej stronie stał dom podobny do tego, w którym się znajdowałem. Dom ów był tej samej wysokości, z pła­skim, blaszanym dachem opadającym w przeciwnym kierunku. Dach nie był daleko, a raczej po prostu wystarczająco blisko, bym mógł rzucić na niego poduszkę. Rzuciłem. Zniknęła za krawędzią dachu ci­cho szurając po blasze.


Wtedy zapaliłem wszystkie światła w pokoju, zapaliłem papierosa (wszyscy lubimy od czasu do czasu trochę poszpanować) i usiadłem na łóżku, oczekując na pojmanie. Mogłem próbować zakraść się do moich wrogów w ciemnościach i capnąć ich, ale prędzej chyba uda­łoby mi się zostać zastrzelonym. A ja nie lubię zostać zastrzelonym.

Znalazła mnie dziewczyna.

Nadeszła skradając się, z automatem w każdej z rąk; na moment zawahała się przed drzwiami i potem jednym skokiem znalazła się w środku. A kiedy zobaczyła mnie siedzącego spokojnie na brzegu łóżka, w jej oczach błysnęła pogarda, jakbym zrobił coś podłego. Chyba uważała, że powinienem dać się zastrzelić.

— Mam go, Tai! — zawołała i Chińczyk przyłączył się do nas.

— Co Hook zrobił z akcjami? — zapytał z miejsca.
Uśmiechnąłem się prosto w jego okrągłą, żółtą twarz i wyciągną­łem mojego asa.

— Spytaj dziewczynę.

Jego twarz pozostała bez wyrazu, ale domyśliłem się, że jego grube ciało wewnątrz eleganckiego brytyjskiego ubrania nieco zesztywnia­ło. Ośmieliło mnie to i ciągnąłem dalej moje kłamstwo, które miało spowodować trochę zamieszania.

Tai powstrzymał ją stanowczym gestem. Patrzył poprzez nią swy­mi matowymi, czarnymi oczami, a gdy tak patrzył, krew odpłynęła mu z twarzy. Bez wątpienia dziewczyna wodziła go za nos, ale on nie był tak całkiem nieszkodliwą zabawką.

— A więc to tak — powiedział wolno, do nikogo w szczególności.
A potem do mnie: — Gdzie schowali akcje?

Dziewczyna podeszła do niego i zarzuciła go potokiem słów:

— Naprawdę to było tak, Tai, jak Boga kocham. Ja sama zamie­niłam akcje. Chciałam oszukać was obu. Wepchnęłam je pod kanapę
na dole, ale już ich tam nie ma. Jak Boga kocham, tak było.

Chińczyk skłonny był jej uwierzyć, zwłaszcza że jej słowa brzmia­ły wiarygodnie. A ja przecież wiedziałem, że będąc w niej zakocha­ny, łatwiej wybaczy jej machlojki z akcjami niż to, że chciała uciec z Hookiem. Trzeba było więc szybko znowu trochę zamieszać.

— To tylko część prawdy — powiedziałem. — Ona rzeczywiście
włożyła akcje pod kanapę, ale i Hook miał w tym swój udział. Za­
planowali to, gdy byłeś na górze. On miał wszcząć z tobą kłótnię,
a ona tymczasem miała dokonać podmiany, i tak właśnie zrobili.

Tu go miałem! Gdy dziewczyna wściekle rzuciła się w moją stro­nę, Chińczyk wbił jej lufę pistoletu w bok — ostre dźgnięcie po­wstrzymało wściekłe słowa, którymi mnie obrzucała.

— Dawaj pistolety, Elwiro — powiedział i wziął od niej broń.

— Skąd mogę wiedzieć, że dasz mi dziewczynę?
Wzruszył ramionami.

— Rzeczywiście nie masz żadnej gwarancji. Ale, wiedząc, że chciała mnie opuścić dla tej świni, która teraz leży tam na dole martwa, chyba nie myślisz, że żywię dla niej serdeczne uczucia. A poza tym, jeśli wezmę ją z sobą, będzie się domagała swojej części łupu.

Przeanalizowałem w myśli jego propozycję.

— Ja widzę to tak — powiedziałem w końcu. — Nie jesteś ty­pem mordercy. Wyjdę z tego żywy niezależnie od okoliczności. Po co miałbym iść na taką wymianę? Łatwiej będzie odnaleźć ciebie i dziewczynę niż akcje, a poza tym to one są tu najistotniejsze. Zo­stanę przy nich, a potem spróbuję odnaleźć was. To bezpieczniejsze.

— Rzeczywiście nie jestem mordercą — powiedział bardzo miękko
i uśmiechnął się po raz pierwszy. Nie był to przyjemny uśmiech
i miał w sobie coś, co wywoływało dreszcze. — Ale może jestem
czymś innym, o czym nie pomyślałeś. A zresztą to gadanie nie ma
sensu, Elwiro!

Dziewczyna posłusznie podeszła.

— W jednej z szuflad komody znajdziesz prześcieradła. Podrzyj
jedno lub dwa na pasy dość mocne, by związać bezpiecznie naszego
przyjaciela.

Dziewczyna podeszła do komody. A ja zmarszczyłem czoło próbu­jąc znaleźć jakąś nie za bardzo nieprzyjemną odpowiedź na nurtu­jące mnie pytanie. Odpowiedź, która nasunęła mi się pierwsza, nie była przyjemna: tortury.

I wtedy jakiś cichy dźwięk wprawił nas w pełen napięcia bezruch.

Pokój, w którym się znajdowaliśmy, miał dwoje drzwi: jedne pro­wadziły do hallu, drugie do sąsiedniego pokoju. To właśnie zza drzwi prowadzących do hallu dobiegał ów cichy odgłos kroków. Tai cofnął się szybko i bezszelestnie i przybrał pozycję, z której mógł obserwować drzwi nie tracąc z oczu dziewczyny i mnie. Pistolet w jego tłustej ręce, niby żywe stworzenie, wystarczył za rozkaz, żebyśmy byli cicho.

Znowu delikatny odgłos, tuż za drzwiami.

Pistolet w ręku Taia jakby drżał z niecierpliwości.

Przez drugie drzwi, te prowadzące do sąsiedniego pokoju, wpadła pani Quarre z ogromnym odbezpieczonym pistoletem w drobnej dłoni.

— Rzuć broń, ty paskudny poganinie! — zapiszczała.

Tai rzucił pistolet, zanim jeszcze odwrócił się w jej stronę, i wy­soko podniósł ręce, co było bardzo rozsądne.

Wtedy przez drzwi prowadzące do hallu wszedł Tomasz Quarre — on także trzymał odbezpieczony pistolet, taki sam jak żona, choć na tle jego potężnego brzucha nie wyglądał on tak imponująco.

Spojrzałem znów na staruszkę i niewiele już w niej ujrzałem z owej życzliwej i delikatnej osoby, która nalewała mi herbatę i gwarzyła o sąsiadach. Jeśli kiedykolwiek istniały czarownice, to właśnie ona była jedną z nich, i to najgorszego rodzaju. W jej ma­łych, bladych oczkach błyszczało okrucieństwo, suche wargi zaciśnię­te były w wilczym grymasie, a chude ciało wręcz drżało od nie­nawiści.

— Wiedziałam — skrzeczała. — Jak tylko znaleźliśmy się na tyle
daleko, by pomyśleć, od razu powiedziałam Tomowi. Wiedziałam, że to oszustwo. Wiedziałam, że ten rzekomy detektyw jest waszym kumplem. Wiedziałam, że to wszystko po to, by pozbawić Tomasza i mnie naszej części. Ja ci pokażę, ty żółta małpo! Gdzie są akcje? Gdzie?

Chińczyk odzyskał pewność siebie, jeśli w ogóle kiedykolwiek ją stracił.

Wstałem z mojego miejsca na brzegu łóżka i ostrożnie się przesu­nąłem, by nie znaleźć się na linii strzału, gdyby to, czego oczekiwa­łem, miało nastąpić.

Tai rzucił na podłogę pistolet, który miał w ręku, ale nie prze­szukano go. Chińczycy to przewidujący naród: jeśli któryś z nich już w ogóle nosi pistolet, to zazwyczaj ma przy sobie dwa, trzy albo i więcej. Jeden mu odebrano, więc jeśli go zaczną wiązać bez rewizji, to na pewno będą fajerwerki. Przesunąłem się więc na bok.

Gruby Tomasz Quarre flegmatycznie podszedł do Taia, by wyko­nać rozkaz swej żony — i znakomicie spartaczył robotę.

Wstawił swój gruby brzuch między Taia i pistolet staruchy.

Ręce Taia poruszyły się. W każdej z nich była już broń.

Raz jeszcze Tai potwierdził prawdę o swoim narodzie. Jeśli Chiń­czyk strzela — to strzela, dopóki mu starczy nabojów.

Kiedy schwyciłem Taia za jego grubą szyję, przewróciłem do tyłu i przygwoździłem do podłogi, jego pistolety nadal szczekały meta­licznie i szczęknęły głucho dopiero, gdy kolanem przycisnąłem mu rękę. Nie ryzykowałem. Pracowałem nad jego gardłem, aż oczy i język Chińczyka powiedziały mi, że zdołałem wyłączyć go na jakiś czas z obiegu. Wtedy rozejrzałem się dokoła.

Tomasz Quarre leżał koło łóżka, bez wątpienia martwy, z trzema okrągłymi dziurami w wykrochmalonej białej kamizelce.

W przeciwległym rogu pokoju leżała na plecach pani Quarre. Ubranie ułożyło się schludnie wokół jej drobnego ciała, a śmierć przywróciła jej serdeczny i łagodny wygląd.

Rudowłosa Elwira zniknęła.

Tai poruszył się. Wyjąwszy mu z kieszeni jeszcze jeden pistolet pomogłem mu usiąść. Gładził grubą dłonią swą obolałą szyję i rozglą­dał się spokojnie po pokoju.

Nie wierzył mi. Nigdy mi nie uwierzył. Poszedł na szubienicę uwa­żając mnie za kłamcę.

Kiedy wyszedłem znów na ulicę, a Turk Street była piękną ulicą,


gdy po wieczorze spędzonym w tym domu wyszedłem wolny, kupiłem gazetę i z niej dowiedziałem się wszystkiego, co chciałem wiedzieć.

Otóż pewien dwudziestoletni chłopak — goniec zatrudniony w ja­kiejś firmie maklerskiej w Los Angeles — zniknął dwa dni temu w drodze do banku z plikiem akcji. Tego samego wieczora ów chło­pak i jakaś szczupła, rudowłosa, ostrzyżona na pazia dziewczyna zameldowali się jako państwo J. M. Riordan w pewnym hotelu we Fresno. Nazajutrz rano chłopaka znaleziono w pokoju martwego. Dziewczyna zniknęła. Akcje zniknęły.

Tyle powiedziała mi gazeta. W ciągu następnych paru dni, grze­biąc trochę tu i tam, zdołałem złożyć prawie całą historię.

Chińczyk, którego pełne nazwisko brzmiało Tai Choon Tau, był mózgiem gangu. Zastosowano wariant zawsze skutecznej metody „na wabia". Tai wybierał chłopaka, który był gońcem czy posłańcem ja­kiegoś bankiera czy maklera i który nosił albo gotówkę, albo możli­we do spieniężenia papiery wartościowe w dużych ilościach.

Elwira urabiała następnie chłopaka, rozkochując go w sobie — co wcale nie było takie trudne — i potem delikatnie sugerowała, by uciekł z nią i z tym, co mógłby wziąć od swego pracodawcy.

Tam gdzie spędzali pierwszą noc po ucieczce, pojawiał się zalany w pestkę i z pianą na ustach Hook. Dziewczyna błaga, rwie włosy z głowy i tak dalej, próbując powstrzymać Hooka, występującego w roli zazdrosnego męża, od zabicia chłopaka. Na koniec udaje jej się to, ale w rezultacie chłopak stwierdza, że nie ma ani dziewczyny, ani owoców swej kradzieży.

Czasami taki chłopak zgłaszał się do policji. Dwóch, których zna­leziono, popełniło samobójstwo. Ten z Los Angeles był twardszy od pozostałych. Wdał się w bójkę i Hook musiał go zabić. Dziewczyna tak znakomicie odgrywała swoją rolę, że żaden z sześciu chłopaków, którzy zostali okradzeni, nie powiedział niczego, co wskazywałoby na jej udział, a kilku bardzo się starało, by w ogóle o niej nie wspo­mnieć.

Dom przy Turk Street był schronieniem gangu i, aby pozostał bez­pieczny, nigdy nie pracowali w San Francisco. Sąsiedzi państwa Quarre uważali Hooka i dziewczynę za ich syna i córkę, a Tai był chińskim kucharzem. Przyzwoity i dobrotliwy wygląd państwa Quarre bywał też przydatny, gdy trzeba się było pozbyć łupu.

Chińczyk poszedł na szubienicę. Zastawiliśmy najlepszą i najgę­stszą sieć na rudowłosą dziewczynę i złapaliśmy w nią mnóstwo ru­dych ostrzyżonych na pazia dziewczyn. Elwiry jednak nie było wśród nich.

Obiecałem sobie, że pewnego dnia..

Dziewczyna o srebrnych oczach

Zbudził mnie dźwięk dzwonka. Przetoczyłem się na brzeg łóżka i sięgnąłem po słuchawkę. Do mojego ucha dobiegł rzeczowy głos Starego, szefa oddziału Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej w San Francisco.

— Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale będziesz musiał pójść na
Leavenworth Street, do domu o nazwie Glenton. Pewien człowiek,
który tam mieszka, niejaki Burkę Pangburn, dzwonił do mnie parę
minut temu prosząc, żebym kogoś przysłał. Robił wrażenie zdenerwowanego. Zajmij się tym i zobacz, czego chce.

Powiedziałem, że pójdę. Ziewając, przeciągając się i przeklinając nie znanego mi Pangburna, ściągnąłem z mego tłustego ciała piżamę i wbiłem się w garnitur.

Przybywszy do Glenton, stwierdziłem, że człowiekiem, który mi zakłócił poranny niedzielny sen, był mężczyzna o bladej twarzy, w wieku około dwudziestu pięciu lat, o wielkich piwnych oczach, otoczonych czerwonymi obwódkami od płaczu albo z niewyspania, albo z obu tych powodów naraz. Jego długie ciemne włosy były potargane; miał na sobie fioletowy szlafrok w wielkie, jaspisowozielone papugi, narzucony na jedwabną piżamę w kolorze czerwonego wina.

Pokój, do którego mnie wprowadził, przypominał salę aukcyjną tuż przed rozpoczęciem sprzedaży lub jakąś starą herbaciarnię. Opa­słe niebieskie wazony, pokrzywione czerwone wazony, wysmukłe żółte wazony, wazony różnych kształtów i kolorów; marmurowe po­sążki, hebanowe posążki, posążki z wszelkich możliwych materiałów; latarnie, lampy i świeczniki; draperie, kotary i kilimy wszelkiego ro­dzaju; różne dziwne, drobne mebelki; dziwne obrazki w niespodzie­wanych miejscach. Jak można czuć się dobrze w takim pokoju!

— Moja narzeczona — zaczął natychmiast wysokim głosem na skraju histerii — zniknęła. Coś się jej stało. To jakaś okropna hi­storia. Niech ją pan odnajdzie i ocali od tej strasznej...

Słuchałem go do tego momentu i potem zrezygnowałem. Z jego ust płynął wartki potok słów: „Wyparowała... tajemnicze coś... zwabiona w pułapkę", ale były to słowa tak nieskładne, że nie mogłem złożyć ich do kupy. Nie próbowałem więc już go zrozumieć, tylko czekałem, aż zaschnie mu w gardle.

Zdarzało mi się już słuchać rozsądnych zazwyczaj mężczyzn, któ­rzy w zdenerwowaniu zachowywali się jeszcze dziwniej niż ten dziko-oki młodzieniec, ale jego strój: papuzi szlafrok, jaskrawa piżama, oraz otoczenie: ów bezsensownie umeblowany pokój, tworzyły tło nazbyt teatralne odbierając wiarygodność słowom.

Burkę Pangburn w normalnym stanie był zapewne dość przy­stojnym młodzieńcem; miał regularne rysy, choć usta i podbródek trochę za miękkie, za to ładnie sklepione czoło. Ale gdy tak stałem i z potoku dźwięków, którym mnie zalewał, wyłapywałem od czasu do czasu jakieś melodramatyczne zdanie, pomyślałem sobie, że na szlafroku zamiast papug powinien mieć kukułki.

W końcu zabrakło mu słów; wyciągnął do mnie swe długie, szczu­płe ręce w proszącym geście i tylko pytał:

— Pomoże mi pan? — I tak w kółko: Pomoże pan? Pomoże?
Kiwnąłem uspokajająco głową i zauważyłem łzy na jego chudych

policzkach.

Znów wyrzucał z siebie histerycznie takie określenia, jak „ofiara spisku", „pułapka" i tym podobne.

W końcu udało mi się go uspokoić i spośród kolejnych wybuchów namiętności wydobyłem taką oto historię:

Burkę Pangburn jest poetą. Mniej więcej dwa miesiące temu dostał list od niejakiej Jeanne Delano — przesłany mu przez jego wydawcę — w którym chwaliła jego ostatni tomik. Jeanne Delano mieszkała w San Francisco, choć nie wiedziała, że on także tam mieszka. Odpowiedział na jej list i dostał następny. Po pewnym czasie spotkali się. Jeśli rzeczywiście była tak piękna, jak twierdził, to nie można go winić za to, że się zakochał. Czy była naprawdę piękna czy nie, on ją w każdym razie za taką uważał i zakochał się po uszy.

Panna Delano przebywała w San Francisco od niedawna i kiedy poeta ją poznał, mieszkała samotnie przy Ashbury Avenue. Pangburn nie wiedział ani skąd przyjechała, ani w ogóle o jej przeszłości. Po­dejrzewał — na podstawie pewnych mglistych aluzji i dziwnego zachowania, którego nie potrafił określić słowami — że nad dziewczy­ną wisi jakaś chmura, że jej przeszłość i teraźniejszość nie są wolne od kłopotów. Nie miał jednak zielonego pojęcia, na czym mogły one polegać. Nie interesował się tym. Nie wiedział o niej absolutnie nic, prócz tego, że była piękna, że ją kochał i że obiecała wyjść za niego za mąż. A jednak, trzeciego dnia tego miesiąca, dokładnie dwadzieścia jeden dni przed tym niedzielnym rankiem, dziewczyna nagle opuści­ła San Francisco. Dostał od niej przez posłańca list.

W liście tym, który pokazał mi dopiero na moje stanowcze żąda­nie, przeczytałem:

Kochany Burkę!

Właśnie dostałam telegram i muszą jechać na Wschód najbliższym pociągiem. Próbowałam Cią złapać telefonicznie, ale mi sią nie udało. Napiszą, jak tylko bądą znała swój adres. Gdyby cokolwiek (dalsze dwa słowa były zamazane i nie można ich było odczytać). Kochaj mnie, a ja wrócą do Ciebie na zawsze.

Twoja Jeanie

Dziewięć dni później dostał następny list, z Baltimore w stanie Maryland. W tym, który jeszcze trudniej było od niego wydobyć, pisała:

Najdroższy Poeto!

Czują sią, jakbym Cię nie widziała od dwóch lat, i boję sią, że upłynie jeszcze miesiąc lub dwa, zanim Cią znowu zobaczą.

Najukochańszy, nie mogą Ci teraz powiedzieć, dlaczego tu jestem.

Pewnych rzeczy nie można pisać. Ale jak tylko będziemy już znowu razem, opowiem Ci tę całą paskudną historię.

Gdyby cokolwiek ze mną się stało, będziesz mnie zawsze kochał, prawda, kochany? Ale to głupie. Nic mi się nie stanie. Po prostu dopiero co wysiadłam z pociągu i jestem zmęczona po podróży. Za to jutro napiszę długi, długi list.

Oto mój tutejszy adres: 215 N. Stricker Street, Baltimore, Mary­land. Proszę Cię, kochanie, o przynajmniej jeden list dziennie.

Naprawdę twoja Jeanne

Przez dziewięć dni codziennie dostawał od niej list, a w ponie­działek dwa — za niedzielę. Potem listy przestały przychodzić. A jego listy, które codziennie wysyłał pod podanym adresem — 215. N. Stricker Street — wracały z adnotacją „adresat nieznany". Wysłał telegram i poczta odpowiedziała mu, że nie mogą znaleźć żadnej Jeanne Delano pod podanym adresem na North Stricker Street w Baltimore.

Przez trzy dni czekał, z godziny na godzinę spodziewając się wia­domości od dziewczyny. Daremnie. Wtedy kupił bilet do Baltimore.

— Ale bałem się jechać — zakończył. — Wiem, że jest w jakichś tarapatach, czuję to, a ja jestem tylko głupim poetą. Nie radzę sobie z zagadkami. Tak więc albo nic bym nie znalazł, albo, jeśli przez przypadek trafiłbym na właściwy trop, to prawdopodobnie tylko bym wszystko zagmatwał, spowodował dalsze komplikacje, a może jeszcze bardziej naraził jej życie. Nie mogę tak działać nie wiedząc, czy jej pomagam czy przeciwnie. To zadanie dla specjalisty od tego rodzaju spraw. Pomyślałem więc o waszej Agencji. Będzie pan ostrożny, prawda? Może się okazać, dajmy na to, że ona nie chce pomocy. A może będzie pan jej mógł pomóc bez jej wiedzy. Pan zna się na takich sprawach. Zajmie się pan tym, dobrze?

Rozważałem całą sprawę w myślach. Są dwa typy ludzi siejących postrach w każdej szacownej agencji detektywistycznej: jeden to człowiek, który przychodzi z jakimś podejrzanym planem czy spra­wą rozwodową, ukrytą pod pozorami legalności, i drugi, osoba nie­obliczalna, żyjąca w świecie niesamowitych iluzji, która chce, by owe marzenia stały się rzeczywistością.

Siedzący naprzeciwko mnie poeta, nerwowo splatający swe długie, białe palce zrobił na mnie wrażenie szczerego, nie byłem jednak pewien jego poczytalności.

Usta drżały mu jak małemu chłopcu, przygryzł dolną wargę. Przez moment myślałem, że się rozpłacze, on jednak rzekł powoli:

Roy Axford, R. F. Axford, był potęgą w górnictwie, miał udziały w co najmniej połowie wielkich przedsiębiorstw na wybrzeżu Pacy­fiku, a jego zdanie w każdej dziedzinie powszechnie uznawano za wiarygodne.

— Gdyby pan się z nim teraz skontaktował — powiedziałem —
i umówił mnie na dzisiaj, to mógłbym od razu zacząć.

Pangburn podszedł do kupki jakichś swoich bibelotów i wydobył z niej telefon. Po chwili rozmawiał z kimś, do kogo zwracał się „Rita"

— Czy Roy jest w domu?... A będzie po południu? Nie, ale po­wiedz mu, że wysyłam do niego pewnego pana w sprawie osobistej, w mojej osobistej sprawie, i że będę mu bardzo wdzięczny, jeśli zrobi to, o co proszę... Tak... Dowiesz się, Rita... To nie jest sprawa na telefon... Tak, dziękuję.

Wsunął telefon z powrotem między bibeloty i zwrócił się do mnie:

— Będzie w domu do drugiej. Proszę mu powiedzieć to, co panu opowiedziałem, a jeśli będą jakieś wątpliwości, to niech do mnie zadzwoni. Musi mu pan wszystko wyjaśnić, on nic nie wie o pannie Delano.

— Dobrze, ale zanim pójdę, muszę mieć jej opis.

Jest piękna. To najpiękniejsza kobieta na świecie. Ładnie by to wyglądało w liście gończym!

W jego głosie zabrzmiał entuzjazm i już bałem się, że wygłosi pean na jej cześć, więc przerwałem mu następnym pytaniem.

Zapisałem „oczy szare" i wypytywałem dalej.

Zaniemówił, ale potrząsnął głową.

Zerwał się na nogi i lawirując przez zagracony pokój, zniknął za osłoniętymi kotarą drzwiami. Po chwili był już z powrotem z wielką fotografią w rzeźbionej ramie z kości słoniowej. Była to jedna z ty­powo artystycznych fotografii — pełna cieni, nieostra — niezbyt przydatna do celów identyfikacyjnych. Dziewczyna rzeczywiście by­ła piękna, ale to o niczym nie świadczyło, po to jest artystyczna fotografia.

W końcu wydobyłem zdjęcie, ale kosztowało mnie to więcej słów, niż zwykłem marnować na sprawy nieistotne.

Stoczyliśmy jeszcze jedną walkę: wyszedłem z niej z trzema ko­pertami i dwiema nic nie znaczącymi kartkami papieru, na których widniało kanciaste pismo dziewczyny.

— I nawet nie domyśla się pan, skąd pochodzi, kim jest?

Chodziło mi oczywiście o to, czy poprosiła go o jakąś pożyczkę, sprzedała mu coś czy w ogóle w jakiś sposób wyciągnęła od niego pieniądze.

Zerwał się na równe nogi z twarzą ziemistoszarą. Potem usiadł, a właściwie osunął się na krzesło i spurpurowiał.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział ochryple. — Nie znał jej pan i oczywiście musi pan rozważać wszelkie możliwości. Nie, nic takiego nie było. Obawiam się, że traci pan czas zakładając, że była awanturnicą. Nic podobnego. Wisiało nad nią coś strasznego, coś, co nagle kazało jej jechać do Baltimore, coś, co ją ode mnie zabrało.
Pieniądze? Co pieniądze mogą mieć z tym wspólnego? Ja ją kocham!

R. F. Axford przyjął mnie w przypominającym biuro pokoju w swej rezydencji na Russian Hill. Był to wysoki blondyn, który pomimo swoich czterdziestu ośmiu czy czterdziestu dziewięciu lat zachował sportową sylwetkę. Duży i energiczny, miał sposób bycia ludzi, któ­rych pewność siebie jest absolutna i w pełni uzasadniona.

— W co się ten nasz Burkę tym razem zaplątał? — spytał rozba­wiony, gdy mu się przedstawiłem. Mówił przyjemnym, wibrującym głosem.

Nie podałem mu wszystkich szczegółów.

R. F. Axford zmrużył oczy i zmarszczył czoło, na chwilę pogrąża­jąc się w myślach.

Napisał parę słów na odwrocie swojej wizytówki. Pożegnałem się, obiecując zadzwonić, gdybym potrzebował pomocy.

Zadzwoniłem do Pangburna z wiadomością, że jego szwagier po­ręczył za niego. Wysłałem telegram do oddziału naszej agencji w Bal­timore, podając wszystko, czego się dowiedziałem. Potem udałem się na Ashbury Avenue, do domu, w którym mieszkała dziewczyna.

Zarządzająca, pani Clute, ogromna kobieta w szeleszczącej czerni wiedziała o dziewczynie niemal równie mało jak Pangburn. Dziew­czyna mieszkała tam dwa i pół miesiąca, czasem ktoś ją odwiedzał, ale pani Clute potrafiła opisać tylko Pangburna. Zwolniła mieszkanie trzeciego bieżącego miesiąca mówiąc, że musi jechać na Wschód, i prosiła, by zatrzymywać jej pocztę, dopóki nie poda nowego adresu. Dziesięć dni później pani Clute dostała od niej kartkę z prośbą, by przesyłać listy pod adresem 215 N. Stricker Street. Baltimowe. Mary­land. Nie było nic do przesłania.

Jedyną rzeczą godną uwagi, której dowiedziałem się na Ashbury Avenue, była

informacja, że walizki dziewczyny zostały zabrane przez zielony wóz meblowy.

Zielony to kolor używany przez jedną z największych firm przeprowadzkowych w mieście.

Poszedłem więc do biura tej firmy i zastałem tam zaprzyjaźnione­go urzędnika. (Mądry detektyw zawiera jak najwięcej przyjaźni wśród pracowników firm przeprowadzkowych, wysyłkowych i na kolei). Wyszedłem z wypisanymi numerami kwitów bagażowych oraz adresem przechowalni promowej, do której odwieziono walizki.

W przechowalni na podstawie tych numerów dowiedziałem się, że walizki odesłano do Baltimore. Wysłałem jeszcze jeden telegram do Baltimore, podając numery kwitów bagażowych.

Była niedziela wieczór, skończyłem więc pracę i poszedłem do do­mu.

Nazajutrz rano, pół godziny przed rozpoczęciem urzędowania w Golden Gate Trust Company, byłem już na miejscu i rozmawiałem z kasjerem Clementem. Cała tradycyjna ostrożność i konserwatyzm wszystkich bankierów razem wziętych były niczym w porównaniu z tym, co zazwyczaj reprezentował ten zażywny, siwy, starszy pan. Ale jeden rzut oka na wizytówkę Axforda ze zdaniem „Proszę udzie­lić okazicielowi wszelkiej możliwej pomocy" na odwrocie, sprawił, że Clement wyraził chęć współpracy.

— Macie lub mieliście u siebie rachunek na nazwisko Jeanie Delano — powiedziałem. — Chciałbym się dowiedzieć, na kogo wystawiała czeki, na jakie sumy, a szczególnie skąd pochodziły jej pieniądze.

Różowym palcem nacisnął perłowy guzik na biurku i po chwili do pokoju bezszelestnie wśliznął się młodzieniec o lśniących blond wło­sach. Kasjer naskrobał coś ołówkiem na kartce papieru i wręczył ją bezszmerowemu młodzieńcowi, który szybko wyszedł. Po chwili był z powrotem i położył na biurku kasjera jakieś papiery.

Clement przejrzał je i popatrzył na mnie.

— Panna Delano została nam przedstawiona przez pana Burke'a
Pangburna szóstego ubiegłego miesiąca i otworzyła rachunek wpła­cając osiemset pięćdziesiąt dolarów gotówką. Po czym dokonała na­stępnych wpłat: czterysta dolarów dziesiątego, dwieście dolarów dwu­dziestego pierwszego, trzysta dolarów dwudziestego szóstego, dwieście dolarów trzydziestego i dwadzieścia tysięcy dolarów drugiego bieżącego miesiąca. Wszystkie wpłaty były gotówką, oprócz ostatniej. Tej wpłaty dokonano czekiem.

Podał mi ten czek.

„Proszę wpłacić na rachunek Jeanne Delano dwadzieścia tysięcy dolarów.

(Podpis) Burkę Pangburn" Datowany był drugiego bieżącego miesiąca.

Znowu nacisnął perłowy guzik, naskrobał coś na kawałku papie­ru, młodzieniec o lśniących blond włosach bezszelestnie wszedł, wy­szedł, znowu wszedł i wyszedł. Kasjer przejrzał świeży plik papie­rów, które położono mu na biurku.

— Pierwszego bieżącego miesiąca pan Pangburn wpłacił dwadzieścia tysięcy dolarów czekiem z rachunku pana Axforda.

— A wypłaty panny Delano? — spytałem.
Kasjer spojrzał na papiery dotyczące jej rachunku.

Zapaliłem papierosa, w głowie szumiały mi sumy. Żadna z nich, oprócz tych związanych z podpisem Pangburna i Axforda, nie miała dla mnie znaczenia. Czek dla pani Clute — jedyny, jaki dziewczyna wystawiła na kogoś innego — był prawdopodobnie przeznaczony na pokrycie czynszu.

— A więc tak — podsumowałem głośno. — Pierwszego bieżącego
miesiąca Pangburn przelał dwadzieścia tysięcy dolarów z czeku A z forda na swój rachunek. Następnego dnia dał czek na tę sumę pannie Delano, a ona go zrealizowała. Dzień później zlikwidowała swój rachunek, pobierając gotówką ponad dwadzieścia jeden tysięcy dola­rów.— Dokładnie — powiedział kasjer.

Zanim poszedłem do Glenton, by dowiedzieć się, czemu Pangburn nie był ze mną szczery i nie powiedział mi o tych dwudziestu ty­siącach dolarów, wpadłem do Agencji, by sprawdzić, czy są jakieś wiadomości z Baltimore. Jeden z urzędników kończył właśnie rozszy­frowywać telegram takiej oto treści:

„Bagaż przybył na dworzec Mt. Royal ósmego. Odebrany tego sa­mego dnia. Na North Stricker Street 215 jest baltimorski sierociniec. Dziewczyna tam nie znana. Szukamy dalej".

Wychodziłem już, gdy Stary właśnie wrócił z lunchu. Wszedłem na parę minut do jego gabinetu.

Stary obdarzył mnie swym łagodnym, nic nie znaczącym uśmie­chem i wyszedłem.

Dzwoniłem dziesięć minut do drzwi Pangburna, ale nikt nie otwo­rzył. Windziarz powiedział mi, że jego zdaniem Pangburn był całą noc w domu. Zostawiłem wiadomość w skrzynce i udałem się do kas kolejowych, gdzie poprosiłem, by mnie powiadomiono, gdyby ktoś zgłosił się po zwrot pieniędzy za nie wykorzystany bilet z Balti­more do San Francisco.

Następnie poszedłem do redakcji „Chronicie", gdzie przejrzałem numery tej gazety z poprzedniego miesiąca, wynotowując cztery da­ty, kiedy to lało dzień i noc. Z tymi danymi wybrałem się do trzech największych przedsiębiorstw taksówkowych.

Zdarzyło mi się już parokrotnie korzystać z tego źródła informacji. Mieszkanie dziewczyny było położone dość daleko od linii tramwajo­wej i liczyłem, że któregoś z tych ulewnych dni ona lub jakiś jej gość woleli raczej skorzystać z taksówki, niż wędrować do przy­stanku. W książkach zleceń przedsiębiorstw spodziewałem się zna­leźć wezwanie z mieszkania dziewczyny, a także dowiedzieć się, do­kąd był kurs.

Oczywiście najlepiej byłoby przejrzeć zlecenia z całego okresu jej pobytu w tym mieszkaniu, ale żadne przedsiębiorstwo taksówkowe nie podjęłoby się takiej roboty, chyba że byłaby to sprawa życia lub śmierci. I tak trudno było ich namówić, by zechcieli mi wyszukać owe cztery dni.

Po wyjściu z ostatniego przedsiębiorstwa taksówkowego zadzwo­niłem znowu do Pangburna, ale nie było go w domu. Zadzwoniłem też do rezydencji Axforda myśląc, że może poeta spędził noc tam, ale powiedziano mi, że nie.

Po południu dostałem odbitki fotografii i listów dziewczyny i wy­słałem po jednej do Baltimore. Potem wróciłem do przedsiębiorstw taksówkowych po informacje. W dwóch nic dla mnie nie mieli. Do­piero w trzecim poinformowano mnie o dwóch wezwaniach z mie­szkania dziewczyny.

Jednego z tych deszczowych popołudni wezwano stamtąd tak­sówkę i pasażer pojechał do Glenton. Tym pasażerem była najpraw­dopodobniej dziewczyna albo Pangburn. Innego dnia, o pół do pierw­szej w nocy, znowu pojechała tam taksówka, a pasażer udał się do hotelu Marąuis.

Kierowcy, który pojechał na to drugie wezwanie, wydawało się, że pasażerem był mężczyzna. Zostawiłem na razie ten trop; hotel Mar­ąuis, jak na San Francisco, nie jest duży, zbyt jednak duży, bym mógł spośród gości wyłowić tego, którego szukam.

Cały wieczór bezskutecznie próbowałem złapać Pangburna.

O jedenastej zadzwoniłem do Axforda, w nadziei, że mi powie, gdzie szukać jego szwagra.

— Nie widziałem go od paru dni — powiedział milioner. — Miał przyjść wczoraj na kolację, ale się nie pokazał. Moja żona dziś pa­rokrotnie do niego dzwoniła, też na próżno.

Nazajutrz rano, jeszcze przed wstaniem z łóżka, zadzwoniłem do mieszkania Pangburna. Znowu nic.

Wobec tego skontaktowałem się z Axfordem i umówiłem na dzie­siątą w jego biurze.

Axford wyprostował się.

Axford nie dyskutował ze mną — po prostu stwierdził fakt.

Dziesięć minut później byliśmy w biurze u Clementa.

— Chciałbym zobaczyć swoje zrealizowane czeki — powiedział
Axford.

Młodzieniec o lśniących blond włosach przyniósł je błyskawicznie, cały gruby plik, i Axford pospiesznie wyszukał wśród nich ten, o którym wspomniałem. Oglądał go długo, a kiedy potem na mnie spojrzał, wolno, ale zdecydowanie pokręcił głową.

— Nigdy przedtem go nie widziałem.

Clement przetarł czoło białą chusteczką i próbował udawać, że nie płonie z ciekawości i obawy, czy jego bank nie zostanie oszukany. Milioner spojrzał na podpis na odwrocie czeku.

Różowym, grubym palcem nacisnął perłowy guzik na swym biur­ku i po chwili zjawił się nieduży blady łysy mężczyzna.

Gdy ciężar w postaci dwudziestu tysięcy dolarów spadł już z serca jego banku, Clement cały rozpływał się w uśmiechach i potakiwa­niach.

Wraz z Axfordem wyszliśmy z banku i wsiedliśmy do samochodu. Nie od razu włączył silnik. Niewidzącymi oczami wpatrywał się w ruch uliczny na Montgomery Street.

— Chcę, żeby pan odnalazł Burke'a — powiedział w końcu, a jego niski głos nie zdradzał żadnych uczuć. — Chcę, żeby pan go odna­lazł, ale nie może być żadnego skandalu. Gdyby moja żona się dowiedziała... Nie, ona nie może nic wiedzieć. Uważa swego brata za niewiniątko. Chcę, żeby pan go odnalazł dla mnie. Dziewczyna jest nieistotna, ale zdaje mi się, że tam, gdzie znajdzie pan jedno, będzie i drugie. Nie interesują mnie te pieniądze i niech się pan szczególnie
nie stara ich odzyskać. Obawiam się, że trudno byłoby to zrobić bez rozgłosu. Chcę, żeby pan odnalazł Burke'a, zanim narobi jeszcze gorszego kłopotu.

— Jeśli chce pan uniknąć niepożądanego rozgłosu — powiedzia­łem — to najwłaściwiej będzie nadać sprawie rozgłos pożądany. Ogłośmy, że zaginął, dajmy do gazet jego fotografię i tak dalej. To będzie przekonujące. Jest pańskim szwagrem i poetą. Możemy po­wiedzieć, że jest chory — powiedział mi pan, że całt życie był sła­bego zdrowia i że boimy się, że umarł gdzieś nie rozpoznany lub cierpi na rozstrój nerwowy. Nie trzeba będzie wcale wspominać o dziewczynie i pieniądzach. Nasze wyjaśnienie powstrzyma ludzi, szczególnie pańską żonę, od snucia niepożądanych domysłów, kiedy fakt jego zaginięcia się wyda. A wyda się na pewno.

Mój pomysł nie bardzo mu się podobał, udało mi się jednak go przekonać.

Poszliśmy więc do mieszkania Pangburna, do którego, po wyjaśnie­niu Axforda, że jesteśmy z nim umówieni i chcemy poczekać, zosta­liśmy bez trudu wpuszczeni. Przeszukałem pokoje centymetr po cen­tymetrze, zajrzałem do każdej dziury i szpary, przeczytałem wszy­stko, co było do przeczytania, nawet rękopisy, i nie znalazłem nic, co by wyjaśniało jego zniknięcie.

Dobrałem się do jego fotografii, zabierając pięć z kilkunastu, które znalazłem. Axford stwierdził, że nie brakuje żadnej torby ani wa­lizki. Książeczki czekowej Golden Gate Trust Company nie zna­lazłem.

Resztę dnia spędziłem dostarczając gazetom to wszystko, co chcie­liśmy, żeby wydrukowały. W rezultacie mój były klient miał znako­mitą prasę — informacje z fotografią na pierwszych stronach. Jeśli był ktoś w San Francisco, kto nie wiedział, że Burkę Pangburn, szwa­gier R. F. Axforda i autor „Piaskowych zagonów i innych wierszy", zaginął, to znaczy, że albo nie umiał, albo nie chciał czytać.

Takie rozgłoszenie sprawy przyniosło rezultaty. Już następnego ranka ze wszystkich stron zaczęły napływać informacje od dziesiąt­ków ludzi, którzy widzieli zaginionego poetę w dziesiątkach miejsc. Kilka z tych informacji brzmiało obiecująco lub przynajmniej praw­dopodobnie, większość jednak była ewidentnie absurdalna.

Gdy wróciłem do Agencji po sprawdzeniu jednej z takich na pozór obiecujących informacji, zastałem tam wiadomość, bym skontakto­wał się z Axfordem.

— Czy może pan przyjść do mego biura? — zapytał, gdy zadzwoniłem.

Gdy wprowadzono mnie do jego gabinetu, zastałem tam dwu-dziestojedno- lub może dwudziestodwuletniego szczupłego mło­dzieńca, eleganckiego, w stylu uprawiającego sport urzędnika.

To było wszystko, co Fali miał do powiedzenia. Podziękowaliśmy mu, a potem skorzystałem z telefonu Axforda i zadzwoniłem do knaj­py Wopa Healeya w North Beach i zostawiłem wiadomość, żeby Świński Ryj zadzwonił do „Jacka". Było umówione, że jak będę Ryja potrzebował, to mu w ten sposób dam znać. Traktowaliśmy to jako asekurację, żeby nikt nie wpadł na ślad naszej wiadomości.

A więc White Shack to speluna i nie jest to miejsce odpowiednie dla pańskiego brata. Nie mogę jechać tam osobiście, bo tylko zepsuję sprawę. Joplin i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Mam jednak człowieka, którego mogę tam wysłać na parę dni. Może Pangburn jest tam częstym gościem albo wręcz mieszka w motelu. Nie byłby pierwszym, którego Joplin ukrywa. Wyślę tam mojego człowieka na tydzień i zobaczę, czego się dowie.

— Wszystko w pana rękach — powiedział Axford.

Prosto od Axforda wróciłem do siebie, zostawiłem frontowe drzwi otwarte i czekałem na Świńskiego Ryja. Zjawił się po półtorej go­dzinie.

— Cześć! Jak leci?

Rozparł się na krześle, nogi położył na stole i sięgnął po leżące na nim papierosy.

Taki był Świński Ryj. Trzydziestoparolatek o ziemistej cerze, ani duży, ani mały, zawsze jaskrawo, choć może niezbyt czysto ubrany, który swe wielkie tchórzostwo pokrywał zuchwalstwem, samochwal­stwem i robioną pewnością siebie.

Znałem go jednak od trzech lat, podszedłem więc i jednym ru­chem strąciłem mu nogi ze stołu, prawie zrzucając go z krzesła.

— O co chodzi? — Stanął wściekły i gotowy do skoku. — Co to
za metody? Chcesz zarobić w...

Dałem krok do przodu. Cofnął się błyskawicznie.

Znałem Świńskiego Ryja od trzech lat i prawie równie długo korzystałem z jego usług, a mimo to nie mogę powiedzieć nic na jego korzyść. Tchórz. Kłamca. Złodziej i narkoman. Zdrajca wobec swoich i jeśli się tylko dało, także wobec swych mocodawców. Ładny ptaszek. Ale detektyw to ciężki zawód, tu się nie przebiera w środkach. Ryj to pożyteczne narzędzie, jeśli się wie, jak z niego korzy­stać, to znaczy jeśli trzymasz mu stale rękę na gardle i sprawdzasz każdą jego informację.

Tchórzostwo było dla moich celów jego największą zaletą. Sły­nął z niego na całym przestępczym Wybrzeżu i chociaż nikt, nawet żaden oszust, nie miał do niego zaufania, to jednak nie spotykał się z jakąś szczególną podejrzliwością. Większość jego kompanów była zdania, że jest zbyt wielkim tchórzem, by być niebezpieczny; uważali, że bałby się ich zdradzić, bałby się bezlitosnej zemsty, jaką to środowisko karze donosiciela. Nie brali jednak pod uwagę, że Ryj ma dar przekonywania samego siebie, że posiada nieustraszone serce, ale tylko wtedy, gdy nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Chodził więc swobodnie, gdzie chciał i gdzie go posłałem, i przynosił mi nieosiągalne inną drogą informacje.

Przez prawie trzy lata używałem go z niezłymi na ogół rezultata­mi, płaciłem mu dobrze i był mi posłuszny. „Informator" — tym słowem określałem go w swoich sprawozdaniach; światek przestęp­czy, oprócz powszechnie stosowanego słowa „kapuś", ma na to wiele nie tak ładnych określeń.

Ryj patrzył na zdjęcia.

Właśnie skończył przeliczać pieniądze, nie było ich dużo — i rzu­cił je z pogardą na stół.

Potrząsnął głową i wstał.

Po chwili wziął oczywiście pieniądze i poszedł. Spór o pieniądze na wydatki był między nami stałym rytuałem wstępnym.

Po wyjściu Ryja rozsiadłem się wygodnie i wypaliłem kilka papie­rosów rozmyślając nad tą sprawą. Najpierw zniknęła dziewczyna z dwudziestoma tysiącami dolarów, potem poeta i oboje, na stałe czy też nie, pojechali do White Shack. Z pozoru sprawa była jasna. Dziewczyna zmiękczyła Pangburna na tyle, że wypisał jej fałszywy czek z rachunku Axforda, i potem, po różnych zdarzeniach, których znaczenia jeszcze nie znałem, gdzieś się ukryli.

Pozostały jeszcze dwa ślady. Pierwszy: znalezienie wspólnika, któ­ry wysyłał listy do Pangburna i odebrał bagaż dziewczyny; tym zaj­mie się nasze biuro w Baltimore. Drugi: kto jechał taksówką z mie­szkania dziewczyny do hotelu Marąuis?

Może to nie mieć żadnego związku ze sprawą albo — wprost prze­ciwnie. Powiedzmy, że znajdę jakieś powiązania między hotelem Marąuis a White Shack. To by zamknęło ten ślad. W książce tele­fonicznej znalazłem numer motelu. Potem udałem się do hotelu Marąuis. W centrali telefonicznej hotelu zastałem dziewczynę, która już kiedyś oddała mi przysługę.

— Nie macie wielu rozmów z Halfmoon Bay — nalegałem, opie­rając się o kontuar i migając pięciodolarowym banknotem. — Po­winna pani pamiętać te ostatnie.

— Sprawdzę — westchnęła, jakby podejmowała się beznadziejnego
zadania.

Przejrzała kwity.

Był to numer motelu. Banknot pięciodolarowy zmienił właściciela.

Klucz do pokoju 522 wisiał w recepcji. Usiadłem tak, bym mógł go widzieć. Mniej więcej po godzinie recepcjonista podał go męż­czyźnie, który rzeczywiście wyglądał trochę jak aktor. Około trzy­dziestki, o ciemnej cerze i ciemnych włosach, siwiejących na skro­niach. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był elegancko ubra­ny i szczupły.

Z kluczem w ręku wszedł do windy.

Zadzwoniłem do Agencji i poprosiłem Starego, by przysłał mi Dicka Fowleya. Dick zjawił się po dziesięciu minutach. Jest to drobniutki Kanadyjczyk — waży niecałe pięćdziesiąt kilo — i nie znam detektywa, który by umiał tak dobrze śledzić, a znam ich prawie wszystkich.

— Mam tu pewnego ptaszka, któremu potrzebny jest ogon —
powiedziałem Dickowi. — Nazywa się Kilcourse, pokój 522. Czekaj
na zewnątrz, pokażę ci go.

Wróciłem do hallu i czekałem.

O ósmej Kilcourse wyszedł z hotelu. Poszedłem za nim kawałek, przekazałem Dickowi i wróciłem do domu, aby być pod telefonem, gdyby zadzwonił Świński Ryj. Tej nocy telefonu nie było. Gdy nazajutrz rano zjawiłem się w Agencji, Dick już na mnie czekał.

Dick właśnie wychodził, kiedy zadzwonił telefon. To był Ryj, dzwonił na zastrzeżony numer.

— Spotkamy się u mnie za dwadzieścia minut — powiedziałem.
Mój ziemistolicy informator promieniał. Jego chód przypominał

murzyński taniec, a kącik ust, ten z tikiem, wyrażał wiedzę godną Salomona.

Potem udałem się biura Axforda.

O wpół do dziesiątej siedziałem obok Axforda w potężnym za­granicznym samochodzie i z hukiem pędziliśmy drogą do Halfmoon Bay. Dzwonił Ryj.

Nie rozmawialiśmy wiele podczas jazdy, która dzięki temu kolosowi trwała krótko. Axford siedział spokojny za kierownicą; po raz pierwszy zauważyłem, że ma dość mocną szczękę.

Motel White Shack mieścił się w dużym, kwadratowym budynku z imitacji kamienia. Był trochę odsunięty od drogi i prowadziły do niego dwa półkoliste podjazdy. Pośrodku tego półkola stały jakieś szopy, w których klienci Joplina parkowali samochody. Gdzienie­gdzie były też klomby i kępy krzaków. Wciąż z dużą szybkością skręciliśmy na podjazd i...

Axford gwałtownie zahamował, wielka maszyna zatrzymała się w miejscu rzucając nas na przednią szybę. W ostatniej chwili unik­nęliśmy wjechania w gromadę ludzi, którzy nagle pojawili się przed maską.

W świetle naszych reflektorów wyraźnie było widać blade, prze­rażone twarze, spojrzenia rzucane ukradkiem i ordynarną cieka­wość gapiów. Poniżej twarzy białe ręce i ramiona, błyszczące suknie i biżuteria na ciemniejszym tle ubrań męskich.

To było moje pierwsze wrażenie, a kiedy już odjąłem głowę od przedniej szyby, zdałem sobie sprawę, że ta grupa ludzi ma jakieś centrum, coś wokół czego się skupia. Uniosłem się próbując dojrzeć coś ponad głowami tłumu, lecz bezskutecznie.

Wyskoczyłem na podjazd i przepchnąłem się między ludźmi.

Na białym żwirze twarzą do ziemi leżał człowiek. Był to szczu­pły mężczyzna w ciemnym ubraniu, a tuż nad kołnierzykiem, w miej­scu, gdzie głowa łączy się z szyją, miał dziurę. Przykucnąłem, by zajrzeć mu w twarz. Potem wydostałem się z tłumu i wróciłem do auta. Silnik nadal pracował; Axford właśnie wysiadał.

— Pangburn nie żyje. Zastrzelony!

Axford powoli zdjął rękawiczki, złożył je porządnie i schował do kieszeni. Potem kiwnął głową na znak, że zrozumiał moje słowa, i ruszył w kierunku tłumu stojącego nad martwym poetą. Ja zaś rozglądałem się za Ryjem.

Znalazłem go na tarasie, wspartego o balustradę. Przeszedłem tak, by mógł mnie zauważyć, i zniknąłem za rogiem budynku; było tam trochę ciemniej.

Wkrótce dołączył do mnie. Choć noc nie była chłodna, szczękał zębami.

To mógł być Kilcourse.

Nie miałem złudzeń co do Ryja. Wiedziałem, że bez wahania by mnie sprzedał i zapewnił alibi mordercy poety. Ale jeśli to Joplin, Kilcourse lub dziewczyna załatwili go i przekupili mojego informa­tora, to i tak nie mógłbym udowodnić, że nie byli na tylnym tara­sie, kiedy padł strzał. Joplin miał tłumy takich, którzy by bez mrug­nięcia okiem przysięgli na wszystko, co im powie. Wiedziałem, że będzie kilkunastu świadków ich obecności na tylnym tarasie.

Tak więc musiałem przyjąć, że Ryj mówi prawdę, nie miałem in­nego wyjścia.

Wszedłem przez drzwi balkonowe, minąłem pusty parkiet ta­neczny i poszedłem na górę do mieszkania Joplina na drugim pię­trze. Znałem drogę; nie byłem tu po raz pierwszy. Jesteśmy starymi przyjaciółmi.

Szedłem tym razem po to, żeby jego i jego przyjaciół trochę prze­pytać, z nikłą nadzieją na powodzenie, nie miałem bowiem przeciw nim żadnych dowodów. Mogłem oczywiście zahaczyć dziewczynę, ale nie bez wyjawiania faktu, że zmarły poeta podrobił podpis swego szwagra na czeku. A to było wykluczone.

— Wejść — zawołał mocny, znajomy głos, gdy zapukałem do
drzwi salonu Joplina. Otworzyłem i wszedłem.

Joplin Blaszana Gwiazda stał pośrodku — wielki były kasiarz o nadmiernie rozrośniętych barach i tępej, końskiej twarzy. Nieco z tyłu siedział na stole Kilcourse, ukrywający czujność pod pozo­rami rozbawienia. Po przeciwnej stronie pokoju, na oparciu wielkie­go, skórzanego fotela siedziała dziewczyna, którą znałem jako Jeanne Delano. Poeta nie przesadzał mówiąc, że jest piękna.

Nie byłem zbyt skupiony na tej wymianie zdań — przypatrywa­łem się dziewczynie. Było w niej coś znajomego, nie mogłem jej jednak zidentyfikować. Może jej nigdy nie widziałem, a może to wrażenie wzięło się stąd, że tak długo gapiłem się w fotografię, któ­rą dał mi Pangburn. Ze zdjęciami tak bywa.

Joplin rzekł tymczasem:

— Na pewno nie mam czasu, żeby go marnować.
Na co ja:

— Gdybyś zaoszczędził czas, który dostałeś od sędziów, na pewno
miałbyś go dosyć.

Gdzieś tę dziewczynę już widziałem. Była szczupła, ubrana w nie­bieską, błyszczącą suknię odsłaniającą to, co było warte pokazania: przód, plecy i ramiona. Miała gęste, ciemne włosy i owalną twarz o cerze prawdziwie różowej. Szeroko rozstawione szare oczy rze­czywiście, jak to określił poeta, przypominały polerowane srebro. Mierzyliśmy się wzrokiem i ciągle nie mogłem jej skojarzyć. Kilcourse nadal siedział na stole, machając nogą. Joplin zniecierpliwił się.

— Może przestaniesz gapić się na dziewczynę i powiesz mi, czego
chcesz?

Dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie, odsłaniając swe ostre jak szpilki, drobne, zwierzęce ząbki. I po tym uśmiechu ją poznałem.

Zwiodły mnie włosy i cera. Kiedy ją ostatnio widziałem — jedy­ny zresztą raz — jej twarz była marmurowobiała, a włosy krótkie, koloru ognia. Ona, jedna staruszka, trzech mężczyzn i ja bawiliśmy się pewnego wieczoru w chowanego w pewnym domu przy Turk Street. Zabawa dotyczyła zabójstwa posłańca bankowego i kradzieży akcji wartości stu tysięcy dolarów. Przez jej intrygi trzej wspólnicy zginęli tamtego wieczoru, a czwarty, Chińczyk, poszedł na szubienicę. Miała wtedy na imię Elwira i od czasu jej ucieczki tamtej nocy szukaliśmy jej bezskutecznie po całym kraju i za granicą.

Mimo że starałem się nie pokazać tego po sobie, musiała zoriento­wać się, że ją poznałem, bo kocim ruchem zeskoczyła z fotela i ru­szyła ku mnie. Jej oczy były teraz raczej stalowe niż srebrne.

Wyjąłem pistolet.

Joplin zrobił krok w moim kierunku.

— O co chodzi?

Kilcourse zsunął się ze stołu i rozluźnił krawat.

— Chodzi o to — powiedziałem — że dziewczyna jest poszukiwa­na za morderstwo sprzed paru miesięcy, a może i za dzisiejsze też.
Tak czy siak...

Usłyszałem pstryknięcie wyłącznika gdzieś za moimi plecami i po­kój pogrążył się w ciemnościach.

Ruszyłem nie zważając dokąd, byle nie zostać tam, gdzie mnie zaskoczyła ciemność.

Oparłem się o ścianę i przykucnąłem.

— Szybko! — ostry szept od strony, jak się domyślałem, drzwi.
Ale obie pary drzwi pokoju były zamknięte, bo po otworzeniu

musiałoby wpaść trochę światła z korytarza. W ciemnościach słyszałem jakie ruchy, ale na jaśniejszym tle okna nie ukazała się żadna postać.

Coś miękko trzasnęło tuż obok mnie, zbyt słabo jak na repetowanie pistoletu. Mógł to być odgłos otwieranego noża sprężynowego, a pamiętałem, że Joplin Blaszana Gwiazda lubi ten rodzaj broni.

— Chodź! — Ostry szept jak cios przeciął ciemność.

Odgłosy, przytłumione, nierozpoznawalne, jakiś dźwięk, całkiem blisko...

Nagle silna dłoń zacisnęła się na moim ramieniu i czyjeś mocne ciało na mnie naparło. Uderzyłem pistoletem i usłyszałem jęk.

Ręka przesunęła się w kierunku mojego gardła.

Huknąłem w czyjeś kolano i znowu jęk.

Coś paliło mnie w boku.

Walnąłem znowu pistoletem — odsunąłem go nieco do tyłu, by uwolnić lufę od miękkiej przeszkody, i nacisnąłem spust. Odgłos strzału. Głos Joplina w moich uszach, zadziwiająco spokojny i rze­czowy.

— Cholera. Trafił mnie.

Odsunąłem się od niego w kierunku żółtawej plamy padającej przez otwarte drzwi. Nie słyszałem, by ktoś wychodził. Zbyt byłem zajęty. Zrozumiałem jednak, że Joplin miał odwrócić moją uwagę, by umożliwić ucieczkę pozostałym.

Nie spotkałem nikogo, gdy zbiegałem, staczając się i ześlizgując ze schodów — po tyle stopni naraz, ile się tylko dało. Przy wejściu na parkiet taneczny w drogę wszedł mi któryś z kelnerów. Nie wiem, czy zrobił to specjalnie. Nie pytałem. Walnąłem go na płask pisto­letem w twarz i poszedłem dalej. Raz przeskoczyłem przez jakąś nogę, która chciała mnie podciąć, a przy drzwiach wyjściowych mu­siałem załatwić jeszcze jedną twarz.

Już na podjeździe zobaczyłem tylne światła samochodu skręcają­cego na wschód w główną drogę.

Biegnąc do samochodu Axforda zauważyłem, że zabrano już ciało Pangburna. Parę osób stało jeszcze koło tego miejsca i gapiło się na mnie z otwartymi ustami.

Auto miało wciąż włączony silnik, jak je zostawił Axford. Błyskawicznie przejechałem przez klomb i skręciłem na szosę. Po pię­ciu minutach miałem już przed sobą czerwone światełka.

Samochód, którym jechałem, był dużo szybszy, niż potrzebowałem; nawet bym nie wiedział, jak wykorzystać jego całą moc. Nie wiem, z jaką prędkością jechał samochód przede mną, ale zbliża­łem się do niego tak szybko, jakby stał w miejscu.

Dwa i pół kilometra, może trzy...

Nagle zobaczyłem człowieka przed maską, tuż, poza zasięgiem moich świateł. Gdy dostał się w światło, stwierdziłem, że to Świński

Ryj.

Stał naprzeciwko mnie pośrodku szosy z pistoletem w każdej ręce.

Pistolety rozbłysły nagle czerwono i zgasły, rozbłysły jeszcze raz i zgasły — jak dwie żarówki w systemie alarmowym.

Przednia szyba rozprysnęła się.

Świński Ryj — informator, którego nazwisko było wzdłuż całego wybrzeża Pacyfiku synonimem tchórzostwa — stał pośrodku szosy i strzelał w kierunku pędzącej wprost na niego metalowej komety...

Nie widziałem końca.

Przyznaję szczerze: zamknąłem oczy, kiedy jego zacięta, blada twarz pojawiła się tuż nad maską mego wozu. Metalowy kolos drgnął — nieznacznie — i oto droga przede mną była pusta, z wyjąt­kiem oddalającego się czerwonego światła. Przedniej szyby nie było. Wiatr targał mnie za włosy, przymrużone oczy łzawiły.

Nagle zdałem sobie sprawę, że mówię sam do siebie. To był Ryj. To był Ryj. Zabawne. Nie zdziwiłem się, że mnie oszukał. Tego się można było spodziewać. Nie zdziwiło mnie też, że zakradł się za mną do pokoju i zgasił światło. Ale że stał tak na drodze i zginął...

Pomarańczowa smuga z jadącego przede mną samochodu przerwa­ła moje rozmyślania. Kula nie doszła do mnie — niełatwo strzelić celnie z jednego jadącego auta do drugiego — ale wiedziałem, że przy mojej szybkości wkrótce stanę się dobrym celem.

Włączyłem reflektor nad deską rozdzielczą. Nie dogoniłem jeszcze auta przede mną, ale zobaczyłem, że prowadzi je dziewczyna, a obok niej siedzi odwrócony w moją stronę Kilcourse. Był to żółty samo­chód sportowy.

Zwolniłem. W pojedynku z Kilcoursem byłbym w niekorzystnej sytuacji — zmuszony równocześnie prowadzić auto i strzelać. Nale­żało utrzymać odległość, aż dojedziemy do jakiegoś miasta, co było przecież nieuniknione. O tej porze, przed północą, na ulicach będą ludzie i policjanci. Wtedy się zbliżę i moje zwycięstwo będzie pew­niejsze.

Po paru kilometrach zwierzyna, na którą polowałem, zniweczyła mój plan. Żółte auto zwolniło, zakręciło i stanęło w poprzek szosy. Kilcourse i dziewczyna wyskoczyli i przycupnęli za nim jak za ba­rykadą.

Kusiło mnie, żeby ich po prostu staranować, ale była to słaba po­kusa i gdy zakończyła swe krótkie życie, nacisnąłem na hamulce i zatrzymałem się. Reflektorem poszukałem żółtego samochodu.

Błysnęło gdzieś z okolic jego kół. Reflektor zatrząsł się gwałtownie, ale szkło pozostało całe. Jasne, że będzie to ich pierwszy cel, i...

Skuliłem się w samochodzie, czekając, by kula zniszczyła reflek­tor, zdjąłem buty i płaszcz.

Trzeci strzał załatwił reflektor.

Wyłączyłem pozostałe światła, zacząłem biec i zatrzymałem się dopiero tuż koło żółtego auta. Pewny i bezpieczny numer.

Dziewczyna i Kilcourse wpatrywali się w silne światło reflektora. Kiedy zgasł i kiedy wyłączyłem pozostałe światła, zostali całkowicie oślepieni, ich oczy wymagały co najmniej minuty, by się przyzwy­czaić do szaroczarnej nocy. W skarpetkach poruszałem się bezszele­stnie i w tej chwili dzielił nas już tylko żółty samochód. Ja o tym wiedziałem; oni nie.

Z okolic maski Kilcourse odezwał się cicho.

— Oczy ci się zaraz przyzwyczają. Strzelaj w stronę auta.
Przesunąłem się ku masce; dziewczyna strzeliła w kierunku mego samochodu.

Kilcourse na czworakach posuwał się w kierunku rowu biegnącego wzdłuż południowej strony szosy. Ugiąłem nogi planując szybki skok i cios pistoletem w tył głowy. Nie chciałem go zabić, tylko szybko usunąć z drogi. Była przecież jeszcze dziewczyna, co naj­mniej równie niebezpieczna jak on.

Gdy gotowałem się do skoku, kierowany być może instynktem osaczonego, odwrócił się i zobaczył mnie czy raczej po prostu jakiś groźny cień.

Zamiast więc skoczyć, strzeliłem.

Nie sprawdzałem, czy trafiłem. Z tej odległości nie można było spudłować. Zgiąłem się wpół i prześliznąłem ku tyłowi auta, wciąż po mojej jego stronie. Czekałem.

Dziewczyna zrobiła to, co i ja bym pewnie zrobił na jej miejscu. Nie strzeliła i nie ruszyła się w kierunku, skąd padł strzał. Myśla­ła, że byłem w rowie przed Kilcourse'em i że teraz będę chciał zajść ją od tyłu. By mnie uprzedzić, okrążyła tył samochodu, by zasa­dzić się na mnie od strony wozu Axforda.

Gdy więc wynurzyła się zza rogu, jej delikatnie rzeźbiony nosek natknął się na lufę mojego pistoletu.

Krzyknęła.

Kobiety nie zawsze są rozsądne — często lekceważą takie dro­biazgi, jak wymierzony w nie pistolet. Na szczęście złapałem ją za rękę. Gdy moja dłoń zacisnęła się na jej pistolecie, dziewczyna pociągnęła za spust, przycinając mi kurkiem czubek palca wskazu­jącego. Wyrwałem jej broń i uwolniłem palec.

Nie miałem jej jeszcze z głowy. Stałem trzymając pistolet niecałe dziesięć centymetrów od niej, a ona rzuciła się w kierunku kępy drzew tworzących czarną bryłę po stronie północnej.

Kiedy ochłonąłem ze zdziwienia po tym amatorskim wyczynie, schowałem oba pistolety do kieszeni i zdzierając sobie stopy, ruszy­łem za nią.

Próbowała właśnie przeskoczyć przez płot z drutu.

Wiedziałem, że nic ją nie boli; wiedziałem też, że winna jest śmierci czterech czy może pięciu osób, a jednak zwolniłem uścisk, aż stał się niemal przyjazny. Poszła ze mną posłusznie do samo­chodu. Wciąż trzymając ją za rękę włączyłem światła. Kilcourse le­żał poniżej smugi światła, twarzą do ziemi, z jedną nogą podciągniętą.

Ustawiłem dziewczynę w świetle reflektorów.

— Stój tu i bądź grzeczna — powiedziałem. — Jeden ruch i za­łatwię ci nogę.

Nie żartowałem.

Znalazłem pistolet Kilcourse'a, schowałem go do kieszeni i uklą­kłem przy ciele.

Nie żył. Kula trafiła go tuż nad obojczykiem.

Spojrzała na niego i przeszedł ją dreszcz.

— Biedny Fag — wyszeptała.

Już mówiłem, że była piękna, a teraz, w oślepiającym świetle reflektorów, wydawała się jeszcze piękniejsza. Mogła wywołać głu­pie myśli nawet u zwykłego łapacza złodziei w średnim wieku. Była...

To chyba dlatego spojrzałem na nią groźnie i rzekłem:

— Tak, biedny Fag i biedny Hook, i biedny Tai, i biedny goniec
z Los Angeles, i biedny Burkę — wymieniłem tych, o których wie­
działem, że umarli, bo ją kochali.

Nie wybuchnęła złością. Jej wielkie, szare oczy patrzyły na mnie przenikliwie, a piękna, owalna twarz, okolona masą ciemnych wło­sów (wiedziałem, że farbowanych), była smutna.

Miałem już dosyć. Przeszły mnie ciarki.

Nie odpowiedziała, ale poszła ze mną do auta i siedziała cicho, gdy wkładałem buty. Na tylnym siedzeniu znalazłem dla niej jakieś okrycie.

— Lepiej to narzuć. Nie ma przedniej szyby. Może być zimno.

Bez słowa zrobiła, co powiedziałem, ale kiedy po wyminięciu żół­tego auta jechaliśmy już drogą na wschód, położyła rękę na moim ramieniu.

— Nie wracamy do White Shack?

— Nie. Jedziemy do Redwood City, do więzienia.
Przejechaliśmy może półtora kilometra i, nie patrząc nawet na

nią, wiedziałem, że studiuje mój raczej nieforemny profil. Potem jej dłoń znów znalazła się na moim ramieniu: pochyliła się ku mnie, tak że czułem na policzku ciepło jej oddechu.

— Stań na chwilę. Chcę ci... Chcę ci coś powiedzieć.
Zatrzymałem auto na poboczu i obróciłem się nieco w jej stronę.

Sięgnąłem do stacyjki.

Powstrzymało mnie jej dotknięcie.

— Chcę ci o tym opowiedzieć — powiedziała z naciskiem. - Chcę,
żebyś poznał prawdę. Wiem, że zawieziesz mnie do Redwood City.
Nie myśl, że oczekuję... że mam jakieś głupie nadzieje. Ale chciałabym, żebyś znał prawdę. Nie wiem, czemu miałoby mi na tym spec­jalnie zależeć, ale...

Zawiesiła głos.

A potem zaczęła mówić, bardzo szybko, jak ktoś, kto się boi, że mu przerwą, zanim skończy; siedziała pochylona do przodu, a jej piękna, pociągła twarz była bardzo blisko mojej.

— Jak wtedy wybiegłam z tego domu przy Turk Street, kiedy ty walczyłeś z Taiem, miałam zamiar uciec z San Francisco. Miałam parę tysięcy dolarów, mogłam jechać, dokąd chciałam. A potem pomyślałam, że tego się właśnie będziecie spodziewać, i zdecydowałam, że najbezpieczniej będzie zostać na miejscu. Kobieta łatwo może zmienić wygląd. Miałam krótkie, rude włosy, jasną cerę i ubierałam się jaskrawo. Ufarbowałam po prostu włosy, kupiłam tresę, by je
przedłużyć, za pomocą specjalnego kremu zmieniłam kolor skóry i kupiłam ciemne ubranie. Potem, pod nazwiskiem Jeanne Delano, wynajęłam mieszkanie przy Ashbury Avenue i byłam już kimś zu­pełnie innym.

Ale, choć wiedziałam, że nikt mnie nie pozna, czułam się le­piej siedząc głównie w domu. Dla zabicia czasu dużo czytałam. Tak właśnie natrafiłam na książkę Burke'a. Czy czytujesz poezje?

Potrząsnąłem głową. Od Halfmoon Bay nadjechało jakieś auto, pierwsze, jakie widziałem, odkąd opuściliśmy White Shack. Poczeka­ła, aż przejedzie, i mówiła dalej, wciąż tak samo szybko.

— Burkę to oczywiście nie geniusz, ale było coś w niektórych jego wierszach, co mnie wzruszało. Napisałam do niego, że podobają mi się jego utwory, i wysłałam list na adres wydawcy. Po paru dniach dostałam odpowiedź od Burke'a i dowiedziałam się, że mieszka w San Francisco, nie wiedziałam tego. Wymieniliśmy jeszcze kilka listów, zanim zaproponował spotkanie. Nie wiem, czy go kochałam czy nie; nawet na początku. Lubiłam go, a jego miłość była tak gorąca i tak mi pochlebiało, że zaleca się do mnie sławny poeta, że wzię­łam to za miłość. Obiecałam wyjść za niego za mąż.

Nie powiedziałam mu wszystkiego o sobie, choć teraz wiem, że byłoby to dla niego nieistotne. Bałam się powiedzieć mu prawdę, a nie potrafiłam kłamać, więc nie mówiłam nic.

A potem, pewnego dnia, spotkałam na ulicy Faga Kilcourse'a, który mnie poznał mimo moich nowych włosów, cery i stroju. Fag nie był zbyt mądry, ale miał piekielnie przenikliwy wzrok. Nie mam do niego żalu. Takie miał zasady. Śledził mnie i przyszedł do mojego mieszkania. Powiedziałam mu, że mam zamiar wyjść za Burke'a i być dobrą żoną. To było głupie. Fag był uczciwy, w swoim fachu. Gdy­bym mu powiedziała, że urabiam Burke'a, bo chcę go oskubać, zo­stawiłby mnie w spokoju i trzymał się z daleka. Ale gdy mu powie­działam, że skończyłam z kantami, że chcę się ustatkować, stałam się dla niego łupem, na który warto zapolować. Wiesz, jak to jest ze złodziejami — człowiek jest dla nich albo kumplem, albo potencjal­ną ofiarą. Skoro więc nie byłam już złodziejką, uznał, że mogę stać się łupem.

Dowiedział się o rodzinnych powiązaniach Burke'a i postawił spra­wę jasno. Dwadzieścia tysięcy dolarów albo mnie wyda. Wiedział o tej robocie w Los Angeles i o tym, że jestem poszukiwana. Nie miałam innego wyjścia. Zdawałam sobie sprawę, że od niego nie ucieknę. Powiedziałam Burke'owi, że potrzebuję dwadzieścia tysięcy dolarów. Nie myślałam, żeby miał aż tyle, ale wiedziałam, że może zdobyć. Trzy dni później dał mi czek. Nie miałam pojęcia wtedy, skąd wziął pieniądze, ale nawet gdybym wiedziała, byłoby to bez znaczenia. Musiałam je mieć.

Wieczorem powiedział mi, skąd wziął; że podrobił podpis swego szwagra. Powiedział mi, bo bał się, że gdy sprawa wyjdzie na jaw, będę uważana na współwinną. Może jestem zepsuta, ale nie do tego stopnia, by go wsadzać do więzienia. Powiedziałam mu wszystko. Nawet nie mrugnął okiem. Nalegał, by zapłacić Kilcourse'owi, żebym była bezpieczna. Obmyślił też coś więcej.

Burkę był pewien, że szwagier nie pośle go za to do więzienia, ale na

wszelki wypadek chciał, żebym się przeprowadziła, zmieniła znów nazwisko i ukryła się gdzieś, dopóki nie zobaczymy, jak Axford zareaguje. Tego wieczoru, po jego wyjściu, obmyśliłam swój własny plan. Lubiłam Burke'a — za bardzo go lubiłam, by zrobić z niego kozła ofiarnego, a niezbyt wierzyłam w dobre serce Axforda.

Był drugi dzień miesiąca. Pomijając przypadek, Axford mógł się dowiedzieć o sfałszowanym czeku dopiero na początku następnego miesiąca, kiedy bank przyśle mu zrealizowane czeki. Miałam więc miesiąc.

Następnego dnia pobrałam wszystkie swoje pieniądze i napisałam do Burke'a, że muszę wyjechać do Baltimore. Sfingowałam trop do Baltimore; bagażem i listami zajął się mój kumpel. Sama zaś po­jechałam do Joplina i poprosiłam, by mnie ukrył. Dałam znać Fagowi i kiedy się zjawił, powiedziałam mu, że za dzień lub dwa będę miała dla niego forsę.

Od tej pory przychodził prawie codziennie i coraz łatwiej było go zwodzić. Wkrótce listy Burke'a zaczną do niego wracać, a ja chciałam być na miejscu, zanim zrobi coś głupiego. Postanowiłam się z nim jednak nie kontaktować, dopóki nie będę mu mogła zwró­cić pieniędzy, by wpłacić je z powrotem, zanim Axford dowie się o oszustwie.

Z Fagiem szło coraz łatwiej, ale to jeszcze ciągle nie było to. Nie chciał zrezygnować z dwudziestu tysięcy dolarów, które oczywiście cały czas miałam przy sobie, jeśli nie obiecam, że zostanę z nim na zawsze. A ja ciągle myślałam, że kocham Burke'a, i nie zamierzałam wiązać się z Fagiem nawet na krótko.

Wtedy pewnego wieczoru zobaczył mnie Burkę. Byłam nieostrożna i pojechałam do miasta autem Joplina, tym żółtym. I oczywiście Burkę mnie zobaczył. Powiedziałam mu całą prawdę. A on na to, że właśnie wynajął detektywa, żeby mnie odnalazł. W niektórych spra­wach był jak dziecko. Nie wpadło mu do głowy, że kapuś odkryje całą tę sprawę pieniędzy. Ale ja wiedziałam, że lada dzień fałszy­wy czek zostanie ujawniony. Wiedziałam.

Gdy powiedziałam to Burke'owi, załamał się zupełnie. Zniknę­ła cała jego wiara w przebaczenie szwagra. Wypaplałby wszystko pierwszej napotkanej osobie. Wzięłam go więc do Joplina. Chcia­łam go tam przetrzymać parę dni, aż się sprawa wyjaśni. Jeśli w ga­zetach nie będzie nic o czeku, to znaczy, że Axford zatuszował sprawę i że Burkę może spokojnie wracać do domu i naprawić szkodę. Gdyby zaś gazety napisały o całej sprawie, to wtedy Burkę mu­siałby poszukać jakiejś stałej kryjówki i ja też.

We wtorek wieczorem i w środę rano gazety informowały o znik­nięciu Burke'a, nie wspominały jednak o czeku. Wyglądało to nie­źle, postanowiliśmy jednak jeszcze dzień poczekać. Kilcourse już wszystko wiedział, musiałam więc dać mu te dwadzieścia tysięcy dolarów. Ciągle miałam nadzieję je odzyskać, trzymałam go więc przy sobie. Trudno było mi trzymać go z daleka od Burke'a, bo wy­obrażał sobie, że ma do mnie jakieś prawa, i był zazdrosny. Poprosi­łam Blaszaną Gwiazdę, by go trochę postraszył, i odtąd Burkę był bezpieczny.

Dziś wieczór jeden z ludzi Joplina powiedział, że pewien czło­wiek, niejaki Świński Ryj, kręci się tu od paru dni i najwyraźniej interesuje się nami. Pokazano mi Ryja i zaryzykowałam, zjawiając się w publicznej części lokalu i siadając przy stoliku blisko niego. To nędzny łobuz, jak sam dobrze wiesz, więc w niecałe pięć minut mia­łam go przy swoim stoliku, a po półgodzinie wiedziałam, że dał ci cynk, że Burkę i ja jesteśmy w White Shack. Nie powiedział tego tak do końca, ale wystarczyło, żebym domyśliła się reszty.

Powiedziałam o tym pozostałym. Fag był za tym, żeby zabić na­tychmiast i Burke'a, i Ryja. Wyperswadowałam mu to; nic by nam to nie dało. Ryja owinęłam sobie wokół palca. Skoczyłby za mną w ogień. Zdawało mi się, że przekonałam Faga, ale... W końcu zde­cydowaliśmy, że Burkę i ja weźmiemy auto i wyjedziemy, a Ryj będzie udawał przed tobą zaćpanego i pokaże ci jakąś parę, kogo­kolwiek, że niby wziął ich za nas. Poszłam po płaszcz i rękawiczki, a Burkę od razu do auta. I Fag go zastrzelił. Nie wiedziałam, że chce to zrobić! Nie pozwoliłabym mu! Wierz mi! Nie byłam tak zakochana w Burke'u, jak myślałam, ale wierz mi, że po tym, co dla mnie zro­bił, nie pozwoliłabym go skrzywdzić!

Potem już nie miałam wyboru, musiałam się ich trzymać. Zmusi­liśmy Ryja, by ci powiedział, że gdy zastrzelono Burke'a, cała na­sza trójka była na tylnym tarasie; załatwiliśmy też, by inni to po­twierdzili. Potem przyszedłeś na górę i rozpoznałeś mnie. Takie już moje szczęście, że to akurat byłeś ty — jedyny detektyw w San Francisco, który mnie zna!

Resztę wiesz: że Świński Ryj wszedł od tyłu i zgasił światło, a Joplin

przytrzymał cię, byśmy mogli uciec, i potem, jak zacząłeś nas gonić, Ryj zaoferował się, że cię powstrzyma, by umożliwić nam ucieczkę, i teraz...

Zamilkła i zaczęła się trząść. Płaszcz, który jej dałem, zsunął się z jej białych ramion. Ja też się trząsłem, może dlatego, że była tak blisko mnie. Papieros, który wyciągnąłem z kieszeni, był cały po­gnieciony.

— I to wszystko, czego zgodziłeś się wysłuchać — powiedziała
miękko. — Chciałam, żebyś wiedział. Jesteś twardym mężczyzną, a ja...

Odchrząknąłem i moja dłoń trzymająca papierosa nagle przestała się trząść.

— Nie ośmieszaj się, dobrze? — powiedziałem. — Nieźle ci szło do tej pory, nie psuj tego.

Zaśmiała się i była w tym i pewność siebie, i trochę zmęczenia. Przysunęła twarz jeszcze bliżej do mojej, a jej szare oczy były ła­godne i spokojne.

— Mały, grubiutki detektywie, którego nazwiska nie znam — jej głos był trochę znużony, a trochę ironiczny — myślisz, że gram, co?
Myślisz, że gram o swoją wolność? Może i tak. Na pewno bym skorzystała, gdyby mi ją ktoś zaoferował. Ale... Mężczyźni uważali mnie za piękną, a ja bawiłam się nimi. Kobiety już takie są. Mężczyźni mnie kochali, a ja robiłam z nimi, co chciałam, uważając ich za godnych pogardy. A potem zjawia się taki mały tłuścioch, detektyw, którego nazwiska nie znam, i traktuje mnie, jakbym była wiedźmą czy starą Indianką. Nic dziwnego, że coś do niego poczułam. Kobie­ty już takie są. Czy jestem aż tak brzydka, że mężczyzna może patrzeć na mnie bez żadnego zainteresowania? Czy jestem brzydka?

Pokręciłem głową.

Mruknąłem niezobowiązująco i z trudem powstrzymałem się przed zwilżeniem suchych warg.

— Pójdę dziś do tego więzienia, jeśli jesteś rzeczywiście tym
twardym człowiekiem, który sprawił, że wyznałam miłość jego nie zainteresowanym uszom. Ale przedtem, czy mógłbyś uczciwie przyznać, że jestem więcej niż „całkiem ładna"? Albo przynajmniej daj mi uwierzyć, że gdybym nie była więźniem, twój puls biłby trochę szybciej, gdy cię dotykam? Idę do tego więzienia na dłużej, może nawet na szubienicę. Czy będzie mi tam towarzyszyć próżność, czy też zniszczysz ją całkowicie? Zrób coś, bym wiedziała, że nie opowiedziałam tego wszystkiego mężczyźnie, który był tym po prostu znudzony.

Jej srebrnoszare oczy były półprzymknięte; a głowa odchylona do tyłu — widać było małą, pulsującą żyłkę na szyi. Nieruchome wargi, z których uleciało ostatnie słowo, odsłaniały lekko rozchy­lone zęby. Moje dłonie zacisnęły się mocno na jej białych ramionach. Odchyliła głowę jeszcze bardziej, zamknęła oczy, rękę położyła mi na ramieniu.

— Jesteś piękna jak sam diabeł! — wrzasnąłem jej w twarz i rzuciłem ją na drzwi.

Chyba wieki trwało, zanim uruchomiłem wóz i ruszyłem w kie­runku więzienia San Mateo. Dziewczyna siedziała wyprostowana, owinięta płaszczem, który jej dałem. Patrzyłem prosto przed siebie, mrużąc oczy na wietrze, który targał moje włosy i owiewał twarz; brak przedniej szyby przypomniał mi Świńskiego Ryja.

Świński Ryj, którego tchórzostwo sławne było od Seattle do San Diego, stał niewzruszenie naprzeciw pędzącego metalowego kolosa, z dwoma marnymi pistoletami. To ona sprawiła, ta siedząca obok mnie kobieta! Zrobiła to z nim, który nie był nawet człowiekiem! Nędzny robak myślący tylko o najbliższej dawce narkotyku, po­szedł zdecydowanie na śmierć, aby ona mogła uciec; ona, ta kobieta, którą trzymałem za ramiona, której usta były tak blisko moich!

Nacisnąłem gaz jeszcze mocniej, z trudem trzymałem się szosy.

Przejeżdżaliśmy przez jakieś miasto: pierzchający przechodnie, zdziwione twarze, światła uliczne lśniące w moich załzawionych od wiatru oczach. Nic nie widząc minąłem drogę, którą powinienem był jechać; zawróciłem więc i znów byliśmy na szosie.

Zatrzymałem się u stóp niewysokiego pagórka.

Zwróciłem się twarzą do dziewczyny.

— Iw dodatku jeszcze łżesz! — Wiedziałem, że drę się głupio, nie potrafiłem jednak ściszyć głosu. — Pangburn wcale nie napisał nazwiska Axforda na czeku. Nic o tym nie wiedział. Związałaś się z nim, bo wiedziałaś, że ma szwagra milionera. Wyciągnęłaś z niego wszystko, co wiedział o koncie szwagra w Golden Gate. Ukradłaś książeczkę czekową Pangburna — nie znalazłem jej, gdy przeszuki­wałem jego pokój — przelałaś pieniądze ze sfałszowanego czeku Axforda na konto Pangburna, wiedząc, że w tej sytuacji nie będzie kontrolowany. Następnego dnia poszłaś z Pangburnem do banku mówiąc, że chcesz dokonać wpłaty. Wzięłaś go ze sobą, bo skoro stał obok ciebie, czek z jego sfałszowanym podpisem nie będzie podejrza­ny. Wiedziałaś, że jako dżentelmen nie będzie próbował zobaczyć, co wpłacasz.

Potem wymyśliłaś ten wyjazd do Baltimore. Pangburn powiedział mi prawdę taką, jaką znał. Spotkałaś się z nim w niedzielę, przy­padkiem albo i nie. W każdym razie wzięłaś go do Joplina i opowie­działaś jakąś historyjkę, którą mógł kupić i która przekonała go, by schował się tam na parę dni. Nie było to trudne, bo nie wie­dział o żadnym z czeków. Ty i twój kumpel Kilcourse wiedzieliście, że gdy Pangburn zniknie, nikt się nie dowie, że to on podrobił czek Axforda, i że nie będzie podejrzeń co do drugiego czeku. Zabilibyście go po cichu, ale kiedy Ryj dał wam cynk, że przyjeżdżam, musie­liście działać szybko, więc go zastrzeliliście. I taka jest prawda! — wrzasnąłem.

Przez cały czas patrzyła na mnie z szeroko otwartymi szarymi oczami, w których był spokój i czułość, a które teraz zachmurzyły się nieco, a ból ściągnął jej brwi.

Odsunąłem się od niej i ruszyłem.

Tuż przed Redwood City położyła znów rękę na moim ramieniu, poklepała mnie dwa razy i cofnęła dłoń.

Nie patrzyłem na nią i ona chyba też na mnie nie patrzyła, gdy spisywano jej personalia. Podała nazwisko Jeanne Delano i odmówiła rozmowy bez adwokata. Wszystko to nie trwało długo.

Gdy ją wyprowadzano, zatrzymała się i powiedziała, że chce ze mną porozmawiać na osobności.

Odeszliśmy w kąt.

Przysunęła się do mnie tak jak w samochodzie i znowu poczułem ciepło jej oddechu na policzku, i wtedy obdarzyła mnie najohydniejszym epitetem, jaki zna język angielski.

Potem poszła do celi.

Dygitalizował Bodziokb



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach
Hammett?shiell Dziewczyna o srebrnych oczach
Hammett?shiell Dziewczyna o srebrnych oczach
Hammett [Dziewczyna o srebrnych oczach]
Hammett Dashiell Dziewczyna o srebrnych oczach
Dashiell Hammett Złota podkowa
Dashiell Hammett - Dwaj detektywi
Dashiell Hammett - Osmalona fotografia + Idiotyczna sprawa
Dashiell Hammett - Lep na muchy
Godfrey Oliviene B Dziewczyna o ksiezycowych oczach
Balzac Honoriusz DZIEWCZYNA O ZŁOTYCH OCZACH PROBOSZCZ Z TOURS
Dashiell Hammett Szklany klucz
Way Margaret Dziewczyna o zielonych oczach(3)
Dashiell Hammett Papierowy człowiek
Dashiell Hammett Sokół maltański
Dashiell Hammett Szklany klucz
Dashiell Hammett Szklany Klucz
05 Godfrey Oliviene B Dziewczyna o księżycowych oczach

więcej podobnych podstron