Dashiell Hammett - Dwaj detektywi


Dashiell

Hammett

Dwaj detektywi

Przełożył i słowem wstępnym opatrzył Krzysztof Zarzecki


Słowo od tłumacza

Dashiell Hammett (1894—1961) zapisał się na trwałe jako jeden z naj­wybitniejszych twórców w historii powieści detektywistycznej.

Urodzony na farmie swego dziadka w stanie Maryland na wschod­nim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, nie odebrał prawie żadnego for­malnego wykształcenia. Garnął się wprawdzie do nauki, pożerał książ­ki i wykazywał nieprzeciętne zdolności, jednakże niepowodzenia finan­sowe ojca, który się przeniósł do Baltimore, gdzie z mizernymi rezul­tatami szukał szczęścia w interesach, zmusiły czternastoletniego Dashiella do porzucenia średniej szkoły politechnicznej i podjęcia pracy dla zasilenia budżetu rodzinnego. Imał się różnych zajęć, które często zmieniał, znudzony ich monotonią i brakiem perspektyw. Był posłań­cem na kolei Baltimore — Ohio, dokerem, gońcem w biurze maklers­kim, robotnikiem w fabryce skrzynek, pracownikiem transportu. Aż w roku 1915 otrzymał z ogłoszenia pracę w baltimorskim oddziale słyn­nej Agencji Detektywistycznej Pinkertona. Po krótkim stażu biurowym i przeszkoleniu w rudymentach zawodu — został wywiadowcą. Zajęcie było wprawdzie uciążliwe, lecz nareszcie trafiło mu się coś, co odpo­wiadało jego ruchliwej, niespokojnej naturze. Niestety przerwała tę pracę wojna. Służył przez rok w wojskowej kolumnie sanitarnej pod Baltimore, na front go nie wysłano. Przeszedł natomiast podczas świa­towej epidemii 1918 roku influencę, zwaną wówczas hiszpanką, a w jej wyniku odezwała się gruźlica, którą prawdopodobnie zaraził się jeszcze jako chłopiec od matki. Choroba, chociaż zaleczona podczas paru poby­tów w szpitalach wojskowych, nadwerężyła mu jednak zdrowie na resztę życia i powracała potem kilkoma falami. Pomiędzy kolejnymi atakami gruźlicy próbował podejmować na nowo pracę agenta Pinker­tona, tym razem na zachodnim wybrzeżu, w Spokane w stanie Waszyn­gton i w San Francisco w Kalifornii, ale przerastało to już jego siły. Zahaczył się więc jako agent reklamowy wielkiej kalifornijskiej firmy jubilerskiej, nade wszystko jednak zaczął gorączkowo pisać wiersze i opowiadania.

Cztery i pół roku, jakie w sumie przepracował w agencji Pinkertona, przesądziło niewątpliwie o gatunku literackim, jaki sobie ostatecznie obrał i w jakim wkrótce zdobył nie lada sławę. Od 1923 roku w po­pularnym magazynie „Black Mask" zaczęły się regularnie ukazywać jego pisane w pierwszej osobie opowiadania o bezimiennym wywia­dowcy Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, znanym tylko jako


Continental Op (skrót od „Operative"). Osobiste doświadczenia przyda­wały autentyzmu jego prozie. Demitologizował zawód detektywa rów­nież w wypowiedziach publicystycznych ogłaszanych periodycznie w prasie. Szczególnie głośny stał się cykl sarkastycznych wspomnień o je­go karierze agenta Pinkertona, drukowany w 1923 roku w elitarnym miesięczniku literackim „Smart Set". A oto co pisał dwa lata później w „Black Mask":

„Wspaniałe bywają niektóre sposoby «naukowego» śledztwa, pod wa­runkiem, że się je ogranicza do właściwych proporcji, ale kiedy zaczy­na się je wysuwać jako niezawodne na plan pierwszy, stają się zwykłą szarlatanerią i niczym więcej. Kłopot polega na tym, że przestępcy są zwykle tak cholernie nienaukowi i że tacy pozostaną, jak długo pod­stawową cechą mentalności przestępczej będzie infantylna żądza szyb­kiego wzbogacenia się. Chemik, fotograf i inni specjaliści służą nie­ocenioną pomocą naszemu staremu przyjacielowi, niedouczonemu, platfusowatemu tajniakowi, ale na dłuższą metę to on jest tym, który za­pełnia więzienia przestępcami".

Błyskotliwa kariera literacka Hammetta trwała niewiele ponad dzie­sięć lat, gdyż w połowie lat trzydziestych przestał właściwie pisać. Po­zostawił pięćdziesiąt dwa opowiadania i pięć powieści, z których dwie ukazały się po polsku: Sokół maltański (The Maltese Falcon, 1930, wy­danie polskie w przekładzie Wacława Niepokólczyckiego „Iskry" 1965) oraz Papierowy człowiek (The Thin Man, 1932, wydanie polskie w prze­kładzie Krzysztofa Zarzeckiego „Iskry" 1965). Trzy pozostałe to Red Harvest (Czerwone żniwo, 1929), The Daine Curse (Fatum Daine'ów, 1929) i The Glass Key (Szklany kluczyk, 1931). Przynajmniej w trzech najdojrzalszych wzniósł gatunek powieści kryminalnej na wyżyny peł­noprawnej literatury i jego pozycja jednego z najwybitniejszych pisa­rzy amerykańskich owej epoki utrzymywała się jeszcze długo potem, jak zamilkł. Utrwalały ją ponadto wersje radiowe i filmowe jego po­wieści, w późniejszym okresie oparte już nie na jego własnych scena­riuszach. Szczególnie głośna była ekranizacja Sokola maltańskiego w re­żyserii Johna Hustona, z Humphreyem Bogartem w roli detektywa Sa­ma Spade'a, oraz Papierowego człowieka i całej serii dalszych filmowych przygód pary jego detektywów-amatorów, Nicka i Nory Charlesów, granych przez popularnych aktorów lat trzydziestych, Williama Powella i Myrnę Loy.

Hammett pozostanie na zawsze twórcą i pierwszym mistrzem tzw. czarnego kryminału, który w następnych dziesięcioleciach zrobił taką karierę na całym świecie. Powieści i opowiadania Hammetta rozgrywa­ją się w dżungli znieprawionej Ameryki lat dwudziestych i trzydzies­tych. Zbrodniarzami bywają tu nierzadko ludzie ze świata gangster­skiego, a bohater-detektyw z konieczności chwyta się często sposobów działania niewiele mniej bezwzględnych niż przestępcy i mimo że wy­stępuje w słusznej sprawie, przyobleka się z reguły w maskę cynizmu.


Ten rodzaj prozy był oczywiście w zgodzie z gorzkim duchem epoki, nie potrafiącej tak łatwo przejść do porządku dziennego nad niedaw­nym wstrząsem wojny światowej, która ostatecznie skompromitowała dziewiętnastowieczne wartości i konwenanse. „Grzeczna", oparta na wierze w potęgę rozumu powieść detektywistyczna w stylu Conan Doyle'a, choć tak świetnie rozwijana w Anglii przez Agatę Christie czy Dorothy Sayers, nie odpowiadała gorączkowemu rytmowi życia Ame­ryki tzw. epoki jazzu, jakkolwiek i tu miała swoich kontynuatorów. U Hammetta dedukcja schodzi na plan drugi, na plan pierwszy wysu­wa się dynamiczna akcja, niekiedy ocierająca się o granice nieprawdo­podobieństwa. Nawet bowiem pamiętając, że lata dwudzieste były w USA okresem gwałtownego rozluźnienia norm obyczajowych, prohibicji z jej wszystkimi odwrotnymi od zamierzonych skutkami ubocznymi oraz szczytowego nasilenia się korupcji i gangsteryzmu — nie sposób nie zauważyć, że wiele utworów Hammetta, opowiadając wprawdzie his­torie, od których trudno się oderwać, piętrzy sensacyjne wydarzenia w sposób, który nie wytrzymuje próby trzeźwiejszej refleksji. Dotyczy to szczególnie opowieści, których bohaterem jest Continental Op.

Przerysowania były wszakże świadomym zabiegiem pisarskim Ham­metta, który chciał wyolbrzymiając piętnować zło i odkłamywać zafał­szowany obraz Ameryki, utrwalany przez sentymentalną literaturę. We­dług wszelkich przekazów ludzi, którzy go bliżej znali, był nieprzecięt­ną indywidualnością o zdecydowanych przekonaniach lewicowych i trud­nym charakterze. Takim utrwaliła go między innymi w trzech to­mach swoich wspomnień jego długoletnia przyjaciółka, znakomita dra-matopisarka Lillian Hellman. Na podstawie jednego z opowiedzianych przez nią epizodów reżyser Fred Zinnemann nakręcił w roku 1977 wstrząsający film Julia, znany z naszych ekranów. Obok dwóch przy­jaciółek, antyfaszystki Julii, która ginie z rąk hitlerowców (grała ją Vanessa Redgrave), i narratorki, debiutującej pisarki Lillian (Jane Fonda), trzecią niezapomnianą kreację, przyjaciela i mentora literackiego tej ostatniej, właśnie Dashiella Hammetta, stworzył Jason Robards. Kto widział ten film, może sobie wyobrazić, jaką osobowością był Ham­mett walczący przez całe życie twardo o sprawy, które uważał za słuszne.

Dwa przedstawione w tym tomiku opowiadania prezentują- dwóch spośród głośnych detektywów stworzonych przez Hammetta. Obaj uka­zani tu zostali w bardzo jak na tego autora spokojnych, tradycyjnych śledztwach. Continental Op, próbujący tym razem odzyskać jedynie zrabowaną biżuterię, w dalszych opowiadaniach, a także w powieściach Czerwone żniwo i Fatum Daine'ów, będzie często brał udział w krwa­wych rozprawach gangsterskich, z których zawsze cudem wychodzi ca­ło i które zawsze traktuje beznamiętnie jako nieodłączny składnik swe­go zawodu. Zawodu, który wybrał z upodobania i który stara się wy­pełniać z maksymalną sumiennością. Sam Spade, postać zarysowana na-


stępnie znacznie pełniej w Sokole maltańskim, ukrywa pod maską obo­jętności i szorstkim obejściem pryncypialną uczciwość i wrażliwość na krzywdę. Okaże się może mniej od swego poprzednika cynicz­ny, choć także będzie nieraz stawał oko w oko z brutalnością świata zbrodni i balansował na krawędzi prawa. I to raczej on, nie Continen­tal Op, stanie się prototypem najsławniejszych detektywów prywat­nych, stworzonych później przez takich świetnych kontynuatorów ga­tunku zapoczątkowanego przez Hammetta, jak Raymond Chandler, Erle Stanley Gardner czy Ross MacDonald.


Tom, Dick albo Harry

Nigdy się nie dowiedziałem, czy Frank Toplin jest wysoki, czy niski. Widziałem jedynie jego kulistą głowę — łysą czaszkę i pomarszczoną twarz, jedną i drugą barwy i faktury pergaminu — opartą na białych poduszkach w wielkim staroświeckim łożu z czterema kolumienkami. Resztę jego ciała kryła gruba warstwa pościeli.

Przy tym pierwszym spotkaniu w sypialni były: jego żona, okrągła kobieta o bladej nalanej twarzy, ze zmarszczkami jak rysy na kości słoniowej; ich córka Phyllis, typ rezolutnej dziewczyny, która jest du­szą kółka zblazowanej młodzieży; oraz młoda służąca, która mi otwo­rzyła drzwi, potężnie zbudowana blondyna w fartuszku i czepeczku.

Podałem się za przedstawiciela Północnoamerykańskiego Towarzys­twa Asekuracyjnego, filii w San Francisco, którym w pewnym sensie byłem. Nic by mi nie przyszło z przyznania się, że jestem w rzeczy­wistości wywiadowcą Kontynentalnej Agencji Detektywistycznej, chwi­lowo pracującym na zlecenie Towarzystwa Asekuracyjnego, zatrzymałem więc tę wiadomość dla siebie.

Pani Toplin popchnęła krótkimi pulchnymi palcami głowę męża z po­wrotem na poduszki.

— No, no, Frank, wiesz, że ci się nie wolno denerwować — powie­działa uspokajającym tonem.

W ciemnych oczach Phyllis Toplin zaigrał błysk i dziewczyna mrug­nęła do mnie. Mężczyzna w łóżku obrócił się z powrotem twarzą, uś­miechnął z lekkim zażenowaniem, po czym zachichotał.

Nie zaskoczyło mnie to bynajmniej. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek kiedyś przyznał, że coś ukradzionego było ubezpieczone na pełną sumę — polisa zawsze pokrywała tylko połowę, co najwyżej trzy czwar­te wartości.

Chwileczkę. — Obróciłem się do służącej. — Co zaszło, kiedy pani otworzyła drzwi?

Oświadczyli zgodnie, że nie.

A pani na ile go ocenia? — zapytałem panią Toplin. — Na jakieś dwadzieścia pięć.

Phyllis Toplin uprzedziła ojca.

— Tatuś i Hilda nazywają to rewolwerem. Ale to był pistolet, kali­ber 38.

— Czy poznaliby państwo tego człowieka, gdybyście go zobaczyli?
— Tak — zgodzili się wszyscy.

Zrobiłem miejsce na nocnym stoliku, wyjąłem ołówek i kartkę pa­pieru.

— Muszę mieć pełną listę wszystkiego, co zabrał, z jak najdokład­niejszym opisem każdej sztuki, ceną, jaką państwo za nią zapłacili, oraz pochodzeniem i przybliżoną datą nabycia.

— Po półgodzinie lista była gotowa.

— Wiedzą państwo, pod którym numerem mieszka panna Eveleth? —
zapytałem sięgając po kapelusz.

— Mieszkania 602. Dwa piętra nad nami.
Wszedłem na górę, nacisnąłem dzwonek.

Drzwi otworzyła dwudziestoparoletnia dziewczyna, z nosem oklejo­nym plastrem opatrunkowym. Miała miłe piwne oczy, ciemne włosy i uderzająco wysportowaną sylwetkę.

Dotknęła swego oklejonego nosa i uśmiechnęła się melancholijnie.

— Niebieskie. Kosmyki włosów, które mu wystawały spod czapki, były jasnoblond, prawie białe.

— A jaki miał głos?

— Niski, bas, choć to mogło być oczywiście robione.
Poznałaby go pani, gdyby go pani zobaczyła?

— No, oczywiście! — Przyłożyła delikatnie palec do oklejonego no­
sa. — Jak nie ja, to mój nos go zwącha na milę.

Z mieszkania panny Eveleth zjechałem na parter do dyżurki, gdzie zastałem dozorcę McBirneya z żoną. Ona była kościstą małą kobietą z zaciętymi ustami i ostrym nosem megiery. On, wysoki i barczysty, miał rudawe włosy i wąsy, dobroduszną, gamoniowatą, czerwoną twarz i wesołe wodnistobłękitne oczy. Cedząc słowa jął opowiadać, co wie o napadzie.

— Zmieniałem jak raz uszczelkę na trzecim piętrze, kiedy słyszę strzał. Wyszłem zobaczyć, co się wyprawia, i jak raz byłem przy frontowych drzwiach Toplinów, jak ten bubek wyleciał. Zobaczyliśmy jeden drugiego i on we mnie mierzy z tej pukawki. Jak tak, to nie głupim próbować sztuczek, tylko schowałem głowę i dałem nura, żeby mnie
nie trafił. Słyszałem, że leci na górę, i uniosłem głowę w samiutką po­
rę, żeby zobaczyć, jak skręca z czwartego piętra na piąte. Nie goniłem go. Nie miałem żadnej broni, a myślałem, że go i tak dostaniemy. W tym domu można się wydostać na sąsiedni dach z trzeciego piętra, naj­wyżej z czwartego, ale nie z wyższych. A Toplinowie mieszkają na
czwartym, więc myślałem, że mamy drania. Jak człowiek stanie przed
windą, to widzi i frontowe, i kuchenne schody. Więc zadzwoniłem na windziarza, Ambrose mu na imię, kazałem mu włączyć dzwonek alarmowy, a potem biec przed dom i kikować na drabinki przeciwpożaro­we, dopóki nie przyjedzie policja. Bo po minucie albo dwóch przyle­ciała moja kobita z leworwerem i mówi, że Martinez, znaczy się, brat Ambrose'a, który obsługuje centralkę telefoniczną i pilnuje drzwi wejś­ciowych, zadzwonił na policję. I jedne, i drugie schody widziałem jak na dłoni i facet żadnymi nie zeszedł. Po paru minutach zwaliła się cała kupa mundurowych z komisariatu na Richmond Street. Uwolniliśmy Toplinów ze schowka, w którym ten łobuz ich zamknął, i zabrali się do przeszukiwania domu. Jak raz wypadła na schody panna Eveleth, twarz i sukienkę miała całą we krwi, i mówi, że ten bandyta był w jej miesz­kaniu. No to my myśleli, że go tam zdybiemy, ale nie. Przetrząsnęli my każdziuteńkie jedno mieszkanie w całym domu. Facet zniknął jak kam­fora.

Te małżeńskie przepychanki do niczego nie prowadziły, więc je ucią­łem pytaniem skierowanym do kobiety:

— Taki mały wypierdek. Szczeniak, mógł mieć dwadzieścia trzy, czte­ry lata. Gęba blada, stare granatowe ubranie.

— Znajdę teraz gdzieś tych chłopców, którzy mieli wczoraj służbę
przy windzie i przy wejściu? Jak im tam, Ambrose i Martinez, tak?

Dozorca popatrzył na zegarek.

— Tak, powinni już być. Robią dzisiaj od drugiej.

Wyszedłem do westybulu i znalazłem ich grających w orła i reszkę. Byli braćmi — szczupli młodzi Filipińczycy o błyszczących oczach. Nie dorzucili wiele do tego, co już wiedziałem.

Ambrose zjechał do westybulu i kazał bratu zadzwonić po policję, jak tylko McBirney go zaalarmował. Potem wybiegł kuchennym wyj­ściem i kikował na drabinki przeciwpożarowe. Jedna schodzi po tylnej, druga po bocznej ścianie domu. Ustawiwszy się w pewnej odległości od narożnika widział doskonale obie, jak również kuchenne wyjście. Wszę­dzie paliły się światła, tak że drabinki były widoczne aż do dachu, ale nikt się na nich nie pojawił.

Martinez zaalarmował telefonicznie policję, po czym śledził główne wyjście i schody frontowe. Nic nie zauważył.

Akurat kończyłem przesłuchiwanie chłopców, kiedy otworzyły się drzwi od ulicy i do westybulu weszło dwóch mężczyzn. Jednego z nich znałem. Był to Bill Garren, wywiadowca z Komendy Głównej, zajmu­jący się lombardami. Drugim był wysztafirowany blondynek w świeżo zaprasowanych spodniach, krótkiej wywatowanej marynarce i lakiero­wanych półbutach z beżowymi getrami, dobranymi kolorem do ręka­wiczek i kapelusza. Miał obrażoną, nadętą minę. Najwyraźniej nie od­powiadało mu towarzystwo Garrena.

Wsiedliśmy we trzech do windy i Ambrose zawiózł nas na czwarte piętro. Garren wprowadził mnie w sytuację, zanim zadzwonił do drzwi Toplinów.

— Ten miły młody człowiek próbował przed chwilą upłynnić pier­ścionek w lombardzie na Trzeciej Ulicy. Pierścionek ze szmaragdem i brylancikami, wygląda, że zgarnięty u Toplinów. Twardy facet z nie go, nie pisnął jak dotąd słówka. Pokażę go tym ludziom, a potem za­biorę na komendę i pogadamy inaczej. Tam odzyska mowę i zacznie śpiewać ładnymi, okrągłymi zdankami!

Aresztant patrzył ponuro w podest, nie zwracając uwagi na groźby. Garren nacisnął dzwonek i po chwili drzwi otworzyła służąca Hilda. Zrobiła wielkie oczy na widok wyelegantowanego młodzieńca, ale po­prowadziła nas bez słowa do salonu, gdzie siedziała pani Toplin z córką.

Phyllis poczerwieniała, ale uniosła wysoko czoło i zmierzyła detekty­wa zimnym spojrzeniem.

— Może byłby pan łaskaw zdjąć kapelusz? — poprosiła.

Z Billa nie jest zły chłop, ale nie grzeszy potulnością. W odpowiedzi ściągnął kapelusz zawadiacko na jedno oko i obrócił się do pani To­plin.

Phyllis zrobiła krok do przodu i stanęła między Garrenem a mną, plecami zwrócona do niego, a twarzą do mnie.

— Ja wszystko wyjaśnię — oznajmiła.

Brzmiało to jak napis z niemego filmu, nie było więc zbyt obiecu­jące, ale cóż miałem robić?

nas uwolnili z tego schowka. Bandyta musiał go zgubić, jak uciekał. Nie powiedziałam nic rodzicom, bo przecież pierścionek był ubezpieczony, więc co za różnica, a tak bym go sprzedała i miała trochę własnej for­sy. Zapytałam wczoraj Jacka, czy mógłby mi to załatwić, a on powie­dział, że oczywiście, wie jak się do tego zabrać. Poza tym nie miał nic wspólnego z całą historią. Nie przypuszczałam tylko, że będzie taki głupi i pójdzie z tym od razu dzisiaj do lombardu. — Spojrzała z poli­towaniem na wspólnika. — Widzisz, co narobiłeś! — powiedziała z wy­rzutem. Przestąpił z nogi na nogę, patrząc z obrażoną miną w ziemię.

— Cha, cha, cha, świetny kawał! — zaśmiał się Bill Garren kwaśno. — A zna pani tę historyjkę o dwóch Irlandczykach, którzy trafili przez pomyłkę do damskiej toalety?

Nie dowiedział się, czy ją zna.

— Proszę pani — zwróciłem się do pani Toplin — czy biorąc pod uwagę nie ogoloną twarz i przebranie, ten młody człowiek mógłby być wczorajszym bandytą?

Potrząsnęła stanowczo głową.

Wyciągnął na środek pokoju ciężki fotel, posadził na nim Wagenera i przykuł go kajdankami do poręczy. Ostrożność była całkiem zbytecz­na, ale Billa wkurzyło, że panie nie rozpoznały w młodzieńcu bandyty. Wyszliśmy we dwóch na korytarz, skąd mogliśmy obserwować salon bez obawy, że nasza przyciszona rozmowa zostanie podsłuchana.

Nie było to wcale takie głupie,

— Mnie też w to graj — zgodziłem się. — Tak jak sprawy stoją, Towarzystwo Asekuracyjne ma podstawę, żeby wstrzymać wypłatę odszkodowania. Ale chciałbym powęszyć jeszcze trochę i dobrać się do skó­ry temu, kto napuścił bandziora, żeby szarpnąć Towarzystwo na okrą­głą sumkę. Na razie zbierzmy na tego lalusia, co się jeszcze da, zape-klujmy go w pudle, a potem zobaczymy, co więcej można zrobić.

— Zgoda — odrzekł Garren. — Ty ściągnij dozorcę i tę całą Eveleth,
a ja tymczasem pokażę chłoptasia staremu Toplinowi i przycisnę służącą.

Kiwnąłem głową i wyszedłem z mieszkania zostawiając za sobą nie zamknięty zatrzask. Jadąc na szóste piętro kazałem Ambrose'owi przy­słać McBirneya do Toplinów. Potem nacisnąłem dzwonek do mieszka­nia Blanche Eveleth.

Wprowadziłem ją do mieszkania Toplinów bez dzwonienia do drzwi i zastałem wszystkich w sypialni Franka Toplina. Jeden rzut oka na zawiedzioną minę Garrena powiedział mi, że ani starszy pan, ani słu­żąca nie rozpoznali w aresztancie bandyty. Wskazałem palcem Jacka Wagenera. W oczach Blanche Eveleth odmalował się zawód.

— Myii się pan — oświadczyła. — To nie ten człowiek.

Garren łypnął na nią złym okiem. Łatwo było się domyślić, że jeśli Toplinów coś łączyło z Wagenerem, to go nie będą sypać. Wobec tego Bill liczył na identyfikację osób postronnych — Blanche Eveleth i do­zorcy. Jedna z nich właśnie odpadła.

W tym momencie rozległ się dzwonek i po chwili służąca wprowa­dziła McBirneya. Wskazałem Jacka Wagenera, który stał obok Garrena gapiąc się ponuro w podłogę.

— Czy to on groził panu pistoletem wczoraj na schodach?
McBirney wybałuszył wodnist
e oczy, zdumiony.

— N-nie! — powiedział zdecydowanym głosem, ale na jego twarzy pojawiła się zaraz wątpliwość.

Identyfikacja, jaką nam zaprezentował dozorca, nie jest warta funta kłaków. Nawet kategoryczne i natychmiastowe identyfikacje nie zawsze ostają się w sądzie. Dowody pośrednie zawdzięczają złą sławę lu­dziom, którzy nie mają o niczym pojęcia, ale i takim, którzy mają albo przynajmniej powinni mieć. I rzeczywiście bywają one bałamutne. Ale jeśli nie brać pod uwagę prawdziwego, nie podrabianego, przedwojen­nego łgarstwa, to dowody pośrednie ani się umywają pod względem niewiarygodności do zeznań świadków. Weźcie pierwszego lepszego człowieka — byleby to nie był ów jeden na sto tysięcy, który ma umysł wyszkolony do właściwego zapamiętywania, a i to nie zawsze zacho­wuje trzeźwe spojrzenie — wyprowadźcie go z równowagi, pokażcie mu coś, zostawcie parę godzin na przemyślenie i obgadame tego, po czym zacznijcie mu zadawać pytania. Możecie postawić sto do jednego, że trudno będzie wykryć jakikolwiek związek między tym, co widział, a tym, co powie, że widział. Tak jak ten McBirney — jeszcze godzina, a byłby gotów dać głowę, że Jack Wagener jest wczorajszym bandytą. Garren wziął chłopaka pod ramię i ruszył w kierunku drzwi.

Obróciłem się do Franka Toplina. Mówiąc pozostałem przez cały czas zwrócony w jego stronę, bo wszyscy — jego żona i córka, służąca, Mc­Birney, Blanche Eveleth, Garren, jego aresztant i ja — otaczaliśmy pół­kolem jego łóżko, tak że patrząc na niego mogłem równocześnie obser­wować kątem oka całe towarzystwo.

— Ktoś mi mydli oczy — rozpocząłem swoją przemowę. — Gdyby wszystko, co mi tu powiedziano, miało sens, to można by to równie do­brze powiedzieć o prohibicji. Wasze zeznania kłócą się ze sobą od po­czątku do końca. Weźmy tego ptaszka, który urządził na państwa skok. Wygląda, że był świetnie zorientowany w waszych sprawach. Mógł to być przypadek, że napadł na was akurat, kiedy mieliście w mieszka­niu całą biżuterię, zamiast napaść na jakieś inne mieszkanie albo nawet na wasze, ale kiedy indziej. Tylko że jakoś dziwnie nie wierzę w przy­padki. Coś mi się raczej wydaje, że dobrze wiedział, co robi. Zabrał wam wszystkie błyskotki, po czym pogalopował do mieszkania panny Eveleth. Może chciał zbiec na dół, tylko się nadział na McBirneya, a
może i nie. Faktem jest, że pobiegł na górę, do mieszkania panny Eveleth, i tam zaczął szukać drabinki przeciwpożarowej. Dobre, co? Facet wie, kiedy i gdzie zrobić dziecinnie łatwy skok, a nie wie, że po tam­ tej stronie domu nie ma drabinek przeciwpożarowych. Do nikogo z państwa tutaj ani do McBirneya nie odzywa się słowem, a do panny Eveleth przemawia nagle basem. Bardzo grubym basem. Dobre, co? Z mieszkania panny Eveleth znika jak kamfora, mimo że wszystkie wyj­ścia są pod obserwacją. Policja była tu, zanim się od niej ulotnił, i oczy­wiście pierwsza rzecz zablokowała wszystkie drogi ucieczki, nie mówiąc o tym, że już wcześniej uczynili to McBirney i Ambrose. A mimo to ptaszek wyfrunął. Dobre, co? Miał na sobie pogniecione ubranie, które wyglądało tak, jakby je skądś wyciągnął tuż przed skokiem. No, i był bardzo małym mężczyzną. Panna Eveleth nie jest taką małą kobietą, ale byłaby zdecydowanie małym mężczyzną. Ktoś bardzo podejrzliwy mógłby niemal pomyśleć, że to panna Eveleth jest tym bandytą.

Frank Toplin, jego żona, młody Wagener, McBirney i służąca patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Garren taksował zwężonymi oczyma pan­nę Eveleth, która świdrowała mnie takim wzrokiem, jakby mnie chcia­ła zabić. Phyllis przyglądała mi się ni to z pogardą, ni to z politowa­niem dla mojej głupoty. Ukończywszy lustrację panny Eveleth, Bill Gar­ren pokiwał wolno głową.

Wyraz zdumienia zniknął z twarzy zgromadzonych i wszyscy zgod­nie pokiwali głowami.

— Phyllis ma rację — poparł swoją latorośl Frank Toplin. — To był mężczyzna, nie kobieta przebrana za mężczyznę.

Żona, służąca i McBirney przytaknęli gorliwie. Ale ja jestem face­tem, który nie daje się tak łatwo zbić z tropu, kiedy wszystkie poszla­ki prowadzą w określonym kierunku. Obróciłem się na pięcie w stronę Blanche Eveleth.

— A pani nie ma nic do dodania w tej sprawie? — zapytałem.
Uśmiechnęła się słodziutko i potrząsnęła głową.

— Dobra, dobra — powiedziałem. — Zabawa skończona! Idziemy!

Tera/i się okazało, że jednak ma coś do dodania. Miała do powiedze­nia ładne parę rzeczy, a wszystkie odnosiły się do mnie i bynajmniej nie były pochlebne. Jej głos stał się ostry z wściekłości, a rzadko się zdarza, żeby taka wściekłość ogarnęła kogoś tak raptownie. Zrobiło mi się przykro. Sprawa toczyła się dotąd gładko i spokojnie, nie zakłóco­na żadnymi ekscesami, nic właściwie nie obrażało oczu ani uszu pań, i miałem nadzieję, że tak będzie do końca. Tymczasem panna Eveleth w miarę jak mi wymyślała, stawała się coraz bardziej ordynarna. Nie znała wprawdzie słów, których bym już przedtem nie słyszał, ale ukła-


dała je w wiązanki całkiem dla mnie nowe. Znosiłem to, jak długo mo­głem. W końcu jednak zamknąłem jej usta uderzeniem pięści.

Postawiłem ją (czy jego) na nogi i zapytałem:

— No, opowiesz nam teraz o wszystkim?
Zamiast odpowiedzi usłyszałem prychnięcie.

— Wobec braku informacji z pierwszej ręki — zwróciłem się do resz­ty zgromadzonych — podam państwu swoją wersję. Jeśli panna Eveleth mogłaby być tym rabusiem, gdyby nie brak zarostu i trudność udawania mężczyzny przez kobietę, to dlaczego prawdziwy bandyta nie mógłby się przedzierzgnąć w Blanche Eveleth przed napadem i po nim przez nałożenie peruki i zastosowanie silnego... jak to się nazywa?... depilatora na twarz? Trudno kobiecie udawać mężczyznę, ale jest wielu mężczyzn, którzy mogą z powodzeniem uchodzić za kobiety. Więc czyż nasz przyjaciel nie mógł wynająć mieszkania i zaaranżować wszystkie­ go w przebraniu, jako Blanche Eveleth? Posiedzieć parę dni w domu, żeby mu urosła broda, po czym zejść na dół i odstawić ten numer?
A następnie wrócić na górę, pozbyć się zarostu i przebrać z powrotem za kobietę w ciągu, powiedzmy, piętnastu minut? Ja twierdzę, że mógł. A miał te piętnaście minut. Nie wiem tylko, jak wyjaśnić rozbity nos. Może się przewrócił biegnąc z powrotem na górę i musiał do tego do­stosować swoją historyjkę, a może rozbił sobie nos rozmyślnie.

Moje domysły okazały się niedalekie od prawdy, tyle że typek miał naprawdę na imię Fred. Frederick Agnew Rudd. Jako dziewiętnastolet­ni chłopak trafił do zakładu poprawczego w Ontario, przyłapany w prze­braniu kobiecym na kradzieży w jednym z domów towarowych. Nie puścił pary z ust i nigdy nie odnaleźliśmy jego pistoletu, granatowego ubrania, czapki i czarnych rękawiczek. Znaleźliśmy jedynie wyżłobienie w materacu, gdzie je ukrywał przed wzrokiem policji do czasu, gdy mógł je bezpiecznie wynieść w nocy. Natomiast biżuteria Toplinów po­wracała do właścicieli sztuka po sztuce w miarę, jak monterzy rozkrę­cali rury i kaloryfery w lokalu numer 602.


Spade, detektyw prywatny

Samuel Spade odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła czwarta. Zawołał „Ju-hu!" — i po chwili do pokoju weszła Effie Perine. Jadła ciastko oblewane czekoladą.

— Wiem, ale wzywają mnie na ratunek. — Skinął w stronę telefonu. — Ktoś napędził stracha Maksowi Blissowi.

Roześmiała się.

— Nic, czego byś sam nie wiedział. Myślałam o tym, jak wsadził bra­ta do San Quentin.

Spade wzruszył ramionami.

— Ma gorsze rzeczy na sumieniu. — Zapalił papierosa, wstał i sięgnął po kapelusz. — Ale teraz jest wszystko pięknie-ładnie. Samuel Spade broni wyłącznie klientów, którzy są uczciwymi, bogobojnymi obywate­lami. Jeśli nie wrócę do końca pracy, to nie czekaj na mnie.

Pojechał do wysokiego domu na Nob Hill i zadzwonił do mieszkania oznaczonego numerem 10 K. Drzwi otworzyły się od razu i stanął w nich barczysty, smagły mężczyzna w wygniecionym ciemnym ubraniu. Był prawie łysy, w ręce trzymał szary kapelusz.

Spade zmarszczył brwi.

— Co to znaczy?

W hallu za Tomem ukazał się drugi mężczyzna, niższy zarówno od Spade'a, jak od Toma, ale silnie zbudowany, o czerwonej kanciastej twarzy i krótko przystrzyżonych, szpakowatych wąsikach. Był schlud­nie ubrany, na głowie miał czarny melonik, zsunięty do tyłu.

— Cześć, Dundy — powitał go Spade przez ramię Toma.

Dundy kiwnął szybko głową i podszedł do drzwi. Mierzył Spade'a spojrzeniem twardych niebieskich oczu.

Tom się roześmiał. Dundy nie.

— Tylko jeden z was będzie mógł zaspokoić swoje życzenie — po­wiedział Tom.

Rzucił okiem na Dundy'ego i jego śmiech zamarł raptownie. Zrobiło mu się głupio. Spade skrzywił się z niesmakiem.

— Dobra, dobra — powiedział z irytacją. — Co, nie żyje czy zabił kogoś?

Dundy zbliżył swoją kanciastą twarz do Spade'a. Słowa jakby wypy­chał dolną wargą.

Tom pokiwał wolno głową. Patrzył teraz Spade'owi w oczy.

— Wiesz coś o tym?

Spade odpowiedział głosem świadomie wypranym z wszelkiego wyrazu.

— Zadzwonił do mnie, powiedzmy za pięć czwarta. Spojrzałem na zegarek odkładając słuchawkę, brakowało jeszcze minuty czy dwóch do równej godziny. Oświadczył, że ktoś dybie na jego życie. Chciał, żebym zaraz przyjechał. Uważał, że to poważna sprawa. Powiedział, że czuje to przez skórę. — Spade zrobił lekki ruch dłonią. — No, więc jestem.

— A nie powiedział, kto ani dlaczego? — zapytał Dundy.
Spade potrząsnął głową.

Przeszli przez hall i znaleźli się w zielono-różowym salonie. Mężczyz­na, który rozpylał biały proszek na szklanym blacie małego stolika przy drzwiach, przerwał swoje zajęcie, żeby powiedzieć:

— Czołem, Sam.


Spade skinął, odparł: „Jak się masz, Phelps?" — po czym kiwnął gło­wą w stronę dwóch mężczyzn, którzy stali rozmawiając przy oknie.

Zamordowany leżał z otwartymi ustami. Był częściowo rozebrany. Szyję miał siną i nabrzmiałą, z ust wystawał mu siny i nabrzmiały koniuszek języka. Na jego nagiej piersi, w miejscu, gdzie się znajduje serce, widniała pięcioramienna gwiazda z literą T w środku, wymalo­wana czarnym tuszem.

Spade przez dłuższą chwilę przyglądał się w milczeniu zamordowa­nemu, po czym zapytał:

Spade potarł brodę. W jego piwnoszarych oczach malował się namysł.

Dundy przytaknął głową, po czym powiedział do jednego z mężczyzn przy oknie:

Nasunął kapelusz głębiej na oczy i skierował się do zielonej sekrete­ry w przeciwnym końcu pokoju. Z korytarza wszedł jeszcze jeden męż­czyzna, tęgi, koło pięćdziesiątki, o mizernej pomarszczonej twarzy, ocie­nionej szerokoskrzydłym czarnym kapeluszem.

— Czołem, Sam — powiedział, po czym zwrócił się do Dundy'ego: — Koło wpół do trzeciej miał gościa. Facet siedział mniej więcej godzinę. Wysoki blondyn w brązowym garniturze, jakieś czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Nie kazał się zaanonsować z dołu. Windziarz Filipińczyk woził go w obydwie strony.

— Na pewno siedział tylko godzinę? — spytał Dundy.
Mizernv potrząsnął głową.

— Nie.' Ale windziarz jest pewien, że wyszedł nie później niż o wpółdo czwartej. Mówi, że o wpół do czwartej przywieźli popołudniową pra­sę, a ten facet zjechał tuż przedtem. — Zsunął kapelusz na tył głowy, żeby się podrapać w czoło, po czym grubym palcem wskazał rysunek na piersi zabitego. — Co to, u licha, ma znaczyć? — zapytał jakby z nutką pretensji.

Nikt nie odpowiedział.

— Czy windziarz by go poznał? — spytał Dundy.


— Mówi, że tak, ale kto to może wiedzieć. Twierdzi, że go nigdy przedtem nie widział. — Oderwał wzrok od zabitego. — Telefonistka przygotowuje wykaz numerów, z którymi stąd łączyła. Jak ci leci, Sam?

Spade odparł, że świetnie, po czym powiedział z namysłem:

— Jego brat jest wysokim blondynem, ma jakieś czterdzieści, czter­dzieści pięć lat.

W niebieskich oczach Dundy'ego pojawił się twardy błysk.

Dundy pokiwał wolno głową.

— Przypominam sobie texaz. Co się dzieje z tym bratem?

Spade wzruszył ramionami i zabrał się do skręcania papierosa. Dundy szturchnął Toma łokciem.

— Dobra, dobra — odparł Tom i podszedł do telefonu.
Dundy zwrócił się do mizernego:

— A ty sprawdź, jak było naprawdę z prasą. O której ją faktycznie przywieźli.

Mizerny kiwnął głową i wyszedł. Mężczyzna, który przeszukiwał se­kreterę, mruknął: „A-ha!" i obrócił się z kopertą w jednej ręce, a kart­ką papieru w drugiej. Dundy wyciągnął dłoń.

Spade zajrzał mu przez ramię. Był to kawałek zwykłego białego pa­pieru z paroma słowami skreślonymi ołówkiem równym, szkolnym pis­mem:

Kiedy dostaniesz ten list, będę już zbyt blisko, byś miał szansę drapnąć. Wyrównamy nasze rachunki, tym razem ostatecznie.

Zamiast podpisu widniała pięcioramienna gwiazda z wielką literą T w środku, taka sama jak na piersi zamordowanego. Dundy wyciągnął ponownie rękę i wziął kopertę. Miała francuski znaczek i adres pisany na maszynie:

Pan Maks Bliss

Amsterdam Apartments

San Francisco, Cal.

U. S. A.


— Stempel paryski — stwierdził Dundy — z drugiego tego miesią­ca. — Obliczył szybko na palcach. — Zgadza się, list musiał nadejść dzisiaj. — Złożył z namysłem kartkę, wsunął ją do koperty, a kopertę do kieszeni marynarki. — Szukaj dalej — powiedział do mężczyzny, który znalazł list.

Mężczyzna kiwnął głową i wrócił do sekretery. Dundy popatrzył na Spade'a.

— Co o tym myślisz?

Spade odpowiedział nie wyjmując z ust żółtego papierosa, który pod­skakiwał za każdym jego słowem:

— Nie podoba mi się to. Coś mi tu nie gra.
Tom odłożył słuchawkę.

— Wypuścili faceta w zeszłym miesiącu, piętnastego — oznajmił. — Kazałem go odszukać.

Spade podszedł do telefonu, podał telefonistce numer i zapytał o pana Darrella. otem:

— Cześć, Harry, tu Sarn Spade... Świetnie. A jak Liii?... Tak... Słu­chaj, Harry, nie wiesz, co może oznaczać pięcioramienna gwiazda z wiel­kim T w środku?... Co? Jak to się pisze?... Tak, rozumiem... A jeśli to jest wymalowane na czyimś ciele? .. Ja też nie... Tak, dziękuję... Dobrze, powiem ci, jak się zobaczymy... Tak, zadzwoń... Dziękuję, do widzenia.

Dundy i Tom zmierzyli go uważnym spojrzeniem, kiedy się odwrócił od telefonu.

— Może to być także inicjał Teodora — wtrącił Dundy.
Spade wzruszył ramionami.

— Tak — rzekł bagatelizująco — ale żaden morderca nie będzie się afiszował ze swoim dziełem. Równie dobrze mógłby się podpisać peł­nym nazwiskiem. — Po chwili podjął z namysłem: — Różokrzyżowcy mają swoje ośrodki w San Jose i w Point Loma. Nie przywiązywałbym do tego zbytniej wagi, ale trzeba chyba sprawdzić.

Dundy przytaknął ruchem głowy. Spade zwrócił wzrok w stronę ubrania na stole.

— Znaleźliście coś w kieszeniach?

— Nic szczególnego — odparł Dundy. — Leży wszystko na stole.
Spade podszedł i zlustrował kolejno przedmioty leżące koło ubrania —
chustkę do

nosa, zegarek z dewizką, klucze, portfel, notes, trochę pie­niędzy, złoty ołówek, futerał do okularów. Nie dotknął żadnego z tych przedmiotów, natomiast sztuka po sztuce uniósł do światła koszulę, pod­koszulek, kamizelkę i marynarkę zamordowanego. Na samym spodzie leżał granatowy krawat. Spade zmarszczył z niesmakiem brwi.

— W ogóle nie używany — oznajmił z irytacją.


Dundy, Tom i zastępca prokuratora, który aż dotąd stał nie odzywa­jąc się pod oknem — był to niski mężczyzna o szczupłej, smagłej, inte­ligentnej twarzy — podeszli wszyscy obejrzeć granatowy jedwabny kra­wat bez jednej fałdki. Tom jęknął żałośnie, Dundy zaklął pod nosem. Spade odwrócił krawat — pod spodem widniała etykietka londyńskiej firmy.

— Ładna zabawa — powiedział wesoło. — San Francisco, Point Loma, San Jose, Paryż, a teraz jeszcze Londyn.

Dundy zmierzył go złym wzrokiem. Do pokoju wszedł mizerny.

— Zgadza się, prasę przywieźli o wpół do czwartej — oznajmił. Oczy mu się rozszerzyły. — Stało się coś? — Idąc przez pokój dorzucił: — Nie znalazłem nikogo, kto by widział blondasa po raz drugi.

Patrzył obojętnym wzrokiem na krawat, póki Tom nie warknął: „No­wiuteńki!" Wówczas cicho zagwizdał. Dundy zwrócił się do Spade'a:

Mężczyzna przy sekreterze obrócił się i powiedział:

— Jest drugi list.

Był wyraźnie zadowolony z siebie, ale pięciu mężczyzn przy stole zmierzyło go jednakowo chłodnym, nieżyczliwym spojrzeniem. Tamten, nie zrażony wrogością, przeczytał na głos:

Mój drogi BHss!

Piszę, by ci po raz ostatni oświadczyć, że żądam stanow­czo zwrotu pieniędzy, całej sumy, i to najpóźniej do pier­wszego. Jeśli nie otrzymam wszystkiego, poczynię odpowied­nie kroki. Sądzę, że się domyślasz, co mam na myśli. Nie łudź się, że żartuję.

Twój oddany Daniel Talbot

Pokazał zęby w uśmiechu.

— Macie jeszcze jedno T do kompletu. — Podniósł kopertę do światła. — Stempel San Diego, z dwudziestego piątego zeszłego miesiąca. — Znowu pokazał zęby. — I jeszcze jedno miasto.


Spade potrząsnął głową.

— Point Loma jest w tej samej stronie — zauważył.

Podszedł wraz z Dundym obejrzeć list, napisany i zaadresowany nie­bieskim atramentem na eleganckiej białej papeterii. Ścisłe, kanciaste litery niczym nie przypominały ołówkowego pisma poprzedniego listu.

Nikt nie odpowiedział. Spade wyciągnął z kieszeni tytoń i bibułki do papierosów.

Podszedł do zamkniętych drzwi, które Tom wskazywał Spade'owi, i za­pukał. Odpowiedział mu lekko ochrypły głos kobiecy:

— Co tam?

Dundy otworzył drzwi i Spade wszedł za nim do czarno-szaro-sre-bmego pokoju. Na łóżku leżała dziewczyna, obok siedziała grubokościs-ta, brzydka kobieta nie pierwszej młodości, w czarnej sukni i białym fartuszku. Dziewczyna miała łokieć oparty na poduszce, policzek na dło­ni i twarz zwróconą ku kobiecie. Wyglądała na jakieś osiemnaście lat. Ubrana była w popielaty kostium, miała krótkie blond włosy i twarz o wyrazistych, uderzająco symetrycznych rysach. Nie spojrzała na wcho­dzących.

Podczas gdy Spade zapalał papierosa, Dundy zwrócił się do starszej kobiety:

Jej lekko ochrypły głos, nieruchome spojrzenie głęboko osadzonych szarych oczu, spokój wielkich dłoni leżących na kolanach, wszystko to składało się na wrażenie utajonej siły.

Dundy pokiwał głową i zapytał:

na łóżku i obróciła szeroko otwarte, przestraszone oczy na Dundy'ego.

— O czym pan mówi? — zapytała.

Patrzyła na niego w najwyższym zdumieniu. —- Ależ nikt...

Tym razem przerwał jej Spade nadając swemu głosowi łagodne brzmienie, które nieco złagodziło brutalność jego słów.

— Jednakże ktoś go zabił. — A kiedy obróciła na niego wzrok, za­ pytał: — Nic pani nie wiadomo o żadnych pogróżkach?

Potrząsnęła z przekonaniem głową. Spade zwrócił się do pani Hooper.

Obrócił się znów do dziewczyny.

toaletce i przejął indagację.

— Kiedy widziała pani po raz ostatni stryja?


Zaczerwieniła się.

— Myśli pan o stryjku Tedzie?
Kiwnął głową.

— Nie widziałam go od chwili... — zaczęła i przygryzła wargi. — No, rozumie pan — podjęła — widziałam go tylko raz bezpośrednio potem, jak wyszedł z więzienia.

~- Był tutaj?

— W jakich byli stosunkach?
Zrobiła wielkie oczy.

Rozległo się pukanie do drzwi.

— Proszę — zawołał Dundy.

Drzwi się uchyliły i do pokoju wsunął głowę Tom.

Za plecami Toma ukazał się wysoki blondyn w brązowym garniturze. Był tak opalony, że jego zęby wydawały się nienaturalnie białe, a oczy błękitne.

Dundy kiwnął na Toma, żeby się usunął i przepuścił Teodora Blissa. Za Blissem weszła niepewnie do pokoju wysoka blondynka pod trzy­dziestkę. Miała nieco zbyt pulchne kształty i miłą, otwartą, inteligent­ną twarz. Ubrana była w mały brązowy kapelusik i futro z norek. Bliss objął ramieniem bratanicę, pocałował ją w czoło i usiadł koło niej na łóżku.


— No, no — rzekł niezręcznie.

Dziewczyna dostrzegła blondynkę, patrzyła na nią chwilę przez łzy, po czym powiedziała:

Dundy popatrzył ze złością na Spade'a, który skręcał papierosa z ta­ką miną, jakby miał za chwilę parsknąć śmiechem. Miriam Bliss po chwili zaskoczenia powiedziała:

— Och, życzę pani szczęścia. — Obróciła się do stryja i nim jego żo­
na zdążyła podziękować, dorzuciła: — I tobie, stryjku.

Poklepał ją po ramieniu i przygarnął do siebie. Patrzył pytająco na Spade'a i Dundy'ego.

— Pański brat zginął dzisiaj po południu — wyjaśnił Dundy. — Zos­tał zamordowany.

Pani Bliss wstrzymała dech. Ramię Blissa ścisnęło nagłym skurczem bratanicę, ale wyraz jego twarzy nie uległ na razie zmianie.

Teodor Bliss zbladł lekko pod opalenizną, ale odparł dosyć pewnym głosem:

Po chwili zastanowienia Dundy spytał:

Bliss spojrzał pytająco na żonę, która powiedziała:

— Dochodziła za kwadrans czwarta. — Roześmiała się lekko. — Przy­jechałam pierwsza i wciąż patrzyłam na zegarek.

Bliss podjął z naciskiem:


— Parę minut po czwartej wzięliśmy ślub. Musieliśmy czekać na sę­dziego Whitfielda, który kończył jakąś sprawę. Trwało to z dziesięć mi­nut, potem minęło jeszcze parę, nim ceremonia się zaczęła. Może pan to sprawdzić. Sąd apelacyjny, wydział drugi, zdaje się.

Spade obrócił się na pięcie i skinął do Toma.

Dundy zagryzł nieznacznie wargi.

Teodor Bliss cofnął ramię, którym obejmował bratanicę. Zbladł jesz­cze bardziej, tak że jego twarz zrobiła się jakby żółtawa pod opalenizną.

— Wszyscy tutaj wiedzą, że siedziałem w San Quentin — powie­dział. — Może się pan nie bawić w żadne uprzejmości, jeśli o to chodzi.

— O to — odrzekł Dundy. I po chwili: — A więc?
Bliss się poderwał.

— Co, więc? — zapytał popędliwie. — Czy miałem do niego o to żal? Nie! Niby dlaczego? Obaj byliśmy zamieszani w tę aferę. Jemu udało się wykręcić, mnie nie. Nie ulegało wątpliwości, że będę siedział bez względu na to, jak się potoczy jego sprawa. Nic by mi nie pomogło, gdybym go wkopał razem ze sobą. Omówiliśmy sytuację i uzgodniliśmy, że ja pójdę do więzienia, a on zostanie, żeby prowadzić interesy. I tak
się stało. Jeśli pan sprawdzi jego konto bankowe, przekona się pan, że
mi wystawił czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów dwa dni po mo­im wyjściu z San Quentin. A z rejestru handlowego Narodowej Korpo­racji Stali może się pan dowiedzieć, że na moje nazwisko zostało prze­pisane tysiąc akcji.

Uśmiechnął się ze skruchą i usiadł z powrotem na łóżku.

— Przepraszam. Rozumiem, że muszą panowie ustalić wszystkie oko­liczności.

Dundy zignorował przeprosiny.

Dundy zmierzył ją od stóp do głów, nim zapytał:

Spojrzała na męża, który rzekł:

Dundy popatrzył na Spade'a. Spade stał z kamienną twarzą. Dundy błysnął złym wzrokiem, po czym zwrócił się do siedzącego na łóżku Blissa:

— Jaki krawat miał na sobie pański brat, kiedy pan go widział os­tatni raz?

Bliss zamrugał, potem wpatrzył się nieobecnym spojrzeniem w prze­strzeń koło Dundy'ego, w końcu zamknął oczy. Po chwili otworzył je i powiedział:

Dundy wyszedł, nowożeńcy za nim. Spade położył kapelusz na toa­letce i zwrócił się do Miriam Bliss:

— O której wyszła pani z domu?
Usiadł w nogach jej łóżka.

— Dzisiaj? Koło pierwszej. Byłam umówiona o pierwszej na lunch i trochę się spóźniłam. Potem chodziłam jakiś czas po sklepach, zanim...

Urwała i przebiegł ją nagły dreszcz.

— Zanim pani wróciła do domu. O której?
Mówił swobodnym, przyjacielskim tonem.


Patrzyła mu teraz prosto w twarz.

— A nie zadzwoniła pani po doktora?
Znowu spuściła wzrok.

Milczała.

— Wiedziała pani, że nie żyje, prawda?

Uniosła głowę i spojrzała na niego nie rozumiejącym wzrokiem.

— Przecież nie żył — powiedziała,
Spade się uśmiechnął.

— Oczywiście. Ale chodzi mi o to, czy pani się upewniła, zanim pani zadzwoniła na policję.

Podniosła rękę do gardła.

— Nie pamiętam, co zrobiłam — odparła z powagą. — Chyba wie­działam, że nie żyje.

Kiwnął głową ze zrozumieniem.

— Jeśli pani zadzwoniła na policję, to musiała pani wiedzieć, że został zamordowany.

Wykręciła zaciśnięte dłonie, popatrzyła na nie i rzekła:

— Chyba tak. To było straszne. Sama nie wiem, co myślałam i co zrobiłam.

Spade się nachylił i powiedział cichym, sugestywnym głosem:

— Ja nie jestem z policji, panno Miriam. Zostałem zaangażowany przez pani ojca... parę minut za późno, żeby mu ocahć życie. Na dobrą sprawę pracuję obecnie dla pani, tak że jeśli mogę w czymś pomóc... Gdyby trzeba było zrobić coś, na co policja by nie poszła...

Urwał, bo do pokoju wkroczył Dundy, a za nim Blissowie i gospody­ni.

— Czy to takie ważne z tym krawatem? — spytał Bliss.
Dundy spojrzał na niego krzywym okiem.

Dundy skrzywił się jeszcze bardziej.

— Może. Tylko co zrobił z tym zielonym krawatem? Przecież go nie połknął.

~- Nie przebierał się — zauważył Spade. — Jeśli się przyjrzeć kołnie­rzykowi koszuli, widać wyraźnie, że ją miał na sobie, kiedy go duszo­no.

W drzwiach ukazał się Tom.

Miriani Bliss podniosła się z łóżka i przyłączyła do grupki oglądają­cych. Wymienili pytające spojrzenia.

Bliss popatrzył ciekawie na Spade'a.

Spade uśmiechnął się do niego przyjaźnie.

— To mój zawód zadawać pytania — odparł.
Bliss uśmiechnął się również.

— W porządku. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Prawdę mówiąc, skłamałem. Nie byliśmy przez cały czas razem. Wyszedłem na korytarz zapalić papierosa, ale zapewniam pana, że ilekroć spojrzałem przez oszklone drzwi, widziałem moją żonę siedzącą w sali, tam gdzie ją zosta­wiłem.

Spade uśmiechał się równie szeroko jak Bliss. Jednakże zapytał:

— A kiedy pan nie patrzył na drzwi, czy był pan również w pobliżu?
Czy nie mogła opuścić sali tak, żeby pan tego nie zauważył?


Uśmiech zgasi na twarzy Blissa.

Dundy zmierzył go z ukosa.

— Dowiedziałeś się czegoś?
Spade wzruszył ramionami.

Ciało Maksa Blissa zostało już usunięte. Oprócz mężczyzny przy se­kreterze ora,?, mizernego, w salonie było jeszcze dwóch młodych Filipiń­czyków w liberiach koloru śliwkowego. Siedzieli jeden obok drugiego na kanapie.

— Mack — powiedział Dundy — musicie znaleźć zielony krawat. Przetrząśnijcie cały dom, całą ulicę, całe sąsiedztwo, ale musicie go znaleźć. Ściągnij tylu ludzi, ilu będzie potrzeba.

Mężczyzna przy sekreterze wstał, nasunął kapelusz na oczy i wyszedł. Dundy zlustrował Filipińczyków.

— Który z was woził tego pana w brązowym ubraniu?
Wstał niższy.

—- Ja, proszę pana.

Dundy otworzył drzwi do sypialni i zawołał Blissa. Na jego widok twarz Filipińczyka się rozjaśniła.

— Tak, to ten pan.

Dundy zatrzasnął Blissowi drzwi przed nosem.

— Siadaj.

Chłopak usiadł spiesznie. Dundy mierzył groźnie chłopców, aż zaczęli się kręcić na kanapie. W końcu burknął:

Rozpaczliwie przymilny uśmiech rozciągnął mu twarz od ucha do ucha. Dundy zrobił krok w ich stronę.

— Łżecie! — warknął. — A panna Bliss?
Wyższy z chłopców pokiwał gorliwie głową.

— Tak, proszę pana. To ja ich wiozłem na górę. Myślałem, że panu się rozchodzi o kogo innego.

Spróbował się uśmiechnąć. Dundy zmroził go wzrokiem.

Wskazał głową drzwi, zza których pokazał się Bliss.

Spade parsknął śmiechem.

Urwał z mlaśnięciem na niecierpliwy pomruk Dundy'ego.

— Jak wyglądał? — spytał Dundy.
Chłopak uniósł ramiona, rozpostarł dłonie.

Głowa Filipińczyka podskoczyła w górę i opadła.

Chłopak ponownie rozpostarł dłonie, uniósł ramiona.

— Może o czwartej, może dziesięć po czwartej.

— I nie przywoziliście nikogo więcej, do naszego przyjścia?
Filipińczycy po raz drugi potrząsnęli zgodnie głowami. Dundy mruk­
nął kącikiem ust do Spade'a:

— Sprowadź ją.

Spade uchylił drzwi do sypialni, skłonił się lekko i powiedział:

Do salonu weszła z ociąganiem Miriam, za nią Bliss, po czym Spade zamknął z powrotem drzwi. Na widok windziarzy dziewczyna zagryzła lekko dolną wargę. Popatrzyła trwożnie na Dundy'ego.

— Co to za ciuciubabka z tym młodym człowiekiem, którego pani tu sprowadziła? — zapytał Dundy.

Dolna warga zadrgała jej ponownie.

— C-co?

Starała się przybrać wyraz zaskoczenia. Teodor Bliss przeszedł szybko przez pokój, zatrzymał się na chwilę przed nią, jakby chciał coś powie­dzieć, po czym zmienił widać zamiar, bo wrócił i ustawił się za nią, z dłońmi opartymi na poręczy fotela.

— Co za faceta pani tu sprowadziła? — powtórzył Dundy szybko, os­tro. — Co to za jeden? Gdzie jest? Czemu uciekł? Dlaczego nam pani o nim nie powiedziała?

Dziewczyna zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.

tać przypadkiem do gazet, bierze nogi za pas i zostawia panią samą z za­mordowanym tatusiem. Odjęła ręce od twarzy.

— Ależ on musiał! — krzyknęła. — Ma taką zazdrosną żonę! Gdyby się dowiedziała, że znowu się ze mną spotyka, na pewno by go rzuciła i zostałby bez centa przy duszy.

Dundy spojrzał na Spade'a. Spade spostrzegł wybałuszone oczy Fili­pińczyków i pokazał im palcem drzwi.

Ramiona jej opadły, spuściła oczy.

Dundy obrócił się szybkim ruchem od mizernego.

— Sprowadź go.

Mizerny chrząknął i wyszedł. Dundy obrócił się z powrotem do dziew­czyny.

— Kochacie się z tym Smiekałowem?

Na jej twarzy odmalowała się wzgarda. Popatrzyła na niego z wyższoś­cią i nie odpowiedziała.

— Teraz, jak pani ojciec nie żyje, czy będzie pani miała dosyć pienię­dzy, żeby się z panią ożenił, jeżeli żona go rzuci?

Zakryła twarz rękami.

— Teraz, jak pani ojciec nie żyje... — zaczął ponownie.

Spade zrobił szybki krok do przodu i złapał ją, nim upadła. Podniósł ją z łatwością i zaniósł do sypialni. Wróciwszy zamknął za sobą drzwi i stanął oparty o nie.

— Powinni uchwalić prawo, że przestępcy mają się sami oddawać w ręce sprawiedliwości, co?

Bliss się roześmiał i usiadł przy biurku brata koło okna. Dundy po­wiedział z rozdrażnieniem do Spade'a:

— Ty możesz spać spokojnie. Nawet twój klient nie żyje, więc nie bę-


dzie miał pretensji. Ale jeżeli ja nie złapię zabójcy, to dostanę za swoje od kapitana, od komisarza, od prasy i Bóg wie jeszcze od kogo.

— Nie zrażaj się — odrzekł Spade pojednawczo — na pewno prędzej czy później dopadniesz nie tego, to innego mordercę. — Zrobił poważną minę, ale w piwnoszarych oczach miał ciągle iskierki. — Nie chciałbym łapać pięciu srok za ogon, ale czy nie uważasz, że powinniśmy się zain­teresować tym pogrzebem, o którym mówiła gospodyni. Coś mi nie gra w tej historii.

Dundy przez chwilę mierzył podejrzliwie Spade'a, po czym kiwnął gło­wą.

— Tom się tym zajmie — zdecydował.
Spade się obrócił i pogroził Tomowi palcem.

— Tylko się nie daj nabrać. O zakład, że nie było żadnego pogrzebu. Sprawdź to dokładnie. — Otworzył drzwi sypialni i zawołał panią Hooper: — Sierżant Polhaus potrzebuje od pani pewnych danych.

Podczas gdy Tom spisywał nazwiska i adresy, Spade usiadł na kana­pie, skręcił i zapalił papierosa. Dundy spacerował tam i z powrotem, pa­trząc spode łba na dywan. Za zgodą Spade'a Bliss wstał i wrócił do żo­ny. W końcu Tom schował notes do kieszeni, podziękował gospodyni, rzu­cił: „To na razie" w stronę Spade'a i Dundy'ego i wyszedł z salonu.

Gospodyni stała nadal tam, gdzie ją zostawił, brzydka, silna, spokojna i cierpliwa. Spade obrócił się na kanapie tak, by widzieć jej głęboko osa­dzone, nieruchome oczy.

— Niech pani się tym nie przejmuje — zaczął wskazując ręką drzwi, za którymi zniknął Tom. — To zwykła formalność. — Wydął wargi i spy­tał: — A co pani naprawdę myśli o tym wszystkim?

Odpowiedziała spokojnie swoim silnym, lekko ochrypłym głosem:

— Myślę, że to kara boska.

Dundy zatrzymał się w swojej wędrówce.

— Co takiego? — zapytał Spade.

W jej głosie nie było cienia niepewności ani podniecenia.

— Śmierć jest karą za grzechy.

Dundy jął się zbliżać do pani Hooper krokiem człowieka podchodzące­go zwierzynę. Spade powstrzymał go ruchem dłoni, którą przed wzrokiem kobiety kryło oparcie kanapy. W jego głosie i wyrazie twarzy było za­interesowanie, ale również spokój taki sam jak u gospodyni.

Wypowiedziała to nie jak cytat, lecz jak coś, w co głęboko wierzy. Dundy warknął w jej stronę:

— Jakich znowu maluczkich?

Obróciła na niego swoje poważne szare oczy, po czym wskazała wzro­kiem drzwi do sypialni za jego plecami.


Ze złości Dundy'emu wystąpiły na twarz czerwone plamy.

— Cóż to znów, u licha? — Podrzucił głową, jakby chciał strącić coś,
co do niej przywarło. — Nie jest jego rodzoną córką?

Wybuch jego gniewu nie zachwiał równowagi kobiety.

— Nie. Jego żona chorowała prawie przez całe życie. Nie mieli dzieci.
Dundy poruszył szczękami, jakby coś żuł, ale kiedy się po chwili odez­
wał, jego głos był spokojniejszy:

Przerwał jej Spade starając się mówić jak najdobitniej i podkreślając każde słowo okrągłym ruchem dłoni:

— To znaczy, że pani nie wie nic konkretnego? Przypuszcza pani tylko, że ją okradał?

Położyła dłoń na sercu.

— Wiem tutaj — odparła spokojnie.

Dundy i Spade wymienili spojrzenia. Oczy Spade'a rozjaśniło bynaj­mniej niewesołe rozbawienie. Dundy odchrząknął i zwrócił się ponownie do kobiety:

W jego oczach pojawił się ledwo dostrzegalny błysk przebiegłości.

Na jego kanciastą twarz znowu wystąpiły czerwone plamy.

— W porządku, w porządku — burknął i odwrócił się do niej plecami.
Gospodyni wyszła do sypialni i zamknęła za sobą drzwi. Dundy otarł

dłonią czoło.

Dundy zbladł, jego wargi, bez odrobiny krwi, zacisnęły się na zębach. Zwarł pięści i rzucił się w stronę Spade'a.

— Co ty...?


Powstrzymało go uprzejmie zdziwione spojrzenie Spade'a, Odwrócił wzrok, oblizał usta koniuszkiem języka, popatrzył jeszcze raz na Spade'a i spróbował się z zakłopotaniem uśmiechnąć.

— Chodzi ci o to, że każda rodzina... — wymamrotał.- Ta-ak, pewnie masz rację.

Odwrócił się szybko, korzystając z tego, że w hallu rozległ się dzwo­nek. Rozbawienie na twarzy Spade'a podkreśliło jego łobuzerską urodę. Z hallu dobiegł miły, śpiewny głos:

— Jestem Jim Kittredge z sądu apelacyjnego. Wezwano mnie tutaj.

— Proszę, niech pan wejdzie — odpowiedział glos Dundy"ego.
Kittredge był okrąglutkim, rumianym mężczyzną w przyciasnym gar­
niturze, wyświeconym od długiego noszenia. Ukłonił się Spade'owi i rzekł:

Dundy poszedł do sypialni zawołać Teodora Blissa i jego żonę. Kittred­ge spojrzał na nich, posłał im raiły uśmiech i uprzejme: „Witam, witam", po czym zwrócił się do Dundy'ego:

— Tak, to oni. — Rozejrzał się po pokoju, jakby szukał spluwaczki, a nie znalazłszy jej, ciągnął dalej: — Była może za dziesięć czwarta, kiedy ten pan przyszedł do kancelarii zapytać, jak długo będzie musiał cze­kać na pana sędziego. Powiedziałem mu, że jakieś dziesięć minut. Cze­kali oboje, a kiedy tylko sąd ogłosił o czwartej przerwę, daliśmy im z pa­nem sędzią ślub.

Dundy podziękował i odprawił Kittredge'a, a Blissom kazał wrócić do sypialni. Popatrzył zasępiony na Spade'a.

Niezadowolenie pogłębiło się na twarzy Dundy'ego. Otworzył usta, że­by coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo do salonu wszedł mizerny z wyso­kim, szczupłym, bladym młodym mężczyzną, który odpowiadał opisowi towarzysza Miriam, podanemu przez Filipińczyka. Mizerny przedstawił:

— Porucznik Dundy. Pan Spade. Pan Borys... hm... Smiekałow.

Dundy kiwnął sztywno głową. Smiekałow rozpoczął z miejsca przemo­wę. Akcent miał lekko cudzoziemski, ale nie aż tak, żeby to utrudniało zrozumienie, chociaż jego r brzmiało bardziej jak ł.

w pierś. — Nikt nie twierdzi, że jest pan winny, ale sprawa lepiej by dla pana wyglądała, gdyby pan stąd nie czmychnął. Młodzieniec rozłożył otwarte dłonie szerokim gestem.

Dundy spojrzał spod zmrużonych powiek na Smiekałowa i powiedział krytycznym tonem: — Nawarzył pan sobie nielichego piwa. Smiekałow zrobił taką minę, jakby się miał lada chwila rozpłakać.

Smiekałow zrobił taką minę, jakby miał ochotę potwierdzić, ale w koń­cu zaprzeczył:

— Dobrze pan to wie — warknął Dundy.
Smiekałow zwilżył wargi, ale nie zaprzeczył.

— Jak pan myśli, co by zrobił, gdyby się o tym dowiedział? — ciągnął Dundy.

Młody człowiek cofnął się o krok, z bladą, przerażoną twarzą. W tym momencie drzwi od sypialni się otworzyły i do salonu wpadła Miriam.

— Zostawcie go w spokoju! — zawołała z oburzeniem. — Przecież wam mówię, że nie ma z tym nic wspólnego. On nic nie wie. — Podbiegła do Smiekałowa i ujęła go za rękę. — Narobicie mu tylko kłopotu i nic wam z tego nie przyjdzie. Strasznie mi przykro, Borys, próbowałam cię kryć. Młody człowiek mruknął coś niezrozumiałego.

— Próbowała pani, fakt — potwierdził Dundy, po czym zwrócił się do Spade'a: — Czy to nie mogło być tak, Sam? Bliss się dowiedział, że on jest żonaty, słyszał, jak córka się z nim umawia na lunch, wrócił wcześniej do domu, żeby ich przydybać, jak tu przyjdą, zagroził, że doniesie jego żonie, no i został uduszony. — Spojrzał z ukosa na dziew­czynę. — Jeśli pani chce znowu mdleć, to teraz jest odpowiedni moment.

Smiekałow wydał zdławiony okrzyk i rzucił się z pazurami na Dundy'ego. Dundy stęknął i wymierzył mu ciężką pięścią cios w twarz. Mło­dy człowiek zatoczył się pod ścianę i wpadł na krzesło. Zwalił się ra­zem z nim na podłogę. Dundy zwrócił się do mizernego:

— Zabierzcie go na Komendę. Zatrzymanie do czasu wyjaśnienia.
Mizerny powiedział „Dobra", podniósł z podłogi kapelusz Smiekałowa,
po czym

podszedł pomóc jemu samemu. W drzwiach, które Miriam zos­tawiła otwarte, ukazali się Teodor Bliss, jego żona i gospodyni. Miriam spazmowała, tupała nogami, groziła Dundy'emu „Ty tchórzu! Ja złożę skargę... Nie ma pan prawa..." — ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Wszy­scy się przyglądali, jak mizerny pomaga Smiekałowowi wstać i wypro­wadza go do hallu. Smiekałow miał usta i nos czerwone od krwi. W koń­cu Dundy rzucił pobłażliwie „Ci-icho" w stronę Miriam i wyciągnął z kieszeni kartkę papieru.

— Dostałem wykaz rozmów, jakie telefonistka łączyła dzisiaj z tego mieszkania. Proszę mówić, jeśli ktoś z państwa rozpozna numer.

Odczytał pierwszy.

— To rzeźnik — powiedziała pani Hooper. — Dzwoniłam przed wyjściem.

Następny rozpoznała jako numer sklepu kolonialnego. Dundy odczy­tał trzeci.

— To Hotel Świętego Marka — powiedziała Miriam. — Telefonowa­łam do Borysa.

Dwa następne zidentyfikowała jako numery swoich przyjaciółek. Szós­ty, oznajmił Bliss, jest numerem biurowym jego brata.

— To pewnie ja dzwoniłem do Elizy, żeby przyjechała prosto do ma­gistratu.

Siódmy Spade rozpoznał jako swój, a ostatni Dundy jako numer po­gotowia policyjnego. Schował kartkę z powrotem do kieszeni.

— No, to nam kupę wyjaśniło — powiedział Spade pogodnie.
Rozległ się dzwonek do drzwi i Dundy wyszedł do hallu. Słychać było,

jak rozmawia z jakimś mężczyzną, zbyt jednak cicho, by można było roz­różnić słowa. Zadzwonił telefon. Spade podniósł słuchawkę.

— Halo... Nie, mówi Spade. Chwileczkę... Dobrze... Dobrze, powtórzę... Tak, powiem, żeby zadzwonił... Dobrze.


Kiedy się obrócił, w drzwiach hallu stał Dundy z rękami do tyłu.

Spade wyszedł za Dundym do hallu. Przy drzwiach wejściowych cze­kał mundurowy policjant. Dundy wysunął ręce zza pleców. W jednej trzymał krawat w ukośne zielone pasy różnych odcieni, w drugiej pla­tynową szpilkę w kształcie półksiężyca wysadzanego brylancikami. Spa­de się pochylił, żeby bliżej obejrzeć trzy niewielkie plamki na krawacie.

Urwał, bo ani Dundy, ani Spade nie zwracali na niego uwagi.

— Wolałbym, żeby to była krew — powiedział Spade. — To by wy­jaśniało, dlaczego zabójca wyrzucił krawat. Chodźmy z nimi porozma­wiać.

Dundy wsunął krawat do jednej kieszeni, do drugiej włożył rękę ze szpilką.

— Dobra, będziemy utrzymywali, że to krew.

Weszli do salonu. Dundy, z nie ukrywanym niesmakiem powiódł wzro­kiem od Blissa, przez jego żonę i bratanicę, do gospodyni. Wyciągnął rę­kę z kieszeni i nagłym ruchem podsunął im na otwartej dłoni szpilkę z brylantowym półksiężycem.

Zwróciła się do pozostałych o potwierdzenie.

Dundy mierzył ich po kolei wzrokiem, z rosnącym niesmakiem. Twarz mu poczerwieniała.

punktu, kiedy ja będę mówił, co wiem. — Wyjął z kieszeni zielony kra­wat. — Czy to jego?

Urwał i spojrzał na Spade'a, który się zbliżył do miejsca, gdzie stała pani Hooper. Ręce trzymała założone na brzuchu. Wziął jej prawą dłoń, otworzył ją i wyjął zwiniętą chusteczkę. Ukazało się świeże, może pięciocentymetrowe zadrapanie. Pani Hooper pozwalała biernie oglądać swo­ją dłoń, nie tracąc ani odrobiny zwykłego spokoju. Nie odezwała się sło­wem.

Dundy prychnął krótkim, gorzkim śmiechem.

— Mimo to poślę panią na szubienicę.

Na twarzy gospodyni nie odmalowało się żadne uczucie.

— Wola boska — odparła.

Spade wydał dziwny dźwięk z głębi gardła, puszczając jej rękę.

Odwrócił się od telefonu.

— Pół godziny przed Blissem dzwonił jakiś mężczyzna i pytał o pana Krugera.

Dundy zmarszczył czoło.

Dundy zmarszczył się jeszcze bardziej.

— Yhm. Brał pan ślub, kiedy został zamordowany. Otóż nieprawda!
Spade zwilżył językiem brzeg bibułki, wygładził papierosa palcem. Te­
raz odezwała się pani Bliss. Głos jej się załamywał.

Spade potrząsnął głową, uśmiechnął się.

— Wiadomo tylko, że miałem telefon stąd. Ale nie ten. Mówiłem pań­stwu, że ktoś zadzwonił pół godziny przed rzekomym telefonem Maksa Blissa i zapytał o pana Krugera. — Wskazał głową Teodora Blissa. — Był na tyle sprytny, żeby do mnie stąd zadzwonić. Chciał, żeby mój nu­mer figurował w wykazie.

Pani Bliss, z osłupieniem w błękitnych oczach, wodziła wzrokiem od Spade'a do męża.

— Nonsens — powiedział ten ostatni bagatelizującym tonem. — Sama rozumiesz...

Spade nie pozwolił mu dokończyć zdania.

— Sama pani rozumie: wyszedł na papierosa, kiedy państwo czekali na sędziego. Wiedział, że na korytarzu są automaty telefoniczne. Wystar­czyła mu minuta.

Zapalił papierosa, schował zapalniczkę do kieszeni.

Bliss obrócił się na pięcie, żeby mu stawić czoło.

— Niech pan tylko spróbuje!

Ukrył jedną rękę za sobą. Spade zbliżał się do niego z kamienną twa­rzą i nieobecnym spojrzeniem.

*


Spade siedział w towarzystwie Effie Perine przy małym stoliku w re­stauracji Juliusa Castle'a na Telegraph Hill. Przez okna widać było świa­tełka promów, które to przybliżały się do świateł miasta po drugiej stro­nie zatoki, to od nich oddalały.

— Prawdopodobnie nie poszedł tam wcale po to, żeby go zabić — opowiadał Spade. — Pewnie chciał tylko wymusić jeszcze trochę pieniędzy. Ale kiedy się pokłócili, złapał go za gardło i zaślepiony nienawiścią puś­cił dopiero, jak Maks już nie żył. Rozumiesz, zestawiam po prostu fakty, które zdołaliśmy ustalić, i to, czegośmy się dowiedzieli od jego żony, bo od niego samego niewiele udało się wydobyć.

Effie pokiwała głową.

— Nie ma co, miła, lojalna żonka.

Spade wypił łyk kawy, wzruszył ramionami.

— Dlaczego miałaby być lojalna? Wie, że się do niej zaczął zalecać tylko dlatego, że była sekretarką Maksa. Wyrobił papiery ślubne już pa­rę tygodni temu, żeby jej zawrócić w głowie i skłonić ją do udostępnie­nia mu fotokopii dokumentów dotyczących udziału Maksa w tym szwin­dlu z pożyczką Graystone'a. Zrozumiała, że bynajmniej nie pomagała nie­winnie skrzywdzonemu w odzyskaniu dobrego imienia. Dzięki niej mógł
dziś przyjść do brata i zagrozić, że teraz on jego pośle do San Quentin,
jeśli nie otrzyma odpowiedniej sumki. Doszło do kłótni i zamordował go, ale się skaleczył o szpilkę, kiedy go dusił. Krew na krawacie, skaleczo­na ręka, nie mógł nad tym przejść do porządku dziennego. Zdjął zabite­ mu krawat i poszukał innego, bo brak krawata dałby policji do myśle­nia. Ale miał pecha, bo na samym froncie wisiały nowiutkie, nie używa­
ne krawaty, a on złapał pierwszy z brzegu. Teraz trzeba go było zawią­zać trupowi na szyi. Albo nie, przyszła mu lepsza myśl do głowy. Roz­bierze zabitego do połowy, postawi policję przed zagadką. Nie zawiązany
krawat będzie wyglądał równie niewinnie, jeżeli zdejmie także koszulę. Rozbierając brata wpadł na następny pomysł. Podsunie policji jeszcze jeden mylny trop rysując na piersi zabitego tajemny znak, który gdzieś widział.

Spade wypił następny łyk kawy.

— Teraz się uznał za prawdziwego geniusza w myleniu tropów. Napi­sze jeszcze list z pogróżkami z tym samym znakiem, który wyrysował na piersi Maksa. Na biurku leży popołudniowa poczta. Nadaje się każda ko­perta, byleby była zaadresowana na maszynie i nie miała adresu zwrot­nego. Ale koperta z Francji doda jeszcze egzotyki, więc wyjmuje z niej oryginalny list i wkłada kartkę z pogróżkami. I w tym miejscu przesa­dził, rozumiesz? Podsuwa nam tyle mylnych tropów, że musimy zacząć
podejrzewać to, co na p
ierwszy rzut oka wydaje się nie sfałszowane. Na
przykład telefon. Bo teraz nadszedł czas na stworzenie sobie alibi. Wy­szukuje w książce telefonicznej moje nazwisko wśród detektywów pry­watnych i odstawia numer z Krugerem. Ale przedtem dzwoni jeszcze do
swojej blond Elizy i mówi jej, że wszystkie przeszkody na drodze do małżeństwa zostały szczęśliwie usunięte, bo mu zaproponowano świetny interes w Nowym Jorku, tylko że musi jak najszybciej wyjechać. Wobec tego, czy mogłaby się z nim spotkać za piętnaście minut w magistracie, to wezmą ślub? Chodzi mu już nie tylko o alibi. Chce jej wybić z gło­wy jakiekolwiek podejrzenia, że to on sprzątnął Maksa, bo Eliza dobrze wie, że go nie lubił. Nie może dopuścić, żeby się w niej zrodziło przy­puszczenie, że się koło niej kręcił tylko dla wydobycia informacji o Mak­sie. Jeszcze by przypadkiem dodała dwa i dwa i domyśliła się czegoś zbliżonego do prawdy.

Spade dopił kawę, odstawił filiżankę i ciągnął dalej:

— Uporawszy się z tym, jest gotów do wyjścia. Nie kryje się bynaj­mniej wychodząc. Została mu jeszcze tylko jedna rzecz do załatwienia: krawat i szpilka w kieszeni. Zabrał również szpilkę, bo się boi, że poli­cja może znaleźć ślady krwi w oprawie brylancików, mimo że bardzo starannie wszystko wytarł. Po drodze kupuje gazetę od chłopca, na któ­rego się natyka przy wyjściu, pakuje krawat i szpilkę i po prostu wy­rzuca do kosza na rogu. Nie widzi w tym żadnego ryzyka. Nie ma najmniejszego powodu, żeby policja szukała krawata. Nie ma powodu, żeby śmieciarz opróżniający kosz interesował się zgniecioną gazetą. A jeśli na­ wet, to co u diaska? Wyrzucił to morderca. On, Teodor Bliss, nie może być mordercą, bo ma alibi. Wskakuje do auta i jedzie do magistratu. Wie, że jest tam pod dostatkiem telefonów. Zawsze może powiedzieć, że mu­
si wyjść do toalety, ale okazuje się to niepotrzebne. Czekając, aż sędzia
zakończy rozprawę, wychodzi na papierosa i to wszystko. „Panie Spade, mówi Maks Bliss. Ktoś dybie na moje życie".

Effie Perine pokiwała głową, po czym zapytała:


SPIS TREŚCI

Słowo od tłumacza 3

Tom, Dick albo Harry (Tom, Dick or Harry) ... 7
Sam Spade, detektyw prywatny
(Samuel Spade the

Private Detective) 20

Dugitalizował Bodziokb



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach
Dashiell Hammett Złota podkowa
Dashiell Hammett - Osmalona fotografia + Idiotyczna sprawa
Dashiell Hammett - Lep na muchy
Dashiel Hammet Dziewczyna o srebrnych oczach
Dashiell Hammett Szklany klucz
Dashiell Hammett Papierowy człowiek
Dashiell Hammett Sokół maltański
Dashiell Hammett Szklany klucz
Dashiell Hammett Szklany Klucz
!Dashiell Hammett Szklany klucz
Dashiell Hammett Sokół Maltański
Dashiell Hammett Papierowy Człowiek
Dashiell Hammett Sokół maltański
Hammett Dashiell Continental op Złota podkowa
Hammett, Dashiell El Halcon Maltes

więcej podobnych podstron