Dashiell Hammett Złota podkowa


Dashiell Hammett

Złota Podkowa

Przełożył Wacław Niepokólczycki

Słowem o autorze poprzedził Krzysztof Zarzecki


Słowo o autorze

Dashiell Hammett (1894 — 1961) zapisał się na trwałe jako jeden z najwybitniejszych twórców w historii powieści detektywistycznej.

Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschod­nim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie żadnego formalnego wykształcenia. Garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pra­cy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które czę­sto zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był po­słańcem na kolei Baltimore — Ohio, dokerem, gońcem w biurze ma­klerskim, robotnikiem w fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po krótkim stażu biu­rowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu — został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, lecz nareszcie trafiło mu się coś, co odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas świa­towej epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica, którą prawdopodobnie zaraził się jeszcze jako chłopiec od matki. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu jednak zdrowie na resztę życia i powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyngton i w. San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kali­fornijskiej firmy jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania.

Cztery i pół roku, które w sumie przepracował w agencji Pinkertona, przesądziło niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w jakim wkrótce zdobył nie lada sławę. Od 1923 roku w popu­larnym magazynie „Black Mask" zaczęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie opowiadania o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, znanym tylko jako Conti­nental Op (skrót od „Operative").- Osobiste doświadczenia przydawały


autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa również w wypowiedziach publicystycznych drukowanych periodycznie w pra­sie. Szczególnie głośny stał się cykl sarkastycznych wspomnień Hammetta o jego karierze agenta Pinkertona, ogłoszony w 1923 roku w eli­tarnym miesięczniku literackim „Smart Set". A oto co pisał dwa lata później w „Black Mask":

„Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod warunkiem, że się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy za­czyna się je wysuwać jako niezawodne na plan pierwszy, stają się zwy­kłą szarlatanerią i niczym więcej. Kłopot polega na tym, że przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i że tacy pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie infantylna żądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści służą nieocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu, platfusowatemu tajniakowi, ale na dłuższą metę to on jest tym, który zapełnia więzienia przestępcami".

Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat, gdyż w połowie lat trzydziestych przestał on właściwie pi­sać. Pozostawił pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści, z któ­rych dwie ukazały się po polsku: Sokół maltański (The Maltese Fal-con, 1930, wydanie polskie w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego „Iskry" 1963) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932, wydanie polskie w przekładzie Krzysztofa Zarzeckiego „Iskry" 1965). Trzy po­zostałe to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine Curse (Fa­tum Daine'ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przy­najmniej w trzech najpóźniejszych wzniósł gatunek powieści krymi­nalnej na wyżyny pełnoprawnej literatury i jego pozycja jednego z naj­wybitniejszych pisarzy amerykańskich owej epoki utrzymywała się je­szcze długo potem, jak zamilkł. Utrwalały ją ponadto wersje radiowe i filmowe jego powieści, w późniejszym okresie oparte już nawet,nie na jego własnych scenariuszach. Szczególnie głośna była ekranizacja Sokoła maltańskiego w reżyserii Johna Hustona, z Humpreyem Bogar-tem w roli detektywa Sama Spade'a, oraz Papierowego człowieka i całej serii dalszych filmowych przygód pary detektywów amatorów, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych aktorów lat trzy­dziestych, Williama Powella i Myrnę Loy. -

Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym świecie. Powieści i opowiadania Hammetta rozgry­wają się w dżungli wielkomiejskiej Ameryki lat dwudziestych i trzy­dziestych. Zbrodniarzami bywają tu nierzadko ludzie ze światka gangsterskiego, a bohater-detektyw z konieczności chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzględnych niż przestępcy i mimo że występuje w słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w maskę cy­nizmu. Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem epoki, nie potrafiącej tak łatwo przejść do porządku dziennego nad


niedawnym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompro­mitowała dziewiętnastowieczne wartości i konwenanse. Układna, oparta na wierze w potęgę rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle'a, choć tak świetnie rozwijana w Anglii przez Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała gorączkowemu rytmowi życia tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy wysu­wa się dynamiczna akcja, niekiedy ocierająca się o granice nieprawdo­podobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, że lata dwudzieste były w USA okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, pro­hibicji z jej wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocz­nymi oraz szczytowego nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób nie zauważyć, że wiele utworów Hammetta, opowiadając wprawdzie historie, od których trudno się oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby trzeźwiejszej re­fleksji. Dotyczy tó szczególnie opowieści, których bohaterem jest Con­tinental Op.

Przerysowania były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Ham­metta, który wyolbrzymiając chciał piętnować zło i odkłamywać zafał­szowany obraz Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów ludzi, którzy go bliżej znali, był nieprze­ciętną indywidualnością, ale zarazem człowiekiem niezmiernie trud­nym w codziennym życiu. Takim utrwaliła go między innymi w trzech tomach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka, znakomita dramatopisarka, Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowie­dzianych przez nią epizodów reżyser Fred Zinnemann nakręcił w ro­ku 1977 wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch przyjaciółek, antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców (grała ją Vanessa Redgrave), i narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą kreację, przyjaciela i mentora li­terackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie wyobrazić, jaką osobowo­ścią był Hammett.

Continental Op, bohater dwóch opowiadań zaprezentowanych w tym tomiku, jest anonimowym narratorem większości opowiadań Hammetta oraz dwóch jego pierwszych powieści, krwawego .Red Har-vest i nieco mniej krwawego, a bardziej rozbudowanego fabularnie The Daine Curse. Hammett nadał swemu bohaterowi cechy fizyczne będące całkowitym przeciwieństwem jego własnej powierzchowności, a zapożyczone ponoć od Jamesa Wrighta, szefa baltimorskiego biura Pinkertona, który go wprowadzał jako początkującego detektywa w tajniki rzemiosła i wpajał mu etos zawodu. Sam Hammett, wówczas dwudziestojednoletni, był nieprzeciętnie wysokim, chudym, przy­stojnym młodzieńcem. Continental Op jest tęgawym, niskim, lekko ociężałym czterdziestolatkiem, zdolnym jednak w razie potrzeby do nie byle jakich wyczynów fizycznych. A potrzebna mu jest ta sprawność raz po raz, bo ciągle się wplątuje w krwawe rozprawy gangster­skie, z których zawsze cudem wychodzi cało i które zawsze przyjmuje beznamiętnie jako nieodłączny składnik swego zawodu. Uprawia zaś ten zawód, bo go lubi i traktuje jako powołanie. W jednym z opowia­dań wy łuszczą swoje credo:

„Otóż jestem detektywem, bo dziwnym trafem lubię tę pracę. Zarob­ki są godziwe, ale mógłbym sobie znaleźć inne zajęcia, lepiej płatne. Cóż, kiedy lubię być detektywem, lubię swoją pracę. A kiedy się lubi jakąś pracę, to człowiek chce ją wykonywać jak najlepiej. Inaczej nie miałoby to sensu. Nie znam się na niczym innym i nic innego mnie nie bawi. Co więcej, nie chcę się znać na niczym innym ani czerpać przyje­mności z niczego innego. Można by to położyć na jednej szali, na dru­giej dowolną sumę pieniędzy. Pieniądze to dobra rzecz, nie mam nic przeciwko nim. Ale przez ostatnie osiemnaście lat czerpię przyjemność ze ścigania przestępców i głowienia się nad zagadkami kryminalnymi, a satysfakcję z chwytania przestępców i rozwiązywania tych zagadek. To jedyna zabawa, jaką znam, i nie potrafię sobie wyobrazić przyjem­niejszej przyszłości niż jeszcze dwadzieścia parę tego samego".

Jest to etos dobrej roboty, wykonywanej z zamiłowania. Nie przypo­mina on postawy większości innych powieściowych detektywów, któ­rzy pod maską cynizmu kryją zwykle coś z romantyzmu błędnych ry­cerzy walczących w obronie prawa. Cechy takiej można się dopatrzyć nawet u Sama Spade'a z Sokoła maltańskiego, może najpełniej zaryso­wanej postaci Hammetta. Będą ją mieli w mniejszej czy większej mie­rze również detektywi z powieści najsławniejszych kontynuatorów ga­tunku, takich jak Raymond Chandler czy Ross MacDonald. Trudno natomiast dociec, jakie mechanizmy psychologiczne kryją się za tak sformułowaną filozofią zawodową bohatera prezentowanych, tutaj opowiadań. Można sobie na przykład wyobrazić, że Continental Op tropi przestępców popychany czymś w rodzaju żyłki myśliwskiej. Działa w równie słusznej sprawie i rezultaty osiąga równie chwalebne, ale jest jakby odmienny. Czy mniej sympatyczny? W każdym razie czy­telnikowi jest zapewne trudniej identyfikować się z nim uczuciowo.

Krzysztof Zarzecki


ZŁOTA PODKOWA

— Nie mam dla ciebie tym razem nic podniecającego — powie­dział Vance Richmond, gdy uścisnęliśmy sobie ręce. — Chcę, abyś odnalazł pewnego człowieka... w dodatku wcale nie przestępcę.

Jego głos brzmiał przepraszająco. Ostatnie dwa zadania, które mi ten szczupły adwokat z szarą twarzą zlecił, łączyły się ze strze­laniną i innymi, ekscesami, więc pewnie myślał, że przy spokoj­niejszej robocie mógłbym zasnąć z nudów. Swego czasu miałby słuszność — gdy byłem dwudziestoletnim młodzikiem, świeżo wciągniętym do Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej. Ale piętnaście lat, które minęły od tego czasu, przytępiły mój apetyt na awanturnicze wybryki.

— Człowiek, którego chcę odnaleźć — ciągnął mecenas, kiedy usiedliśmy — jest architektem angielskim nazwiskiem Norman Ashcraft. Jest to mężczyzna trzydziestosiedmioletni, wzrostu metr siedemdziesiąt osiem, dobrze zbudowany, o jasnej cerze, jasnych włosach i niebieskich oczach. Cztery lata temu był typowym oka­zem sympatycznego blondwłosego Brytyjczyka. Teraz może się zmienił... te cztery lata musiały być dla niego trudne.

A oto, co się stało. Przed czterema laty państwo Ashcraftowie mieszkali w Anglii, w Bristolu. Zdaje się, że pani Ashcraft była z natury bardzo zazdrosna, a jej mąż dosyć krewki. Ponadto miał tylko to, co zarobił, ona zaś odziedziczyła sporą sumę po rodzi­cach. Ashcraft był głupio przeczulony na punkcie jej pieniędzy... wychodził z siebie, aby okazać, że mu na nich nie zależy, że one nie mają dla niego żadnego znaczenia. Jest to niemądre, oczywi­ście, ale typowe dla człowieka jego charakteru. Któregoś wieczoru żona zarzuciła mu, że poświęca zbyt wiele uwagi innej kobiecie. Pokłócili się. Ashcraft spakował manatki i wyjechał.

Po tygodniu żona pożałowała swojego postępku... zwłaszcza kiedy odkryła, że jej podejrzenia nie miały innych podstaw niż jej własna zazdrość... i próbowała go odnaleźć. On jednak przepadł bez wieści. W końcu dowiedziała się, że udał się z Bristolu do No­wego Jorku, potem do Detroit, gdzie go zaaresztowano i ukarano


grzywną za zakłócenie spokoju przez wywołanie pijackiej burdy. Później znikł z pola widzenia i po dziesięciu miesiącach wypłynął w Seattle. — Mecenas poszperał w papierach na biurku i znalazł notatkę.

Dnia 23 maja 1923 roku zabił strzałem z pistoletu włamywacza w tamtejszym hotelu. Miejscowa policja dopatrzyła się w tym wy­darzeniu pewnych niejasności, ale nie miała żadnych dowodów przeciwko Ashcraftowi. Człowiek, którego zabił, był ponad wszel­ką wątpliwość włamywaczem. Następnie Ashcraft znowu znikł i wszelki słuch po nim zaginął. Dał znać o sobie dopiero przed ro­kiem. Pani Ashcraft rozsyłała ogłoszenia do działu ogłoszeń pry­watnych w gazetach wszystkich znaczniejszych miast amerykań­skich.

Pewnego dnia otrzymała od niego list z San Francisco. Był to bardzo oficjalny list, w którym mąż ją prosił, aby skończyła z da­waniem tych ogłoszeń. Pisał, że aczkolwiek przestał używać na­zwiska Norman Ashcraft, nie podoba mu się, iż widzi je w każdej gazecie, którą czyta.

Wysłała mu list na poste restante, tutaj, w San Francisco, i po­służyła się jeszcze jednym ogłoszeniem, aby mu o tym donieść. Odpowiedział dość sucho. Napisała drugi, prosząc, by wrócił do domu. Odmówił, choć z nieco mniejszą zgryźliwością. W ten spo­sób wymienili kilka listów, dzięki czemu pani Ashcraft dowie­działa się, że jej mąż stał się narkomanem i resztka dumy, która w nim została, nie pozwala mu powrócić, dopóki nie stanie się znów, choć w przybliżeniu, sobą. Przekonała go, aby przyjął od niej pieniądze dla ułatwienia tego procesu. Posyła mu je co mie­siąc na miejscowe poste restante.

Tymczasem zlikwidowała swoje sprawy w Anglii... nie ma bli­skich krewnych... i przyjechała do San Francisco, aby być w po­bliżu, gdy mąż będzie gotów się z nią połączyć. Minął rok. Ona wciąż posyła co miesiąc mężowi pieniądze. Wciąż czeka na jego powrót. On natomiast wciąż odmawia spotkania się, a jego listy są wymijające... pełne tylko opisów walki, którą toczy, w jednym miesiącu opierając się narkotykom, w następnym ulegając nało­gowi.

Obecnie pani Ashcraft podejrzewa, oczywiście, że mąż wcale nie zamierza do niej wrócić ani rozstać się z nałogiem i traktuje ją po prostu jak źródło dochodu. Nakłaniałem ją, by na jakiś czas


przestała mu wysyłać tę miesięczną pensję. Lecz ona nie chce o tym nawet słyszeć. Obwinia siebie za jego teraźniejszy stan. Są­dzi, że jest odpowiedzialna za obecne położenie męża, że wywoła­ła je swoim niemądrym wybuchem zazdrości. Nie chce nic zrobić w obawie, aby go nie urazić i nie wyrządzić mu jeszcze większej krzywdy. Jest pod tym względem niezłomna. Chce go odzyskać, chce, żeby zerwał z nałogiem, lecz jeśli do niej nie wróci, gotowa jest mu wysyłać pieniądze do końca życia. Pragnie jednak wie­dzieć, czego może oczekiwać. Skończyć z tą piekielną niepewno­ścią, w jakiej żyje.

Wstałem i sięgnąłem po kapelusz.

— Zobaczymy się drugiego — powiedziałem i wyszedłem.

Pierwszego, po południu, poszedłem na pocztę i złapałem Łus­ka, w owym czasie inspektora działu poste restante.

— Dostałem namiar na jednego oszusta z północy — powie­działem — który podobno odbiera pocztę w okienku. Mógłbyś załatwić, żeby mi dano cynk, który to facet?

Inspektorzy pocztowi mają związane ręce różnymi zasadami i zarządzeniami, które im zakazują udzielać pomocy prywatnym detektywom z wyłączeniem pewnych spraw kryminalnych. Ale zaprzyjaźniony inspektor wcale nie musi brać cię na spytki. Ty mu kłamiesz — żeby na wszelki wypadek miał alibi — a czy on wierzy lub nie, nie ma znaczenia.

Wkrótce znalazłem się znów na dole i wałęsałem się nie tracąc


z pola widzenia okienek od A do D, a urzędnik przy okienku zo­stał pouczony, aby dać mi znak, gdy ktoś poprosi o pocztę Ashcrafta. Jeszcze nie było jej w urzędzie. List pani Ashcraft mógł nie zdążyć dotrzeć tego popołudnia, ale nie chciałem ryzykować. Trwałem na posterunku aż do zamknięcia okienek.

Nazajutrz, kilka minut po dziesiątej, akcja się zaczęła. Jeden z urzędników dał mi znak. Drobny mężczyzna w granatowym ubraniu i szarym miękkim kapeluszu odchodził właśnie z kopertą w ręku od okienka. Mężczyzna może czterdziestoletni, choć wy­glądał na starszego. Cerę miał ziemistą, powłóczył nogami, a jego ubraniu przydałaby się szczotka i żelazko.

Podszedł prosto do pulpitu, przy którym stałem bawiąc się bez­myślnie jakimiś papierami. Wyjął z kieszeni dużą kopertę i zdąży­łem przez moment tylko zauważyć, że był już na niej znaczek i adres. Trzymając kopertę stroną zaadresowaną do siebie, włożył do niej otrzymany w okienku list i polizał brzeżek koperty tak, że w żaden sposób nie można było zobaczyć adresu. Następnie skleił ją pieczołowicie i skierował się ku skrzynkom. Nie było innej rady jak zastosować sposób z potknięciem, który jest zawsze nieza­wodny.

Dopędziłem go, podszedłem blisko i udałem, że przewracam się na marmurową podłogę, zderzając się z nim i chwytając go jakby dla odzyskania równowagi. Wyszło mi to paskudnie. W połowie sztuczki pośliznąłem się naprawdę i runęliśmy jak zapaśnicy.

Zerwałem się, podniosłem go na nogi, wymamrotałem słowa przeproszenia i musiałem niemal odepchnąć go na bok, żeby dał się wyprzedzić po list, który leżał sobie zwrócony stroną zaadre­sowaną do podłogi. Musiałem odwrócić kopertę, kiedy mu ją po­dawałem, aby móc przeczytać adres:

Pan Edward Bohannon

kawiarnia Złota Podkowa

Tijuana, Baja Califomia

Meksyk

Osiągnąłem zatem cel, ale się zdradziłem Nie było cienia szansy, aby ten drobny człowieczek w granjacie nie połapał się, że właśnie szło mi o ten adres. Otrzepałem się z kurzu, gdy wrzucał kopertę do skrzynki. Nie


przeszedł już obok mnie, lecz skierował się ku wyjściu na Mission Street. Nie mogłem pozwolić mu umknąć z tym, co wiedział. Nie chciałem, żeby Ashcraft został ostrzeżony, zanim do niego dotrę. Musiałem spróbować innej sztuczki, równie starej jak ta, którą sfuszerowałem przez śliską podłogę. Ruszyłem znowu za drobnym człowieczkiem.

W chwili gdy się znalazłem przy jego boku, właśnie odwracał głowę, żeby zobaczyć, czy nie jest śledzony.

Oczy miał bladoniebieskie ze źrenicami jak szpileczki — oczy człowieka zażywającego morfinę lub heroinę.

Ja też nie miałem — ale to nic. Uniosłem lekko prawą dłoń w kieszeni płaszcza,

— Teraz ci powiem — warknąłem.

Cofnął się odruchowo na widok mojej wybrzuszonej kieszeni.

Był tu punkt na jego niekorzyść. Nie sądzę, by w całym kraju znalazło się trzech złodziei starej szkoły, którzy by choć raz nie posłużyli się tym nazwiskiem. Jest to odpowiednik Johna Smitha w złodziejskim świecie.

Tymczasem mój John Ryan poprowadził mnie do domu przy Szóstej Ulicy, gdzie gospodyni — z grubsza ociosana pięćdzie-


sięćioletnia baba o nagich ramionach porośniętych włosem i umię­śnionych jak u wiejskiego kowala — zapewniła mnie, że jej loka­tor przebywa w San Francisco od miesięcy i że widywała go co najmniej raz dziennie od kilku tygodni. Gdybym naprawdę podej­rzewał, że Ryan jest moim mitycznym Micky Parkerem z Chicago, nie wierzyłbym ani jednemu słowu tej kobiety, ale w takim stanie rzeczy udałem, że to mnie zadowala.

Właściwie to załatwiało sprawę. Ryan dał się zwieść, przeko­nać, że wziąłem go za innego opryszka i że nie interesuje mnie list Ashcrafta. Mógłbym bezpiecznie — względnie bezpiecznie — uznać rzecz za skończoną. Ale sprawy nie doprowadzone do końca denerwują mnie. Ten tutaj ptaszek był narkomanem i posługiwał się fałszywym nazwiskiem, więc...

— Chodźmy do ciebie — zaproponowałem. — Chcę z tobą porozmawiać.

Nie był tym zachwycony, ale zaprowadził mnie na górę. Zajmo­wał dwa pokoje z kuchnią na drugim piętrze. Mieszkanie było brudne i cuchnące.

— Gdzie jest Ashcraft? — rzuciłem wprost.

— Nie wiem, o czym mówisz — wymamrotał.

Uśmiechnąłem się do niego.

— Nie bądź głupi, Ryan. Forsa w kieszeni nic ci nie pomoże w Kalifornii. Nie masz pracy. Nie możesz wykazać, skąd masz te pieniądze. Podpadasz pod włóczęgostwo jak nic.

Brałem tego ptaszka za handlarza narkotyków. Jeżeli nim był — lub gdyby po zamknięciu pod zarzutem włóczęgostwa okazało się, iż jest w jakiś inny sposób na bakier z prawem — mogłem liczyć,


że chętnie sypnie Ashcrafta dla uratowania własnej skóry. Zwła­szcza że sam Ashcraft był w porządku wobec prawa.

— Na twoim miejscu — ciągnąłem, gdy on patrzył w podłogę i myślał — zrobiłbym się miły i usłużny i wszystko bym powie­dział. Jesteś...

Odchylił się w bok na fotelu i sięgnął ręką za siebie.

Wymierzyłem mu tęgiego kopa.

Stół usunął się pode mną, bo inaczej byłbym faceta rozłożył. Tymczasem cios mierzony w szczękę trafił go w pierś, tak że pole­ciał przez plecy, nakrywając się bujanym fotelem. Odrzuciłem fotel na bok i zabrałem facetowi spluwę — lichą, niklowaną pukawkę kaliber 8,1 mm. Potem wróciłem na swoje miejsce na rogu stołu.

Miał w sobie tylko tę jedną iskrę walki. Wstał pociągając no­sem.

Tyle potrafiłem z niego wyciągnąć. Nie umiał albo nie chciał mi powiedzieć, gdzie Ashcraft mieszkał w San Francisco ani z kim trzymał.

Ryan zaczął okropnie narzekać, gdy stwierdził, że go zamie­rzam wsadzić za włóczęgostwo.

- Mówiłeś, że mnie puścisz, jak zacznę gadać — zawodził.

— Nie mówiłem. Ale gdyby nawet... jeżeli ktoś wyciąga na
mnie spluwę, to chyba wszystkie umowy zostają przekreślone.
Chodź.

, Nie mogłem go puścić wolno, póki nie spotkam się z Ashcraftem. Zanim bym minął drugą przecznicę, już pchnąłby telegram i moja zwierzyna zwiałaby gdzie pieprz rośnie.


Miałem nosa, że przyskrzyniłem Ryana. Kiedy mu zdjęto od­ciski palców w Gmachu Sprawiedliwości, okazało się, że jest to niejaki Fred Rooney, alias „Jamocha", przemytnik i sprzedaw­ca narkotyków, który zbiegł z Więzienia Federalnego w Leaven-worth mając do odsiedzenia jeszcze osiem lat z dziesięcioletniego wyroku.

Z więzienia udałem się do biura Vance'a Richmonda i przeka­załem mu wiadomości.

— Ashcraft odbiera pocztę w Tijuanie. Mieszka tam pod nazwiskiem Ed Bohannon i pewnie ma dziewczynę. Właśnie wsadzi­łem do pudła jednego z jego przyjaciół... zbiegłego więźnia, który mu przesyłał pocztę.

Mecenas sięgnął po Słuchawkę. Wykręcił jakiś numer.

— Czy zastałem panią Ashcraft? Mówi Richmond... Nie, nie znaleźliśmy go, ale chyba wiemy, gdzie jest... Tak... Za piętnaście minut.

Odłożył słuchawkę i wstał.

— Pójdziemy odwiedzić panią Ashcraft.

W piętnaście minut później wysiadaliśmy z samochodu Rich­monda na Jackson Street w pobliżu Gough. Dom pani Ashcraft był dwupiętrową budowlą z białego kamienia, oddzieloną od uli­cy wypielęgnowanym trawniczkiem, otoczonym żelazną barierką.

Pani Ashcraft przyjęła nas w salonie na piętrze. Była to wysoka kobieta pod trzydziestkę, szczupła i piękna, w szarej sukni. Ja­sna — to słowo, które najbardziej do niej pasuje. Odnosi się ono do błękitu jej oczu, różowawej bieli cery i kasztanowatych włosów.

Richmond przedstawił mnie, a ja przekazałem jej, czego się do­wiedziałem, nie mówiąc nic o dziewczynie w Tijuanie. Nie wspo­mniałem też, że jej mąż wszedł według wszelkiego prawdopodo­bieństwa na drogę przestępczą.

— Pan Ashcraft przebywa w Tijuanie. Wyjechał z San Francisco przed sześcioma miesiącami. Jego korespondencja jest mu przesyłana na adres jednej z tamtejszych kawiarń, na nazwisko Ed Bohannon.


Jej oczy rozbłysły radością, ale nie dała się ponieść emocji. Była kobietą opanowaną.

— Mam tam jechać? Czy pan pojedzie? — zwróciła się do mecenasa.

Richmond zaprzeczył ruchem głowy.

— Ani jedno, ani drugie. Pani z całą pewnością nie powinna, a ja nie mogę... przynajmniej teraz. — Zwrócił się do mnie. — Ty będziesz musiał jechać. Na pewno załatwisz to lepiej ode mnie. Będziesz wiedział, co zrobić i jak zrobić. Pani Ashcraft nie chce mu się narzucać, ale nie chce też zaniedbać niczego, co mogłoby
wyjść mu na dobre
.

Pani Ashcraft wyciągnęła do mnie silną, szczupłą dłoń.

Tijuana niezbyt się zmieniła w ciągu dwu lat od mego ostatnie­go pobytu. Zobaczyłem te same dwieście metrów pylistej, brudnej ulicy, biegnącej pomiędzy dwoma nieprzerwanymi rzędami knajp, oraz jeszcze brudniejsze boczne uliczki z melinami, które nie pomieściły się na głównej.

Automobil, jadący z San Diego, wyrzucił mnie w środku mia­steczka wczesnym popołudniem, kiedy interes zaledwie zaczynał się rozkręcać. Oznacza to, że wśród psów i próżnujących Meksykanów na ulicy zataczało się dopiero kilku pijaków,, chociaż tłum potencjalnych pijaków już się przelewał z knajpy do knajpy.

Za pierwszą przecznicą zobaczyłem wielką pozłacaną podkowę. Przeszedłem dzielący mnie od niej kawałek ulicy i wszedłem do wnętrza lokalu. Był typową miejscową knajpą. Po lewej stronie od wejścia ciągnął się przez pół długości budynku bar, z kilkoma automatami na końcu. Po prawej stronie mieścił się parkiet do tańca, zakończony wzniesieniem dla brudnej orkiestry, która wła­śnie przygotowywała się do rozpoczęcia pracy. Za orkiestrą wi­dniał rząd niskich lóż, żadna nie miała przedniej ścianki, za to w każdej stał stół i dwie ławy.

O tak wczesnej porze w lokalu siedziało zaledwie kilku klien­tów. Przywołałem barmana. Był nim potężny Irlandczyk z czerwoną twarzą i dwoma wiewiórkowatymi loczkami przylepionymi do i tak niskiego czoła.

— Chcę się zobaczyć z Edem Bohannonem — rzuciłem konfidencjonalnie.

Zrobił nie rozumiejącą minę.

— Nie znam żadnego Eda Bohannona.

Wyjąłem karteczkę papieru, nagryzmoliłem ołówkiem: „Jamo-cha jest w pudle" i podsunąłem mu ją.

— Dobra — powiedziałem. — Posiedzę tu jeszcze trochę.
Przeszedłem przez salę i siadłem w jednej z lóż. Szczupła, dłu­gonoga dziewczyna, która zrobiła coś z włosami, że stały się purpurowe, znalazła się natychmi
ast przy mnie.

— Postawisz mi drinka? — spytała.

Mina, jaką do mnie zrobiła, miała zapewne oznaczać uśmiech. Cokolwiek jednak oznaczała, dałem za wygraną. Bałem się, że dziewczyna znów ją zrobi, więc uległem.

— Tak — powiedziałem i zamówiłem u kelnera, który już mi stał nad karkiem, butelkę piwa dla siebie.

Dziewczyna z purpurowymi włosami już zdążyła golnąć swoją whisky i właśnie otwierała usta, aby zaproponować następną ko­lejkę — naganiaczki w Tijuanie nie marnują czasu — gdy usłysza­łem za plecami jakiś głos.

— Córa, Frank cię wzywa.

Córa skrzywiła się patrząc ponad moim ramieniem. Potem zno­wu zrobiła do mnie tę cholerną minę, mówiąc:

— Dobrze, Lalu. Zaopiekujesz się moim przyjacielem? — i po­szła.

Lala wśliznęła się na jej miejsce obok mnie. Była to może osie­mnastoletnia — z pewnością ani o dzień starsza — trochę tęgawa dziewczyna. Jeszcze dzieciak. Miała krótkie, kasztanowe, wijące się włosy, które okalały jej krągłą, chłopięcą twarzyczkę o roze­śmianych, zuchwałych oczach.

Zafundowałem jej drinka i wziąłem jeszcze jedną butelkę piwa.

nie chłopięcy, jak proste spojrzenie jej piwnych oczu. — O całych galonach bimbru.

— A poza tym?

Wiedziałem, że ta zmiana dziewcząt nie była przypadkowa,

— Nie trzeba — udałem. — Ten twój Ed wydaje się cholernie niedostępny. Idzie o jego skórę, nie moją. Postawię ci jeszcze jed­nego i zmykam.

Zerwała się.

— Zaczekaj. Może go złapię. Jak się nazywasz?

— Może być Parker — powiedziałem, bo było to pierwsze na­zwisko, które mi przyszło do głowy, a którym posłużyłem się w przypadku Eyana.

— Zaczekaj — powiedziała idąc ku drzwiom w głębi. — Chyba go znajdę.

— Ja też tak myślę — zgodziłem się.

Po dziesięciu minutach przez frontowe drzwi wszedł mężczyzną i skierował się prosto do mojego stolika. Był blondwłosym Angli­kiem poniżej czterdziestki, o wyraźnych cechach dżentelmena, który zszedł na psy. Nie znalazł się jeszcze zupełnie na dnie, ale w zmętnieniu niebieskich oczu, workach pod oczyma, w rozmaza­nych liniach wokół ust, obwisłych wargach i szarości skóry widać było wyraźnie staczanie się w dół. Mógł jeszcze uchodzić za dość przystojnego — zachował jeszcze dosyć dawnej żywotności.

Usiadł naprzeciwko mnie.

— Pan mnie szukał?

— A pan jest Ed Bohannon?
Kiwnął głową.

— Jamocha został przyskrzyniony przed paroma dniami — po­wiedziałem — i pewnie teraz wraca do pudła w Kansas. Prosił, żeby pana zawiadomić. Wiedział, że udaję się w te strony.

Skrzywił się, a potem znów spojrzał na mnie bystro.

— Powiedział panu coś jeszcze?


1— Tak, dwa, trzy dni — odparłem. — Mam coś do załatwienia. Uśmiechnął się, wyciągnął do mnie rękę.

— Dzięki za wiadomość, Parker — rzekł. — Jeśli zechce pan się ze mną przejść, dam panu coś przyzwoitego do picia.

Nie miałem nic przeciwko temu. Wyszliśmy ze Złotej Podkowy i poprowadził mnie boczną uliczką do domu z nie wypalonej cegły na skraju pustyni. We frontowym pokoju dał mi ręką znak, abym usiadł, a sam wszedł do przyległego.

Przyniósł butelkę Black and White, syfon wody sodowej i szkla­nki i zasiedliśmy do picia. Piliśmy i rozmawiali, pili i rozmawiali, i obaj udawaliśmy, że jesteśmy bardziej pijani niż naprawdę — chociaż niedługo spiliśmy się jak dwa capy.

Były to bez dwóch zdań pijackie zawody. Próbował nasączyć mnie jak gąbkę — żeby następnie wycisnąć ze mnie wszystkie mo­je sekrety — a ja usiłowałem zrobić z nim to samo. Żaden z nas nie mógł się poszczycić wielkimi rezultatami.
« — Wiesz —powiedział, kiedy już zmierzchało — straszny osioł
ze mnie. Mam żonę... najmilszą w świecie. Chce, żebym do niej wrócił i w ogóle. A ja siedzę tu i żłopię... popalam... a mógłbym być kimś. Aa... architektem, rozumiesz? I to jakim. Wpadłem w nałóg. Zadałem się z tymi ludźmi. Nie mogę zerwać. Ale wró­cę... bez blagi. Wrócę do mojej żonusi, najmilszej kobiety na świecie. Skończę z braniem i wszystkim. Spójrz się na mnie. Czy wy­glądam jak narnarkoman? Skąd. Nigdy w świecie! Się leczę, dla­ tego. Zaraz ci pokażę... zafajczę... Zobaczysz, mogę zafajczyć i nie zafajczyć.

Podniósłszy się chwiejnie z fotela, poszedł zataczając się do są­siedniego pokoju i wrócił niosąc wyszukane przybory do palenia opium — całe ze srebra i kości słoniowej — na srebrnej tacy. Po­stawił tacę na stole i podsunął mi fajkę.

Odmówiłem także wzięcia kokainy, więc rozciągnął się wygod­nie na podłodze przy stoliku, narządził fajkę i zabawa trwała da­lej — on palił, a ja znęcałem się nad whisky — i obaj zważaliśmy na słowa, usiłując jednocześnie sprawić, aby drugiemu się wre­szcie rozwiązał język.

Miałem już w sobie sporą porcję whisky, gdy o północy przyszła Lala.

— Widać, że dobrze się, chłopcy, bawicie — rzekła ze śmiechem, po czym schyliła się i pocałowała Anglika w zmierzwione włosy.

Usadowiła się na stole i sięgnęła po whisky.

Nie wiem, czy coś na to odpowiedziałem. Pamiętam tylko, że zaraz potem położyłem się koło Anglika na podłodze i zasnąłem.

Dwa następne dni upłynęły bardzo podobnie jak pierwszy. Ashcraft i ja nie rozłączaliśmy się przez dwadzieścia cztery godzi­ny na dobę i zwykle była z nami również dziewczyna. Nie piliśmy tylko wtedy, gdy odsypialiśmy wypity alkohol. Większość czasu w ciągu tych trzech dni spędziliśmy w domu z nie wypalonej cegły albo w Złotej Podkowie, ale zdążyliśmy też obejść większą część innych knajp w miasteczku. Mam dosyć mgliste pojęcie o tym, co się wokół mnie działo, lecz chyba nie przeoczyłem niczego.

Pozornie rozumieliśmy się z Ashcraftem jak dwaj złodzieje, lecz żaden z nas nie wyzbył się nieufności wobec drugiego bez względu na to, jak byliśmy pijani — a upijaliśmy się tęgo. On zwalczał swój pociąg do fajki z opium, a dziewczyna chyba nie paliła, ale potrafiła wypić sporo.

Po trzech dniach takiego czegoś ruszyłem trzeźwiejąc z powro­tem do San Francisco. W drodze uporządkowałem sobie to, co wiedziałem i czego domyślałem się o Normanie Ashcrafcie alias Edzie Bohannonie.

Całość przedstawiała się mniej więcej tak:

1. Podejrzewał, o ile nie miał wręcz pewności, że przyjechałem, aby go zobaczyć, z polecenia jego żony: był zanadto gładki i przyjmował mnie zbyt dobrze, abym mógł w to wątpić. 2. Najwyraźniej zdecydował się powrócić do żony, chociaż nie było gwarancji, iż rzeczywiście to uczyni. 3. Nie był nieuleczalnie uzależniony od narkotyków. 4. Mógłby wziąć się w garść pod wpływem żony, lecz wydawało się to wątpliwe: nie zszedł na psy pod względem fizycz­nym, ale poznał, co to rynsztok, i zdaje się, że w nim zasmakował. 5. Dziewczyna, Lala, była w nim zakochana do szaleństwa, on zaś dość ją lubił, lecz nie wariował za nią.

Porządnie przespana noc w pociągu między Los Angeles a San Francisco sprawiła, że wysiadłem na dworcu na rogu Townśend i Trzeciej Ulicy z prawie normalnie funkcjonującym żołądkiem i głową oraz niezbyt roztrzęsionymi nerwami. Wsunąłem na śnia­danie więcej niż przez całe trzy dni w Tijuanie i poszedłem do biura Vance'a Richmonda.

— Pan Richmond wyjechał do Eureki — powiedziała mi jego stenografistka.

— Może mnie pani skontaktować z nim telefonicznie?
Mogła i skontaktowała.

Nie wymieniając żadnych nazwisk powiedziałem mecenasowi, co wiedziałem i czego się domyślałem.

— Rozumiem — rzekł. — Pójdź do pani A. i powiedz, że dziś do niej napiszę, a wrócę do miasta najprawdopodobniej popojutrze. Myślę, że do tego czasu możemy ze spokojem grać na zwłokę.

Wsiadłem do tramwaju, przesiadłem się na Van Ness Avenue, a potem przeszedłem piechotą do domu pani Ashcraft. Zadzwoni­łem do drzwi i nic. Zadzwoniłem jeszcze kilka razy i dopiero wte­dy zauważyłem w przedsionku dwie poranne gazety. Spojrzałem na daty — dzisiejsza i wczorajsza.

Jakiś staruszek w spłowiałym kombinezonie podlewał trawnik sąsiedniego domu.

— Nie wie pan, czy ludzie z tego domu wyjechali? — krzykną­łem.

— Chyba nie. Widziałem dziś rano, że drzwi od tyłu są otwarte.
Stanął i podrapał się w brodę.

— A może pojechali — powiedział wolno. — Przyszło mi na myśl, że nie widziałem nikogo od... chyba nikogo z nich nie wi­działem cały wczorajszy dzień.

Obszedłem dom, przelazłem przez niski płotek na tyłach i wsze­dłem na schodki tylnego wejścia. Drzwi kuchenne były uchylone.


Nikt nie krzątał się po kuchni, ale słyszałem plusk wody cieknącej z kranu.

Zastukałem głośno do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Woda płynęła z kranu nad zlewem. Zajrzałem do zlewu.

Pod wąskim strumyczkiem wody z jednego z kranów leżał wiel­ki nóż kuchenny z trzydziestocentymetrowym chyba ostrzem. Nóż był czysty, ale na ściankach porcelanowego zlewu, gdzie woda pryskała tylko drobniutkimi kropelkami, zobaczyłem rdzawe * plamki. Zdrapałem jedną z nich paznokciem — wyschła krew.

Gdyby nie ten zlew, wszystko w kuchni byłoby we wzorowym porządku. Otworzyłem drzwi spiżarni. Tutaj też panował porzą­dek. Drzwi po drugiej stronie kuchni wiodły na front domu. Otworzyłem je i wszedłem do korytarza. Światło z kuchni oświe­tlało go zbyt słabo. Poszukałem ręką po omacku kontaktu na ścia­nie, który się tam powinien znajdować. Nastąpiłem na coś mięk­kiego.

Cofając nogę poszukałem w kieszeni zapałek i poświeciłem so­bie. Przede mną, z głową i barkami na podłodze, biodrami zaś i nogami na dolnych stopniach schodów, leżał boy — Filipińczyk, w bieliźnie.

Był martwy. Oko miał wybite, a gardło rozchlastane nożem tuż pod brodą. Nie musiałem nawet zamykać oczu, aby ujrzeć w wy­obraźni to morderstwo. U szczytu schodów — morderca lewą ręką chwyta Filipińczyka za twarz — wbija mu kciuk w oko — odpy­cha śniadą twarz do tyłu napinając śniade gardło — potem pocią­ga ostrzem noża i spycha boya ze schodów.

Potarłem drugą zapałkę i znalazłem kontakt. Zapaliłem świat­ło, zapiąłem płaszcz i wszedłem na schody. Wyschnięta krew pla­miła je tu i ówdzie, a na podeście pierwszego piętra ciemniała również na tapecie. Przekręciłem drugi kontakt.

Wszedłem do przedpokoju, zajrzałem do dwu pomieszczeń, któ­re wydawały się nietknięte, a potem skręciłem w bok i... zatrzy­małem się gwałtownie o mało nie wpadając na kobietę, która tam leżała.

Leżała skulona na podłodze, twarzą w dół, z kolanami podciąg­niętymi pod siebie i obiema dłońmi przyciśniętymi do brzucha. Była w szlafroku i miała włosy splecione w warkocz.

Przyłożyłem palec do jej szyi. Zimna jak lód.


Ukląkłszy na podłodze — aby uniknąć konieczności przewraca­nia zwłok —,zajrzałem jej w twarz. To służąca, która przed czte­rema dniami wpuszczała mnie i Richmonda do domu.

Wstałem i rozejrzałem się. Głowa służącej niemal dotykała za­mkniętych drzwi. Obszedłem zwłoki dookoła i otworzyłem drzwi. Sypialnia, ale nie służącej. Była to kosztownie i wykwintnie urzą­dzona sypialnia w kolorze kremowoszarym, z francuskimi re­produkcjami na ścianach. Tylko łóżko było w nieładzie. Zmięta i stłamszona pościel leżała na środku łóżka tworząc trochę niena­turalny stos...

Schyliwszy się zacząłem odsuwać pościel. Prześcieradło było poplamione krwią. Odrzuciłem na bok resztę rzeczy.

Pod nimi leżała martwa pani Ashcraft.

Jej ciało było jakieś skurczone, a głowa zwisała krzywo na szyi rozciętej aż do kości. Na twarzy cztery głębokie zadrapania od skroni po brodę. Jeden rękaw niebieskiej jedwabnej piżamy był oderwany. Materac i piżama przesiąkły krwią, która nie zaschła pod grubą warstwą pościeli.

Przykryłem zwłoki kołdrą, przecisnąłem się obok leżącego w przedpokoju trupa służącej i zszedłem frontowymi schodami zapalając po drodze światła i szukając telefonu. Znalazłem go u stóp schodów. Zadzwoniłem najpierw do policyjnego biura de­tektywów, a potem do biura Vance'a Richmonda.

— Proszę zawiadomić pana Richmonda, że pani Ashcraft zo­stała zamordowana — powiedziałem stenografistce. — Jestem w jej domu i może mnie tu znaleźć.

Potem wyszedłem przez frontowe drzwi, usiadłem na najwyż­szym stopniu i czekając na policję paliłem papierosa.

Czułem się paskudnie. Widywałem w życiu więcej niż troje martwych ludzi naraz, ale to tutaj spadło na mnie, gdy miałem nerwy zszarpane trzydniowym tankowaniem.

Zza rogu wypadł samochód policyjny, z którego zaczęli się wy­sypywać ludzie, jeszcze nim zdążyłem skończyć pierwszego papie­rosa. 0'Gar, sierżant-detektyw Wydziału Zabójstw, wszedł pierwszy na schody.

— Nieźle się spisałeś... jak na młodego chłopaka.

Moja słabość minęła. Znowu paliłem się do pracy.

Pokazałem 0'Garowi najpierw Filipińczyka, potem dwie kobie­ty. Nie znaleźliśmy więcej trupów. Szczegółowe śledztwo zajęło nam wszystkim — 0'Garowi, jego ośmiu ludziom i mnie — nastę­pne kilka godzin. Trzeba było przejrzeć cały doni od piwnic po dach, wziąć na spytki sąsiadów, zasięgnąć języka w biurze pośred­nictwa, przez które wynajęto służących. Trzeba też było odnaleźć i przebadać rodziny i przyjaciół Filipińczyka i służącej oraz odna­leźć, przepytać i zbadać gazeciarzy, listonoszy i dostawców.

' Zebrawszy większość raportów zamknęliśmy się w bibliotece.

— Przedwczorajszej nocy, co? Ze środy na czwartek? — bur­knął 0'Gar, kiedy rozsiedliśmy się wygodnie w skórzanych fote­lach i zapalili.

Kiwnąłem głową. Świadectwo lekarza, który zbadał zwłoki, obecność dwóch gazet w przedsionku oraz fakt, że żaden sąsiad, sklepikarz ani rzeźnik nie widział nikogo z domowników od śro­dy, pozwalały na przypuszczenie, że stało się to ze środy na czwartek.

a potem musiał zabić dwoje służących, kiedy go na tym przyła­pali. Ja osobiście uważam, że zrobił to ktoś, kto chciał załatwić panią Ashcraft.

Rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Przyszedł policjant, aby zawołać mnie do telefonu. Zszedłem na parter i usłyszałem w słu­chawce głos Richmonda.

— Co się stało? Panna Henry przekazała mi wiadomość, ale nie umiała podać szczegółów.

Opowiedziałem mu wszystko.

Następnie zadzwoniłem do aresztu miejskiego i zapytałem ko­mendanta, czy John Ryan, alias Fred Rooney, alias Jamocha, je­szcze tam jest.

— Nie ma. Policja federalna zabrała go wczoraj rano do Leavenworth.

Wróciwszy na górę, do biblioteki, powiedziałem spiesznie do 0'Gara:

— Chcę złapać wieczorny pociąg na południe. Stawiam na to, że cała rzecz została ukartowana w Tijuanie. Wysyłam telegram do Ashcrafta, żeby przyjechał. Chcę go wywabić z tego meksykań­skiego miasteczka na parę dni, a kiedy już tu będzie, miej go na oku. Opiszę ci jego wygląd i będziesz mógł go zdybać w biurze
Vance'a Richmonda.


Spędziłem pół godziny z czasu, jaki mi pozostał, na pisaniu i nadawaniu trzech telegramów. Pierwszy był do Ashcrafta:

EDWARD BOHANNON

KAWIARNIA ZŁOTA PODKOWA

TIJUANA. MEKSYK.

PANI ASHCRAFT NIE ŻYJE. PROSZĘ PRZYJECHAĆ

NATYCHMIAST.

VANCE RICHMOND

Dwa pozostałe były zaszyfrowane. Jeden poszedł do oddziału Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej w Kansas City z pro­śbą, aby któryś z agentów przesłuchał w Leavenworth Jamochę. W drugim poprosiłem, aby ktoś z oddziału w Los Angeles spotkał się ze mną nazajutrz w San Diego.

Potem popędziłem do swego mieszkania po torbę z czystymi rzeczami i jadąc pociągiem z powrotem na południe zasnąłem.

San Diego było wesołe i tłumne, kiedy wczesnym popołudniem następnego dnia wysiadłem z pociągu — zatłoczone ludźmi, któ­rych przyciągnęła pierwsza sobota sezonu wyścigowego po dru­giej stronie granicy. Filmowcami z Los Angeles, farmerami z ImperialValley, marynarzami z Floty Pacyfiku, szulerami, turysta­mi, rozmaitymi włóczęgami, a nawet zwyczajnymi ludźmi ze wszystkich stron. Zjadłem obiad, wynająłem pokój w hotelu i zo­stawiłem w nim torbę, a potem udałem się do hotelu U. S. Grant do agenta z oddziału w Los Angeles, po którego telegrafowałem.

Znalazłem go w hallu hotelowym — piegowatego młodzieńca w wieku lat dwudziestu dwóch, który właśnie czytał bystrymi szarymi oczyma program wyścigów konnych. Trzymał ten pro­gram ręką z oklejonym plastrem palcem. Minąłem go i stanąłem przy stoisku z wyrobami tytoniowymi, gdzie kupiłem sobie pa­czkę papierosów i poprawiłem wgłębienie w kapeluszu. Potem wyszedłem z powrotem na ulicę. Zabandażowany palec i zajęcie się kapeluszem były naszymi znakami rozpoznawczymi. Ktoś wy­nalazł te sztuczki jeszcze przed wojną secesyjną, ale wciąż zdawa­ły egzamin, nie było więc powodu, aby z nich nie korzystać.

Skręciłem w Czwartą Ulicę biegnącą w bok od Broadwayu — głównej arterii San Diego — i agent mnie dogonił. Nazywał się Gorman. Przedstawiłem mu swój plan.


— Pojedziesz do Tijuany i weźmiesz na oko kawiarnię Złota Podkowa. Jest tam kawał dziewuchy, która naciąga klientów na drinki... niska, o kasztanowych wijących się włosach, piwnych oczach, krągłej twarzy, dość dużych czerwonych ustach, szerokich ramionach. Na pewną ją poznasz. To miła dziewczyna lat około osiemnastu, mówią na nią Lala. Chodzi właśnie o nią. Trzymaj się ód niej ż daleka. Nie próbuj się zbliżać. Dam ci godzinę wyprzedzenia, Potem przyjadę z nią porozmawiać. Chcę wiedzieć, co ona zrobi zaraz po moim wyjeździe i co będzie robiła przez następne kilka dni. Możesz się ze mną kontaktować w... — podałem mu na­zwę hotelu i numer swojego pokoju — co wieczór, Nigdzie indziej nie przyznawaj się do mnie.

Rozstaliśmy się i poszedłem na plac posiedzieć sobie godzinkę na ławce. Potem udałem się na róg i ^wywalczyłem sobie miejsce w autobusie do Tijuany.

Po z górą piętnastu milach jazdy w kurzu — siedząc w piątkę na siedzeniu przeznaczonym dla trzech osób — i chwilowym za­trzymaniu na Punkcie Imigracyjnym na szlaku, wysiadłem z auto­busu u wejścia na teren wyścigów. Kucyki biegały już od pewnego czasu, ale kołowroty wciąż się obracały wpuszczając nieustanny strumień widzów. Odwróciłem się tyłem do bramy i poszedłem ku stojącym rzędem rozklekotanym taksówkom przed Monte Carlo — wielkim, drewnianym kasynem — wsiadłem do jednej z nich i pojechałem na Stare Miasto.

Stare Miasto było opustoszałe. Prawie wszyscy poszli oglądać psie popisy. Wchodząc do Złotej Podkowy zobaczyłem piegowatą twarz Gormana nad szklanką mescalu. Miałem nadzieję, że zdro­wie mu dopisuje. Dużo go potrzebował, jeśli zamierzał pracować na diecie z destylowanego wyciągu z kaktusa.

Powitanie, jakie mi zgotowali bywalcy Podkowy, sprawiło, że poczułem się jak w domu. Nawet barman z przylepionymi do czo­ła loczkami uśmiechnął się do mnie.

W tej samej chwili przez drzwi od tyłu weszła Lala i zaraz rzu­ciła się mi na szyję, zaczęła mnie ściskać, pocierać policzkiem o mój policzek i Bóg wie co jeszcze wyprawiać.


- Jeszcze jak okropnie przykro, wujaszek zagarnia kupę szmalu!

Popatrzyłem na nią z pod oka, co miało być chytrym spojrzeniem.

I myślisz że Ed przywiezie tę kupę szmalu do ciebie?

Spojrzała na mnie ponuro.

— Co ci dolega?
Uśmiechnąłem się tajemniczo.

Jej prawe ramię dotykało mojego lewego. Szybkim jak błyska­wica ruchem lewej ręki sięgnęła pod krótką spódniczkę. Pchną­łem jej ramię do przodu, skręcając mocno jej ciało do siebie. Nóż, który wyciągnęła, wbił się mocno w spód stołu. Nóż o grubej klin­dze, tak wyważony, by móc nim celnie rzucać.

Wierzgnęła w tył uderzając mnie ostrym obcasem w kostkę nogi. Wsunąłem rękę za jej plecy i unieruchomiłem jej łokieć w chwili, gdy wyrwała nóż z blatu.

— Co się tu, do diabła, dzieje?
Podniosłem wzrok.

Po drugiej stronie stołu stał patrząc na mnie złowrogo mężczy­zna — na rozstawionych szeroko nogach, wsparty pięściami pod boki. Wysoki i żylasty, z szerokimi barkami, z których wyrastała długa, chuda, żółta szyja podtrzymująca małą krągłą główkę. Oczy miał jak czarne guziczki przy pantoflach, osadzone bardzo blisko, siebie nad małym rozkwaszonym noskiem.

— Co to za rozrabianie?! — ryknęła na mnie ta miła osoba.
Wyglądał zbyt niebezpiecznie, żeby z nim się wdawać w rozmo­wę.

— Jeżeli jesteś kelnerem — powiedziałem — to przynieś mi butelkę piwa i coś dla dziewczyny. Jeżeli nie jesteś kelnerem... spły­waj.

— Ja ci zaraz...

Dziewczyna wyrwała się z moich rąk i przerwała mu: — Dla mnie whisky.

Warknął, spojrzał na nas, pokazał mi jeszcze raz swoje brudne zęby i odszedł wolno.

Potem schowała nóż pod spódnicę i zwróciła się twarzą do mnie.

Roześmiała się. Odpowiedziałem również śmiechem i wstałem.

— Jeszcze się zobaczymy — rzekłem ruszając ku drzwiom.

Wróciłem do San Diego i zadepeszowałem do Los Angeles z pro­śbą o przysłanie jeszcze jednego agenta. Potem coś zjadłem i spę­dziłem wieczór w swoim pokoju hotelowym czekając na Gormana.

Zjawił się późno i jechało od niego mescalem na odległość jak z San Diego do St. Louis i z powrotem, lecz umysł miał dość jasny.

się do siebie głowami. Byli podnieceni... cali w nerwach. On wy­śliznął się z knajpy, więc zostawiłem dziewczynę i wyśliznąłem się za nim. Poszedł do miasta i nadał telegram. Nie mogłem się do niego dostatecznie zbliżyć, żeby zobaczyć do kogo. Potem wrócił do knajpy.

A więc Gęsia Szyja był w Złotej Podkowie stróżem porządku, a ja go nie "Widziałem przez całe trzy dni popijawy? Nie mogłem przecież być aż tak pijany, żeby zapomnieć takiego brzydactwa. A właśnie w jeden z tych trzech dni pani Ashcraft i jej służący zostali zabici.

Następne popołudnie spędziłem na wyścigach obstawiając chabety i oczekując nocy.

Po ostatniej gonitwie poszedłem coś zjeść w Gospodzie Zacho­dzącego Słońca, a potem przeniosłem się do kasyna, które mieści­ło się w drugim końcu tego samego budynku. Kłębiło śię tam po­nad tysiąc osób najrozmaitszego pokroju, pchając się do poke­ra, kości, kół fortuny, ruletek i oczek, z resztką pieniędzy, jakie im zostały po gonitwach lub które wygrali. Nie brałem udziału w grach. Mój czas zabawy się skończył. Szedłem przez tłum polu­jąc na odpowiednich dla siebie ludzi.

Wypatrzyłem pierwszego —- opalonego mężczyznę, który wyglą­dał na parobka w niedzielnym ubraniu. Przepychał się ku wyjściu mając na twarzy wyraz szczególnej pustki, jaki cechuje hazardzi-stów, którzy stracili wszystkie pieniądze, jeszcze nim gra się skończyła. Jest to wyraz żalu nie tyle z powodu przegranej, ile z konieczności przerwania gry.

Zagrodziłem parobkowi drogę.

— Spłukałeś się? — zapytałem współczująco.
Odpowiedział nieśmiałym kiwnięciem głowy.


— Chciałbyś zarobić piątkę za piętnaście minut pracy? — kusi­łem.

Owszem, chciałby, ale co to za praca?

— Chcę, żebyś pojechał ze mną na Stare Miasto i przyjrzał się
jednemu człowiekowi. Potem dostaniesz pieniądze. To wszystko.

Niezupełnie go to zadowoliło, ale pięć dolarów piechotą nie chodzi i mógł w każdej chwili się wycofać, gdyby mu się coś nie spodobało. Postanowił, że spróbuje.

Kazałem parobkowi zaczekać przy drzwiach i poszedłem szu­kać następnego. Był nim mały pulchny mężczyzna o krągłych, peł­nych optymizmu oczach i ustach zdradzających słabość. Z wielką ochotą zarobiłby pięć dolarów w tak łatwy i prosty sposób, jaki nakreśliłem. Inny, którego zagadnąłem, okazał się zbyt bojaźliwy, żeby się wdawać w tak niejasne gierki. Potem zwerbowałem Fili­pińczyka — bardzo wytwornego w płowym garniturze — i tęgiego Greka, który był prawdopodobnie kelnerem lub fryzjerem.

Czterech ludzi wystarczyło. Mój kwartet niezmiernie mi przy­padł do gustu. Nie wyglądali zbyt inteligentnie, ale też nie Wyglą­dali jak łotry czy cwaniacy. Wsadziłem ich do taksówki i pojecha­liśmy na Stare Miasto.

— Teraz posłuchajcie — zacząłem ich pouczać, kiedy przyje­chaliśmy na miejsce. — Idę do kawiarni Złota Podkowa za rogiem. Odczekajcie kilka minut, potem wejdźcie i kupcie sobie po drinku. — Dałem parobkowi banknot pięciodolarowy. — Za­płacisz tym za wasze drinki... niezależnie od waszej zapłaty. Zobaczycie" tam wysokiego, barczystego mężczyznę z długą żół­tawą szyją i małą brzydką twarzą. Na pewno go z nikim nie po­mylicie. Przyjrzyjcie mu się dobrze, ale tak, żeby się nie pokapował. Kiedy się upewnicie, że na pewno wszędzie go pozna­cie, kiwnijcie mi głowami i przyjdźcie tutaj po pieniądze. Tyl­ko uważajcie! Nie chcę, aby ktokolwiek się połapał, że mnie znacie.

Dziwne im się to wydało, ale nęciło ich te pięć dolarów na gło­wę, a w kasynie grano i przy odrobinie szczęścia postawiwszy pięć dolarów można było... dośpiewajcie sobie resztę sami. Zaczęli za­dawać mi pytania, na które nie odpowiedziałem, ale zostali.

Kiedy wszedłem, Gęsia Szyja stał za barem i pomagał barmano­wi. Potrzebowali pomocy. Lokal aż pękał w szwach od tłumu gości.


Nie dostrzegłem w tłumie piegowatej twarzy Gormana, ale zo­baczyłem ostry jak siekiera profil bladej twarzy Hoopera, drugie­go agenta z Los Angeles, którego przysłano w odpowiedzi na mój telegram. Lala siedziała przy końcu baru, pijąc w towarzystwie i jakiegoś drobnego mężczyzny. Facet miał na potulnej twarzy bez­troski wyraz wzorowego męża, który się urwał z domu. Kiwnęła mi głową, ale nie oderwała się od swojego klienta.

Gęsia Szyja skrzywił się i dał mi butelkę piwa, które zamówi­łem. Niebawem

weszli czterej najęci przeze mnie ludzie. Odegrali swoją rolę wyśmienicie!

Najpierw wytężali oczy w tytoniowym dymie, zaglądając w ka­żdą twarz i

cofając wzrok, gdy napotykali czyjeś spojrzenie. Chwilę to trwało, po czym pierwszy z nich, Filipińczyk, dostrzegł za barem opisanego przeze mnie człowieka. Podskoczył w górę podniecony tym odkryciem, a ujrzawszy, że Gęsia Szyja popatruje na niego złowrogo, odwrócił się i zaczął się wiercić niespokojnie. Teraz i inni wypatrzyli Gęsią Szyję i rzucali na niego ukradkowe spojrzenia, tak dyskretne jak para sztucznych bokobrodów.

Filipińczyk odwrócił się, popatrzył na mnie, kiwnął mocno gło­wą i umknął na

ulicę. Trzej pozostali szybko opróżnili szklaneczki i próbowali przechwycić mój wzrok. Tymczasem ja czytałem sobie napis wysoko na ścianie za barem:

PODAJEMY TYLKO NAJPRAWDZIWSZĄ PRZEDWOJENNĄ AMERYKAŃSKĄ I BRYTYJSKĄ WHISKY

Próbowałem zliczyć, ile kłamstw może się zawierać w tych sied­miu słowach, naliczyłem cztery z perspektywą dalszych, gdy na­gle jak strzał w rurę wydechową silnika samochodu rozległo się hałaśliwe chrząknięcie jednego z moich spiskowców, Greka. Gę­sia Szyja, z purpurową twarzą i pobijakiem do odszpuntowywania beczek, zaczął przesuwać się za barem.

Spojrzałem na swoich pomocników. Skinienie głową nie wy­szłoby im tak strasznie, gdyby je wykonali pojedynczo, ale nie chcieli ryzykować, że znowu odwrócę wzrok, zanim dopełnią za­dania. Ich głowy pochyliły się więc równocześnie co każdy na kilka metrów wokół nie tylko mógł, lecz nawet musiał zauwa­żyć — i natychmiast umknęli za drzwi, jak najdalej od człowieka z długą szyją i jego pobijaka.


Dopiłem piwo, wyszedłem wolnym krokiem z lokalu i skręci­łem za róg. Stali zbici w gromadkę w miejscu, gdzie im kazałem czekać.

Chwycili swoją zapłatę i czmychnęli, zanim skończyłem mówić. Trochę przed drugą w nocy przyszedł do mego pokoju w hotelu w San Diego Hooper.

— Gęsia Szyja znikł razem ze śledzącym go Gormanem zaraz po twojej wizycie — powiedział. — Później dziewczyna poszła do domu z nie wypalonej cegły na skraju miasta i kiedy odchodziłem, wciąż tam była. W domu jest ciemno.

Gorman nie pokazał się.

O dziesiątej rano obudził mnie boy hotelowy, który przyniósł mi telegram. Telegram był z Mexicali:

PRZYJECHAŁ TU WCZORAJ WIECZOREM

ZAMELINOWAŁ SIĘ U KUMPLI

WYSŁAŁ DWA TELEGRAMY

GORMAN

Była to dobra wiadomość. Długoszyi dał się nabrać na moje sztuczki, wziął moich czterech spłukanych graczy za czterech świadków, uznał ich kiwnięcia głowami za znak, że go zidentyfi­kowali. Gęsia Szyja był facetem, który dokonał morderstwa i te­raz uciekał w popłochu.

Zdjąłem piżamę i właśnie sięgałem po bieliznę, gdy wrócił boy z drugim telegramem. Ten był od Q'Gara, za pośrednictwem agencji:

ASHCRAFT WCZORAJ ZNIKŁ Posłużyłem się telefonem, żeby obudzić Hoopera:


— Jedź do Tijuany — powiedziałem. — Obserwuj dom, w którym zostawiłeś wczoraj wieczorem dziewczynę, chyba że natkniesz się na nią w Złotej Podkowie. Zostań tam, póki się nie po­każe. Nie spuszczaj jej z oka, póki nie skontaktuje się z wysokim jasnowłosym Anglikiem, a potem przerzuć się na niego. Jest to fa­cet pod Czterdziestkę, wysoki, z niebieskimi oczami i włosami blond. Nie pozwól mu się zgubić... To teraz najważniejszy dla nas typek w tej ferajnie. Ja tam przyjadę. Jeżeli ja i Anglik zostanie­ my razem, a dziewczyna pójdzie, idź za nią, ale w przeciwnym ra­zie pilnuj jego.

Ubrałem się, wtrząchnąłem śniadanie i wsiadłem do autobusu do Tijuany. Chłopak za kierownicą autobusu jechał z niezłą pręd­kością, ale kiedy wyprzedzał nas brązowy kabriolet w pobliżu Palm City, zdawało się, że stoimy w miejscu. Za kierownicą ka­brioletu siedział Ashcraft.

Ponownie zobaczyłem ten kabriolet, gdy stał pusty przed do­mem z nie wypalonej cegły. Nieco dalej, za przecznicą, Hooper udawał pijanego rozmawiając z dwoma Indianami w mundurach armii meksykańskiej.

Zapukałem do drzwi domu.

Pchnąłem drzwi i wszedłem. Anglik siedział odchylony w tył na krześle, z prawym łokciem opartym o stół i dłonią w kieszeni ma­rynarki — jeżeli miał w tej kieszeni pistolet, był on wymierzony we mnie.

Witaj — powiedział. — Słyszałem, że masz wobec mnie ja­kieś domysły.

— Możesz to nazwać domysłami. — Przysunąłem sobie krzesło i siadłem tuż przy nim. — Ale nie oszukujmy się. Kazałeś Gęsiej Szyi sprzątnąć twoją żonę, żeby móc dorwać się do jej majątku. Zrobiłeś błąd wybierając do tej roboty takiego głupca jak on... głupca, który najpierw urządził jatki, a potem stracił głowę. Zwiewa dlatego, że kilku świadków położyło na nim palec! I do­kąd zwiewa? Do Mexicali! Ładne sobie wybrał miejsce! Pewnie się tak wystraszył, że kilka godzin jazdy przez góry wydało mu się podróżą na koniec świata!

Nie przestawałem obracać językiem.


— Ty nie jesteś głupcem, Ed, ja też nie. Chcę zabrać cię z sobą w kajdankach na północ, ale się nie spieszę. Jeśli nie będę mógł tego zrobić dziś, chętnie poczekam do jutra. W końcu cię dopadnę, jeśli nikt inny mnie, nie wyprzedzi... a wcale bym się z tego powo­du nie popłakał. Mam spluwę za pasem, pod kamizelką. Jeżeli ka­żesz Lali ją wyjąć, porozmawiamy sobie spokojnie.

Skinął powoli głową, nie odrywając ode mnie wzroku. Dziew­czyna podeszła do mnie od tyłu. Sięgnęła nad moim ramieniem pod kamizelkę i mój czarny pistolet mnie opuścił. Zanim odstąpi­ła, przyłożyła mi na jedną chwilkę ostrze swojego noża do karku... łagodne upomnienie.

— Świetnie — powiedziałem, kiedy oddała moją broń Angliko­wi, który schował ją lewą ręką do kieszeni. — Oto moja propozy­cja. Pojedziecie ze mną oboje za granicę... żeby uniknąć występo­wania o ekstradycję... i ja was zamknę. Stoczymy walkę w sądzie. Nie jestem absolutnie pewien, czy uda mi się udowodnić, że pono­
sicie winę za te morderstwa. Jeśli mi się nie uda, będziecie wolni.
Lecz jeśli zdołam to zrobić, a mam taką nadzieję, oczywiście za­dyndacie.

Jaki jest sens uciekać? Spędzać resztę życia na unikach? Po to tylko, aby w końcu dać się przyszpilić... albo sprzątnąć przy pró­bie ucieczki? Może ocalisz głowę, ale co z pieniędzmi, które zosta­wiła twoja żona? To właśnie o nie toczysz grę... dla nich kazałeś zabić swoją żonę. Stań przed sądem, a będziesz miał szansę je uzyskać. Uciekniesz, a będziesz się musiał z nimi pożegnać.

Szło mi teraz o to, aby skłonić Eda i jego dziewczynę do uciecz­ki. Gdyby się pozwolili zamknąć do pudła, wówczas może udało­by mi się uzyskać wyrok dla jednego z nich, lecz miałem małe na to szanse. Wszystko zależało od tego, jak by się rzeczy dalej po­toczyły. Od tego, czy zdołałbym udowodnić, że Gęsia Szyja był w San Francisco tamtej nocy, a pewnie miałby mnóstwo dowo­dów na to, że go tam nie było. Nie znaleźliśmy żadnych odcisków palców mordercy w domu pani Ashcraft. A gdyby nawet mi się udało przekonać przysięgłych, że był w San Francisco w owym czasie, musiałbym jeszcze udowodnić, że to on popełnił tę zbrod­nię. Następnie miałbym przed sobą najtrudniejsze, zadanie: że zbrodnię tę popełnił na zlecenie jednego z tych dwojga, a nie na własny rachunek.

Zmierzałem więc do tego, aby ta para się zmyła. Wszystko mi


jedno, co by zrobili i dokąd się udali, byleby tylko uciekli. Ufałem szczęściu i własnej głowie, że zyskałbym na ich ucieczce.

Anglik pilnie myślał. Wiedziałem, że zmartwiłem go głównie tym, co powiedziałem o Flinnie Gęsiej Szyi. Potem zachicho­tał.

— Ty jesteś wariat — powiedział. — Ale...

Nie wiem, co chciał powiedzieć — wygram czy przegram.

Drzwi frontowe otwarły się z trzaskiem i do pokoju wszedł Gę­sia Szyja.

Ubranie miał białe od kurzu, głowę wyciągniętą do przodu na całą długość żółtej szyi.:

Jego oczka ,jak guziki od pantofli uwięzły we mnie. Odwrócił dłonie. Tylko to zdołałem zauważyć. Po prostu je odwrócił — iw każdej z nich ukazał się ciężki rewolwer.

— Rączki na stół, Ed! — warknął.

Pistolet Eda — jeżeli właśnie pistolet trzymał Ed w kieszeni — miał linię strzału do człowieka w drzwiach zablokowaną rogiem stołu. Ed wyjął rękę z kieszeni, pustą, i położył obie dłonie na blacie.

— Nie ruszaj się z miejsca! — szczeknął Gęsia Szyja do dziew­czyny.

Następnie wlepił we mnie wzrok chyba na minutę. Kiedy przemówił, jego słowa były skierowane do Eda i dziew­czyny:

— Ach, więc po to przysłaliście mi telegram, żebym wracał, co? Pułapka? Mam być waszym kozłem ofiarnym! Jeszcze zobaczycie! Powiem, co mam do powiedzenia, a potem urwę się stąd, choćbym się miał przebijać przez całą armię meksykańską! Tak, zabiłem twoją żonę i jej służących. Zabiłem ich za te tysiąc dolców...

Dziewczyna zrobiła krok w jego stronę, krzycząc:

Lala schyliła się. Lewą ręką sięgnęła pod brzeżek spódnicy. Ręka uniosła się... pusta. Błysk wystrzału z rewolweru Gęsiej Szyi zalśnił na stalowej klindze w powietrzu.

Dziewczyna okręciła się trafiona kulami, które rozerwały jej


pierś. Uderzyła plecami w ścianę. Opadła głową naprzód na po­dłogę.

Gęsia Szyja przestał strzelać i próbował mówić. Z jego żółtej szyi wystawała brązowa rękojeść noża dziewczyny. Ostrze zdła­wiło słowa. Puścił jeden rewolwer i chciał chwycić za wystającą rękojeść. Lecz ręka zdołała unieść się tylko na pół drogi i opadła. Osunął się wolno na kolana... dłonie i kolana... przetoczył się na bok... i znieruchomiał.

Skoczyłem na Anglika. Trafiłem nogą na rewolwer, który Gęsia Szyja wypuścił z dłoni, i rzuciło mnie w bok. Moja ręka otarła się o marynarkę Anglika, lecz on odchylił się i wydobył broń.

Oczy miał twarde i zimne, a usta zaciśnięte tak mocno, że two­rzyły tylko kreskę. Cofał się tyłem przez pokój, ja zaś leżałem nie­ruchomo tam, gdzie upadłem. Nie wypowiedział ani słowa. Zawa­hał się na chwilę w drzwiach. Potem szarpnął je i zatrzasnął za sobą. Uciekł.

Podniosłem rewolwer, na którym się potknąłem, skoczyłem ku Gęsiej Szyi, wyrwałem drugi rewolwer z jego martwej ręki i wy­padłem na ulicę. Brązowy kabriolet wlókł za sobą chmurę kurzu pędząc w głąb pustyni. O dziesięć metrów ode mnie stał oblepiony błotem samochód turystyczny. Ten, którym Gęsia Szyja przyje­chał z Mexicali.

Wskoczyłem do niego i kiedy silnik zatętnił życiem, ruszyłem w pościg za chmurą kurzu.

Samochód, którym jechałem, okazał się zaskakująco sprawny jak na swój zniszczony wygląd — silnik miał tak mocny, że zaraz poznałem, iż musiał to być pojazd przemytników. Traktowałem go łagodnie, nie nadwerężając. Przez pół godziny lub nieco dłużej odległość między mną a chmurą kurzu była jednakowa, ale potem stwierdziłem, że się zmniejsza.

Jazda stawała się coraz uciążliwsza. Droga, którą podążaliśmy, nagle się skończyła. Przyśpieszyłem trochę, ale zaczęło mną stra­sznie rzucać.

O włos ominąłem głaz, na którym rozbiłbym się 4iiechybnie, i kiedy znów spojrzałem przed siebie, stwierdziłem, że brązowawy kabriolet już nie wzbija chmury pyłu. Zatrzymał się.

Był pusty. Jechałem dalej.

Zza kabrioletu padł strzał rewolwerowy, potem drugi i trzeci. Trzeba by było nie byle jakiego strzelca, żeby mógł mnie w tym


czasie trafić. Rzucało mną na siedzeniu jak kulką rtęci na dłoni nerwowego człowieka.

Strzelił jeszcze raz zza osłony swojego samochodu, a potem po­mknął ku wąskiemu arroyo — trzymetrowej szczelinie w ziemi o ostrych krawędziach — położonemu w lewo od samochodu. Na skraju arroyo odwrócił się, aby jeszcze raz do mnie strzelić — i znikł.

Skręciłem koło kierownicy, wdepnąłem hamulec i czarny samo­chód turystyczny znalazł się w miejscu, gdzie ostatni raz widzia­łem Anglika. Krawędź arroyo skruszyła się pod przednimi kołami. Puściłem hamulec. Wyskoczyłem.

Samochód zwalił się w żleb za Anglikiem.

Położywszy się na brzuchu, z rewolwerami Gęsiej Szyi w obu rękach, wysunąłem głowę nad krawędź. Anglik umykał na czwo­rakach przed koziołkującym samochodem. Samochód był poroz­bijany, lecz silnik wciąż pracował. W ręce Anglika zobaczyłem pi­stolet — mój własny.

— Rzuć broń i wstań, Ed! — wrzasnąłem.

Szybki jak wąż, obrócił się siadając na dnie arroyo, uniósł pi­stolet... i drugim strzałem strzaskałem mu przedramię.

Podtrzymywał zranione ramię lewą ręką, gdy ześliznąłem się na 'dół, podniosłem pistolet, który mu wypadł z dłoni, i szybko obszukałem Anglika, żeby sprawdzić, czy nie ma jakiej innej broni. Po­tem skręciłem chustkę w rodzaj opaski tamującej i obwiązałem mu ramię.

— Chodźmy na górę i porozmawiajmy — zaproponowałem
i pomogłem mu wejść na stromą ścianę żlebu.

Usiedliśmy w jego kabriolecie.

Podskoczył, a potem się zaśmiał.


Początkowo miałeś taki plan, żeby uzyskać od pani Ashcraft pensyjkę... na wyleczenie się z nałogu. Lecz kiedy zlikwidowała swoje interesy w Anglii i przyjechała tutaj, postanowiłeś ją wy­kończyć i zgarnąć cały majątek. Wiedziałeś, że była sierotą i nie miała żadnych bliskich krewnych, którzy by'mogli popsuć ci szy­ki. Wiedziałeś, że najprawdopodobniej mało jest w Ameryce ludzi, którzy mogliby stwierdzić, że nie jesteś Ashcraftem.

Najwyraźniej go przygwoździło, choć nie pokazał tego po sobie. Mimo uśmiechu widać było po oczach, że jego mózg pracuje.

Wydął usta, a potem wzruszył ramionami.

— Powiem. To nie będzie miało większego znaczenia. Skoro mam pójść do pudła za podszywanie się pod inną osobę, przyzna­ nie się do drobnej kradzieży nie będzie wiele znaczyło.

Moim fachem były kradzieże hotelowe — rzekł Anglik po krótkiej przerwie. — Przyjechałem do Stanów, kiedy w Anglii i na kontynencie zaczęto mi deptać po piętach. Którejś nocy w je­dnym z hoteli w Seattle wszedłem do pokoju na trzecim piętrze. Ledwie zamknąłem za sobą drzwi, usłyszałem zgrzyt drugiego


klucza w zamku. W pokoju było ciemno choć oko wykol. Zaświe­ciłem na chwilę latarkę, zobaczyłem drzwi szafy i ukryłem się za nimi.

Szafa była pusta, szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż mieszka­niec pokoju nie miał czego w niej szukać. Zapalił... był to mężczy­zna... wszystkie światła.

Zaczął chodzić po pokoju. Chodził tak bite trzy godziny... tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i z powrotem... a ja stałem za drzwiami szafy z pistoletem w ręku, na wypadek gdyby ją otworzył. Bite trzy. godziny chodził po pokoju. Potem usiadł i usły­szałem, jak skrobie piórem po papierze. Poskrobał tak z dziesięć minut i znów zaczął spacerować, ale tym razem krótko. Usłysza­łem trzask zamków walizy. I strzał!

Wyskoczyłem z kryjówki. Leżał na podłodze z dziurą w skro­ni. Nie ma co, kiepska dla mnie sprawa! Słyszałem z korytarza podniecone głosy. Przestąpiłem przez leżącego, wziąłem list, któ­ry pisał na biurku. List był zaadresowany do pani Normanowej Ashcraftowej zamieszkałej przy Winę Street w Bristolu, w Anglii. Rozerwałem kopertę. Pisał, że zamierza z sobą skończyć, i podpi­sał się: Norman. Poczułem się nieco lepiej. Nie mogli mnie oska­rżyć o morderstwo.

Niemniej jednak znajdowałem się w jego pokoju z latarką, wy­trychami i pistoletem... nie mówiąc już o garstce biżuterii, którą zwędziłem na sąsiednim piętrze. Ktoś pukał do drzwi.

„Wezwijcie policję"! — krzyknąłem przez drzwi, grając na zwłokę.

Następnie zabrałem się za człowieka, który mnie w to wszystko wrobił. Dostrzegłbym w nim współrodaka, choćbym nawet przed­tem nie widział adresu na kopercie. Są nas tysiące w tym samym typie... włosy blond, dosyć wysocy, dobrze zbudowani. Skorzysta­łem z jedynej szansy, jaką miałem. Jego płaszcz i kapelusz leżały na krześle, jak je rzucił. Włożyłem je na siebie i cisnąłem swój ka­pelusz obok niego. Ukląkłszy opróżniłem jego kieszenie i swoje własne, swoje rzeczy włożyłem do jego kieszeni, jego do swoich. Potem zamieniłem pistolety i otworzyłem drzwi.

Liczyłem na to, że ci, co pierwsi wpadną do pokoju, pewnie nie znają go z widzenia lub znają nie dość dobrze, aby od razu po­znać, że to nie on. Dawało mi to kilka sekund na to, abym się ulo­tnił. Ale kiedy otworzyłem drzwi, stwierdziłem, że mój plan nie


może się powieść. Na korytarzu był detektyw hotelowy i poli­cjant, więc uważałem, że już po mnie. Lecz odegrałem rolę do końca. Powiedziałem, że wszedłem do swojego pokoju i zobaczy­łem tego jegomościa grzebiącego w moich rzeczach. Rzuciłem się na niego i postrzeliłem go w czasie walki.

Minuty wlokły się jak godziny i nikt mnie nie zadenuncjował. Ludzie nazywali mnie panem Ashcraftem. Moja impersonifikacja się udała. Byłem tym wówczas zdumiony, ale gdy dowiedziałem się więcej o Ashcrafcie, przestałem się dziwić. Zamieszkał w tym hotelu dopiero po południu i widziano go jedynie w tym płaszczu i kapeluszu... które miałem na sobie. Byliśmy tego samego wzro­stu i w tym samym typie: jasnowłosi Anglicy.

Potem przyszło nowe zaskoczenie. Kiedy detektyw zbadał ubra­nie denata, stwierdził, że wszystkie naszywki z nazwą producenta zostały zerwane. Gdy później przejrzałem jego dziennik, znala­złem wyjaśnienie tego faktu. Ashcraft grał ze sobą w orła i reszkę nie mogąc się zdecydować, czy ze sobą skończyć czy zmienić na­zwisko i rozpocząć nowe życie. I właśnie roztrząsając tę drugą możliwość poobrywał wszystkie etykietki. Ale nie wiedziałem tego wówczas, stojąc wśród tych ludzi. Wiedziałem tylko, że dzie­ją się cuda.

Musiałem wtedy siedzieć cicho, ale kiedy przejrzałem rzeczy nieżyjącego, poznałem go na wylot. Miał masę papierzysk i dzien­nik, w którym zapisywał wszystko, co myślał i robił. Pierwszą noc spędziłem studiując ten dziennik... zapamiętując, co w nim prze­czytałem... i ćwicząc jego' podpis. Wśród rzeczy, które zabrałem z jego kieszeni", były czeki podróżne na sumę półtora tysiąca dola­rów i chciałem je rano zainkasować.

Zostałem w Seattle trzy dni... Jako Norman Ashcraft. Natkną­łem się na złotą żyłę i nie zamierzałem z niej rezygnować. List, który napisał do żony, chronił mnie przed oskarżeniem o morder­stwo, gdyby mi się potknęła noga, poza tym wiedziałem, że jestem bezpieczniejszy prowadząc grę do końca niż biorąc nogi za pas. Gdy podniecenie sprawą ucichło, spakowałem się i pojechałem do San Francisco, wracając do swego własnego nazwiska: Ed Bohannon. Lecz zatrzymałem sobie wszystkie rzeczy Ashcrafta, bo do­wiedziałem się, że jego żona jest bogata. Zorientowałem się, że mogę dostać część jej majątku, jeśli rozegram swoje karty jak na­leży. Sama zaoszczędziła mi trudu. Czytając kiedyś „Examinera"


natrafiłem na jej ogłoszenie, odpowiedziałem na nie... no i koniec.

— Ale nie kazałeś zabić pani Ashcraft?

Zaprzeczył ruchem głowy.

Wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów i położyłem dwa na sie­dzeniu między nami.

Sięgnął zdrową ręką i wziął papierosa leżącego bliżej mnie.

Parsknął,śmiechem. I nagle ten śmiech przestał być beztroski. Zamarł mu na ustach.

— Że oczywiście ty go zabiłeś — powiedziałem. — Kiedy zacząłeś realizować plan wejścia w posiadanie majątku pani Ash­craft każąc ją zgładzić, pierwszą rzeczą, którą zrobiłeś, było zni­szczenie listu samobójcy. Bo choćbyś nie wiadomo jak pilnie go strzegł, zawsze istniało ryzyko, że ktoś ten list odkryje i twoja gra weźmie w łeb. Spełnił swój cel... nie będzie ci więcej potrzebny. Głupio byłoby ryzykować, że ktoś go odkryje.

Nie mogę cię zamknąć za morderstwa, które ukartowałeś w San Francisco. Ale mogę cię wykończyć tym, którego nie popełniłeś w Seattle... więc sprawiedliwości stanie się zadość. Pojedziesz do Seattle, Ed, aby zawisnąć za samobójstwo Ashcrafta.

I tak się stało.


Dziesiąty ślad

Odstąpił na bok, żebym mógł wejść, wziął ode mnie płaszcz i kapelusz, zaprowadził mnie do pokoju na piętrze — biblioteki Gantvoorta — i zostawił samego. Wziąłem jakiś magazyn ze stosu pism leżących na stole, przysunąłem sobie popielniczkę i rozsiadłem się wygodnie.

Minęła godzina. Przestałem czytać i zacząłem się niecierpliwić. Minęła druga godzina i już wierciłem się niespokojnie.

, Gdzieś w głębi domu zegar wybijał jedenastą, gdy do pokoju wszedł młody człowiek w wieku lat dwudziestu pięciu albo sze­ściu, wysoki i szczupły, o bardzo bladej cerze, bardzo ciemnych włosach i oczach.

— Ojciec jeszcze nie wrócił — rzekł. — Przykro, że musiał pan czekać tyle czasu. Czy mógłbym być w czymś pomocny? Jestem Charles Gantvoort.

— Nie, dziękuję — wstałem z fotela przyjmując tę grzeczną od­prawę. Skontaktuję się z nim jutro.

— Bardzo mi przykro mruknął i skierowaliśmy się razem ku drzwiom.

Kiedy wchodziliśmy do hallu, zabrzęczał cicho telefon w kącie pokoju, który właśnie opuściliśmy, i Charles Gantvoort wrócił, aby go odebrać, a ja czekałem w drzwiach.

Stał tyłem do mnie, gdy mówił do słuchawki.

Tak. Tak. Tak! — ostro. — Coo? Tak — bardzo słabo. — Tak.
Odwrócił się wolno i zobaczyłem jego twarz zbolałą i poszarzałą, z szeroko

rozwartymi, przerażonymi oczyma i otwartymi usta­mi; wciąż trzymał w ręku słuchawkę.

Z wysiłkiem wyprostował zwieszone ramiona, biorąc się w garść, odłożył słuchawkę i jego twarz zrobiła się mniej napięta.

Żaden z nas nie powiedział ani słowa podczas jazdy do Gmachu Sprawiedliwości. Schylony nad kierownicą swojego samochodu Gantvoort mknął ulicami ze straszną szybkością. Było sporo py­tań wymagających odpowiedzi, lecz jeśli miał zachować tempo, z jakim jechał, musiał skupić całą swoją uwagę na prowadzeniu wozu, aby na coś nie wpaść. Nie przeszkadzałem mu zatem, tylko trzymałem się i milczałem.

Gdy przyjechaliśmy, czekało już na nas z pół tuzina detekty­wów. Śledztwem kierował 0'Gar — sierżant-detektyw ze stoż­kowatą głową, ubrany jak filmowy konstabl wiejski w szeroko-skrzydły czarny kapelusz i tak dalej, mimo to jednak nie należało go lekceważyć. Pracowałem z nim do tej pory nad kilkoma spra­wami i szło nam znakomicie.

Wprowadził nas do jednego z mniejszych pokoików sąsiadują­cych z salą przyjęć. Ujrzeliśmy w nim na biurku kilkanaście przedmiotów.

Gdy Charles Gantvoort przeprowadzał selekcję, przyjrzałem się przedmiotom na biurku. Pusta szkatułka na klejnoty, terminarzyk, trzy listy w rozciętych kopertach adresowanych do niebo­szczyka, trochę innych papierów, pęk kluczy, wieczne pióro, dwie białe lniane chusteczki, dwa naboje pistoletowe, złoty zegarek ze złotym scyzorykiem i złotym ołówkiem na platynowo-złotym łań­cuszku, dwa czarne skórzane portfele, w tym jeden nowiuteńki, a drugi podniszczony, trochę pieniędzy w banknotach i srebrze i mała walizkowa maszyna do pisania, pogięta, poskręcana, oble­piona krwią i włosami. Niektóre rzeczy były poplamione krwią, inne czyste.

Gantvoort wybrał spośród nich zegarek ze scyzorykiem i ołów­kiem, klucze, wieczne pióro, terminarzyk, chusteczki, listy, pozo­stałe papiery i starszy portfel.

Jeden z detektywów podszedł do telefonu, żeby natychmiast wezwać Whipple'a. Z kolei ja zacząłem zadawać pytania.

— Nie mówił mi, ale myślałem, że do panny Dexter.
Twarze detektywów rozjaśniły się i oczy stały się czujne. Myślę,

że ze mną stało się to samo. Istnieje wiele, wiele morderstw, w których nie występują kobiety, ale bardzo rzadko w zabój­stwach tak oczywistych.

— Kim jest ta panna Dexter? — przejął wypytywanie 0'Gar.


Blada twarz Charlesa Gantvoorta poczerwieniała trochę. Chrząknął z zakłopotaniem.

aktywnie zaangażowany w zarządzanie jakimkolwiek przedsię­biorstwem.

0'Gar zsunął swój kapelusz wiejskiego konstabla do tyłu i chwilę drapał się w zamyśleniu po stożkowatej głowie. Potem spojrzał na mnie.

Następnie zaprowadziliśmy Gantvoorta do kostnicy, żeby zoba­czył ojca. Nie był to miły widok nawet dla mnie i 0'Gara, choć znaliśmy zamordowanego tylko z widzenia. Pamiętałem go jako drobnego, żylastego mężczyznę, zawsze elegancko ubranego, któ­ry poruszał się ze sprężystością człowieka znacznie młodszego.

Leżał teraz ze zmiażdżonym na czerwoną masę czubkiem gło­wy.

Zostawiliśmy Gantvoorta przy zwłokach ojca i ruszyliśmy pie­chotą z powrotem do Gmachu Sprawiedliwości.

0'Gar zatrzymał się na samym środku chodnika i gwizdnął cicho.

— To dopiero! — wykrzyknął. — Czekaj, pokażę ci coś na komendzie.

Whipple już czekał w pokoju przyjęć, kiedy przybyliśmy na komendę. Jego twarz na pierwszy rzut oka była równie gładka i przypominająca maskę jak wcześniej tego wieczoru, kiedy mnie Wpuszczał do domu na Russian Hill. Lecz pod tą maską doskona­łego służącego twarz ta cała drżała i dygotała.

Zaprowadziliśmy go do tego samego pokoiku biurowego, w któ­rym przesłuchiwaliśmy Charlesa Gantvoorta.

Whipple potwierdził wszystko, co powiedział syn zamordowa­nego. Miał niezbitą pewność, że ani maszyna do pisania, ani szka­tułka na klejnoty, ani dwa naboje, ani nowy portfel nie należały do Gantvoorta.

Nie mogliśmy go nakłonić do wyrażenia opinii o De:xterach, ale łatwo było po nim poznać, że nie żywi do nich sympatii: Pan­na Dexter, powiedział, dzwoniła tego wieczoru trzy razy, około ósmej, dziewiątej i wpół do dziesiątej. Za każdym razem pytała o pana Leopolda Gantvoorta, lecz nie prosiła, aby mu cokolwiek przekazać. Whipple był zdania, że oczekiwała Gan'voorta, a on nie przybył.

Oświadczył, że nie wie nic o Emilu Bonfilsie ani o listach z po­gróżkami. Gantvoort był poprzedniego wieczoru poza domem od ósmej do północy. Whipple nie przyjrzał mu się dość dobrze po powrocie, aby móc stwierdzić, czy był podniecotr Gantvoort zwykle miał przy sobie około stu dolarów.

Whipple pomyślał chwilkę.

— Tak, proszę pana, jestem prawie pewien. Wiem, że pani


Gantvoort z całą pewnością nie wychodziła. Prawdę powiedzia­wszy nie widziałem pana Charlesa od około ósmej aż do chwili, kiedy zeszli na dół z tym tu oto panem — wskazał na mnie — o godzinie jedenastej. Ale jestem prawie pewien, że był w domu cały wieczór. Zdaje się, że pani Gantvoort tak mówiła.

Wówczas 0'Gar zadał mu jeszcze jedno pytanie. Pytanie, które mnie wówczas zdumiało.

. — Jakiego rodzaju spinki nosił pan Gantvoort przy kołnie­rzyku?

— Tak, proszę pana.
Wówczas go zwolniliśmy.

Policjant poszedł zobaczyć i znalazł w samochodzie Gantvoorta martwego, z głową zmiażdżoną tym narzędziem — położył dłoń na zakrwawionej maszynie do pisania — leżącym na siedzeniu obok. Stało się to za kwadrans dziesiąta. Doktor mówi, że Gant-voort został zabity... że mu strzaskano czaszkę... właśnie tą ma­szyną.

Kieszenie zabitego, jak stwierdziliśmy, były wywrócone. Wszy­stko, co jest na biurku, z wyjątkiem tego nowego portfela, leżało rozrzucone w samochodzie... część rzeczy na podłodze", część na siedzeniach. Pieniądze też tam leżały, blisko sto dolarów. Wśród papierów znalazłem to.

Podał mi białą kartkę, na której było napisane na maszynie:


L.F.G., Chcę tego, co moje. 6000 mil i 21 lat to za mało, byś się mógł ukryć przed ofiarą twojej zdrady. Zamie­rzam odebrać, co skradłeś.

E.B.

— L. F. G. to może być Leopold F. Gantvoort — powiedziałem. — A E. B. Emil Bonfils. Dwadzieścia jeden lat to czas od 1902 roku do 1923, a 6000 mil wynosi w przybliżeniu odległość z Paryża do San Francisco.

Położyłem list i wziąłem szkatułkę. Była zrobiona z czegoś imi­tującego czarną skórę, wyściełaną białą satyną, bez jakichkolwiek oznaczeń.

Potem przyjrzałem się dwu nabojom, Smith&Wesson kaliber 9,6 mm, z wykonanymi w miękkich noskach głębokimi nacięciami na krzyż — stara sztuczka sprawiająca, że kula pozostawia w cie­le dziurę wielkości spodka.

— Naboje też znaleziono w samochodzie?

— Tak... i to.

O'Gar wyjął z kieszeni kamizelki pukiel blond włosów — dłu­gości od dwu i pół do pięciu centymetrów. Były ucięte, nie wyrwa­ne.

— Coś jeszcze?

Zdawało się, że jest tego niezliczona ilość.

Wziął z biurka nowy portfel — ten, o którym zarówno Whipple, jak Charles Gantvoort powiedzieli, że nie należał do zabitego — i pchnął w moją stronę.

— Znaleziono go na ulicy, mniej więcej metr od samochodu.
Był dość tandetny i nie oznaczony ani nazwiskiem producenta,

ani inicjałami właściciela. Wewnątrz znajdowały się dwa bankno­ty dziesięciodolarowe, trzy wycinki prasowe i karteczka z wypisa­ną na maszynie listą sześciu nazwisk i adresów z nazwiskiem i ad­resem Gantvoorta na początku.

Trzy wycinki pochodziły najwyraźniej z kolumn ogłoszeń pry­watnych trzech różnych gazet — czcionki były różne — i brzmiały:

George — Wszystko załatwione. Nie czekaj za długo. D. D. D.

R. H. T. — Nie odpowiadają. FLO.

Cappy — Punkt dwunasta i uważaj. BINGO.


Nazwiska i adresy na sporządzonej na maszynie liście, poza Gant-voortem, były następujące:

Quincy Heatheote, 1223 S. Jason Street, Denver.

B. D. Thornton, 96 Hughes Circle, Dallas.

Luther G. Randall, 615 Columbia Street, Portsmouth.

J. H. Boyd Willis, 54 14 Harvard Street, Boston.

Hannah Hindmarsn, 218 E. 79th Street, Cleveland.

— Co jeszcze?- 'oapytałem, gdy je przestudiowałem.
Zasoby sierżanh detektywa nie zostały jeszcze wyczerpane.

Teraz już byłem przygotowany na wszystko.

Rzeczy, które według Whipple'a i Charlesa Gantvoorta należały do zabitego, mc nam nie mówiły. Przejrzeliśmy je uważnie, ale nic nam to nie dało. W terminarzyku było wiele uwag i zapisków, lecz wszy­stkie wydawały się zupełnie bez związku ze sprawą. Listy również.

Numer- seryjny maszyny do pisania, za pomocą której dokonano zbrodni, został usunięty: wypiłowany pilnikiem.

ludźmi z listy. Postaram się też, aby sprawdzono, z jakich gazet pochodzą wycinki.

0'Gar spojrzał na zegarek i ziewnął.

— Już po czwartej. Dobrze by było trochę się przespać. Zosta­wię kartkę naszemu ekspertowi, żeby zaraz z rana porównał czcionkę maszyny z tym listem podpisanym E. B. i z listą. Musimy wiedzieć, czy je na niej napisano. Chyba tak, ale trzeba się upewnić. Każę, aby jak tylko się rozwidni, przeszukano park w miejscu, gdzie znaleźliśmy Gantvoorta; może znajdziemy brakujący but i spinki od kołnierzyka. I wyślę kilku chłopaków do wszystkich sklepów z maszynami do pisania, może się dowiedzą czegoś o tej tutaj.

Wstąpiłem na najbliższą pocztę i nadałem plik depesz. Potem poszedłem do domu, by śnić o rzeczach, które nie mają najmniej­szego związku z jakąkolwiek zbrodnią lub pracą detektywa.

O jedenastej rano, gdy świeży i rześki po pięciogodzinnym śnie wszedłem do policyjnego biura detektywistycznego, zastałem sier­żanta 0'Gara siedzącego ze zwieszonymi ramionami i wpatrują­cego się tępo w czarny półbut, kilka spinek do kołnierzyków, za­rdzewiały płaski kluczyk i zmiętą gazetę.

t Co to takiego? Pamiątki z twojego wesela?

— Dobrze by było. — Głos miał pełen goryczy. — Posłuchaj: jeden z portierów Narodowego Banku Żeglarskiego znalazł dziś rano sprzątając w westybulu paczkę. Był to ten but... brakujący but Gantvoorta... owinięty w „Philadelphia Record" sprzed pięciu dni, razem ze spinkami i tym starym kluczem. Zwróć uwagę, że obcas buta został oderwany i że nadal go nie ma. Whipple ziden­tyfikował but, a także dwie spinki, ale nigdy dotąd nie widział kluczyka. Pozostałe cztery spinki są nowe, zwykłe pozłacane.
Wygląda na to, że klucz był długo nie używany. Rozumiesz coś
z tego?

Nic nie rozumiałem.

napisane na tej maszynie, ale jeszcze nie wiemy, skąd ona pocho­dzi. Sprawdziliśmy też lekarza, właściciela kabrioletu — jest czy­sty. Sprawdziliśmy dokładnie, co robił wczoraj wieczorem. Lagerquist, sklepikarz, który znalazł Gantvoorta, też wydaje się w po­rządku. A co ty robiłeś?

Murray Abernathy był wysokim, chudym, starszym panem, któ­ry mówił wolno i zawsze nosił koszule z krochmalonym gorsem. Był zbyt przywiązany do tego, co uważał za etykę zawodową, aby móc nam się okazać pomocny w stopniu, w jakim oczekiwaliśmy, lecz pozwalając mu mówić, przeskakiwać z tematu na temat, jak miał w zwyczaju, wydobyliśmy z niego trochę wiadomości. Spro­wadzały się one do tego, co następuje:

Zamordowany i Creda Dexter mieli zamiar pobrać się w naj­bliższą środę. Jego syn oraz jej brat byli przeciwni temu małżeń­stwu, więc Gantvoort i jego wybranka postanowili się pobrać po­tajemnie w Oakland, a następnie, tego samego popołudnia, wsiąść na statek płynący na Wschód mniemając, że zanim ich długi mie­siąc miodowy się skończy, zarówno jego syn, jak i jej brat zdążą pogodzić się z tym ślubem.

Zmieniono testament i według nowego zapisu połowa majątku Gantvoorta przypadała jego nowej żonie, połowa zaś synowi i sy­nowej. Jednakże ten testament nie został podpisany i Creda Dex-ter wiedziała, że tak było. Wiedziała — a był to jeden z punktów, które Abernathy podkreślił z całą stanowczością — że według


poprzedniego, wciąż obowiązującego zapisu cały majątek prze­chodził na własność Charlesa Gantvoorta i jego żony.

Majątek Gantvoorta szacowaliśmy na podstawie dyskretnych stwierdzeń i aluzji na około półtora miliona w gotówce. Abernathy nigdy nie słyszał o Emilu Bonfilsie ani o żadnych groźbach bądź zamachach na życie zamordowanego. Nie wiedział niczego, albo niczego nie chciał nam powiedzieć, co mogłoby rzucić jakie­kolwiek światło na to, czym mogłaby być rzecz, o której kradzież oskarżał zamordowanego list z pogróżkami.

Z biura mecenasa Abernathy'ego udaliśmy się do mieszkania Credy Dexter w nowym i kosztownie eleganckim budynku, odda­lonym o kilka minut spacerem od rezydencji Gantvoortów.

Creda Dexter była drobną dwudziestokilkuletnią kobietą. Ce­chą, którą się u niej przede wszystkim dostrzegało, były jej oczy. Wielkie, głębokie, o barwie bursztynu i wiecznie ruchomych źre­nicach. Zmieniały, stale wielkość, rozszerzały się i malały, raz wolno, kiedy indziej z nagła, to były jak łebek od szpilki, to znów niemal zakrywały całe bursztynowe tęczówki. Patrząc w te oczy dostrzegało się po chwili, że wszystko w niej jest zdecydowanie kocie. Każdy jej ruch był powolnym, gładkim, pewnym ruchem kotki. Zarys dość ładnej buzi, kształt ust, mały nosek, oprawa oczu, brwi — wszystko było kocie. Efekt ten zwiększał jeszcze sposób uczesania gęstych brązowych włosów.

— Pan Gantvoort i ja — powiedziała nam po wstępnych wyjaśnieniach — mieliśmy się pobrać popojutrze. Jego syn i synowa, tak samo zresztą jak mój brat Madden, byli przeciwni temu małżeństwu. Uważali, że dzieląca nas różnica wieku jest zbyt wielka. Dla uniknięcia więc przykrości postanowiliśmy się pobrać po ci­
chu i wyjechać na rok lub dłużej za granicę, przekonani, że zanim
powrócimy, wszyscy zapomną o swoich uprzedzeniach.

Dlatego właśnie pan Gantvoort namówił Maddena na wyjazd do Nowego Jorku; Miał tam coś do załatwienia... coś w związku z wyzbyciem się akcji w jakiejś hucie... więc wykorzystał tę sprawę w celu usunięcia Maddena do czasu naszego wyjazdu w podróż poślubną. Madden mieszka tutaj ze mną, więc moje przygotowa­nia do wyjazdu nie uszłyby jego uwagi.

przychodził piechotą... mieszka o parę przecznic stąd. Kiedy zro­biła się ósma, a jego nie było, zatelefonowałam i Whipple powie­dział mi, że pan Gantvoort wyszedł blisko godzinę temu. Potem telefonowałam jeszcze dwa razy. Dziś rano, zanim przejrzałam gazety, zadzwoniłam znowu i dowiedziałam się, że...

Głos jej się załamał i umilkła; był to jedyny przejaw bólu, jaki okazała przez cały czas rozmowy. Po wysłuchaniu zeznań Charle-sa Gantvoorta i Whipple'a byliśmy przygotowani na bardziej dra­matyczną scenę smutku. Lecz rozczarowała nas. Nie było.w niej nic sztucznego: nie zaaplikowała nam nawet łez.

Zaprzeczyła zdecydowanie ruchem głowy.

— W którym hotelu zatrzymał się pani brat w Nowym Jorku?
Niespokojne źrenice rozszerzyły się gwałtownie, jakby chciały

się rozlać na białka oczu. Była to pierwsza wyraźna oznaka lęku, jaki w niej dostrzegłem. Gdyby nie te pełne wymowy źrenice, mo­głaby się wydać zupełnie opanowana.

Po wyjściu od Credy Dexter przeszliśmy chyba ze sześć, siedem przecznic zamyśleni, zanim 0'Gar przerwał milczenie:

— Gładki kociak z tej damulki! Pogładź ją z włosem, a będzie rozkosznie mruczała. Spróbuj pod włos, a wtedy zobaczysz jej pa­zury!

-— Co ci powiedział ten błysk oczu, gdy zapytałem ją o brata?

— Coś... ale nie wiem co! Warto by go poszukać, sprawdzić,
czy rzeczywiście jest w Nowym Jorku. Jeżeli jest tam dziś, to


murowana sprawa, że nie mógł być tu wczoraj... nawet samolot pocztowy pokonuje tę odległość w dwadzieścia sześć do dwudzie­stu ośmiu godzin.

— Sprawdzimy — zgodziłem się. — Zdaje się, że Creda Dexter wcale nie jest taka pewna, czy jej braciszek nie maczał palców w tym morderstwie. I wcale nie mamy pewności, że nikt temu Bonfilsowi nie pomagał. Nie wydaje mi się jednak, żeby Creda mogła mieć udział w morderstwie. Wiedziała, że testament nie zo­stał podpisany. Nie chciałaby się chyba w ten sposób pozbyć trzech czwartych miliona jagódek.

Wysłaliśmy dość długi telegram do nowojorskiej filii i wstąpi­liśmy do agencji, żeby zobaczyć, czy nie przyszły odpowiedzi na depesze, które wysłałem w nocy.

Przyszły. .

Nie znaleziono żadnego z ludzi, których nazwiska widniały obok Gantvoorta na sporządzonej na maszynie liście. Nie natra­fiono nawet na najmniejszy ślad po którymkolwiek z nich. Dwa z podanych adresów były całkowicie błędne. Na wymienionych ulicach nie istniały domy o podanej numeracji, ani teraz, ani ni­gdy przedtem.

Resztę popołudnia spędziliśmy z O'Garem chodząc po ulicy między domem Gantvoorta na Russian Hill i budynkiem, w któ­rym mieszkało rodzeństwo Dexterów. Wypytywaliśmy, kogo się dało — mężczyzn, kobiety i dzieci — którzy mieszkali, pracowali lub bawili się przy jednej z trzech dróg, którą zamordowany mógł obrać.

Nie znaleźliśmy nikogo, kto słyszał strzał oddany przez Emila Bonfilsa w wieczór poprzedzający morderstwo. Nie znaleźliśmy nikogo, kto widział coś podejrzanego w wieczór morderstwa. Nikt też nie widział, jak zamordowany wsiadał do kabrioletu.

Potem poszliśmy do domu Gantvoorta i jeszcze raz przepytali­śmy Charlesa Gantvoorta, jego żonę i całą służbę — i nie dowie­dzieliśmy się niczego. O ile im było wiadomo, nie zginęło nic, co mogło należeć do zamordowanego — nic tak małego, co można by ukryć w obcasie pantofla.

Buty, które Leopold Gantvoort miał na sobie w dniu, kiedy go zabito, były jedną z trzech par zrobionych na zamówienie w No­wym Jorku przed dwoma miesiącami. Mógł oderwać obcas lewe­go, wydrążyć go dostatecznie, aby w nim ukryć niewielki przed-,


miot, a następnie przybić na nowo. Whipple jednakże twierdził stanowczo, że zauważyłby skutki podobnych manipulacji, zwła­szcza dokonanych przez niefachowca.

Wyczerpawszy tę dziedzinę wróciliśmy do Agencji. Właśnie przyszedł telegram z nowojorskiej filii, w którym donoszono, że Emil Bonfils nie figuruje na żadnej liście pasażerów któregokol­wiek ze statków przybyłych z Anglii, Francji lub Niemiec w ciągu minionych sześciu miesięcy.

Agenci, którzy przeczesywali miasto w poszukiwaniu Emila Bonfilsa, wrócili z próżnymi rękoma. Znaleźli i przesłuchali jede­naście osób o tym nazwisku w San Francisco, Oakland, Berkeley i Alamedzie. Przesłuchania te oczyściły z wszelkich zarzutów całą jedenastkę. Żaden z tych ludzi nie znał Emila Bonfilsa. Przeszu­kanie hoteli również nionie dało.

Poszliśmy z O'Garem na kolację — milkliwy, spożyty w złym nastroju posiłek, podczas którego nie wiem, czy wypowiedzieli­śmy po' sześć słów — a potem wróciliśmy do agencji, gdzie tym­czasem przyszedł jeszcze jeden telegram.

MADDEN DEXTER PRZYBYŁ DZIŚ RANO DO HOTELU MCALPIN Z UPOWAŻNIENIEM SPRZEDAŻY AKCJI GANTWOORTA W B.F.F. IRON CORPORATION. ZAPRZECZA JAKOBY ZNAŁ EMILA-BON-FILSA LUB WIEDZIAŁ O MORDERSTWIE. SPODZIEWA SIĘ' ZA­KOŃCZYĆ TRANSAKCJĘ JUTRO I WYRUSZYĆ DO SAN FRAN­CISCO.

Wypuściłem spomiędzy palców kartkę, na której rozszyfrowa­łem depeszę, i siedzieliśmy apatycznie naprzeciw siebie, patrząc pustym wzrokiem ponad moim biurkiem jeden na drugiego i na­słuchując grzechotu kubłów sprzątaczki na korytarzu.

— Śmieszna sprawa — rzekł w końcu 0'Gar do siebie.
Kiwnąłem głową. Rzeczywiście śmieszna.

— Mamy. dziewięć śladów — powiedział po chwili — i żaden
nigdzie nas nie zaprowadził.

Pierwszy: Gantvoort zadzwonił do was i powiedział, że niejaki Emil Bonfils, z którym miał dawno temu zatarg w Paryżu, przy­słał mu list z pogróżkami i strzelał do niego.

Drugi: maszyna do pisania, którą go zabito, i fakt, że zarówno list, jak i spis osób zostały na niej napisane. Wciąż usiłujemy dojść, skąd ona pochodzi, ale jak dotąd, bezskutecznie. A w ogóle, co to, u diabła, za broń? Czyżby ten Bonfils wściekł się i zdzielił


Gantvoorta pierwszą rzeczą, jaka mu wpadła w ręce? Ale co ta maszyna robiła w skradzionym samochodzie? I czemu spiłowano jej numer fabryczny?

Pokręciłem głową dla wyrażenia, że nie mam pojęcia, i 0'Gar wyliczał dalej posiadane przez nas ślady.

Trzeci: list z pogróżkami, zgodny z tym, co Gantvoort mówił przez telefon.

Czwarty: te dwie kule napiłowane na krzyż.

Piąty: szkatułka na klejnoty.

Szósty: pukiel blond włosów.

Siódmy: fakt, że but ofiary i spinki kołnierzyka zostały zabra­ne.

Ósmy: znaleziony obok portfel z dwoma dziesięciodolarowymi banknotami, trzema wycinkami z gazet i spisem osób.

Dziewiąty: znalezienie nazajutrz buta, brakujących spinek i je­szcze jakichś czterech oraz zardzewiałego klucza, i to, że wszyst­ko owinięte było w filadelfijską gazetę sprzed pięciu dni.

Oto cała lista. Jeśli te ślady w ogóle dokądkolwiek prowadzą, mówią, że Emil Bonfils, kimkolwiek jest, został ograbiony z cze­goś przez Gantvoorta w 1902 roku w Paryżu i że teraz po to coś przybył. Wziął wczoraj wieczorem Gantvoorta do skradzionego samochodu, zabierając z sobą, Bóg wie po co, maszynę do pisania! Gantvoort wszczął z nim kłótnię, wobec czego Bonfils rozwalił mu czerep maszyną, a potem przeszukał jego kieszenie, najwyraź­niej niczego nie zabierając. Zdecydował, że to, czego szuka, musi być w lewym bucie Gantvoorta, więc zabrał ten but. Następnie... lecz to nic nie tłumaczy: ani zniknięcia spinek kołnierzyka, ani fałszywego spisu osób, ani...

— A właśnie że tak! — przerwałem mu prostując się i bystrzejąc. — To jest nasz dziesiąty ślad... ten, którym odtąd pójdziemy. Ten spis osób, wyjąwszy nazwisko i adres Gantvoorta, jest zmy­ślony. Nasi chłopcy znaleźliby przynajmniej jedną z tych pięciu osób, które są w nim wymienione, gdyby spis był prawdziwy. Ale nie znaleźli nawet śladu tych ludzi. W dodatku w dwu adresach są podane nie istniejące numery domów!

Spis został zmyślony, włożony do portfela wraz z wycinkami i dwu­dziestoma dolarami... aby bardziej uprawdopodobnić sprawę... i podrzucony w pobliżu samochodu, aby nam poplątać szyki. A jeśli tak, to stawiam sto do jednego, że reszta też jest spreparowana.


Odtąd będę uważał te dziewięć ślicznych śladów za dziewięć /fałszywych tropów. I pójdę w odwrotnym kierunku. Będę szukał człowieka, który się nie nazywa Emil Bonfils, którego inicjały nie są E. B., który nie jest Francuzem i nie był w Paryżu w 1902 roku. Człowieka, który nie ma jasnych włosów, nie posługuje się pisto­letem kaliber 9,6 mm, nie interesuje się działem ogłoszeń prywat­nych w gazetach. Człowiekiem, który nie zabił Gantvoorta po to, aby odzyskać coś, co można ukryć w obcasie lub na spince od kołnierzyka. Zapoluję sobie teraz na kogoś innego!

Sierżant-detektyw przymrużył w zamyśleniu małe zielone ocz­ka i podrapał się w głowę.

— Może to nie takie głupie! — rzekł. — Może masz rację. A je­śli tak, to co? Ten kociak tego nie zrobił... to by ją kosztowało trzy czwarte miliona. Jej brat też nie... jest w Nowym Jorku. A ponad.-to nie wykańcza się faceta dlatego, że jest za stary dla czyjejś sio­stry. Charles Gantvoort? On i jego żona są jedynymi ludźmi, któ­rzy zarabiają na śmierci ojca przed podpisaniem testamentu. Mamy tylko ich własne słowo na to, że Charles był tego wieczoru w domu. Służba nie widziała go pomiędzy ósmą a jedenastą. Ty tam byłeś i też nie widziałeś go przed jedenastą. Ale obaj mu wie­rzymy, kiedy mówi, że był w domu cały wieczór. I żaden z nas nie myśli, że wykończył swojego starego... choć oczywiście mógł. Więc kto?

— Ta Creda Dexter — zasugerowałem — chciała wyjść za Gantvoorta dla pieniędzy, nie? Nie sądzisz chyba, że była w nim zako­chana?

-— Nie. Myślę, że raczej była zakochana w jego półtora milio­nie.

Słusznie czy niesłusznie, tak właśnie postąpiliśmy. Rzuciliśmy te wszystkie piękne ślady na dno szuflady, zamknęliśmy ją i zapom­nieli o nich. Następnie zabraliśmy,się do szukania męskich znajo­mości Credy Dexter i próbowaliśmy wyłonić spośród nich mordercę.

Ale nie było to takie łatwe, jakby się zdawało.

Nie dokopaliśmy się w jej przeszłości ani jednego mężczyz­ny, którego można by uważać za starającego się o jej rękę. Oboje z bratem mieszkali w San Francisco od trzech lat. Prześledziliśmy ich poruszenia przez cały ten okres, od mieszkania do mieszkania. Przepytaliśmy każdego, kto znał ją choćby z widzenia, I nikt nie mógł nam wskazać ani jednego mężczyzny, poza Gantvoortem, który by się nią interesował. Nikt po prostu nie widział jej w to­warzystwie kogoś innego niż Gantvoort lub jej brat.

Wszystko to, jeśli nie posunęło nas do przodu, to przynajmniej przekonało, że jesteśmy na właściwym tropie. Musiał być, utrzy­mywaliśmy, przynajmniej jeden mężczyzna' w jej życiu w ciągu tych trzech lat oprócz Gantvoorta. Nie należała do kobiet — chy­ba że bardzo się myliliśmy — którym męskie atencje byłyby nie­miłe, i natura nie poskąpiła jej zalet przyciągających uwagę męż­czyzn. Jeśli zaś istniał drugi mężczyzna, wówczas sam fakt, że tak dobrze się ukrywał, świadczył o jego udziale w zabójstwie Gantvoorta.

Nie udało nam się odkryć, gdzie rodzeństwo Dexterów mieszka­ło przed przybyciem do San Francisco, ale też i nie bardzo nas interesował wcześniejszy okres ich życia. Istniała oczywiście mo­żliwość, że jakiś dawniejszy kochanek pojawił się znów na scenie, lecz w takim przypadku łatwiej było odkryć nowszy związek niż dawny.

Nie było wątpliwości, co wykazały nasze badania, że syn Gantvoorta miał rację uważając Dexterów za łowców fortun. Wszelkie ich działania na to wskazywały, aczkolwiek nie wydawało się, aby ich przeszłość była zdecydowanie przestępcza.

Zabrałem się do Credy Dexter jeszcze raz i spędziłem w jej mieszkaniu całe popołudnie, stawiając jej pytanie za pytaniem, a wszystkie dotyczyły jej dawnych miłostek. Kogo rzuciła dla Gantvoorta i jego miliona i pół? A odpowiedź zawsze brzmiała: nikogo: odpowiedź, w którą nie wierzyłem.

Kazaliśmy śledzić Credę Dexter dzień i noc — i nie posunęli-


śmy się dzięki temu w naszych dociekaniach nawet o centymetr. Może podejrzewała, iż jest śledzona. W każdym bądź razie rzad­ko wychodziła z domu i tylko w najniewinniej szych celach. Ka­zaliśmy obserwować jej mieszkanie bez względu na to, czy by­ła w nim czy nie. Nikt go nie odwiedzał. Założyliśmy podsłuch w jej telefonie — wszystko na nic. Zastawiliśmy sidła na jej kore­spondencję — nie przyszedł do niej ani jeden list, nawet reklamowy.

Tymczasem dowiedzieliśmy się, skąd pochodzą trzy wycinki, które znaleźliśmy w portfelu — z Kolumn ogłoszeń prywatnych nowojorskiej, chicagoskiej i portlandzkiej gazety. Ogłoszenie z portlandzkiej gazety ukazało się dwa dni przed morderstwem, z chicagoskiej cztery dni wcześniej, a z nowojorskiej pięć. Wszy­stkie te trzy gazety znalazły się na stoiskach w San Francisco w dniu morderstwa — aby każdy, kto szukał materiału do wpro­wadzenia w błąd detektywów, mógł je nabyć.

Paryski korespondent agencji znalazł ni mniej, ni więcej tylko sześciu Emilów Bonfilsów — a był na tropie jeszcze trzech.

Lecz my z O'Garem już nie zawracaliśmy sobie nimi głowy — porzuciliśmy ten trop zupełnie. Byliśmy pochłonięci bez reszty nowym zadaniem — szukaniem rywala Gantvoorta.

Tak upływały dni i tak stały sprawy, gdy nadszedł czas powrotu Maddena Dextera z Nowego Jorku.

Nasza nowojorska filia miała go na oku przez cały czas pobytu w mieście i doniosła nam o jego wyjeździe, toteż wiedziałem, ja­kim pociągiem przyjedzie. Chciałem mu zadać kilka pytań, zanim zobaczy się z siostrą. Mógł zaspokoić moją ciekawość w kilku kwestiach pod warunkiem, że trafiłbym dó niego, zanim siostra znajdzie okazję mu powiedzieć, by trzymał język za zębami.

Gdybym znał Maddena z widzenia, mógłbym go przyłapać przy wyjściu z pociągu w Oakland, ale nie znałem, a nie chciałem brać z sobą Charlesa Gantvoorta ani nikogo innego, aby mi go wskazał.

Wybrałem się więc rano do Sacramento i wsiadłem do tego sa­mego pociągu co Dexter. Włożyłem wizytówkę do koperty i dałem ją posłańcowi stacyjnemu. Potem szedłem przez wszystkie wago­ny za posłańcem, który Wykrzykiwał:

— Pan Dexter! Pan Dexter!

W ostatnim — obserwacyjnym — szczupły, ciemnowłosy męż­czyzna w dobrze skrojonym tweedowym ubraniu odwrócił głowę od okna i wyciągnął rękę do posłańca.


Przyglądałem mu się, kiedy nerwowo rozrywał kopertę i czytał moją wizytówkę. Broda leciutko mu zadrżała podkreślając sła­bość faceta. Oceniłem jego wiek na dwadzieścia pięć do trzydzie­stu lat. Włosy miał rozdzielone przedziałkiem na środku głowy i przylizane po bokach, oczy duże, brązowe, zbyt wyraziste, mały, kształtny nos, schludny brązowy wąsik, usta bardzo czerwone, delikatne.

Kiedy uniósł wzrok znad mojej wizytówki, siadłem na wolnym miejscu naprzeciwko niego.

Urwałem, a on zwilżył wargi i unikał mego wzroku. Pomyśla­łem, że musi być bardzo zdenerwowany. Zaczekałem kilka minut udając głębokie zamyślenie. Byłem pewien, że jeśli dobrze za­gram, zdołam wywrócić go na nice. Sprawiał wrażenie skrojonego z niezbyt mocnego materiału.

Siedzieliśmy z pochylonymi ku sobie głowami, aby inni pasaże­rowie w wagonie nas nie podsłuchali, i było to dla mnie korzystne. Każdy detektyw wie, że często łatwo jest wydobyć jakąś informa­cję — ba, nawet wyznanie — od człowieka słabego charakteru zbliżając twarz do jego twarzy i mówiąc głośno. Nie mogłem oczy­wiście mówić głośno, ale już samo zbliżenie naszych twarzy da­wało mi przewagę.

— Który spośród znajomych pana siostry — powiedziałem
w końcu — poza panem Gantvoortem, najbardziej się do niej zale­cał?

Przełknął głośno ślinę; spojrzał za okno, potem krótko na mnie i znów za okno.

— Doprawdy nie wiem.


— Dobra. Spójrzmy więc na to inaczej. Niech pan wyliczy po kolei wszystkich mężczyzn, którzy się nią interesowali i którymi ona się interesowała.

Patrzył nadal za okno.

— Kto pierwszy? — naciskałem.

Spojrzał przelotnie w moje oczy z desperacją.

— Wiem, że to brzmi głupio, ale ja, jej rodzony brat, nie mógł­ bym wymienić ani jednego człowieka, którym Creda się interesowała przed poznaniem Gantvoorta. Nigdy, o ile mi wiadomo, nie żywiła żadnych uczuć dla jakiegokolwiek mężczyzny. Możliwe, oczywiście, że był ktoś, o kim nie wiem, ale...

Rzeczywiście brzmiało to głupio! Ta Creda Dexter, z którą roz­mawiałem — ten gładki kociak, jak ją określił 0'Gar — nie wy­trzymałaby długo, moim zdaniem, żeby choć jeden chłop się za nią nie włóczył. Siedzący przede mną drobny przystojniaczek oczywi­ście kłamał. Nie było innego wytłumaczenia.

Zabrałem się do niego na dobre. Lecz kiedy wczesnym wieczo­rem dojeżdżaliśmy do Oakland, ciągle upierał się przy początko­wym twierdzeniu — że Gantvoort był jedynym wielbicielem jego siostry, o jakim wiedział. A ja wiedziałem, że popełniłem błąd, nie doceniłem Maddena Dextera, źle rozegrałem karty chcąc za szyb­ko coś z niego wyciągnąć — zbyt jasno mówiąc, co mnie interesu­je. Był znacznie mocniejszy, niż mi się zdawało, albo znacznie bardziej zainteresowany w ukryciu mordercy Gantvoorta, niż są­dziłem.

Osiągnąłem jednak korzyść: skoro Dexter kłamał — a nie było co do tego wątpliwości — wówczas Gantvoort istotnie miał rywa­la i Madden Dexter podejrzewał lub wiedział, że ów rywal zabił Gantvoorta.

Wysiadając z pociągu w Oakland wiedziałem, że poniosłem klę­skę i że nie dowiem się od niego, czego chciałem — w każdym ra­zie nie tego wieczoru. Ale trzymałem się go i nie opuszczałem jego boku, gdy .wsiadał na prom do San Francisco, mimo że nie krył chęci pozbycia się mego towarzystwa. Zawsze jest szansa na za­istnienie nieoczekiwanych okoliczności, toteż nękałem go pyta­niami i wtedy, gdy prom odbił od brzegu.

Wkrótce podszedł do nas mężczyzna — wielkie, krzepkie chłopisko w lekkim płaszczu i z czarną torbą.

— Halo, Madden! — powitał mego towarzysza, krocząc ku


niemu z wyciągniętą ręką. — Właśnie przyjechałem i próbowałem sobie przypomnieć numer twojego telefonu — rzekł stawiając tor­bę i ściskając mu dłoń serdecznie.

Madden Dexter zwrócił się ku mnie. -

—- To jest pan Smith — powiedział i wymieniwszy moje nazwi­sko dodał: — Pan jest pracownikiem Kontynentalnej Agencji De­tektywistycznej w San Francisco.

To wyjaśnienie — wyraźnie w celu ostrzeżenia Smitha — spra­wiło, że się sprężyłem i stałem się czujny. Prom jednak był zatło­czony — otaczało nas ze sto osób. Uspokoiłem się, uśmiechnąłem miło i wymieniłem ze Smithem uścisk dłoni. Kimkolwiek ten Smith był i jakikolwiek mógł mieć związek z morderstwem — bo jeśli nie miał żadnego, to po co Dexter tak spiesznie go ostrzegł, kim jestem? — nie mógł mi tutaj nic zrobić. Otaczający nas tłum dawał mi nad nim przewagę.

To był tego dnia mój drugi błąd.

Lewa ręka Smitha powędrowała do kieszeni płaszcza — lub ra­czej w głąb takiego pionowego rozcięcia, jakie zdarzają się w nie­których płaszczach, że można przez nie sięgnąć do wewnętrznych kieszeni bez rozpinania guzików. Dłoń zagłębiła się w tym rozcię­ciu i rozchyliła płaszcz o tyle, abym mógł w niej zobaczyć uniesio­ną lufę pistoletu automatycznego, której nie mógł dostrzec nikt prócz mnie — wycelowanego we mnie na wysokości pasa.

— Wyjdziemy na pokład? — zapytał Smith, lecz był to rozkaz.

Zawahałem się. Nie chciało mi się opuszczać tych wszystkich ludzi, którzy stali lub siedzieli tacy ślepi wokół nas. Lecz twarz Smitha nie była twarzą człowieka ostrożnego. Wyglądał na takie­go, który był zdolny zlekceważyć obecność setki świadków.

Obróciłem się i ruszyłem przez tłum. Prawa dłoń Smitha leżała poufale na moim ramieniu, gdy szedł za mną, lewa trzymała ukry­ty pod płaszczem i przyłożony mi do grzbietu pistolet.

Pokład był pusty. Nad promem i wodą zalegała ciężka mgła, wilgotna jak deszcz — mgła zimowych nocy w zatoce San Franci­sco — która spędziła wszystkich ludzi z pokładu. Wisiała nad nami, gęsta i nieprzenikniona. Nie mogłem przez nią dostrzec na­wet końca promu, chociaż jarzyły się na nim lampy.

Zatrzymałem się.

Smith szturchnął mnie w plecy.


— Dalej, dalej, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać — bur­knął mi do ucha.

Poszedłem dalej, aż się znalazłem przy relingu.

Cały tył głowy zapiekł mnie nagłym ogniem... drobne punkciki światła zabłysnęły w czerni przede mną... zaczęły rosnąć... runęły ku mnie...

Półświadomość! Stwierdziłem, że machinalnie staram się utrzymać na powierzchni i wydostać z płaszcza. Tył głowy pulso­wał diabelnie. Oczy piekły. Czułem się ciężki i nasiąknięty, jakby opity galonami wody.

Mgła zalegała nisko i gęsto nad wodą — nie widziałem nic poza nią. Zanim zdołałem się wreszcie uwolnić od krępującego ruchy płaszcza, w głowie mi się nieco rozjaśniło, ale z powracającą świadomością przyszedł większy ból.

Jakieś światełko zamajaczyło niejasno z lewej strony, po czym znikło. Zza kołdry mgły, ze wszystkich stron, na kilkanaście róż­nych tonów, z daleka i bliska, pobrzmiewały syreny przeciw-mgielne. Przestałem płynąć i unosiłem się na wodzie na plecach, usiłując określić swoją pozycję.

W pewnej chwili wyłowiłem uchem zawodzące, regularne dźwięki syreny z Alkatraz. Lecz one nic mi nie mówiły. Dochodzi­ły do mnie z mgły nie ukierunkowane — jakby spadały prosto z góry.

Byłem gdzieś w zatoce San Francisco, i tyle tylko wiedziałem, chociaż mogłem podejrzewać, że prąd znosi mnie ku Golden Gate.

Minęła krótka chwila, nim zorientowałem się, że opuściłem szlak oaklandzkich promów — od pewnego czasu żaden z nich nie przepłynął koło mnie. Byłem rad, że nie jestem na ich drodze. W takiej mgle prom prędzej by mnie pogrążył, niż wydobył.

Woda przejmowała chłodem, więc odwróciłem się i zacząłem płynąć z wystarczającą energią, aby pobudzić krążenie krwi, a je­dnocześnie oszczędzając siły do czasu, gdy znajdę określony cel wysiłków.

Jakaś syrena zaczęła powtarzać swoją grzmiącą nutę coraz to bliżej i bliżej i wkrótce pojawiły się światła promu, na którym była umieszczona. To prom z Sausalito, pomyślałem.

Podpłynął dość blisko i zacząłem wrzeszczeć, aż mi zbrakło


tchu i rozbolało mnie gardło. Lecz syrena promu wykrzykując swoje ostrzeżenia zagłuszyła mnie.

Przepłynął i mgła się za nim zamknęła.

Prąd stał się teraz silniejszy, a próby zwrócenia uwagi promu z Sausalito osłabiły moje siły. Obróciłem się na plecy i odpoczy­wając dałem się unosić wodzie tam, gdzie chciała.

Niespodziewanie znów zabłysło przede mną światełko — chwil­kę trwało — i znikło.

Zacząłem wrzeszczeć, młóciłem rękami i nogami jak szalony, usiłując przedostać się przez wodę do miejsca, w którym się znaj­dowało światełko.

Nie zobaczyłem go już więcej.

Opanowało mnie znużenie, poczucie daremności moich wysił­ków. Woda przestała być zimna. Było mi ciepło i ogarnęło mnie przyjemne, kojące odrętwienie. Głowa nie pulsowała, straciłem w niej w ogóle czucie. Teraz nie widziałem żadnych świateł, tylko słyszałem zewsząd jęk syren przeciwmgielnych... jęk syren... jęk syren przede mną, za mną, po obu bokach, dręczący, irytujący.

Gdyby nie ten jęk syren, zaprzestałbym wszelkich wysiłków. Stały się one jedynym nieprzyjemnym elementem w moim położe­niu — woda była miła, zmęczenie też miłe. Ale syreny torturowały mnie. Kląłem je opryskliwie i postanowiłem płynąć, aż przestanę je słyszeć, a potem w cichej i przyjaznej mgle, zasnąć...

Od czasu do czasu podrzemywałem, aby znów dać się obudzić zawodzącemu głosowi syreny.

— Przeklęte syreny! Przeklęte syreny! — skarżyłem się raz po raz głośno.

Niebawem jedna z nich zaczęła nacierać na mnie od tyłu coraz głośniejsza i silniejsza. Obróciłem się i czekałem. Ukazały się światła, mgliste i rozpłynięte.

Z przesadną ostrożnością, aby uniknąć najmniejszego plusku, odpłynąłem na bok. Kiedy to utrapienie wreszcie przeminie, będę mógł zasnąć. Zachichotałem cichutko, gdy światła zbliżyły się na moją wysokość, czując głupi triumf, że mi się udało tak sprytnie uniknąć wykrycia. Przeklęte syreny...

Życie, głód życia powrócił nagle ogromną falą.

Wrzasnąłem do przepływającego promu i rzuciłem się ku niemu ze wszystkich sił. Między jednym a drugim pociągnięciem ramion unosiłem głowę i krzyczałem...


Kiedy już po raz drugi tego wieczoru wróciłem do przytomno­ści, leżałem na plecach na poruszającym się wózku bagażowym. Wokół tłoczyli się ludzie krocząc obok wózka i popatrując na mnie z ciekawością. Usiadłem.

— Gdzie jesteśmy? — zapytałem.

Odpowiedział mi drobny czerwony na twarzy mężczyzna w mun­durze:

— Dobijamy do Sausalito. Nie ruszaj się. Zawieziemy cię do szpitala.

Rozejrzałem się.,

Zsunąłem się z wózka i ruszyłem z powrotem.

— Jadę do San Francisco — powiedziałem.

Pół godziny później, drżąc i dygocąc w mokrym ubraniu, z zaci­śniętymi szczękami, aby zęby nie grzechotały z zimna i nie naśla­dowały odgłosu gry w kości, wsiadłem przy Dworcu Promowym do taksówki i pojechałem do domu.

Wypiłem pół butelki whisky, natarłem się szorstkim ręczni­kiem, aż mnie rozbolała skóra, i gdyby nie potworne zmęczenie oraz jeszcze gorszy ból głowy, można by powiedzieć, że poczułem się znów jak człowiek.

Zadzwoniłem do 0'Gara i poprosiłem, żeby zaraz do mnie przy­szedł, a potem zatelefonowałem do Charlesa Gantvoorta.

: Wszystko wyjaśnię, gdy się spotkamy — rzekłem ucinając. 0'Gar wszedł, kiedy kończyłem się ubierać.


' — Tego ja nie mogę pojąć — przyznałem, próbując, który z ka­peluszy albo. czapek najmniej uciska moją obolałą głowę. — Dex-ter wiedział, że poluję na jednego z dawnych wielbicieli jego sio­stry. I pewnie pomyślał, że wiem znacznie więcej, boby inaczej nie zagrał tak niezręcznie... dając Smithowi cynk, że jestem de­tektywem.

Możliwe, że kiedy Dexter stracił głowę i dał ten cynk Smithowi na promie, ten wyobraził sobie, że wkrótce, jeżeli nie od razu, do­biorę się do niego. Dlatego podjął tę desperacką próbę usunięcia mnie z drogi. Ale za chwilę wszystkiego się dowiemy r*- powie­działem, gdy szliśmy do czekającej taksówki.

Charles Gantvoort stał na schodkach przed frontowymi drzwia­mi, kiedy przyjechaliśmy. Wsiadł do taksówki i pojechaliśmy do


Dexterów. Nie mieliśmy czasu odpowiedzieć na pytania, którymi nas zarzucał z każdym obrotem kół samochodu.

Wysiedliśmy z taksówki i weszliśmy do hallu budynku.

— Pan Gantvoort do pana Dextera — powiedział Filipińczyko­wi przy centralce.

Filipińczyk zaanonsował go telefonicznie.

— Proszę wejść — rzekł do nas.

Przy drzwiach mieszkania Dexterów wyprzedziłem Gantvoorta i nacisnąłem guzik dzwonka.

Drzwi otworzyła Creda Dexter. Jej bursztynowe oczy rozsze­rzyły się i uśmiech zamarł na twarzy, kiedy ją minąłem i wsze­dłem w głąb mieszkania.

Przeszedłem szybko przez przedpokój i skręciłem w pierwsze drzwi, w których zobaczyłem światło.

I stanąłem twarzą w twarz ze Smithem!

Zdumieliśmy się obaj, lecz jego zdumienie było głębsze od mo­jego. Żaden z nas nie spodziewał się, że ujrzy drugiego, ale ja wie­działem, że on żyje, on zaś miał wszelkie powody, by sądzić, iż leżę na dnie zatoki.

Wykorzystałem to jego zaskoczenie, aby zdążyć wykonać dwa kroki, zanim cokolwiek zrobił.

Ręka opadła mu w dół.

Moja prawa pięść wylądowała na jego twarzy... wylądowała z ciężarem każdego grama moich dziewięćdziesięciu kilogramów wagi, spotęgowanego pamięcią każdej sekundy spędzonej w wodzie i każdym uderzeniem krwi w mojej rozbitej głowie.

Sięgająca po pistolet ręka za późno wróciła, by stworzyć osłonę przed moim ciosem.

Coś chrupnęło w pięści, kiedy zderzyła się z jego twarzą, i dłoń mi zdrętwiała.

Ale Smith upadł... i leżał nieruchomo.

Przeskoczyłem przez niego ku drzwiom po drugiej stronie poko­ju, wyciągając lewą ręką rewolwer.

— Gdzieś tu jest Dexter! — krzyknąłem przez ramię do 0'Gara, który właśnie wszedł z Creda i Gantvoortem. — Miej oczy otwarte!


Przebiegłem wszystkie pokoje otwierając po drodze szafy i za­glądając w każdy kąt... ale nie znalazłem nikogo.

Potem wróciłem do miejsca, gdzie Creda Dexter próbowała ocucić Smitha, z pomocą Gantvoorta i 0'Gara.

Sierżant-detektyw spojrzał na mnie- przez ramię.

Pracowaliśmy nad Dexterem prawie dziesięć minut, zanim otworzył oczy.

Gdy tylko usiadł,.zaczęliśmy go zasypywać pytaniami i oskar­żeniami w nadziei wydobycia zeznań, póki jest rozklekotany — ale wcale nie był taki miękki.

— Możecie mnie zamknąć, jeżeli chcecie. Wszystko, co mam do .
powiedzenia, powiem swojemu adwokatowi, nikomu innemu.

Tyle tylko zdołaliśmy wydobyć.

Creda Dexter, która odeszła na bok, kiedy jej brat oprzytom­niał, stała trochę dalej, patrząc na nas; nagle zbliżyła się i dotknę­ła mojego ramienia.

Obróciła się gwałtownie w stronę brata.

— Czy to prawda? — zapytała go.

Uśmiechnął się drwiąco i dalej obmacywał szczękę w miejscu, gdzie wylądowała moja pięść.


Odwróciła się znów do mnie.

— Madden wcale nie jest moim bratem! Moje nazwisko jest Ives. Poznaliśmy się z Maddenem cztery lata temu w St. Louis, włóczyliśmy się razem z rok, a potem przyjechaliśmy do Frisco. Był naciągaczem... i wciąż jest. Poznał pana Gantvoorta sześć, siedem miesięcy temu i starał się go skusić na kupno fałszywego wynalazku. Przyprowadzał go tutaj kilka razy, przedstawiwszy mnie jako swoją siostrę. Udawaliśmy zwykle rodzeństwo.

Potem, po kilku wizytach pana Gantvoorta, Madden postanowił zmienić grę. Stwierdził, że pan Gantvoort mnie lubi i że mogli­byśmy wyciągnąć od niego więcej pieniędzy w drodze szantażu. Miałam kokietować pana Gantvoorta, póki go sobie nie owinę do­okoła palca... póki go nie usidlimy tak, żeby nie mógł się nam wy­mknąć... póki nie zostanie przyłapany w sytuacji kompromitują­cej. Potem mieliśmy go porządnie oskubać z pieniędzy.

Przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Zakochał się we mnie... bardzo. I w końcu poprosił mnie o rękę. Nie przewidzieliśmy tego. Planowaliśmy szantaż. Ale gdy poprosił mnie o rękę, spróbowa­łam i namówić Maddena, żebyśmy z tego planu zrezygnowali. Przyznaję, że pieniądze starszego pana miały na to wpływ... ale też polubiłam go trochę dla niego samego. Był pod wieloma względami wspaniały... milszy niż ktokolwiek ze znanych mi lu­dzi.

Opowiedziałam więc Maddenowi wszystko i zaproponowałam, żebyśmy zmienili plan, bo chcę wyjść za Gantvoorta. Obiecałam, ze Maddenowi nigdy nie zabraknie pieniędzy... wiedziałam, że mogę dostać od pana Gantvoorta, co zechcę. Postąpiłam wobec Maddena uczciwie. Lubiłam pana Gantvoorta, lecz to Madden go wynalazł i sprowadził do mnie, więc nie zamierzałam zostawić Maddena na lodzie. Chciałam dla niego zrobić wszystko, co tylko będę mogła.

Ale Madden nie chciał o tym nawet słyszeć. Na dłuższą metę zyskałby więcej pieniędzy robiąc, jak proponowałam... ale chciał mieć choć garstkę od razu. I co jeszcze głupsze, dostał jednego ze swoich napadów zazdrości. Którejś nocy mnie zbił!


To przesądziło sprawę. Postanowiłam się go pozbyć. Powiedzia­łam panu Gantvoortowi, że mój brat stanowczo sprzeciwia się na­szemu małżeństwu, a pan Gantvoort widział zły humor Maddena. Postanowił wysłać go na Wschód w sprawie swoich akcji stali, aby usunąć go z drogi, póki nie wyjedziemy w podróż poślubną. Sądziliśmy, że Madden dał się zwieść... chociaż powinnam by­ła wiedzieć, że przejrzy nasze zamiary. Chcieliśmy wyjechać mniej więcej na rok, co jak myślałam, wystarczyłoby, żeby Mad­den ó mnie zapomniał... lub abym w dostatecznym stopniu okrze­pła, by sobie z nim poradzić, jeśli spróbuje stwarzać kłopoty.

Kiedy usłyszałam, że pan Gantvoort został zabity, pomyślałam sobie zaraz, że to zrobił Madden. Ale ponieważ dowiedziałam się, że następnego dnia był w Nowym Jorku, więc wyrzucałam sobie, że wyrządziłam mu tym podejrzeniem krzywdę. I cieszyłam się, że to nie on. Lecz teraz...

Przyskoczyła do niedawnego wspólnika.

— Teraz mam nadzieję, że zawiśniesz, tępa pało!

Znowu zwróciła się ku mnie. Tym razem nie był7 to gładki ko­ciak, lecz rozwścieczona, parskająca kocica, z obnażonymi kłami i pazurami.

— Jak wyglądał ten typ, który pojechał za niego do Nowego Jorku?

Opisałem wygląd swojego rozmówcy z pociągu.

— Evan Felter — powiedziała po chwili namysłu. — Pracował kiedyś z Maddenem. Pewnie się ukrył w Los Angeles. Przyciśnijcie go, a wszystko wyśpiewa... jest słaby jak baba! Możliwe, że się dowiedział o gierce Maddena dopiero po fakcie. Jak ci się to podoba? plunęła Maddenowi prosto w twarz. — Ładnie na po­czątek? Zepsułeś mi bal? Odtąd poświęcę każdą chwilę, żeby im
pomóc posłać cię na stryczek!

I tak uczyniła; przy jej pomocy nie było trudno znaleźć resz­tę dowodów i posłać go na szubienicę. Myślę, że żadne skrupuły z powodu Maddena nie zepsuły Credzie Dexter radości korzysta­nia z trzech czwartych miliona dolarów. Teraz jest bardzo szaco­wną damą, a ja jestem rad, że pozbyłem się oszusta.


Spis treści

Słowo o autorze Krzysztof Zarzecki 3

Złota Podkowa (The Golden Horseshoe) —przełożył Wacław Niepokólczycki 7

Dziesiąty ślad (The Tenth Clew) —przełożyłWacław Niepokólczycki 42

Dygitalizował Bodziokb



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hammett Dashiell Continental op Złota podkowa
Hammett Dashiell Złota podkowa
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach
symbole, Symbole - "rozdarta sosna" oraz "złoty róg", "czapka z piór",
Antologia Zlota podkowa 33 Ostatnia walka toreadora i inne (2)
Dashiell Hammett - Dwaj detektywi
Dashiell Hammett - Osmalona fotografia + Idiotyczna sprawa
Dashiell Hammett - Lep na muchy
Dashiel Hammet Dziewczyna o srebrnych oczach
Dashiell Hammett Szklany klucz
Antologia Złota podkowa 38 Trzy dni śledztwa i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 21 Libelt Karol Gra w szachy
Antologia Złota podkowa 23 Wynalazek profesora Brenka i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 19 Banasiowa Teodora Towarzysz śmierci
Antologia Złota podkowa 17 Skradziony głos
Antologia Złota podkowa 32 Tajemnica Bruce Partington i inne opowiadania
Antologia Złota podkowa 41 Fatalny sztylet i inne opowiadania

więcej podobnych podstron