Dashiell Hammett
Złota Podkowa
Przeło Ŝył Wacław Niepokólczycki
Słowem o autorze poprzedził Krzysztof Zarzecki
Słowo o autorze
Dashiell Hammett (1894 — 1961) zapisał si ę na trwałe jako jeden z
najwybitniejszych twórców w historii powie ści detektywistycznej.
Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschodnim wybrzeŜu
Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie Ŝadnego formalnego wykształcenia.
Garnął się wprawdzie do nauki, poŜerał ksiąŜki i wykazywał nieprzeciętne
zdolności, jednakŜe niepowodzenia finansowe ojca, który się przeniósł do
Baltimore, gdzie z mizernymi rezultatami szukał szcęścia w interesach, zmusiły
czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i
podjęcia pracy dla zasilenia budŜetu rodzinnego. Imał się ró Ŝnych zajęć, które cz ę-
sto zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłańcem na
kolei Baltimore — Ohio, dokerem, go ńcem w biurze maklerskim, robotnikiem w
fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. A Ŝ w roku 1915 otrzymał z
ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słynnej Agencji Detektywistycznej
Pinkertona. Po krótkim sta Ŝu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu
— został wywiadowc ą. Zajęcie było wprawdzie uciąŜliwe, lecz nareszcie trafiło
mu się coś, co odpowiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety
przerwała tę pracę wojna. Słu Ŝył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod
Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas światowej
epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpank ą, a w jej wyniku
odezwała się gruźlica, któr ą prawdopodobnie zaraził się jeszcze jako chłopiec od
matki. Choroba, chociaŜ zaleczona podczas paru pobytów w szpitalach
wojskowych, nadweręŜyła mu jednak zdrowie na resztęŜycia i powracała potem
kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmowa ć na
nowo pracę agenta Pinkertona, tym razem na zachodnim wybrzeŜu, w Spokane w
stanie Waszyngton i w. San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to ju Ŝ jego siły.
Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej,
nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania.
Cztery i pół roku, które w sumie przepracował w age ncji Pinkertona,
przesądziło niew ątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w
jakim wkrótce zdobył nie lada sław ę. Od 1923 roku w popularnym magazynie
„Black Mask" zacz ęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie
opowiadania o bezimiennym wywiadowcy Kontynentalnej Agencji
Detektywistycznej, znanym tylko jako Continental Op (skrót od „Operative").-
Osobiste doświadczenia przydawały
autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa równie Ŝ w
wypowiedziach publicystycznych drukowanych periodycznie w prasie.
Szczególnie gło śny stał się cykl sarkastycznych wspomnień Hammetta o jego
karierze agenta Pinkertona, ogłoszony w 1923 roku w elitarnym miesięczniku
literackim „Smart Set". A oto co pisał dwa lata pó źniej w „Black Mask":
„Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod warunkiem,
Ŝe się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy zaczyna się je wysuwać
jako niezawodne na plan pierwszy, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej.
Kłopot polega na tym, Ŝe przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i Ŝe tacy
pozostaną, jak długo podstawową cechą mentalności przestępczej będzie
infantylna Ŝądza szybkiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści
słu Ŝą nieocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu,
platfusowatemu tajniakowi, ale na dłuŜszą metę to on jest tym, który zapełnia
więzienia przestępcami".
Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dziesięć lat, gdyŜ
w połowie lat trzydziestych przestał on właściwie pisać. Pozostawił pięćdziesiąt
dwa opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały si ę po polsku: Sokół
maltański (The Maltese Fal-con, 1930, wydanie polskie w przekładzie Wacława
Niepokólczyckiego „Iskry" 1963) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932,
wydanie polskie w przekładzie Krzysztofa Zarzeckiego „Iskry" 1965). Trzy po-
zostałe to Red Harvest (Czerwone Ŝniwo, 1929), The Daine Curse (Fatum
Daine'ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przynajmniej w trzech
najpó źniejszych wzniósł gatunek powie ści kryminalnej na wyŜyny pełnoprawnej
literatury i jego pozycja jednego z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich owej
epoki utrzymywała się jeszcze długo potem, jak zamilkł. Utrwalały ją ponadto
wersje radiowe i filmowe jego powieści, w pó źniejszym okresie oparte juŜ
nawet,nie na jego własnych scenariuszach. Szczególnie gło śna była ekranizacja
Sokoła malta ńskiego w reŜyserii Johna Hustona, z Humpreyem Bogar-tem w roli
detektywa Sama Spade'a, oraz Papierowego człowieka i całej serii dalszych
filmowych przygód pary detektywów amatorów, Nicka i Nory Charlesów,
granych przez popularnych aktorów lat trzydziestych, Williama Powella i Myrnę
Loy. -
Hammett pozostanie na zawsze twórc ą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego
kryminału, który w nast ępnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym
świecie. Powieści i opowiadania Hammetta rozgrywają się w dŜungli
wielkomiejskiej Ameryki lat dwudziestych i trzydziestych. Zbrodniarzami bywają
tu nierzadko ludzie ze światka gangsterskiego, a bohater-detektyw z konieczności
chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzgl ędnych niŜ
przestępcy i mimo Ŝe występuje w słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w
maskę cynizmu. Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem
epoki, nie potrafiącej tak łatwo przejść do porządku dziennego nad
niedawnym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompromitowała
dziewiętnastowieczne wartości i konwenanse. Układna, oparta na wierze w potęgę
rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle'a, choć tak świetnie
rozwijana w Anglii przez Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała
gorączkowemu rytmowi Ŝycia tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich
kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy
wysuwa się dynamiczna akcja, niekiedy ocierająca się o granice nieprawdo-
podobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, Ŝe lata dwudzieste były w USA
okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, prohibicji z jej
wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocznymi oraz szczytowego
nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób nie zauwa Ŝyć, Ŝe wiele
utworów Hammetta, opowiadaj ąc wprawdzie historie, od których trudno się
oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby
trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy tó szczególnie opowie ści, których bohaterem jest
Continental Op.
Przerysowania były wszak Ŝe świadomym zabiegiem pisarskim Hammetta,
który wyolbrzymiaj ąc chciał piętnować zło i odkłamywać zafałszowany obraz
Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. Według wszelkich przekazów
ludzi, którzy go bli Ŝej znali, był nieprzeciętną indywidualnością, ale zarazem
człowiekiem niezmiernie trudnym w codziennym Ŝyciu. Takim utrwaliła go
między innymi w trzech tomach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka,
znakomita dramatopisarka, Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowie-
dzianych przez nią epizodów re Ŝyser Fred Zinnemann nakręcił w roku 1977
wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch przyjaciółek,
antyfaszystki Julii, która ginie z r ąk hitlerowców (grała j ą Vanessa Redgrave), i
narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą
kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella
Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, moŜe sobie wyobrazić,
jaką osobowo ścią był Hammett.
Continental Op, bohater dwóch opowiada ń zaprezentowanych w tym tomiku,
jest anonimowym narratorem większości opowiadań Hammetta oraz dwóch jego
pierwszych powieści, krwawego .Red Har-vest i nieco mniej krwawego, a
bardziej rozbudowanego fabularnie The Daine Curse. Hammett nadał swemu
bohaterowi cechy fizyczne będące całkowitym przeciwieństwem jego własnej
powierzchowno ści, a zapoŜyczone ponoć od Jamesa Wrighta, szefa
baltimorskiego biura Pinkertona, który go wprowadzał jako początkującego
detektywa w tajniki rzemiosła i wpajał mu etos zawodu. Sam Hammett, wówczas
dwudziestojednoletni, był nieprzeciętnie wysokim, chudym, przystojnym
młodzieńcem. Continental Op jest tęgawym, niskim, lekko ocięŜałym
czterdziestolatkiem, zdolnym jednak w razie potrzeby do nie byle jakich
wyczynów fizycznych. A potrzebna mu jest ta sprawność raz po raz, bo ciągle się
wplątuje w krwawe rozprawy gangsterskie, z których zawsze cudem wychodzi
cało i które zawsze przyjmuje beznami ętnie jako nieodłączny składnik swego
zawodu. Uprawia zaś ten zawód, bo go lubi i traktuje jako powołanie. W jednym z
opowiadań wy łuszczą swoje credo:
„Otó Ŝ jestem detektywem, bo dziwnym trafem lubię tę pracę. Zarobki są
godziwe, ale mógłbym sobie znale źć inne zajęcia, lepiej płatne. Có Ŝ, kiedy lubię
być detektywem, lubię swoją pracę. A kiedy się lubi jakąś pracę, to człowiek chce
ją wykonywać jak najlepiej. Inaczej nie miałoby to sensu. Nie znam się na niczym
innym i nic innego mnie nie bawi. Co więcej, nie chcę się znać na niczym innym
ani czerpać przyjemno ści z niczego innego. MoŜna by to poło Ŝyć na jednej szali,
na drugiej dowolną sum ę pieniędzy. Pieniądze to dobra rzecz, nie mam nic
przeciwko nim. Ale przez ostatnie osiemnaście lat czerpię przyjemno ść ze
ścigania przestępców i głowienia si ę nad zagadkami kryminalnymi, a satysfakcję
z chwytania przestępców i rozwi ązywania tych zagadek. To jedyna zabawa, jaką
znam, i nie potrafię sobie wyobrazić przyjemniejszej przyszło ści niŜ jeszcze
dwadzieścia parę tego samego".
Jest to etos dobrej roboty, wykonywanej z zamiłowania. Nie przypomina on
postawy większości innych powieściowych detektywów, którzy pod mask ą
cynizmu kryją zwykle coś z romantyzmu błędnych rycerzy walczących w obronie
prawa. Cechy takiej moŜna się dopatrzyć nawet u Sama Spade'a z Sokoła
maltańskiego, moŜe najpełniej zarysowanej postaci Hammetta. B ędą ją mieli w
mniejszej czy większej mierze równie Ŝ detektywi z powieści najsławniejszych
kontynuatorów gatunku, takich jak Raymond Chandler czy Ross MacDonald.
Trudno natomiast dociec, jakie mechanizmy psychologiczne kryją się za tak
sformułowan ą filozofią zawodow ą bohatera prezentowanych, tutaj opowiadań.
MoŜna sobie na przykład wyobrazić, Ŝe Continental Op tropi przestępców
popychany czym ś w rodzaju Ŝyłki my śliwskiej. Działa w równie słusznej sprawie
i rezultaty osiąga równie chwalebne, ale jest jakby odmienny. Czy mniej
sympatyczny? W kaŜdym razie czytelnikowi jest zapewne trudniej identyfikować
się z nim uczuciowo.
Krzysztof Zarzecki
ZŁOTA PODKOWA
— Nie mam dla ciebie tym razem nic podniecaj ącego — powiedział
Vance Richmond, gdy u ścisn ęliśmy sobie ręce. — Chc ę, aby ś odnalazł
pewnego człowieka... w dodatku wcale nie przestępcę.
Jego głos brzmiał przepraszająco. Ostatnie dwa zadania, które mi ten
szczupły adwokat z szarą twarzą zlecił, łączyły się ze strzelanin ą i innymi,
ekscesami, więc pewnie my ślał, Ŝe przy spokojniejszej robocie mógłbym
zasn ąć z nudów. Swego czasu miałby słuszno ść — gdy byłem
dwudziestoletnim młodzikiem, świeŜo wciągniętym do Kontynentalnej
Agencji Detektywistycznej. Ale piętnaście lat, które min ęły od tego czasu,
przytępiły mój apetyt na awanturnicze wybryki.
— Człowiek, którego chc ę odnaleźć — ci ągn ął mecenas, kiedy
usiedliśmy — jest architektem angielskim nazwiskiem Norman Ashcraft.
Jest to m ęŜczyzna trzydziestosiedmioletni, wzrostu metr siedemdziesiąt
osiem, dobrze zbudowany, o jasnej cerze, jasnych włosach i niebieskich
oczach. Cztery lata temu był typowym okazem sympatycznego
blondwłosego Brytyjczyka. Teraz mo Ŝe się zmienił... te cztery lata
musiały by ć dla niego trudne.
A oto, co się stało. Przed czterema laty pa ństwo Ashcraftowie mieszkali
w Anglii, w Bristolu. Zdaje się, Ŝe pani Ashcraft była z natury bardzo
zazdrosna, a jej m ąŜ dosy ć krewki. Ponadto miał tylko to, co zarobił, ona
zaś odziedziczyła sporą sum ę po rodzicach. Ashcraft był głupio
przeczulony na punkcie jej pieniędzy... wychodził z siebie, aby okazać, Ŝe
mu na nich nie zaleŜy, Ŝe one nie mają dla niego Ŝadnego znaczenia. Jest
to niem ądre, oczywiście, ale typowe dla człowieka jego charakteru.
Którego ś wieczoru Ŝona zarzuciła mu, Ŝe po święca zbyt wiele uwagi innej
kobiecie. Pokłócili si ę. Ashcraft spakował manatki i wyjechał.
Po tygodniu Ŝona po Ŝałowała swojego postępku... zwłaszcza kiedy
odkryła, Ŝe jej podejrzenia nie miały innych podstaw niŜ jej własna
zazdro ść... i próbowała go odnale źć. On jednak przepadł bez wie ści. W
ko ńcu dowiedziała się, Ŝe udał się z Bristolu do Nowego Jorku, potem do
Detroit, gdzie go zaaresztowano i ukarano
grzywn ą za zakłócenie spokoju przez wywołanie pijackiej burdy. Później
znikł z pola widzenia i po dziesięciu miesiącach wypłyn ął w Seattle. —
Mecenas poszperał w papierach na biurku i znalazł notatk ę.
Dnia 23 maja 1923 roku zabił strzałem z pistoletu włamywacza w
tamtejszym hotelu. Miejscowa policja dopatrzyła się w tym wydarzeniu
pewnych niejasno ści, ale nie miała Ŝadnych dowodów przeciwko
Ashcraftowi. Człowiek, którego zabił, był ponad wszelką w ątpliwo ść
włamywaczem. Następnie Ashcraft znowu znikł i wszelki słuch po nim
zagin ął. Dał zna ć o sobie dopiero przed rokiem. Pani Ashcraft rozsyłała
ogłoszenia do działu ogłosze ń prywatnych w gazetach wszystkich
znaczniejszych miast amerykańskich.
Pewnego dnia otrzymała od niego list z San Francisco. Był to bardzo
oficjalny list, w którym m ąŜ ją prosił, aby sko ńczyła z dawaniem tych
ogłosze ń. Pisał, Ŝe aczkolwiek przestał u Ŝywać nazwiska Norman
Ashcraft, nie podoba mu się, iŜ widzi je w kaŜdej gazecie, któr ą czyta.
Wysłała mu list na poste restante, tutaj, w San Francisco, i posłu Ŝyła się
jeszcze jednym ogłoszeniem, aby mu o tym donieść. Odpowiedział do ść
sucho. Napisała drugi, prosząc, by wrócił do domu. Odmówił, cho ć z
nieco mniejszą zgry źliwo ścią. W ten sposób wymienili kilka listów, dzi ęki
czemu pani Ashcraft dowiedziała się, Ŝe jej m ąŜ stał się narkomanem i
resztka dumy, która w nim została, nie pozwala mu powróci ć, dopóki nie
stanie się znów, cho ć w przybliŜeniu, sob ą. Przekonała go, aby przyjął od
niej pieniądze dla ułatwienia tego procesu. Posyła mu je co miesiąc na
miejscowe poste restante.
Tymczasem zlikwidowała swoje sprawy w Anglii... nie ma bliskich
krewnych... i przyjechała do San Francisco, aby by ć w pobliŜu, gdy m ąŜ
będzie gotów si ę z nią połączy ć. Min ął rok. Ona wciąŜ posyła co miesiąc
męŜowi pieniądze. WciąŜ czeka na jego powrót. On natomiast wci ąŜ
odmawia spotkania się, a jego listy są wymijające... pełne tylko opisów
walki, któr ą toczy, w jednym miesiącu opierając się narkotykom, w
następnym ulegając nałogowi.
Obecnie pani Ashcraft podejrzewa, oczywiście, Ŝe m ąŜ wcale nie
zamierza do niej wróci ć ani rozstać się z nałogiem i traktuje ją po prostu
jak źródło dochodu. Nakłaniałem j ą, by na jakiś czas
przestała mu wysyła ć tę miesięczn ą pensję. Lecz ona nie chce o tym nawet
słysze ć. Obwinia siebie za jego teraźniejszy stan. S ądzi, Ŝe jest
odpowiedzialna za obecne poło Ŝenie m ęŜa, Ŝe wywołała je swoim
niem ądrym wybuchem zazdro ści. Nie chce nic zrobić w obawie, aby go
nie urazić i nie wyrządzić mu jeszcze większej krzywdy. Jest pod tym
względem niezłomna. Chce go odzyska ć, chce, Ŝeby zerwał z nałogiem,
lecz jeśli do niej nie wróci, gotowa jest mu wysyła ć pieniądze do ko ńca
Ŝycia. Pragnie jednak wiedzieć, czego mo Ŝe oczekiwać. Sko ńczy ć z tą
piekieln ą niepewno ścią, w jakiej Ŝyje.
— Chcemy więc, aby ś odnalazł Ashcrafta. Chcemy wiedzie ć, czy jest
jakakolwiek szansa, by stał się znów człowiekiem, czy te Ŝ jest stracony
bezpowrotnie. Takie jest twoje zadanie. Znajd ź go, dowiedz się o nim, co
tylko mo Ŝesz, a wtedy, gdy ju Ŝ b ędziemy co ś wiedzieli, zdecydujemy, czy
mądrzej b ędzie spowodować, by się spotkali... w nadziei, Ŝe ona zdoła na
niego wpłyn ąć... czy nie.
— Spróbuj ę — powiedziałem. — Kiedy pani Ashcraft posyła mu t ę
comiesięczn ą pensję?
— Pierwszego.
— Dziś jest dwudziesty ósmy. A wi ęc mam trzy dni na zako ńczenie
sprawy, któr ą obecnie się zajmuję. Masz jego zdjęcie?
— Niestety, nie. Pani Ashcraft zniszczyła w chwili gniewu wszystko,
co go przypominało.
Wstałem i sięgn ąłem po kapelusz.
— Zobaczymy si ę drugiego — powiedziałem i wyszedłem.
Pierwszego, po południu, poszedłem na pocztę i złapałem Łuska, w
owym czasie inspektora działu poste restante.
— Dostałem namiar na jednego oszusta z północy — po wiedziałem —
który podobno odbiera poczt ę w okienku. Mógłby ś załatwić, Ŝeby mi dano
cynk, który to facet?
Inspektorzy pocztowi mają związane ręce ró Ŝnymi zasadami i
zarządzeniami, które im zakazuj ą udzielać pomocy prywatnym
detektywom z wyłączeniem pewnych spraw kryminalnych. Ale
zaprzyjaźniony inspektor wcale nie musi brać cię na spytki. Ty mu
kłamiesz — Ŝeby na wszelki wypadek miał alibi — a czy on wierzy lub
nie, nie ma znaczenia.
Wkrótce znalazłem si ę znów na dole i wał ęsałem się nie tracąc
z pola widzenia okienek od A do D, a urzędnik przy okienku został
pouczony, aby dać mi znak, gdy kto ś poprosi o pocztę Ashcrafta. Jeszcze
nie było jej w urzędzie. List pani Ashcraft mógł nie zd ąŜyć dotrzeć tego
popołudnia, ale nie chciałem ryzykowa ć. Trwałem na posterunku a Ŝ do
zamknięcia okienek.
Nazajutrz, kilka minut po dziesiątej, akcja się zaczęła. Jeden z
urzędników dał mi znak. Drobny m ęŜczyzna w granatowym ubraniu i
szarym miękkim kapeluszu odchodził wła śnie z kopertą w ręku od
okienka. M ęŜczyzna mo Ŝe czterdziestoletni, cho ć wyglądał na starszego.
Cerę miał ziemistą, powłóczył nogami, a jego ubraniu przydałaby si ę
szczotka i Ŝelazko.
Podszedł prosto do pulpitu, przy którym stałem bawiąc się bezmy ślnie
jakimiś papierami. Wyjął z kieszeni du Ŝą kopertę i zd ąŜyłem przez
moment tylko zauwaŜyć, Ŝe był ju Ŝ na niej znaczek i adres. Trzymając
kopertę stron ą zaadresowan ą do siebie, wło Ŝył do niej otrzymany w
okienku list i polizał brze Ŝek koperty tak, Ŝe w Ŝaden sposób nie mo Ŝna
było zobaczy ć adresu. Następnie skleił ją pieczołowicie i skierował się ku
skrzynkom. Nie było innej rady jak zastosować sposób z potkni ęciem,
który jest zawsze niezawodny.
Dop ędziłem go, podszedłem blisko i udałem, Ŝe przewracam się na
marmurow ą podłog ę, zderzając się z nim i chwytając go jakby dla
odzyskania równowagi. Wyszło mi to paskudnie. W połowie sztuczki
po ślizn ąłem się naprawd ę i run ęliśmy jak zapaśnicy.
Zerwałem się, podniosłem go na nogi, wymamrotałem słowa
przeproszenia i musiałem niemal odepchn ąć go na bok, Ŝeby dał się
wyprzedzić po list, który le Ŝał sobie zwrócony stron ą zaadresowan ą do
podłogi. Musiałem odwróci ć kopertę, kiedy mu ją podawałem, aby móc
przeczytać adres:
kawiarnia Złota Podkowa
Osiągn ąłem zatem cel, ale się zdradziłem Nie było cienia szansy, aby ten
drobny człowieczek w granjacie nie połapał się, Ŝe wła śnie szło mi o ten
adres. Otrzepałem się z kurzu, gdy wrzucał kopertę do skrzynki. Nie
przeszedł ju Ŝ obok mnie, lecz skierował się ku wyjściu na Mission Street.
Nie mogłem pozwolić mu umkn ąć z tym, co wiedział. Nie chciałem, Ŝeby
Ashcraft został ostrze Ŝony, zanim do niego dotrę. Musiałem spróbowa ć
innej sztuczki, równie starej jak ta, któr ą sfuszerowałem przez ślisk ą
podłog ę. Ruszyłem znowu za drobnym człowieczkiem.
W chwili gdy się znalazłem przy jego boku, wła śnie odwracał głow ę,
Ŝeby zobaczy ć, czy nie jest śledzony.
— Cześć, Micky! — zagadn ąłem go. — Co słycha ć w Chicago?
— Mylisz mnie z kim ś — rzucił k ątem szarych ust nie zatrzymując się.
— Ja nic nie wiem o Chicago.
Oczy miał bladoniebieskie ze źrenicami jak szpileczki — oczy
człowieka za Ŝywającego morfin ę lub heroin ę.
— Nie bujaj — powiedziałem. — Dzi ś rano wysiadłe ś z pociągu.
Zatrzymał się na środku chodnika i zwrócił twarz ą do mnie.
— Ja? Za kogo mnie bierzesz?
— Jesteś Micky Parker. Mieliśmy cynk od Holendra, Ŝe tu jedziesz.
— Jesteś rąbnięty — zadrwił. — Nie mam poj ęcia, o czym gadasz.
Ja teŜ nie miałem — ale to nic. Uniosłem lekko praw ą dło ń w kieszeni
płaszcza,
— Teraz ci powiem — warkn ąłem.
Cofn ął się odruchowo na widok mojej wybrzuszonej kieszeni.
— Posłuchaj, bracie! — błagał. — Mylisz mnie z kim ś... słowo daję. Ja
nie nazywam się Micky Parker i mieszkam we Frisco ju Ŝ okrągły rok.
— Musisz mi udowodnić.
— Ch ętnie! — wykrzykn ął z zapałem. — Przejd ź się ze mn ą tym
deptakiem, to ci udowodnię. Ja się nazywam Ryan i mieszkam tu
niedaleko za rogiem, na Szóstej Ulicy.
— Ryan? — zapytałem.
— Tak... John Ryan.
Był tu punkt na jego niekorzy ść. Nie sądzę, by w całym kraju znalazło
się trzech złodziei starej szkoły, którzy by cho ć raz nie posłu Ŝyli się tym
nazwiskiem. Jest to odpowiednik Johna Smitha w złodziejskim świecie.
Tymczasem mój John Ryan poprowadził mnie do domu przy Szóstej
Ulicy, gdzie gospodyni — z grubsza ociosana pi ęćdzie-
sięćioletnia baba o nagich ramionach poro śniętych włosem i umięśnionych
jak u wiejskiego kowala — zapewniła mnie, Ŝe jej lokator przebywa w
San Francisco od miesięcy i Ŝe widywała go co najmniej raz dziennie od
kilku tygodni. Gdybym naprawd ę podejrzewał, Ŝe Ryan jest moim
mitycznym Micky Parkerem z Chicago, nie wierzyłbym ani jednemu
słowu tej kobiety, ale w takim stanie rzeczy udałem, Ŝe to mnie zadowala.
Wła ściwie to załatwiało spraw ę. Ryan dał się zwieść, przekonać, Ŝe
wziąłem go za innego opryszka i Ŝe nie interesuje mnie list Ashcrafta.
Mógłbym bezpiecznie — wzgl ędnie bezpiecznie — uzna ć rzecz za
sko ńczon ą. Ale sprawy nie doprowadzone do ko ńca denerwują mnie. Ten
tutaj ptaszek był narkomanem i posługiwał się fałszywym nazwiskiem,
więc...
— Z czego Ŝyjesz? — zapytałem go.
—
niedzieli zamiarujemy z jednym go ściem otworzy ć jadłodajnię.
— Chod źmy do ciebie — zaproponowałem. — Chc ę z tob ą
porozmawiać.
Nie był tym zachwycony, ale zaprowadził mnie na górę. Zajmował dwa
pokoje z kuchnią na drugim piętrze. Mieszkanie było brudne i cuchn ące.
— Gdzie jest Ashcraft? — rzuciłem wprost.
— Nie wiem, o czym mówisz — wymamrotał.
— Lepiej się domy śl — poradziłem — bo czeka na ciebie chłodna
przyjemna cela w kiciu.
— Nie masz na mnie nic.
— No to co? A co by ś powiedział na miesiączek albo dwa za
włócz ęgostwo?
— Jakie włócz ęgostwo? — burkn ął. — Mam pi ęćset dolców w
kieszeni.
Uśmiechn ąłem się do niego.
— Nie b ądź głupi, Ryan. Forsa w kieszeni nic ci nie pomo Ŝe w
Kalifornii. Nie masz pracy. Nie mo Ŝesz wykazać, sk ąd masz te pieniądze.
Podpadasz pod włócz ęgostwo jak nic.
Brałem tego ptaszka za handlarza narkotyków. Je Ŝeli nim był — lub
gdyby po zamknięciu pod zarzutem włócz ęgostwa okazało się, iŜ jest w
jakiś inny sposób na bakier z prawem — mogłem liczy ć,
Ŝe ch ętnie sypnie Ashcrafta dla uratowania własnej skóry. Zwłaszcza Ŝe
sam Ashcraft był w porządku wobec prawa.
— Na twoim miejscu — ci ągn ąłem, gdy on patrzył w podłog ę i my ślał
— zrobiłbym si ę miły i usłu Ŝny i wszystko bym powiedział. Jesteś...
Odchylił się w bok na fotelu i sięgn ął ręką za siebie.
Wymierzyłem mu tęgiego kopa.
Stół usun ął się pode mn ą, bo inaczej byłbym faceta rozło Ŝył.
Tymczasem cios mierzony w szczękę trafił go w pierś, tak Ŝe poleciał
przez plecy, nakrywając się bujanym fotelem. Odrzuciłem fotel na bok i
zabrałem facetowi spluw ę — lich ą, niklowan ą pukawk ę kaliber 8,1 mm.
Potem wróciłem na swoje miejsce na rogu stołu.
Miał w sobie tylko tę jedn ą iskrę walki. Wstał pociągając nosem.
— Powiem ci. Nie chcę Ŝadnych kłopotów. Ten Ashcraft mówił, Ŝe
naciąga Ŝon ę i nic więcej. Daje mi dziesięć dolców na miesi ąc za podjęcie
listu tutaj i wysłanie mu do Tijuany, Znałem go tu i kiedy wyjeŜdŜał na
południe ze sze ść miesięcy temu... on ma tam dziewczyn ę... obiecałem, Ŝe
będę to dla niego robił. Wiedziałem, Ŝe to pieniądze... on mówił, Ŝe to jego
alimenty... ale nie wiedziałem, Ŝe mo Ŝe by ć w tym co ś złego.
— Co to za hombre ten Ashcraft? Co kombinuje?
— Nie wiem. Mo Ŝe naciągacz... ma prezencję. To Anglik i przewaŜnie
kaŜe się nazywać Ed Bohannon. Ćpa. Ja tego nie uznaję — dobry dowcip
— ale wiesz, w takim miasteczku jak to człowiek spo tyka ró Ŝnych ludzi.
Nie wiem, co on mo Ŝe kombinować.
Tyle potrafiłem z niego wyciągn ąć. Nie umiał albo nie chciał mi
powiedzieć, gdzie Ashcraft mieszkał w San Francisco ani z kim trzymał.
Ryan zaczął okropnie narzeka ć, gdy stwierdził, Ŝe go zamierzam
wsadzić za włócz ęgostwo.
- Mówiłe ś, Ŝe mnie pu ścisz, jak zaczn ę gadać — zawodził.
— Nie mówiłem. Ale gdyby nawet... je Ŝeli kto ś wyciąga na
mnie spluw ę, to chyba wszystkie umowy zostają przekreślone.
Chod ź.
, Nie mogłem go pu ścić wolno, póki nie spotkam si ę z Ashcraftem. Zanim
bym min ął drug ą przecznicę, ju Ŝ pchn ąłby telegram i moja zwierzyna
zwiałaby gdzie pieprz ro śnie.
Miałem nosa, Ŝe przyskrzyniłem Ryana. Kiedy mu zdjęto odciski
palców w Gmachu Sprawiedliwo ści, okazało się, Ŝe jest to niejaki Fred
Rooney, alias „Jamocha", przemytnik i sprzedawca narkotyków, który
zbiegł z Więzienia Federalnego w Leaven-worth mając do odsiedzenia
jeszcze osiem lat z dziesięcioletniego wyroku.
— Mo Ŝesz go zatkać na parę dni? — spytałem szefa wi ęzienia
miejskiego. — Mam robot ę, która mi łatwiej pójdzie, je śli przez jakiś czas
nie b ędzie mógł da ć nikomu cynku.
— Oczywiście — odparł. — Ci z federalnej zabior ą go dopiero za dwa,
trzy dni. Nie wypu ści pary z g ęby.
Z więzienia udałem się do biura Vance'a Richmonda i przekazałem mu
wiadomo ści.
— Ashcraft odbiera poczt ę w Tijuanie. Mieszka tam pod nazwiskiem
Ed Bohannon i pewnie ma dziewczyn ę. Wła śnie wsadziłem do pudła
jednego z jego przyjaciół... zbiegłego wi ęźnia, który mu przesyłał poczt ę.
Mecenas sięgn ął po Słuchawk ę. Wykręcił jakiś numer.
— Czy zastałem pani ą Ashcraft? Mówi Richmond... Nie, nie
znaleźliśmy go, ale chyba wiemy, gdzie jest... Tak... Za piętnaście minut.
Odło Ŝył słuchawk ę i wstał.
— Pójdziemy odwiedzi ć panią Ashcraft.
W piętnaście minut pó źniej wysiadaliśmy z samochodu Richmonda na
Jackson Street w pobliŜu Gough. Dom pani Ashcraft był dwupiętrow ą
budowlą z białego kamienia, oddzielon ą od ulicy wypielęgnowanym
trawniczkiem, otoczonym Ŝelazn ą barierk ą.
Pani Ashcraft przyjęła nas w salonie na piętrze. Była to wysoka kobieta
pod trzydziestk ę, szczupła i piękna, w szarej sukni. Jasna — to słowo,
które najbardziej do niej pasuje. Odnosi si ę ono do błękitu jej oczu,
ró Ŝowawej bieli cery i kasztanowatych włosów.
Richmond przedstawił mnie, a ja przekazałem jej, czego się do-
wiedziałem, nie mówi ąc nic o dziewczynie w Tijuanie. Nie wspomniałem
teŜ, Ŝe jej m ąŜ wszedł według wszelkiego prawdopodobie ństwa na drog ę
przestępczą.
— Pan Ashcraft przebywa w Tijuanie. Wyjechał z San Francisco przed
sześcioma miesiącami. Jego korespondencja jest mu przesyłana na adres
jednej z tamtejszych kawiarń, na nazwisko Ed Bohannon.
Jej oczy rozbłysły rado ścią, ale nie dała się ponieść emocji. Była kobietą
opanowan ą.
— Mam tam jecha ć? Czy pan pojedzie? — zwróciła si ę do mecenasa.
Richmond zaprzeczył ruchem głowy.
— Ani jedno, ani drugie. Pani z cał ą pewno ścią nie powinna, a ja nie
mog ę... przynajmniej teraz. — Zwrócił si ę do mnie. — Ty b ędziesz musiał
jechać. Na pewno załatwisz to lepiej ode mnie. Będziesz wiedział, co
zrobić i jak zrobić. Pani Ashcraft nie chce mu się narzucać, ale nie chce teŜ
zaniedbać niczego, co mogłoby
wyjść mu na dobre.
Pani Ashcraft wyciągn ęła do mnie siln ą, szczupłą dło ń.
— Zrobi pan, co uwaŜa za najstosowniejsze. Było to w
części pytanie, w części wyraz zaufania.
— Tak jest—przyrzekłem.
Spodobała mi się ta kobieta.
Tijuana niezbyt się zmieniła w ciągu dwu lat od mego ostatniego pobytu.
Zobaczyłem te same dwie ście metrów pylistej, brudnej ulicy, biegn ącej
pomiędzy dwoma nieprzerwanymi rzędami knajp, oraz jeszcze brudniejsze
boczne uliczki z melinami, które nie pomie ściły się na głównej.
Automobil, jad ący z San Diego, wyrzucił mnie w środku miasteczka
wczesnym popołudniem, kiedy interes zaledwie zaczynał się rozkręcać.
Oznacza to, Ŝe wśród psów i pró Ŝnujących Meksykanów na ulicy zataczało
się dopiero kilku pijaków,, chocia Ŝ tłum potencjalnych pijaków ju Ŝ się
przelewał z knajpy do knajpy.
Za pierwszą przecznicą zobaczyłem wielk ą pozłacan ą podkow ę.
Przeszedłem dzielący mnie od niej kawałek ulicy i wszedłem do wn ętrza
lokalu. Był typow ą miejscow ą knajp ą. Po lewej stronie od wejścia ciągn ął
się przez pół długo ści budynku bar, z kilkoma automatami na ko ńcu. Po
prawej stronie mieścił się parkiet do tańca, zako ńczony wzniesieniem dla
brudnej orkiestry, która wła śnie przygotowywała się do rozpoczęcia pracy.
Za orkiestrą widniał rz ąd niskich ló Ŝ, Ŝadna nie miała przedniej ścianki, za
to w kaŜdej stał stół i dwie ławy.
O tak wczesnej porze w lokalu siedziało zaledwie kilku klientów.
Przywołałem barmana. Był nim potęŜny Irlandczyk z czerwon ą twarzą i
dwoma wiewiórkowatymi loczkami przylepionymi do i tak niskiego czoła.
— Chc ę się zobaczy ć z Edem Bohannonem — rzuciłem
konfidencjonalnie.
Zrobił nie rozumiejącą min ę.
— Nie znam Ŝadnego Eda Bohannona.
Wyjąłem karteczk ę papieru, nagryzmoliłem ołówkiem: „Jamo-cha jest
w pudle" i podsun ąłem mu ją.
— Mo Ŝesz to dać człowiekowi, który przyjdzie i powie, Ŝe się nazywa
Ed Bohannon?
— Czemu nie?
— Dobra — powiedziałem. — Posiedz ę tu jeszcze troch ę.
Przeszedłem przez salę i siadłem w jednej z ló Ŝ. Szczupła, długonoga
dziewczyna, która zrobiła co ś z włosami, Ŝe stały się purpurowe, znalazła
się natychmiast przy mnie.
— Postawisz mi drinka? — spytała.
Mina, jak ą do mnie zrobiła, miała zapewne oznacza ć u śmiech.
Cokolwiek jednak oznaczała, dałem za wygran ą. Bałem się, Ŝe
dziewczyna znów j ą zrobi, więc uległem.
— Tak — powiedziałem i zamówiłem u kelnera, który j Ŝ mi stał nad
karkiem, butelk ę piwa dla siebie.
Dziewczyna z purpurowymi włosami ju Ŝ zd ąŜyła goln ąć swoją whisky i
wła śnie otwierała usta, aby zaproponowa ć następn ą kolejk ę —
naganiaczki w Tijuanie nie marnują czasu — gdy usłyszałem za plecami
jakiś głos.
— Córa, Frank ci ę wzywa.
Córa skrzywiła si ę patrząc ponad moim ramieniem. Potem znowu
zrobiła do mnie tę cholern ą min ę, mówi ąc:
— Dobrze, Lalu. Zaopiekujesz si ę moim przyjacielem? — i poszła.
Lala w ślizn ęła się na jej miejsce obok mnie. Była to mo Ŝe osie-
mnastoletnia — z pewno ścią ani o dzień starsza — troch ę tęgawa
dziewczyna. Jeszcze dzieciak. Miała krótkie, kasztanowe, wijące się
włosy, które okalały jej kr ągłą, chłopięcą twarzyczk ę o roześmianych,
zuchwałych oczach.
Zafundowałem jej drinka i wziąłem jeszcze jedn ą butelk ę piwa.
— O czym my ślisz? — zapytałem. ,
— O bimbrze. — U śmiechn ęła się do mnie. Był to u śmiech rów-
nie chłopięcy, jak proste spojrzenie jej piwnych oczu. — O cał ych
galonach bimbru.
— A poza tym?
Wiedziałem, Ŝe ta zmiana dziewcząt nie była przypadkowa,
— Podobno szukasz mojego przyjaciela — powiedziała La la. —
Mo Ŝliwe. A jakich masz przyjaciół?
— No, na przykład Eda Bohannona. Znasz Eda?
— Nie... jeszcze nie.
— Ale go szukasz?
— Aha.
— O co chodzi? Mogłabym mu da ć znać.
— Nie trzeba — udałem. — Ten twój Ed wydaje si ę cholernie
niedostępny. Idzie o jego skór ę, nie moją. Postawię ci jeszcze jednego i
zmykam.
Zerwała się.
— Zaczekaj. Mo Ŝe go złapię. Jak się nazywasz?
— Mo Ŝe by ć Parker — powiedziałem, bo było to pierwsze nazwisk o,
które mi przyszło do głowy, a którym posłu Ŝyłem się w przypadku Eyana.
— Zaczekaj — powiedziała id ąc ku drzwiom w głębi. — Chyba go
znajd ę.
— Ja te Ŝ tak my ślę — zgodziłem si ę.
Po dziesięciu minutach przez frontowe drzwi wszedł m ęŜczyzn ą i
skierował się prosto do mojego stolika. Był blondwłosym Anglikiem
poniŜej czterdziestki, o wyraźnych cechach d Ŝentelmena, który zszedł na
psy. Nie znalazł się jeszcze zupełnie na dnie, ale w zm ętnieniu niebieskich
oczu, workach pod oczyma, w rozmazanych liniach wokół ust, obwisłych
wargach i szaro ści skóry wida ć było wyra źnie staczanie się w dół. Mógł
jeszcze uchodzić za do ść przystojnego — zachował jeszcze dosy ć dawnej
Ŝywotno ści.
Usiadł naprzeciwko mnie.
— Pan mnie szukał?
— A pan jest Ed Bohannon?
Kiwn ął głow ą.
— Jamocha został przyskrzyniony przed paroma dniami — po-
wiedziałem — i pewnie teraz wraca do pudła w Kansas . Prosił, Ŝeby pana
zawiadomić. Wiedział, Ŝe udaję się w te strony.
Skrzywił się, a potem znów spojrzał na mnie bystro.
— Powiedział panu co ś jeszcze?
— On sam nic mi nie mówił. Dał mi zna ć przez czyjego ś papugę. Ja go
nie widziałem.
— Zostanie pan tu troch ę?
1— Tak, dwa, trzy dni — odparłem. — Mam co
Uśmiechn ął się, wyciągn ął do mnie rękę.
— Dzi ęki za wiadomo ść, Parker — rzekł. — Je śli zechce pan się ze
mn ą przejść, dam panu co ś przyzwoitego do picia.
Nie miałem nic przeciwko temu. Wyszliśmy ze Złotej Podkowy i
poprowadził mnie boczn ą uliczk ą do domu z nie wypalonej cegły na skraju
pustyni. We frontowym pokoju dał mi ręką znak, abym usiadł, a sam
wszedł do przyległego.
— Czego się pan napije? — zawołał przez drzwi. — śytniówki, d Ŝinu,
szkockiej...
— Ostatnie wygrywa — przerwałem ten katalog.
Przyniósł butelk ę Black and White, syfon wody sodowej i szklanki i
zasiedliśmy do picia. Piliśmy i rozmawiali, pili i rozmawiali, i obaj
udawaliśmy, Ŝe jesteśmy bardziej pijani niŜ naprawd ę — chocia Ŝ niedługo
spiliśmy się jak dwa capy.
Były to bez dwóch zda ń pijackie zawody. Próbował nas ączy ć mnie jak
gąbk ę — Ŝeby następnie wycisn ąć ze mnie wszystkie moje sekrety — a ja
usiłowałem zrobić z nim to samo. śaden z nas nie mógł si ę poszczycić
wielkimi rezultatami.
« — Wiesz —powiedział, kiedy ju Ŝ zmierzchało — straszny osioł ze mnie.
Mam Ŝon ę... najmilszą w świecie. Chce, Ŝebym do niej wrócił i w ogóle. A
ja siedzę tu i Ŝłopię... popalam... a mógłbym by ć kim ś. Aa... architektem,
rozumiesz? I to jakim. Wpadłem w nałóg. Zadałem si ę z tymi lud źmi. Nie
mog ę zerwać. Ale wrócę... bez blagi. Wróc ę do mojej Ŝonusi, najmilszej
kobiety na świecie. Sko ńczę z braniem i wszystkim. Spójrz si ę na mnie.
Czy wyglądam jak narnarkoman? Sk ąd. Nigdy w świecie! Się leczę, dla
tego. Zaraz ci pokaŜę... zafajczę... Zobaczysz, mog ę zafajczy ć i nie
zafajczy ć.
Podniósłszy si ę chwiejnie z fotela, poszedł zataczając się do sąsiedniego
pokoju i wrócił niosąc wyszukane przybory do palenia opium — całe ze
srebra i ko ści słoniowej — na srebrnej tacy. Postawił tac ę na stole i
podsun ął mi fajk ę.
— Zapal sobie na mój koszt. Parker.
Powiedziałem, Ŝe zostan ę przy whisky.
— Mo Ŝe wolisz procha? — zapraszał.
Odmówiłem tak Ŝe wzięcia kokainy, więc rozciągn ął się wygodnie na
podłodze przy stoliku, narządził fajk ę i zabawa trwała dalej — on palił, a
ja zn ęcałem się nad whisky — i obaj zwa Ŝaliśmy na słowa, usiłując
jednocześnie sprawić, aby drugiemu się wreszcie rozwiązał język.
Miałem ju Ŝ w sobie sporą porcję whisky, gdy o północy przyszła Lala.
— Wida ć, Ŝe dobrze się, chłopcy, bawicie — rzekła ze śmiechem, po
czym schyliła się i pocałowała Anglika w zmierzwione włosy.
Usadowiła się na stole i sięgn ęła po whisky.
— Wspaniale — zapewniłem j ą, chociaŜ zapewne nie zabrzmiało to
wyraźnie.
— Powinieneś zawsze by ć naoliwiony, Mały. Wtedy korzystniej
wyglądasz.
Nie wiem, czy co ś na to odpowiedziałem. Pamiętam tylko, Ŝe zaraz
potem poło Ŝyłem się koło Anglika na podłodze i zasn ąłem.
Dwa następne dni upłyn ęły bardzo podobnie jak pierwszy. Ashcraft i ja
nie rozłączaliśmy się przez dwadzieścia cztery godziny na dob ę i zwykle
była z nami równie Ŝ dziewczyna. Nie piliśmy tylko wtedy, gdy
odsypialiśmy wypity alkohol. Większo ść czasu w ciągu tych trzech dni
sp ędziliśmy w domu z nie wypalonej cegły albo w Złotej Podkowie, ale
zd ąŜyliśmy teŜ obejść większą część innych knajp w miasteczku. Mam
dosy ć mgliste pojęcie o tym, co się wokół mnie działo, lecz chyba nie
przeoczyłem niczego.
Pozornie rozumieliśmy się z Ashcraftem jak dwaj złodzieje, lecz Ŝaden
z nas nie wyzbył się nieufno ści wobec drugiego bez względu na to, jak
byliśmy pijani — a upijali śmy się tęgo. On zwalczał swój poci ąg do fajki
z opium, a dziewczyna chyba nie paliła, ale potrafiła wypić sporo.
Po trzech dniach takiego czego ś ruszyłem trze źwiejąc z powrotem do
San Francisco. W drodze uporządkowałem sobie to, co wiedziałem i
czego domy ślałem się o Normanie Ashcrafcie alias Edzie Bohannonie.
Cało ść przedstawiała się mniej więcej tak:
1. Podejrzewał, o ile nie miał wręcz pewno ści, Ŝe przyjechałem, aby go
zobaczy ć, z polecenia jego Ŝony: był zanadto gładki i przyjmował mnie
zbyt dobrze, abym mógł w to w ątpić. 2. Najwyraźniej zdecydował się
powróci ć do Ŝony, chociaŜ nie było gwarancji, iŜ rzeczywiście to uczyni.
3. Nie był nieuleczalnie uzale Ŝniony od narkotyków. 4. Mógłby wzi ąć się
w garść pod wpływem Ŝony, lecz wydawało się to w ątpliwe: nie zszedł na
psy pod względem fizycznym, ale poznał, co to rynsztok, i zdaje się, Ŝe w
nim zasmakował. 5. Dziewczyna, Lala, była w nim zakochana do
szaleństwa, on zaś do ść ją lubił, lecz nie wariował za nią.
Porządnie przespana noc w pociągu między Los Angeles a San
Francisco sprawiła, Ŝe wysiadłem na dworcu na rogu Town śend i Trzeciej
Ulicy z prawie normalnie funkcjonującym Ŝołądkiem i głow ą oraz niezbyt
roztrzęsionymi nerwami. Wsun ąłem na śniadanie więcej niŜ przez całe trzy
dni w Tijuanie i poszedłem do biura Vance'a Richmonda.
— Pan Richmond wyjechał do Eureki — powiedziała mi jego
stenografistka.
— Mo Ŝe mnie pani skontaktować z nim telefonicznie?
Mogła i skontaktowała.
Nie wymieniając Ŝadnych nazwisk powiedziałem mecenasowi, co
wiedziałem i czego się domy ślałem.
— Rozumiem — rzekł. — Pójd ź do pani A. i powiedz, Ŝe dziś do niej
napiszę, a wróc ę do miasta najprawdopodobniej popojutrze. My ślę, Ŝe do
tego czasu mo Ŝemy ze spokojem grać na zwłok ę.
Wsiadłem do tramwaju, przesiadłem się na Van Ness Avenue, a potem
przeszedłem piechotą do domu pani Ashcraft. Zadzwoniłem do drzwi i nic.
Zadzwoniłem jeszcze kilka razy i dopiero wtedy zauwŜyłem w
przedsionku dwie poranne gazety. Spojrzałem na daty — dzisiejsza i
wczorajsza.
Jakiś staruszek w spłowiałym kombinezonie podlewał trawnik
sąsiedniego domu.
— Nie wie pan, czy ludzie z tego domu wyjechali? — krzykn ąłem.
— Chyba nie. Widziałem dzi ś rano, Ŝe drzwi od tyłu są otwarte.
Stan ął i podrapał się w brod ę.
— A mo Ŝe pojechali — powiedział wolno. — Przyszło mi na my śl, Ŝe
nie widziałem nikogo od... chyba nikogo z nich nie widziałem cały
wczorajszy dzień.
Obszedłem dom, przelazłem przez niski płotek na tyłach i wszedłem na
schodki tylnego wejścia. Drzwi kuchenne były uchylone.
Nikt nie krzątał się po kuchni, ale słyszałem plusk wody ciekn ącej z
kranu.
Zastukałem gło śno do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Pchn ąłem drzwi i
wszedłem do środka. Woda płyn ęła z kranu nad zlewem. Zajrzałem do
zlewu.
Pod w ąskim strumyczkiem wody z jednego z kranów le Ŝał wielki nó Ŝ
kuchenny z trzydziestocentymetrowym chyba ostrzem. Nó Ŝ był czysty, ale
na ściankach porcelanowego zlewu, gdzie woda pryskała tylko
drobniutkimi kropelkami, zobaczyłem rdzawe * plamki. Zdrapałem jedn ą
z nich paznokciem — wyschła krew.
Gdyby nie ten zlew, wszystko w kuchni byłoby we wzorowym
porządku. Otworzyłem drzwi spiŜarni. Tutaj teŜ panował porz ądek. Drzwi
po drugiej stronie kuchni wiodły na front domu. Otworzyłem je i
wszedłem do korytarza. Światło z kuchni o świetlało go zbyt słabo.
Poszukałem ręką po omacku kontaktu na ścianie, który si ę tam powinien
znajdować. Nastąpiłem na co ś miękkiego.
Cofając nog ę poszukałem w kieszeni zapałek i po świeciłem sobie.
Przede mną, z głow ą i barkami na podłodze, biodrami zaś i nogami na
dolnych stopniach schodów, le Ŝał boy — Filipi
Był martwy. Oko miał wybite, a gardło rozchlastane no Ŝem tu Ŝ pod
brod ą. Nie musiałem nawet zamyka ć oczu, aby ujrzeć w wyobraźni to
morderstwo. U szczytu schodów — morderca lew
Filipińczyka za twarz — wbija mu kciuk w oko — odpycha
do tyłu napinając śniade gardło — potem poci
boya ze schodów.
Potarłem drug ą zapałk ę i znalazłem kontakt. Zapaliłem światło,
zapiąłem płaszcz i wszedłem na schody. Wyschnięta krew plamiła je tu i
ówdzie, a na pode ście pierwszego piętra ciemniała równie Ŝ na tapecie.
Przekręciłem drugi kontakt.
Wszedłem do przedpokoju, zajrzałem do dwu pomieszcz ń, które
wydawały się nietknięte, a potem skręciłem w bok i... zatrzymałem się
gwałtownie o mało nie wpadając na kobietę, która tam le Ŝała.
LeŜała skulona na podłodze, twarz ą w dół, z kolanami podci ągniętymi
pod siebie i obiema dło ńmi przyciśniętymi do brzucha. Była w szlafroku i
miała włosy splecione w warkocz.
Przyło Ŝyłem palec do jej szyi. Zimna jak lód.
Ukląkłszy na podłodze — aby unikn
zwłok — ,zajrzałem jej w twarz. To słu Ŝąca, która przed czterema dniami
wpuszczała mnie i Richmonda do domu.
Wstałem i rozejrzałem się. Głowa słu Ŝącej niemal dotykała za-
mkniętych drzwi. Obszedłem zwłoki dookoła i otworzyłem drzwi.
Sypialnia, ale nie słu Ŝącej. Była to kosztownie i wykwintnie urządzona
sypialnia w kolorze kremowoszarym, z francuskimi reprodukcjami na
ścianach. Tylko łó Ŝko było w nieładzie. Zmięta i stłamszona po ściel leŜała
na środku łó Ŝka tworząc troch ę nienaturalny stos...
Schyliwszy się zacząłem odsuwa ć po ściel. Prześcieradło było
poplamione krwią. Odrzuciłem na bok resztę rzeczy.
Pod nimi leŜała martwa pani Ashcraft.
Jej ciało było jakie ś skurczone, a głowa zwisała krzywo na szyi
rozciętej aŜ do ko ści. Na twarzy cztery głębokie zadrapania od skroni po
brod ę. Jeden rękaw niebieskiej jedwabnej piŜamy był oderwany. Materac i
piŜama przesiąkły krwią, która nie zaschła pod grub ą warstw ą po ścieli.
Przykryłem zwłoki kołdrą, przecisn ąłem się obok leŜącego w
przedpokoju trupa słu Ŝącej i zszedłem frontowymi schodami zapalając po
drodze światła i szukając telefonu. Znalazłem go u stóp schodów.
Zadzwoniłem najpierw do policyjnego biura detektywów, a potem do
biura Vance'a Richmonda.
— Prosz
zamordowana — powiedziałem stenografistce. — Jestem
mo Ŝe mnie tu znaleźć.
Potem wyszedłem przez frontowe drzwi, usiadłem na najwy Ŝszym
stopniu i czekając na policję paliłem papierosa.
Czułem się paskudnie. Widywałem w Ŝyciu więcej niŜ troje martwych
ludzi naraz, ale to tutaj spadło na mnie, gdy miałem nerwy zszarpane
trzydniowym tankowaniem.
Zza rogu wypadł samochód policyjny, z którego zacz ęli się wysypywać
ludzie, jeszcze nim zd ąŜyłem sko ńczy ć pierwszego papierosa. 0'Gar,
sierŜant-detektyw Wydziału Zabójstw, wszedł pierwszy na schody.
—
—
poszukiwań — powiedziałem prowadz
zawodowy detektyw znajdziesz więcej.
— Nie
Moja słabo ść min ęła. Znowu paliłem się do pracy.
Pokazałem 0'Garowi najpierw Filipińczyka, potem dwie kobiety. Nie
znaleźliśmy więcej trupów. Szczegółowe śledztwo zajęło nam wszystkim
— 0'Garowi, jego o
było przejrze ć cały doni od piwnic po dach, wziąć na spytki sąsiadów,
zasięgn ąć języka w biurze po średnictwa, przez które wynaj ęto słu Ŝących.
Trzeba teŜ było odnale źć i przebadać rodziny i przyjaciół Filipi ńczyka i
słu Ŝącej oraz odnaleźć, przepytać i zbadać gazeciarzy, listonoszy i
dostawców.
' Zebrawszy większo ść raportów zamkn ęliśmy się w bibliotece.
— Przedwczorajszej nocy, co? Ze środy na czwartek? — burkn
kiedy rozsiedliśmy się wygodnie w skórzanych fotelach i zapalili.
Kiwn ąłem głow ą. Świadectwo lekarza, który zbadał zwłoki, obecno ść
dwóch gazet w przedsionku oraz fakt, Ŝe Ŝaden sąsiad, sklepikarz ani
rzeźnik nie widział nikogo z domowników od środy, pozwalały na
przypuszczenie, Ŝe stało się to ze środy na czwartek.
—
0'Gar patrząc przez kłąb dymu w sufit — wzi
gór ę. Mo Ŝe udał się wprost do pokoju pani Ashcraft... a mo Ŝe nie. Ale po
pewnym czasie tam wszedł. Urwany rękaw i zadrapania na jej twarzy
świadczą, Ŝe nie obeszło się bez szarpaniny, Filipińczyk i słu Ŝąca usłyszeli
hałas... mo Ŝe krzyk... i pop ędzili do pokoju pani, Ŝeby zobaczy ć, co się
stało. Słu Ŝąca najwyraźniej dotarła tam w chwili, kiedy zabójca wychodził,
i było po niej. Domy ślam się, Ŝe Filipińczyk wówczas go zobaczył i zacz ął
uciekać. Zabójca do ścign ął go u szczytu schodów.,, i wyko ńczył.
Następnie zszedł na dół, do kuchni, umył r ęce, zostawił nó Ŝ i zwiał.
— Bardzo pięknie — zgodziłem si
dlaczego zabił.
— Nie pop ędzaj mnie — burkn
trzy. mo Ŝliwo ści, spo śród których mo
maniakiem, który zrobił to dla frajdy, włamywaczem, którego odkryto,
wobec czego usun ął świadków włamania, lub kim
powód, aby wyko ńczy ć panią Ashcraft,
a potem musiał zabić dwoje słu Ŝących, kiedy go na tym przyłapali. Ja
osobiście uwaŜam, Ŝe zrobił to kto ś, kto chciał załatwić panią Ashcraft.
— Nieźle — przy klasn ąłem. — A teraz słuchaj: pani Ashcraft ma w
Tijuanie m ęŜa, lekkiego narkomana, który si ę obraca w śród bandy zbirów.
śona próbowała go namówi ć, aby do niej wrócił. On ma tam dziewczyn ę,
która jest młoda, zwariowana na jego punkcie i kiepska aktorka... twarde
dziewuszysko. Zamierzał ją rzucić i wróci ć do domu.
— A więc? — rzekł O'Gar cicho.
— Ale ja — ci ągn ąłem — byłem zarówno z nim, jak i z t ą dziewczyn ą
przedwczoraj w Tijuanie... kiedy tu dokonano morderstwa.
— Więc?.
Rozmow ę przerwało pukanie do drzwi. Przyszedł policjant, aby
zawoła ć mnie do telefonu. Zszedłem na parter i usłyszałem w słuchawce
głos Richmonda.
— Co si ę stało? Panna Henry przekazała mi wiadomo ść, ale nie umiała
podać szczegółów.
Opowiedziałem mu wszystko.
— Wracam dziś wieczorem ~ powiedział, kiedy sko ńczyłem. — Rób,
co chcesz. Masz woln ą rękę.
— Dobra — odparłem. — Gdy wrócisz, pewnie mnie ju Ŝ tu nie b ędzie.
Będziesz mógł si ę ze mn ą kontaktować przez agencję. Wy ślę telegram do
Ashcrafta, Ŝeby przyjechał... w twoim imieniu.
Następnie zadzwoniłem do aresztu miejskiego i zapytałem komendanta,
czy John Ryan, alias Fred Rooney, alias Jamocha, jeszcze tam jest.
— Nie ma. Policja federalna zabrała go wczoraj rano do Leavenworth.
Wróciwszy na gór ę, do biblioteki, powiedziałem spiesznie do 0'Gara:
— Chc ę złapa ć wieczorny pociąg na południe. Stawiam na to, Ŝe cała
rzecz została ukartowana w Tijuanie. Wysyłam telegram do Ashcrafta,
Ŝeby przyjechał. Chcę go wywabić z tego meksykańskiego miasteczka na
parę dni, a kiedy ju Ŝ tu b ędzie, miej go na oku. Opiszę ci jego wygląd i
będziesz mógł go zdyba ć w biurze
Vance'a Richmonda.
Sp ędziłem pół godziny z czasu, jaki mi pozostał, na pisaniu i nadawaniu
trzech telegramów. Pierwszy był do Ashcrafta:
KAWIARNIA ZŁOTA PODKOWA
PANI ASHCRAFT NIE śYJE. PROSZ Ę PRZYJECHAĆ
VANCE RICHMOND
Dwa pozostałe były zaszyfrowane. Jeden poszedł do oddziału
Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej w Kansas City z pro śbą, aby
który ś z agentów przesłuchał w Leavenworth Jamoch ę. W drugim
poprosiłem, aby kto ś z oddziału w Los Angeles spotkał się ze mn ą
nazajutrz w San Diego.
Potem pop ędziłem do swego mieszkania po torb ę z czystymi rzeczami i
jad ąc pociągiem z powrotem na południe zasn ąłem.
San Diego było wesołe i tłumne, kiedy wczesnym popołudniem
następnego dnia wysiadłem z pociągu — zatłoczone lud źmi, których
przyciągn ęła pierwsza sobota sezonu wy ścigowego po drugiej stronie
granicy. Filmowcami z Los Angeles, farmerami z ImperialValley,
marynarzami z Floty Pacyfiku, szulerami, turystami, rozmaitymi
włócz ęgami, a nawet zwyczajnymi lud źmi ze wszystkich stron. Zjadłem
obiad, wynająłem pokój w hotelu i zostawiłem w nim torb ę, a potem
udałem się do hotelu U. S. Grant do agenta z oddziału w Los Angeles, po
którego telegrafowałem.
Znalazłem go w hallu hotelowym — piegowatego młodzi ńca w wieku
lat dwudziestu dwóch, który wła śnie czytał bystrymi szarymi oczyma
program wy ścigów konnych. Trzymał ten program r ęką z oklejonym
plastrem palcem. Min ąłem go i stan ąłem przy stoisku z wyrobami
tytoniowymi, gdzie kupiłem sobie paczk ę papierosów i poprawiłem
wgłębienie w kapeluszu. Potem wyszedłem z powrotem na ulicę.
ZabandaŜowany palec i zajęcie się kapeluszem były naszymi znakami
rozpoznawczymi. Kto ś wynalazł te sztuczki jeszcze przed wojn ą
secesyjn ą, ale wciąŜ zdawały egzamin, nie było więc powodu, aby z nich
nie korzystać.
Skręciłem w Czwartą Ulicę biegn ącą w bok od Broadwayu — głównej
arterii San Diego — i agent mnie dogonił. Nazywał s ę Gorman.
Przedstawiłem mu swój plan.
— Pojedziesz do Tijuany i we źmiesz na oko kawiarnię Złota Podkowa.
Jest tam kawał dziewuchy, która naci ąga klientów na drinki... niska, o
kasztanowych wijących się włosach, piwnych oczach, krągłej twarzy, do ść
du Ŝych czerwonych ustach, szerokich ramionach. Na pewną ją poznasz. To
miła dziewczyna lat około osiemnastu, mówi ą na nią Lala. Chodzi wła śnie
o nią. Trzymaj się ód niej Ŝ daleka. Nie próbuj si ę zbliŜać. Dam ci godzin ę
wyprzedzenia, Potem przyjad ę z nią porozmawiać. Chcę wiedzieć, co ona
zrobi zaraz po moim wyjeździe i co b ędzie robiła przez następne kilka dni.
Mo Ŝesz się ze mn ą kontaktować w... — podałem mu nazw ę hotelu i numer
swojego pokoju — co wieczór, Nigdzie indziej nie pr zyznawaj się do
mnie.
Rozstaliśmy się i poszedłem na plac posiedzie ć sobie godzink ę na
ławce. Potem udałem się na róg i ^wywalczyłem sobie miejsce w
autobusie do Tijuany.
Po z gór ą piętnastu milach jazdy w kurzu — siedz ąc w piątk ę na
siedzeniu przeznaczonym dla trzech osób — i chwilow ym zatrzymaniu na
Punkcie Imigracyjnym na szlaku, wysiadłem z autobusu u wejścia na teren
wy ścigów. Kucyki biegały ju Ŝ od pewnego czasu, ale kołowroty wciąŜ się
obracały wpuszczając nieustanny strumień widzów. Odwróciłem si ę tyłem
do bramy i poszedłem ku stojącym rzędem rozklekotanym taksówkom
przed Monte Carlo — wielkim, drewnianym kasynem — w siadłem do
jednej z nich i pojechałem na Stare Miasto.
Stare Miasto było opustoszałe. Prawie wszyscy poszli oglądać psie
popisy. Wchodząc do Złotej Podkowy zobaczyłem piegowatą twarz
Gormana nad szklank ą mescalu. Miałem nadzieję, Ŝe zdrowie mu
dopisuje. Du Ŝo go potrzebował, je śli zamierzał pracowa ć na diecie z
destylowanego wyciągu z kaktusa.
Powitanie, jakie mi zgotowali bywalcy Podkowy, sprawiło, Ŝe poczułem
się jak w domu. Nawet barman z przylepionymi do czoła loczkami
uśmiechn ął się do mnie.
— Gdzie Lala? — zapytałem.
— Chcesz poszwagrować Edowi? — du Ŝa, młoda Szwedka łypnęła na
mnie lubieŜnie okiem. — Postaram si ę ją znaleźć.
W tej samej chwili przez drzwi od tyłu weszła Lala i zaraz rzuciła się mi
na szyję, zaczęła mnie ściskać, pocierać policzkiem o mój policzek i Bóg
wie co jeszcze wyprawiać.
— Przyjechałe ś znowu sobie popić?
— Nie — odparłem prowadz ąc ją ku jednej z ló Ŝ. — Tym razem w
interesie. Gdzie Ed?
— Ną północy, Jego Ŝona wyciągn ęła nogi i pojechał pozbiera ć
szczątki.
— A tobie przykro?
- Jeszcze jak okropnie przykro, wujaszek zagarnia kup ę szmalu!
Popatrzyłem na nią z pod oka, co miało by ć chytrym spojrzeniem.
I my ślisz Ŝe Ed przywiezie tę kup ę szmalu do ciebie?
Spojrzała na mnie ponuro.
— Co ci dolega?
Uśmiechn ąłem się tajemniczo.
— Mog ą się zdarzy ć dwie rzeczy: albo Ed pu ści cię w trąbę... nad czym
się zresztą ju Ŝ zastanawiał... albo b ędzie musiał wyskroba ć wszystko co do
ostatniego grosza, Ŝeby uratować szyję...
— Ty przeklęty kłamco!
Jej prawe ramię dotykało mojego lewego. Szybkim jak błyskawica
ruchem lewej ręki sięgn ęła pod krótk ą spódniczk ę. Pchn ąłem jej ramię do
przodu, skręcając mocno jej ciało do siebie. Nó Ŝ, który wyci ągn ęła, wbił
się mocno w spód stołu. Nó Ŝ o grubej klindze, tak wywaŜony, by móc nim
celnie rzucać.
Wierzgn ęła w tył uderzając mnie ostrym obcasem w kostk ę nogi.
Wsun ąłem rękę za jej plecy i unieruchomiłem jej łokie ć w chwili, gdy
wyrwała nó Ŝ z blatu.
— Co si ę tu, do diabła, dzieje?
Podniosłem wzrok.
Po drugiej stronie stołu stał patrz ąc na mnie złowrogo m ęŜczyzna — na
rozstawionych szeroko nogach, wsparty pięściami pod boki. Wysoki i
Ŝylasty, z szerokimi barkami, z których wyrastała długa, chuda, Ŝółta szyja
podtrzymująca małą krągłą główk ę. Oczy miał jak czarne guziczki przy
pantoflach, osadzone bardzo blisko, siebie nad małym rozkwaszonym
noskiem.
— Co to za rozrabianie?! — rykn ęła na mnie ta miła osoba.
Wyglądał zbyt niebezpiecznie, Ŝeby z nim się wdawać w rozmowę.
— Je Ŝeli jesteś kelnerem — powiedziałem — to przynie ś mi butelk ę
piwa i co ś dla dziewczyny. JeŜeli nie jesteś kelnerem... spływaj.
— Ja ci zaraz...
Dziewczyna wyrwała się z moich rąk i przerwała mu: — Dla
mnie whisky.
Warkn ął, spojrzał na nas, pokazał mi jeszcze raz swoje brudne zęby i
odszedł wolno.
— Kto to jest?
— Lepiej trzymaj się z dala od niego — poradziła mi nie odpowiadaj ąc
na moje pytanie.
Potem schowała nó Ŝ pod spódnic ę i zwróciła si ę twarzą do mnie.
— Co to za gadanie, Ŝe Ed ma kłopoty?
— Czytała ś o tych zabójstwach w gazecie?
— Tak.
— Więc nie muszę ci tego kła ść łopatą do głowy — powiedziałem. —
Jedyne wyjście dla Eda to zwalić wszystko na ciebie. Ale w ątpię, czy mu
się to uda. JeŜeli nie, to po nim.
— Chyba zwariowałeś! — wykrzykn ęła. — Nie byłe ś aŜ tak zalany,
Ŝeby nie wiedzieć, Ŝe kiedy popełniono morderstwo, oboje byliśmy tu z
tob ą.
— Nie zwariowałem a Ŝ do tego stopnia, Ŝeby nie wiedzieć, iŜ to
niczego nie dowodzi — poprawiłem. — Ale wystarczaj ąco, aby by ć
przekonanym, Ŝe wróc ę do San Francisco z mordercą przykutym do mego
nadgarstka.
Roześmiała się. Odpowiedziałem równie Ŝśmiechem i wstałem.
— Jeszcze si ę zobaczymy — rzekłem ruszaj ąc ku drzwiom.
Wróciłem do San Diego i zadepeszowałem do Los Angeles z pro śbą o
przysłanie jeszcze jednego agenta. Potem co ś zjadłem i sp ędziłem wieczór
w swoim pokoju hotelowym czekając na Gormana.
Zjawił się pó źno i jechało od niego mescalem na odległo ść jak z San
Diego do St. Louis i z powrotem, lecz umysł miał dość jasny.
— Przez chwilę wyglądało, Ŝe b ędę musiał wyjąć spluw ę, Ŝeby cię
wyciągn ąć z tej budy — u śmiechn ął się.
— Zostaw mnie w spokoju — przykazałem. — Twoim zadani em jest
tylko patrzeć, co się dzieje, to wszystko. Co zobaczyłeś?
— Kiedy się zmyłe ś, dziewczyna i ten wielki facet przysun ęli
się do siebie głowami. Byli podnieceni... cali w nerwach. On wy ślizn ął się
z knajpy, więc zostawiłem dziewczyn ę i wy ślizn ąłem się za nim. Poszedł
do miasta i nadał telegram. Nie mogłem się do niego dostatecznie zbliŜyć,
Ŝeby zobaczy ć do kogo. Potem wrócił do knajpy.
—
—
Szyja. To wykidajło i facet do wszelkich poruczeń w tej knajpie.
A więc G ęsia Szyja był w Złotej Podkowie stró Ŝem porządku, a ja go
nie "Widziałem przez całe trzy dni popijawy? Nie mogłem przecie Ŝ by ć aŜ
tak pijany, Ŝeby zapomnieć takiego brzydactwa. A wła śnie w jeden z tych
trzech dni pani Ashcraft i jej słu Ŝący zostali zabici.
—
powiedziałem Gormanowi. — Ma si
dziewczyn ę, a sam zajmij się G ęsią Szyją. Zdaje się, Ŝe ma na sumieniu
trzy morderstwa, więc uwaŜaj.
—
Następne popołudnie sp ędziłem na wy ścigach obstawiając chabety i
oczekując nocy.
Po ostatniej gonitwie poszedłem co ś zjeść w Gospodzie Zachodzącego
Sło ńca, a potem przeniosłem się do kasyna, które mie ściło się w drugim
ko ńcu tego samego budynku. Kłębiło śię tam ponad tysiąc osób
najrozmaitszego pokroju, pchając się do pokera, ko ści, kół fortuny, ruletek
i oczek, z resztk ą pieniędzy, jakie im zostały po gonitwach lub które
wygrali. Nie brałem udziału w grach. Mój czas zabawy się sko ńczył.
Szedłem przez tłum polując na odpowiednich dla siebie ludzi.
Wypatrzyłem pierwszego —- opalonego m
parobka w niedzielnym ubraniu. Przepychał się ku wyjściu mając na
twarzy wyraz szczególnej pustki, jaki cechuje hazardzi-stów, którzy
stracili wszystkie pieniądze, jeszcze nim gra się sko ńczyła. Jest to wyraz
Ŝalu nie tyle z powodu przegranej, ile z konieczno ści przerwania gry.
Zagrodziłem parobkowi drog ę.
— Spłukałe
Odpowiedział nie śmiałym kiwnięciem głowy.
— Chciałby ś zarobić piątk ę za piętnaście minut pracy? — kusiłem.
Owszem, chciałby, ale co to za praca?
— Chc ę, Ŝeby ś pojechał ze mn ą na Stare Miasto i przyjrzał się
jednemu człowiekowi. Potem dostaniesz pieniądze. To wszystko.
Niezupełnie go to zadowoliło, ale pięć dolarów piechot ą nie chodzi i
mógł w ka Ŝdej chwili się wycofać, gdyby mu się co ś nie spodobało.
Postanowił, Ŝe spróbuje.
Kazałem parobkowi zaczeka ć przy drzwiach i poszedłem szuka ć
następnego. Był nim mały pulchny m ęŜczyzna o krągłych, pełnych
optymizmu oczach i ustach zdradzających słabo ść. Z wielk ą ochotą
zarobiłby pięć dolarów w tak łatwy i prosty sposób, jaki nakre śliłem. Inny,
którego zagadn ąłem, okazał się zbyt bojaźliwy, Ŝeby się wdawać w tak
niejasne gierki. Potem zwerbowałem Filipińczyka — bardzo wytwornego
w płowym garniturze — i t ęgiego Greka, który był prawdopodobnie
kelnerem lub fryzjerem.
Czterech ludzi wystarczyło. Mój kwartet niezmiernie mi przypadł do
gustu. Nie wyglądali zbyt inteligentnie, ale teŜ nie Wyglądali jak łotry czy
cwaniacy. Wsadziłem ich do taksówki i pojechali śmy na Stare Miasto.
— Teraz posłuchajcie — zacz ąłem ich poucza ć, kiedy przyjechaliśmy
na miejsce. — Id ę do kawiarni Złota Podkowa za rogiem. Odczekajcie
kilka minut, potem wejd źcie i kupcie sobie po drinku. — Dałem
parobkowi banknot pięciodolarowy. — Zapłacisz tym za wasze drinki...
niezaleŜnie od waszej zapłaty. Zobaczycie" tam wysokiego, barczystego
męŜczyzn ę z dług ąŜółtaw ą szyją i małą brzydk ą twarzą. Na pewno go z
nikim nie pomylicie. Przyjrzyjcie mu się dobrze, ale tak, Ŝeby się nie
pokapował. Kiedy się upewnicie, Ŝe na pewno wszędzie go poznacie,
kiwnijcie mi głowami i przyjd źcie tutaj po pieniądze. Tylko uwaŜajcie!
Nie chcę, aby ktokolwiek się połapał, Ŝe mnie znacie.
Dziwne im się to wydało, ale n ęciło ich te pięć dolarów na głowę, a w
kasynie grano i przy odrobinie szczęścia postawiwszy pięć dolarów mo Ŝna
było... do śpiewajcie sobie resztę sami. Zaczęli zadawać mi pytania, na
które nie odpowiedziałem, ale zostali.
Kiedy wszedłem, G ęsia Szyja stał za barem i pomagał barmanowi.
Potrzebowali pomocy. Lokal aŜ p ękał w szwach od tłumu go ści.
Nie dostrzegłem w tłumie piegowatej twarzy Gormana, ale zobaczyłem
ostry jak siekiera profil bladej twarzy Hoopera, drugiego agenta z Los
Angeles, którego przysłano w odpowiedzi na mój tele gram. Lala siedziała
przy ko ńcu baru, pijąc w towarzystwie i jakiego ś drobnego m ęŜczyzny. Facet
miał na potulnej twarzy beztroski wyraz wzorowego męŜa, który si ę urwał z
domu. Kiwn ęła mi głow ą, ale nie oderwała się od swojego klienta.
Gęsia Szyja skrzywił się i dał mi butelk ę piwa, które zamówiłem.
Niebawem
weszli czterej najęci przeze mnie ludzie. Odegrali swoją rolę wy śmienicie!
Najpierw wytęŜali oczy w tytoniowym dymie, zaglądając w kaŜdą twarz
i
cofając wzrok, gdy napotykali czyjeś spojrzenie. Chwilę to trwało, po czym
pierwszy z nich, Filipińczyk, dostrzegł za barem opisanego przeze mnie
człowieka. Podskoczył w gór ę podniecony tym odkryciem, a ujrzawszy, Ŝe
Gęsia Szyja popatruje na niego złowrogo, odwrócił si ę i zaczął się wiercić
niespokojnie. Teraz i inni wypatrzyli G ęsią Szyję i rzucali na niego
ukradkowe spojrzenia, tak dyskretne jak para sztucznych bokobrodów.
Filipińczyk odwrócił si ę, popatrzył na mnie, kiwn ął mocno głową i
umkn ął na
ulicę. Trzej pozostali szybko opró Ŝnili szklaneczki i próbowali przechwyci ć
mój wzrok. Tymczasem ja czytałem sobie napis wysoko na ścianie za barem:
PODAJEMY TYLKO NAJPRAWDZIWSZ Ą PRZEDWOJENN Ą
Próbowałem zliczy ć, ile kłamstw mo Ŝe się zawierać w tych siedmiu
słowach, naliczyłem cztery z perspektyw ą dalszych, gdy nagle jak strzał w
rurę wydechow ą silnika samochodu rozległo się hała śliwe chrząknięcie
jednego z moich spiskowców, Greka. G ęsia Szyja, z purpurow ą twarzą i
pobijakiem do odszpuntowywania beczek, zaczął przesuwa ć się za barem.
Spojrzałem na swoich pomocników. Skinienie głow ą nie wyszłoby im
tak strasznie, gdyby je wykonali pojedynczo, ale nie chcieli ryzykować, Ŝe
znowu odwróc ę wzrok, zanim dopełnią zadania. Ich głowy pochyliły się
więc równocze śnie — co kaŜdy na kilka metrów wokół nie tylko mógł,
lecz nawet musiał zauwa Ŝyć — i natychmiast umkn ęli za drzwi, jak
najdalej od człowieka z dług ą szyją i jego pobijaka.
Dopiłem piwo, wyszedłem wolnym krokiem z lokalu i skręciłem za róg.
Stali zbici w gromadk ę w miejscu, gdzie im kazałem czekać.
— Poznamy go! Poznamy! — zawołali chórem.
— Świetnie!. — pochwaliłem ich. — Spisali ście się znakomicie.
Jesteście urodzonymi detektywami. Macie swoją zapłatę. A teraz na
waszym miejscu raczej unikałbym tej knajpy, bo ten facet, mimo Ŝe nie
daliście nic po sobie poznać... i byliście doskonali!... mógłby co ś
podejrzewać. Nie ma sensu ryzykować.
Chwycili swoją zapłatę i czmychn ęli, zanim sko ńczyłem mówi ć. Troch ę
przed drug ą w nocy przyszedł do mego pokoju w hotelu w San Diego
Hooper.
— G ęsia Szyja znikł razem ze śledzącym go Gormanem zaraz po
twojej wizycie — powiedział. — Pó źniej dziewczyna poszła do domu z
nie wypalonej cegły na skraju miasta i kiedy odchodziłem, wciąŜ tam była.
W domu jest ciemno.
Gorman nie pokazał się.
O dziesiątej rano obudził mnie boy hotelowy, który przyniósł mi
telegram. Telegram był z Mexicali:
PRZYJECHAŁ TU WCZORAJ WIECZOREM
GORMAN
Była to dobra wiadomo ść. Długoszyi dał się nabrać na moje sztuczki,
wziął moich czterech spłukanych graczy za czterech świadków, uznał ich
kiwnięcia głowami za znak, Ŝe go zidentyfikowali. G ęsia Szyja był
facetem, który dokonał morderstwa i teraz uciekał w popłochu.
Zdjąłem piŜam ę i wła śnie sięgałem po bielizn ę, gdy wrócił boy z
drugim telegramem. Ten był od Q'Gara, za pośrednictwem agencji:
ASHCRAFT WCZORAJ ZNIKŁ
Posłu Ŝyłem się telefonem, Ŝeby obudzić Hoopera:
— Jed ź do Tijuany — powiedziałem. — Obserwuj dom, w który m
zostawiłe ś wczoraj wieczorem dziewczyn ę, chyba Ŝe natkniesz się na nią w
Złotej Podkowie. Zosta ń tam, póki si ę nie pokaŜe. Nie spuszczaj jej z oka,
póki nie skontaktuje si ę z wysokim jasnowłosym Anglikiem, a potem
przerzu ć się na niego. Jest to facet pod Czterdziestk ę, wysoki, z
niebieskimi oczami i włosami blond. Nie pozwól mu s ę zgubić... To teraz
najwaŜniejszy dla nas typek w tej ferajnie. Ja tam przyja ę. JeŜeli ja i
Anglik zostanie my razem, a dziewczyna pójdzie, id ź za nią, ale w
przeciwnym razie pilnuj jego.
Ubrałem się, wtrząchn ąłem śniadanie i wsiadłem do autobusu do
Tijuany. Chłopak za kierownic ą autobusu jechał z niezłą prędko ścią, ale
kiedy wyprzedzał nas brązowy kabriolet w pobliŜu Palm City, zdawało się,
Ŝe stoimy w miejscu. Za kierownicą kabrioletu siedział Ashcraft.
Ponownie zobaczyłem ten kabriolet, gdy stał pusty przed domem z nie
wypalonej cegły. Nieco dalej, za przecznicą, Hooper udawał pijanego
rozmawiając z dwoma Indianami w mundurach armii meksykańskiej.
Zapukałem do drzwi domu.
— Kto tam? — usłyszałem głos Lali.
— To ja... Parker. Podobno Ed wrócił.
— Och! — krzykn ęła. Chwila ciszy. — Wejd ź.
Pchn ąłem drzwi i wszedłem. Anglik siedział odchylony w tył na krze śle,
z prawym łokciem opartym o stół i dłoni ą w kieszeni marynarki — je Ŝeli
miał w tej kieszeni pistolet, był on wymierzony we mnie.
Witaj — powiedział. — Słyszałem, Ŝe masz wobec mnie jakieś
domysły.
— Mo Ŝesz to nazwać domysłami. — Przysun ąłem sobie krzesło i
siadłem tu Ŝ przy nim. — Ale nie oszukujmy si ę. Kazałe ś G ęsiej Szyi
sprzątn ąć twojąŜon ę, Ŝeby móc dorwa ć się do jej majątku. Zrobiłe ś błąd
wybierając do tej roboty takiego głupca jak on... głupca, który najpierw
urządził jatki, a potem stracił głow ę. Zwiewa dlatego, Ŝe kilku świadków
poło Ŝyło na nim palec! I dokąd zwiewa? Do Mexicali! Ładne sobie wybrał
miejsce! Pewnie się tak wystraszył, Ŝe kilka godzin jazdy przez góry
wydało mu się podró Ŝą na koniec świata!
Nie przestawałem obraca ć językiem.
— Ty nie jeste ś głupcem, Ed, ja te Ŝ nie. Chcę zabrać cię z sob ą w
kajdankach na północ, ale si ę nie spieszę. Jeśli nie b ędę mógł tego zrobi ć
dziś, ch ętnie poczekam do jutra. W ko ńcu cię dopadn ę, jeśli nikt inny
mnie, nie wyprzedzi... a wcale bym się z tego powodu nie popłakał. Mam
spluw ę za pasem, pod kamizelk ą. JeŜeli kaŜesz Lali ją wyjąć,
porozmawiamy sobie spokojnie.
Skin ął powoli głow ą, nie odrywając ode mnie wzroku. Dziewczyna
podeszła do mnie od tyłu. Sięgn ęła nad moim ramieniem pod kamizelk ę i
mój czarny pistolet mnie opu ścił. Zanim odstąpiła, przyło Ŝyła mi na jedn ą
chwilk ę ostrze swojego no Ŝa do karku... łagodne upomnienie.
— Świetnie — powiedziałem, kiedy oddała moj ą bro ń Anglikowi,
który schował j ą lew ą ręką do kieszeni. — Oto moja propozycja.
Pojedziecie ze mn ą oboje za granicę... Ŝeby unikn ąć występowania o
ekstradycję... i ja was zamkn ę. Stoczymy walk ę w sądzie. Nie jestem
absolutnie pewien, czy uda mi się udowodnić, Ŝe pono
sicie win ę za te morderstwa. Jeśli mi się nie uda, b ędziecie wolni. Lecz
jeśli zdołam to zrobić, a mam tak ą nadzieję, oczywiście zadyndacie.
Jaki jest sens uciekać? Sp ędzać resztęŜycia na unikach? Po to tylko, aby
w ko ńcu dać się przyszpilić... albo sprzątn ąć przy próbie ucieczki? Mo Ŝe
ocalisz głow ę, ale co z pieniędzmi, które zostawiła twoja Ŝona? To wła śnie
o nie toczysz grę... dla nich kazałe ś zabić swojąŜon ę. Stań przed sądem, a
będziesz miał szansę je uzyskać. Uciekniesz, a b ędziesz się musiał z nimi
po Ŝegnać.
Szło mi teraz o to, aby skłonić Eda i jego dziewczyn ę do ucieczki.
Gdyby się pozwolili zamkn ąć do pudła, wówczas mo Ŝe udałoby mi się
uzyskać wyrok dla jednego z nich, lecz miałem małe na to szanse.
Wszystko zaleŜało od tego, jak by się rzeczy dalej potoczyły. Od tego, czy
zdołałbym udowodnić, Ŝe G ęsia Szyja był w San Francisco tamtej nocy, a
pewnie miałby mnóstwo dowodów na to, Ŝe go tam nie było. Nie
znaleźliśmy Ŝadnych odcisków palców mordercy w domu pani Ashcraf t. A
gdyby nawet mi się udało przekona ć przysięgłych, Ŝe był w San Francisco
w owym czasie, musiałbym jeszcze udowodnić, Ŝe to on popełnił tę zbrod-
nię. Następnie miałbym przed sob ą najtrudniejsze, zadanie: Ŝe zbrodnię tę
popełnił na zlecenie jednego z tych dwojga, a nie na własny rachunek.
Zmierzałem więc do tego, aby ta para się zmyła. Wszystko mi
jedno, co by zrobili i dok ąd się udali, byleby tylko uciekli. Ufałem
szczęściu i własnej głowie, Ŝe zyskałbym na ich ucieczce.
Anglik pilnie my ślał. Wiedziałem, Ŝe zmartwiłem go głównie tym, co
powiedziałem o Flinnie G ęsiej Szyi. Potem zachichotał.
— Ty jeste ś wariat — powiedział. — Ale...
Nie wiem, co chciał powiedzie ć — wygram czy przegram.
Drzwi frontowe otwarły się z trzaskiem i do pokoju wszedł G ęsia Szyja.
Ubranie miał białe od kurzu, głow ę wyciągniętą do przodu na całą
długo ść Ŝółtej szyi.:
Jego oczka ,jak guziki od pantofli uwięzły we mnie. Odwrócił dłonie.
Tylko to zdołałem zauwa Ŝyć. Po prostu je odwrócił — iw ka Ŝdej z nich
ukazał się cięŜki rewolwer.
— R ączki na stół, Ed! — warkn ął.
Pistolet Eda — je Ŝeli wła śnie pistolet trzymał Ed w kieszeni — miał
linię strzału do człowieka w drzwiach zablokowan ą rogiem stołu. Ed wyjął
rękę z kieszeni, pustą, i poło Ŝył obie dłonie na blacie.
— Nie ruszaj si ę z miejsca! — szczekn ął G ęsia Szyja do dziewczyny.
Następnie wlepił we mnie wzrok chyba na minutę. Kiedy przemówił, jego
słowa były skierowane do Eda i dziewczyny:
— Ach, wi ęc po to przysłaliście mi telegram, Ŝebym wracał, co?
Pułapka? Mam by ć waszym kozłem ofiarnym! Jeszcze zobaczycie!
Powiem, co mam do powiedzenia, a potem urw ę się stąd, cho ćbym się
miał przebija ć przez całą armię meksykańsk ą! Tak, zabiłem twojąŜon ę i
jej słu Ŝących. Zabiłem ich za te tysiąc dolców...
Dziewczyna zrobiła krok w jego stron ę, krzycząc:
— Zamknij się, do cholery!
— Sama się zamknij! — rykn ął do niej G ęsia Szyja i odwiódł kciukiem
kurek wycelowanego w nią rewolweru. — Teraz ja mówi ę. Zabiłem ją za...
Lala schyliła się. Lew ą ręką sięgn ęła pod brze Ŝek spódnicy. R ęka
uniosła się... pusta. Błysk wystrzału z rewolweru G ęsiej Szyi zalśnił na
stalowej klindze w powietrzu.
Dziewczyna okręciła się trafiona kulami, które rozerwały jej
pierś. Uderzyła plecami w ścian ę. Opadła głow ą naprzód na podłog ę.
Gęsia Szyja przestał strzela ć i próbował mówi ć. Z jego Ŝółtej szyi
wystawała brązowa rękojeść no Ŝa dziewczyny. Ostrze zdławiło słowa.
Pu ścił jeden rewolwer i chciał chwycić za wystającą rękojeść. Lecz ręka
zdołała unie ść się tylko na pół drogi i opadła. Osun ął się wolno na
kolana... dłonie i kolana... przetoczył się na bok... i znieruchomiał.
Skoczyłem na Anglika. Trafiłem nog ą na rewolwer, który G ęsia Szyja
wypu ścił z dłoni, i rzuciło mnie w bok. Moja ręka otarła się o marynark ę
Anglika, lecz on odchylił się i wydobył bro ń.
Oczy miał twarde i zimne, a usta zaciśnięte tak mocno, Ŝe tworzyły
tylko kresk ę. Cofał się tyłem przez pokój, ja za ś leŜałem nieruchomo tam,
gdzie upadłem. Nie wypowiedział ani słowa. Zawahał się na chwilę w
drzwiach. Potem szarpn ął je i zatrzasn ął za sob ą. Uciekł.
Podniosłem rewolwer, na którym si ę potkn ąłem, skoczyłem ku G ęsiej
Szyi, wyrwałem drugi rewolwer z jego martwej ręki i wypadłem na ulic ę.
Brązowy kabriolet wlókł za sob ą chmurę kurzu p ędząc w głąb pustyni. O
dziesięć metrów ode mnie stał oblepiony błotem samochód tur ystyczny.
Ten, którym G ęsia Szyja przyjechał z Mexicali.
Wskoczyłem do niego i kiedy silnik zatętnił Ŝyciem, ruszyłem w po ścig
za chmurą kurzu.
Samochód, którym jechałem, okazał si ę zaskakująco sprawny jak na
swój zniszczony wygl ąd — silnik miał tak mocny, Ŝe zaraz poznałem, iŜ
musiał to by ć pojazd przemytników. Traktowałem go łagodnie, nie
nadweręŜając. Przez pół godziny lub nieco dłu Ŝej odległo ść między mn ą a
chmurą kurzu była jednakowa, ale potem stwierdziłem, Ŝe się zmniejsza.
Jazda stawała się coraz uciąŜliwsza. Droga, któr ą pod ąŜaliśmy, nagle się
sko ńczyła. Przy śpieszyłem troch ę, ale zaczęło mn ą strasznie rzucać.
O włos omin ąłem głaz, na którym rozbiłbym si ę 4iiechybnie, i kiedy
znów spojrzałem przed siebie, stwierdziłem, Ŝe brązowawy kabriolet ju Ŝ
nie wzbija chmury pyłu. Zatrzymał się.
Był pusty. Jechałem dalej.
Zza kabrioletu padł strzał rewolwerowy, potem drugi i trzeci. Trzeba by
było nie byle jakiego strzelca, Ŝeby mógł mnie w tym
czasie trafić. Rzucało mn ą na siedzeniu jak kulk ą rtęci na dłoni
nerwowego człowieka.
Strzelił jeszcze raz zza osłony swojego samochodu, a potem pomkn ął ku
wąskiemu arroyo — trzymetrowej szczelinie w ziemi o ostrych
kraw ędziach — poło Ŝonemu w lewo od samochodu. Na skraju arroyo
odwrócił si ę, aby jeszcze raz do mnie strzelić — i znikł.
Skręciłem koło kierownicy, wdepn ąłem hamulec i czarny samochód
turystyczny znalazł się w miejscu, gdzie ostatni raz widziałem Anglika.
Kraw ędźarroyo skruszyła się pod przednimi kołami. Pu ściłem hamulec.
Wyskoczyłem.
Samochód zwalił si ę w Ŝleb za Anglikiem.
Poło Ŝywszy się na brzuchu, z rewolwerami G ęsiej Szyi w obu rękach,
wysun ąłem głow ę nad kraw ędź. Anglik umykał na czworakach przed
koziołkującym samochodem. Samochód był porozbijany, lecz silnik wciąŜ
pracował. W ręce Anglika zobaczyłem pistolet — mój własny.
— Rzu ć bro ń i wstań, Ed! — wrzasn ąłem.
Szybki jak w ąŜ, obrócił si ę siadając na dnie arroyo, uniósł pistolet... i
drugim strzałem strzaskałem mu przedramię.
Podtrzymywał zranione ramię lew ą ręką, gdy ześlizn ąłem się na 'dół,
podniosłem pistolet, który mu wypadł z dłoni, i szybko obszukałem
Anglika, Ŝeby sprawdzić, czy nie ma jakiej innej broni. Potem skręciłem
chustk ę w rodzaj opaski tamującej i obwiązałem mu ramię.
— Chod źmy na gór ę i porozmawiajmy — zaproponowałem
i pomogłem mu wejść na strom ąścian ęŜlebu.
Usiedliśmy w jego kabriolecie.
— Gadaj sobie, ile tylko chcesz — rzekł — ale nie lic z, Ŝe znajdziesz
we mnie ch ętnego rozmówc ę. Nie masz przeciwko mnie Ŝadnych
dowodów. Sam widziałe ś, jak Lala wyko ńczyła G ęsią Szyję, Ŝeby jej nie
wsypał.
— A więc na to stawiasz? — zapytałem. — śe dziewczyna najęła
Gęsią Szyję, aby zabił twojąŜon ę... kiedy się dowiedziała, Ŝe zamierzasz
ją rzucić i wróci ć do swojego świata?
— Wła śnie.
— Nieźle, Ed, ale jest w tym jeden szkopuł. Ty wcale nie jesteś
Ashcraft.
Podskoczył, a potem się zaśmiał.
— Zapał wziął gór ę nad twoim rozsądkiem — szydził. — Czy
mógłbym zwie ść cudzą Ŝon ę? Nie sądzisz, Ŝe jej adwokat, Richmond,
kazał mi dowie ść mojej to Ŝsamo ści?
— Wiesz co, Ed? Ja jestem troch ę sprytniejszy od nich obojga. Miałeś
przecieŜ mnóstwo rzeczy nale Ŝących do Ashcrafta. Papiery, listy, co ś, co
on sam pisał? Je Ŝeli masz cho ć troch ę smykałki do pisania, mogłe ś
oszukać jego Ŝon ę. A co do mecenasa... sprawdził twoją to Ŝsamo ść jedynie
dla formy. Nigdy nie przyszło mu na my śl, Ŝe mo Ŝesz nie by ć Ashcraftem.
Początkowo miałe ś taki plan, Ŝeby uzyskać od pani Ashcraft pensyjkę...
na wyleczenie się z nałogu. Lecz kiedy zlikwidowała swoje interesy w
Anglii i przyjechała tutaj, postanowiłe ś ją wyko ńczy ć i zgarn ąć cały
majątek. Wiedziałe ś, Ŝe była sierotą i nie miała Ŝadnych bliskich
krewnych, którzy by'mogli popsu ć ci szyki. Wiedziałe ś, Ŝe
najprawdopodobniej mało jest w Ameryce ludzi, którzy mogliby
stwierdzić, Ŝe nie jesteś Ashcraftem.
— A gdzie, twoim zdaniem, był Ashcraft, gdy wydawałem jego
pieniądze?
— W grobie.
Najwyraźniej go przygwo ździło, cho ć nie pokazał tego po sobie. Mimo
uśmiechu widać było po oczach, Ŝe jego mózg pracuje.
— Mo Ŝe masz rację — wycedził — ale mimo to nie wiem, jak chcesz
mnie powiesić. Potrafisz udowodnić, Ŝe Lala nie brała mnie za Ashcrafta?
Potrafisz udowodnić, Ŝe wiedziała, czemu pani Ashcraft posyłała mi
pieniądze? Potrafisz udowodnić, Ŝe wiedziała o moich gierkach? S ądzę, Ŝe
nie.
— Mo Ŝe ujdzie ci to na sucho — przyznałem. — Z przysi ęgłymi bywa
śmiesznie i wcale się nie kryję, Ŝe byłbym szczęśliwszy, gdybym wiedział
co ś więcej o tych morderstwach. Mo Ŝesz mi powiedzieć, jak
przedzierzgn ąłe ś się w skór ę Ashcrafta?
Wyd ął usta, a potem wzruszył ramionami.
— Powiem. To nie b ędzie miało większego znaczenia. Skoro mam
pój ść do pudła za podszywanie się pod inn ą osob ę, przyzna nie się do
drobnej kradzieŜy nie b ędzie wiele znaczyło.
Moim fachem były kradzie Ŝe hotelowe — rzekł Anglik po krótkiej
przerwie. — Przyjechałem do Stanów, kiedy w Anglii i na kontynencie
zaczęto mi deptać po piętach. Której ś nocy w jednym z hoteli w Seattle
wszedłem do pokoju na trzecim piętrze. Ledwie zamkn ąłem za sob ą drzwi,
usłyszałem zgrzyt drugiego
klucza w zamku. W pokoju było ciemno cho ć oko wykol. Zaświeciłem na
chwilę latark ę, zobaczyłem drzwi szafy i ukryłem się za nimi.
Szafa była pusta, szczęśliwy zbieg okoliczno ści, gdy Ŝ mieszkaniec
pokoju nie miał czego w niej szukać. Zapalił... był to m ęŜczyzna...
wszystkie światła.
Zaczął chodzić po pokoju. Chodził tak bite trzy godziny... tam i z
powrotem, tam i z powrotem, tam i z powrotem... a ja stałem za drzwiami
szafy z pistoletem w ręku, na wypadek gdyby ją otworzył. Bite trzy.
godziny chodził po pokoju. Potem usiadł i usłyszałem, jak skrobie piórem
po papierze. Poskrobał tak z dziesięć minut i znów zacz ął spacerowa ć, ale
tym razem krótko. Usłyszałem trzask zamków walizy. I strzał!
Wyskoczyłem z kryjówki. Le Ŝał na podłodze z dziurą w skroni. Nie ma
co, kiepska dla mnie sprawa! Słyszałem z korytarza podniecone głosy.
Przestąpiłem przez le Ŝącego, wziąłem list, który pisał na biurku. List był
zaadresowany do pani Normanowej Ashcraftowej zamieszkałej przy Win ę
Street w Bristolu, w Anglii. Rozerwałem kopertę. Pisał, Ŝe zamierza z sob ą
sko ńczy ć, i podpisał się: Norman. Poczułem się nieco lepiej. Nie mogli
mnie oskarŜyć o morderstwo.
Niemniej jednak znajdowałem się w jego pokoju z latarką, wytrychami i
pistoletem... nie mówi ąc ju Ŝ o garstce biŜuterii, któr ą zw ędziłem na
sąsiednim piętrze. Kto ś pukał do drzwi.
„Wezwijcie policj ę"! — krzykn ąłem przez drzwi, grając na zwłok ę.
Następnie zabrałem się za człowieka, który mnie w to wszystko wrobił.
Dostrzegłbym w nim współrodaka, cho ćbym nawet przedtem nie widział
adresu na kopercie. S ą nas tysiące w tym samym typie... włosy blond,
dosy ć wysocy, dobrze zbudowani. Skorzystałem z jedynej szansy, jak ą
miałem. Jego płaszcz i kapelusz le Ŝały na krze śle, jak je rzucił. Wło Ŝyłem
je na siebie i cisn ąłem swój kapelusz obok niego. Ukl ąkłszy opró Ŝniłem
jego kieszenie i swoje własne, swoje rzeczy wło Ŝyłem do jego kieszeni,
jego do swoich. Potem zamieniłem pistolety i otworzyłem drzwi.
Liczyłem na to, Ŝe ci, co pierwsi wpadn ą do pokoju, pewnie nie znają go
z widzenia lub znają nie do ść dobrze, aby od razu poznać, Ŝe to nie on.
Dawało mi to kilka sekund na to, abym się ulotnił. Ale kiedy otworzyłem
drzwi, stwierdziłem, Ŝe mój plan nie
mo Ŝe się powieść. Na korytarzu był detektyw hotelowy i policjant, węc
uwaŜałem, Ŝe ju Ŝ po mnie. Lecz odegrałem rolę do ko ńca. Powiedziałem,
Ŝe wszedłem do swojego pokoju i zobaczyłem tego jegomo ścia
grzebiącego w moich rzeczach. Rzuciłem się na niego i postrzeliłem go w
czasie walki.
Minuty wlokły się jak godziny i nikt mnie nie zadenuncjował. Ludzie
nazywali mnie panem Ashcraftem. Moja impersonifikacja się udała.
Byłem tym wówczas zdumiony, ale gdy dowiedziałem się więcej o
Ashcrafcie, przestałem się dziwić. Zamieszkał w tym hotelu dopiero po
południu i widziano go jedynie w tym płaszczu i kapeluszu... które miałem
na sobie. Byliśmy tego samego wzrostu i w tym samym typie: jasnowłosi
Anglicy.
Potem przyszło nowe zaskoczenie. Kiedy detektyw zbadał ubranie
denata, stwierdził, Ŝe wszystkie naszywki z nazw ą producenta zostały
zerwane. Gdy pó źniej przejrzałem jego dziennik, znalazłem wyja śnienie
tego faktu. Ashcraft grał ze sob ą w orła i reszk ę nie mog ąc się
zdecydować, czy ze sob ą sko ńczy ć czy zmienić nazwisko i rozpocząć
nowe Ŝycie. I wła śnie roztrząsając tę drug ą mo Ŝliwo ść poobrywał
wszystkie etykietki. Ale nie wiedziałem tego wówczas, stojąc w śród tych
ludzi. Wiedziałem tylko, Ŝe dzieją się cuda.
Musiałem wtedy siedzieć cicho, ale kiedy przejrzałem rzeczy
nieŜyjącego, poznałem go na wylot. Miał masę papierzysk i dziennik, w
którym zapisywał wszystko, co my ślał i robił. Pierwsz ą noc sp ędziłem
studiując ten dziennik... zapamiętując, co w nim przeczytałem... i ćwicząc
jego' podpis. W śród rzeczy, które zabrałem z jego kieszeni", były c zeki
podró Ŝne na sum ę półtora tysi ąca dolarów i chciałem je rano zainkasowa ć.
Zostałem w Seattle trzy dni... Jako Norman Ashcraft. Natkn ąłem się na
złotą Ŝyłę i nie zamierzałem z niej rezygnowa ć. List, który napisał do
Ŝony, chronił mnie przed oskarŜeniem o morderstwo, gdyby mi się
potkn ęła noga, poza tym wiedziałem, Ŝe jestem bezpieczniejszy prowadząc
grę do ko ńca niŜ biorąc nogi za pas. Gdy podniecenie spraw ą ucichło,
spakowałem się i pojechałem do San Francisco, wracając do swego
własnego nazwiska: Ed Bohannon. Lecz zatrzymałem sobie wszystkie
rzeczy Ashcrafta, bo dowiedziałem się, Ŝe jego Ŝona jest bogata.
Zorientowałem się, Ŝe mog ę dostać część jej majątku, jeśli rozegram swoje
karty jak naleŜy. Sama zaoszczędziła mi trudu. Czytając kiedy ś
„Examinera"
natrafiłem na jej ogłoszenie, odpowiedziałem na nie... no i koniec.
— Ale nie kazałe ś zabić pani Ashcraft?
Zaprzeczył ruchem głowy.
Wyjąłem z kieszeni paczk ę papierosów i poło Ŝyłem dwa na siedzeniu
między nami.
— Chcę ci zaproponować zabaw ę. Dla mojej własnej satysfakcji. Nie
będzie ona miała Ŝadnych konsekwencji... niczego nie dowiedzie. JeŜeli to
zrobiłe ś, weź papierosa, który le Ŝy bliŜej mnie. JeŜeli nie, teg& bliŜej
ciebie. Zabawimy się?
— Nie. Nie chcę — rzekł z naciskiem. — Nie podoba mi si ę taka
zabawa. Ale chce mi się palić.
Sięgn ął zdrow ą ręką i wziął papierosa le Ŝącego bliŜej mnie.
— Dziękuję ci, Ed — powiedziałem. — Z przykro ścią ci to mówi ę, ale
zaprowadzę cię na szubienicę.
— Chyba zwariowałeś, synu.
— Ty my ślisz o tej robocie w San Francisco, Ed — wyja śniałem. — A
ja mówi ę o Seattle. Zostałe ś przyłapany, ty, złodziej hotelowy, w pokoju,
w którym si ę znajdował człowiek z kulą w skroni. Jaki, twoim zdaniem,
wysnuje z tego wniosek sąd przysięgłych, Ed?
Parskn ął,śmiechem. I nagle ten śmiech przestał by ć beztroski. Zamarł
mu na ustach.
— śe oczywiście ty go zabiłe ś — powiedziałem. — Kiedy zacz ąłe ś
realizować plan wejścia w posiadanie majątku pani Ashcraft kaŜąc ją
zgładzić, pierwszą rzeczą, któr ą zrobiłe ś, było zniszczenie listu samobójcy.
Bo cho ćby ś nie wiadomo jak pilnie go strzegł, zawsze istniało ryzyko, Ŝe
kto ś ten list odkryje i twoja gra weźmie w łeb. Spełnił swój cel... nie
będzie ci więcej potrzebny. Głupio byłoby ryzykowa ć, Ŝe kto ś go odkryje.
Nie mog ę cię zamkn ąć za morderstwa, które ukartowałe ś w San
Francisco. Ale mog ę cię wyko ńczy ć tym, którego nie popełniłe ś w
Seattle... więc sprawiedliwo ści stanie się zado ść. Pojedziesz do Seattle, Ed,
aby zawisn ąć za samobójstwo Ashcrafta.
I tak się stało.
Dziesiąty ślad
— Pan Leopold Gantvoort wyszedł — rzekł słu Ŝący, który mi otworzył
drzwi — ale jest jego syn, pan Charles... je Ŝeli pragnie pan się z nim
zobaczy ć.
— Nie, jestem umówiony z panem Leopoldem Gantvoortem na
dziewiątą albo troch ę pó źniej. Dopiero dziewiąta. Pewnie niebawem
nadejdzie. Zaczekam.
— Proszę bardzo. '
Odstąpił na bok, Ŝebym mógł wej ść, wziął ode mnie płaszcz i kapelusz,
zaprowadził mnie do pokoju na piętrze — biblioteki Gantvoorta — i
zostawił samego. Wziąłem jakiś magazyn ze stosu pism leŜących na stole,
przysun ąłem sobie popielniczk ę i rozsiadłem się wygodnie.
Min ęła godzina. Przestałem czyta ć i zacząłem się niecierpliwić. Min ęła
druga godzina i ju Ŝ wierciłem się niespokojnie.
, Gdzieś w głębi domu zegar wybijał jedenastą, gdy do pokoju wszedł
młody człowiek w wieku lat dwudziestu pięciu albo sześciu, wysoki i
szczupły, o bardzo bladej cerze, bardzo ciemnych włosach i oczach.
— Ojciec jeszcze nie wrócił — rzekł. — Przykro, Ŝe musiał pan czeka ć
tyle czasu. Czy mógłbym by ć w czym ś pomocny? Jestem Charles
Gantvoort.
— Nie, dzi ękuję — wstałem z fotela przyjmuj ąc tę grzeczn ą odpraw ę. —
Skontaktuję się z nim jutro.
— Bardzo mi przykro — mrukn ął i skierowaliśmy się razem ku
drzwiom.
Kiedy wchodziliśmy do hallu, zabrzęczał cicho telefon w k ącie pokoju,
który wła śnie opu ściliśmy, i Charles Gantvoort wrócił, aby go odebra ć, a
ja czekałem w drzwiach.
Stał tyłem do mnie, gdy mówił do słuchawki.
— Tak. Tak. Tak! — ostro. — Coo? Tak — bardzo słabo. — Tak.
Odwrócił si ę wolno i zobaczyłem jego twarz zbolałą i poszarzałą, z
szeroko
rozwartymi, przeraŜonymi oczyma i otwartymi ustami; wciąŜ trzymał w
ręku słuchawk ę.
— Ojciec — wysapn ął — nie Ŝyje... zamordowany!
— Gdzie? Jak?
— Nie wiem. Dzwoniono z policji. Chcą, Ŝebym tam natychmiast
przybył.
Z wysiłkiem wyprostował zwieszone ramiona, biorąc się w garść,
odło Ŝył słuchawk ę i jego twarz zrobiła się mniej napięta.
— Proszę mi darować...
— Proszę pana — przerwałem te przeprosiny. — Jestem z Kon-
tynentalnej Agencji Detektywistycznej. Ojciec pana dzwonił do nas dzisiaj
po południu z pro śbą, by przysła ć do niego wieczorem detektywa. Mówił,
Ŝe jego Ŝycie jest zagro Ŝone. Nikogo jednak formalnie nie zaangaŜował,
toteŜ jeśli pan nie...
— AleŜ oczywiście! Jest pan zaangaŜowany! JeŜeli policja jeszcze nie
schwytała mordercy, proszę zrobić wszystko, co mo Ŝliwe, aby go ująć.
— Zgoda! Jed źmy na komend ę.
śaden z nas nie powiedział ani słowa podczas jazdy do Gmachu
Sprawiedliwo ści. Schylony nad kierownicą swojego samochodu Gantvoort
mkn ął ulicami ze straszn ą szybko ścią. Było sporo pyta ń wymagających
odpowiedzi, lecz jeśli miał zachowa ć tempo, z jakim jechał, musiał skupić
całą swoją uwag ę na prowadzeniu wozu, aby na co ś nie wpaść. Nie
przeszkadzałem mu zatem, tylko trzymałem się i milczałem.
Gdy przyjechaliśmy, czekało ju Ŝ na nas z pół tuzina detektywów.
Śledztwem kierował 0'Gar — sier Ŝant-detektyw ze sto Ŝkowatą głow ą,
ubrany jak filmowy konstabl wiejski w szeroko-skrzydły czarny kapelusz i
tak dalej, mimo to jednak nie naleŜało go lekcewa Ŝyć. Pracowałem z nim
do tej pory nad kilkoma sprawami i szło nam znakomicie.
Wprowadził nas do jednego z mniejszych pokoików s ąsiadujących z
salą przyjęć. Ujrzeliśmy w nim na biurku kilkanaście przedmiotów.
— Niech pan obejrzy te rzeczy uwaŜnie — rzekł do Gantvoorta
sierŜant-detektyw — i wska Ŝe te, które były własno ścią ojca.
— Ale gdzie jest ojciec?
— Niechaj pan najpierw zrobi, co mówi ę — powiedział stanowczo
0'Gar — a wtedy b ędzie go pan mógł zobaczy ć.
Gdy Charles Gantvoort przeprowadzał selekcję, przyjrzałem się
przedmiotom na biurku. Pusta szkatułka na klejnoty, terminarzyk,
trzy listy w rozciętych kopertach adresowanych do nieboszczyka,
troch ę innych papierów, p ęk kluczy, wieczne pióro, dwie białe
lniane chusteczki, dwa naboje pistoletowe, złoty zegarek ze złotym
scyzorykiem i złotym ołówkiem na platynowo-złotym ł ńcuszku,
dwa czarne skórzane portfele, w tym jeden nowiute ńki, a drugi
podniszczony, troch ę pieniędzy w banknotach i srebrze i mała
walizkowa maszyna do pisania, pogięta, poskręcana, oblepiona
krwią i włosami. Niektóre rzeczy były poplamione krwi ą, inne
czyste.
Gantvoort wybrał spo śród nich zegarek ze scyzorykiem i ołów-
kiem, klucze, wieczne pióro, terminarzyk, chusteczki, listy, pozo-
stałe papiery i starszy portfel.
— Te rzeczy nale Ŝały do ojca — powiedział. — Pozostałych ni-
gdy nie widziałem. Nie wiem te Ŝ, oczywiście, ile miał dziś wieczo-
rem przy sobie pieniędzy, nie mog ę więc powiedzie ć, ile nale Ŝy do
niego.
— Czy jest pan pewien, Ŝe to wszystko? — spytał 0'Gar.
— Chyba tak, ale nie jestem pewien. Whipple mógłby panom
powiedzie ć. — Zwrócił si ę do mnie: — To ten, który pana wpu ścił
dziś wieczorem. Słu Ŝą cy ojca. On b ędzie najlepiej wiedział, co było
własno ścią ojca.
Jeden z detektywów podszedł do telefonu, Ŝeby natychmiast wezwa ć
Whipple'a. Z kolei ja zacząłem zadawa ć pytania.
— Czy brak tutaj czego ś, co pana ojciec nosił zwykle przy sobie?
Czego ś warto ściowego?
— Według mojego rozeznania nie brak niczego. Wszystko, co
mógł mie ć przy sobie, jest tutaj.
— O której wyszedł dzi ś wieczorem z domu?
— Przed wpół do ósmej. Mo Ŝe nawet o siódmej.
— Czy wie pan, dok ąd się udał?
— Nie mówił mi, ale my ślałem, Ŝe do panny Dexter.
Twarze detektywów rozja śniły się i oczy stały się czujne. My ślę,
Ŝe ze mn ą stało się to samo. Istnieje wiele, wiele morderstw, w
których nie wyst ępują kobiety, ale bardzo rzadko w zabójstwach tak
oczywistych.
— Kim jest ta panna Dexter? — przej ął wypytywanie 0'Gar.
— Ona jest... — Charles Gantvoort si ę zawahał. — No có Ŝ ojciec był na
bardzo przyjaznej stopie z nią i jej bratem. Zwykle odwiedzał ich... ją kilka
razy tygodniowo. Szczerze mówi ąc podejrzewam, Ŝe chciał ją po ślubić.
— Kim ona jest i co robi?
— Ojciec poznał ich oboje jakieś sześć, siedem miesięcy temu.
Spotykałem ich kilkakro ć, ale nie znam dobrze. Panna Dexter... ma na
imię Creda... jest według mnie osob ą dwudziestokilkuletnią, a jej brat,
Madden, ma o jakieś cztery, pięć lat więcej. Jest teraz w Nowym Jorku
albo w drodze do Nowego Jorku, gdzie zamierza przeprowadzić pewn ą
transakcję w imieniu ojca.
— Czy ojciec panu mówił, Ŝe zamierza ją po ślubić? — 0'Gar uczepił
się w ątku kobiecego.
— Nie, ale było do ść widoczne, Ŝe jest bardzo... hm... zakochany. Kilka
dni temu, w zeszłym tygodniu, doszło między nami na ten temat nawet do
wymiany zdań. Nie do kłótni, do wymiany zda ń. Wywnioskowałem z jego
słów, Ŝe chce się z nią o Ŝenić, i przestraszyłem się.
— Co to znaczy „przestraszyłem si ę"? — chwycił go 0'Gar za słowo.
Blada twarz Charlesa Gantvoorta poczerwieniała troc ę. Chrząkn ął z
zakłopotaniem.
— Nie chcę przedstawiać Dexterów w złym świetle. Nie sądzę... jestem
pewien, Ŝe nie mają nic wspólnego ze... z tym, co si ę stało. Ale nie
powiem, abym za nimi przepadał... nie lubię ich. UwaŜam, Ŝe są... bo ja
wiem? mo Ŝe łowcami majątków? Ojciec nie był bajecznie bogaty, ale
posiadał znaczne środki. A chociaŜ nie był słabowity, miał przecie Ŝ
pięćdziesiąt siedem lat, dostatecznie du Ŝo, aby mieć świadomo ść, Ŝe
Creda bardziej interesowała się jego pieniędzmi niŜ nim samym.
— A co z testamentem pana ojca?
— Ostatni, o którym wiem... sporz ądzony dwa, trzy lata temu...
pozostawiał wszystko mnie i mojej Ŝonie razem. Adwokat ojca, pan
Murray Abernathy, mógłby panom powiedzie ć, czy był jakiś pó źniejszy
zapis, ale w ątpię.
— Ojciec wycofał się z interesów, prawda?
— Tak. Mniej więcej rok temu przekazał mi swoją firm ę impor-towo-
eksportow ą. Miał tu i ówdzie troch ę inwestycji, lecz nie był
aktywnie zaangaŜowany w zarządzanie jakimkolwiek przedsiębiorstwem.
0'Gar zsunął swój kapelusz wiejskiego konstabla do tyłu i chwi ę drapał
się w zamy śleniu po sto Ŝkowatej głowie. Potem spojrzał na mnie.
— Chcesz jeszcze o co ś zapytać?
— Tak. Proszę pana, czy słyszał pa ń kiedykolwiek, by ojciec lub kto
inny mówił o niejakim Emilu Bonfilsie?
— Nie.
— Czy ojciec pana mówił, Ŝe otrzymał list z pogró Ŝkami? Albo Ŝe
strzelano do niego na ulicy?
— Nie.
— Czy ojciec pana był w Pary Ŝu w roku 1902?
— Bardzo mo Ŝliwe. Do chwili wycofania się z interesów bywał co
roku za granicą.
Następnie zaprowadziliśmy Gantvoorta do kostnicy, Ŝeby zobaczył
ojca. Nie był to miły widok nawet dla mnie i 0'Gara, cho ć znaliśmy
zamordowanego tylko z widzenia. Pamiętałem go jako drobnego,
Ŝylastego m ęŜczyzn ę, zawsze elegancko ubranego, który poruszał si ę ze
spręŜysto ścią człowieka znacznie młodszego.
LeŜał teraz ze zmia ŜdŜonym na czerwon ą masę czubkiem głowy.
Zostawiliśmy Gantvoorta przy zwłokach ojca i ruszyliśmy piechotą z
powrotem do Gmachu Sprawiedliwo ści.
— Co to za stara sprawa z Emilem Bonfilsem w Pary Ŝu w 1902? —
zapytał sierŜant-detektyw, gdy tylko wyszliśmy na ulicę.
— Dziś po południu nieboszczyk zadzwonił do Agencji i powiedział,
Ŝe dostał list z pogró Ŝkami od niejakiego Emila Bonfilsa, z którym miał
niemiłe przejścia w Pary Ŝu w 1902 roku. Powiedział te Ŝ, Ŝe ten Bonfils
strzelał do niego wczoraj wieczorem na ulicy. Prosił, aby kto ś przyszedł i
zobaczył się z nim w tej sprawie dziś wieczorem. Zastrzegł się, aby pod
Ŝadnym pozorem nie powiadamiać policji... Ŝe wolałby raczej zgin ąć z
ręki tego człowieka, niŜ aby sprawa nabrała rozgłosu. Tyle tylko
powiedział przez telefon i dlatego znalazłem się pod ręką, kiedy Charles
Gantvoort otrzymał wiadomo ść o śmierci ojca.
0'Gar zatrzymał się na samym środku chodnika i gwizdn ął cicho.
— To dopiero! — wykrzykn ął. — Czekaj, poka Ŝę ci co ś na komendzie.
Whipple ju Ŝ czekał w pokoju przyjęć, kiedy przybyliśmy na komend ę.
Jego twarz na pierwszy rzut oka była równie gładka i przypominająca
mask ę jak wcześniej tego wieczoru, kiedy mnie Wpuszczał do domu na
Russian Hill. Lecz pod tą mask ą doskonałego słu Ŝącego twarz ta cała
drŜała i dygotała.
Zaprowadziliśmy go do tego samego pokoiku biurowego, w którym
przesłuchiwaliśmy Charlesa Gantvoorta.
Whipple potwierdził wszystko, co powiedział syn zamordowanego.
Miał niezbitą pewno ść, Ŝe ani maszyna do pisania, ani szkatułka na
klejnoty, ani dwa naboje, ani nowy portfel nie naleŜały do Gantvoorta.
Nie mogliśmy go nakłonić do wyraŜenia opinii o De:xterach, ale łatwo
było po nim poznać, Ŝe nie Ŝywi do nich sympatii: Panna Dexter,
powiedział, dzwoniła tego wieczoru trzy razy, około ósmej, dziewi ątej i
wpół do dziesi ątej. Za kaŜdym razem pytała o pana Leopolda Gantvoorta,
lecz nie prosiła, aby mu cokolwiek przekazać. Whipple był zdania, Ŝe
oczekiwała Gan'voorta, a on nie przybył.
Oświadczył, Ŝe nie wie nic o Emilu Bonfilsie ani o listach z po-
gró Ŝkami. Gantvoort był poprzedniego wieczoru poza domem od ósmej do
północy. Whipple nie przyjrzał mu si ę do ść dobrze po powrocie, aby móc
stwierdzić, czy był podniecotr Gantvoort zwykle miał przy sobie około stu
dolarów.
— Czy mo Ŝliwe, aby Gantvoort miał tego wieczoru przy sobie c ś,
czego nie ma w śród rzeczy na biurku? — spytał
— Nie, proszę pana. Wszystko tu jest... zegarek z łańcuszkiem,
pieniądze, terminarzyk, portfel, klucze, chusteczki, wieczne pióro...
wszystko, o czym wiem.
— Czy Charles Gantvoort wychodził z domu dziś wieczorem?
— Nie, proszę pana. Państwo Gantvoort sp ędzili cały wieczór w
domu.
— Na pewno?
Whipple pomy ślał chwilk ę.
— Tak, prosz ę pana, jestem prawie pewien. Wiem, Ŝe pani
Gantvoort z całą pewno ścią nie wychodziła. Prawd ę powiedziawszy nie
widziałem pana Charlesa od około ósmej a Ŝ do chwili, kiedy zeszli na dół
z tym tu oto panem — wskazał na mnie — o godzinie j edenastej. Ale
jestem prawie pewien, Ŝe był w domu cały wieczór. Zdaje si ę, Ŝe pani
Gantvoort tak mówiła.
Wówczas 0'Gar zadał mu jeszcze jedno pytanie. Pytanie, które mnie
wówczas zdumiało.
. — Jakiego rodzaju spinki nosił pan Gantvoort przy kołnierzyku?
— To znaczy pan Leopold?
— Tak.
— Zwyczajne złote, jednoczęściowe. Miały znak firmowy lon-
dy ńskiego jubilera.
— Czy pan by je poznał?
— Tak, prosz ę pana.
Wówczas go zwolnili śmy.
— Nie sądzisz — zasugerowałem, kiedy 0'Gar i ja zostali śmy sami z tą
kup ą dowodów, które jeszcze nie miały dla mnie Ŝadnego znaczenia — Ŝe
ju Ŝ pora, aby ś rozwiązał język i powiedział, co jest co?
— Chyba tak... słuchaj! Pewien człowiek nazwiskiem Lager-ąuist,
wła ściciel sklepu spo Ŝywczego, jechał dziś wieczorem przez park Golden
Gate i min ął w ciemnej uliczce samochód ze zgaszonymi światłami.
Wydało mu się, Ŝe siedzący za kierownicą m ęŜczyzna wygląda jako ś
dziwnie, więc powiedział o tym pierwszemu napotkanemu policjantowi.
Policjant poszedł zobaczy ć i znalazł w samochodzie Gantvoorta
martwego, z głow ą zmiaŜdŜon ą tym narzędziem — poło Ŝył dło ń na
zakrwawionej maszynie do pisania — le Ŝącym na siedzeniu obok. Stało
się to za kwadrans dziesiąta. Doktor mówi, Ŝe Gant-voort został zabity...
Ŝe mu strzaskano czaszk ę... wła śnie tą maszyn ą.
Kieszenie zabitego, jak stwierdziliśmy, były wywrócone. Wszystko, co
jest na biurku, z wyjątkiem tego nowego portfela, leŜało rozrzucone w
samochodzie... część rzeczy na podłodze", część na siedzeniach. Pieniądze
teŜ tam leŜały, blisko sto dolarów. W śród papierów znalazłem to.
Podał mi białą kartk ę, na której było napisane na maszynie:
mil i 21 lat to za mało, by ś się mógł ukry ć przed ofiarą
— L. F. G. to mo Ŝe by ć Leopold F. Gantvoort — powiedziałem. — A
E. B. Emil Bonfils. Dwadzieścia jeden lat to czas od 1902 roku do 1923, a
6000 mil wynosi w przybliŜeniu odległo ść z Pary Ŝa do San Francisco.
Poło Ŝyłem list i wziąłem szkatułk ę. Była zrobiona z czego ś imitującego
czarn ą skór ę, wy ściełan ą białą satyn ą, bez jakichkolwiek oznaczeń.
Potem przyjrzałem się dwu nabojom, Smith&Wesson kaliber 9,6 mm, z
wykonanymi w miękkich noskach głębokimi nacięciami na krzy Ŝ — stara
sztuczka sprawiająca, Ŝe kula pozostawia w ciele dziurę wielko ści spodka.
— Naboje te Ŝ znaleziono w samochodzie?
— Tak... i to.
O'Gar wyjął z kieszeni kamizelki pukiel blond włosów — długo ści od
dwu i pół do pi ęciu centymetrów. Były uci ęte, nie wyrwane.
— Co ś jeszcze?
Zdawało się, Ŝe jest tego niezliczona ilo ść.
Wziął z biurka nowy portfel — ten, o którym zarówno Whi pple, jak
Charles Gantvoort powiedzieli, Ŝe nie naleŜał do zabitego — i pchn ął w
moją stron ę.
— Znaleziono go na ulicy, mniej wi ęcej metr od samochodu.
Był do ść tandetny i nie oznaczony ani nazwiskiem producenta
ani inicjałami wła ściciela. Wewn ątrz znajdowały się dwa banknoty
dziesięciodolarowe, trzy wycinki prasowe i karteczka z wypisaną na
maszynie listą sześciu nazwisk i adresów z nazwiskiem i adresem
Gantvoorta na początku.
Trzy wycinki pochodziły najwyra źniej z kolumn ogłoszeń prywatnych
trzech ró Ŝnych gazet — czcionki były ró Ŝne — i brzmiały:
George — Wszystko załatwione. Nie czekaj za długo. D. D. D.
R. H. T. — Nie odpowiadaj
Cappy — Punkt dwunasta i uwa
Nazwiska i adresy na sporządzonej na maszynie liście, poza Gant-
voortem, były następujące:
Quincy Heatheote, 1223 S. Jason Street, Denver.
B. D. Thornton, 96 Hughes Circle, Dallas.
Luther G. Randall, 615 Columbia Street, Portsmouth.
J. H. Boyd Willis, 54 14 Harvard Street, Boston.
Hannah Hindmarsn, 218 E. 79th Street, Cleveland.
— Co jeszcze?- 'oapytałem, gdy je przestudiowałem.
Zasoby sierŜanh detektywa nie zostały jeszcze wyczerpane.
—
wyjęte, kołnierzyk i krawat były na swoim miejscu. I lewy półbut znikł.
Szukaliśmy wszędzie, ale nie znaleźliśmy ani półbuta, ani zapinek.
—
Teraz ju Ŝ byłem przygotowany na wszystko.
—
— A odciski palców?
—
—
—
Dzwonił o szóstej wieczorem,
skrzy Ŝowania ulic Polka i McAllistera. Sprawdzamy go, ale moim
zdaniem on jest czysty.
Rzeczy, które według Whipple'a i Charlesa Gantvoorta naleŜały do
zabitego, mc nam nie mówiły. Przejrzeli śmy je uwaŜnie, ale nic nam to nie
dało. W terminarzyku było wiele uwag i zapisków, lecz wszystkie
wydawały się zupełnie bez związku ze spraw ą. Listy równie Ŝ.
Numer- seryjny maszyny do pisania, za pomocą której dokonano
zbrodni, został usunięty: wypiłowany pilnikiem.
—
oględziny i siedzieliśmy paląc papierosy.
—
—
skontaktować się z tymi pięcioma osobami na liście z nazwiskiem
Gantvoorta. To mo Ŝe by ć lista ofiar, które ten Bonfils chc ę zgładzić.
—
niektóre ju Ŝ nie Ŝyją. Ale czy ju Ŝ zostały zabite, czy te Ŝ mają lub nie mają
by ć zabite, na pewno pozostają w jakim ś związku, ze sprarA/y. Roześlę
telegramy do filii naszej agencji, Ŝeby zajęły się
lud źmi z listy. Postaram się teŜ, aby sprawdzono, z jakich gazet pochodzą
wycinki.
0'Gar spojrzał na zegarek i ziewnął.
— Ju Ŝ po czwartej. Dobrze by było troch ę się przespać. Zostawię
kartk ę naszemu ekspertowi, Ŝeby zaraz z rana porównał czcionk ę maszyny
z tym listem podpisanym E. B. i z listą. Musimy wiedzieć, czy je na niej
napisano. Chyba tak, ale trzeba się upewnić. KaŜę, aby jak tylko się
rozwidni, przeszukano park w miejscu, gdzie znaleźliśmy Gantvoorta;
mo Ŝe znajdziemy brakujący but i spinki od kołnierzyka. I wy ślę kilku
chłopaków do wszystkich sklepów z maszynami do pisa nia, mo Ŝe się
dowiedzą czego ś o tej tutaj.
Wstąpiłem na najbliŜszą pocztę i nadałem plik depesz. Potem
poszedłem do domu, by śnić o rzeczach, które nie maj ą najmniejszego
związku z jak ąkolwiek zbrodnią lub pracą detektywa.
O jedenastej rano, gdy świeŜy i rześki po pięciogodzinnym śnie
wszedłem do policyjnego biura detektywistycznego, zastałem sierŜanta
0'Gara siedzącego ze zwieszonymi ramionami i wpatrującego się tępo w
czarny półbut, kilka spinek do kołnierzyków, zardze wiały płaski kluczyk i
zmiętą gazetę.
— Co to takiego? Pamiątki z twojego wesela?
— Dobrze by było. — Głos miał pełen goryczy. — Posł uchaj: jeden z
portierów Narodowego Banku śeglarskiego znalazł dziś rano sprzątając w
westybulu paczk ę. Był to ten but... brakujący but Gantvoorta... owinięty w
„Philadelphia Record" sprzed pi ęciu dni, razem ze spinkami i tym starym
kluczem. Zwró ć uwag ę, Ŝe obcas buta został oderwany i Ŝe nadal go nie
ma. Whipple zidentyfikował but, a tak Ŝe dwie spinki, ale nigdy dotąd nie
widział kluczyka. Pozostałe cztery spinki są nowe, zwykłe pozłacane.
Wygląda na to, Ŝe klucz był długo nie u Ŝywany. Rozumiesz co ś z tego?
Nic nie rozumiałem.
— Jak się stało, Ŝe portier to przyniósł?
— Och, przecieŜ wszystko się znalazło w porannych gazetach... o
brakującym bucie, spinkach i tak dalej.
— Czego się dowiedziałeś o maszynie do pisania?
— Zarówno list, jak i ta lista osób zostały z cał ą pewno ścią
napisane na tej maszynie, ale jeszcze nie wiemy, skąd ona pochodzi.
Sprawdziliśmy teŜ lekarza, wła ściciela kabrioletu — jest czysty.
Sprawdziliśmy dokładnie, co robił wczoraj wieczorem. Lagerquist,
sklepikarz, który znalazł Gantvoorta, te Ŝ wydaje się w porządku. A co ty
robiłe ś?
— Jeszcze nie otrzymałem odpowiedzi na telegramy, które nadałem w
nocy. Dziś rano wstąpiłem do agencji i wysłałem czterech chłopaków,
Ŝeby przeczesali hotele w poszukiwaniu wszystkich ludzi o nazwisku
Bonfils... W ksiąŜce telefonicznej jest kilku abonentów, którzy si ę tak
nazywają. Posłałem te Ŝ telegram do naszej nowojorskiej filii, Ŝeby
przejrzeli spisy pasaŜerów parowców i sprawdzili, czy nie przybył ostatni o
jakiś Emil Bonfils. Zadepeszowałem teŜ do naszego korespondenta
paryskiego, Ŝeby zobaczył, czego się tam b ędzie mógł dogrzeba ć.
— Chyba powinniśmy odwiedzić adwokata Gantvoorta, pana
Abernathy'ego i pannę Dexter, zanim zajmiemy się czymkolwiek innym
— rzekł sier Ŝant-detektyw.
— Chyba tak — zgodziłem si ę — zajmijmy si ę adwokatem. W tym
stanie rzeczy on jest najwaŜniejszy....
Murray Abernathy był wysokim, chudym, starszym panem, który mówił
wolno i zawsze nosił koszule z krochmalonym gorsem. Był zbyt
przywiązany do tego, co uwaŜał za etyk ę zawodow ą, aby móc nam si ę
okazać pomocny w stopniu, w jakim oczekiwaliśmy, lecz pozwalając mu
mówi ć, przeskakiwać z tematu na temat, jak miał w zwyczaju,
wydobyliśmy z niego troch ę wiadomo ści. Sprowadzały się one do tego, co
następuje:
Zamordowany i Creda Dexter mieli zamiar pobrać się w najbliŜszą
środ ę. Jego syn oraz jej brat byli przeciwni temu małŜeństwu, więc
Gantvoort i jego wybranka postanowili się pobrać potajemnie w Oakland,
a następnie, tego samego popołudnia, wsiąść na statek płyn ący na Wschód
mniemając, Ŝe zanim ich długi miesiąc miodowy się sko ńczy, zarówno
jego syn, jak i jej brat zd ąŜą pogodzić się z tym ślubem.
Zmieniono testament i według nowego zapisu połowa majątku
Gantvoorta przypadała jego nowej Ŝonie, połowa zaś synowi i synowej.
Jednak Ŝe ten testament nie został podpisany i Creda Dex-ter wiedziała, Ŝe
tak było. Wiedziała — a był to jeden z punktów, któ re Abernathy
podkreślił z całą stanowczo ścią — Ŝe według
poprzedniego, wciąŜ obowiązującego zapisu cały majątek przechodził na
własno ść Charlesa Gantvoorta i jego Ŝony.
Majątek Gantvoorta szacowaliśmy na podstawie dyskretnych stwierdzeń
i aluzji na około półtora miliona w gotówce. Aberna thy nigdy nie słyszał o
Emilu Bonfilsie ani o Ŝadnych gro źbach b ądź zamachach na Ŝycie
zamordowanego. Nie wiedział niczego, albo niczego nie chciał nam
powiedzieć, co mogłoby rzucić jakiekolwiek światło na to, czym mogłaby
by ć rzecz, o której kradzie Ŝ oskarŜał zamordowanego list z pogró Ŝkami.
Z biura mecenasa Abernathy'ego udaliśmy się do mieszkania Credy
Dexter w nowym i kosztownie eleganckim budynku, oddalonym o kilka
minut spacerem od rezydencji Gantvoortów.
Creda Dexter była drobn ą dwudziestokilkuletnią kobietą. Cech ą, któr ą
się u niej przede wszystkim dostrzegało, były jej oczy. Wielkie, głębokie,
o barwie bursztynu i wiecznie ruchomych źrenicach. Zmieniały, stale
wielko ść, rozszerzały się i malały, raz wolno, kiedy indziej z nagła, to były
jak łebek od szpilki, to znów niemal zakrywały całe bursztynowe
tęczówki. Patrz ąc w te oczy dostrzegało się po chwili, Ŝe wszystko w niej
jest zdecydowanie kocie. KaŜdy jej ruch był powolnym, gładkim, pewnym
ruchem kotki. Zarys do ść ładnej buzi, kształt ust, mały nosek, oprawa
oczu, brwi — wszystko było kocie. Efekt ten zwi ększał jeszcze sposób
uczesania g ęstych brązowych włosów.
— Pan Gantvoort i ja — powiedziała nam po wst ępnych wyjaśnieniach
— mieli śmy się pobrać popojutrze. Jego syn i synowa, tak samo zresztą
jak mój brat Madden, byli przeciwni temu mał Ŝeństwu. UwaŜali, Ŝe
dzieląca nas ró Ŝnica wieku jest zbyt wielka. Dla uniknięcia więc
przykro ści postanowiliśmy się pobrać po ci
chu i wyjechać na rok lub dłu Ŝej za granicę, przekonani, Ŝe zanim
powrócimy, wszyscy zapomn ą o swoich uprzedzeniach.
Dlatego wła śnie pan Gantvoort namówił Maddena na wyjazd do
Nowego Jorku; Miał tam co ś do załatwienia... co ś w związku z wyzbyciem
się akcji w jakiejś hucie... więc wykorzystał tę spraw ę w celu usunięcia
Maddena do czasu naszego wyjazdu w podró Ŝ po ślubn ą. Madden mieszka
tutaj ze mn ą, więc moje przygotowania do wyjazdu nie uszłyby jego
uwagi.
— Czy pan Gantvoort był u pani wczoraj wieczorem? — s pytałem.
— Nie, ale czekałam na niego... mieliśmy razem wyjść. Zwykle
przychodził piechotą... mieszka o parę przecznic stąd. Kiedy zrobiła się
ósma, a jego nie było, zatelefonowałam i Whipple powiedział mi, Ŝe pan
Gantvoort wyszedł blisko godzin ę temu. Potem telefonowałam jeszcze
dwa razy. Dziś rano, zanim przejrzałam gazety, zadzwoniłam znowu i
dowiedziałam się, Ŝe...
Głos jej się załamał i umilkła; był to jedyny przejaw bólu, jaki okazała
przez cały czas rozmowy. Po wysłuchaniu zezna ń Charle-sa Gantvoorta i
Whipple'a byliśmy przygotowani na bardziej dramatyczn ą scen ę smutku.
Lecz rozczarowała nas. Nie było.w niej nic sztucznego: nie zaaplikowała
nam nawet łez.
— Czy pan Gantvoort był tutaj przedwczoraj wieczorem?
— Tak. Przyszedł troch ę po ósmej i został prawie do północy. Nie
wychodziliśmy z domu.
— Czy przyszedł i wrócił do domu piechot ą?
— Tak, o ile mi wiadomo.
— Czy mówił pani kiedykolwiek o tym, Ŝe mu gro Ŝono odebraniem
Ŝycia?
— Nie.
Zaprzeczyła zdecydowanie ruchem głowy.
— Czy zna pani Emila Bonfilsa?
— Nie.
— Czy pan Gantvoort wspominał o nim w pani obecno ści?
— Nie, nigdy.
— W którym hotelu zatrzymał si ę pani brat w Nowym Jorku?
Niespokojne źrenice rozszerzyły się gwałtownie, jakby chciały
się rozlać na białka oczu. Była to pierwsza wyra źna oznaka lęku, jaki w
niej dostrzegłem. Gdyby nie te pełne wymowy źrenice, mogłaby się wydać
zupełnie opanowana.
— Nie wiem.
— Kiedy wyjechał z San Francisco?
— We czwartek... przed Czterema dniami.
Po wyjściu od Credy Dexter przeszliśmy chyba ze sześć, siedem
przecznic zamy śleni, zanim 0'Gar przerwał milczenie:
— Gładki kociak z tej damulki! Pogład ź ją z włosem, a b ędzie
rozkosznie mruczała. Spróbuj pod włos, a wtedy zobaczysz jej pazury!
-— Co ci powiedział ten błysk oczu, gdy zapytałem j ą o brata?
— Co ś... ale nie wiem co! Warto by go poszukać, sprawdzić,
czy rzeczywiście jest w Nowym Jorku. JeŜeli jest tam dziś, to
murowana sprawa, Ŝe nie mógł by ć tu wczoraj... nawet samolot pocztowy
pokonuje tę odległo ść w dwadzieścia sześć do dwudziestu o śmiu godzin.
— Sprawdzimy — zgodziłem si ę. — Zdaje si ę, Ŝe Creda Dexter wcale
nie jest taka pewna, czy jej braciszek nie maczał palców w tym
morderstwie. I wcale nie mamy pewno ści, Ŝe nikt temu Bonfilsowi nie
pomagał. Nie wydaje mi się jednak, Ŝeby Creda mogła mie ć udział w
morderstwie. Wiedziała, Ŝe testament nie został podpisany. Nie chciałaby
się chyba w ten sposób pozby ć trzech czwartych miliona jagódek.
Wysłaliśmy do ść długi telegram do nowojorskiej filii i wstąpiliśmy do
agencji, Ŝeby zobaczy ć, czy nie przyszły odpowiedzi na depesze, które
wysłałem w nocy.
Przyszły. .
Nie znaleziono Ŝadnego z ludzi, których nazwiska widniały obok
Gantvoorta na sporządzonej na maszynie liście. Nie natrafiono nawet na
najmniejszy ślad po którymkolwiek z nich. Dwa z podanych adresów były
całkowicie błędne. Na wymienionych ulicach nie istniały domy o podanej
numeracji, ani teraz, ani nigdy przedtem.
Resztę popołudnia sp ędziliśmy z O'Garem chodząc po ulicy między
domem Gantvoorta na Russian Hill i budynkiem, w którym mieszkało
rodzeństwo Dexterów. Wypytywali śmy, kogo się dało — m ęŜczyzn,
kobiety i dzieci — którzy mieszkali, pracowali lub bawili się przy jednej z
trzech dróg, któr ą zamordowany mógł obra ć.
Nie znaleźliśmy nikogo, kto słyszał strzał oddany przez Emila Bonfilsa
w wieczór poprzedzaj ący morderstwo. Nie znaleźliśmy nikogo, kto
widział co ś podejrzanego w wieczór morderstwa. Nikt te Ŝ nie widział, jak
zamordowany wsiadał do kabrioletu.
Potem poszliśmy do domu Gantvoorta i jeszcze raz przepytaliśmy
Charlesa Gantvoorta, jego Ŝon ę i całą słu Ŝbę — i nie dowiedzieli śmy się
niczego. O ile im było wiadomo, nie zgin ęło nic, co mogło nale Ŝeć do
zamordowanego — nic tak małego, co mo Ŝna by ukry ć w obcasie
pantofla.
Buty, które Leopold Gantvoort miał na sobie w dniu, kiedy go zabito,
były jedn ą z trzech par zrobionych na zamówienie w Nowym Jorku przed
dwoma miesiącami. Mógł oderwa ć obcas lewego, wydrąŜyć go
dostatecznie, aby w nim ukry ć niewielki przed-,
miot, a następnie przybić na nowo. Whipple jednak Ŝe twierdził stanowczo,
Ŝe zauwaŜyłby skutki podobnych manipulacji, zwłaszcza dokonanych
przez niefachowca.
Wyczerpawszy tę dziedzin ę wrócili śmy do Agencji. Właśnie przyszedł
telegram z nowojorskiej filii, w którym donoszono, Ŝe Emil Bonfils nie
figuruje na Ŝadnej liście pasaŜerów któregokolwiek ze statków przybyłych
z Anglii, Francji lub Niemiec w ciągu minionych sześciu miesięcy.
Agenci, którzy przeczesywali miasto w poszukiwaniu Emila Bonfilsa,
wrócili z pró Ŝnymi rękoma. Znaleźli i przesłuchali jedena ście osób o tym
nazwisku w San Francisco, Oakland, Berkeley i Alamedzie. Przesłuchania
te oczy ściły z wszelkich zarzutów cał ą jedenastk ę. śaden z tych ludzi nie
znał Emila Bonfilsa. Przeszukanie hoteli równie Ŝ nionie dało.
Poszliśmy z O'Garem na kolację — milkliwy, spo Ŝyty w złym nastroju
posiłek, podczas którego nie wiem, czy wypowiedziel śmy po ' sześć słów
— a potem wrócili śmy do agencji, gdzie tymczasem przyszedł jeszcze
jeden telegram.
MADDEN DEXTER PRZYBYŁ DZI Ś RANO DO HOTELU MCALPIN
Wypu ściłem spomiędzy palców kartk ę, na której rozszyfrowałem
depeszę, i siedzieliśmy apatycznie naprzeciw siebie, patrząc pustym
wzrokiem ponad moim biurkiem jeden na drugiego i nasłuchując
grzechotu kubłów sprz ątaczki na korytarzu.
— Śmieszna sprawa — rzekł w ko ńcu 0'Gar do siebie.
Kiwn ąłem głow ą. Rzeczywiście śmieszna.
— Mamy. dziewi ęć śladów — powiedział po chwili — i Ŝaden
nigdzie nas nie zaprowadził.
Pierwszy: Gantvoort zadzwonił do was i powiedział, Ŝe niejaki Emil
Bonfils, z którym miał dawno temu zatarg w Pary Ŝu, przysłał mu list z
pogró Ŝkami i strzelał do niego.
Drugi: maszyna do pisania, któr ą go zabito, i fakt, Ŝe zarówno list, jak i
spis osób zostały na niej napisane. Wci ąŜ usiłujemy dojść, sk ąd ona
pochodzi, ale jak dotąd, bezskutecznie. A w ogóle, co to, u diabła, za br ń?
Czy Ŝby ten Bonfils w ściekł się i zdzielił
Gantvoorta pierwszą rzeczą, jaka mu wpadła w ręce? Ale co ta maszyna
robiła w skradzionym samochodzie? I czemu spiłowano jej numer
fabryczny?
Pokręciłem głow ą dla wyraŜenia, Ŝe nie mam pojęcia, i 0'Gar wyliczał
dalej posiadane przez nas ślady.
Trzeci: list z pogró Ŝkami, zgodny z tym, co Gantvoort mówił przez
telefon.
Czwarty: te dwie kule napiłowane na krzy Ŝ.
Piąty: szkatułka na klejnoty.
Szósty: pukiel blond włosów.
Siódmy: fakt, Ŝe but ofiary i spinki kołnierzyka zostały zabrane.
Ósmy: znaleziony obok portfel z dwoma dziesi ęciodolarowymi
banknotami, trzema wycinkami z gazet i spisem osób.
Dziewiąty: znalezienie nazajutrz buta, brakujących spinek i jeszcze
jakich ś czterech oraz zardzewiałego klucza, i to, Ŝe wszystko owinięte
było w filadelfijsk ą gazetę sprzed pięciu dni.
Oto cała lista. Je śli te ślady w ogóle dok ądkolwiek prowadzą, mówi ą, Ŝe
Emil Bonfils, kimkolwiek jest, został ograbiony z czego ś przez Gantvoorta
w 1902 roku w Pary Ŝu i Ŝe teraz po to co ś przybył. Wziął wczoraj
wieczorem Gantvoorta do skradzionego samochodu, zabierając z sob ą,
Bóg wie po co, maszyn ę do pisania! Gantvoort wszczął z nim kłótni ę,
wobec czego Bonfils rozwalił mu czerep maszyn ą, a potem przeszukał
jego kieszenie, najwyraźniej niczego nie zabierając. Zdecydował, Ŝe to,
czego szuka, musi by ć w lewym bucie Gantvoorta, więc zabrał ten but.
Następnie... lecz to nic nie tłumaczy: ani zniknięcia spinek kołnierzyka,
ani fałszywego spisu osób, ani...
— A wła śnie Ŝe tak! — przerwałem mu prostuj ąc się i bystrzejąc. — To
jest nasz dziesiąty ślad... ten, którym odt ąd pójdziemy. Ten spis osób,
wyjąwszy nazwisko i adres Gantvoorta, jest zmy ślony. Nasi chłopcy
znaleźliby przynajmniej jedn ą z tych pięciu osób, które s ą w nim
wymienione, gdyby spis był prawdziwy. Ale nie znaleźli nawet śladu tych
ludzi. W dodatku w dwu adresach są podane nie istniejące numery
domów!
Spis został zmy ślony, wło Ŝony do portfela wraz z wycinkami i dwu-
dziestoma dolarami... aby bardziej uprawdopodobnić spraw ę... i
podrzucony w pobliŜu samochodu, aby nam poplątać szyki. A jeśli tak, to
stawiam sto do jednego, Ŝe reszta teŜ jest spreparowana.
Odtąd b ędę uwaŜał te dziewięć
/fałszywych tropów. I pójd
człowieka, który si ę nie nazywa Emil Bonfils, którego inicjały nie s ą E. B.,
który nie jest Francuzem i nie był w Pary Ŝu w 1902 roku. Człowieka, który
nie ma jasnych włosów, nie posługuje si ę pistoletem kaliber 9,6 mm, nie
interesuje się działem ogłosze ń prywatnych w gazetach. Człowiekiem,
który nie zabił Gantvoorta po to, aby odzyska ć co ś, co mo Ŝna ukry ć w
obcasie lub na spince od kołnierzyka. Zapoluję sobie teraz na kogo ś
innego!
SierŜant-detektyw przymru Ŝył w zamy śleniu małe zielone oczka i
podrapał się w głow ę.
— Mo
co? Ten kociak tego nie zrobił... to by ją kosztowało trzy czwarte miliona.
Jej brat teŜ nie... jest w Nowym Jorku. A ponad.-to nie wykańcza się faceta
dlatego, Ŝe jest za stary dla czyjejś siostry. Charles Gantvoort? On i jego
Ŝona są jedynymi lud źmi, którzy zarabiaj ą na śmierci ojca przed
podpisaniem testamentu. Mamy tylko ich własne słowo na to, Ŝe Charles
był tego wieczoru w domu. Słu Ŝba nie widziała go pomiędzy ósm
jedenastą. Ty tam byłe ś i teŜ nie widziałe ś go przed jedenastą. Ale obaj mu
wierzymy, kiedy mówi, Ŝe był w domu cały wieczór. I Ŝaden z nas nie
my śli, Ŝe wyko ńczył swojego starego... cho ć oczywiście mógł. Wi ęc kto?
— Ta Creda Dexter — zasugerowałem — chciała wyj
dla pieniędzy, nie? Nie sądzisz chyba, Ŝe była w nim zakochana?
-— Nie. My
— Dobra — ci
Gantvoort był jedynym m ęŜczyzn ą, który kiedykolwiek stracił dla niej
głow ę?
—
mo Ŝe istnieje jakiś młody człowiek, który nie ma półtora miliona i nie chce
się łatwo pogodzić z faktem, Ŝe go pokonał kto ś, kto ma. Mo Ŝe... mo Ŝe.
—
i zacznijmy rozpatrywać spraw ę od tej strony.
—
rywala Gantvoorta w staraniach o łapk ę tej kocicy.
Słusznie czy niesłusznie, tak wła śnie postąpiliśmy. Rzuciliśmy te
wszystkie piękne ślady na dno szuflady, zamkn ęliśmy ją i zapomnieli o
nich. Następnie zabraliśmy,się do szukania m ęskich znajomo ści Credy
Dexter i próbowali śmy wyłonić spo śród nich morderc ę.
Ale nie było to takie łatwe, jakby się zdawało.
Nie dokopaliśmy się w jej przeszło ści ani jednego m ęŜczyzny, którego
mo Ŝna by uwaŜać za starającego się o jej rękę. Oboje z bratem mieszkali w
San Francisco od trzech lat. Prześledziliśmy ich poruszenia przez cały ten
okres, od mieszkania do mieszkania. Przepytaliśmy kaŜdego, kto znał ją
cho ćby z widzenia, I nikt nie mógł nam wskaza ć ani jednego m ęŜczyzny,
poza Gantvoortem, który by si ę nią interesował. Nikt po prostu nie widział
jej w towarzystwie kogo ś innego niŜ Gantvoort lub jej brat.
Wszystko to, jeśli nie posun ęło nas do przodu, to przynajmniej
przekonało, Ŝe jesteśmy na wła ściwym tropie. Musiał by ć, utrzy-
mywaliśmy, przynajmniej jeden m ęŜczyzna' w jej Ŝyciu w ciągu tych
trzech lat oprócz Gantvoorta. Nie nale Ŝała do kobiet — chyba Ŝe bardzo
się myliliśmy — którym m ęskie atencje byłyby niemiłe, i natura nie
posk ąpiła jej zalet przyciągających uwag ę m ęŜczyzn. Jeśli zaś istniał drugi
męŜczyzna, wówczas sam fakt, Ŝe tak dobrze się ukrywał, świadczył o
jego udziale w zabójstwie Gantvoorta.
Nie udało nam się odkry ć, gdzie rodzeństwo Dexterów mieszkało przed
przybyciem do San Francisco, ale teŜ i nie bardzo nas interesował
wcześniejszy okres ich Ŝycia. Istniała oczywiście mo Ŝliwo ść, Ŝe jakiś
dawniejszy kochanek pojawił się znów na scenie, lecz w takim przypadku
łatwiej było odkry ć nowszy związek niŜ dawny.
Nie było w ątpliwo ści, co wykazały nasze badania, Ŝe syn Gantvoorta
miał rację uwaŜając Dexterów za łowców fortun. Wszelkie ich działania
na to wskazywały, aczkolwiek nie wydawało się, aby ich przeszło ść była
zdecydowanie przestępcza.
Zabrałem się do Credy Dexter jeszcze raz i sp ędziłem w jej mieszkaniu
całe popołudnie, stawiając jej pytanie za pytaniem, a wszystkie dotyczyły
jej dawnych miłostek. Kogo rzuciła dla Gantvoorta i jego miliona i pół? A
odpowied ź zawsze brzmiała: nikogo: odpowied ź, w któr ą nie wierzyłem.
Kazaliśmy śledzić Cred ę Dexter dzień i noc — i nie posun ęli-
śmy się dzięki temu w naszych dociekaniach nawet o centymetr. M Ŝe
podejrzewała, iŜ jest śledzona. W kaŜdym b ądź razie rzadko wychodziła z
domu i tylko w najniewinniej szych celach. Kazaliśmy obserwować jej
mieszkanie bez względu na to, czy była w nim czy nie. Nikt go nie
odwiedzał. Zało Ŝyliśmy podsłuch w jej telefonie — wszystko na nic.
Zastawiliśmy sidła na jej korespondencję — nie przyszedł do niej ani
jeden list, nawet reklamowy.
Tymczasem dowiedzieliśmy się, sk ąd pochodzą trzy wycinki, które
znaleźliśmy w portfelu — z Kolumn ogłosze ń prywatnych nowojorskiej,
chicagoskiej i portlandzkiej gazety. Ogłoszenie z portlandzkiej gazety
ukazało się dwa dni przed morderstwem, z chicagoskiej cztery dni
wcześniej, a z nowojorskiej pięć. Wszystkie te trzy gazety znalazły się na
stoiskach w San Francisco w dniu morderstwa — aby k Ŝdy, kto szukał
materiału do wprowadzenia w błąd detektywów, mógł je naby ć.
Paryski korespondent agencji znalazł ni mniej, ni węcej tylko sześciu
Emilów Bonfilsów — a był na tropie jeszcze trzech.
Lecz my z O'Garem juŜ nie zawracaliśmy sobie nimi głowy —
porzuciliśmy ten trop zupełnie. Byliśmy pochłonięci bez reszty nowym
zadaniem — szukaniem rywala Gantvoorta.
Tak upływały dni i tak stały sprawy, gdy nadszedł czas powrotu
Maddena Dextera z Nowego Jorku.
Nasza nowojorska filia miała go na oku przez cały czas pobytu w
mieście i doniosła nam o jego wyje ździe, toteŜ wiedziałem, jakim
pociągiem przyjedzie. Chciałem mu zada ć kilka pytań, zanim zobaczy się
z siostrą. Mógł zaspokoi ć moją ciekawo ść w kilku kwestiach pod
warunkiem, Ŝe trafiłbym dó niego, zanim siostra znajdzie okazj ę mu
powiedzieć, by trzymał język za zębami.
Gdybym znał Maddena z widzenia, mógłbym go przyłapać przy wyjściu
z pociągu w Oakland, ale nie znałem, a nie chciałem bra ć z sob ą Charlesa
Gantvoorta ani nikogo innego, aby mi go wskazał.
Wybrałem się więc rano do Sacramento i wsiadłem do tego samego
pociągu co Dexter. Wło Ŝyłem wizytówk ę do koperty i dałem ją
posła ńcowi stacyjnemu. Potem szedłem przez wszystkie wagony za
posła ńcem, który Wykrzykiwał:
— Pan Dexter! Pan Dexter!
W ostatnim — obserwacyjnym — szczupły, ciemnowłosy ęŜczyzna w
dobrze skrojonym tweedowym ubraniu odwrócił głow ę od okna i
wyciągn ął rękę do posła ńca.
Przyglądałem mu się, kiedy nerwowo rozrywał kopertę i czytał moją
wizytówk ę. Broda leciutko mu zadrŜała podkre ślając słabo ść faceta.
Oceniłem jego wiek na dwadzie ścia pięć do trzydziestu lat. Włosy miał
rozdzielone przedziałkiem na środku głowy i przylizane po bokach, oczy
du Ŝe, brązowe, zbyt wyraziste, mały, kształtny nos, schludny brązowy
wąsik, usta bardzo czerwone, delikatne.
Kiedy uniósł wzrok znad mojej wizytówki, siadłem na wolnym miejscu
naprzeciwko niego.
— Pan Dexter?
—
śmiercią pana Gantvoorta.
—
Sacramento, pomy ślałem, Ŝe mog ę to zrobić w pociągu i w ten sposób nie
zajm ę panu za du Ŝo czasu.
—
powiedziałem detektywom w Nowym Jorku wszystko, co mi wiadomo, i
nie na wiele im się to przydało.
—
to obserwowałem pilnie jego twarz. — To, co uwa
nieprzydatne, mo Ŝe się teraz okazać bardzo waŜne.
Urwałem, a on zwilŜył wargi i unikał mego wzroku. Pomyślałem, Ŝe
musi by ć bardzo zdenerwowany. Zaczekałem kilka minut udając głębokie
zamy ślenie. Byłem pewien, Ŝe jeśli dobrze zagram, zdołam wywróci ć go
na nice. Sprawiał wra Ŝenie skrojonego z niezbyt mocnego materiału.
Siedzieliśmy z pochylonymi ku sobie głowami, aby inni pasaŜerowie w
wagonie nas nie podsłuchali, i było to dla mnie korzystne. KaŜdy detektyw
wie, Ŝe często łatwo jest wydoby ć jak ąś informację — ba, nawet wyznanie
— od człowieka słabego charakteru zbli
mówi ąc gło śno. Nie mogłem oczywiście mówi ć gło śno, ale ju Ŝ samo
zbliŜenie naszych twarzy dawało mi przewag ę.
— Który spo
w ko ńcu — poza panem Gantvoortem, najbardziej si
Przełkn ął gło śno ślin ę; spojrzał za okno, potem krótko na mnie i znów
za okno.
— Doprawdy nie wiem.
— Dobra. Spójrzmy wi ęc na to inaczej. Niech pan wyliczy po kolei
wszystkich m ęŜczyzn, którzy si ę nią interesowali i którymi ona si ę
interesowała.
Patrzył nadal za okno.
— Kto pierwszy? — naciskałem.
Spojrzał przelotnie w moje oczy z desperacją.
— Wiem, Ŝe to brzmi głupio, ale ja, jej rodzony brat, nie mógł bym
wymienić ani jednego człowieka, którym Creda si ę interesowała przed
poznaniem Gantvoorta. Nigdy, o ile mi wiadomo, nie Ŝywiła Ŝadnych
uczu ć dla jakiegokolwiek m ęŜczyzny. Mo Ŝliwe, oczywiście, Ŝe był kto ś, o
kim nie wiem, ale...
Rzeczywiście brzmiało to głupio! Ta Creda Dexter, z któr ą roz-
mawiałem — ten gładki kociak, jak j ą określił 0'Gar — nie wytrzymałaby
długo, moim zdaniem, Ŝeby cho ć jeden chłop się za nią nie włóczył.
Siedzący przede mn ą drobny przystojniaczek oczywiście kłamał. Nie było
innego wytłumaczenia.
Zabrałem się do niego na dobre. Lecz kiedy wczesnym wieczorem
dojeŜdŜaliśmy do Oakland, ciągle upierał się przy początkowym
twierdzeniu — Ŝe Gantvoort był jedynym wielbicielem jego siostry, o
jakim wiedział. A ja wiedziałem, Ŝe popełniłem błąd, nie doceniłem
Maddena Dextera, źle rozegrałem karty chc ąc za szybko co ś z niego
wyciągn ąć — zbyt jasno mówi ąc, co mnie interesuje. Był znacznie
mocniejszy, niŜ mi się zdawało, albo znacznie bardziej zainteresowany w
ukryciu mordercy Gantvoorta, niŜ sądziłem.
Osiągn ąłem jednak korzy ść: skoro Dexter kłamał — a nie było co do
tego w ątpliwo ści — wówczas Gantvoort istotnie miał rywala i Madde n
Dexter podejrzewał lub wiedział, Ŝe ów rywal zabił Gantvoorta.
Wysiadając z pociągu w Oakland wiedziałem, Ŝe poniosłem klęsk ę i Ŝe
nie dowiem się od niego, czego chciałem — w ka Ŝdym razie nie tego
wieczoru. Ale trzymałem się go i nie opuszczałem jego boku, gdy .wsiadał
na prom do San Francisco, mimo Ŝe nie krył ch ęci pozbycia się mego
towarzystwa. Zawsze jest szansa na zaistnienie nieoczekiwanych
okoliczno ści, toteŜ n ękałem go pytaniami i wtedy, gdy prom odbił od
brzegu.
Wkrótce podszedł do nas m ęŜczyzna — wielkie, krzepkie chłopisko w
lekkim płaszczu i z czarn ą torb ą.
— Halo, Madden! — powitał mego towarzysza, krocz ąc ku
niemu z wyciągniętą ręką. — Wła śnie przyjechałem i próbowałem sobie
przypomnieć numer twojego telefonu — rzekł stawiaj ąc torbę i ściskając
mu dło ń serdecznie.
Madden Dexter zwrócił si ę ku mnie. -
—- To jest pan Smith — powiedział i wymieniwszy moj e nazwisko
dodał: — Pan jest pracownikiem Kontynentalnej Agenc ji De-
tektywistycznej w San Francisco.
To wyjaśnienie — wyra źnie w celu ostrzeŜenia Smitha — sprawiło, Ŝe
się spręŜyłem i stałem się czujny. Prom jednak był zatłoczony — otaczało
nas ze sto osób. Uspokoiłem si ę, u śmiechn ąłem miło i wymieniłem ze
Smithem u ścisk dłoni. Kimkolwiek ten Smith był i jakikolwiek mógł mie ć
związek z morderstwem — bo je śli nie miał Ŝadnego, to po co Dexter tak
spiesznie go ostrzegł, kim jestem? — nie mógł mi tu taj nic zrobić.
Otaczający nas tłum dawał mi nad nim przewag ę.
To był tego dnia mój drugi bł ąd.
Lewa ręka Smitha pow ędrowała do kieszeni płaszcza — lub raczej w
głąb takiego pionowego rozcięcia, jakie zdarzają się w niektórych
płaszczach, Ŝe mo Ŝna przez nie sięgn ąć do wewn ętrznych kieszeni bez
rozpinania guzików. Dło ń zagłębiła się w tym rozcięciu i rozchyliła
płaszcz o tyle, abym mógł w niej zobaczy ć uniesioną lufę pistoletu
automatycznego, której nie mógł dostrzec nikt prócz mnie —
wycelowanego we mnie na wysoko ści pasa.
— Wyjdziemy na pokład? — zapytał Smith, lecz był to rozkaz.
Zawahałem się. Nie chciało mi się opuszczać tych wszystkich ludzi,
którzy stali lub siedzieli tacy ślepi wokół nas. Lecz twarz Smitha nie była
twarzą człowieka ostro Ŝnego. Wyglądał na takiego, który był zdolny
zlekcewaŜyć obecno ść setki świadków.
Obróciłem si ę i ruszyłem przez tłum. Prawa dło ń Smitha leŜała poufale
na moim ramieniu, gdy szedł za mn ą, lewa trzymała ukryty pod płaszczem
i przyło Ŝony mi do grzbietu pistolet.
Pokład był pusty. Nad promem i wod ą zalegała cięŜka mgła, wilgotna
jak deszcz — mgła zimowych nocy w zatoce San Franci sco — która
sp ędziła wszystkich ludzi z pokładu. Wisiała nad nami, g ęsta i
nieprzenikniona. Nie mogłem przez nią dostrzec nawet ko ńca promu,
chociaŜ jarzyły się na nim lampy.
Zatrzymałem się.
Smith szturchn ął mnie w plecy.
— Dalej, dalej, Ŝeby śmy mogli spokojnie porozmawiać — burkn ął mi
do ucha.
Poszedłem dalej, a Ŝ się znalazłem przy relingu.
Cały tył głowy zapiekł mnie nagłym ogniem... drobne punkciki światła
zabłysn ęły w czerni przede mn ą... zaczęły rosn ąć... run ęły ku mnie...
Pół świadomo ść! Stwierdziłem, Ŝe machinalnie staram się utrzymać na
powierzchni i wydostać z płaszcza. Tył głowy pulsował diabelnie. Oczy
piekły. Czułem się cięŜki i nasiąknięty, jakby opity galonami wody.
Mgła zalegała nisko i g ęsto nad wod ą — nie widziałem nic poza ni ą.
Zanim zdołałem się wreszcie uwolnić od krępującego ruchy płaszcza, w
głowie mi się nieco rozjaśniło, ale z powracającąświadomo ścią przyszedł
większy ból.
Jakieśświatełko zamajaczyło niejasno z lewej strony, po czym znikło.
Zza kołdry mgły, ze wszystkich stron, na kilkana ście ró Ŝnych tonów, z
daleka i bliska, pobrzmiewały syreny przeciw-mgielne. Przestałem płyn ąć
i unosiłem się na wodzie na plecach, usiłując określić swoją pozycję.
W pewnej chwili wyłowiłem uchem zawodz ące, regularne d źwięki
syreny z Alkatraz. Lecz one nic mi nie mówiły. Dochodziły do mnie z
mgły nie ukierunkowane — jakby spadały prosto z gór y.
Byłem gdzie ś w zatoce San Francisco, i tyle tylko wiedziałem, chociaŜ
mogłem podejrzewa ć, Ŝe prąd znosi mnie ku Golden Gate.
Min ęła krótka chwila, nim zorientowałem si ę, Ŝe opuściłem szlak
oaklandzkich promów — od pewnego czasu Ŝaden z nich nie przepłyn ął
koło mnie. Byłem rad, Ŝe nie jestem na ich drodze. W takiej mgle prom
prędzej by mnie pogrąŜył, niŜ wydobył.
Woda przejmowała chłodem, więc odwróciłem si ę i zacząłem płyn ąć z
wystarczającą energią, aby pobudzić krąŜenie krwi, a jednocześnie
oszczędzając siły do czasu, gdy znajd ę określony cel wysiłków.
Jakaś syrena zaczęła powtarza ć swoją grzmiącą nutę coraz to bliŜej i
bliŜej i wkrótce pojawiły si ęświatła promu, na którym była umieszczona.
To prom z Sausalito, pomy ślałem.
Podpłyn ął do ść blisko i zacząłem wrzeszcze ć, aŜ mi zbrakło
tchu i rozbolało mnie gardło. Lecz syrena promu wykrzykując swoje
ostrzeŜenia zagłuszyła mnie.
Przepłyn ął i mgła się za nim zamkn ęła.
Prąd stał się teraz silniejszy, a próby zwrócenia uwagi promu z
Sausalito osłabiły moje siły. Obróciłem si ę na plecy i odpoczywając dałem
się unosić wodzie tam, gdzie chciała.
Niespodziewanie znów zabłysło przede mn ą światełko — chwilk ę
trwało — i znikło.
Zacząłem wrzeszcze ć, młóciłem r ękami i nogami jak szalony, usiłując
przedostać się przez wod ę do miejsca, w którym si ę znajdowało światełko.
Nie zobaczyłem go ju Ŝ więcej.
Opanowało mnie znu Ŝenie, poczucie daremno ści moich wysiłków.
Woda przestała by ć zimna. Było mi ciepło i ogarn ęło mnie przyjemne,
kojące odrętwienie. Głowa nie pulsowała, straciłem w niej w ogóle czucie.
Teraz nie widziałem Ŝadnych świateł, tylko słyszałem zewsz ąd jęk syren
przeciwmgielnych... jęk syren... jęk syren przede mn ą, za mn ą, po obu
bokach, dręczący, irytujący.
Gdyby nie ten jęk syren, zaprzestałbym wszelkich wysiłków. Stały się
one jedynym nieprzyjemnym elementem w moim poło Ŝeniu — woda była
miła, zm ęczenie teŜ miłe. Ale syreny torturowały mnie. Kląłem je
opryskliwie i postanowiłem płyn ąć, aŜ przestan ę je słysze ć, a potem w
cichej i przyjaznej mgle, zasn ąć...
Od czasu do czasu podrzemywałem, aby znów da ć się obudzić
zawodzącemu głosowi syreny.
— Przekl ęte syreny! Przeklęte syreny! — skar Ŝyłem się raz po raz
gło śno.
Niebawem jedna z nich zaczęła naciera ć na mnie od tyłu coraz
gło śniejsza i silniejsza. Obróciłem si ę i czekałem. Ukazały się światła,
mgliste i rozpłynięte.
Z przesadn ą ostro Ŝno ścią, aby unikn ąć najmniejszego plusku,
odpłyn ąłem na bok. Kiedy to utrapienie wreszcie przeminie, b ędę mógł
zasn ąć. Zachichotałem cichutko, gdy światła zbliŜyły się na moją
wysoko ść, czując głupi triumf, Ŝe mi się udało tak sprytnie unikn ąć
wykrycia. Przeklęte syreny...
śycie, głód Ŝycia powrócił nagle ogromn ą falą.
Wrzasn ąłem do przepływającego promu i rzuciłem się ku niemu ze
wszystkich sił. Między jednym a drugim pociągnięciem ramion unosiłem
głow ę i krzyczałem...
Kiedy ju Ŝ po raz drugi tego wieczoru wróciłem do przytomno ści,
leŜałem na plecach na poruszającym się wózku baga Ŝowym. Wokół
tłoczyli się ludzie krocząc obok wózka i popatruj ąc na mnie z
ciekawo ścią. Usiadłem.
— Gdzie jeste śmy? — zapytałem.
Odpowiedział mi drobny czerwony na twarzy m ęŜczyzna w mundurze:
— Dobijamy do Sausalito. Nie ruszaj si ę. Zawieziemy cię do szpitala.
Rozejrzałem się.,
— Kiedy ten prom wraca do San Francisco?
— Za chwilę.
Zsun ąłem się z wózka i ruszyłem z powrotem.
— Jad ę do San Francisco — powiedziałem.
Pół godziny pó źniej, drŜąc i dygocąc w mokrym ubraniu, z zaciśniętymi
szczękami, aby zęby nie grzechotały z zimna i nie na śladowały odgłosu
gry w ko ści, wsiadłem przy Dworcu Promowym do taksówki i pojechałem
do domu.
Wypiłem pół butelki whisky, natarłem si ę szorstkim ręcznikiem, aŜ
mnie rozbolała skóra, i gdyby nie potworne zm ęczenie oraz jeszcze gorszy
ból głowy, mo Ŝna by powiedzieć, Ŝe poczułem się znów jak człowiek.
Zadzwoniłem do 0'Gara i poprosiłem, Ŝeby zaraz do mnie przyszedł, a
potem zatelefonowałem do Charlesa Gantvoorta.
— Czy widział się pan ju Ŝ z Maddenem Dexterem? — spytałem.
— Nie, ale rozmawiałem z nim przez telefon. Zadzwonił do mnie zaraz
po przyjeździe. Poprosiłem, Ŝeby się spotkał ze mn ą jutro rano w biurze
pana Abernathy'ego, aby omówić spraw ę, któr ą załatwił dla ojca.
— Czy mo Ŝe pan do niego zadzwonić i powiedzieć, Ŝe musi pan
wyjechać z miasta... Ŝe pan wyjeŜdŜa wczesnym rankiem... i chce się pan
z nim spotkać u niego dziś wieczorem?
— Skoro pan sobie Ŝyczy...
— Doskonale. Więc proszę to zrobić. Za chwilę wstąpię po pana i
udamy się tam razem.
— Ale co...
— Wszystko wyjaśnię, gdy się spotkamy — rzekłem ucinaj ąc. 0'Gar
wszedł, kiedy ko ńczyłem się ubierać.
— A więc powiedział ci co ś? — spytał, wiedz ąc, Ŝe zamierzałem
spotkać się z Dexterem w pociągu i go wybadać.
— Tak — odparłem z cierpkim sarkazmem — ale prawie ju Ŝ za-
pomniałem co. Piłowałem go przez całą drog ę z Sacramento do Oakland i
nie wydobyłem z niego nawet szeptu. Na promie w drodze przez zatok ę
przedstawił mnie facetowi, którego nazwał Smithem, i z miejsca
powiedział temu Smithowi, Ŝe jestem detektywem. Wszystko to, zwró ć
uwag ę, działo się na środku zatłoczonego promu! Pan Smith przyło Ŝył mi
do brzucha spluw ę, wyprowadził na pokład, paln ął czym ś w tył głowy i
pchn ął do zatoki.
— Aleś sobie nau Ŝywał! — 0'Gar u śmiechn ął się, a potem zmarszczył
czoło. — Wygl ąda na to, Ŝe ten Smith jest facetem, którego szukamy...
gościem, który wyko ńczył Gantvoorta. Ale po kiego licha by się tak
podkładał wyrzucając cię za burtę?
' — Tego ja nie mog ę pojąć — przyznałem, próbuj ąc, który z kapeluszy
albo. czapek najmniej uciska moją obolałą głow ę. — Dex-ter wiedział, Ŝe
poluję na jednego z dawnych wielbicieli jego siostry. I pewnie pomy ślał,
Ŝe wiem znacznie więcej, boby inaczej nie zagrał tak niezręcznie... dając
Smithowi cynk, Ŝe jestem detektywem.
Mo Ŝliwe, Ŝe kiedy Dexter stracił głow ę i dał ten cynk Smithowi na
promie, ten wyobraził sobie, Ŝe wkrótce, je Ŝeli nie od razu, dobiorę się do
niego. Dlatego podjął tę desperack ą prób ę usunięcia mnie z drogi. Ale za
chwilę wszystkiego się dowiemy r*- powiedziałem, gdy szliśmy do
czekającej taksówki.
— Chyba nie liczysz, Ŝe zobaczysz dzisiaj Smitha, co? — spytał
sierŜant-detektyw.
— Nie. Na pewno zaszył się w jakim ś k ącie, póki nie zobaczy, jak si ę
potoczą sprawy. Ale Madden Dexter musi by ć na oczach, bo to w jego
interesie. Ma alibi, jest czysty, o ile chodzi o sa ą zbrodnię. PoniewaŜ zaś
zakłada, Ŝe nie Ŝyję, im jawniej się zachowuje, tym jest bezpieczniejszy.
Ale to pewne, Ŝe wie o wszystkim, chociaŜ niekoniecznie jest w to
wmieszany. O ile się orientuję, nie wyszedł na pokład ze mn ą i Smithem.
W kaŜdym razie czeka teraz w domu. I tym razem b ędzie mówił...
wszystko wy śpiewa!
Charles Gantvoort stał na schodkach przed frontowymi drzwiami, kiedy
przyjechaliśmy. Wsiadł do taksówki i pojechali śmy do
Dexterów. Nie mieli śmy czasu odpowiedzieć na pytania, którymi nas
zarzucał z ka Ŝdym obrotem kół samochodu.
— Jest i oczekuje pana? — zapytałem go.
— Tak. .
Wysiedliśmy z taksówki i weszli śmy do hallu budynku.
— Pan Gantvoort do pana Dextera — powiedział Filipi ńczykowi przy
centralce.
Filipińczyk zaanonsował go telefonicznie.
— Prosz ę wejść — rzekł do nas.
Przy drzwiach mieszkania Dexterów wyprzedziłem Gantvoorta i
nacisn ąłem guzik dzwonka.
Drzwi otworzyła Creda Dexter. Jej bursztynowe oczy rozszerzyły się i
uśmiech zamarł na twarzy, kiedy ją min ąłem i wszedłem w głąb
mieszkania.
Przeszedłem szybko przez przedpokój i skr ęciłem w pierwsze drzwi, w
których zobaczyłem światło.
I stan ąłem twarz ą w twarz ze Smithem!
Zdumieliśmy się obaj, lecz jego zdumienie było głębsze od mojego.
śaden z nas nie spodziewał się, Ŝe ujrzy drugiego, ale ja wiedziałem, Ŝe on
Ŝyje, on zaś miał wszelkie powody, by sądzić, iŜ leŜę na dnie zatoki.
Wykorzystałem to jego zaskoczenie, aby zd ąŜyć wykonać dwa kroki,
zanim cokolwiek zrobił.
Ręka opadła mu w dół.
Moja prawa pięść wylądowała na jego twarzy... wylądowała z cięŜarem
kaŜdego grama moich dziewięćdziesięciu kilogramów wagi,
spotęgowanego pamięcią kaŜdej sekundy sp ędzonej w wodzie i kaŜdym
uderzeniem krwi w mojej rozbitej głowie.
Sięgająca po pistolet ręka za pó źno wróciła, by stworzy ć osłon ę przed
moim ciosem.
Co ś chrupn ęło w pięści, kiedy zderzyła się z jego twarzą, i dło ń mi
zdrętwiała.
Ale Smith upadł... i le Ŝał nieruchomo.
Przeskoczyłem przez niego ku drzwiom po drugiej stronie pokoju,
wyciągając lew ą ręką rewolwer.
— Gdzie ś tu jest Dexter! — krzykn ąłem przez ramię do 0'Gara, który
wła śnie wszedł z Creda i Gantvoortem. — Miej oczy otwar te!
Przebiegłem wszystkie pokoje otwierając po drodze szafy i zaglądając w
kaŜdy k ąt... ale nie znalazłem nikogo.
Potem wróciłem do miejsca, gdzie Creda Dexter próbo wała ocucić
Smitha, z pomocą Gantvoorta i 0'Gara.
SierŜant-detektyw spojrzał na mnie- przez ramię.
— Wiesz, kim jest ten dowcipniś? — spytał.
— Mój przyjaciel Smith.
— Gantvoort mówi, Ŝe to Madden Dexter. Spojrzałem na Charlesa
Gantvoorta, który, kiwn ął głow ą.
— To jest Madden Dexter — potwierdził.
Pracowaliśmy nad Dexterem prawie dziesięć minut, zanim otworzył
oczy.
Gdy tylko usiadł,.zaczęliśmy go zasypywać pytaniami i oskarŜeniami w
nadziei wydobycia zeznań, póki jest rozklekotany — ale wcale nie był taki
miękki.
— Mo Ŝecie mnie zamkn ąć, jeŜeli chcecie. Wszystko, co mam do .
powiedzenia, powiem swojemu adwokatowi, nikomu innemu.
Tyle tylko zdołaliśmy wydoby ć.
Creda Dexter, która odeszła na bok, kiedy jej brat oprzytomniał, stała
troch ę dalej, patrząc na nas; nagle zbliŜyła się i dotkn ęła mojego ramienia.
— Jakie macie przeciwko niemu dowody? — zapytała butn ie.
— Tego nie mam ochoty zdradzać — odparowałem — ale mog ę
powiedzieć tyle, Ŝe damy mu szansę udowodnienia w pięknej nowoczesnej
sali sądowej, iŜ nie zabił Leopolda Gantvoorta.
— On był w Nowym Jorku!
— Wcale nie! Wysłał tam swojego przyjaciela jako Maddena Dextefa,
aby załatwił pod tym nazwiskiem spraw ę pana Gant-voorta. Sam zaś
spotkał się z nim na promie, aby odebrać od niego papiery dotyczące
transakcji ze spółk ą B. F. & F. Iron Corporation, i zorietował się, Ŝe
przypadkiem dowiedziałem się prawdy o jego alibi... z czego wówczas
sam nie zdawałem sobie sprawy.
Obróciła si ę gwałtownie w stron ę brata.
— Czy to prawda? — zapytała go.
Uśmiechn ął się drwiąco i dalej obmacywał szczękę w miejscu, gdzie
wylądowała moja pięść.
— Wszystko, co mam do powiedzenia, powiem swojemu adwokatowi
— powtórzył.
— Ach tak! — odpaliła mu. —- Wi ęc ja powiem, co mam do po-
wiedzenia teraz, zaraz!
Odwróciła si ę znów do mnie.
— Madden wcale nie jest moim bratem! Moje nazwisko jest Ives.
Poznaliśmy się z Maddenem cztery lata temu w St. Louis, włóczyli śmy się
razem z rok, a potem przyjechaliśmy do Frisco. Był naciągaczem... i wciąŜ
jest. Poznał pana Gantvoorta sze ść, siedem miesięcy temu i starał się go
skusić na kupno fałszywego wynalazku. Przyprowadzał go tutaj kilka razy,
przedstawiwszy mnie jako swoją siostrę. Udawaliśmy zwykle rodzeństwo.
Potem, po kilku wizytach pana Gantvoorta, Madden postanowił zmienić
grę. Stwierdził, Ŝe pan Gantvoort mnie lubi i Ŝe mogliby śmy wyciągn ąć od
niego więcej pieniędzy w drodze szantaŜu. Miałam kokietowa ć pana
Gantvoorta, póki go sobie nie owin ę dookoła palca... póki go nie usidlimy
tak, Ŝeby nie mógł si ę nam wymkn ąć... póki nie zostanie przyłapany w
sytuacji kompromitującej. Potem mieliśmy go porządnie oskubać z
pieniędzy.
Przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Zakochał się we mnie... bardzo. I
w ko ńcu poprosił mnie o rękę. Nie przewidzieliśmy tego. Planowaliśmy
szantaŜ. Ale gdy poprosił mnie o rękę, spróbowałam i namówi ć Maddena,
Ŝeby śmy z tego planu zrezygnowali. Przyznaję, Ŝe pieniądze starszego
pana miały na to wpływ... ale te Ŝ polubiłam go troch ę dla niego samego.
Był pod wieloma względami wspaniały... milszy niŜ ktokolwiek ze
znanych mi ludzi.
Opowiedziałam więc Maddenowi wszystko i zaproponowałam, Ŝeby śmy
zmienili plan, bo chcę wyjść za Gantvoorta. Obiecałam, ze Maddenowi
nigdy nie zabraknie pieniędzy... wiedziałam, Ŝe mog ę dostać od pana
Gantvoorta, co zechcę. Postąpiłam wobec Maddena uczciwie. Lubiłam
pana Gantvoorta, lecz to Madden go wynalazł i sprowadził do mnie, więc
nie zamierzałam zostawić Maddena na lodzie. Chciałam dla niego zrobić
wszystko, co tylko b ędę mogła.
Ale Madden nie chciał o tym nawet słysze ć. Na dłu Ŝszą metę zyskałby
więcej pieniędzy robiąc, jak proponowałam... ale chciał mie ć cho ć garstk ę
od razu. I co jeszcze głupsze, dostał jednego ze swoich napadów zazdro ści.
Której ś nocy mnie zbił!
To przesądziło spraw ę. Postanowiłam się go pozby ć. Powiedziałam
panu Gantvoortowi, Ŝe mój brat stanowczo sprzeciwia si ę naszemu
małŜeństwu, a pan Gantvoort widział zły humor Maddena. Postanowił
wysła ć go na Wschód w sprawie swoich akcji stali, aby usu ąć go z drogi,
póki nie wyjedziemy w podró Ŝ po ślubn ą. S ądziliśmy, Ŝe Madden dał się
zwieść... chociaŜ powinnam była wiedzie ć, Ŝe przejrzy nasze zamiary.
Chcieliśmy wyjechać mniej więcej na rok, co jak my ślałam,
wystarczyłoby, Ŝeby Madden ó mnie zapomniał... lub abym w
dostatecznym stopniu okrzepła, by sobie z nim poradzić, jeśli spróbuje
stwarzać kłopoty.
Kiedy usłyszałam, Ŝe pan Gantvoort został zabity, pomy ślałam sobie
zaraz, Ŝe to zrobił Madden. Ale poniewa Ŝ dowiedziałam się, Ŝe następnego
dnia był w Nowym Jorku, więc wyrzucałam sobie, Ŝe wyrządziłam mu
tym podejrzeniem krzywd ę. I cieszyłam się, Ŝe to nie on. Lecz teraz...
Przyskoczyła do niedawnego wspólnika.
— Teraz mam nadziej ę, Ŝe zawiśniesz, tępa pało!
Znowu zwróciła si ę ku mnie. Tym razem nie był to gładki kociak, lecz
rozw ścieczona, parskająca kocica, z obnaŜonymi kłami i pazurami.
— Jak wygl ądał ten typ, który pojechał za niego do Nowego Jorku?
Opisałem wygląd swojego rozmówcy z poci ągu.
— Evan Felter — powiedziała po chwili namysłu. — Pr acował kiedy ś z
Maddenem. Pewnie się ukrył w Los Angeles. Przyciśnijcie go, a wszystko
wy śpiewa... jest słaby jak baba! Mo Ŝliwe, Ŝe się dowiedział o gierce
Maddena dopiero po fakcie. Jak ci się to podoba? plun ęła Maddenowi
prosto w twarz. — Ładnie na pocz ątek? Zepsułe ś mi bal? Odtąd po święcę
kaŜdą chwilę, Ŝeby im
pomóc posła ć cię na stryczek!
I tak uczyniła; przy jej pomocy nie było trudno znaleźć resztę dowodów
i posła ć go na szubienicę. My ślę, Ŝe Ŝadne skrupuły z powodu Maddena
nie zepsuły Credzie Dexter rado ści korzystania z trzech czwartych miliona
dolarów. Teraz jest bardzo szacown ą dam ą, a ja jestem rad, Ŝe pozbyłem
się oszusta.
Spis treści
Słowo o autorze — Krzysztof Zarzecki ............................................................................. 3
Złota Podkowa (The Golden Horseshoe) — przełoŜył Wacław Niepokólczycki .................. 7
Dziesiąty ślad (The Tenth Clew) — przełoŜyłWacław Niepokólczycki ............................. 42
Dygitalizował Bodziokb
Pan Edward Bohannon
Tijuana, Baja Califomia
Meksyk
Przez parę ostatnich miesięcy nie robiłem nic — wyj ąkał — ale po
ś do załatwienia.
ńczyk, w bieliźnie.
ą ręką chwyta
śniad ą twarz
ąga ostrzem no Ŝa i spycha
ąć konieczno ści przewracania
ę zawiadomić pana Richmonda, Ŝe pani Ashcraft została
w jej domu i
Cześć — powitał mnie. — Co ci tym razem wpadło w r
Znalazłem trzy trupy do chwili, kiedy zaprzestałem dalszych
ąc go do środka. — Mo
ęce?
Ŝe ty jako
źle się spisałe ś... jak na młodego chłopaka.
śmiu ludziom i mnie — nast
ął 0'Gar,
Według mnie zabójca włamał si ę przez kuchenne drzwi — ci
ął nó Ŝ kuchenny i poszedł na
ę — ale pomijasz kwesti
ął. — Dojd
Ŝna wybierać. Zabójca mógł by ć
ś, kto miał specjalny
ępne kilka godzin. Trzeba
ągn ął
ę, kim był i
ę i do tego. S ą chyba tylko
EDWARD BOHANNON
TIJUANA. MEKSYK.
NATYCHMIAST.
Kim jest ten wielki facet?
Z tego, co słyszałem, przyjemny nie jest. Nazywa się Flinn G ęsia
Zadepeszowałem, do twojego biura po jeszcze jednego agenta —
ę z tob ą skontaktować. PrzekaŜ mu
Tak jest, szefie — rzekł i poszedł si
ęŜczyzn ę, który wygl ądał na
ś się? — zapytałem współczuj
ę przespać.
ąco.
AMERYKA ŃSK Ą I BRYTYJSK Ą WHISKY
ZAMELINOWAŁ SI Ę U KUMPLI
WYSŁAŁ DWA TELEGRAMY
L.F.G., Chcę tego, co moje. 6000
twojej zdrady. Zamierzam odebrać, co skradłe ś.
ą. FLO.
Ŝaj. BINGO.
E.B.
Spinki kołnierzyka zabitego, zarówno przednia, jak tylna, zostały
Czy to ju Ŝ koniec?
Czego, do diabła ,jeszcze chcesz? — warkn
Nic z tego! Wszystkie naleŜą do ofiary.
A samochód, w. którym go znaleziono?
Kabriolet naleŜący do niejakiego doktora Wallace'a Girargo.
Ŝe mu go skradziono z okolicy
Np, co o tym sądzisz? — zapytał 0'Gar, kiedy sko
Sądzę, Ŝe warto byłoby znale źć pana Emila Bonfilsa.
Nie zaszkodziłoby — mrukn
Mo Ŝe. Tak czy owak musimy je odszukać. Niewykluczone, Ŝe
ął. — Czy to mało?
ńczyliśmy
ął. — Chyba najlepiej byłoby
T
Z UPOWA śNIENIEM SPRZEDA śY AKCJI GANTWOORTA W B.F.F.
IRON CORPORATION. ZAPRZECZA JAKOBY ZNAŁ EMILA-BON-
FILSA LUB WIEDZIAŁ O MORDERSTWIE. SPODZIEWA SI Ę' ZA-
KO ŃCZY Ć TRANSAKCJĘ JUTRO I WYRUSZY Ć DO SAN FRAN-
CISCO.
ślicznych śladów za dziewięć
ę w odwrotnym kierunku. B ędę szukał
Ŝe to nie takie głupie! — rzekł. — Mo
ą a
ść za Gantvoorta
ślę, Ŝe raczej była zakochana w jego półtora milionie.
ągn ąłem. — Przecie
Rozumiem! Rozumiem! — wykrzykn
No to ciśnijmy w k ąt wszystko, nad czym dotychczas pracowaliśmy,
Zgoda — rzekł. — A wi
Ŝe masz rację. A jeśli tak, to
Ŝ nie jest brzydka... S ądzisz, Ŝe
ął 0'Gar. — Chodzi ci o to, Ŝe
ęc jutro od samego rana zaczniemy szukać
Tak — odparł. — Pewnie chce pan ze mn
Aha. Chciałem zada ć panu kilka pytań, a poniewaŜ byłem wła śnie w
JeŜeli mog ę w czym ś pomóc — rzekł — ch
No có Ŝ, od wyjazdu pana stamtąd sytuacja się zmieniła. — Mówi
Ŝaliśmy wówczas za
Ŝając twarz do jego twarzy i
śród znajomych pana siostry — powiedziałem
ę do niej zalecał?
ą rozmawiać w związku ze
ętnie słu Ŝę. Ale ju Ŝ
ąc
:
7