Dashiell Hammett
Szklany klucz
Przełożyła Julita Wroniak
„KB”
Trup na China Street
❖
❖
❖
❖ 1
Zielone kości potoczyły się po zielonym suknie i odbiły od bandy. Pierwsza
zatrzymała się tuż przy brzegu, druga poturlała się na środek stołu: szóstka i jedynka.
Ned Beaumont jęknął cicho, patrząc jak szczęśliwcy zgarniają forsę.
Harry Sloss wyciągnął szeroką, owłosioną rękę, podniósł kości, potrząsnął nimi.
- Stawiam dwadzieścia pięć - oznajmił, rzucając na stół dwa banknoty, dwudziesto - i
pięciodolarowy.
- No, chłopaki, pokażcie, co umiecie - powiedział Ned Beaumont, odsuwając się od
graczy. - Ja na razie pauzuję.
Ruszył przez salę bilardową w stronę drzwi. W progu natknął się na Waltera Ivansa.
- Cześć, Walt - rzekł. Zamierzał minąć mężczyznę, ale ten obrócił się i chwycił go za
łokieć.
- M-m-mówiłeś z P-p-paulem? - spytał, strzykając śliną przy ostatnim słowie.
- Właśnie do niego idę - odparł Ned, ale widząc, jak jasna, okrągła twarz Waltera
ożywia się, a w niebieskich oczach pojawia się błysk podniecenia, dodał przezornie: - Raczej
się na nic nie nastawiaj. To jeszcze trochę potrwa.
- Ale ona r-r-rodzi już za m-m-miesiąc - wyjąkał Ivans. Broda mu drżała.
W piwnych oczach Neda odmalowało się zaskoczenie. Uwolnił łokieć z uścisku
niższego mężczyzny i cofnął się o krok, wykrzywiając wargi pod ciemnym wąsem.
- To nie najlepszy czas na załatwianie tego typu spraw, Walt. Nie licz na wiele przed
listopadem. Oszczędzisz sobie zawodu. - Spojrzenie Neda stało się chłodne, badawcze.
- Ale mu p-p-powiesz...
- Powiem, spokojna głowa. Dobrze wiesz, Walt, że Paul zrobiłby wszystko, aby ci
pomóc, teraz jednak ma związane ręce. - Wyprostował ramiona. Twarz mu się nachmurzyła,
ale oczy wciąż miał czujne.
Walter Ivans oblizał wargi i zamrugał nerwowo, po czym wciągnął głęboko powietrze
i obiema rękami poklepał Neda Beaumonta po piersi.
- P-p-pogadaj z nim - poprosił błagalnym tonem. - Z-z-zaczekam tu na ciebie.
❖
❖
❖
❖ 2
Idąc po schodach Ned Beaumont zapalił cienkie zielonkawe cygaro. Na pierwszym
piętrze skręcił przy wiszącym na wprost schodów portrecie gubernatora i ruszył w stronę
frontu budynku. Korytarz kończył się szerokimi dębowymi drzwiami. Ned zapukał. Słysząc
głośne „proszę!”, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Paul Madvig był sam w pokoju; stał przy oknie, tyłem do drzwi, z rękami w
kieszeniach spodni, i spoglądał w dół na ciemną China Street. Powoli odwrócił się od okna.
- A, jesteś - powiedział.
Był to mężczyzna czterdziestopięcioletni, wzrostu Beaumonta, choć ze dwadzieścia
kilo od niego cięższy, o zwartej budowie ciała. Włosy miał jasne, z przedziałkiem pośrodku,
gładko przyczesane, twarz czerstwą, o grubych rysach, w sumie jednak dość przystojną.
Ubrany był w nieco krzykliwy garnitur, ale z doskonałego materiału i o nieskazitelnym kroju.
Ned Beaumont zamknął drzwi.
- Pożycz mi trochę forsy - poprosił. Blondyn sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki i wyciągnął duży brązowy portfel.
- Ile chcesz?
- Dwieście.
Madvig podał Nedowi setkę i pięć dwudziestek.
- Znów przegrałeś w kości?
- Tak. - Beaumont schował pieniądze. - Dzięki.
- Jakoś długo trwa ta twoja zła passa - stwierdził Madvig wsuwając ręce z powrotem
do kieszeni.
- Nie. Ze cztery tygodnie, może sześć. Paul Madvig uśmiechnął się.
- To długo, jak się przegrywa.
- Bywało gorzej. - Z głosu Beaumonta przebijała lekka irytacja.
Blondyn potrząsnął bilonem w kieszeni.
- Jak dzisiaj grają? - spytał. - Stawki wysokie? - Przysiadł na krawędzi biurka i
spojrzał w dół na swoje lśniące brązowe buty. Ned Beaumont popatrzył uważnie na
jasnowłosego mężczyznę, po czym wolno pokręcił głową.
- Nędzne - odparł.
Zbliżył się do okna. Niebo nad budynkami po drugiej stronie ulicy było czarne,
zasnute chmurami. Potem obszedł biurko, sięgnął po stojący na nim telefon i wykręcił jakiś
numer.
- Halo, Bernie? Tu Ned. Ile płacą za Peggy OToole...? Tylko tyle...? No dobra.
Stawiam pięćset, że przyjdzie pierwsza, pięćset, że druga, i pięćset, że trzecia... Jasne...
Jestem pewien, że będzie lało, a wtedy bez trudu pokona Incineratora... W porządku, daj mi
lepsze warunki... Dobra. - Odłożył słuchawkę na widełki i stanął przed Paulem.
- Nie mądrzej się wstrzymać, aż szczęście powróci? - spytał blondyn.
Ned Beaumont skrzywił się.
- Cholera, powinienem był postawić półtora kafla, że przyjdzie pierwsza, zamiast się
tak rozdrabniać. A czekanie na szczęście nic nie daje. Złą passę trzeba przełamać.
Blondyn podniósł głowę i roześmiał się.
- Oby to przełamywanie za bardzo nie bolało. Beaumont skrzywił się jeszcze bardziej;
kąciki ust powędrowały w dół, za nimi koniuszki wąsów.
- Wytrzymam każdy ból - rzekł ruszając do drzwi.
Położył dłoń na klamce, kiedy z głębi pokoju doleciał go poważny głos Madviga:
- Chyba rzeczywiście, Ned. Beaumont odwrócił się i cofnął od drzwi.
- Co rzeczywiście? - spytał z rozdrażnieniem.
- Potrafisz wszystko wytrzymać - odparł Madvig, spoglądając przez okno.
Ned Beaumont przez chwilę obserwował profil blondyna. Czując na sobie jego wzrok,
blondyn poruszył się niespokojnie i ponownie brzęknął monetami w kieszeni. Przybierając
niewinny wyraz twarzy, Beaumont spytał zaskoczonym tonem:
- Kto? Ja?
Paul Madvig oblał się rumieńcem. Zeskoczył z biurka i postąpił krok naprzód.
- Idź do diabła!
Ned Beaumont parsknął śmiechem. Madvig uśmiechnął się speszony i otarł twarz
białą chustką o zielonej obwódce.
- Dawno u nas nie byłeś, Ned - powiedział.
- Mama wczoraj mówiła, że już z miesiąc cię nie widziała.
- Może zajrzę w tym tygodniu.
- Wpadnij na kolację. Wiesz, jak matka cię lubi. - Madvig schował do kieszeni
chustkę.
Ned Beaumont ruszył wolno do drzwi, patrząc spod oka na drugiego mężczyznę.
- Czy dlatego chciałeś się ze mną widzieć?
- spytał z ręką na klamce. Madvig zmarszczył czoło.
- Tak. Nie... - Chrząknął. - Jest jeszcze coś.
- Nagle jego nieśmiałość ulotniła się; stał się opanowany, pewien siebie. - Znasz się na
tym lepiej niż ja - rzekł. - W czwartek panna Henry obchodzi urodziny. Jak myślisz, co jej
kupić?
Ned Beaumont puścił klamkę. Zanim odwrócił się twarzą do Madviga, z jego oczu
znikł wyraz niedowierzania. Wydmuchując kłęby dymu, zapytał:
- Wydają z tej okazji przyjęcie?
- Tak.- Jesteś zaproszony? Madvig potrząsnął głową.
- Nie. Ale jutro mam być u nich na kolacji.
Beaumont popatrzył na rozżarzony koniec cygara, po czym ponownie skierował
wzrok na blondyna.
- Zamierzasz poprzeć kandydaturę senatora, Paul?
- Chyba tak.
Beaumont uśmiechnął się łagodnie i łagodnym tonem zadał kolejne pytanie:
- Dlaczego?
- Dlatego... - Madvig odwzajemnił uśmiech - ...że z naszym poparciem rozłoży na
łopatki Roana, a my z jego pomocą bez najmniejszego trudu przepchniemy wszystkich
naszych kandydatów.
Beaumont wsadził cygaro do ust.
- Czy bez twojego poparcia senator miałby szansę ponownie wygrać wybory? - spytał
nie zmieniając tonu.
- Nie - odparł stanowczo Madvig.
- A czy zdaje sobie z tego sprawę?
- Powinien. Gdyby sobie nie zdawał... O co ci, do diabła, chodzi, Ned?
Beaumont roześmiał się ironicznie.
- Gdyby sobie nie zdawał, nie zaprosiłby cię jutro na kolację, tak?
- O co ci chodzi, Ned? - powtórzył Madvig marszcząc czoło.
Ned Beaumont wyjął z ust cygaro. Koniec był całkiem zniszczony, zgnieciony zębami
na miazgę.
- O nic, Paul. - Na moment się zadumał. - Myślisz, że nasi kandydaci rzeczywiście
potrzebują jego pomocy?
- Pomoc nigdy nie zaszkodzi - zauważył beztrosko blondyn. - Ale nie obawiaj się; bez
niego też damy sobie radę.
- Obiecałeś mu poparcie? Madvig wydął wargi.
- Właściwie wszystko już ustalone.
Ned Beaumont zbladł. Pochylił nisko głowę i spoglądając spod brwi na swojego
rozmówcę, powiedział ochrypłym głosem:
- Nie zadawaj się z nim, Paul. Daj mu przegrać.
- A niech mnie licho! - zawołał cicho, ze zdumieniem, blondyn, opierając pięści na
biodrach.
Beaumont obszedł go i chudymi, drżącymi palcami zgasił niedopałek w mosiężnej
popielnicy na biurku. Madvig obserwował w milczeniu pochylone plecy Neda, po czym - gdy
ten się wyprostował i odwrócił - uśmiechnął się do niego z sympatią, a zarazem z lekkim
zniecierpliwieniem.
- Co się z tobą dzieje, Ned? Przez jakiś czas wszystko jest cacy, a potem nagle nic ci
się nie podoba. Jak Boga kocham, czasem zupełnie cię nie rozumiem.
Ned Beaumont skrzywił się z niesmakiem.
- Nie przejmuj się mną - powiedział, lecz bynajmniej nie dał za wygraną. - Myślisz, że
po wyborach senator będzie cię słuchał? - spytał.
- Poradzę sobie z nim - odparł Madvig; nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.
- Może, ale pamiętaj, że jeszcze nikt z nim nie wygrał.
- No właśnie. - Madvig skinął głową. - I to najlepszy powód, żeby z nim trzymać.
- Nie, Paul, to najgorszy. Choćby miał cię łeb rozboleć od myślenia, dobrze się nad
tym zastanów. Czy... czy przypadkiem jego piękna, jasnowłosa córunia nie zawróciła ci w
głowie?
- Zamierzam się ożenić z panną Henry. Beaumont złożył usta jak do gwizdu, ale nie
zagwizdał.
- To część transakcji? - spytał mrużąc oczy. Łobuzerski uśmiech rozjaśnił twarz
blondyna.
- Jeszcze nikt o tym nie wie, tylko ty i ja. Chude policzki Neda zarumieniły się.
- Na pewno nikomu nie powiem - rzekł, zdobywając się na najbardziej czarujący
uśmiech. - Ale dobrze ci radzę: jeśli zależy ci na małżeństwie, sporządź pisemną, notarialnie
potwierdzoną umowę, z klauzulą przewidującą karę za jej niedotrzymanie. Albo jeszcze
lepiej: żądaj, aby ślub odbył się przed wyborami. Bierz z góry to, co ci się należy.
Madvig przestąpił z nogi na nogę.
- Słuchając cię można by sądzić, że senator to jakiś oprych - oznajmił unikając wzroku
Neda. - A przecież to dżentelmen i...
- Zgadza się. W „Post” piszą, że jest jednym z niewielu arystokratów na scenie
politycznej Ameryki. Jego córka to też arystokratka. I dlatego ci radzę, żebyś przyszył sobie
koszulę do ciała, bo inaczej wyjdziesz od nich goły jak cię Pan Bóg stworzył. Dla takich jak
oni jesteś pariasem, podrzędną formą życia, więc żadne obietnice ich nie obowiązują.
Madvig westchnął głęboko.
- Dlaczego jesteś tak cholernie... - zaczął.
Ale Ned Beaumont nagle sobie coś przypomniał i ze złośliwym błyskiem w oczach
mówił dalej:
- Nie zapominajmy, że młody Taylor Henry również należy do arystokracji. Pewnie
dlatego nie chciałeś, żeby Opal się z nim widywała, co? A kiedy ożenisz się z jego siostrą,
Taylor stanie się dla Opal kimś w rodzaju wuja. Czy to mu da prawo zadawać się z twoją
córką?
- Nie zrozumieliśmy się, Ned. - Madvig ziewnął. - Nie zamierzałem toczyć z tobą
dyskusji. Po prostu spytałem, jaki prezent kupić pannie Henry na urodziny.
Ned Beaumont opanował się błyskawicznie; jego twarz przybrała spokojny, nieco
posępny wyraz.
- Co was łączy? - zapytał obojętnym tonem.
- Właściwie nic. Kilka razy rozmawiałem z senatorem u niego w domu. Czasem panna
Henry była obecna, ale zamieniałem z nią tylko parę grzecznościowych słów. Zawsze kręciło
się wokół pełno osób, więc nie miałem okazji, żeby z nią pogadać.
Ned spojrzał z rozbawieniem na blondyna, po czym przygładził kciukiem wąsy i
spytał:
- Czyli jutro wybierasz się tam po raz pierwszy na kolację?
- Tak. Ale na pewno nie po raz ostatni.
- Na przyjęcie urodzinowe cię jednak nie zaprosili?
- Nie. - Paul Madvig zawahał się. - Jeszcze nie.
- Moja rada ci się nie spodoba.
- Trudno. Wal. - Twarz Madviga nie zdradzała żadnych uczuć.
- Nic nie kupuj. Do licha, Ned!
Beaumont wzruszył ramionami.
- Prosiłeś o radę. Zrobisz, co zechcesz.- Ale dlaczego? - spytał Madvig.
- Bo nie daje się ludziom prezentów nie wiedząc, czy mają ochotę je od ciebie przyjąć.
- Przecież każdy lubi dostawać...
- Może, ale jest i drugi, ważniejszy powód. Kiedy coś komuś dajesz, to tak jakbyś
ogłaszał wszem wobec, że wiesz, iż dana osoba pragnie być przez ciebie obdarowana...
- Kapuję. - Palcami prawej ręki Madvig potarł brodę, po czym zmarszczył czoło. -
Chyba masz rację - przyznał, po chwili jednak twarz mu się rozpogodziła. - Ale co mi tam!
Nie zamierzam przegapić takiej okazji!
- Od biedy mogą być kwiaty - wtrącił szybko Beaumont. - Albo czekoladki. Coś
niezobowiązującego.
- Kwiaty? Chryste! Myślałem...
- O pięknym wozie sportowym albo o dwóch metrach pereł? Co się odwlecze, to nie
uciecze. Zacznij skromnie, na perły przyjdzie czas.
Madvig skrzywił się.
- No dobra. Lepiej się na tym znasz niż ja. Kupię kwiaty.
- Tylko pamiętaj, mały bukiet, a nie żaden kosz - oznajmił Ned i zmienił temat. - Walt
Ivans wszystkim wkoło mówi, że powinieneś wyciągnąć jego brata.
- To niech wszyscy wkoło powiedzą Waltowi, że Tim pozostanie w pierdlu do czasu
wyborów.
- Pozwolisz, żeby wytoczono mu proces, a nawet go skazano?
- Tak - odparł Madvig i z żarem w głosie dodał: - Cholera, Ned, przecież wiesz, że
mam związane ręce. Zbliżają się wybory, atakują nas różne organizacje kobiece... Gdybyśmy
próbowali wyciągnąć Tima, sami rzucalibyśmy sobie kłody pod nogi.
Ned Beaumont wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Zanim związaliśmy się z arystokracją, nie przejmowaliśmy się jakimiś babami -
stwierdził.
- A teraz będziemy się przejmować - rzekł Madvig. Spojrzenie miał gniewne.
- śona Tima rodzi w przyszłym miesiącu. Blondyn westchnął ze zniecierpliwieniem.
- Tego brakowało! Dlaczego, do cholery, nie pomyślą o takich rzeczach, zanim
wpakują się w kłopoty? Nie mają za grosz rozumu!
- Ale ich głosy się liczą - zauważył Beaumont.
- Niestety - burknął Madvig. Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, potem uniósł
wzrok.
- Od razu po wyborach zajmiemy się Timem; wcześniej mowy nie ma.
- To się chłopakom nie spodoba - powiedział Ned, zerkając spod oka na rozmówcę. -
Bez względu na to, co sądzisz o ich możliwościach intelektualnych, przyzwyczaili się, że im
pomagasz.
Madvig wysunął do przodu brodę i utkwiwszy swoje okrągłe, niebieskie oczy w
twarzy Beaumonta, spytał cicho:
- I co z tego?
- To, że wkrótce zaczną szeptać między sobą, że kiedyś, zanim zacząłeś kombinować
z senatorem, było zupełnie inaczej - odparł rzeczowym tonem Ned. Uśmiech nie schodził mu
z ust.
- I co z tego?
- To, że nim się spostrzeżesz, będą mówić, że Shad 0’Rory lepiej się opiekuje swoimi
ludźmi
- wyjaśnił Ned tym samym rzeczowym tonem i z tym samym uśmiechem na twarzy.
Madvig ze skupieniem słuchał jego słów.- Wiem, że ty nie tylko ich przeciwko mnie
nie podburzysz, ale postarasz się ukrócić te narzekania - powiedział w końcu.
Przez chwilę mężczyźni stali w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Ani jeden, ani drugi
nie zmienił wyrazu twarzy. Wreszcie Ned Beaumont przerwał ciszę.
- Dobrze by było, żebyś przynajmniej zaopiekował się żoną Tima i jego dzieciakiem.
- Masz rację! - Madvig cofnął wysuniętą do przodu brodę, z jego oczu znikł gniew. -
Zajmij się tym, zgoda? Zapewnij im wszystko, czego potrzebują.
❖
❖
❖
❖ 3
Walter Ivans czekał na dole przy schodach; z jego oczu przebijała nadzieja.
- N-no i co p-p-powiedział?
- Tak jak ci mówiłem. Na razie nic nie może zrobić. Postara się wyciągnąć Tima, ale
dopiero po wyborach.
Walter Ivans zwiesił głowę, z jego piersi wydobył się cichy jęk. Beaumont położył
rękę na ramieniu niższego mężczyzny.
- Akurat tak się pechowo złożyło, Walt - rzekł współczująco. - Paulowi jest naprawdę
bardzo przykro, ale na razie nic nie może wskórać. Przekaż od niego żonie Tima, że do czasu
wyjścia męża za nic sama nie musi płacić. Niech wszystkie rachunki za czynsz, żywność,
lekarza, szpital, przysyła Paulowi.
Walter Ivans podniósł głowę i chwycił w dwie ręce dłoń Beaumonta.
- T-to ładnie ze s-strony szefa! - zawołał. Niebieskie oczy mu się zaszkliły. - T-tylko
szkoda, że n-nie może p-p-pomóc Timowi.
- Nigdy nic nie wiadomo, jeszcze wiele może się zdarzyć - powiedział Ned i
oswobodził rękę. - Głowa do góry.
Zostawił Ivansa i wszedł do sali bilardowej. Była pusta. Wziął z szatni płaszcz,
kapelusz i ruszył do drzwi wyjściowych. Ulica była ledwo widoczna w gęstych, szarych
strugach deszczu. Uśmiechając się pod nosem, Beaumont szepnął sam do siebie:
- Kapcie, kapcie, kropeleczki. Od was zależy, czy wygram trzy tysiące dwieście
pięćdziesiąt dolców.
Wrócił do środka i zadzwonił po taksówkę.
❖
❖
❖
❖ 4
Ned Beaumont cofnął ręce od trupa i podniósł się. Mężczyzna leżał z głową przy
krawężniku i twarzą dobrze widoczną w blasku palącej się na rogu latarni. Była to młoda
twarz o gniewnym wyrazie, spotęgowanym przez ciemną bruzdę ciągnącą się od nasady
jasnych kręconych włosów po lewą brew.
Beaumont, wytężając wzrok, rozejrzał się po China Street. Popatrzył w prawo: nie
było tam żywej duszy, ale kiedy popatrzył w lewo, dwie przecznice dalej dostrzegł parę
mężczyzn. Wysiedli z wozu zaparkowanego przed klubem „Chata” należącym do Paula
Madviga i szli w stronę wejścia.
Przez kilka sekund obserwował wóz, po czym znów zerknął w prawo, a następnie
jednym płynnym ruchem obrócił się, skoczył na chodnik i skrył się w cieniu najbliższego
drzewa. Wciągał powietrze ustami. Mimo że przed chwilą, gdy stał w świetle latarni, na jego
dłoniach lśniły kropelki potu, teraz wzdrygnął się z zimna i postawił kołnierz płaszcza.
Przez dobre pół minuty tkwił bez ruchu w cieniu konarów, oparty ręką o pień. Potem
wyprostował się i ruszył w kierunku „Chaty”. Pochylony do przodu, szedł coraz szybiej,
niemal biegł, gdy nagle zobaczył zbliżającą się z naprzeciwka postać. Natychmiast zwolnił
kroku. Zanim się minęli, postać skręciła i znikła w drzwiach jakiegoś budynku.
Kiedy dotarł do klubu, oddychał już normalnie, przez nos, ale usta wciąż miał sine.
Nie zatrzymując się, spojrzał na zaparkowany przed budynkiem pusty wóz, po czym wspiął
się po oświetlonych dwiema latarniami schodach i pchnął drzwi.
Harry Sloss i Ben Ferris szli przez hol, zostawiwszy płaszcze w szatni.
- Cześć, Ned - powiedzieli obaj naraz, a Harry Sloss dodał: - Słyszałem, że postawiłeś
na Peggy OToole.
- Owszem.
- Ile ci wpadło?
- Trzy dwieście.
- Ładnie. - Sloss przesunął językiem po dolnej wardze. - Nie zagrałbyś dziś z nami?
- Może później. Jest Paul?
- Nie wiem. Dopierośmy przyszli. Słuchaj, powiedziałem swojej dziewczynie, że
wrócę wcześnie do domu, więc nie każ nam zbyt długo na siebie czekać.
- Dobra - obiecał Beaumont i ruszył do szatni. - Widziałeś Paula? - zapytał szatniarza.
- Zjawił się jakieś dziesięć minut temu.
Ned Beaumont spojrzał na zegarek: wpół do jedenastej. Udał się szybko na pierwsze
piętro, do pokoju z widokiem na ulicę. Madvig podniósł głowę. Wystrojony w smoking,
siedział przy biurku i właśnie sięgał po telefon.
- Co słychać, Ned? - spytał cofając rękę. Na jego dużej, przystojnej twarzy malował
się spokój.
- Bywało gorzej - odparł Beaumont. Zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na
krześle nie opodal blondyna. - Jak tam przyjęcie u senatora?
Paul Madvig zmrużył oczy.
- Bywałem na gorszych.
Beaumont zaczął przycinać koniec jasnego, cętkowanego cygara. Ręce mu lekko
drżały, lecz głos miał opanowany.
- Czy młody Taylor był obecny? - Spojrzał na Madviga, nie podnosząc głowy.
- Nie siedział z nami przy stole. A bo co?
Ned Beaumont wyciągnął przed siebie skrzyżowane w kostkach nogi, odchylił się na
krześle i ręką, w której trzymał cygaro, niedbale zatoczył w powietrzu łuk.
- Bo leży martwy w rynsztoku, niedaleko stąd.
- Czyżby? - spytał beznamiętnie Madvig. Beaumont pochylił się do przodu, zaciskając
szczęki. Celofan, którym owinięte było cygaro, pękł z cichym trzaskiem w jego palcach.
- Czy zrozumiałeś, co powiedziałem? - rzekł z irytacją.Madvig pokiwał wolno głową.
- No i? - zapytał Ned.
- No i co?
- Ktoś go ukatrupił.
- Czego ode mnie chcesz? śebym rozrywał szaty?
Beaumont wyprostował się na krześle.
- Mam zawiadomić policję? - spytał. Madvig uniósł ze zdziwieniem brwi.
- To policja jeszcze nie wie?
- W pobliżu nie było nikogo - wyjaśnił Ned, nie spuszczając oczu z blondyna. -
Pomyślałem sobie, że zanim gdziekolwiek zadzwonię, pogadam z tobą. Czyli co, mogę im
powiedzieć, że to ja go znalazłem?
- Czemu nie? - Madvig opuścił brwi.
Ned Beaumont wstał, postąpił dwa kroki w stronę telefonu, po czym przystanął i
ponownie zwrócił się do blondyna:
- Taylor nie miał kapelusza - rzekł.
- Teraz już mu nie będzie potrzebny - odparł Madvig i skrzywiwszy się dodał: - Ale z
ciebie dureń, Ned.
- Albo ze mnie, albo z ciebie, Paul - oświadczył Beaumont, wyciągając rękę po
słuchawkę.
❖
❖
❖
❖ 5
ZABÓJSTWO SYNA SENATORA NA CHINA STREET
Wczoraj tuż po dziesiątej wieczorem na rogu China Street i Pamela Avenue
znaleziono zwłoki Taylora Henry’ego, lat 26, syna senatora Ralpha Bancrofta Henry’ego.
Policja podejrzewa, że powodem zabójstwa był napad rabunkowy. Zdaniem lekarza
sądowego, doktora Williama J. Hoopsa, śmierć nastąpiła na skutek pęknięcia czaszki i
wstrząsu mózgu, kiedy Taylor Henry, trafiony w czoło pałką lub innym tępym narzędziem,
upadł na ziemię i uderzył tyłem głowy w krawężnik.
Prawdopodobnie pierwszą osobą, która natknęła się na ciało, był Ned Beaumont
zamieszkały przy Randall Avenue pod numerem 911. Zanim jednak Beaumont dotarł do
klubu „Chata” oddalonego o dwie przecznice od miejsca zbrodni, skąd zadzwonił na policję,
zwłoki zostały znalezione przez policjanta Michaela Smitta. Komisarz Frederick M. Rainey
polecił natychmiast zatrzymać wszystkich podejrzanych osobników w mieście. Oświadczył
również, że poruszy niebo i ziemię, aby jak najszybciej ująć sprawcę bądź sprawców zbrodni.
Jak twierdzi rodzina, Taylor Henry wyszedł z willi przy Charles Street około wpół do
dziesiątej wieczorem, żeby...
Ned Beaumont odłożył na bok gazetę, dopił kawę, po czym odstawił filiżankę na
stolik przy łóżku i oparł się wygodnie o poduszki. Twarz miał bladą, zmęczoną. Podciągnął
kołdrę pod szyję, następnie splótł ręce za głową i leżał tak, wpatrując się z niezadowoleniem
w akwafortę, która wisiała na ścianie między dwoma oknami.
Nie ruszał się, jeśli nie liczyć mrugania powiek, przez dobre pół godziny. Potem znów
sięgnął po gazetę i jeszcze raz przeczytał artykuł. Niezadowolenie malujące się w jego oczach
rozprzestrzeniło się na całą twarz. Kiedy skończył czytać, cisnął gazetę na podłogę i wolno,
ze znużeniem, wstał z łóżka. Na swoje szczupłe, odziane w piżamę ciało zarzucił czarno-
brązowe kimono, wsunął stopy w brązowe pantofle i lekko pokasłując przeszedł do salonu.
Był to duży, staroświecko urządzony pokój o wysokim suficie i szerokich oknach, z
olbrzymim lustrem zawieszonym nad kominkiem i meblach obitych czerwonym pluszem.
Beaumont wyjął cygaro z pudełka na stole, po czym usiadł w wielkim czerwonym fotelu.
Wyciągnął nogi tak, aby spoczywały na jasnym kwadracie utworzonym przez wpadające do
ś
rodka promienie słońca i obserwował wypuszczane z ust kłęby dymu, które w słońcu jakby
nabierały kształtów. Siedział ze zmarszczonym czołem, na zmianę to zaciągając się dymem,
to obgryzając paznokcie.
Słysząc pukanie do drzwi, szybko wyprostował się. Na jego twarzy pojawiła się
czujność.
- Proszę! - zawołał.
Do pokoju wszedł kelner w białej marynarce.
- Tak, skończyłem śniadanie - powiedział zawiedzionym tonem Ned i ponownie oparł
się o czerwone, pluszowe obicie.
Kelner znikł w sypialni, skąd po chwili wyłonił się z tacą pełną talerzy. Kiedy Ned
Beaumont znów został sam, rzucił niedopałek do kominka i pomaszerował do łazienki. Gdy
po kilku minutach wyszedł ogolony, wykąpany i ubrany, wyglądał zupełnie inaczej; twarz
straciła niezdrowy, blady odcień, w ruchach i całej posturze prawie nie było widać zmęczenia.
❖
❖
❖
❖ 6
Zbliżało się południe, kiedy Ned Beaumont opuścił mieszkanie i ruszył na piechotę do
szarego budynku znajdującego się osiem przecznic dalej na Link Street. Nacisnął dzwonek
domofonu. Gdy rozległo się ciche buczenie, pchnął drzwi wejściowe i wjechał windą na piąte
piętro.
Zadzwonił do mieszkania numer 511. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała w nich
drobna dziewczyna, z wyglądu dziewiętnasto-, może dwudziestoletnia. Na jej bladej twarzy i
w ciemnych oczach malowała się wściekłość.
- A, cześć - powiedziała cienkim, metalicznym głosem i uśmiechnęła się, podnosząc
uspokajającym gestem dłoń, jakby chciała przeprosić za swój nastrój. Miała krótkie, lśniące
jak emalia, kruczoczarne włosy przylegające gładko do kształtnej głowy. Z uszu zwisały jej
długie złote kolczyki z krwawnikami. Ubrana była w brązowe futerko.
Cofnęła się, otwierając szerzej drzwi. Ned Beaumont wszedł do środka i spytał:
- Bernie już wstał?
Na młodej twarzy znów ożyła wściekłość.
- Co za podły skurwysyn! - zawołała piskliwie Nie odwracając się, Beaumont zaniknął
za sobą drzwi. Dziewczyna podeszła bliżej, chwyciła go za ramiona, nieco powyżej łokci, i
usiłując nim potrząsnąć, zaczęła krzyczeć:
- Wiesz, co ja poświęciłam dla tego drania? Odeszłam z domu, z najlepszego domu,
jaki można sobie wyobrazić! Zostawiłam matkę i ojca! Byłam ich oczkiem w głowie! Mówili
mi, że Bernie jest nic nie wart! Wszyscy mnie uprzedzali! I mieli rację! Ale ja byłam głupia i
ś
lepa! Dopiero teraz zmądrzałam! Co za skurwysyn, co za... - Dalej z jej ust popłynęły same
przekleństwa.
Ned Beaumont stał bez ruchu, słuchając z powagą. Jego spojrzenie przybierało coraz
bardziej posępny wyraz. Wreszcie, gdy dziewczyna na chwilę zamilkła, żeby nabrać tchu,
wtrącił pośpiesznie:
- Co ci zrobił?
- Co zrobił? Dał drapaka! Ten nędzny... - Znów posypały się przekleństwa.
Beaumont poruszył się nerwowo. Rozchylając wargi w słabym, wymuszonym
uśmiechu, spytał:
- Przypadkiem nie zostawił nic dla mnie? Dziewczyna cmoknęła cicho i
wytrzeszczając oczy, przysunęła twarz bliżej twarzy Neda.
- Był ci coś winien?
- Wygrałem... - Zakasłał. - Za czwartą wczorajszą gonitwę należy mi się trzy tysiące
dwieście pięćdziesiąt zielonych.
Dziewczyna przestała nim potrząsać; opuściła dłonie i roześmiała się szyderczo.
- Możesz się pożegnać z forsą! Spójrz. - Wyciągnęła lewą rękę. Na małym palcu
połyskiwał pierścionek z czerwonym oczkiem. Podniosła obie ręce do uszu i delikatnie
dotknęła kolczyków z krwawnikami. - To wszystko, co mi zostało. Gdybym nie miała tych
drobiazgów na sobie, to też by mi je podwędził.
- Kiedy się zmył? - spytał Beaumont dziwnie opanowanym głosem.
- Wczoraj wieczorem, chociaż odkryłam to dopiero dziś rano. Ale ja mu pokażę!
Będzie przeklinał dzień, w którym mnie poznał!
Wsunęła rękę za dekolt sukni. Po chwili wyciągnęła ją, zaciśniętą w pięść, i uniosła na
wysokość twarzy mężczyzny. Rozprostowała palce, ukazując trzy zmięte kulki papieru. Kiedy
Beaumont po nie sięgnął, zacisnęła ponownie palce i cofnęła się o krok.
Beaumont opuścił rękę; na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.
- Czytałeś w gazecie o Taylorze Henrym? - spytała podnieconym głosem dziewczyna.
Zaczerpnął gwałtownie powietrza, ale odpowiedział spokojnie:
- Tak.
- Wiesz, co tu mam? - Dziewczyna znów rozprostowała palce, ukazując zmięte kulki.
Mrużąc oczy, pokręcił głową.
- Weksle wystawione przez Taylora Henry’ego
- oznajmiła triumfalnie. - Na tysiąc dwieście dolców!
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko ugryzł się w język.
- Teraz są gówno warte - stwierdził po chwili beznamiętnym tonem.
Dziewczyna wsunęła świstki z powrotem za dekolt i znów podeszła bliżej.
- Przedtem też były gówno warte - rzekła - i dlatego facet nie żyje.
- Wiesz, czy zgadujesz?
- Nie muszę zgadywać. Słyszałam, jak w piątek Bernie zadzwonił do Taylora i
powiedział, że daje mu trzy dni na zwrot szmalu.
Beaumont pogładził kciukiem wąs.
- Nie mówisz tego, bo jesteś wściekła, co?
- spytał podejrzliwie. Dziewczynie oczy rozbłysły złością.- Pewnie, że jestem
wściekła! - zawołała. - Jestem taka wściekła, że mam ochotę zanieść to na policję. I chyba tak
zrobię. Jeśli myślisz, że Bernie go nie sprzątnął, jesteś skończonym durniem.
Ned Beaumont wciąż nie był przekonany.
- Skąd masz te weksle? - spytał.
- Znalazłam w sejfie. - Ruchem gładko uczesanej głowy wskazała w stronę pokoju.
- O której się Bernie wczoraj zmył?
- Nie wiem. Wróciłam do domu o wpół do dziesiątej i siedziałam całą noc czekając, aż
się zjawi. Dopiero nad ranem coś mnie tknęło. Przetrząsnęłam dokładnie mieszkanie. Okazało
się, że zabrał wszystko, całą forsę i całą moją biżuterię poza tym jednym pierścionkiem -
podniosła rękę - i kolczykami, które miałam w uszach.
Beaumont ponownie pogładził kciukiem wąs.
- Jak myślisz? - spytał. - Dokąd uciekł?
W dziewczynę wstąpiła furia; zaczęła tupać, wymachiwać pięściami, piskliwym
głosem wyzywać Berniego od najgorszych.
- Uspokój się, Lee! - Ned chwycił ją za nadgarstki. - Jeśli zamierzasz tu stać i się
wydzierać, to lepiej daj mi te świstki i ja z nimi coś zrobię.
Uwolniła ręce z jego uchwytu.
- Akurat! - krzyknęła. - Nikomu ich nie dam. Sama zaniosę je na policję.
- W porządku. Zanieś - oznajmił Ned i ponownie spytał: - Jak myślisz, dokąd uciekł?
Odparła z goryczą, że nie wie, ale ma nadzieję, że smaży się w piekle.
- Nie wygłupiaj się, Lee - powiedział znużonym tonem. - Złością nic nie wskórasz.
Sądzisz, że wrócił do Nowego Jorku?
- Skąd mam wiedzieć?
Nagle spojrzenie dziewczyny stało się czujne. Beaumontowi poczerwieniały policzki.
- Co knujesz? - zapytał podejrzliwie.
- Ja? - zdziwiła się Lee, przybierając niewinną minę. - Nic.
Pochylił się nad nią i pokręcił wolno głową.
- Chcesz czy nie, kochana - powiedział wymawiając dobitnie każde słowo - zgłosisz
się z tymi wekslami na policję.
- Ależ oczywiście, Ned.
❖
❖
❖
❖ 7
Na parterze budynku znajdowała się drogeria. Ned Beaumont udał się tam, żeby
skorzystać z telefonu. Wykręciwszy numer komisariatu, poprosił do aparatu porucznika
Doolana.
- Halo? Porucznik Doolan? Dzień dobry. Dzwonię w imieniu panny Lee Wilshire,
która przebywa w mieszkaniu Berniego Despaina przy Link Street, pod numerem 1666.
Despain znikł nagle wczoraj wieczorem, zostawiając w domu kilka weksli wystawionych
przez Taylora Henry’ego... No właśnie... Panna Wilshire twierdzi, że parę dni temu słyszała,
jak mu groził... Tak, chciałaby z panem porozmawiać, najszybciej jak to możliwe... Nie,
lepiej, żeby pan tu przyjechał albo kogoś przysłał, i to zaraz... Tak... Moje nazwisko? Co za
różnica? Pan mnie nie zna. Panna Wilshire prosiła, żebym zadzwonił, bo wolała nie korzystać
z telefonu w mieszkaniu Despaina... - Przez chwilę słuchał głosu dobiegającego z aparatu, po
czym odłożył słuchawkę i wyszedł z drogerii.
❖
❖
❖
❖ 8
Ned Beaumont skierował swoje kroki do schludnego domu z czerwonej cegły
stojącego w rzędzie innych schludnych domów z czerwonej cegły na Thames Street. Nacisnął
dzwonek. Drzwi uchyliła młoda Murzynka, która na widok gościa uśmiechnęła się od ucha do
ucha.
- Jak to miło pana widzieć, panie Beaumont - powiedziała, otwierając szeroko drzwi.
- Cześć, June. Zastałem domowników?
- Tak, proszę pana. Jedzą obiad. Beaumont przeszedł do jadalni. Paul Madvig i jego
matka siedzieli naprzeciw siebie przy stole przykrytym czerwono-białym obrusem; trzecie
krzesło stało puste, trzeci talerz i sztućce czekały nie tknięte.
Pani Madvig była wysoką, chudą kobietą o jasnych, jeszcze nie całkiem siwych
włosach, mimo że dawno skończyła siedemdziesiątkę. Oczy miała niebieskie i błyszczące,
równie młodzieńcze jak oczy syna. Obróciła się, żeby zerknąć na wchodzącego do jadalni
gościa i posłała mu szelmowskie spojrzenie.
- No, nareszcie! Niedobry! Nie wstyd ci tak zaniedbywać starą kobietę? - spytała,
marszcząc czoło.
Ned uśmiechnął się promiennie.
- Ależ, mamuśku, jestem dużym chłopcem, a duzi chłopcy mają dużo pracy. -
Pomachał ręką do Madviga. - Cześć, Paul.
- Siadaj, Ned - powiedział blondyn. - June zaraz przyniesie ci talerz.
Beaumont pochylił się, żeby pocałować kościstą dłoń, którą pani Madvig wyciągnęła
na powitanie. Staruszka wyszarpnęła ją pośpiesznie.
- Co to za dziwne obyczaje? - spytała.
- Mówiłem ci, mamuśku, jestem dużym chłopcem... Dzięki, stary - zwrócił się do
Paula - ale niedawno jadłem śniadanie. - Spojrzał na puste krzesło. - Gdzie Opal?
- Śpi - wyjaśniła pani Madvig. - Nie czuje się najlepiej.
Ned Beaumont skinął głową, po czym wbił wzrok w twarz Paula.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego?
- A skądże - zapewnił go blondyn. - Przetańczyła pół nocy, więc nic dziwnego, że boli
ją głowa.
- Co z ciebie za ojciec! - oburzyła się pani Madvig. - Nie wiesz, kiedy córka jest
niedysponowana?
Paul uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy.
- Mamo, nie przy gościu... Co słychać, Ned? Beaumont obszedł stół i usiadł na
wolnym krześle.
- Bernie Despain dał wczoraj nogę z miasta - powiedział. - Razem z moją wygraną.
Paul Madvig uniósł brwi.
- Zostawił weksle podpisane przez Taylora Henry’ego - ciągnął Beaumont. - Na sumę
tysiąca dwustu zielonych.
Madvig zmrużył powieki.
- Lee twierdzi, że w piątek zadzwonił do Taylora i dał mu trzy dni na skombinowanie
forsy.
- Co za Lee? - zdziwił się Paul, pocierając ręką brodę.
- Dziewczyna Berniego.
- Aha. - Widząc, że Ned nie zamierza kontynuować rozmowy na ten temat, w końcu
spytał: - Mówił, co będzie, jeśli Taylor się nie wywiąże?
- Nie wiem, Paul. - Ned Beaumont oparł łokieć o blat stołu i pochylił się w stronę
blondyna. - Słuchaj, załatw, żeby mianowano mnie zastępcą szeryfa albo kimś w tym rodzaju.
- Czyś ty oszalał! - Madvig zamrugał zdumiony. - Po jaką cholerę?
- Zamierzam dopaść tego drania. Gwiazda szeryfa ułatwi mi zadanie.
Madvig spojrzał na niego z zatroskaniem.
- O co chodzi, Ned? - spytał po chwili.
- Oskubał mnie na trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców.
- Zgadza się - powiedział wolno Madvig - ale wczoraj też byłeś jakiś rozdrażniony,
choć jeszcze nie wiedziałeś, że Bernie nawiał z miasta.
Beaumont machnął zniecierpliwiony ręką.
- Niecodziennie, mój drogi, natykam się na trupy - odparł. - Ale to teraz nieważne.
Ważny jest Bernie. Dopadnę go. Muszę go dopaść. - Twarz miał bladą, wzrok zacięty; z głosu
przebijał żar. - Słuchaj, Paul. Nie idzie mi o forsę, choć co tu dużo gadać, trzy dwieście
pięćdziesiąt to kupa szmalu, ale tak samo bym zareagował, gdyby w grę wchodziło pięć
dolców. Od dwóch miesięcy przegrywałem. To mnie, cholera, dołowało. No bo co jest wart
człowiek, którego opuściło szczęście? Czułem się jak zbity pies. Ale wreszcie fortuna się do
mnie uśmiechnęła. Wyprostowałem podkulony ogon, wypiąłem dumnie pierś, zacząłem
patrzeć ludziom w oczy. Owszem, forsa się liczy, ale nie jest najważniejsza. Najważniejsze
jest przełamanie złej passy. Rozumiesz? Ciągłe przegrywanie wykańczało mnie psychicznie. I
kiedy wreszcie zły los się ode mnie odwrócił, Bernie dał drapaka. Nie puszczę mu tego
płazem. Nie będę znów chodził jak zbity pies. Za nic w świecie! Dopadnę skurwiela, czy mi
pomożesz, czy nie!
Paul Madvig wyciągnął nad stołem potężną dłoń i poklepał napiętą twarz rozmówcy.
- Do diabła, Ned, przecież wiesz, że ci pomogę - rzekł. - Nie lubię, kiedy się wdajesz
w takie historie, ale skoro musisz, to najlepiej zrobimy cię specjalnym oficerem
dochodzeniowym w prokuraturze okręgowej. Twoim zwierzchnikiem będzie Fair, który na
pewno w nic nie będzie ingerował.
Matka Paula wstała od stołu, z talerzami w kościstych rękach.
- Gdyby nie to, że obiecałam sobie nigdy nie wtrącać się do męskich spraw -
oznajmiła surowym tonem - powiedziałabym wam, co o tym wszystkim myślę. Bóg jeden
wie, w jakie wpakujecie się tarapaty i Bóg jeden wie, czy zdołacie się z nich wykaraskać.
Ned Beaumont uśmiechnął się szeroko. Dopiero kiedy staruszka wyszła z jadalni, jego
twarz znów spoważniała.
- Załatwisz to teraz, tak żebym po południu miał już papiery? - spytał, zwracając się
do Madviga.
- Jasne. - Madvig wstał. - Zaraz zadzwonię do Farra. Daj znać, gdybyś jeszcze czegoś
potrzebował.
- W porządku.
Blondyn znikł za drzwiami. Po chwili zjawiła się June i zaczęła sprzątać ze stołu.
- Czy panna Opal śpi? - zapytał Ned.- Nie, proszę pana - odparła Murzynka. - Właśnie
zaniosłam jej na górę herbatę i kilka grzanek.
- Bądź tak miła i spytaj Opal, czy mogę do niej zajrzeć.
- Dobrze, proszę pana.
Kiedy Murzynka wyszła, Beaumont wstał od stołu i zaczął przemierzać pokój.
Policzki miał zarumienione, rozgrzane. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy Paul wrócił do
jadalni.
- Załatwione - oznajmił blondyn. - Gdyby Farra nie było, zgłoś się do Barbera. Zajmie
się wszystkim i o nic nie będzie pytał.
- Dzięki. - Ned spojrzał na Murzynkę, która ukazała się w drzwiach.
- Opal zaprasza pana na górę.
❖
❖
❖
❖ 9
Pokój Opal Madvig utrzymany był w niebieskiej tonacji. Dziewczyna, ubrana w
opalizujący niebieski szlafrok, leżała na łóżku, wsparta o poduszki. Podobnie jak ojciec i
babka była szczupła, wysoka, cerę miała jasną, różową, wręcz dziecięcą, oczy - tak jak oni -
błękitne, choć teraz zaczerwienione od płaczu.
Na widok gościa odłożyła na tacę grzankę i wyciągnęła rękę.
- Cześć, Ned - zawołała, ukazując w uśmiechu równe, białe zęby. Ale głos jej drżał.
Beaumont poklepał ją lekko po dłoni.
- Cześć, kwiatuszku - powiedział, siadając na skraju łóżka. Założył nogę na nogę i
wyjął z kieszeni cygaro. - Dym ci nie będzie przeszkadzał?
- Nie.
Bez słowa wsunął cygaro z powrotem do kieszeni i zrezygnował z nonszalanckiej
pozy. Odwrócił się twarzą do dziewczyny i popatrzył na nią ze współczuciem.
- Wiem, mała. śycie jest paskudne - rzekł zachrypłym głosem.
Wytrzeszczyła niewinnie oczy.
- Ech, nie ma o czym mówić. Ból głowy prawie mi minął, a zresztą wcale nie był taki
silny.
- Zdołała się już opanować. Ned uśmiechnął się ironicznie.
- Nie wygłupiaj się. Przecież znam cię nie od dziś - powiedział.
Opal zmarszczyła brwi.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Ned.
- O Taylora - odparł, przybierając surową minę.
- No tak. - Taca, która leżała na jej kolanach, zadrżała, lecz wyraz twarzy dziewczyny
nie zmienił się. - Ale wiesz... właściwie to nie widzieliśmy się od kilku miesięcy, odkąd tata
zakazał mi...
Ned Beaumont podniósł się z łóżka.
- W porządku. Cześć - rzucił przez ramię, kierując się do drzwi.
Opal nie zareagowała.
Beaumont wyszedł z pokoju i ruszył schodami na dół. W holu na parterze zastał Paula
Madviga.
- Muszę jechać do biura w sprawie tych kontraktów kanalizacyjnych - powiedział
blondyn.
- Jak chcesz, podwiozę cię do prokuratury.
- Dobra.
Nagle doleciał ich z góry głos Opal.
- Ned! Hej, Ned!
- Słyszę! - zawołał Beaumont. - Jeśli się śpieszysz, nie czekaj na mnie - zwrócił się do
blondyna.
Madvig spojrzał na zegarek.
- Niestety, muszę ruszać - powiedział. - Zobaczymy się wieczorem w klubie?
- Aha - mruknął Ned i udał się na górę. Taca leżała teraz w nogach łóżka.
- Zamknij drzwi - poprosiła dziewczyna, a kiedy spełnił jej życzenie, przesunęła się,
robiąc mu miejsce obok siebie. - Dlaczego tak nagle wyszedłeś?
- Bo mnie okłamałaś - odparł z powagą, siadając przy niej na posłaniu.
- Ja? - Wbiła niebieskie oczy w piwne oczy mężczyzny.
- Kiedy ostatni raz widziałaś się z Taylorem?
- Rozmawialiśmy... bo ja wiem? Kilka tygodni temu. - Była uosobieniem szczerości.
Ned Beaumont podniósł się i znów ruszył do wyjścia.
- W porządku - rzucił przez ramię, tak jak przedtem.
- Ned! - zawołała, gdy był już o krok od drzwi. - Dlaczego tak się nade mną znęcasz?
Odwrócił się powoli, nic po sobie nie okazując.
- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi - rzekła z wyrzutem.
- Jesteśmy - przyznał obojętnie - ale trudno mi o tym pamiętać, kiedy mnie
okłamujesz.
Wyciągnęła się bokiem na łóżku, oparła policzek o poduszkę i zaczęła płakać. Płakała
bezgłośnie. Łzy ciekły na poszewkę, tworząc mokrą szarą plamę.
Ned cofnął się od drzwi, usiadł z powrotem na posłaniu, podniósł dziewczynę i
przytulił do siebie. Przez kilka minut łkała w milczeniu, z twarzą wciśniętą w jego płaszcz, i
wreszcie przytłumionym głosem spytała:
- Wiedziałeś... wiedziałeś, że wciąż się z nim spotykam?
- Tak.
Poderwała się wystraszona.
- Tata też wiedział?
- Nie wiem. Chyba nie.
Położyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała ochryple:
- Och, Ned, byłam z Taylorem wczoraj po południu. Pół dnia spędziliśmy razem!
Beaumont przytulił mocniej dziewczynę, ale nic nie powiedział.
- Jak myślisz, kto... kto go zabił? - spytała po chwili.
Zesztywniał. Opal podniosła głowę. W jej spojrzeniu nie było już śladu słabości.
- Czy wiesz, kto go zabił, Ned? Beaumont zawahał się, po czym zwilżył wargi.
- Chyba tak - szepnął.
- Kto? Powiedz, kto! - zażądała.
Przez chwilę znów się wahał unikając jej wzroku.
- Obiecasz, że będziesz trzymać język za zębami? - spytał w końcu.
- Tak - odparła szybko, ale zanim mężczyzna zdążył otworzyć usta, chwyciła go
obiema dłońmi za ramię. - Nie! Poczekaj. Obiecam, jeśli dasz mi słowo, że mordercy nie
ujdzie to płazem, że zostanie schwytany i ukarany.
- Nie mogę ci tego przyrzec, ani ja, ani nikt inny. Patrzyła na Beaumonta przygryzając
wargę. Wreszcie powiedziała:
- No dobrze. Obiecuję. Kto?
- Czy Taylor mówił ci kiedykolwiek o tym, że ma dług u bukmachera, Berniego
Despaina? Dług, którego nie może spłacić?
- Czy to właśnie ten... ten Bernie Despain...?
- Tak mi się zdaje. Przypomnij sobie, Opal, czy Taylor wspominał coś o długu?
- Wiedziałam, że ma jakieś kłopoty. Nie mówił jakie, wspomniał tylko, że pokłócił się
z ojcem o forsę i że jest zdesperowany. To jego słowa.
- Nazwisko Despaina nie padło?
- Nie. Myślisz, że to on go zabił?
- Miał weksle wystawione przez Taylora na ponad tysiąc dolców. Wczoraj wieczorem
wyjechał pośpiesznie z miasta. Cała policja go szuka. - Beaumont zniżył głos i patrząc na
dziewczynę kątem oka, spytał: - Zrobiłabyś coś, żeby pomóc go schwytać?
- Oczywiście! Co?
- Wymyśliłem pewien drobny podstęp. To trochę lewa sprawa, ale bez tego mogą być
trudności ze skazaniem Despaina. Jeśli jednak zabił Taylora i jeśli ty pójdziesz mi na rękę,
wtedy już się nie wywinie.
- Zrobię wszystko, co chcesz. Ned westchnął i zagryzł usta.
- No mów. Co mam zrobić? - spytała podniecona.
- Zdobyć dla mnie kapelusz Taylora.
- Co?.
- Musisz zdobyć jakiś kapelusz Taylora - powtórzył. Na jego twarzy zakwitł
rumieniec. - Dasz radę?
- Ale po co? - zdziwiła się.
- Po to, żeby załatwić Despaina. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić. Więc jak?
- Postaram się, ale wolałabym, żebyś...
- Kiedy tam pójdziesz? - przerwał jej.
- Dziś po południu - rzekła. - Ale powiedz mi...
- Lepiej, żebyś jak najmniej wiedziała - oświadczył, ponownie przerywając jej wpół
słowa. - I żeby jak najmniej osób o czymkolwiek wiedziało. Nie mów nikomu o naszej
rozmowie. - Objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. - Naprawdę go,
kwiatuszku, kochałaś, czy po prostu ze złości na ojca...
- Kochałam, Ned, naprawdę kochałam. - Zaczęła szlochać.
II
Numer z kapeluszem
❖
❖
❖
❖ 1
W kapeluszu, który nie całkiem na niego pasował, Ned Beaumont ruszył za
bagażowym przez halę dworca Grand Central do wyjścia na Czterdziestej Drugiej, a następnie
do stojącej nie opodal brązowej taksówki. Wręczył bagażowemu napiwek, wsiadł do wozu,
podał kierowcy adres hotelu na rogu Broadway i Czterdziestej którejś, po czym zapalił
cygaro; właściwie bardziej je żuł niż palił. Taksówka wolno sunęła zatłoczoną ulicą. Ruch o
tej porze był duży, bo wkrótce rozpoczynały się wieczorne przedstawienia.
Na skrzyżowaniu Czterdziestej Drugiej z Madison zielona taksówka skręciła na
czerwonym świetle i wpadła na brązową, którą jechał Ned, wgniatając ją w zaparkowany przy
krawężniku samochód. Beaumont poleciał w róg, posypało się na niego szkło.
Po chwili doszedł do siebie i wysiadł z uszkodzonego pojazdu. Wokół zaczął
gromadzić się tłum. Beaumont zapewnił policjanta, że nic mu się nie stało, odpowiedział na
kilka pytań, po czym odszukał na tylnym siedzeniu kapelusz, który nie całkiem na niego
pasował, i włożył go na głowę. Przeniósł bagaż do innej taksówki, podał nowemu kierowcy
adres hotelu i przez resztę drogi siedział wciśnięty w kąt, próbując opanować dreszcze.
Meldując się w hotelu zapytał, czy nie ma dla niego poczty. Recepcjonista wręczył mu
dwie kartki z wiadomościami przekazanymi telefonicznie oraz dwie zaklejone koperty bez
znaczków.
Na górze Ned powiedział boyowi, który wniósł jego walizki do pokoju, żeby przyniósł
mu półlitrową butelkę whisky. Kiedy boy wyszedł, Ned przekręcił klucz w zamku i rzucił
okiem na kartki, które trzymał w ręce. Na obu widniała dzisiejsza data, choć różne godziny:
szesnasta pięćdziesiąt i dwudziesta zero pięć. Spojrzał na zegarek. Była za kwadrans
dziewiąta.
Pierwsza wiadomość brzmiała: W „Gargoyle”, druga: W „Tom & Jeny’s”. Zadzwonię
później. Obie podpisane były: Jack.
Rozerwał kopertę. W środku znajdowały się dwa arkusze papieru, z wczorajszą datą,
pokryte zamaszystym charakterem pisma.
Zatrzymała się w hotelu „Matin”, w pokoju 1211, pod nazwiskiem Eileen Dale z
Chicago. Z dworca kilkakrotnie telefonowała. Potem spotkała się z mężczyzną i kobietą
mieszkającymi na Wschodniej Trzydziestej. Razem łazili po różnych spelunach. Pewnie go
szukali, ale bez powodzenia. Jestem w pokoju 734. Aha, facet i kobieta nazywają się
Brookowie.
Kartka w drugiej kopercie, pokryta tym samym charakterem pisma, miała dzisiejszą
datę.
Widziałem się rano z Dewardem Twierdzi, że numer z kapeluszem nic nie wie, jakoby
Bernie Despain przyjechał do Nowego Jorku. Zadzwonię później.
Wiadomości w obu kopertach również były podpisane Jack.
Ned Beaumont wziął prysznic, wyjął z walizki świeżą bieliznę, ubrał się i właśnie
zapalał cygaro, kiedy rozległo się pukanie. Otworzył drzwi i zapłacił boyowi za whisky, po
czym przyniósł sobie z łazienki dzbanek z wodą, przysunął krzesło do okna i usiadł. Siedział
tak, paląc, pijąc i spoglądając w dół na ulicę, dopóki nie zadzwonił telefon.
- Halo? - powiedział. - Tak, Jack... Niedawno... Gdzie..? Dobra... Już ruszam.
Pociągnął ze szklanki jeszcze jeden haust, po czym włożył kapelusz, który nie całkiem
na niego pasował, narzucił płaszcz, poklepał się po kieszeni, jakby sprawdzając jej zawartość,
zgasił światło i wyszedł z pokoju.
Było dokładnie dziesięć po dziewiątej.
❖
❖
❖
❖ 2
Ned Beaumont skręcił w bok z Broadwayu i doszedłszy do dużego, lśniącego neonu
„Tom & Jerry’s”, który ciągnął się pionowo wzdłuż fasady budynku, pchnął podwójne,
szklane drzwi wahadłowe. Znalazł się w wąskim korytarzu. Po lewej ręce miał kolejne drzwi,
też wahadłowe, ale pojedyncze, prowadzące do niedużej sali restauracyjnej.
Szczupły, młody mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej, dość przystojnej twarzy,
wstał od stolika w rogu sali i skinął na Beaumonta. Ned ruszył w jego stronę.
- Cześć, Jack - powiedział.
Uścisnęli sobie ręce i Jack Rumsen od razu przystąpił do sedna.
- Dziewczyna i Brookowie są na piętrze. Usiądź tyłem do schodów, to cię nie
zauważą. Ja będę obserwował drzwi; dam ci znak, gdyby chcieli wyjść albo gdyby on się
nagle pojawił. Na szczęście, jest tu sporo ludzi, więc mała szansa, żeby cię dojrzał.
Beaumont usiadł.
- Czekają na niego? - spytał.
- Nie mam pojęcia. - Jack wzruszył ramionami. - Ale na coś czekają. Jesteś głodny?
Bo na dole trunków nie podają.
- Chętnie bym się napił! Może usiądźmy na górze, tak żeby nas nie widzieli.
- To mały lokal, Ned - sprzeciwił się Jack. - Wprawdzie jest tam na piętrze kilka
stolików za przepierzeniem i może ci troje by nas nie zauważyli, ale jeśli on się zjawi...
- Zaryzykujmy. Mam ochotę się napić. A z facetem mogę równie dobrze załatwić
sprawę od razu.
Jack popatrzył zdziwiony na Neda Beaumonta, po czym odwrócił wzrok.
- Ty jesteś szefem. Zobaczę, czy są wolne miejsca. - Zawahał się, znów wzruszył
ramionami i oddalił się od stolika.
Ned obrócił się na krześle; obserwował Rumsena, gdy ten szedł po schodach na górę,
a potem uważnie wpatrywał się w nie, dopóki go ponownie nie ujrzał. Jack zatrzymał się na
drugim stopniu i skinął na Beaumonta.
- Najdalszy stolik jest pusty - powiedział, kiedy Ned się zbliżył. - Dziewczyna siedzi
plecami do przejścia, więc będziesz miał okazję przyjrzeć się Brookom.
Ruszyli na górę. Część barowa - z każdym stolikiem oddzielonym półtorametrowym,
drewnianym przepierzeniem - mieściła się na prawo od schodów. Najpierw jednak zajrzeli do
części restauracyjnej, do której prowadziło wejście zwieńczone szerokim łukiem.
Beaumont odszukał wzrokiem Lee Wilshire. Dziewczyna ubrana była w beżową
sukienkę bez rękawów, na głowie miała brązowy kapelusz. Brązowe futerko leżało
przerzucone przez oparcie krzesła. Przeniósł spojrzenie na towarzyszącą jej parę. Po lewej
ręce Lee siedział blady, czterdziestokilkuletni typ o wystającej brodzie i krogulczym nosie, na
wprost niej - pulchna, roześmiana kobieta o szeroko rozstawionych oczach i rudych włosach.
Po chwili obaj mężczyźni wycofali się do upatrzonego stolika i usiedli naprzeciw
siebie. Ned, zwrócony plecami do sali restauracyjnej i wciśnięty w róg, żeby jak najlepiej
skryć się za drewnianym przepierzeniem, zdjął kapelusz, ale pozostał w płaszczu.
Do stolika podszedł kelner. Ned zamówił whisky. Jack poprosił o dżin z tonikiem, po
czym otworzył paczkę papierosów, wyjął jednego i zaczął go obracać w palcach, przyglądając
mu się z uwagą.
- Nie chcę się wtrącać, Ned, bo pewnie wiesz, co robisz - rzekł. - Ale to naprawdę nie
jest dobre miejsce, żeby załatwiać z nim porachunki, zwłaszcza jeśli ma tu przyjaciół.
- Arna?
Jack Rumsen wetknął papierosa w kącik ust.
- Skoro ci troje na niego czekają, to znaczy, że często tu bywa. - Papieros drgał
rytmicznie przy każdym słowie.
Kelner postawił przed nimi szklanki. Ned wypił whisky jednym haustem i skrzywił
się.
- Ale rozcieńczona!
- Taką tu podają. - Jack pociągnął łyk dżinu, zapalił papierosa i pociągnął kolejny łyk.
- Rozprawię się z draniem, jak tylko się pojawi.
- W porządku. - Śniada, przystojna twarz Rumsena była nieprzenikniona. - Co mam
robić?
- Nic. Sam sobie poradzę - odparł Ned i ruchem ręki przywołał kelnera.
Zamówił podwójną szkocką. Jack poprosił o jeszcze jeden dżin z tonikiem; nie
oponował, kiedy kelner sprzątnął mu sprzed nosa do połowy opróżnioną szklankę i postawił
nową. Pił wolno, małymi łykami, nie nadążając za Beaumontem, który wypił szkocką
błyskawicznie, a potem szybko zamówił trzecią i czwartą.
Nagle na schodach ukazał się Bernie Despain.
Jack, który je bacznie obserwował, rozpoznał znajomą sylwetkę bukmachera i trącił
pod stołem Beaumonta. Ned podniósł wzrok znad pustej szklanki; jego spojrzenie zrobiło się
zimne. Położył obie ręce na stole, dźwignął się i wyłonił zza przepierzenia.
- Oddaj mi forsę, Bernie - powiedział stając naprzeciw Despaina.
Mężczyzna, który szedł po schodach za Despainem, wysunął się przed niego i z całej
siły huknął Neda pięścią w brzuch. Facet był niski, ale szeroki w barach, a pięści miał jak
bochny chleba.Beaumont poleciał do tyłu i uderzył plecami o drewniane przepierzenie. Zgiął
się w pół, nogi zrobiły mu się miękkie jak z waty, ale nie upadł na ziemię. Przez chwilę
opierał się o przepierzenie, wodząc wkoło szklanym wzrokiem; jego twarz przybierała coraz
bardziej zielony odcień. Wreszcie wybełkotał kilka niezrozumiałych słów i ruszył w kierunku
schodów.
Blady i bez kapelusza, zszedł na dół, zataczając się co krok. Przemaszerował przez
salę restauracyjną na parterze, pchnął drzwi wejściowe i zwymiotował do rynsztoka, po czym
dowlókł się do stojącej nie opodal taksówki, wsunął się na tylne siedzenie i podał kierowcy
adres w Greenwich Village.
❖
❖
❖
❖ 3
Wysiadł przed niepozornym budynkiem i ruszył w dół po brązowych, kamiennych
schodkach do otwartych drzwi sutereny; ze środka sączyło się światło i dochodził zgiełk. Po
chwili Ned znalazł się w podłużnym pomieszczeniu. Dwaj barmani w białych fartuchach
obsługiwali klientów siedzących przy sześciometrowym barze, a dwaj kelnerzy gości przy
stolikach.
- Patrzcie kto przyszedł! - zawołał łysiejący barman na widok Beaumonta. Odstawił
wysokie naczynie, w którym przygotowywał różowy koktajl, i pochylając się nad ladą,
wyciągnął na powitanie mokrą łapę.
- Cześć, Mack - powiedział Ned, podając mu swoją.
Jeden z kelnerów też przyszedł się przywitać, a po nim gruby, rumiany Włoch o
imieniu Tony. Kiedy uścisnęli sobie dłonie, Ned oznajmił, że chętnie by się czegoś napił.
Sięgnął do kieszeni po pieniądze.
- Ani się waż! - oburzył się grubas i stuknął pustą szklanką o blat. - Ten facet pije na
koszt firmy. Macie nie przyjmować od niego forsy - polecił barmanom.
- Całkiem mi to odpowiada - rzekł Ned. - Podwójną szkocką, proszę.
Dwie dziewczyny wstały od stolika na końcu sali.
- Hej, hej, Ned! - zawołały jednocześnie. Beaumont przeprosił na moment Tony’ego i
skierował się w ich stronę. Wyściskały go serdecznie, zasypując pytariiami, po czym
przedstawiły mu swoich towarzyszy i przysunęły do stolika dodatkowe krzesło.
Ned usiadł, odpowiedział, że nie, nie wrócił na stałe do Nowego Jorku, jest tu tylko z
krótką wizytą i owszem, już zamówił drinka, podwójną szkocką.
Tuż przed trzecią opuścili bar Tony’ego i udali się do identycznego lokalu trzy
przecznice dalej, usiedli przy identycznym stoliku i zamówili identyczne trunki jak te, które
pili wcześniej.
O wpół do czwartej jeden z mężczyzn wstał od stolika i wyszedł. Z nikim się nie
pożegnał, nikt nie próbował go zatrzymać. Ned wyszedł dziesięć minut później, wraz z resztą
towarzystwa. Na rogu ulicy złapali taksówkę. Mężczyzna i jedna z dziewczyn wysiedli przed
hotelem w pobliżu Washington Square. Ned z drugą, niejaką Fedink, pojechał dalej, do jej
mieszkania na Siedemdziesiątej Trzeciej. W mieszkaniu było gorąco. Kiedy otworzyli drzwi,
powitał ich podmuch ciepłego powietrza. W salonie, trzy kroki za progiem, dziewczyna
zwaliła się na podłogę.
Ned Beaumont zamknął drzwi i próbował ją obudzić, ale spała twardo. Z trudem
dowlókł ją do sypialni i położył na obitym kwiecistą tkaniną tapczanie. Zdjął z dziewczyny
wierzchnie ubranie, przykrył ją kocem, uchylił okno, po czym przeszedł do łazienki i zaczai
wymiotować. Kiedy skończył, wrócił do salonu, wyciągnął się w płaszczu na kanapie i zapadł
w sen.
❖
❖
❖
❖ 4
Tuż przy jego głowie rozległ się terkot. Ned otworzył oczy, spuścił nogi na podłogę i
rozejrzał się po pokoju. Kiedy zobaczył aparat telefoniczny, uspokoił się, przymknął powieki
i opadł z powrotem na kanapę.
Terkot nie ustawał. Ned jęknął, ponownie otworzył oczy i przez chwilę szamotał się,
usiłując uwolnić spod siebie lewą rękę. Przysunął nadgarstek do twarzy i mrużąc oczy
spojrzał na zegarek. Szkiełko było stłuczone, wskazówki nie poruszały się; stanęły o
jedenastej czterdzieści osiem.
Znów zaczął się przewracać z boku na bok, aż w końcu wsparł się na lewym łokciu
podtrzymując ręką głowę. Telefon nie przestawał dzwonić. Ned rozejrzał się wokoło mętnym,
otępiałym wzrokiem. W pokoju paliły się światła. Przez uchylone drzwi sypialni dostrzegł
kawałek tapczanu i przykryte kocem nogi Fedink.
Jęcząc, usiadł na kanapie, po czym przejechał ręką po ciemnych, potarganych włosach
i przycisnął obie dłonie do skroni. Wargi miał suche, jakby zeskorupiałe. Oblizał je i skrzywił
się z niesmakiem. Wstał pokasłując, ściągnął rękawiczki, płaszcz, rzucił je na kanapę i
przeszedł do łazienki.
Następnie skierował się do sypialni i popatrzył na wyciągniętą na tapczanie postać.
Fedink spała jak suseł, z twarzą wtuloną w poduszkę; jedną rękę, wystającą z niebieskiego
rękawa, trzymała zgiętą nad głową. Terkot wreszcie ucichł. Ned poprawił krawat i wrócił do
salonu.
Zobaczył trzy papierosy w otwartym pudełku na stole.
- Bezczelny typ - mruknął do siebie pod nosem, częstując się jednym; przypalił go
zapałką i udał się do kuchni.
Wycisnął sok z czterech pomarańczy, wypił go, po czym zaparzył i wypił dwie
filiżanki kawy. Kiedy wyszedł z kuchni, dziewczyna zapytała płaskim, smętnym głosem:
- Gdzie Ted? - Po tej stronie twarzy, która nie przylegała do poduszki, powiekę miała
uniesioną.
Ned Beaumont zbliżył się do tapczanu.
- Jaki Ted?
- No, ten facet, mój narzeczony.
- Nie mam pojęcia. Nawet nie wiedziałem, że jesteś zaręczona.
Fedink ziewnęła szeroko; po chwili zamknęła usta z meprzyjeinnym mlaśnięciem.
- Która godzina?
- Diabli wiedzą. Ale już świta.
- Zachowałam się jak najgorsza dziwka. - Potarła twarz o kwiecistą poduszkę. -
Obiecałam wczoraj Tedowi, że za niego wyjdę, a potem wróciłam do domu z pierwszym
lepszym łachudrą, jaki się nawinął. - Zacisnęła palce po czym je rozprostowała. - Czy
przynajmniej jestem u siebie? - spytała nagle.
- Nie wiem, miałaś klucze... - odparł Ned. - Chcesz soku pomarańczowego albo kawy?
- Nie, do jasnej cholery! Chcę tylko umrzeć. Możesz coś dla mnie zrobić, Ned?
Zjeżdżaj stąd i więcej nie wracaj.
- To będzie trudne, ale postaram się. - Włożył płaszcz, rękawiczki, wyciągnął z
kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, którą nasadził na głowę, i opuścił mieszkanie.
❖
❖
❖
❖ 5
Pół godziny później wszedł do hotelu, ale zamiast udać się do siebie, skierował się do
pokoju 734. Zastukał. Wkrótce usłyszał zaspany głos Jacka Rumsena:
- Kto tam?
- Beaumont - odparł.
Jack otworzył drzwi, zapalił światło. Był bosy, w piżamie w zielone grochy,
spojrzenie miał ociężałe, twarz zaróżowioną od snu. Ziewnął, po czym skinął głową i wrócił
do łóżka. Wyciągnięty na wznak, przez chwilę wpatrywał się w sufit i wreszcie, nie okazując
zbytniego zainteresowania, spytał:
- No i jak się czujesz?
Ned zamknął drzwi, stanął na środku pokoju i wbił ponure spojrzenie w postać na
łóżku.
- Co się działo po moim wyjściu? - zapytał.
- Nic. - Jack ponownie ziewnął. - Chyba że chodzi ci o to, co ja zrobiłem? - Nie
czekając na odpowiedź, mówił dalej: - Zszedłem na dół i czatowałem po drugiej stronie ulicy.
Po jakimś czasie zobaczyłem Despaina z tą dziewczyną i facetem, który ci przyłożył.
Pojechali na Czterdziestą Ósmą do Buckman Building. Tam się Despain ukrywa, w
mieszkaniu 938, które wynajął na nazwisko Barton Dewey. Czekałem do po trzeciej, a potem
się zmyłem. Nie widziałem, aby którekolwiek z nich wychodziło, chyba że mnie
przechytrzyli. - Wskazał brodą w róg pokoju. - Na krześle leży twój kapelusz. Pomyślałem
sobie, że się nim zaopiekuję.
Wsuwając do kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, Beaumont podszedł do krzesła, wziął
kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, i nasadził na głowę.
- Na stole jest butelka dżinu - powiedział Jack. - Jeśli chcesz...
- Nie, dzięki - odparł Ned. - Słuchaj, masz spluwę?
Jack przestał wpatrywać się w sufit. Usiadł na łóżku, przeciągnął się, ziewnął po raz
trzeci.
- A co zamierzasz? - spytał z uprzejmym zainteresowaniem.
- Odwiedzić Despaina.
Jack podciągnął kolana pod brodę. Siedział lekko pochylony do przodu, spoglądając
na koniec łóżka.
- Chyba nie powinieneś, nie teraz.
- Muszę, i to właśnie teraz.
Ton, jakim to Ned powiedział, sprawił, że Rumsen podniósł na niego oczy. Ujrzał
twarz o niezdrowym, żółtawoszarym odcieniu, spojrzenie mętne, oczy przekrwione,
zmrużone tak, że nie widać było białek, wargi suche i jakby nieco spuchnięte.
- Nie spałeś całą noc? - spytał.
- Trochę się zdrzemnąłem.
- Skacowany?
- Tak. To co z tą spluwą?
Jack zrzucił z siebie koc i spuścił nogi na podłogę.
- Prześpij się, co? - zaproponował. - Potem razem się wybierzemy do Despaina. Nie
jesteś w najlepszej formie.
- Śpieszy mi się.
- W porządku, ale popełniasz duży błąd. Może z jakimiś gówniarzami poradziłbyś
sobie na kacu. Ale Despain i jego kumple to zawodowcy.
- Gdzie masz spluwę?
Jack wstał z łóżka i zaczął rozpinać kurtkę od piżamy.
- Daj mi broń i wracaj spać. Sam pójdę - oświadczył Beaumont.
Jack zapiął z powrotem piżamę i wyciągnął się znów na łóżku.
- Leży w górnej szufladzie biurka - powiedział. - Są tam również zapasowe naboje. -
Przekręcił się na bok i zamknął oczy.
Ned wyjął z szuflady broń i wsunął ją do prawej kieszeni spodni.
- Do zobaczenia - rzucił przez ramię. Zgasił światło i wyszedł.
❖
❖
❖
❖ 6
Buckman Building - ogromny, pomalowany na żółto budynek mieszkalny - zajmował
niemal cały kwartał. W holu na dole Beaumont oznajmił strażnikowi, że pragnie się zobaczyć
z panem Deweyem. Strażnik spytał, kogo ma zapowiedzieć.
- Beaumonta - odparł Ned.
Pięć minut później wysiadł z windy i skierował się długim korytarzem w stronę
otwartych drzwi, w których czekał Bernie Despain. Był to drobny mężczyzna, niski, żylasty, z
nieproporcjonalnie dużą głową, którą jeszcze powiększały bujne, gęste loki. Twarz miał
ś
niadą, o grubych rysach, oczy małe, czoło gęsto usiane zmarszczkami; dwie głębokie bruzdy
ciągnęły się od nosa do kącików ust. Na jednym policzku widniała czerwonawa blizna.
Ubrany był w starannie uprasowany, niebieski garnitur, na palcach nie miał sygnetów.
- Dzień dobry, Ned - powiedział uśmiechając się ironicznie.
- Chcę z tobą pogadać, Bernie.
- Domyśliłem się. Kiedy zadzwonili z dołu, od razu sobie pomyślałem: Ned chce ze
mną pogadać.
Ned Beaumont nie odezwał się, na jego żółtawoszarej twarzy malował się zacięty
wyraz. Ironiczny uśmiech znikł z ust Despaina.
- No cóż, chłopcze - powiedział bukmacher.
- Nie będziemy rozmawiać na korytarzu. Wejdź.
- Odsunął się na bok.
Za drzwiami znajdował się malutki przedpokój. Na jego końcu były drugie drzwi
prowadzące do salonu. Przez szparę Ned dojrzał Lee Wilshire oraz faceta, który przyłożył mu
wczoraj w brzuch, zajętych pakowaniem toreb podróżnych. Na jego widok przerwali pracę.
Wszedł do przedpokoju.
- Wiesz, Mały to straszny nerwus - wyjaśnił Despain zamykając drzwi wejściowe. -
Kiedy zobaczył, jak walisz wprost na mnie, był pewien, że szukasz zaczepki. Porządnie go
obsztorcowałem. Jak będziesz grzeczny, może cię przeprosi.
Mały szepnął coś na ucho Lee Wilshire, która
- wpatrując się gniewnie w Neda - wybuchnęła nieprzyjemnym, złośliwym śmiechem.
- Prawdziwy twardziel! - mruknęła.
- Proszę dalej, do pokoju, Ned - rzekł Bernie Despain. - Znasz państwa, prawda?
Beaumont wszedł do salonu.
- Jak tam brzuch? - spytał Mały. Beaumont nie zareagował.
- Cholera, jak na kogoś, kto twierdzi, że chce pogadać, jesteś wyjątkowo małomówny!
- zawołał Despain.
- Czy musimy rozmawiać przy nich?
- Ja tak - odparł bukmacher. - Ty nie. Drzwi otwarte, droga wolna. Nikt cię nie
zatrzymuje. Zajmij się własnymi sprawami.
- Właśnie to robię - oświadczył Ned.
- Zdaje się, że chodzi o jakąś forsę? - Despain uśmiechnął się do Małego. - Prawda,
Mały? Mówił wczoraj coś o forsie, nie?
Mały ustawił się między Nedem a drzwiami do przedpokoju.
- Chyba tak - przyznał chrapliwym głosem.
- Ale nie pamiętam co.
Ned Beaumont zdjął płaszcz i przerzucił go przez oparcie brązowego fotela, po czym
usiadł i położył za sobą kapelusz.
- Nie przyszedłem w tej sprawie - powiedział.
- Jestem tu jako... zaraz, chwileczkę. - Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął
złożoną kartkę papieru, rozprostował ją i rzucił na nią okiem. - Jako specjalny oficer
dochodzeniowy prokuratury okręgowej - dokończył.
Na ułamek sekundy w oczach Despaina błysnął niepokój.
- Proszę, proszę, cóż za niespodziewany awans! - zawołał bukmacher. - Kiedyśmy się
ostatni raz widzieli, byłeś u Paula chłopcem na posyłki.
Beaumont złożył z powrotem kartkę i schował ją do kieszeni.
- I czego tu będziesz dochodził, oficerze dochodzeniowy? - ciągnął Despain. -
Umieram z ciekawości! - Usiadł na wprost Neda i pokiwał swoją wielką głową. - Bo chyba
nie jechałeś taki szmat drogi tylko po to, żeby wypytać mnie o zabójstwo Taylora Henry’ego,
co?
- Owszem.
- Szkoda. Mogłeś sobie zaoszczędzić fatygi.
- Wskazał na torby podróżne. - Kiedy Lee mi wyjaśniła w czym rzecz, zacząłem się
pakować, żeby wrócić do domu. Nie dam się wrobić w żadne morderstwo.
Beaumont oparł się wygodnie. Jedną rękę trzymał za plecami.
- Jeśli ktokolwiek chce cię w coś wrobić, to tylko Lee - rzekł. - Ona powiadomiła
policję o wekslach.
- Musiałam, ty skurwysynu! - krzyknęła ze złością dziewczyna. - Bo ich do mnie
przysłałeś!- Lee to głupia gęś - powiedział Despain. - Ale weksle nic nie znaczą. Są...
- Głupia gęś?! - zdenerwowała się jeszcze bardziej dziewczyna. - A kto tu przyjechał,
ż
eby cię ostrzec, kiedy zwiałeś z całą moją...
- No właśnie - przerwał jej mężczyzna. - I to najlepszy dowód na twoją głupotę.
Naprowadziłaś Beaumonta na mój trop.
- Tak? To wiesz, co ci powiem? Cieszę się, że dałam policji te zasrane weksle! I co ty
na to?
- Dowiesz się, jak zostaniemy sami. - Odwrócił się do Neda. - A więc uczciwy,
szlachetny Paul Madvig postanowił zwalić na mnie winę?
- Nikt cię nie próbuje wrobić, Bernie, i dobrze o tym wiesz. - Ned uśmiechnął się. -
Lee wskazała nam właściwy trop. Cała reszta pasuje.
- Cała reszta? Macie coś jeszcze?
- Mnóstwo.
- Co?
Ned ponownie wyszczerzył do niego zęby.
- Mnóstwo - powtórzył. - Ale wolałbym o tym nie mówić w obecności innych.
- Pieprzysz! - warknął bukmacher.
- Wywalmy tego fiuta na zbity pysk i ruszajmy - powiedział ochryple Mały, który
wciąż stał w drzwiach pokoju.
- Nie, poczekaj - polecił mu Despain i marszcząc czoło zapytał Neda: - Czy wydano
nakaz aresztowania mnie?
Beaumont zawahał się.
- Tak czy nie? - W głosie bukmachera nie było już śladu drwiny.
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł wolno Ned.
Despain wstał, odpychając krzesło.
- W takim razie zjeżdżaj stąd i to szybko, bo każę Małemu znów ci przyłożyć.
Ned podniósł się, wziął z fotela płaszcz, wyciągnął z kieszeni pomiętą czapkę.
Trzymając ją w jednej ręce, płaszcz w drugiej, oznajmił z powagą:
- Pożałujesz.
Dostojnym krokiem skierował się do drzwi. W uszach dźwięczał mu chrapliwy
ś
miech Małego i piskliwy rechot Lee.
❖
❖
❖
❖ 7
Ned Beaumont wyszedł z budynku i ruszył pośpiesznie przed siebie. Jego zmęczona
twarz promieniała radością, a ciemne wąsy drgały, ilekroć uśmiech przebiegał mu po
wargach.
Na pierwszym rogu niemal zderzył się z Jackiem Rumsenem.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytał.
- O ile wiem, nadal dla ciebie pracuję - odparł Jack. - Przyszedłem sprawdzić, czy
mogę się na coś przydać.
- W porządku. Znajdź nam taryfę. Tylko szybko bo właśnie się wynoszą.
Jack oddalił się w poszukiwaniu taksówki, Ned zaś pozostał na rogu, skąd było widać
zarówno drzwi frontowe, jak i boczne wejście do Buckman Building. Wkrótce Jack wrócił
taksówką. Ned wsiadł do środka i powiedział kierowcy, gdzie ma zaparkować.
- Co tam robiłeś? - zapytał Jack, kiedy kierowca wykonał polecenie.
- Nic takiego.- Hm. - Po dziesięciu minutach Jack nagle poderwał się. - Patrz! -
krzyknął wskazując na taksówkę, która zajechała pod boczne wejście.
Z budynku najpierw wyłonił się Mały z dwiema torbami podróżnymi, a po chwili,
kiedy już siedział w wozie, dołączył do niego biegiem Despain z dziewczyną. Taksówka
ruszyła z piskiem opon.
Jack pochylił się do przodu i wydał kierowcy nowe polecenia. Trzymając się w
bezpiecznej odległości, jechali za taksówką Despaina, która długo kluczyła po skąpanych w
porannym słońcu ulicach, aż wreszcie zatrzymała się przed zniszczonym budynkiem z
piaskowca na Czterdziestej Dziewiątej Ulicy.
Tak jak przedtem, pierwszy z auta wyłonił się Mały. Rozejrzał się uważnie na prawo i
lewo, po czym podszedł do drzwi budynku, otworzył je i dopiero wtedy wrócił po bagaże.
Despain i dziewczyna szybko wyskoczyli z taksówki i wbiegli do środka. Mały podążył za
nimi z torbami.
- Zostań tu - powiedział Ned Beaumont.
- Co zamierzasz? - spytał Jack.
- Spróbować szczęścia. Jack pokręcił głową.
- W tej części miasta łatwo oberwać po łbie, szefie - oznajmił.
- Jeżeli wyjdę z Despainem, zmykaj czym prędzej. Łap drugą taryfę, jedź pod
Buckman Building i obserwuj dom. Jeżeli nie wyjdę, kieruj się własnym rozumem.
Otworzył drzwi i wysiadł z taksówki. Drżał na całym ciele. Oczy miał rozognione.
Nie słuchając, co Jack do niego mówi, ruszył szybko przez jezdnię do budynku, w którym
przed chwilą znikli dwaj mężczyźni i dziewczyna.
Wbiegł po schodkach i położył rękę na klamce. Ustąpiła pod jego naciskiem. Drzwi
nie były zamknięte na zasuwę. Pchnął je, zerknął w głąb ciemnego korytarza i wszedł do
ś
rodka.
Nagle drzwi się za nim zatrzasnęły i pięść Małego walnęła go w szczękę. Uderzenie
było tak silne, że czapka spadła mu z głowy, świat zawirował przed oczami, a on sam poleciał
z hukiem na ścianę i zaczął się wolno osuwać na ziemię. Mały znów się zamachnął, ale tym
razem trafił w ścianę.
Szczerząc w złości zęby, Beaumont zadał napastnikowi mocny, celny cios prosto w
krocze. Mały odskoczył z jękiem; wykorzystując tę krótką przerwę w walce, Ned szybko
poderwał się na nogi.
Kilka metrów dalej Bernie Despain stał oparty o ścianę. Usta miał wykrzywione w
drapieżnym uśmiechu, oczy zmrużone tak, że wyglądały jak dwie ciemne szparki.
- Dowal mu, Mały, dowal mu... - powtarzał szeptem.
Dziewczyny nie było widać.
Kolejne dwa ciosy Małego wylądowały na klatce piersiowej Neda, przygniatając go
do ściany i wywołując u niego atak kaszlu. Trzeciego ciosu, wymierzonego w twarz, zdołał
uniknąć. Wyrzucając przed siebie ramię, odepchnął napastnika i z całej siły kopnął go w
brzuch. Mały ryknął z wściekłości, po czym uniósł obie pięści i znów skoczył w przód, ale
Ned zdążył sięgnąć do kieszeni i wydobyć spluwę Jacka. Nie miał czasu na dokładne
celowanie. Pociągnął za spust. Kula trafiła Małego w prawe udo. Mężczyzna zaskowytał i
zwalił się na podłogę. Leżał tak, zaczerwienionymi oczami łypiąc ze strachem na Beaumonta.
Ned Beaumont cofnął się kilka kroków, wsadził lewą rękę do kieszeni i z wyrazem
determinacji na twarzy powiedział do Despaina:
- Wyjdźmy na zewnątrz. Chcę z tobą porozmawiać.
Gdzieś na piętrze rozległ się tupot nóg i trzaśniecie drzwiami; słychać było
podniesione głosy, ale nikt się nie ukazał w polu widzenia.
Przez długą chwilę bukmacher spoglądał na Neda niemal z podziwem, potem bez
słowa przestąpił Małego i ruszył w stronę wyjścia z budynku. Beaumont wsunął rewolwer do
kieszeni marynarki, ale wciąż nie wypuszczał go z dłoni. Zeszli po schodach na ulicę.
- Do taksówki - powiedział Ned, wskazując wóz, z którego właśnie wysiadał Jack.
Kiedy zajęli miejsca, zwrócił się do kierowcy: - Na razie jedź pan przed siebie. Później
powiem dokąd.
Dopiero gdy taksówka włączyła się w ruch uliczny, Despain wydobył z siebie głos.
- To porwanie, Beaumont. Zwykłe, ordynarne porwanie. Słuchaj, dam ci wszystko, co
chcesz, tylko mnie nie zabijaj.
Ned roześmiał się złośliwie i pokręcił głową.
- Nie zapominaj, Bernie, że awansowałem i pracuję teraz w prokuraturze - oznajmił.
- Przecież nie jestem o nic oskarżony. Nie ma nawet nakazu aresztowania. Sam
mówiłeś...
- śartowałem, Bernie. Policja cię poszukuje.
- Dlaczego?
- Bo zabiłeś Taylora Henry’ego.
- Znów do tego wracasz? Dobra, kurwa, jedziemy; wybronię się. Jakie macie dowody?
ś
e byłem w posiadaniu jego weksli? śe wyjechałem tego dnia, kiedy go sprzątnięto? śe
nastraszyłem gówniarza, bo się migał z zapłatą? Owszem, wszystko się zgadza. Ale myślisz,
ż
e dobry adwokat mnie nie wybroni? Przecież, cholera, gdybym szedł tego wieczoru odebrać
od Henry’ego dług, nie zostawiałbym weksli w sejfie!
- Kto cię tam wie. Zresztą są inne dowody - oświadczył Ned.
- Niemożliwie - powiedział z przekonaniem bukmacher.
- A jednak, Bernie. - Beaumont znów wyszczerzył zęby. - Pamiętasz, że jak
przyszedłem do Buckman Building, miałem na głowie kapelusz?
- Może. Chyba tak.
- A pamiętasz, że wychodząc wyjąłem z kieszeni czapkę?
W małych oczach śniadego mężczyzny odmalowało się zdezorientowanie i strach.
- Cholera jasna, Beaumont! - zawołał. - Gadaj, o co chodzi!
- To jest właśnie ten inny dowód, Bernie. Czy pamiętasz, że kapelusz nie pasował
całkiem na mnie?
- Nie zauważyłem. - Głos bukmachera stał się ochrypły. - Na miłość boską, o co...
- Nie pasował - przerwał mu Ned - bo nie był mój. Pewnie wiesz, że nie znaleziono
dotąd kapelusza, który Taylor miał na głowie, kiedy go zamordowano?
- Nie wiem. Nic nie wiem o tej sprawie.
- Widzisz, Bernie, dziś rano przyszedłem do ciebie w kapeluszu Taylora -
kontynuował Ned.
- Teraz ten kapelusz znajduje się w mieszkaniu, które wynająłeś w Buckman Building,
wciśnięty w szparę między oparciem a siedzeniem fotela. Jak sądzisz, czy mając dowody w
postaci weksli i kapelusza, sąd mógłby cię skazać na krzesło elektryczne?
Krzyk przerażenia nie rozległ się tylko dlatego, że Ned zatkał Despainowi usta i
warknął mu groźnie do ucha:
- Siedź cicho!
Po śniadej twarzy Berniego spływały krople potu. Pochylił się w stronę Beaumonta,
chwycił go za klapy płaszcza i zaczął skomleć:
- Błagam, Ned, nie rób mi tego. Dostaniesz swój szmal, oddam ci wszystko, nawet z
procentem. Nie zamierzałem cię okraść, Ned, przysięgam na Boga! Po prostu spłukałem się,
potrzebowałem forsy. To była tylko pożyczka, słowo honoru. Słuchaj, nie mam teraz nic przy
sobie, ale za te świecidełka Lee powinno mi dzisiaj coś wpaść. I wtedy ci oddam, wszystko co
do centa. Ile ci jestem winien, co, Ned? Przysięgam, zapłacę...
Beaumont odepchnął bukmachera.
- Trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców
- powiedział.
- Trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt - powtórzył za nim Despain. - Dostaniesz je
jeszcze dziś, wszystko co do centa. - Spojrzał na zegarek. - Już niedługo, już za chwilę,
wystarczy tam tylko pojechać, stary Stein zwykle wcześniej przychodzi do roboty. Tylko puść
mnie, Ned. Po starej znajomości...
Beaumont potarł z namysłem ręce.
- To nie takie proste, Bernie - powiedział. - Widzisz, nie za bardzo mogę cię puścić.
Bądź co bądź, pracuję dla prokuratury, a oni chcą cię przesłuchać. Więc jedynie możemy się
targować o kapelusz... Mam propozycję: jeśli oddasz mi forsę, sam pójdę po kapelusz i nikt
się o niczym nie dowie. W przeciwnym razie pójdę tam w towarzystwie całej brygady
nowojorskich gliniarzy i wtedy... Decyduj, wybór należy do ciebie.
- O Boże - jęknął Bernie Despain. - No dobra, jedźmy do starego Steina. - Podał
Nedowi adres.
III
Łom czy dynamit?
❖
❖
❖
❖ 1
Kiedy wysiadł z pociągu, którym wrócił z Nowego Jorku, Ned Beaumont był
odmienionym człowiekiem - dumnie wyprostowanym, o bystrym spojrzeniu. Wprawdzie
klatkę piersiową miał lekko zapadłą, ale twarz znów pogodną, uśmiechniętą, a krok żwawy i
sprężysty. Wbiegł szybko po betonowych schodach łączących peron z dworcem, minął
poczekalnię i pomachawszy ręką do znajomej w okienku informacji, wyszedł na ulicę.
Czekając na chodniku, aż bagażowy zjawi się z walizkami, kupił gazetę. Podczas
jazdy taksówką na Randall Avenue przeczytał artykuł na pierwszej stronie.
DRUGI BRAT ZABITY! FRANCIS WEST GINIE OD KUL W POBLIśU
MIEJSCA ŚMIERCI BRATA Wczoraj po raz drugi w ciągu dwóch tygodni rodzinę Westów
zamieszkałą przy North Achland Avenue pod numerem 1342 spotkało nieszczęście.
Trzydziestojednoletni Francis West zmarł od kul niecałą przecznicę od skrzyżowania, gdzie
dwa tygodnie temu był świadkiem śmierci swojego brata Normana, który zginął pod kołami
samochodu należącego do bimbrowników.
Tuż po północy Francis West, zatrudniony jako kelner w lokalu „Rockaway”, wracał z
pracy do domu. Świadkowie zdarzenia twierdzą, że nagle na North Achland Avenue wjechał
z piskiem opon duży czarny kabriolet. Mijając Westa, zbliżył się do chodnika; padła seria
strzałów. Francis West runął na ziemię, przeszyty ośmioma kulami. Kiedy podbiegli do niego
przechodnie, już nie żył. Wóz natychmiast przyśpieszył, skręcił w Bowman i po chwili znikł z
pola widzenia. Ze względu na sprzeczne opisy podane przez świadków, policja ma trudności z
odnalezieniem pojazdu. śaden ze świadków nie zdołał, niestety, dojrzeć twarzy kierowcy ani
pasażerów.
Boyd West, jedyny z braci pozostały przy życiu, który podobnie jak Francis widział
tragiczną śmierć Normana, nie potrafi powiedzieć, dlaczego ktoś chciałby zabić Francisa.
Twierdzi, że brat nie miał wrogów. Parma Marie Shepperd, zamieszkała przy Baker Avenue
pod numerem 1917, którą Francis West zamierzał poślubić w przyszłym tygodniu, również
nie potrafi wskazać nikogo, komu zależałoby na śmierci jej narzeczonego.
Timothy Ivans, oskarżony o to, że dwa tygodnie temu nieumyślnie potrącił Normana
Westa powodując jego zgon, odmówił rozmowy z dziennikarzami. Ivans przebywa obecnie w
więzieniu, czekając na rozprawę sądową.Ned Beaumont powoli złożył gazetę i schował ją do
kieszeni płaszcza. Usta miał zaciśnięte, spojrzenie skupione, poza tym jednak jego twarz nie
zdradzała żadnych uczuć. Oparł się wygodnie i przez resztę drogi bawił się nie zapalonym
cygarem.
Wszedł do mieszkania i nie zatrzymując się, żeby zdjąć wierzchnie okrycie, ruszył
prosto do telefonu. Zadzwonił w cztery miejsca; w każdym prosił do aparatu Paula Madviga,
a następnie pytał rozmówcę, czy przypadkiem nie orientuje się, gdzie można Paula zastać. Po
czwartym telefonie poddał się.
Odwiesił słuchawkę, wziął ze stołu cygaro, zapalił je, po chwili jednak położył je na
krawędzi blatu i znów sięgnął po słuchawkę. Wykręciwszy numer ratusza, poprosił panienkę
z centrali o połączenie go z gabinetem prokuratora. Czekając na rozmowę, przyciągnął sobie
nogą krzesło, usiadł i podniósł cygaro do ust.
- Halo? Chciałem mówić z panem Farrem - powiedział, kiedy na drugim końcu linii
odezwał się jakiś głos. - Ned Beaumont... Dobrze, dziękuję. - Zaciągnął się, po czym wolno
wypuścił dym z ust. - Halo, Farr? Wróciłem kilka minut temu... Tak. Czy moglibyśmy się
spotkać...? No właśnie. Rozmawiałeś z Paulem na temat zabójstwa tego Westa...? A nie
wiesz, gdzie on się podziewa...? Tak, chciałbym w tej sprawie z tobą pogadać... Za pół
godziny? Świetnie.
Kiedy skończył rozmowę, podszedł do stolika przy drzwiach, żeby przejrzeć pocztę.
Znajdowało się na nim kilka gazet i dziewięć listów. Zerknął pośpiesznie na koperty, po czym
je odłożył. W sypialni zdjął z siebie ubranie i ruszył do łazienki, żeby się ogolić i wykąpać.
❖
❖
❖
❖ 2
Prokurator Michael Joseph Farr był tęgim, czterdziestoletnim mężczyzną o ryżych
włosach ostrzyżonych najeża i rumianej, zadziornej twarzy. Urzędował przy biurku z orzecha
włoskiego, na którym znajdował się tylko telefon oraz duży, oryginalny kałamarz z zielonego
onyksu. Ozdobą kałamarza była mosiężna figurka nagiej tancerki, która stała na jednej nodze
między dwoma umieszczonymi pionowo czarno-białymi piórami i trzymała w górze samolot.
Mężczyzna chwycił rękę Neda w obie dłonie i uścisnął serdecznie, po czym posadził
gościa na obitym skórą fotelu. Dopiero wtedy wrócił na swoje miejsce za biurkiem.
- Jak podróż? - zapytał. Spoglądał na Neda przyjaźnie i z ciekawością.
- W porządku. Słuchaj, chodzi mi o zabójstwo Francisa Westa. Czy to wpłynie na
sytuację Tima Ivansa?
Farr drgnął, jakby chciał się poderwać na równe nogi, ale w mig się opanował i po
prostu udał, że szuka wygodniejszej pozycji na fotelu.
- Właściwie nie - odparł. - No, może trochę, ale nie za bardzo. Jest przecież trzeci brat,
który będzie zeznawał przeciw Ivansowi. - Wpatrywał się w róg biurka, świadomie unikając
wzroku gościa. - A dlaczego pytasz?
- Bo tak się zastanawiałem... Myślisz, że wystąpi w sądzie i powie, że widział Tima za
kierownicą?
- Jasne. - Wciąż patrząc gdzieś w bok, przez chwilę Farr bujał się na fotelu, w przód i
w tył, w przód i w tył. Jego mięsiste policzki poruszały się lekko przy każdym ruchu.
Wreszcie przełknął głośno i wstał. Spojrzenie znów miał przyjazne. - Przepraszam cię, muszę
na moment wyjść. Jak się podwładnych nie pilnuje, zapominają o wszystkim. Poczekaj na
mnie. Chcę pomówić o Despainie.
- Nie śpiesz się - powiedział cicho Ned, kiedy prokurator był już w drzwiach.
Przez kwadrans siedział sam w gabinecie, spokojnie paląc cygaro.
Farr wrócił z marsem na czole.
- Przepraszam, że to tyle trwało - rzekł sadowiąc się za biurkiem - ale mamy pełne
ręce roboty. Jeśli tak dalej pójdzie, to sam nie wiem...
- Wykonał bezradny gest.
- Nie szkodzi. Jest coś nowego w sprawie zabójstwa Taylora Hemy’ego?
- Nie. I dlatego chciałem cię spytać o Despaina. - Tak jak i przedtem, Farr unikał
wzroku gościa.
- Właściwie, jak się dobrze zastanowić - powiedział Ned - to nic na niego nie mamy. -
Ironiczny uśmiech, którego tamten nie zauważył, przemknął po jego ustach.
- Może. - Wpatrując się w róg biurka, prokurator pokiwał wolno głową. - Ale fakt, że
tego samego wieczoru zwiał z miasta, nie świadczy o nim najlepiej.
- Miał powód. - Ned uśmiechnął się blado.
- Całkiem ważny powód.
Farr znów pokiwał głową, jakby gotów był uwierzyć.
- Więc myślisz, że nie zabił Henry’ego? - spytał.
- Myślę, że nie - odparł beztrosko Ned - ale nigdy nic nie wiadomo. Jeśli chcesz go na
jakiś czas przymknąć, masz wystarczająco dużo poszlak.
Prokurator podniósł wzrok i uśmiechnął się niepewnie do Beaumonta.
- Nie chcę być wścibski... możesz mi nic nie mówić... ale po kiego licha Paul kazał ci
jechać za Despainem do Nowego Jorku?
Przez chwilę Ned siedział zadumany, po czym wzruszył ramionami i rzekł:
- Nie kazał. Pozwolił.
Farr milczał. Ned zaciągnął się głęboko; wypuściwszy dym z ust, kontynuował:
- Bernie orżnął mnie na forsę. I dlatego dał nogę. Postawiłem tysiąc pięćset dolców na
Peggy OToole i tak się złożyło, że wygrała gonitwę akurat tego wieczoru, kiedy zabito
Taylora.
- W porządku, Ned - powiedział szybko Farr. - To nie moja sprawa, co ty i Paul
robicie. Ale... Ale nie jestem pewien, czy Despain nie natknął się przypadkiem na Taylora i
nie skorzystał z okazji, żeby go załatwić. Lepiej będzie, jak go zatrzymam, wiesz, tak na
wszelki wypadek. - Jego szeroka, wystająca dolna warga rozciągnęła się w przymilnym
uśmiechu. - Tylko broń Boże, nie pomyśl sobie, że się wtrącam w wasze sprawy...
Okrągła, rumiana twarz prokuratora lśniła od potu. Nagle pochylił się do przodu,
otworzył szufladę i zanurzył w niej ręce. Zaszeleściły kartki. Po chwili wstał i obszedł biurko.
Stanął nad gościem, trzymając w dłoni małą, białą kopertę.
- Masz - rzekł ochryple. - Przeczytaj i powiedz, co o tym sądzisz.
Ned Beaumont wziął kopertę, ale nie raczył na nią spojrzeć; chłodnym, badawczym
wzrokiem wpatrywał się w rumiane oblicze, które przybierało coraz głębszy odcień
czerwiem. Wreszcie Farr rozłożył tłuste ręce w pokornym, jakby przepraszającym geście.
- Nie przywiązuję do tego listu żadnej wagi - powiedział tonem, który również był
pokorny i przepraszający. - Ale... wiesz, za każdym razem dostajemy takie różne donosy i...
zresztą, sam przeczytaj.
Dopiero po dłuższej chwili Beaumont przeniósł spojrzenie z Farra na kopertę. Adres
wystukany był na maszynie:
Szanowny Pan M. J. Farr Prokurator okręgowy Ratusz Miejski (do rąk własnych)
Na stemplu pocztowym widniała sobotnia data. W kopercie znajdował się pojedynczy
arkusz białego papieru. List, bez nagłówka i podpisu, składał się z trzech następujących zdań:
Dlaczego po śmierci Taylora Henry’ego Paul Madvig ukradł jeden z jego kapeluszy?
Gdzie się podział kapelusz, który Taylor Henry miał na sobie w chwili morderstwa?
Dlaczego człowiek, który twierdzi, że pierwszy znalazł ciało Taylora Henry’ ego,
został zatrudniony w prokuraturze?
Ned Beaumont złożył kartkę i wsunął ją z powrotem do koperty. Rzucił kopertę na
biurko, przygładził kciukiem wąsa, najpierw z lewej strony, potem z prawej, i patrząc
spokojnym wzrokiem na Farra, zapytał równie spokojnym tonem:
- I co?
Policzki Farra znów lekko zadrżały.
- Na miłość boską! - zawołał. Czoło miał zmarszczone, spojrzenie wręcz błagalne. -
Chyba nie sądzisz, że poważnie traktuję te bzdury? Zawsze kiedy coś się dzieje, dostajemy
tony takich listów. Chciałem ci go tylko pokazać.
- Skoro tak, to w porządku - powiedział Beaumont. Z jego oczu i głosu wciąż przebijał
ten sam spokój. - Wspominałeś o tym Paulowi?
- O liście? Nie. Przyszedł w porannej poczcie, a dziś jeszcze nie widziałem się z
Paulem.
Ned wziął kopertę z biurka i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Widać było,
ż
e Farr ma ochotę zaprotestować, ale się nie odważył; bez słowa obserwował poczynania
gościa. Ned sięgnął do innej kieszeni po cienkie, cętkowane cygaro.
- Na twoim miejscu - rzekł - nic bym o tym Paulowi nie mówił. Ma dostatecznie dużo
na głowie i...
- Dobrze, Ned - wtrącił Farr, zanim Beaumont dokończył zdanie. - Oczywiście.
Przez jakiś czas obydwaj milczeli, Ned spoglądając z zadumą na Farra, Farr wpatrując
się w róg biurka. W końcu ciszę przerwał terkot telefonu. Prokurator chwycił słuchawkę.
- Tak... tak... - Wystająca dolna warga zacisnęła się na górnej, a rumianą twarz
pokryły ciemniejsze plamy. - Co to ma znaczyć, do cholery?! - ryknął. - Sprowadźcie go
natychmiast!
Jeśli zacznie kręcić, damy mu popalić! Tak... Do roboty. - Cisnął słuchawkę na
widełki i wlepił wzrok w Neda.
Beaumont, który właśnie zamierzał przypalić cygaro, zastygł na moment w bezruchu,
z cygarem w lewej ręce, z zapalniczką w prawej. Oczy mu błyszczały. Wysunął czubek
języka, po czym cofnął go i rozchylił usta w uśmiechu, który nie wyrażał jednak wesołości.
- Niedobre wieści? - zapytał cicho.
- Chodzi o Boyda Westa - odparł ze złością prokurator. - Trzeciego brata, który też
rozpoznał Ivansa. Kiedy o nim wspomniałeś, pomyślałem sobie, że warto go jeszcze raz
wybadać. I wiesz co? Nagle drań twierdzi, że nie jest pewien, czy to był Ivans.
Ned pokiwał głową, jakby ta informacja wcale go nie zdziwiła.
- I co teraz? - spytał.
- Nie będzie gówniarz z nas drwił! Skoro rozpoznał w Ivansie faceta, który przejechał
jego brata, to tak zezna w sądzie! Kazałem go tu przywieźć. Zmieni śpiewkę, zanim z nim
skończę!
- Może tak, może nie...
- Ręczę ci, że zmieni! - Prokuratorskie biurko zatrzęsło się od ciosu prokuratorskiej
pięści.
Wściekłość Farra nie zrobiła na Nedzie żadnego wrażenia. Zapalił cygaro, po czym
schował do kieszeni zapalniczkę i wypuścił z ust kłęby dymu.
- Masz oczywiście rację, ale może się zdarzyć, że popatrzy na Tima i oświadczy: „Nie,
wysoki sądzie, nie mogę przysiąc, że to on”. Co wtedy zrobisz? - spytał, uśmiechając się
lekko.
Farr znów huknął pięścią w biurko.
- O, nie! Kiedy ja z nim skończę, to wstanie potulnie, wskaże Ivansa i powie: „To on!”
Ned przestał się uśmiechać.
- Nie oszukuj się - rzekł znużonym tonem.
- Dobrze wiesz, że nic takiego nie powie. I nic na to nie poradzisz. A bez jego zeznań
całe oskarżenie diabli wezmą. Znaleźliście wóz z bimbrem, ale nie macie żadnego dowodu, że
to Tim Ivans siedział za kierownicą, kiedy wóz wpadł na Normana Westa. Z dwóch
naocznych świadków jeden, Francis, nie żyje, a drugi, Boyd, boi się zeznawać. Nie zdołacie
Tima skazać.
- Jeśli myślisz - zdenerwował się Farr - że zamierzam leżeć do góry brzuchem i...
- Wszystko jedno, czy będziesz leżał, stał, czy jeździł na rowerze - przerwał mu Ned,
machając ze zniecierpliwieniem ręką. - Przegrałeś i koniec.
- Czyżby? Jako prokurator okręgowy mogę...
- Nagle Farr urwał. Chrząknął, przełknął ślinę. Z jego oczu znikł wojowniczy wyraz,
pojawiło się natomiast zmieszanie, a po chwili strach. Mężczyzna pochylił się nad biurkiem,
zbyt przerażony, aby starać się go ukryć. - Naturalnie jeśli ty... jeśli Paul... słuchaj, jeżeli
istnieje jakikolwiek powód, żebym się tym nie zajmował... mogę nie wnosić oskarżenia...
Uśmiech, który nie wyrażał wesołości, ponownie zagościł na ustach Neda. Poprzez
opary dymu Beaumont spojrzał roziskrzonym wzrokiem na swojego rozmówcę, potrząsnął
wolno głową i powiedział nieprzyjemnym, choć ociekającym słodyczą głosem:
- Nie, Farr, nie istnieje taki powód. Paul obiecał Ivansowi, że po wyborach wyciągnie
go z paki. Ale bez względu na to, co ty o tym sądzisz, Paul nie zlecał nikomu żadnego
zabójstwa. Zresztą Ivans nie jest kimś aż tak ważnym, żeby dla ratowania jego skóry
mordować świadków. Więc jak mówię, nie istnieje taki powód. Chciałbym, żebyś miał w tej
sprawie jasność.
- Ależ źle mnie zrozumiałeś, Ned! - oburzył się prokurator. - Do jasnej cholery,
przecież wiesz, że jestem i twoim, i Paula największym poplecznikiem. Tyle razy dawałem
temu wyraz! Ja... ja naprawdę nic złego nie miałem na myśli! Chciałem tylko powiedzieć, że
zawsze możecie na mnie liczyć.
- To dobrze - rzekł bez entuzjazmu Ned, podnosząc się z fotela.
Farr również wstał i wyciągając czerwoną łapę, wyszedł zza biurka.
- Musisz już iść? - spytał. - Nie chcesz zobaczyć, jak się ten West zachowa, kiedy go
tu przywiozą? - Spojrzał na zegarek. - Słuchaj, a co robisz wieczorem? Może byśmy się
wybrali na kolację?
- Niestety, nie mogę - odparł Ned. - No, czas na mnie.
Pozwolił, żeby Farr serdecznie uściskał na pożegnanie jego dłoń, mruknął pod nosem,
ż
e dobrze, na pewno wpadnie, gdy będzie w pobliżu, i tak, muszą się koniecznie wybrać
kiedyś na kolację, po czym opuścił gabinet.
❖
❖
❖
❖ 3
Kiedy Ned Beaumont zjawił się w wytwórni skrzyń, w której Walter Ivans pracował
jako brygadzista, Walter stał akurat obok jednego z mężczyzn, którzy obsługiwali rząd
maszyn do wbijania gwoździ. Spostrzegłszy Neda, skinął mu głową na powitanie, po czym
ruszył w jego stronę starając się nadać swoim niebieskim oczom i bladej, okrągłej twarzy
wyraz radości, jakiej bynajmniej nie odczuwał.
- Cześć, Walt - powiedział Ned i odwróciwszy się bokiem do drzwi, udał, że nie widzi
wyciągniętej ręki brygadzisty. - Wyjdźmy z tego hałasu.
Słowa Ivansa zagłuszył łoskot wbijanych w drewno gwoździ. Mężczyźni skierowali
się do otwartych drzwi, za którymi znajdował się szeroki drewniany pomost oraz prowadzące
na ziemię drewniane schody.
- Wiesz, że wczoraj wieczorem sprzątnięto jednego z dwóch świadków, którzy mieli
zeznawać przeciw twojemu bratu? - spytał Beaumont, kiedy stali na drewnianym pomoście.
- T-tak, cz-cz-czytałem w g-gazecie.
- I wiesz, że ten drugi świadek nagle nie jest pewien, czy potrafi rozpoznać Tima?
- Nie w-w-wiedziałem o tym, N-ned.
- Jeśli nie rozpozna, Tim zostanie zwolniony.
- N-no tak.
- Myślałem, że ta wiadomość cię bardziej ucieszy.
- A-a-ależ ja się c-cieszę, jak B-boga kocham! - zawołał Ivans, wycierając rękawem
czoło.
- Znałeś Francisa Westa? Tego zamordowanego?
- Nie. W-w-widziałem go t-tylko raz, kiedy P-poszedłem go p-prosić, żeby z-z-
zlitował się nad Timem.
- I co powiedział? - zapytał Ned.- ś-żebym się w-w-wypchal.
- Kiedy to było?
Walter Ivans przestąpił nerwowo z nogi na nogę, znów otarł rękawem czoło.
- D-dwa albo trzy d-dni temu - rzekł.
- Nie wiesz, kto mógł go zabić, Walt? - spytał cicho Ned.
Ivans pokręcił głową.
Przez chwilę Ned Beaumont patrzył z zadumą gdzieś ponad ramieniem brygadzisty.
Tuż obok, zza drzwi, dolatywał stukot maszyn do wbijania gwoździ, z wyższego piętra
dochodziło wycie pił. Ivans wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.
Wreszcie Ned spojrzał w niebieskie oczy hansa, a na jego twarzy odmalowało się
zatroskanie. Pochylając się do przodu, zapytał:
- Dasz sobie radę, Walt? Bo niektórzy będą myśleć, że zastrzeliłeś Westa, żeby
ratować Tima. Czy...
- M-mam alibi. C-c-cały wieczór, od ósmej do d-drugiej nad r-ranem, byłem w k-
klubie - wyjąkał pośpiesznie Ivans. - H-harry Sloss, Ben F-ferris i B-brager mogą to p-p-
potwierdzić.
Ned Beaumont roześmiał się.
- Masz szczęście! - oznajmił lekko, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w dół po
schodach, nie reagując na przyjazny, pożegnalny gest Ivansa.
❖
❖
❖
❖ 4
Cztery przecznice dalej wszedł do restauracji, żeby skorzystać z telefonu. Zadzwonił
w te same cztery miejsca co wcześniej, w każdym prosząc do telefonu Paula Madviga i w
każdym zostawiając wiadomość, żeby Madvig się z nim skontaktował. Następnie złapał
taksówkę i pojechał do domu.
Na stole przy drzwiach, opócz starych listów, leżała porcja nowych. Ned powiesił na
wieszaku płaszcz i kapelusz, zapalił cygaro i usiadł z pocztą w największym z obitych
czerwonym pluszem foteli. Czwarta koperta, którą otworzył, była łudząco podobna do tej,
jaką zabrał ze sobą od Farra. Znajdujący się w środku list, bez nagłówka i podpisu, składał się
z trzech wystukanych na maszynie zdań:
Czy Taylor Henry nie żył, kiedy go znalazłeś, czy może byłeś przy tym, jak go
mordowano?
Dlaczego zwlekałeś z telefonem na policję, dopóki policja sama nie odkryła zwłok?
Czy myślisz, że fabrykując dowody przeciwko niewinnym zdołasz ochronić winnych?
Przez chwilę Ned siedział zadumany, ze zmrużonymi oczami i nachmurzoną miną,
zaciągając się cygarem, po czym porównał swój list z listem do Farra. Papier, czcionka i
rozmieszczenie trzech pytań były identyczne, data na stemplu pocztowym również.
Marszcząc czoło, schował oba listy do kopert, a koperty do kieszeni, lecz natychmiast
wyciągnął je z powrotem, ponownie przeczytał i ponownie się im przyjrzał. Cygaro paliło się
nierówno, bo zbyt raptownie zaciągał się dymem. Odłożył je więc z niesmakiem na krawędź
stołu i nerwowo potarł palcem wąs. Znów wsunął listy do kieszeni. Wcisnął się głębiej w
fotel, wbił wzrok w sufit i zaczął obgryzać paznokcie. Po paru sekundach przejechał ręką po
włosach, rozluźnił nieco kołnierzyk koszuli i nagle się wyprostował. Wyjął koperty, ale zaraz,
nawet nie rzuciwszy na nie okiem, znów je schował do kieszeni. Przygryzł dolną wargę.
Wreszcie, zniecierpliwiony, otrząsnął się z zadumy i sięgnął po resztę korespondencji. Czytał
któryś z kolei list, kiedy zadzwonił telefon.
- Halo? A cześć, Paul. Gdzie jesteś...? Długo tam jeszcze będziesz...? Dobrze, wpadnij
do mnie po drodze... Tak, będę w domu.
Odłożył słuchawkę i wrócił do czytania listów.
❖
❖
❖
❖ 5
Paul Madvig, ubrany w szary tweedowy garnitur, zjawił się w mieszkaniu Neda, kiedy
w kościele po drugiej stronie ulicy dzwony biły na Anioł Pański.
- Jak się masz, Ned? - spytał serdecznie. - Kiedy wróciłeś?
- Około południa - odparł Beaumont, ściskając dłoń postawnego blondyna.
- I co, wszystko w porządku?
- Owszem. Zdobyłem to, co chciałem. - Zadowolony z siebie, Ned wyszczerzył zęby
w uśmiechu.
- To świetnie. - Madvig rzucił kapelusz na krzesło i usiadł w fotelu przy kominku.
Ned również usiadł.
- Nic się nie wydarzyło podczas mojej nieobecności? - zapytał, biorąc ze stolika do
połowy opróżnioną szklankę, która stała obok srebrnego naczynia do przyrządzania koktajli.
- Wyjaśniła się sprawa kontraktów kanalizacyjnych.
- Zgodziłeś się na mniejszy zysk? - Ned pociągnął łyk ze szklanki.
- Na dużo mniejszy. Nie zarobimy tyle, ile powinniśmy, ale nie chciałem wprowadzać
zamętu tuż przed wyborami. Odbijemy to sobie w przyszłym roku, kiedy rozszerzymy
działalność na Salem i Chestnut.
Ned skinął głową. Patrząc na długie, skrzyżowane w kostkach nogi blondyna,
zauważył:
- Do tweedu nie nosi się jedwabnych skarpet.
- Nie? - Madvig wyprostował nogę i przyjrzał się skarpetom. - Lubię jedwab.
- To zrezygnuj z tweedu. Odbył się już pogrzeb Taylora?
- W piątek.
- Brałeś udział?
- Tak - odparł Madvig i po chwili dodał, jakby lekko zażenowany: - Senatorowi na
tym zależało.
Ned Beaumont odstawił szklankę na stolik, z kieszeni na piersi wyciągnął białą
chustkę i otarł nią usta.
- Jak się miewa senator? - zapytał. Zerknął ukosem na blondyna, nie kryjąc
rozbawienia.
- Dobrze. - Madvig wciąż sprawiał wrażenie zażenowanego. - Spędziłem z nim prawie
całe dzisiejsze popołudnie.
- U niego w domu?
- Tak.
- Twoje jasnowłose cudo też tam było?Madvig uniósł pytająco brew.
- Janet? Owszem, była.
- Aha, więc jesteśmy już po imieniu? - Ned schował chustkę; z jego gardła wydobył
się cichy, stłumiony rechot. - Jak tam wasze sprawy?
Blondyn zdołał się wreszcie opanować.
- Nadal zamierzam się z nią ożenić - odparł z powagą.
- Czy ona wie, że... że masz wobec niej tak szlachetne zamiary?
- Chryste, Ned! - zezłościł się Paul Madvig.
- Długo się będziesz bawił w prokuratora? Beaumont roześmiał się. Sięgnął po srebrne
naczynie, potrząsnął nim i napełnił szklankę.
- Co sądzisz o zabójstwie Francisa Westa? - spytał, kiedy już siedział ze szklanką w
ręce.
Madvig zrobił zdziwioną minę, jakby nie wiedział, o co chodzi. Po chwili pokiwał
głową.
- To ten, którego zastrzelono wczoraj na North Achland, prawda?
- Zgadza się.
W niebieskich oczach Madviga znów pojawiło się zdziwienie.
- Nie znałem go - powiedział.
- Miał zeznawać przeciwko bratu Waltera Ivansa. Teraz drugi świadek, Boyd West,
boi się i woli trzymać język za zębami, więc prokurator musi zwolnić Tima.
- Bardzo dobrze - ucieszył się Madvig, ale ledwo wypowiedział te słowa,
spochmurniał. Podciągnął nogi i pochylając się w fotelu, spytał:
- Boi się?
- Tak. Ma potwornego pietra.
Blondyn siedział skupiony, poważny, patrząc na Beaumonta zimnym wzrokiem.
- Ned, do czego zmierzasz?
Beaumont opróżnił szklankę i postawił ją na stole.
- Kiedy Walter usłyszał, że do czasu wyborów nie kiwniesz palcem, żeby pomóc
Timowi, udał się do Shada 0’Rory. - Ned mówił wolno, monotonnie, jakby recytował tekst z
pamięci. - Shad wysłał kilku swoich goryli, aby przekonali braci Westów, że nie warto
zeznawać przeciwko Timowi. Jeden z nich nie dał się przekonać, więc go zastrzelili.
Madvig zmarszczył czoło.
- Bzdura! - krzyknął. - Co Shada obchodzą kłopoty Tima Ivansa?
- Nie wiem, tak sobie tylko zgaduję - powiedział z irytacją Ned i znów sięgnął po
srebrne naczynie. - Możemy mówić o czym innym.
- Nie wygłupiaj się, Ned. Wiesz, że ufam twojej intuicji. Gadaj, co ci przyszło do
głowy.
Beaumont odstawił naczynie, nie napełniwszy szklanki.
- No dobra, Paul. Może się mylę, ale... Otóż ogólnie wiadomo, że Walter Ivans pracuje
dla ciebie i jest członkiem twojego klubu, więc gdyby cię prosił, zrobiłbyś co w twej mocy,
ż
eby wyciągnąć jego brata z tarapatów. Teraz wszyscy będą się zastanawiać, czy nie kazałeś
sprzątnąć jednego ze świadków, a drugiemu napędzić stracha. Mówiąc „wszyscy”, mam
oczywiście na myśli zwykłych ludzi, tak zwanych porządnych obywateli, oraz te różne kółka
kobiece, którym ostatnio boisz się narazić. Bo cały półświatek, któremu zwisa to, czy dałeś
rozkaz zabicia Westa czy nie, będzie gadać o czymś zupełnie innym. O tym, że nie chciałeś
kiwnąć palcem, żeby pomóc jednemu ze swoich chłopaków, więc ten musiał się zwrócić do
Shada. I że Shad mu pomógł. Tylko pomyśl, w jakim cię to stawia świetle. A może nie
wierzysz, że Shad zaciera ręce z uciechy?
- Cholerny pętak! - warknął przez zaciśnięte zęby Madvig, wpatrując się w zielony
liść, który przykleił się do dywanu. - Wszystkiego się po nim można spodziewać!
Ned wbił wzrok w rozmówcę.
- Jest jeszcze coś, co trzeba rozważyć - kontynuował po chwili. - Nie mówię, że tak się
stanie, ale Shad może ci wyciąć znacznie gorszy numer.
- Jaki?
- Walter Ivans był wczoraj w klubie do drugiej nad ranem. Załatwiał sobie alibi.
Zawsze wychodzi koło jedenastej; jedynie wtedy, gdy jest bankiet, zdarza się mu zostać
dłużej. - Ned zniżył głos. Jego piwne oczy były skupione, poważne. - Co będzie, jeśli Shad
spreparuje jakieś dowody rzeczowe, żeby wrobić go w morderstwo? Wszystkie te panie z
kółek kobiecych i ci porządni obywatele będą pewni, że alibi Walta jest lipne, że starasz się
go osłonić.
- Cholerny pętak - powtórzył Madvig. Wstał z fotela i wsadził ręce do kieszeni. -
Boże, żeby było już po wyborach! Albo żeby odbywały się dopiero za kilka miesięcy!
- Ba!
Klnąc z wściekłości pod nosem, Madvig postąpił kilka kroków do przodu. Jego
potężna klatka piersiowa falowała. Stanął na środku pokoju, z marsem na czole, i utkwił
wzrok w telefonie znajdującym się na stoliku przy drzwiach sypialni. Nie patrząc na
Beaumonta, zawołał do niego przez ramię:
- Wymyśl coś! - Ruszył w stronę telefonu, ale znów stanął. - Już wiem - powiedział
odwracając się. - Przepędzimy Shada z miasta. Drażni mnie ten facet. Załatwimy go jeszcze
dziś.
- W jaki sposób? - spytał Beaumont. Madvig uśmiechnął się.
- Bardzo prosty. Powiem Raineyowi, żeby zrobił nalot na „Psią budę”, „Rajski ogród”
i inne lokale, którymi zawiaduje Shad i jego kumple. Powiem mu, żeby zamknął je po kolei,
jeden po drugim, wszystkie dzisiejszego wieczoru.
- Postawisz Raineya w niezręcznej sytuacji - rzekł z wahaniem Ned. - Nasi gliniarze
nie nawykli do egzekwowania kar za łamanie prohibicji. Wcale im się to nie spodoba.
- Trudno. Nawet jeśli mi wyświadczą tę drobną przysługę, nadal będą moimi
dłużnikami.
- Niby tak. - W twarzy Beaumonta wciąż było widać wahanie. - Ale żeby otworzyć
kasę pancerną, czasem wystarczy zwykły łom, więc po co od razu podkładać dynamit?
- Masz inny pomysł?
- Nie, ale może lepiej wstrzymać się kilka dni, dopóki...
Paul Madvig pokręcił głową.
- Nic z tego, Ned. Nie zamierzam czekać. Nie znam się na kasach pancernych, nie
umiem ich otwierać, ale umiem walczyć. Po swojemu, waląc bykiem między oczy. Nigdy nie
nauczyłem się boksować zgodnie z przepisami; raz czy dwa razy próbowałem, ale kiepsko na
tym wyszedłem. Zdecydowanie wolę dynamit. Wysadzimy Shada 0’Rory w powietrze!
❖
❖
❖
❖ 6
- Więc możesz się o nic nie martwić - powiedział chudeusz w rogowych okularach i
zadowolony z siebie usiadł z powrotem na krześle.
- Mnie to, cholera, nie przekonuje - rzekł siedzący po jego lewej ręce kościsty facet z
ciemnymi, krzaczastymi wąsami i mizerną resztką czupryny na głowie.
- Nie? - Chudeusz popatrzył na niego przez okulary. - U mnie Paul nie musi zjawiać
się osobiście, żeby...
Wąsacz zaklął pod nosem.
- Hej, Breen - zwrócił się do niego Madvig. - Widziałeś się z Parkerem?
- Tak - odparł wąsacz. - Zgadza się dać pięć, ale myślę, że można wydusić z niego
trochę więcej.
- Trochę? - spytał pogardliwie chudy okularnik. - Sądzę, że sporo więcej!
Wąsacz skrzywił się.
- Tak? - Zerknął ukosem na chudego. - A niby z kogo udało ci się aż tyle wydusić, co?
Do dębowych drzwi rozległo się trzykrotne pukanie. Ned Beaumont wstał z krzesła,
na którym siedział okrakiem, i ruszył w ich stronę. Uchylił je na szerokość dłoni.
W korytarzu stał śniady mężczyzna o niskim czole, ubrany w granatowy garnitur,
który aż się prosił o żelazko. Facet nie próbował wejść do środka, usiłował natomiast mówić
zniżonym głosem, ale był tak przejęty, że wszyscy usłyszeli jego słowa.
- Shad 0’Rory jest na dole! Chce się widzieć z Paulem!
Beaumont zamknął drzwi i opierając się o nie plecami, spojrzał na Madviga. Spośród
dziesięciu mężczyzn znajdujących się w gabinecie tylko oni dwaj zachowywali się tak, jakby
wiadomość, którą przed chwilą usłyszeli, nie zrobiła na nich wrażenia. Inni starali się
wprawdzie nic po sobie nie okazywać, ale byli wyraźnie podnieceni, oddechy mieli
przyśpieszone.
- Paul, 0’Rory chce się z tobą widzieć. Jest na dole - powiedział Ned Beaumont
udając, iż nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie musi powtarzać słów śniadego mężczyzny.
Madvig popatrzył na zegarek.
- Teraz nie mogę - stwierdził. - Ale jeśli gotów jest zaczekać, niedługo będę wolny.
Ned skinął głową i otworzył drzwi.
- Powiedz, że na razie Paul jest zajęty, ale potem może go przyjąć - poinformował
mężczyznę na korytarzu i zamknął drzwi.
Madvig wrócił do przerwanej rozmowy; zapytał jednego z obecnych, gościa o
kwadratowej szczęce i żółtej cerze, ile mogą zdobyć głosów na północ od Chestnut Street.
Indagowany odparł, że jego zdaniem „o niebo więcej” niż zeszłym razem, ale wciąż za mało,
ż
eby wygrać. Kiedy mówił, co rusz spoglądał kątem oka w stronę drzwi.
Beaumont znów usiadł okrakiem na krześle przy oknie i zapalił cygaro.
Madvig zadał kolejne pytanie: jaką sumą wesprze kampanię wyborczą Hartwick?
Mężczyzna, do którego pytanie było skierowane, powstrzymał się od patrzenia na drzwi, lecz
nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Napięcie w gabinecie rosło mimo spokoju bijącego z twarzy MacMga i Beaumonta
oraz ich rzeczowej analizy ewentualnych problemów związanych z kampanią wyborczą.
Wreszcie po kwadransie Madvig wstał.
- No dobra - oświadczył. - Czeka nas jeszcze kupa roboty, ale wkrótce powinno być z
górki. Jeśli się dobrze przyłożycie, wygramy bez trudu.
Stanął w drzwiach i każdemu z wychodzących ściskał dłoń. Widać było, że mężczyźni
chcą jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Beaumont nie ruszył się z miejsca.
- Mam zostać, czy wolisz, żebym się wyniósł? - spytał blondyna, gdy byli już sami.
- Zostań. - Madvig podszedł do okna i popatrzył w dół na skąpaną w słońcu China
Street.
- Czyli co, będziesz walczył po swojemu, bykiem między oczy?
- Albo z kopa - odparł blondyn. Odwrócił się od okna i uśmiechnął łobuzersko. -
Inaczej nie umiem.
Beaumont zamierzał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie ktoś nacisnął klamkę i
otworzył drzwi.
Do gabinetu weszło dwóch mężczyzn trochę powyżej średniego wzrostu. Pierwszy
odznaczał się niezwykle szczupłą budową ciała, ale wrażenie jego kruchości było złudne.
Mimo białych jak śnieg włosów, mógł liczyć niewiele ponad trzydzieści pięć lat. Oczy miał
ż
ywe, szaroniebieskie, twarz chudą, pociągłą, o regularnych rysach. Ubrany był w granatowy
garnitur i granatowy płaszcz; w dłoni obciągniętej czarną rękawiczką trzymał czarny melonik.
Jego ciemnowłosy towarzysz wyglądał jak typowy bandzior. Kabłąkowate nogi,
szerokie ramiona, długie, potężne łapy i płaska twarz sprawiały, że przypominał goryla. Nie
zdejmując z głowy szarego filcowego kapelusza, zamknął drzwi, po czym oparł się o nie i
wsunął ręce do kieszeni płaszcza.
Tymczasem siwowłosy przybysz postąpił kilka kroków w głąb gabinetu, położył
melonik na krześle i zaczął zdejmować rękawiczki.
- Jak się masz, Shad? - zapytał przyjaźnie Madvig, z rękami w kieszeniach spodni.
- Dobrze, Paul - odparł śpiewnym barytonem Shad 0’Rory. - A ty? - Mówił z lekkim
irlandzkim akcentem.
- Znasz Beaumonta, prawda? - Blondyn nieznacznym ruchem głowy wskazał Neda.
- Tak.
Ned nie wstał z krzesła ani nie skinął Shadowi na powitanie; Shad jemu też nie.
- Tak sądziłem - rzekł Madvig.
Shad 0’Rory zdjął drugą rękawiczkę, po czym schował obie do kieszeni płaszcza.
- Słuchaj, Paul, nie mieszajmy polityki z interesami - powiedział. - Płaciłem, płacę i
jestem gotów nadal płacić, ale chcę mieć coś w zamian.
- To znaczy? - spytał bez większego zainteresowania Madvig.
- To znaczy, że połowa gliniarzy w tym mieście je, pije i popuszcza pasa za szmal,
który dostają ode mnie i moich przyjaciół.
Madvig usiadł przy stole.
- No i? - Jego ton był równie obojętny jak przedtem.
- No i chcę mieć to, za co płacę. A płacę za spokój. Za to, żeby nie mieć problemów z
glinami.Paul Madvig parsknął śmiechem.
- Masz do mnie pretensje, że opłacani przez ciebie gliniarze zachowują się
niepokornie?
- Doolan przyznał mi się wczoraj, że poleciłeś im zamknąć moje lokale - rzekł 0’Rory.
Madvig znów zarechotał.
- Co ty na to, Ned? - zwrócił się do Beaumonta.
Beaumont uśmiechnął się krzywo, ale nie odezwał się słowem.
- Wiesz, co myślę? - Madvig w dalszym ciągu patrzył na Neda. - Myślę, że kapitam
Doolan zbytnio się przepracowuje. Myślę, że trzeba go wysłać na długi, zasłużony urlop.
Przypomnij mi o tym, Ned.
- Płacę za ochronę, Paul, i chcę ją mieć - oświadczył Shad 0’Rory. - Co innego
interesy, co innego polityka. Nie mieszajmy tych dwóch rzeczy.
- Nic z tego.
Przez chwilę niebieskie oczy gościa wpatrywały się z rozmarzeniem w jakiś odległy
punkt. Mężczyzna uśmiechnął się smutno. Kiedy w końcu przemówił swoim melodyjnym
barytonem, z jego głosu również przebijał smutek.
- Poleje się krew.
- To zależy wyłącznie od ciebie. - Z głosu i spojrzenia Madviga nie sposób było nic
wyczytać.
Siwowłosy mężczyzna skinął głową.
- Poleje się - stwierdził ze smutkiem. - Jestem za silny, żebyś mógł się mnie ot tak
pozbyć.
Madvig rozparł się w fotelu, wyciągnął przed siebie nogi, skrzyżował je w kostkach i
powiedział jakby od niechcenia:
- Może jesteś za silny, żeby ulec mi bez stawiania oporu, ale poradzę sobie. -
Zasznurował usta, na chwilę się zamyślił, a potem dodał: - Przegrałeś, mały.
Z oczu Shada 0’Rory znikł zarówno smutek, jak i wyraz rozmarzenia. Mężczyzna
włożył czarny melonik, poprawił kołnierz płaszcza i mierząc w Madviga długim, białym
palcem, oznajmił:
- Dziś wieczorem zamierzam ponownie otworzyć „Psią budę”. Nie życzę sobie
ż
adnych kawałów. Bo nie pozostanę ci dłużny.
Madvig rozprostował nogi i sięgnął po telefon na stole. Wykręciwszy numer policji,
poprosił do aparatu komisarza Raineya.
- Halo, Rainey...? Doskonale, dziękuję. Jak tam rodzina...? No to świetnie... Doszły
mnie słuchy, że Shad ponownie zamierza otworzyć „Psią budę”... Tak, dziś wieczorem.
Załatw go tak, żeby więcej nie podskakiwał... W porządku... Jasne... śegnam. - Odsunął od
siebie telefon i popatrzył na gościa. - Zrozumiałeś wreszcie? Jesteś skończony, Shad. Nie
masz tu więcej czego szukać.
- Zrozumiałem - powiedział cicho 0’Rory i skierował się do drzwi. Otworzył je i znikł
na korytarzu.
Bandzior o kabłąkowatych nogach został chwilę dłużej. Najpierw splunął na dywan,
potem zmierzył groźnym, wyzywającym wzrokiem obu mężczyzn i dopiero wtedy ruszył za
swoim szefem.
Ned Beaumont wytarł dłonie chustką do nosa. Spojrzenie miał ponure. Siedział bez
słowa, nie odzywając się do Madviga, który patrzył na niego wyczekująco. Wreszcie Madvig
przerwał ciszę.- No i co sądzisz? - spytał.
- Popełniasz błąd, Paul. Blondyn wstał i podszedł do okna.
- Cholera jasna! - warknął. - Czy musisz mieć zastrzeżenia do wszystkiego, co robię?
Beaumont podniósł się i postąpił krok w stronę drzwi.
Madvig odwrócił się od okna.
- Gdzie idziesz? - spytał ze złością.
- Zmywam się - odparł Beaumont i wyszedł z gabinetu. Zbiegł na dół po schodach,
odebrał z szatni kapelusz i opuścił teren klubu. Poszedł piechotą na dworzec, gdzie kupił bilet
z miejscówką na nocny pociąg do Nowego Jorku. Po czym wrócił taksówką do domu.
❖
❖
❖
❖ 7
Akurat doglądał pracy ubranej na szaro grubej, niezgrabnej kobiety oraz pyzatego
wyrostka, którzy pakowali jego dobytek do skrzyni i trzech skórzanych walizek, kiedy nagle
rozległ się dzwonek do drzwi.
Kobieta, mrucząc coś pod nosem, podniosła się z kolan i poszła otworzyć.
- Mój Boże, pan Madvig! - zawołała. - Proszę, niech pan wejdzie.
- Jak się pani miewa, pani Duveen? - spytał Paul, wchodząc do pokoju. - Słowo daję,
wygląda pani coraz młodziej! - Powiódł spojrzeniem po skrzyni, po walizkach i zatrzymał
wzrok na wyrostku. - Cześć, Charley. Chyba już niedługo zaczniesz u mnie pracować, co?
Chłopiec zarumienił się.
- Dzień dobry panu - powiedział nieśmiało. Wreszcie Madvig wyszczerzył zęby do
Neda.
- Wyjeżdżasz? - spytał.
- Owszem. - Beaumont uśmiechnął się uprzejmie.
Blondyn rozejrzał się wkoło, popatrzył na skrzynię i walizki, na stosy ubrań piętrzące
się na krzesłach, na szuflady powyciągane z komody. Kobieta i wyrostek wrócili do pracy. Z
jednego ze stosów Ned wyciągnął dwie wyblakłe ko szule i odłożył je na bok.
- Mogę ci zająć pół godziny? - spytał Madvig.
- Pewnie. Mam mnóstwo czasu.
- Wyjdźmy stąd.
Ned włożył płaszcz i kapelusz.
- Niech pani spakuje, co się da - powiedział do kobiety. - Resztę wyślemy.
Zeszli na dół i ruszyli do najbliższego skrzyżowania.
- Dokąd się wybierasz?
- Do Nowgo Jorku. Skręcili w boczną uliczkę.
- Wracasz tam na stałe?
- Nie wiem. - Ned wzruszył ramionami. - W każdym razie stąd wyjeżdżam na zawsze.
Pchnęli pomalowane na zielono drewniane drzwi na tyłach murowanego budynku i
wąskim przejściem doszli do kolejnych drzwi, które prowadziły do baru. Przywitali się z
barmanem oraz z trzema spośród kilku mężczyzn siedzących ze szklankami w dłoni, po czym
udali się do małej pustej salki mieszczącej cztery stoliki. Usiedli.
Barman wsunął głowę przez drzwi i spytał:
- Piwo, jak zwykle?
- Tak - odpowiedział Madvig. - Dlaczego,Ned? - zwrócił się do Beaumonta, kiedy
barman odszedł.
- Bo mi bokiem wyłazi prowincja.
- Nie prowincja, tylko ja, prawda?
Ned milczał. Przez chwilę Madvig również nic nie mówił, wreszcie westchnął
głęboko.
- Cholera, aleś sobie wybrał moment! Wyjeżdżasz w najgorętszym okresie.
Do sali wkroczył barman z dwoma dużymi kuflami jasnego piwa oraz talerzem precli.
Dopiero gdy postawił wszystko na stoliku i wyszedł, zamykając za sobą drzwi, Madvig
kontynuował.
- Ciężko się z tobą dogadać, Ned! Beaumont wzruszył ramionami.
- Nie przeczę. - Uniósł kufel i pociągnął łyk.
- Naprawdę chcesz wyjechać? - spytał blondyn, biorąc precel i łamiąc go na mniejsze
kawałki.
- Już podjąłem decyzję.
Madvig otrzepał z okruchów ręce i sięgnął do kieszeni po książeczkę czekową; z innej
kieszeni wydobył pióro wieczne. Wyrwał z książeczki blankiet, wypełnił go. Chwilę
powachlował nim w powietrzu, żeby atrament wysechł, a następnie położył czek przed
Nedem.
Beaumont spojrzał na wypisaną sumę i potrząsnął głową.
- Nie potrzebuję pieniędzy - rzekł. - I nic mi nie jesteś winien.
- Ależ jestem. Więcej niż sobie wyobrażasz. Weź to, Ned, proszę cię.
- No dobrze, dzięki. - Beaumont schował czek do kieszeni.
Madvig wypił łyk piwa, zjadł precel, znów pociągnął łyk, po czym odstawił kufel i
spytał:
- Co się z tobą dzieje, Ned? Co ci dziś odbiło w klubie?
- Uważaj na słowa!
- Rany, przecież nic takiego nie powiedziałem!
Beaumont nie odezwał się. Madvig pociągnął kolejny łyk piwa.
- Możesz mi wyjaśnić, dlaczego twoim zdaniem źle postąpiłem z Shadem 0’Rory? -
zapytał.
- To nic nie da.
- Kto wie?
- To nic nie da - powtórzył Beaumont. - Ale dobra. - Odchylił się na krześle, trzymając
w jednej ręce kufel, a w drugiej precel. - Dałeś Shadowi jasno do zrozumienia, że go
zniszczysz. Facet nie ma innego wyjścia, musi się bronić. Wóz albo przewóz. Będzie się
starał, żeby twoi kandydaci przerżnęli wybory, bo jak wygrają, to tym łatwiej się z nim
rozprawisz. Skoro posługujesz się policją, żeby go wykończyć, zacznie walczyć z glinami.
Ludzie odniosą wrażenie, że w mieście szaleją gangi. Tobie zależy na tym, żeby obecne
władze miejskie zostały wybrane ponownie, a przecież gwałtowny wzrost przestępczości od
razu zmniejszy ich szanse. Myślisz, że mieszkańcy oddadzą głosy na nieudolnych
urzędników, którzy nie potrafią - a ręczę ci, że nie będą potrafili - zaprowadzić porządku w
mieście? Czy...
Madvig skrzywił się.
- Uważasz, że powinienem był mu odpuścić? - zapytał.
- Nie. Ale powinieneś był mu zostawić jakąś furtkę. Ty natomiast przyparłeś go do
muru.Madvig skrzywił się jeszcze bardziej.
- Nie znam się na twoich metodach walki, Ned - powiedział. - On zaczął. A ja wiem
tylko tyle, że jak się przyprze przeciwnika do muru, to trzeba mu zadać ostateczny cios.
Zawsze tak postępowałem. - Lekki rumieniec oblał mu twarz. - Nie zrozum mnie źle, Ned.
Wcale nie uważam się za Napoleona. Ale jak na kogoś, kto zaczynał jako chłopak na posyłki
u starego Packy’ego Flooda na Piątej, całkiem wysoko zaszedłem.
Beaumont opróżnił kufel i pochylił się do przodu, pozwalając, by dwie przednie nogi
krzesła opadły z powrotem na podłogę.
- Wiedziałem, że ta rozmowa nic nie da - rzekł. - Rób, jak chcesz. I jak chcesz, stosuj
sobie te same metody co Packy Flood.
- Nie masz o mnie, jako o polityku, zbyt dobrego mniemania, prawda? - spytał Madvig
z mieszaniną pokory i urazy w głosie.
- Tego nie powiedziałem, Paul. - Teraz z kolei Ned się lekko zarumienił.
- Ale do tego się wszystko sprowadza, no nie?
- Nie. Sądzę jednak, że tym razem dałeś się przechytrzyć. Senator przekonał cię, żebyś
poparł jego kandydaturę. Mogłeś wykończyć przeciwnika, który już ledwo trzymał się na
nogach, ale ponieważ ten przeciwnik ma córkę, która wpadła ci w oko, pozycję społeczną i
diabli wiedzą co jeszcze, zgodziłeś się...
- Odczep się, Ned - mruknął blondyn. Twarz Beaumonta nie wyrażała żadnych
emocji. Wstał od stołu.
- Czas na mnie - oznajmił i skierował się do drzwi.
Madvig poderwał się z miejsca.
- Poczekaj! - zawołał kładąc rękę na ramieniu Neda.
Beaumont nawet się nie odwrócił. Powiedział tylko:
- Zabierz łapę.
Madvig zacisnął drugą rękę na łokciu Neda i odwrócił go siłą.
- Posłuchaj... - zaczął.
- Puść mnie! - warknął Ned przez blade, zaciśnięte wargi.
Madvig potrząsnął nim.
- Nie bądź idiotą, Ned! Ty i ja... Beaumont walnął go lewą pięścią w twarz. Madvig
zwolnił uchwyt, zatoczył się w tył.
Przez kilka sekund stał z szeroko otwartymi ustami i z niedowierzaniem w oczach.
Wreszcie zacisnął szczęki i poczerwieniały z gniewu zwinął dłonie w pięści. Przygarbił się,
gotowy do walki.
Beaumont pochylił się nieco w bok i położył rękę na jednym z ciężkich, szklanych
kufli; nie podniósł go jednak ze stolika. Stał przodem do blondyna, czekając, co ten zrobi.
Wargi mu zbielały, a na chudej, posępnej twarzy malowało się napięcie. Jego piwne oczy
wpatrywały się groźnie w niebieskie oczy Madviga.
Trwali tak bez ruchu, w odległości niecałego metra od siebie - pochylony do przodu
wysoki, silnie zbudowany blondyn o potężnych, przygarbionych ramionach i ogromnych
pięściach oraz przegięty w stronę stolika wysoki, szczupły szatyn z ręką zaciśniętą na
uchwycie ciężkiego kufla. Tylko ich przyśpieszone oddechy zakłócały ciszę panującą w
pomieszczeniu. Z sąsiedniejsali nie docierały żadne odgłosy - ani brzęk szkła, ani gwar
rozmów, ani szmer lecącej z kranu wody.
Po upływie mniej więcej dwóch minut Beaumont cofnął rękę od kufla i odwrócił się
plecami do Madviga. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie, ale w spojrzeniu miejsce złości
zajęła lodowata obojętność. Ruszył leniwie do drzwi.
- Ned... - Ochrypły głos Madviga wydobywał się jakby z głębi trzewi.
Beaumont zbladł. Zatrzymał się, ale nie obejrzał.
- Ty głupi sukinsynu!
Słysząc to, Beaumont powoli się odwrócił.
Madvig wyciągnął przed siebie rozwartą dłoń, dotknął nią policzka Neda i pchnął go
na tyle silnie, że ten - aby nie stracić równowagi - musiał przytrzymać się oparcia krzesła.
- Powinienem ci tak przyrżnąć... Beaumont uśmiechnął się zawstydzony i usiadł na
krześle. Madvig usiadł po drugiej stronie stolika i uderzył kuflem w blat.
Barman otworzył drzwi i zajrzał do środka.
- Jeszcze po jednym - powiedział Madvig.
Z sąsiedniej sali doleciały ich przez otwarte drzwi odgłosy rozmów, brzęk szkła i stuk
kufli o drewniane blaty.
IV
„Psia buda”
❖
❖
❖
❖ 1
Ned Beaumont leżał w łóżku i jadł śniadanie.
- Proszę! - zawołał słysząc pukanie, a po chwili, kiedy drzwi się zamknęły, spytał: -
Kto tam?
- Gdzie jesteś, do diabła! - Odezwał się z salonu niski, chrapliwy głos. I zanim Ned
zdążył zareagować, właściciel chrapliwego głosu pojawił się w sypialni. - Przytulnie tu -
rzekł.
Był to dobrze zbudowany młody mężczyzna o ziemistej cerze, kwadratowej twarzy i
pełnych, szerokich wargach. Jego ciemne, zmrużone oczy iskrzyły się wesoło, a z kącika ust
zwisał mu papieros.
- Cześć, Whisky - powiedział Beaumont. - Nie stój tak w drzwiach. Siadaj.
Whisky rozejrzał się po pokoju.
- Całkiem nieźle się urządziłeś - oznajmił. Wyjął papierosa z ust i nie odwracając się,
wskazał riim za siebie. - Co znaczą te walizki? Wybierasz się gdzieś?
Beaumont najpierw dokładnie przeżuł jajecznicę, którą miał w ustach, potem ją
połknął i dopiero wtedy odparł:- Może.
- Tak? - Whisky podszedł do krzesła naprzeciw łóżka i usiadł. - A dokąd?
- Chyba do Nowego Jorku.
- Chyba?
- Kupiłem już bilet.
Whisky strząsnął popiół na podłogę i wetknął z powrotem papierosa w lewy kącik ust.
Zaciągnął się dymem.
- Na długo? - spytał.
Beaumont podniósł z tacy filiżankę kawy. Spoglądając nad nią, przez chwilę
wpatrywał się z namysłem w gościa.
- Kupiłem bilet w jedną stronę - rzekł. Whisky jeszcze bardziej zmrużył ciemne oczy;
jedno zamknęło się zupełnie, drugie zwęziło w cienką, czarną szparkę. Znów wyjął z ust
papierosa i ponownie strzepnął popiół na dywan.
- A może wpadłbyś do Shada przed wyjazdem? - zaproponował; jego chrapliwy głos
przybrał przymilny ton.
Beaumont odstawił filiżankę i uśmiechnął się.
- Nie jesteśmy aż tak zaprzyjaźnieni, aby miał mi za złe, że wyjeżdżam bez
pożegnania.
- Nie o to chodzi - stwierdził Whisky.
Ned Beaumont zdjął z kolan tacę i odstawił ją na stolik nocny. Przekręcił się na bok,
oparł wygodnie na łokciu, po czym podciągnął kołdrę pod brodę.
- A o co? - zapytał.
- Ty i Shad moglibyście się dogadać. Ned potrząsnął głową.
- Nie sądzę.
- Nigdy się nie mylisz?
- Owszem. Raz się pomyliłem. Z piętnaście lat temu. Nie pamiętam, w jakiej sprawie.
Whisky podniósł się z krzesła i podszedł do stolika nocnego, żeby zgasić papierosa na
jednym z talerzy.
- Może byś jednak spróbował, Ned - powiedział stojąc tuż przy łóżku.
- Strata czasu. - Beaumont zmarszczył czoło. - Chyba nie znaleźlibyśmy wspólnego
języka.
Whisky cmoknął głośno i wydął dolną wargę, co nadało jego twarzy nieco pogardliwy
wyraz.
- Shad jest odmiennego zdania - oznajmił po chwili.
- Czyżby? - Ned Beaumont otworzył szeroko oczy. - Więc to on cię tu przysłał...
- No jasne. A co, myślałeś, że sam z siebie przyszedłem na pogaduszki?
Beaumont zmrużył oczy.
- Dlaczego? - spytał.
- Dlaczego mnie przysłał? Już mówiłem: uważa, że moglibyście się dogadać.
- Pytam, dlaczego myśli, że mogłoby mnie to interesować.
Whisky skrzywił się z niesmakiem.
- Jaja sobie ze mnie robisz czy co, Ned?
- Bynajmniej.
- Kurwa, przecież całe miasto huczy o tym, jak wczoraj w knajpie Pipa Carsona
pokłóciłeś się z Paulem.
Ned pokiwał głową.
- Ach, więc o to chodzi - powiedział cicho, jakby sam do siebie.
- Właśnie - potwierdził chrapliwym głosem gość. - Tak się składa, że Shad wie
dokładnie, o co się pokłóciliście. Byłeś zły na Paula, że kazał pozamykać lokale Shada. Masz
u Shada fory, skorzystaj z okazji...
- Bo ja wiem? - Ned zamyślił się. - Ciągnie mnie do wielkiego miasta...
- Rusz głową. Wielkie miasto ci nie ucieknie, jeszcze zdążysz wyjechać. A Shad
rozdaje forsę na prawo i lewo, żeby tylko pokonać Madviga. Jak zostaniesz, wpadnie ci kawał
szmalu.
- Hmm. Nie szkodzi pogadać - powiedział z namysłem Ned.
- Nareszcie mówisz do rzeczy - ucieszył się Whisky. - Wkładaj pieluchy i chodźmy.
- No dobra. - Beaumont zwlókł się z łóżka.
❖
❖
❖
❖ 2
Shad 0’Rory wstał i skłonił się.
- Miło cię widzieć, Beaumont. Rozbierz się. - Nie wyciągnął ręki na powitanie.
- Dzień dobry - rzekł Ned zdejmując płaszcz.
- Zmywam się, dobra? - powiedział Whisky, a kiedy 0’Rory skinął głową, wyszedł z
pokoju i zamknął drzwi.
Beaumont przerzucił płaszcz przez oparcie kanapy, kapelusz położył na płaszczu, sam
usiadł obok i spojrzał obojętnie na Shada 0’Rory.
Gospodarz wrócił na miejsce, usiadł w głębokim fotelu obitym wzorzystą, wiśniowo-
złotą tkaniną, założył nogę na nogę, złączył dłonie i oparł je na kolanie. Następnie pochylił
nisko głowę i unosząc brwi, popatrzył niebieskimi oczami na gościa.
- Jestem twoim dłużnikiem - oświadczył miłym, melodyjnym barytonem z lekkim
irlandzkim akcentem. - Wiem, że próbowałeś wyperswadować Paulowi...
- Nic mi nie jesteś winien - przerwał mu Ned.
- Nic?
- Nic. Pracowałem wtedy dla niego. Radziłem mu to, co uważałem za słuszne. Byłem
zdania, że źle tę sprawę rozgrywa.
0’Rory uśmiechnął się łagodnie.
- Wkrótce i on się o tym przekona - rzekł. Zapadło milczenie. 0’Rory siedział
wciśnięty głęboko w fotel, z uśmiechem wpatrując się w Beaumonta. Ned z kolei siedział na
kanapie, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, i wpatrywał się w Shada 0’Rory. Wreszcie
gospodarz przerwał ciszę.
- Co ci Whisky powiedział?
- Niewiele. śe chcesz się ze mną widzieć.
- Zgadza się. - 0’Rory rozsunął złączone palce i klasnął cicho w dłonie. - Czy to
prawda, że rozstałeś się z Paulem na dobre?
- Myślałem, że wiesz - odparł Ned. - I że dlatego po mnie posłałeś.
- Słyszałem o waszym rozstaniu, ale czasem ludzie rozpuszczają głupie plotki. Co
teraz zamierzasz?
- Mam w kieszeni bilet do Nowego Jorku, spakowałem manatki.
0’Rory podniósł rękę do głowy i przygładził siwe włosy.
- Mieszkałeś tam, zanim tu przyjechałeś, prawda? - spytał.
- Nie zwierzam się nikomu ze swojej przeszłości.
0’Rory opuścił rękę i wykonał nią taki gest, jakby chciał zaprotestować.- Chyba nie
sądzisz, że robi mi jakąkolwiek różnicę, skąd kto pochodzi, co?
Ned Beaumont nie zareagował.
- Interesuje mnie wyłącznie twoja przyszłość - ciągnął gospodarz. - Wyjazd do
Nowego Jorku nie wydaje mi się w tym momencie najlepszym pomysłem. Nie przyszło ci do
głowy, że może opłacałoby ci się zabawić tu trochę dłużej?
- Nie - odparł Ned. - To znaczy, dopóki Whisky mi nie uświadomił...
- No właśnie. I jak?
- Nie wiem. Zależy, co mi zaproponujesz. 0’Rory znów zaczął się gładzić po włosach.
Niebieskie oczy wpatrywały się w Beaumonta przyjaźnie, ale i przenikliwie.
- Kiedy się tu przeniosłeś?
- Rok i trzy miesiące temu - powiedział Ned.
- A od jak dawna trzymasz z Paulem?
- Od roku. 0’Rory skinął głową.
- Czyli sporo o nim wiesz, prawda?
- Prawda.
- Sporo takich rzeczy, z których mógłbym zrobić użytek...
- Czekam na konkretną propozycję - oświadczył spokojnie Ned.
0’Rory wydobył się z czeluści fotela i skierował do drzwi na wprost tych, przez które
Whisky wprowadził Beaumonta. Kiedy je otworzył, do środka wmaszerował - zarzucając na
boki zadem - ogromny angielski buldog. 0’Rory usiadł z powrotem na wiśniowo-złotym
fotelu, psisko zaś ułożyło się na dywanie, u stóp właściciela, i wbiło w niego posępny wzrok.
- Więc dobrze - oznajmił gospodarz. - Dam ci szansę odegrać się na Paulu.
- To mnie nie bierze.
- Nie?
- Nie. Paul i ja jesteśmy kwita. 0’Rory uniósł ze zdziwieniem brwi.
- I nie chciałbyś mu dokopać? - spytał cicho.
- Tego nie powiedziałem. - W głosie Neda brzmiała nuta irytacji. - Ale mogę to zrobić
sam, bez twojej pomocy czy błogosławieństwa.
0’Rory pokiwał głową.
- Chodzi mi o cokolwiek, co mogłoby mu zaszkodzić - rzekł. - Dlaczego sprzątnął
Taylora Henry’ego?
- Hola! Nie tak szybko! - Beaumont roześmiał się. - Wciąż czekam na propozycję.
Miły piesek. Ile ma lat?
- Siedem. Już długo nie pociągnie. - 0’Rory wysunął nogę i czubkiem buta zaczął
gładzić zwierzę po nosie. Psisko pomerdało leniwie ogonem. - Dobra, słuchaj: po wyborach
przydzielę ci najlepsze kasyno w tym stanie, zapewnię maksymalną ochronę i dam zupełnie
wolną rękę.
- To ma być konkretna oferta? - spytał znudzonym tonem Beaumont. - A jeśli
przepadniesz w wyborach? Zresztą nie wiem, czy chcę tu tkwić tak długo.
0’Rory cofnął nogę z psiej mordy i popatrzył na gościa, uśmiechając się sennie.
- Nie wierzysz, że wygramy, Beaumont? Ned wyszczerzył zęby.
- Sam nie obstawiałbyś zbyt wysoko własnego zwycięstwa.
0’Rory, wciąż z sennym uśmiechem na twarzy, zadał kolejne pytanie:- Jakoś się,
cholera, nie palisz do współpracy, co?
- Zgadłeś - odparł beznamiętnie Ned. Wstał, podniósł kapelusz. - To nie był mój
pomysł.
- Wyraz twarzy miał uprzejmy, lecz obojętny.
- Uprzedzałem twojego posłańca, że ta rozmowa będzie stratą czasu. - Sięgnął po
płaszcz.
- Poczekaj - poprosił siwowłosy mężczyzna.
- Pogadajmy jeszcze chwilę. Kto wie, może jednak do czegoś dojdziemy.
Ned zawahał się, po czym wzruszył ramionami, rzucił płaszcz i kapelusz na kanapę i
usiadł.
- Jeśli się do mnie przyłączysz, dam ci teraz dziesięć tysięcy gotówką - oznajmił
0’Rory. - I drugie tyle w dzień po wyborach, jeśli pokonamy Paula. A oferta z kasynem nadal
będzie aktualna.
Beaumont ściągnął usta i przez chwilę milczał, patrząc ponuro spod brwi na swego
rozmówcę.
- Chcesz znać wszystkie brudy na temat Paula, tak? - spytał wreszcie.
- Chcę, żebyś opowiedział dziennikarzowi „Observera” o różnych ciemnych
sprawkach Madviga, o szwindlach z kanalizacją, o tym jak i dlaczego zabił Taylora
Henry’ego, o tej historii z Shoemakerem zeszłej zimy, o nieuczciwych metodach zarządzania
miastem...
- Z kanalizacją nie było żadnych szwindli - przerwał mu Ned. Wyglądał tak, jakby
myślami był gdzieś daleko. - Paul zrezygnował ze szmalu, żeby uniknąć afery.
- No dobrze. - 0’Rory nie zamierzał się kłócić.
- Ale w zabójstwie Henry’ego maczał palce, prawda? - W jego głosie brzmiało
przekonanie.
- Tak, to moglibyśmy wykorzystać... - Ned skrzywił się i po chwili wahania
kontynuował.
- Ale gdybyśmy nadali rozgłos sprawie Shoemakera, sam znalazłbym się w tarapatach.
- Więc nie będziemy jej tykać - obiecał pośpiesznie 0’Rory. - Co jeszcze mamy?
- Przedłużenie koncesji na linie tramwajowe, machlojki w urzędzie gminnym w
zeszłym roku... ale wpierw trzeba by poszperać w papierach.
- Zobaczysz, obaj na tym dobrze wyjdziemy
- rzekł Shad 0’Rory. - Opowiesz Hickle’owi, to ten facet z „Observera”, o wszystkich
ś
mierdzących sprawkach, a on już wysmaży serię artykułów. Najlepiej zacząć od zabójstwa
Henry’ego...
- Może tak, może nie - mruknął Beaumont, gładząc kciukiem wąs.
0’Rory parsknął śmiechem.
- Uważasz, że lepiej zacząć od dziesięciu tysięcy dolców? Słusznie!
Wstał i otworzył drzwi, którymi niedawno wpuścił psa. Wszedł do sąsiedniego
pokoju, po czym zamknął drzwi za sobą. Zwierzę nie ruszyło się z miejsca; wciąż leżało
przed wiśniowo-złotym fotelem swojego pana. Dopiero kiedy Beaumont zapalił cygaro,
psisko odwróciło łeb i popatrzyło na niego.
0’Rory wrócił z grubym plikiem zielonych stu-dolarowych banknotów obwiązanych
brązowym paskiem papieru, na którym widniała zapisana atramentem suma: $10 000.
- Hinkle już tu jest - oznajmił, uderzając pieniędzmi w otwartą dłoń. - Powiedziałem
mu, żeby za kilka minut przyszedł do nas na górę.
Ned zmarszczył czoło.
- Potrzebuję trochę czasu, żeby zebrać myśli...
- Ty masz tylko mówić. Jego głowa w tym, żeby wszystko trzymało się kupy.
- No dobra - zgodził się Ned i wydmuchał z ust kłęby dymu.
0’Rory podał mu plik banknotów.
- Dziękuję. - Beaumont schował je do wewnętrznej kieszeni. Na jego chudej klatce
piersiowej powstało pod marynarką spore wybrzuszenie.
- Ja również - powiedział siwowłosy mężczyzna, siadając z powrotem w fotelu.
- Aha, póki pamiętam... - Ned wyjął cygaro z ust. - Lepiej nie próbuj wrobić Walta
Ivansa w morderstwo Westa, bo nie będziesz miał z tego żadnego pożytku.
0’Rory popatrzył zaintrygowany na gościa.
- Dlaczego? - spytał po chwili.
- Bo Paul nie zamierza dać Waltowi alibi.
- Każe chłopakom zapomnieć, że widzieli go w klubie?
- Tak.
0’Rory cmoknął zdziwiony.
- Jak na to wpadł, że chcę wrobić Ivansa?
- Domyśliliśmy się.
- Nie wy, tylko ty. - Gospodarz uśmiechnął się. - Paul nie jest aż taki cwany.
Ned spuścił skromnie oczy, po czym spytał:
- A co macie na Ivansa?
- Wysłaliśmy głupka do Braywood po broń, którą się potem chłopcy posłużyli. -
Mężczyzna zarechotał. Nagle jego niebieskoszare oczy stały się zimne, świdrujące. Po chwili
jednak znów zaiskrzyły się wesoło. - Teraz to już nieważne, skoro Paul chce rozróby, ale... od
tego się wszystko zaczęło, prawda? Wściekł się o Ivansa?
- Owszem - przyznał Ned. - Choć prędzej czy później i tak by doszło między wami do
rozprawy. Paul uważa, że dzięki niemu rozwinąłeś skrzydła i że powinieneś o tym pamiętać, a
nie kopać pod nim dołki. 0’Rory uśmiechnął się.
- Jeszcze będzie gorzko żałował swojej wspaniałomyślności - rzekł. - Kiedy...
Wtem drzwi się otworzyły i w progu stanął młody mężczyzna w luźnym szarym
garniturze. Miał wielki nos, odstające uszy i długie, dawno nie strzyżone brązowe włosy, a
jego posępną twarz pokrywały głębokie bruzdy, dziwne u kogoś w tym wieku.
- Wejdź, Hinkle! - zawołał 0’Rory. - To jest właśnie pan Beaumont, który ci wszystko
opowie. Jak skończysz, pokaż mi tekst. Myślę, że jutro puścimy pierwszy odcinek.
Hinkle obnażył w uśmiechu sczerniałe zęby i mruknął coś niezrozumiale do
Beaumonta.
- Dobra. - Ned podniósł się z kanapy. - Chodźmy do mnie i bierzmy się do pracy.
0’Rory potrząsnął głową.
- Lepiej tu zostańcie.
- Przykro mi - rzekł Ned, wkładając płaszcz. - Ale spodziewam się kilku ważnych
telefonów. Idziemy, panie Hinkle.
Hinkle, przerażony, nie ruszył się z miejsca.
- Nigdzie nie pójdziesz, Beaumont - oznajmił gospodarz. - Nie możemy sobie
pozwolić na to, żeby cokolwiek ci się stało. Tu będziesz bezpieczny.
Beaumont przesłał mu najbardziej czarujący uśmiech, na jaki potrafił się zdobyć.
- Jeśli boisz się o forsę... - wsunął rękę do kieszeni i wyjął plik banknotów - możesz ją
zatrzymać, dopóki się nie wywiążę...- O nic się nie boję - przerwał mu spokojnym głosem
0’Rory. - Ale jeśli Paul się dowie, żeśmy się skumali, może kazać cię sprzątnąć. Wolałbym do
tego nie dopuścić.
- Trudno, zaryzykuję.
- Nigdzie nie pójdziesz.
- Pójdę.
Hinkle obrócił się na pięcie i wybiegł do sąsiedniego pokoju.
Ned Beaumont ruszył wolnym, dostojnym krokiem w stronę drzwi prowadzących na
korytarz.
0’Rory szepnął coś do psa, który leżał przed jego fotelem. Buldog poderwał się
niezgrabnie z podłogi i kręcąc zadem poczłapał do wyjścia. Ustawił się przed drzwiami na
szeroko rozstawionych łapach i wbił posępne ślepia w Beaumonta.
Beaumont uśmiechnął się przez zaciśnięte usta i odwrócił do Shada 0’Rory. W ręce
miał paczkę zielonych banknotów.
- Wiesz, gdzie możesz sobie to wsadzić? - zawołał i cisnął pieniędzmi w gospodarza.
W chwili gdy Ned opuszczał ramię, pies odbił się niezdarnie od ziemi, skoczył w górę
i zacisnął szczęki na nadgarstku mężczyzny. Ned zatoczył się w bok, po czym szybko osunął
się na kolano i opuścił nisko rękę, żeby zwierzę nie mogło uwiesić się na niej całym ciężarem.
Shad 0’Rory podniósł się z fotela i podszedł do drzwi, za którymi zniknął Hinkle;
otworzył je i zawołał:
- Chodźcie no tu!
Zbliżył się do Beaumonta, który wciąż klęczał na jednym kolanie, nawet nie próbując
się oswobodzić. Buldog z całej siły ciągnął go za rękę, zapierając się wszystkimi czterema
łapami i niemal szorując brzuchem po podłodze.
Do pokoju weszło trzech mężczyzn: Whisky, podobny do goryla bandzior o
kabłąkowatych nogach, który towarzyszył Shadowi u Paula, oraz krępy rudzielec, na oko
dziewiętnasto - albo dwudziestoletni, o naburmuszonej twarzy i różowych policzkach.
Rudzielec obszedł Beaumonta i ustawił się między nim a drzwiami na korytarz, Whisky
ulokował się między Beaumontem a drzwiami do drugiego pokoju, natomiast krzywonogi
goryl położył prawą rękę na lewym ramieniu klęczącego.
- Pusia, zostaw! - rozkazał psu 0’Rory. Buldog rozwarł szczęki i kołysząc zadem
poczłapał do swojego pana.
Beaumont podniósł się z podłogi. Był blady, twarz miał zroszoną potem. Spojrzał na
podarty rękaw płaszcza i poszarpany nadgarstek, z którego ciekła krew. Ręka mu drżała.
- Sam tego chciałeś - stwierdził melodyjnym głosem 0’Rory.
Beaumont przeniósł oczy z nadgarstka na siwowłosego mężczyznę.
- I tak mnie tu nie zatrzymacie - powiedział.
❖
❖
❖
❖ 3
Ned Beaumont uniósł powieki i wydał z siebie jęk.
Rudzielec o różowych policzkach obejrzał się przez ramię i warknął:
- Stul pysk, ty dupku!
- Zostaw go, Rusty - powiedział do towarzysza krzywonogi goryl. - Może znów
będzie chciał wyjść i znów się z nim zabawimy. - Popatrzył z uśmiechem na swoje
zaczerwienione kłykcie. - Rozdawaj karty.
Ned Beaumont mruknął coś na temat Fedink i zaczął się wolno podnosić. Twarz miał
spuchniętą, posiniaczoną i - podobnie jak rękę - umazaną krwią. Mankiet koszuli przykleił mu
się do rozharatanego przez psa nadgarstka.
Leżał na wąskim, zakrwawionym materacu. Pozbawione pościeli łóżko stało w małym
pokoju o biało-żółtych ścianach; znajdował się tu również stół, dwa krzesła, komoda, duże
lustro oraz trzy ryciny w białych ramkach. Uchylone drzwi prowadziły do wyłożonej białą
glazurą łazienki, drugie drzwi były zamknięte. W pokoju nie było okien.
Ciemnowłosy goryl i rudy młokos siedzieli przy stole i grali w karty. Przed nimi
leżało ze dwadzieścia dolarów w banknotach i bilonie.
Ned Beaumont popatrzył na graczy; w jego piwnych oczach tliła się głęboka
nienawiść. Wstanie z łóżka wymagało nie lada wysiłku, tym bardziej że prawą rękę miał
całkiem bezużyteczną. Pomagając sobie lewą, zsunął z łóżka najpierw jedną nogę, potem
drugą, a gdy już siedział, okazało się, że ledwo może utrzymać równowagę: dwa razy upadał
na bok i dwa razy z najwyższym trudem dźwigał się z powrotem do pozycji siedzącej.
Mężczyźni grający w karty nie interesowali się nim. Tylko raz gorylowaty typ oderwał
wzrok od kart i spytał z rozbawieniem:
- Jak ci idzie, frajerze?
Wreszcie Nedowi udało się wstać. Drżąc na całym ciele i przytrzymując się lewą ręką
materaca, doczłapał do końca łóżka. Wówczas wyprostował się i nie spuszczając oczu z
zamkniętych drzwi, ruszył w ich stronę. Zanim dotarł do celu, nogi się pod nim ugięły i zwalił
się na kolana, ale padając, rozpaczliwym gestem wyrzucił przed siebie lewą rękę i chwycił za
klamkę. Po chwili podciągnął się z powrotem na nogi. Goryl powoli odłożył karty.
- No, nareszcie - powiedział, ukazując w uśmiechu wyjątkowo piękne, białe zęby
(gdyby nie uśmiechnął się tak szeroko, nie byłoby widać, że są sztuczne), po czym wstał od
stołu i podszedł do Neda, który mocował się z klamką. - Hej, Houdini, po co się tak męczysz?
- spytał i z całej siły walnął go pięścią w twarz.
Beaumont poleciał na ścianę i huknął w nią tyłem głowy, po czym powoli osunął się
na podłogę.
Rudy młokos o imieniu Rusty wciąż siedział przy stole, z kartami w ręce.
- Chryste, Jeff, bo go ukatrupisz - mruknął obojętnie.
- Jego? - spytał Jeff, kopiąc Beaumonta niezbyt mocno w udo. - Nie przesadzaj. To
twardziel. Lubi być bity. Prawda, ptaszku, że lubisz być bity? - Schylił się nad
nieprzytomnym mężczyzną, chwycił go za klapy marynarki i zaczął podnosić. - Prawda, że
lubisz być bity? - Dźwignął Neda na kolana, przytrzymał go jedną ręką, a drugą znów rąbnął
w szczękę.
Po drugiej stronie drzwi ktoś energicznie poruszył klamką.
- Kto tam? - zawołał Jeff.
- Ja - rozległ się przyjemny głos Shada 0’Rory.Goryl odciągnął Beaumonta od drzwi,
po czym zwalił go bezceremonialnie na podłogę, wyjął z kieszeni klucz i wsunął do zamka.
Do pokoju wszedł 0’Rory z Whisky. Siwowłosy mężczyzna spojrzał na nieprzytomną
postać, po chwili przeniósł wzrok na Rusty’ego i w końcu na Jeffa. Jego niebieskie oczy
zachmurzyły się.
- Czy Jeff z nudów tak mu skuł mordę? - spytał rudzielca.
Młokos potrząsnął głową.
- Z tego Beaumonta to kawał sukinsyna, szefie - powiedział smętnie. - Jak tylko
dochodzi do siebie, znów zaczyna rozrabiać.
- Chcę go mieć żywego, przynajmniej na razie. - 0’Rory popatrzył na Neda. - Ocućcie
go. Muszę z nim pogadać.
Rusty wstał od stołu.
- Nie wiem, czy się uda - rzekł. - Dość mocno oberwał.
Jeff był większym optymistą.
- Pewnie, że się uda! - zawołał. - Zaraz ci pokażę. - Wsunął ręce pod pachy
Beaumonta. - Rusty, chwyć go za giry!
Przenieśli nieprzytomnego do łazienki i wrzucili do wanny. Jeff zatkał odpływ, po
czym odkręcił kurek, tak by zimna woda leciała i z kranu, i z prysznicu.
- Tylko patrzeć jak się obudzi - powiedział zadowolony z siebie.
Pięć minut później, kiedy wywlekli go z wanny, Ned znów był w stanie utrzymać się
na nogach. Zaprowadzili ociekającego wodą mężczyznę z powrotem do pokoju. 0’Rory
siedział na krześle paląc papierosa. Whisky gdzieś wybył.
- Dajcie go na łóżko - polecił 0’Rory.
Jeff i Rusty ustawili więźnia tyłem do materaca i lekko pchnęli. Beaumont zwalił się
jak długi. Dźwignęli go do pozycji siedzącej i Jeff walnął Neda dłonią w pokiereszowaną
twarz.
- No, misiu, zbudź się z zimowego snu!
- Twoje niedoczekanie - mruknął pod nosem Rusty.
- Zakład? - spytał wesoło Jeff i wymierzył Nedowi kolejny policzek.
Beaumont otworzył mniej spuchnięte oko; drugiego nawet nie próbował otwierać.
- Beaumont... - powiedział 0’Rory.
Ned podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju; sprawiał wrażenie, jakby nikogo nie
widział.
Shad 0’Rory wstał z krzesła i podszedł do łóżka. Pochylił się nisko i kiedy jakieś
dwadzieścia centymetrów dzieliło jego twarz od twarzy więźnia, zapytał:
- Beaumont, słyszysz mnie?
W otwartym oku Neda pojawił się błysk nienawiści.
- Beaumont, to ja, Shad 0’Rory. Słyszysz mnie?
- Tak - wycharczał Ned, z trudem poruszając spuchniętymi wargami.
- To dobrze. A teraz słuchaj uważnie. Opowiesz mi o wszystkich brudnych sprawkach
Madviga. - Siwowłosy mężczyzna mówił wolno i dobitnie; jego piękny baryton brzmiał
równie melodyjnie jak zawsze. - Może ci się wydaje, że nic mi nie powiesz, ale jesteś w
błędzie. Tak długo będziemy cię maglować, aż nam wszystko wyśpiewasz. Rozumiesz?
Ned uśmiechnął się. Zważywszy na stan jego twarzy, był to wyjątkowo nieatrakcyjny
uśmiech.- Pocałuj mnie w dupę.
- Chłopaki, zajmijcie się nim - polecił 0’Rory i cofnął się o krok.
Rusty zawahał się, ale goryl odtrącił uniesioną rękę Neda i pchnął go na materac.
- Chcę coś wypróbować - oznajmił pozostałym. Chwycił zwisające z łóżka nogi i
rzucił je na materac, po czym pochylił się nad leżącym i wziął się do roboty.
Przez chwilę Beaumont próbował się szamotać, potem jęknął trzy razy i
znieruchomiał.
Jeff zwolnił ucisk i wyprostował się. Usta miał otwarte, dyszał ciężko.
- Nic z tego. Znów zemdlał - wysapał przepraszająco, ale i z pretensją w głosie.
❖
❖
❖
❖ 4
Kiedy Ned Beaumont odzyskał przytomność, w pokoju nikogo poza nim nie było. U
sufitu paliło się światło. Z trudem nie mniejszym niż poprzednio, wygramolił się z łóżka i
doczłapał do drzwi. Były zamknięte. Manipulował przy klamce, kiedy nagle ktoś otworzył je
na oścież. Ned zatoczył się i wpadł na ścianę.
Do pokoju wszedł Jeff, bosy i tylko w bieliźnie.
- Ale z ciebie uparty osioł! Jeszcze ci się nie znudziło mordobicie? - Lewą rękę
zacisnął na gardle Neda, prawą zwinął w pięść i walnął go dwukrotnie w szczękę, trochę lżej
niż uprzednio, po czym pchnął Beaumonta z powrotem na materac. - Leż, do cholery! -
warknął.
Beaumont leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami.
Goryl wyszedł i przekręcił w zamku klucz.
Sycząc z bólu, Beaumont dźwignął się z łóżka i krok po kroku dowlókł się do drzwi.
Nacisnął klamkę. Potem cofnął się, wziął niewielki rozbieg i rzucił się na nie, żeby je
wyłamać. Nie udało mu się, ale raz po raz ponawiał próbę, aż wreszcie Jeff otworzył drzwi.
- Ale z nas dobrana para - powiedział. - Ty lubisz obrywać, a ja lubię cię tłuc.
Schylił się i zamachnął z całej siły.
Beaumont stał dokładnie na linii ciosu. Nie widział zbliżającej się pięści. Trafiony w
szczękę, poleciał przez długość pokoju i zwalił się nieprzytomny na podłogę. Leżał tam,
kiedy dwie godziny później do pokoju zajrzał Whisky.
Whisky przyniósł z łazienki wodę, ocucił Neda i pomógł mu dojść do łóżka.
- Zastanów się, co robisz - rzekł błagalnym tonem. - Przecież te męty cię zabiją. Nie
mają za grosz rozumu.
Ned popatrzył na mężczyznę spuchniętym, przekrwionym okiem i wybełkotał:
- Niech zabiją.
Spał, dopóki nie zjawił się 0’Rory z Jeffem i Rustym. Ale ponieważ odmówił
ujawnienia czegokolwiek o Madvigu, wyciągnięto go z łóżka, zbito do nieprzytomności i
znów pozostawiono samego.
Identyczny przebieg miała wizyta Shada 0’Rory kilka godzin później. Ani razu nie
dano Nedowi nic do jedzenia.
Kiedy po ostatnim biciu odzyskał przytomność i doczołgał się na czworakach do
łazienki, ujrzał leżącą na posadzce, tuż za podstawką umywalki, żyletkę pokrytą
wielomiesięczną rdzą. Zanim zdołał wydobyć ją zza podstawki, minęło dobre dziesięć minut,
a potem kolejne dziesięć, zanim sztywnymi palcami pozbawionymi czucia podniósł ją z
podłogi. Usiłował podciąć sobie gardło, ale żyletka wciąż wypadała mu z rąk; jedyne, co mu
się udało, to trzy razy drasnąć brodę. Zwinął się na chłodnej posadzce szlochając jak dziecko.
Wkrótce zasnął.
Obudził się trochę silniejszy. Wstał, wsunął $owę pod kran, wypił cztery szklanki
wody, natychmiast zwymiotował i zaczął się trząść z zimna. Przeszedł do pokoju i rzucił się
na zakrwawiony materac, ale po chwili zerwał się i chwiejnym krokiem, co rusz się
potykając, dowlókł się do łazienki.. Osunął się na kolana i zaczął obmacywać podłogę,
szukając zardzewiałej żyletki. Wreszcie ją znalazł i schował do kieszonki kamizelki. Przy
okazji natrafił palcami na zapalniczkę. Kiedy jej się przyglądał, w jego zdrowym, nie
zapuchniętym oku pojawił się dziwny błysk. Błysk szaleństwa.
Drżąc tak, że dzwoniły mu zęby, Ned podniósł się z podłogi i wrócił do pokoju. Na
widok gazety leżącej pod stołem, przy którym krzywonogi goryl grał w karty z młodym
rudzielcem, wybuchnął gromkim śmiechem. Chwycił ją, podarł, pogniótł i cisnął pod drzwi,
po czym rozpruł żyletką materac i zaczął wyciągać ze środka garści szarej bawełny i rzucać
na gazety. Już nie drżał, nie słaniał się na nogach, obiema rękami pracowicie wybebeszał
materac, a kiedy się zmęczył, ściągnął go z łóżka i zataszczył pod drzwi.
Zarechotał pod nosem i potarł zapalniczkę; przy trzeciej próbie błysnął płomień.
Mężczyzna przysunął ogień do gazet i kucnął przy stosie. Po pewnym czasie kłęby dymu
zmusiły go do wstania. Krztusząc się, niechętnie cofnął się w głąb pokoju. Nieco później udał
się do łazienki, zmoczył wodą ręcznik i okręcił go sobie wkoło głowy, zasłaniając oczy, nos,
usta. Wrócił po omacku do zadymionego pokoju, potknął się o ramę łóżka i usiadł na
podłodze.
Właśnie tam, na podłodze przy łóżku, zastał go Jeff.
Napierając barkiem na drzwi, goryl przesunął na bok płonący stos, a potem ze szmatą
przy twarzy, pokasłując i miotając przekleństwa, zaczął odpychać nogą zajęte ogniem kłęby
bawełny, żeby utorować sobie drogę do Beaumonta. Wreszcie chwycił go za kołnierz i
wywlókł na zewnątrz.
Kopniakiem zmusił więźnia do wstania i wciąż trzymając go za kołnierz, pociągnął za
sobą na koniec korytarza. Tam wepchnął go do jakiegoś pokoju, poczęstował kolejnym
kopniakiem i ryknął:
- Ty głupi sukinsynu! Jak wrócę, powyrywam ci nogi z dupy!
Cofnął się na korytarz, zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Beaumont
poleciał na środek pokoju i zwaliłby się jak długi, gdyby w ostatniej chwili nie uczepił się
krawędzi stołu. Dźwignął się do pozycji niemal pionowej i rozejrzał po wnętrzu. Ręcznik,
który spadł mu z głowy na ramiona, przypominał teraz szalik. W pokoju były dwa okna. Ned
podszedł do bliższego i otworzył je. Na zewnątrz panowały ciemności. Przełożył jedną nogę
przez parapet, potem drugą, obrócił się na brzuch i zaczął się powoli zsuwać. Przez chwilę
szukał stopami jakiegoś oparcia, a kiedy go nie znalazł, puścił ramę okienną i runął w dół.
V
Szpital
❖
❖
❖
❖ 1
Pielęgniarka zmieniała Beaumontowi opatrunek na twarzy.
- Gdzie jestem? - zapytał.
- W Szpitalu Świętego Łukasza - odparła cicho, lekko zdyszanym głosem. Była
drobną osóbką o wielkich, lśniących piwnych oczach i pachniała mimozą.
- Jaki dziś dzień?
- Poniedziałek.
- A miesiąc? Rok? Zresztą mniejsza z tym - dodał szybko, widząc, jak dziewczyna
marszczy ze zdziwieniem brwi. - Długo tu leżę?
- Trzeci dzień.
- Gdzie jest telefon? - Usiłował się podnieść.
- Proszę nie wstawać. Nie wolno się panu podniecać. A z telefonu pacjenci nie mogą
korzystać.
- To niech siostra zadzwoni za mnie pod numer 6116 i powie panu Madvigowi, że
chcę się z nim natychmiast zobaczyć.
- Pan Madvig wpada tu codziennie po południu - rzekła pielęgniarka - ale wątpię, żeby
doktor Tait pozwolił się panu z nim widzieć. Musi pan odpocząć, nie wolno panu za dużo
mówić. Teraz też powinien pan milczeć.
- Jest rano czy popołudnie?
- Rano.
- Nie mogę tak długo czekać. Proszę zadzwonić do pana Madviga.
- Doktor Tait wkrótce do pana zajrzy.
- Nie chcę żadnego doktora Tarta! - zdenerwował się Ned. - Chcę się widzieć z
Paulem Madvigiem!
- Niech się pan nie zachowuje jak dziecko. Proszę leżeć spokojnie, pan doktor
niedługo się zjawi.
Ned Beaumont skrzywił się.
- Co z siostry za pielęgniarka? - spytał. - Nie uczono siostry, że nie należy kłócić się z
pacjentami?
Dziewczyna zignorowała zaczepkę.
- A poza tym sprawia mi siostra ból.
- Jak pan przestanie się wiercić, nie będzie bolało.
Przez chwilę Ned milczał.
- A w ogóle skąd się tu wziąłem? - spytał. - Co mi się stało? A może i tego siostrze nie
powiedziano?
- Pewnie wdał się pan w pijacką bójkę - rzekła. Nie potrafiła jednak utrzymać powagi
i roześmiała się. - Naprawdę nie powinien pan tyle mówić. I dopóki lekarz nie zezwoli, nie
może pana nikt odwiedzać.
❖
❖
❖
❖ 2
Paul Madvig przybył wczesnym popołudniem.
- Boże, ale się cieszę, że żyjesz! - Obiema dłońmi uścisnął lewą, nie obandażowaną
rękę przyjaciela.
- E tam, nic mi nie jest - powiedział Beaumont. - A teraz słuchaj uważnie: każ zawieźć
Walta Ivansa do Braywood, pokaż go sprzedawcom w sklepie z bronią. Jak go rozpoznają...
- Już mi to mówiłeś - przerwał mu Madvig.
- I już to zrobiliśmy.
- Kiedy ci mówiłem? - zdziwił się Ned.
- Tego ranka, kiedy cię znaleziono i przywieziono karetką do szpitala. Nie pozwoliłeś
się lekarzom dotknąć, dopóki mnie nie wezwą. Więc przyjechałem, powiedziałeś mi o
Ivansie, po czym natychmiast zemdlałeś.
- Nic nie pamiętam. I co, powiodło się?
- Z Ivansem poradziliśmy sobie bez trudu. Kiedy rozpoznano go w Braywood, od razu
wszystko wyśpiewał. Jest nakaz aresztowania Jeffa Gardnera i dwóch innych facetów, ale
wątpię, by zdołano dowieść, że działali na polecenie Shada 0’Rory. Ivans załatwiał wszystko
z Gardnerem. Każdy głupiec wie, że Gardner palcem nie kiwnie bez rozkazu Shada, ale sądu
nie przekonamy.
- Gardner to ten gość o wyglądzie goryla?
- upewnił się Ned. - Czy glinom udało się go przyskrzynić?
- Nie. Zamelinował się gdzieś z Shadem, pewnie po tym, jak im zwiałeś. Bo to oni tak
cię urządzili, co?
- Tak. Na piętrze „Psiej budy”. Chciałem zastawić na Shada pułapkę, ale mnie
przechytrzył. - Beaumont zamyślił się. - Pamiętam, że poszedłem tam z Whisky Vassosem, że
pogryzł mnie pies i że Jeff z takim młodym rudzielcem tłukli mnie ile wlazło. Aha, pamiętam
jeszcze jakiś pożar, a potem film mi się urwał. Skąd się tu wziąłem? Kto mnie znalazł?
- Gliniarz. Szedłeś na czworakach, o trzeciej nad ranem, środkiem Colman Street
brocząc krwią.
- Czasem miewam zabawne pomysły, no nie?
❖
❖
❖
❖ 3
Drobna pielęgniarka o wielkich oczach uchyliła ostrożnie drzwi i wsunęła głowę do
pokoju.
- W ciuciubabkę się siostra bawi? - spytał znużonem tonem Ned Beaumont. - Nie
sądzi siostra, że to dobre dla przedszkolaków?
Dziewczyna pchnęła szerzej drzwi i stanęła w progu, z ręką na framudze.
- Nic dziwnego, że pana pobito - powiedziała swoim zadyszanym głosikiem. -
Chciałam sprawdzić, czy pan nie śpi, bo przyszedł pan Madvig z... - oczy zalśniły jej z
przejęcia - ...z jedną panią.
Ned popatrzył na nią rozbawiony.
- Z jaką jedną panią? - spytał ironicznie.
- Z Janet Henry - odparła pielęgniarka, jakby zdradzała mu wyjątkowo radosną
nowinę.
Ned odwrócił się na bok, plecami do dziewczyny, i zamknął oczy. Kąciki ust mu
drgały, ale opanował wesołość.
- Niech im siostra powie, że śpię.- Nie mogę. Nawet jeśli pana nie słyszą, domyśla się,
ż
e kłamię, skoro od razu od pana nie wyszłam.
Mężczyzna jęknął teatralnie, po czym oparł się na łokciu.
- No dobrze - mruknął pod nosem. - Jak ją dziś odeślę, to wróci jutro. Lepiej mieć to z
głowy.
Pielęgniarka rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.
- Słusznie, bo już ledwo sobie radzimy - rzekła drwiąco. - Musieliśmy sprowadzić
policjantów, żeby nie wpuszczali do szpitala tłumów pańskich wielbicielek.
- Łatwo siostrze mówić. Siostra zna te senatorskie córki tylko z kronik towarzyskich, a
ja nie mogę się od nich opędzić. Gdziekolwiek się ruszę, zaraz mnie dopadają. śeby chociaż
dla odmiany trafiła się córka jakiegoś kongresmana albo ministra czy radnego, ale gdzie tam!
Myśli siostra, że senatorowie są bardziej... hm... płodni niż...
- Wcale nie jest pan zabawny - przerwała mu. - Ma pan jedynie śmieszne kukuryku na
głowie. Idę po pańskich gości.
Beaumont wziął głęboki oddech. Oczy mu błyszczały. Zwilżył usta i zadowolony z
siebie uśmiechnął się szeroko, ale kiedy Janet Henry ukazała się w drzwiach, jego twarz
przybrała uprzejmy, lecz obojętny wyraz.
- Panie Beaumont, nawet pan nie wie, jak się cieszę, że wraca pan do zdrowia -
oznajmiła senatorska córka. Podeszła do łóżka, wzięła Neda za rękę i obdarzyła go
promiennym uśmiechem. Przy płowych włosach i jasnej cerze jej oczy, które wcale nie były
ciemne, wydawały się niemal piwne. - Jeśli przeszkadza panu moja obecność, proszę nie
winić Paula. Zmusiłam go, żeby zabrał mnie ze sobą.
Ned odwzajemnił jej uśmiech.
- Miło mi, że pani przyszła. Naprawdę.
Paul Madvig stanął po drugiej stronie łóżka i patrzył z sympatią to na kobietę, to na
pacjenta.
- Wiedziałem, że wizyta Janet sprawi ci przyjemność - powiedział do Neda. -
Mówiłem jej, że się ucieszysz. Jak się dzisiaj czujesz?
- Świetnie. Przysuńcie sobie krzesła.
- Nie, wpadliśmy tylko na sekundę. Jestem umówiony w „Grandcourt” z
M’Laughlinem.
- A ja nie. - Janet Henry znów posłała Nedowi uśmiech. - Mogłabym chwilkę dłużej
zostać, gdyby...
- Było mi niezmiernie miło - zapewnił ją Beaumont.
- Koniecznie zostań, Janet - rzekł Paul Madvig, spoglądając uszczęśliwiony to na nią,
to na Neda. Obszedł łóżko i podsunął kobiecie krzesło. Kiedy usiadła, zarzuciwszy na oparcie
czarny płaszcz, Madvig zerknął na zegarek. - Niestety, muszę już iść. - Uścisnął dłoń Neda. -
Niczego nie potrzebujesz?
- Nie, dzięki, Paul.
- No, zachowuj się. - Odwrócił się w stronę Janet Henry i nagle sobie coś
przypomniał. - Słuchaj, Ned, co powiedzieć M’Laughlinowi?
Beaumont wzruszył ramionami.
- Co chcesz, bylebyś używał długich, zawiłych zdań. Krótkie, proste polecenia go
przerażają. Natomiast na wszystko się zgodzi, nawet popełnić morderstwo, jeśli przedstawi
mu się sprawę w odpowiedni, czyli bardzo okrężny sposób. Na przykład: „Dajmy na to, że
przy takiej to a takiej ulicy mieszka człowiek o nazwisku Smith i dajmy na to, że ten Smith
zachorowałby albo zaniemógł, i już by nie wyzdrowiał i dajmy na to, że któregoś dnia pan by
mnie odwiedził, a ja bym dostał zalakowaną przesyłkę zaadresowaną na pana, to skąd bym
wiedział, że w środku znajduje się pięćset dolarów?”
Madvig skinął ze zrozumieniem głową.
- Nie chcę żadnych morderstw - powiedział - ale głosy kolejarzy by mi się przydały. -
Na moment zmarszczył czoło. - Ty też byś mi się przydał, Ned.
- Za dzień czy dwa będę na chodzie. Czytałeś dzisiejszego „Observera”?
- Nie.
Ned rozejrzał się po pokoju.
- Chyba ktoś mi podwędził gazetę, W każdym razie w ramkach, na środku pierwszej
strony, jest artykuł wstępny pod tytułem „Co na to władze miejskie?” Zawiera długą listę
zbrodni popełnionych w czasie ostatnich sześciu tygodni, co ma wskazywać na nagły wzrost
przestępczości, oraz bardzo krótką listę schwytanych przestępców, co ma świadczyć o
nieudolności policji. Sporo jest też o zabójstwie Taylora Henry’ego.
Kiedy padło nazwisko jej brata, Janet Henry wzdrygnęła się i wciągnęła gwałtownie
powietrze. Madvig spojrzał na nią, a potem szybko na Neda i pokręcił ostrzegawczo głową.
Ten jednak mówił dalej, nie zważając na reakcję gości.
- Omawiając zabójstwo Henry’ego, dziennikarz nie zostawił na policji suchej nitki.
Napisał, że policja specjalnie przez tydzień nie aresztowała mordercy, żeby pewien
hazardzista z powiązaniami w sferach politycznych miał czas załatwić porachunki z innym
hazardzista. Chodzi oczywiście o mnie i o to, że pojechałem za Despainem do Nowego Jorku,
aby odebrać swoją forsę. Ciekawe, co pomyśli senator, kiedy przeczyta, że jego nowi
sprzymierzeńcy polityczni wykorzystują do własnych celów śmierć jego syna?
Madvig spurpurowiał, po czym podciągnął nerwowo rękaw i spojrzał na zegarek.
- Kupię po drodze gazetę - oznajmił pośpiesznie. - A teraz już naprawdę muszę...
- Ten sam dziennikarz - ciągnął najspokojniej w świecie Ned - oskarża policję o to, że
całymi latami zapewniała ochronę różnym lokalom serwującym alkohol, a teraz nagle zaczęła
robić naloty na knajpy, których właściciele nie chcą przekazać odpowiednich datków na
kampanię wyborczą określonych osób. To dotyczy twojej awantury z Shadem 0’Rory. Gazeta
obiecuje zamieścić listę lokali, które nadal normalnie funkcjonują, bo ich właściciele zapłacili
haracz.
- Hm - mruknął pod nosem Madvig, wyraźnie speszony, po czym odwrócił się do
Janet Henry. - śyczę ci miłej wizyty - rzekł. - Cześć, Ned - zawołał i szybko opuścił pokój.
Janet Henry pochyliła się w stronę łóżka.
- Dlaczego mnie pan nie lubi? - zapytała.
- Chyba się pani coś pomyliło.
- Na pewno nie. - Potrząsnęła głową.
- To, że jestem źle wychowany, nie znaczy, że pani nie lubię. Po prostu mam okropne
maniery.- Nie lubi mnie pan. - Nie odwzajemniła jego uśmiechu. - A chciałabym, żeby
polubił.
- Dlaczego?
- Bo jest pan najlepszym przyjacielem Paula.
- Paul ma wielu przyjaciół. - Popatrzył na nią spod oka. - Bądź co bądź to polityk.
Kobieta machnęła ze zniecierpliwieniem ręką.
- Jest pan jego najlepszym przyjacielem - powtórzyła, a po chwili dodała: - Paul tak
uważa.
- Pani też? - spytał żartem.
- Tak. W przeciwnym razie nie leżałby pan w szpitalu. Aż tak by się pan dla niego nie
poświęcał.
Nedowi drgnęły kąciki ust, ale milczał.
- Proszę, niech pan spróbuje mnie polubić - rzekła Janet Henry, kiedy zrozumiała, że
Ned nie zamierza nic powiedzieć.
- Ale ja chyba naprawdę...
- Nie. - Znów potrząsnęła głową. Beaumont popatrzył na kobietę speszonym
wzrokiem, po czym obdarzył ją czarującym, młodzieńczym uśmiechem.
- Wiem, dlaczego pani tak sądzi, panno Henry - zaczął nieśmiało. - Widzi pani...
byłem na samym dnie, kiedy mniej więcej rok temu poznałem Paula... on mnie wyciągnął z
rynsztoku i... czuję się niezręcznie, trochę nie na miejscu w towarzystwie takich osób jak
pani, które należą do innego świata, do śmietanki towarzyskiej... no a pani ten mój brak
ogłady, to moje zakłopotanie odczytuje jako wrogość, a gdzież ja bym śmiał...
Janet Henry wstała.
- Pan sobie ze mnie żartuje - powiedziała, ale bez pretensji w głosie.
Kiedy wyszła z pokoju, Beaumont wyciągnął się na wznak i utkwił wzrok w suficie.
Leżał tak, dopóki nie zjawiła się pielęgniarka.
- Co pan jej zrobił? - spytała.
Ned Beaumont uniósł głowę i popatrzył ponuro na pielęgniarkę. Nie odezwał się.
- Ta biedna dziewczyna wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
- Widocznie wychodzę z wprawy. - Opuścił głowę z powrotem na poduszkę. -
Większość senatorskich córek beczy od razu.
❖
❖
❖
❖ 4
W drzwiach stanął szczupły młody mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej, dość
przystojnej twarzy.
- Cześć, Jack - powiedział Ned, siadając na posłaniu.
- Bałem się, że będzie z tobą gorzej. - Rumsen podszedł do łóżka.
- Nie, nie jest tak źle. Przysuń krzesło. Jack Rumsen usiadł, wyjął paczkę papierosów.
- Mam dla ciebie robotę - oznajmił Ned. Wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął
kopertę.
Zanim ją wziął od Neda, Jack zapalił papierosa. Była to zwykła biała koperta
przysłana na adres szpitala Św. Łukasza; jako adresat figurował Ned Beaumont. Data na
stemplu świadczyła, że list został nadany dwa dni temu z miejscowej poczty. W środku
znajdował się pojedynczy arkusz papieru z trzema pytaniami wystukanymi na maszynie. Jakie
informacje o Paulu Madvigu chciał z ciebie wydobyć Shad 0’Rory?
Czy miały coś wspólnego z zabójstwem Taylora Henry’ ego?
Jeśli nie, dlaczego wolałeś trafić do szpitala niż mu je zdradzić?
Jack złożył z powrotem kartkę i wsunął ją do koperty.
- Czy to się trzyma kupy? - spytał, patrząc Nedowi w oczy.
- Nie. Dowiedz się, kto jest autorem.
- Mogę wziąć ten list?
- Tak.
Jack schował kopertę do kieszeni.
- Podejrzewasz kogoś?
- Nie - odparł Beaumont.
Przez chwilę Jack spoglądał w milczeniu na żarzący się ognik papierosa.
- Zajmie mi to trochę czasu - powiedział wreszcie.
- Wiem. Z tego, co się orientuję, w zeszłym tygodniu nadawca nie próżnował. To już
mój trzeci list. Farr otrzymał przynajmniej jeden. Może jeszcze ktoś...
- Mogę zobaczyć poprzednie?
- Wyrzuciłem je. Ale wszystkie są do siebie podobne. Ten sam papier, ta sama
czcionka, zawsze trzy pytania, zawsze na ten sam temat.
Jack przyjrzał się uważnie Nedowi.
- Ale pytania są za każdym razem inne?
- Inaczej sformułowane, lecz chodzi w nich o to samo.
Jack pokiwał głową i zaciągnął się papierosem.
- Zależy mi na twojej dyskrecji - powiedział Ned.
- Jasne. - Mężczyzna wyjął papierosa z ust. - Pytania sugerują, że Madvig miał coś
wspólnego z tym morderstwem, tak?
- Tak - przyznał Ned, patrząc prosto w oczy rozmówcy. - Ale to bzdura.
Z przystojnej, śniadej twarzy gościa nie sposób było nic wyczytać.
- Oczywiście - rzekł, zbierając się do wyjścia.
❖
❖
❖
❖ 5
- Prawda, że piękny? - spytała pielęgniarka, stawiając na stoliku ogromny kosz
owoców.
Ned skinął niepewnie głową.
Kobieta wyjęła z kosza małą, sztywną kopertę.
- To pewnie od niej. - Podała ją Beaumontowi.
- O co się siostra założy?
- O cokolwiek.
Ned spojrzał na pielęgniarkę takim wzrokiem, jakby sprawdziły się jego podejrzenia.
- Zajrzała siostra do środka!
- Co za bezczelny... - Urwała, kiedy parsknął śmiechem, ale wyraz oburzenia pozostał
na jej twarzy.
Na kartce, którą Beaumont wyjął z koperty, widniały trzy słowa: Polubi mnie pan?
- Wygrała siostra - rzekł i marszcząc czoło, postukał paznokciem w kartkę. - Niech się
siostra poczęstuje. Śmiało, więcej, żeby wyglądało na to, że się tym zajadam.
Po południu napisał krótki list: Droga panno Henry!
Jestem głęboko wzruszony pani dobrocią: najpierw raczyła mnie pani odwiedzić, a
teraz jeszcze przysłała wspaniały kosz owoców! Nie wiem, jak pani dziękować. Mam nadzieję,
ż
e mą wdzięczność zdołam pani kiedyś okazać.
Z poważaniem, Ned Beaumont.
Przeczytał list, po czym podarł go i napisał na nowo, używając tych samych słów, lecz
zmieniając ich szyk tak, by ostatnie zdanie brzmiało: „że kiedyś zdołam okazać pani moją
wdzięczność”.
❖
❖
❖
❖6
Ned Beaumont siedział w kapciach i szlafroku przy stoliku pod oknem, jedząc
ś
niadanie i czytając „Observera”, kiedy do szpitalnego pokoju weszła Opal Madvig.
Mężczyzna złożył gazetę - winietą do środka - rzucił ją obok tacy i wstał.
- Cześć, kwiatuszku - powiedział przyjaźnie.
- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś po powrocie z Nowego Jorku? - spytała
oskarżycielskim tonem córka Madviga.
Podobnie jak Beaumont, była blada. Bladość podkreślała młodzieńczą gładkość jej
cery, ale trochę dziewczynę postarzała. Opal patrzyła na Neda szeroko otwartymi oczami;
kłębiły się w niej różne emocje, ale starała się nad nimi panować. Stała wyprostowana, w jej
postawie nie było jednak sztywności, może tylko jakieś napięcie. Ignorując krzesło, które Ned
przysunął spod ściany, tym samym oskarżycielskim tonem powtórzyła pytanie:
- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Beaumont roześmiał się cicho, pobłażliwie.
- Do twarzy ci w tej brązowej bluzce - powiedział.
- Ned, proszę cię...
- No więc dobrze. Zamierzałem wpaść do ciebie, ale wiesz, tyle się tu działo po moim
powrocie, tyloma sprawami musiałem się zająć... Kiedy w końcu się ze wszystkim uporałem,
natknąłem się na Shada 0’Rory i wylądowałem w tym uroczym zakątku. - Wskazał na pokój.
Lekki ton, jakim mówił, nie zmienił poważnego nastroju dziewczyny.
- Powieszą Despaina? - spytała krótko. Ned znów się roześmiał.
- Daleko nie zajdziemy, jeśli tak będziemy ze sobą rozmawiać - rzekł.
Opal zmarszczyła czoło.
- Odpowiedz mi, Ned - poprosiła nieco mniej bojowym tonem.
- Chyba nie. - Potrząsnął głową. - Prawdopodobnie to jednak nie on zabił Taylora.
Informacja ta nie zdziwiła Opal.
- Wiedziałeś o tym, kiedy prosiłeś, żebym pomogła ci zdobyć, a raczej sfabrykować
dowody przeciwko niemu? - spytała.
Popatrzył na nią z wyrzutem.
- Ależ skąd, kwiatuszku! Za kogo ty mnie masz?
- Wiedziałeś. - Jej głos był zimny i pogardliwy, podobnie jak spojrzenie jej
niebieskich oczu. - Chciałeś odzyskać swoje pieniądze i wykorzystałeś w tym celu śmierć
Taylora.
- Nie będę ci się tłumaczył - rzucił obojętnie.Podeszła bliżej. Przez ułamek sekundy
broda jej drżała, ale dziewczyna szybko wzięła się w garść. Po chwili znów była opanowana.
- Wiesz, kto go zabił? - Uważnie badała wzrokiem twarz Beaumonta.
Pokręcił wolno głową.
- Tata? - spytała. Zamrugał oczami.
- Pytasz, czy Paul wie, kto zabił Taylora?
- Nie! - Tupnęła nogą. - Pytam, czy tata go zabił!
Beaumont wyciągnął rękę i patrząc nerwowo w stronę zamkniętych drzwi, zatkał
dziewczynie usta.
- Przestań - szepnął.
Odtrąciła jego dłoń i cofnęła się o krok.
- Czy tata go zabił? - powtórzyła.
- Jeśli koniecznie chcesz być idiotką - szepnął z wściekłością Ned - to twoja sprawa.
Nie obchodzi mnie, jakie idiotyczne myśli snują ci się po głowie, ale masz ich nie rozgłaszać.
Wytrzeszczyła oczy.
- Czyli go zabił - stwierdziła płaskim, bezbarwnym głosem, w którym nie było cienia
wątpliwości.
Ned pochylił się nad dziewczyną.
- Nie, moja droga - oznajmił łagodnie, z trudem hamując furię. - Paul nie zabił
Taylora.
Wciąż stał pochylony nad Opal, nie spuszczając z niej wzroku. Drapieżny uśmiech
wykrzywiał mu twarz. Ale bliskość Neda nie zbiła dziewczyny z tropu. Odwzajemniając jego
zimne spojrzenie, spytała:
- Jeżeli nie zabił, to co za różnica, co, kiedy i komu będę rozgłaszać?
Wargi mu zadrżały.
- Wielu spraw nie rozumiesz - powiedział ze złością. - I nigdy nie zrozumiesz, jeśli
będziesz się tak zachowywać. - Cofnął się o krok, długi krok, i wsunął ręce do kieszeni
szlafroka. Zasznurował usta, zmarszczył czoło, zmrużył oczy i przez chwilę wpatrywał się w
milczeniu w podłogę. - Skąd ci w ogóle przyszedł do głowy ten kretyński pomysł? - spytał w
końcu.
- Wcale nie jest kretyński. I dobrze o tym wiesz.
Wzruszył niecierpliwie ramionami i powtórzył pytanie. Dziewczyna też wzruszyła
ramionami.
- Nie wiem - rzekła. - Po prostu przyszedł.
- Kłamiesz. - Zerknął na nią spod brwi. - Czytałaś dzisiejszego „Observera”?
- Nie.
Wbił w nią twarde, nieufne spojrzenie. Dziewczyna zirytowała się, jej blade policzki
pokryły się rumieńcem.
- Naprawdę nie czytałam. Dlaczego pytasz?
- Nie czytałaś, tak? - W jego głosie wciąż brzmiała nuta niedowierzania, ale ze
spojrzenia znikł wyraz nieufności; zastąpiła go zaduma. Nagle oczy mężczyzny rozbłysły.
Wyjął rękę z kieszeni i wyciągnął ją w stronę Opal. - Pokaż mi list.
- Co? - zdumiała się.
- List. No wiesz, pisany na maszynie, zawierający trzy pytania, nie podpisany...
Speszona spuściła wzrok i na moment straciła pewność siebie.
- Skąd o nim wiesz? - spytała po chwili, otwierając brązową torebkę.
- Bo już wszyscy dostali co najmniej po jednym - odparł beztroskim tonem. - To twój
pierwszy?
- Tak. - Podała Nedowi zmiętą kartkę papieru.
Wyprostował ją i przeczytał:
Czy naprawdę jesteś tak głupia, iż nie wiesz, że to twój ojciec zabił twojego
kochanka?
Jeżeli nie wiesz, to dlaczego pomagałaś jemu i Beaumontowi wrobić w morderstwo
niewinnego człowieka?
Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że pomagając ojcu uniknąć kary, stajesz się
współwinna zbrodni?
Ned pokiwał głową i uśmiechnął się pod nosem.
- Wszystkie te anonimy są dość podobne - rzekł. Zmiął kartkę i wrzucił ją do
stojącego przy stoliku kosza na śmieci. - Skoro raz trafiłaś na listę wysyłkową, pewnie
wkrótce dostaniesz kolejne.
Opal przygryzła dolną wargę. Niebieskie oczy dziewczyny lśniły chłodnym blaskiem,
kiedy obserwowała spokojną twarz Neda.
- 0’Rory próbuje wykorzystać zabójstwo Taylora do własnych egoistycznych celów.
Słyszałaś o moim starciu z Paulem? Otóż 0’Rory mylnie sądził, że ponieważ rozstałem się z
Paulem, to za forsę zgodzę się wrobić go w morderstwo, którego nie popełnił, a przynajmniej
oczernić go na tyle, żeby jego kandydaci przepadli w wyborach.
- O co się z ojcem pokłóciłeś? - Wyraz jej oczu nie zmienił się.
- Nie twój interes, mała - powiedział łagodnie Ned. - Zresztą może wcale się nie
pokłóciliśmy.
- Nie kłam, wszyscy u Carsona słyszeli - stwierdziła przez zaciśnięte zęby. - Odkryłeś,
ż
e to on zabił Taylora i chciałeś...
Ned parsknął śmiechem.
- Odkryłem? - spytał ironicznie. - Więc nie wiedziałem od początku?
Jego drwiący ton nie wywarł na niej wrażenia.
- Dlaczego pytałeś, czy czytałam dzisiejszego „Observera”? Co w nim jest?
- Stek bzdur - odparł. - Jeśli cię to interesuje, gazeta leży na stole. Podobnych
artykułów ukaże się więcej, zanim kampania wyborcza dobiegnie końca. Będzie miał ojciec z
ciebie niezłą pociechę, jeśli tak łatwowiernie... - Urwał i machnął ze zniecierpliwieniem ręką,
bo dziewczyna nie słuchała.
Podeszła do stołu pod oknem, sięgnęła po gazetę i zaczęła czytać artykuł na pierwszej
stronie - „List otwarty do burmistrza”. Po chwili drżała na całym ciele; drżały jej kolana, ręce,
wargi, drżały tak bardzo, że Ned patrzył na nią zaniepokojony, ale kiedy skończyła czytać i
odłożyła gazetę z powrotem na stół, a potem obróciła się, ujrzał przed sobą zimny,
nieruchomy posąg.
- Nie odważyliby się pisać takich rzeczy, gdyby nie były prawdą - powiedziała cicho,
niemal nie otwierając ust.
- To dopiero drobna próbka tego, co będą pisać później - oznajmił wesoło.
Na twarzy mężczyzny malowało się rozbawienie, ale w jego oczach wciąż czaił się
ledwo tłumiony gniew. Przez długą chwilę dziewczyna wpatrywała się uważnie w Neda, po
czym bez słowa skierowała się do drzwi.
- Poczekaj! - zawołał.
Odwróciła się. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, lecz jej twarz była kamienną maską.
- Polityka to gra, brutalna gra, kwiatuszku. Dziennikarze „Observera” kibicują
przeciwnej stronie i mało ich obchodzi prawda. Chcą zaszkodzić Paulowi. Chcą...
- Nie wierzę - przerwała mu. - Znam pana Mathewsa. Jego żona uczęszczała do tej
samej szkoły co ja, kilka klas wyżej; przyjaźniłyśmy się. Pan Mathews nie pisałby takich
rzeczy o tatusiu, gdyby nie były prawdą, albo gdyby nie miał podstaw sądzić, że są
prawdziwe.
- Boże, ale jesteś naiwna! - Ned zarechotał.
- Mathews jest zadłużony po uszy w spółce State Central. Może w każdej chwili
stracić nie tylko gazetę, ale nawet dom. State Central należy do Billa Roana, który walczy z
Henrym o fotel senatora. Mathews drukuje, co mu każe Roan.
Opal Madvig milczała. Nic nie wskazywało na to, żeby argumenty Beaumonta trafiały
jej do przekonania. Po chwili Ned znów podjął wątek, starając się wytłumaczyć dziewczynie,
na czym wszystko polega.
- To... - wskazał na gazetę leżącą na stole
- ...jeszcze nic w porównaniu z tym, co później zaczną wypisywać. Do czasu wyborów
dziennikarze „Observera” będą krążyć jak sępy wokół zabójstwa Taylora Henry’ego i
wymyślać coraz gorsze rzeczy. Musisz do tego przywyknąć i nie zwracać więcej uwagi na
bzdury, które wypisują. Paul przymyka na nie oczy. Jest politykiem i wie...
- Jest mordercą - oświadczyła cichym, stanowczym głosem Opal.
- A jego córka jest półgłówkiem - zezłościł się Ned. - Przestań się wygłupiać, dobrze?
- Ojciec jest mordercą - powtórzyła.
- Nie bądź kretynką. Posłuchaj. Paul nie ma nic wspólnego z zabójstwem Taylora.
On...
- Nie wierzę ci. Już nigdy ci nie uwierzę. Ned zmarszczył gniewnie czoło. Opal
odwróciła się i ruszyła do wyjścia.
- Poczekaj! - zawołał. - Chcę ci coś... Wyszła z pokoju trzaskając drzwiami.
❖
❖
❖
❖ 7
Przez chwilę Ned Beaumont patrzył z wściekłością na zamknięte drzwi, po czym
pogrążył się w zadumie. Czoło pokryło mu się zmarszczkami, ciemne oczy zwęziły się,
spojrzenie stało się nieobecne. Zacisnął ocienione wąsem wargi, odruchowo zbliżył rękę do
ust i zaczął obgryzać paznokcie. Oddychał miarowo, choć nieco głębiej niż zwykle.
Na korytarzu rozległy się kroki. Ned otrząsnął się szybko z zamyślenia i podszedł do
okna, nucąc jakąś melodię. Kiedy kroki oddaliły się, przestał nucić, wyjął z kosza na śmieci
zmiętą w kulkę kartkę papieru z trzema pytaniami adresowanymi do Opal Madvig i wsunął ją
do kieszeni szlafroka.
Wetknął do ust cygaro, zapalił je i mrużąc powieki, żeby dym nie wpadał mu do oczu,
przeczytał ponownie artykuł z pierwszej strony „Observera”. LIST OTWARTY DO
BURMISTRZA Szanowny Panie!
„Observer” wszedł w posiadanie pewnych informacji, które - jak przypuszczamy -
mogą w znacznym stopniu przyczynić się do wyjaśnienia sprawy niedawnego morderstwa
Taylora Henry’ego.
Nasi
informatorzy
złożyli
pod
przysięgą
pisemne
oświadczenia,
które
zdeponowaliśmy w redakcyjnym sejfie. Z ich treści wynika, co następuje:
1. Kilka miesięcy temu Paul Madvig pokłócił się z Taylorem Henrym o to, że syn
senatora zalecał się do jego córki; Madvig zabronił córce widywać się z Taylorem.
2. Mimo to młodzi nadal spotykali się w umeblowanej garsonierze, którą Taylor
Henry wynajął w tym celu.
3. W tym samym dniu, w którym zamordowano Taylora Henry’ego, młodzi spędzili w
garsonierze całe popołudnie.
4. Wieczorem Paul Madvig udał się do willi senatora, żeby ponownie zakazać
Taylorowi Henry’emu widywania się z jego córką.
5. Kilka minut przed śmiercią Taylora Henry’ego Paul Madvig opuścił willę senatora;
sprawiał wrażenie wzburzonego.
6. Obu mężczyzn, Madviga i Taylora Henry’ego, widziano w pewnej odległości od
siebie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie kwadrans później znaleziono zwłoki.
7. W chwili obecnej policja nie prowadzi śledztwa w sprawie zabójstwa Taylora
Henry’ego. Redakcja uważa, że zarówno pan, jak i wszyscy wyborcy oraz podatnicy powinni
o tym wiedzieć.
Podając te informacje do wiadomości publicznej działamy bezinteresownie, pragnąc
jedynie, aby sprawiedliwości stało się zadość. Panie burmistrzu, chętnie przekażemy we
właściwe ręce - panu albo odpowiednim władzom miejskim lub stanowym - posiadane przez
nas oświadczenia oraz inne dowody. Dla dobra śledztwa gotowi jesteśmy wstrzymać się od
ujawnienia szczegółów sprawy. Jednakże nie pozwolimy na to, żeby dowody były
zignorowane. Jeśli osoby, które z racji piastowanych stanowisk powinny stać na straży prawa
i porządku, nie podejmą stosownych działań, wówczas wydrukujemy nasze materiały w
całości, żeby sprawę osądził najwyższy trybunał, czyli obywatele tego miasta.
H. K. Mathews, wydawca Ned Beaumont prychnął pogardliwie i dmuchnął na gazetę
dymem z cygara, ale spojrzenie miał posępne.
❖
❖
❖
❖ 8
Wczesnym popołudniem wpadła z wizytą matka Paula Madviga.
Ned objął staruszkę i zaczął całować ją to w jeden policzek, to w drugi, aż wreszcie
kobieta odepchnęła go od siebie.
- Przestań. Jesteś gorszy niż ten terier, którego Paul kiedyś kupił - powiedziała z
udanym oburzeniem.
- To po ojcu. Był istnym psem na kobietki - zażartował, pomagając jej zdjąć futro z
fok.Matka Paula wygładziła czarną suknię, podeszła do łóżka i usiadła. Ned przerzucił futro
przez oparcie krzesła i stanął przed nią w rozkroku, z obiema rękami w kieszeniach szlafroka.
Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.
- Nawet nie wyglądasz tak źle - oceniła po chwili. - Ale kwitnąco też nie. Jak się
czujesz?
- Świetnie. Nie wypisuję się tylko ze względu na ponętne pielęgniarki.
- Znając cię, wcale by mnie to nie zdziwiło. Co się we mnie tak wpatrujesz jak sroka
w gnat? Zaraz się zarumienię. Chodź, usiądź tutaj. - Poklepała miejsce obok siebie, a kiedy
usłuchał, mówiła dalej: - Paul uważa, że robiąc to, co zrobiłeś, postąpiłeś bardzo szlachetnie i
wspaniałomyślnie, a ja uważam, że gdybyś był grzecznym chłopcem, nie wpakowałbyś się w
te tarapaty, w które najwyraźniej się wpakowałeś.
- Oj, mamuśku...
- Powiedz mi prawdę, Ned - przerwała mu, świdrując go niebieskimi oczami, równie
młodzieńczymi jak oczy jej syna. - Paul nie zabił tego zakichanego uwodziciela, co?
Nedowi szczęka opadła ze zdziwienia.
- Ależ skąd! - zaprzeczył.
- Tak myślałam - powiedziała staruszka. - To dobry chłopiec, ale ostatnio krążą o nim
bardzo brzydkie plotki. Bóg jeden wie, o co chodzi w tej całej polityce. Ja się na tym zupełnie
nie znam.
Spoglądał na jej chudą, kościstą twarz z mieszaniną zdumienia i wesołości.
- A patrz się na mnie, patrz - mruknęła staruszka. - Ale skąd mam wiedzieć, co wam,
mężczyznom, może strzelić do głowy! Nigdy się niczym nie przejmujecie! Nawet nie próbuję
was zrozumieć; przestałam próbować, zanim jeszcze pojawiłeś się na świecie.
Ned poklepał ją delikatnie po ramieniu.
- Jesteś kapitalna, mamuśku - rzekł z podziwem.
Odsunęła się od niego i ponownie zmierzyła go świdrującym wzrokiem.
- A gdyby Paul go zabił, powiedziałbyś mi prawdę? - spytała.
Potrząsnął głową, że nie.
- To skąd mam wiedzieć, że nie zabił? Roześmiał się.
- Bo gdyby zabił, to na twoje pytanie, czy powiedziałbym ci prawdę, odparłbym, że
tak.
- Wesołość ulotniła się z jego głosu i spojrzenia.
- On tego nie zrobił, mamuśku. - Uśmiechnął się ponuro. - Dobrze by było, gdyby ktoś
poza mną wierzył w jego niewinność, a zwłaszcza dobrze by było, gdyby tym kimś była jego
rodzona matka.
❖
❖
❖
❖ 9
Godzinę po wyjściu pani Madvig Ned Beaumont otrzymał paczkę zawierającą cztery
książki i wizytówkę Janet Henry. Pisał akurat, żeby jej podziękować, kiedy do pokoju wszedł
Jack Rumsen.
- Mam coś dla ciebie - rzekł gość, wypuszczając ustami dym z papierosa - ale nie
wiem, czy będziesz zadowolony.
Beaumont popatrzył uważnie na młodego mężczyznę i przygładził palcem lewy wąs.-
Spokojna głowa. - Jego głos był równie rzeczowy jak Jacka. - Siadaj i mów.
Rumsen usiadł na krześle, założył nogę na nogę, umieścił kapelusz na podłodze i
przenosząc wzrok z papierosa na Neda, oznajmił:
- Zdaje się, że autorką anonimów jest córka Madviga.
Beaumont wytrzeszczył oczy.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytał. Głos miał nie zmieniony, ale twarz mu lekko
podbladła.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki Jack wyciągnął dwie kartki papieru, tego samego
gatunku i formatu, obie podobnie złożone. Podał je Nedowi. Kiedy ten je wyprostował, na
każdej ujrzał trzy identycznie sformułowane pytania wypisane na maszynie.
- Jedną z tych kartek dałeś mi wczoraj. Wiesz którą?
Ned nie potrafił rozpoznać właściwej.
- Niczym się nie różnią - ciągnął Rumsen. - Pytania na drugiej wystukałem sam, w
mieszkaniu na Charter Street, gdzie Taylor Henry spotykał się z córką Madviga. Posłużyłem
się znalezioną tam maszyną i papierem, który przy niej leżał. Z tego, co udało mi się
dowiedzieć, były tylko dwa klucze do mieszkania. Jeden nosił przy sobie Taylor, drugi miała
dziewczyna. Od czasu zabójstwa była tam kilkakrotnie.
Spoglądając ponurym wzrokiem na kartki, które trzymał w dłoni, Ned pokiwał wolno
głową.
Jack przypalił papierosa od papierosa, po czym wstał, podszedł do stołu i zgasiwszy w
popielniczce niedopałek, wrócił na miejsce. Nic w jego twarzy ani ruchach nie wskazywało
na to, że interesuje go reakcja Beaumonta.
Mniej więcej po minucie milczenia Ned podniósł oczy i spytał:
- Jak wpadłeś na pomysł mieszkania?
- Po dzisiejszym artykule w „Observerze”. - Wetknięty w kącik ust papieros drgał
przy każdym słowie. - Policja wpadła na ten sam pomysł i zjawiła się przede mną. Ale
miałem fart: gliniarz, którego pozostawiono na straży, to mój kumpel, Fred Hurley; za
dziesięć dolców wpuścił mnie, żebym sobie pogrzebał.
- Czy policja wie o tych listach? - spytał Ned, unosząc zapisane kartki.
Jack wzruszył ramionami.
- Może tak, może nie. Nie mam pojęcia. Ja im nic nie mówiłem. Próbowałem wybadać
Freda, ale on jest słabo zorientowany w sytuacji. Po prostu kazano mu pilnować mieszkania. -
Strząsnął popiół na podłogę. - Jak chcesz, spróbuję powęszyć.
- Nie, nieważne. Co jeszcze odkryłeś?
- Niczego więcej nie szukałem.
Ned zerknął pośpiesznie na nieprzeniknioną twarz młodego mężczyzny, po czym
spojrzał na kartki z pytaniami.
- Co to za mieszkanie? - spytał.
- Pokój z łazienką przy Charter Street pod numerem 1324, wynajęty na nazwisko
French. Dozorczyni twierdzi, że dopiero dziś, kiedy zjawiła się policja, poznała prawdziwe
nazwiska lokatorów. Niewykluczone. W takich miejscach nie zadaje się gościom zbyt wielu
pytań. Dozorczyni twierdzi, że przychodzili często, zwykle po południu, i że w ciągu
ostatniego tygodnia widziała dziewczynę ze dwa albo trzy razy, co nie znaczy, że córka
Madviga nie mogła tam bywać częściej.- Jesteś pewien, że o nią chodzi? Jack rozłożył ręce.
- Rysopis się zgadza - powiedział wypuszczając dym, a po chwili dodał jakby od
niechcenia: - Dozorczyni mówi, że od czasu zabójstwa Henry’ego żadnej innej tam nie
widziała.
Beaumont znów podniósł oczy na swego rozmówcę. Tym razem jego spojrzenie było
zimne.
- To znaczy, że Taylor Henry sprowadzał sobie również inne dziewczyny?
Jack ponownie rozłożył ręce.
- Dozorczyni nie była pewna. Mówiła, że nie wie, ale sądząc po jej minie, łgała.
- A nie zauważyłeś w mieszkaniu niczego, co by wskazywało na...
- Nie. - Jack pokręcił głową. - W ogóle niewiele tam damskich fatałaszków czy
przyborów, tylko jakieś kimono, piżama, kilka kosmetyków.
- Az rzeczy Taylora?
- Garnitur, buty, trochę bielizny, piżama, skarpety i tak dalej.
- Kapelusze?
- Nie. - Jack uśmiechnął się. - śadnych kapeluszy.
Beaumont wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz zalegał mrok. Krople deszczu
uderzały w szybę i wolno po niej spływały.
- Dzięki, Jack - powiedział, odwracając się do gościa. Przez chwilę patrzył na niego
ponuro, nieobecny myślami. - Wkrótce, może jeszcze dziś w nocy, będę miał dla ciebie
kolejną robotę. Zadzwonię.
- W porządku.
Mężczyzna ruszył do drzwi. Po jego wyjściu Beaumont wyjął z szary ubranie, zaniósł
je do łazienki, przebrał się. Kiedy wrócił do pokoju, ujrzał przy łóżku wysoką, zażywną
pielęgniarkę o spoconej bladej twarzy.
- Pan się przebrał! - zawołała.
- Tak. Muszę wyjść.
Jej zdumienie ustąpiło miejsca przerażeniu.
- Ależ nie może pan! Jest wieczór i właśnie zaczął padać deszcz, a poza tym doktor
Tait na pewno by panu nie...
- Wszystko się zgadza - przyznał niecierpliwie Ned, mijając ją w drodze do drzwi.
VI
„Observer
❖
❖
❖
❖ 1
- Ned! - zawołała matka Paula otworzywszy drzwi. - Czyś ty oszalał? Dlaczego
włóczysz się po deszczu? Ledwo wyszedłeś ze szpitala!
- W taksówce nie padało - odparł uśmiechając się słabo. - Jest Paul?
- Nie, wyszedł jakieś pół godziny temu, chyba pojechał do klubu. Ale nie stój na
deszczu. Wejdź.
- A Opal? - Zamknął drzwi i ruszył holem za staruszką.
- Jej też nie ma. Cały dzień gdzieś lata. Wszedł do salonu i stanął tuż za progiem.
- Nie mogę zostać, mamuśku. Zajrzę do klubu, muszę pogadać z Paulem. - Głos mu
lekko drżał.
Staruszka odwróciła się do niego.
- Nigdzie nie pójdziesz - sprzeciwiła się stanowczo. - Tylko spójrz na siebie, cały się
trzęsiesz. Przeziębienie murowane. Usiądź przy kominku. Zaraz przyniosę ci coś ciepłego do
picia.
- Nie mogę, mamuśku. Mam mnóstwo spraw na głowie.
W jej niebieskich oczach, po których nie było widać wieku, odmalowała się troska.
- Kiedy wyszedłeś ze szpitala?
- Przed chwilą.
Kobieta zacisnęła mocno usta.
- Uciekłeś, prawda? - spytała z naganą. Niebieskie oczy zachmurzyły się. Podeszła
bliżej do Beaumonta i ujęła jego twarz w swoje ręce; byli niemal jednego wzrostu. Głos miała
dziwnie gruby, chropowaty, jakby z trudem dobywał się z głębi jej wysuszonego gardła. - Coś
się stało... chodzi o Paula, tak? - Z oczu staruszki zaczął wyzierać strach. - I o Opal?
- Muszę z nimi porozmawiać - wyszeptał Ned. Chudą, kościstą ręką pogładziła go
nieśmiało po twarzy.
- Dobry z ciebie chłopak, Ned.
- Nie martw się, mamuśku. - Otoczył staruszkę ramieniem. - Nie jest tak źle, jak
myślisz. Kiedy Opal wróci, przypilnuj, żeby już dziś nie wychodziła.
- Nie możesz mi nic zdradzić, Ned?
- Nie... Dobrze by było, gdyby Paul i Opal nie domyślili się, że coś cię gryzie.
❖
❖
❖
❖ 2
Moknąc na deszczu, Beaumont przeszedł kilka przecznic do drogerii, gdzie skorzystał
z telefonu; zamówił taksówkę, a potem zadzwonił w dwa miejsca, w obu prosząc do aparatu
pana Mathewsa. Pod żadnym numerem go nie zastał.
Zadzwonił pod trzeci numer i oznajmił, że chce mówić z panem Rumsenem.- Halo,
Jack? - spytał po chwili. - Tu Beaumont. Nie przeszkadzam...? Świetnie. Słuchaj, chcę
wiedzieć, czy dziewczyna, o której rozmawialiśmy, spotkała się dziś z Mathewsem w
„Observerze” i jeśli tak, to co robiła później... Tak, z Halem Mathewsem... Próbowałem się
do niego dodzwonić, i do domu, i do biura, ale niestety... Jeżeli możesz, to lepiej dyskretnie...
Tak, zależy mi na pośpiechu... Nie, już wyszedłem ze szpitala. Będę w domu. Znasz mój
numer, prawda...? W porządku, Jack... Dobra, dzięki... i dzwoń o dowolnej porze. Cześć.
Wyszedł do czekającej na zewnątrz taksówki, wsiadł i podał kierowcy swój adres,
zanim jednak ujechali ze dwa kilometry, zastukał w szybę oddzielającą kierowcę i podał inny
adres. Wkrótce taksówka zatrzymała się przed niskim, szarym budynkiem stojącym pośrodku
stromo opadającego, wypielęgnowanego trawnika.
- Proszę zaczekać.
Wysiadł z wozu i nacisnął dzwonek u drzwi. Otworzyła je ruda kobieta w stroju
służącej.
- Zastałem pana Farra?
- Sprawdzę, czy jest. Pana nazwisko?
- Beaumont.
Prokurator wszedł do holu, wyciągając na powitanie obie ręce. Na jego różowej,
zadziornej twarzy gościł serdeczny uśmiech.
- Ned Beaumont! Co za miła niespodzianka! Daj, wezmę od ciebie płaszcz i kapelusz.
Ned również się uśmiechnął, ale potrząsnął głową.
- Nie, wpadłem tylko na chwilę w drodze ze szpitala do domu.
- Widzę, że znów jesteś w formie. Doskonale!
- Tak, czuję się całkiem nieźle. Masz jakieś nowe wieści?
- Nic ważnego. Te typy, które cię tak urządziły, są jeszcze na wolności. Ukrywają się,
ale spokojna głowa, złapiemy ich.
Beaumont skrzywił się pogardliwie.
- Nie zabili mnie, nawet nie mieli takiego zamiaru. Co najwyżej można ich oskarżyć o
pobicie. - Popatrzył na Farra sennym wzrokiem. - Dostałeś jakieś kolejne anonimy?
- A tak. - Prokurator chrząknął. - Ze dwa lub trzy.
- Więc ile? Dwa czy trzy? - spytał lekkim tonem Ned. Kąciki ust miał uniesione do
góry w niedbałym uśmiechu, spojrzenie rozbawione. Nie spuszczał oczu z twarzy Farra.
Prokurator znów chrząknął.
- Trzy - przyznał z ociąganiem; po chwili rozpromienił się. - Słyszałeś o tym
wspaniałym zebraniu, jakie...
- Wszystkie o podobnej treści? - przerwał mu Ned.
- Mniej więcej. - Mężczyzna oblizał wargi i popatrzył błagalnie na swego rozmówcę.
- Mniej czy więcej?
Farr przeniósł wzrok z oczu Neda na jego krawat, a potem w bok, na jego lewe ramię.
Poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Beaumont wyszczerzył zęby w
złośliwym uśmiechu.
- Wszystkie sugerowały, że Paul jest mordercą, tak? - spytał ociekającym słodyczą
głosem.
Prokurator niemal podskoczył z przejęcia i znów utkwił spojrzenie w oczach gościa;
jego rumiana twarz pobladła, przybierając jasno-marchewkowy kolor.
- Chryste, Ned! - jęknął. Beaumont roześmiał się.
- Stajesz się coraz bardziej nerwowy, Farr - powiedział z tą samą słodyczą w głosie. -
Tracisz zimną krew. - Po chwili spoważniał: - Paul nic ci na ten temat nie mówił? śe nerwy ci
puszczają?
- Nie...
- Hm, może jeszcze nie zauważył. - Podciągnął mankiet, zerknął na zegarek, potem na
gospodarza. - Wiesz już, kto pisze te anonimy?
- spytał ostrym tonem.
- Słuchaj... ja... - Farr zaczął się jąkać. - To znaczy... może...
- Co może?
Farr przełknął ślinę.
- Wpadliśmy na pewien trop - oznajmił szybko. - Ale za wcześnie na jakiekolwiek
wnioski. Może nic z tego nie wyjść. Wiesz, jak to bywa...
Beaumont skinął głową, przybierając przyjazny wyraz twarzy.
- Odkryliście lokal, w którym je pisano - rzekł spokojnie, bez cienia złośliwości - oraz
maszynę, którą się posługiwano. Ale nie macie zielonego pojęcia, kto jest autorem, prawda?
- Prawda - przyznał z wyraźną ulgą Farr.
- No, muszę już lecieć. - Beaumont uścisnął serdecznie dłoń prokuratora. - Tak
trzymaj, Farr. Nie warto działać pochopnie. Trzeba wszystko dokładnie przemyśleć. Wierz
mi, wiem co mówię.
Twarz prokuratora rozpogodziła się.
- Dziękuję, Ned - powiedział drżącym ze wzruszenia głosem.
❖
❖
❖
❖ 3
Dziesięć po dziewiątej wieczorem w mieszkaniu Neda Beaumonta zaterkotał telefon.
Ned podniósł szybko słuchawkę.
- Halo...? Tak, Jack... Tak... Tak... Gdzie...? Dobrze... Na dziś to już wszystko. Dzięki
ogromne.
Kiedy skończył rozmowę, wargi miał blade, a oczy płonące dziwnym blaskiem. Ręce
mu się lekko trzęsły. Zaledwie odszedł trzy kroki od telefonu, a znów rozległ się terkot. Ned
zawahał się, po czym zawrócił do aparatu.
- Halo...? Cześć, Paul... Tak, znudziło mi się szpitalne życie... Nic takiego, po prostu
uznałem, że wpadnę i pogadamy... Nie, teraz już nie. Chyba jednak przeceniłem swoje siły;
lepiej będzie, jak pójdę spać... Jutro? Oczywiście... Dobranoc.
Ruszył w dół po schodach, wkładając w biegu płaszcz i kapelusz. Ledwo otworzył
drzwi, smagnął go wilgotny podmuch wiatru, a potem przez całą drogę, gdy szedł do
warsztatu na rogu, deszcz zacinał mu prosto w twarz.
Wewnątrz, w oszklonym pokoiku, chudy ciemnowłosy mężczyzna w kombinezonie,
który kiedyś był zapewne biały, siedział odchylony do tyłu na drewnianym krześle, z nogami
opartymi o półkę wiszącą nad piecykiem elektrycznym.
- Cześć, Tommy - powiedział Ned.
Zza gazety, którą czytał, wyłoniła się twarz Tommy’ego, twarz tak umorusana, że
kiedy wyszczerzył zęby, na jej tle wydały się białe jak śnieg.
- Paskudny wieczór...- Paskudny. Słuchaj, nie masz jakiegoś grata, którego mógłbym
pożyczyć? - spytał Ned. - Takiego, co się nie rozkraczy na wiejskiej drodze?
- Wybierasz się za miasto? Osobiście wolę wypady na wieś, kiedy świeci słońce...
Hm, mogę ci dać starego Buicka; wszystko mi jedno, co się z nim stanie.
- A dojadę nim?
- W taką pogodę nie ręczę za żaden wóz.
- W porządku. Napełnij bak. Jak najlepiej dotrzeć nad Lazy Creek?
- Zależy, w które miejsce.
Beaumont popatrzył w zamyśleniu na mechanika.
- Tam, gdzie strumień wpływa do rzeki - odparł po chwili.
Mężczyzna pokiwał głową.
- Chodzi ci o posiadłość Mathewsa? - spytał. Beaumont nie odpowiedział.
- Słuchaj, Ned, tam prowadzi wiele dróg, więc...
- Tak. Chodzi o posiadłość Mathewsa. Tylko nikomu o tym ani słowa!
- Przecież dlatego do mnie przyszedłeś, nie? Bo umiem trzymać język za zębami.
- Śpieszę się, Tommy.
- W porządku. Jedź szosą nadbrzeżną aż do Barton. Tam będzie bity trakt, tylko go nie
przegap, prowadzący na drugą stronę mostu. Na pierwszym skrzyżowaniu za mostem skręć
na wschód. Droga wiedzie szczytem wzgórza tuż za posiadłością Mathewsa. Gdybyś w tym
deszczu przegapił trakt, to jedź dalej do kolejnego mostu, a potem zawróć.
- Dzięki, Tommy.
- W schowku na drzwiach jest zapasowa spluwa - powiedział od niechcenia mechanik,
kiedy Ned wsiadał do wozu.
- Zapasowa? - Beaumont podniósł pytająco brwi.
- Miłej podróży.
Ned zatrzasnął drzwiczki i odjechał.
❖
❖
❖
❖ 4
Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał dziesiątą trzydzieści dwie. Beaumont
wyłączył reflektory i nieco zesztywniały wysiadł z samochodu. Lało jak z cebra, silny wiatr
chłostał drzewa, krzaki, wóz i ramiona mężczyzny. W oddali, za ścianą deszczu i gałęziami
drzew, migotały nisko na zboczu żółte światła. Beaumont zadrżał z zimna, otulił się mocniej
płaszczem, po czym zaczął się przedzierać przez mokre zarośla w kierunku migoczących
jasnych plam.
Podmuchy zacinającego deszczem wiatru uderzały go w plecy, popychając w dół
zbocza. Sztywność w kościach ustąpiła i chociaż szedł chwiejnym krokiem, a w dodatku co
rusz się potykał o sterczące z ziemi korzenie, w miarę szybko zbliżał się do celu.
W pewnym momencie trafił na ścieżkę, której starał się trzymać. Wprawdzie nie
widział jej w ciemności, ale czuł pod nogami rozmiękłą nawierzchnię, a ilekroć zbaczał,
gałęzie krzaków siekły go po twarzy, to z jednej, to z drugiej strony. Ścieżka skręcała nieco w
lewo, potem wiodła szerokim łukiem nad skrajem niewielkiego wąwozu, którym płynął
szemrzący strumyk, i wreszcie kolejnym łukiem prowadziła do oświetlonego budynku.
Ned Beaumont doszedł do drzwi i zastukał.
Otworzył je siwy mężczyzna o łagodnej, szarawej twarzy i szarych oczach patrzących
nieufnie przez okulary w jasnej, rogowej oprawie. Ubrany był w porządny, choć niezbyt
modnie skrojony brązowy garnitur oraz białą koszulę, której wysoki, sztywny kołnierzyk
zdążyło już zmoczyć kilka kropli deszczu. Mężczyzna odsunął się na bok i otworzył szerzej
drzwi.
- Proszę wejść! Niech pan nie stoi w tej ulewie! - powiedział uprzejmym, choć może
niezbyt entuzjastycznym tonem. - Co za parszywa pogoda.
Beaumont opuścił nieco głowę, jakby skinieniem dziękował za zaproszenie, i wszedł
do środka. Znalazł się w dużym pokoju zajmującym całą powierzchnię parteru. Niewielka
liczba prostych, niewyszukanych mebli nadawała pomieszczeniu miły, bezpretensjonalny
charakter. Pokój spełniał funkcję kuchni, jadalni, a zarazem salonu.
Opal Madvig siedziała na podnóżku przy kominku. Na widok gościa poderwała się na
nogi i popatrzyła na niego z nie skrywaną wrogością.
Inni rozpoznali go dopiero wtedy, gdy zdjął kapelusz i zaczął rozpinać płaszcz.
- Pan Beaumont! - zawołał z niedowierzaniem mężczyzna, który otworzył Nedowi
drzwi, i zerknął przerażony na Shada 0’Rory.
0’Rory siedział w fotelu z drewnianymi poręczami ustawionym na środku pokoju,
przodem do kominka.
- Istotnie - przyznał swoim charakterystycznym, melodyjnym barytonem z lekkim
irlandzkim akcentem i uśmiechnął się marzycielsko. - Jak się masz, Ned?
Gorylowaty Jeff Gardner zmrużył małe, czerwone oczka i rozchylił usta w szerokim
uśmiechu, obnażając dwa rzędy pięknych, sztucznych zębów.
- Patrz, Rusty! - Trącił łokciem siedzącego obok na ławie rudego młokosa. - Wrócił
nasz worek treningowy. A nie mówiłem, że lubi, jak się go wali?
Rusty łypnął okiem na Neda i burknął coś pod nosem.
Szczupła dziewczyna w czerwieni, siedząca nie opodal podnóżka, z którego zerwała
się Opal, odwróciła się zaintrygowana i podniosła na przybysza piwne oczy.
Jego pociągła twarz, wciąż nosząca ślady pięści Jeffa i Rusty’ego, promieniała
spokojem, ale spojrzenie miał drapieżne. Zdjął płaszcz, położył go wraz z kapeluszem na
długiej drewnianej skrzyni stojącej przy ścianie koło wejścia, po czym uśmiechnął się
uprzejmie do mężczyzny, który otworzył mu drzwi.
- Zepsuł mi się w pobliżu samochód. To miło z pana strony, panie Mathews, że
pozwolił mi pan schronić się przed deszczem. Dziękuję.
- Nie ma... nie ma za co - wydukał Mathews i wystraszony znów zerknął błagalnie na
Shada 0’Rory.
0’Rory uniósł chudą, bladą dłoń i przygładził swoje białe jak śnieg włosy. Nic nie
mówił, ale przyjazny uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Ned podszedł do kominka.- Cześć, kwiatuszku - powiedział do Opal. Nie
zareagowała. Stała bez słowa, mierząc go gniewnym wzrokiem.
- A pani jest zapewne żoną pana Mathewsa? - zwrócił się do szczupłej dziewczyny w
czerwieni.
- Tak, zgadza się - odparła miękkim, niemal pieszczotliwym tonem i wyciągnęła na
powitanie rękę.
- Opal mówiła mi, że chodziły panie do tej samej szkoły. - Uścisnął jej dłoń, po czym
spojrzał na swoich dwóch prześladowców. - Cześć, chłopaki. Miałem nadzieję, że się wkrótce
znów spotkamy.
Rusty nie odpowiedział, za to Jeff wykrzywił swoją tępą twarz w radosnym uśmiechu.
- Ja też! - zawołał. - Łapy już mi się zagoiły. Jak myślisz, dlaczego pranie cię po
mordzie sprawia mi taką frajdę, co?
- Za dużo mielesz jęzorem, Jeff - powiedział łagodnie 0’Rory, nie patrząc na goryla. -
Może, gdybyś tyle nie gadał, wciąż miałbyś własne zęby.
Dziewczyna w czerwieni szepnęła coś do Opal. Ta potrząsnęła głową i po chwili
usiadła z powrotem na podnóżku.
- Może pan usiądzie? - zaproponował nerwowo gospodarz, wskazując krzesło nie
opodal kominka. - Wysuszy się, ogrzeje...
- Dziękuję. - Beaumont przysunął krzesło bliżej ognia.
Shad 0’Rory zapalił papierosa, zaciągnął się, po czym wyjął go z ust i spytał:
- Jak się czujesz, Ned?
- Całkiem nieźle, Shad.
- To dobrze. - 0’Rory obrócił się w stronę Jeffa i Rusty’ego. - Możecie, chłopcy,
wracać jutro do domu. - Znów popatrzył na Neda. - Woleliśmy być ostrożni, bo mogłeś
przecież wykorkować. Ale za pobicie gotowi jesteśmy odpowiadać.
- Nie będzie mi się chciało chodzić do sądu, żeby przeciwko wam zeznawać - rzekł
Ned. - Szkoda fatygi. Ale nie zaponiinaj, że twój przyjaciel Jeff jest poszukiwany za
zabójstwo Westa. - Powiedział to niefrasobliwym tonem, lecz wpatrzone w ogień oczy
zaiskrzyły się gniewnie. Opanował się i kiedy po chwili przeniósł wzrok z kominka na
gospodarza, w jego oczach była już tylko drwina. - Zresztą kto wie, może jednak wystąpię w
roli poszkodowanego. Choćby po to, żeby narobić Mathewsowi kłopotów. Bądź co bądź
ukrywa zbirów poszukiwanych przez policję.
- To nieprawda, panie Beaumont - zaoponował gospodarz. - Ja o niczym nie
wiedziałem. Przyjechałem tu dziś z żoną i byłem równie zaskoczony... - Wtem urwał i,
przerażony, zwrócił się płaczliwym głosem do Shada: - Oczywiście, jest pan tu mile
widziany, panie 0’Rory. Chodzi mi jedynie o to, że... - nagle radosny uśmiech rozpromienił
jego twarz - ...że nie mogę być pociągnięty do odpowiedzialności karnej za nieświadome
udzielanie pomocy...
- Tak, pan Mathews nieświadomie udzielił nam pomocy - potwierdził 0’Rory,
spoglądając obojętnie na wydawcę „Observera”.
Najpierw radość znikła z uśmiechu Mathewsa, potem zgasł sam uśmiech. Mężczyzna
zaczął nerwowo miętosić krawat, unikając spojrzenia Shada.- Strasznie tu było nudno, dopóki
pan się nie zjawił - powiedziała przymilnie do Neda dziewczyna w czerwieni.
Popatrzył na nią zaciekawiony. Jej ciemne oczy lśniły miękko, uwodzicielsko. Po
chwili dziewczyna spuściła głowę i wydęła kokieteryjnie wargi. Usta miała wąskie, zbyt
mocno pociągnięte szminką, lecz pięknie wykrojone. Ned uśmiechnął się, po czym wstał i
ruszył w jej stronę.
Opal Madvig wpatrywała się w podłogę. Mathews, 0’Rory i dwóch rzezimieszków na
ławie obserwowali Neda Beaumonta i dziewczynę w czerwieni.
- Dlaczego było nudno? - Ned usiadł po turecku na podłodze, plecami do kominka,
bokiem do dziewczyny, i odchyliwszy się nieco do tyłu, oparł się na wyprostowanych rękach.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem - odparła nadąsana. - Ucieszyłam się, kiedy Hal
zaproponował, żebyśmy się tu wybrali razem z Opal. Ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce,
zastaliśmy w domu tych... - zawahała się, niepewna, jak ich określić - ...przyjaciół Hala. -
Wszyscy zachowywali się okropnie, ciągle mówili o jakiejś tajemniczej sprawie, o której nie
mam zielonego pojęcia. Już mnie to zaczęło denerwować. Opal zachowywała się tak samo jak
oni...
- Przestań, Eloise - przerwał żonie Mathews, siląc się na władczy ton, ale kiedy
dziewczyna podniosła na niego oczy, speszył się i spuścił wzrok.
- Nie mam zamiaru - odparła rozdrażniona. - Mówię jak było. Opal zachowywała się
równie okropnie jak wy wszyscy. Po co tu przyjechaliśmy, skoro nawet nie porozmawiałeś z
nią o tym, o czym chciałeś porozmawiać? Gdyby nie burza, już dawno bym się stąd wyniosła.
Opal Madvig oblała się rumieńcem; wciąż siedziała z wzrokiem wbitym w podłogę.
Eloise Mathews pochyliła się do Neda i zapominając o złości, uśmiechnęła się zalotnie.
- Kiedy pojawił się pan w drzwiach, ucieszyłam się nie dlatego, że jest pan taki
przystojny, ale dlatego, że nareszcie przyszedł ktoś, kto może rozrusza towarzystwo.
Ned, rozbawiony, zmarszczył brwi. Dziewczyna natychmiast spochmurniała.
- Czy pana samochód naprawdę się zepsuł?
- spytała nagle. - Czy może przyjechał pan, żeby omawiać z tymi nudziarzami te ich
potwornie nudne, tajemnicze sprawy, co? Boże, na pewno po to pan przyjechał! Kolejny
nudziarz! Ja chyba zwariuję!
Ned roześmiał się.
- A jeśli na pani widok odeszła mi ochota na rozmowę z nudziarzami, to chyba
zmienia sytuację?
- Może. - Wciąż była nieufna. - A odeszła panu?
- Obiecuję, że nie będę z nimi mówił o żadnych tajemniczych sprawach - oznajmił
lekko.
- Pani naprawdę nie wie, czym się dręczą?
- Nie, ale podejrzewam, że czymś bardzo głupim i pewnie związanym z polityką -
powiedziała złośliwie.
Poklepał ją po ręce.
- Bystra dziewczyna. Trafiła pani w dziesiątkę. - Odwrócił się do Shada 0’Rory i
Mathewsa. Kiedy po chwili znów popatrzył na Eloise, w jego oczach migotały wesołe
iskierki. - Zdradzić pani, o co chodzi?
- Nie.
- Po pierwsze, Opal sądzi, że jej ojciec zamordował Taylora Henry’ego.
Opal Madvig skoczyła na równe nogi, zasłoniła ręką usta. Z jej gardła wydobywał się
przeraźliwy charkot. Oczy miała tak wytrzeszczone, że dokoła źrenic widać było białka.
Patrzyła na Neda wpółprzytomnym wzrokiem.
Rusty poderwał się z miejsca, czerwony z wściekłości, ale Jeff chwycił go za ramię.
- Spokojnie, mały - mruknął. - Nie warto. Młokos stał wyprężony, gotów do ataku, nie
próbował jednak się oswobodzić.
Eloise siedziała bez ruchu, spoglądając na przyjaciółkę nic nie rozumiejącym
wzrokiem.
Mathews skurczył się w sobie, wargi i powieki mu drżały jak u schorowanego starca.
Shad 0’Rory pochylił się do przodu i zacisnął ręce na poręczach fotela. Jego podłużna,
foremna twarz powlekła się bladością, niebieskoszare oczy stały się lodowate.
Ale oznaki zdenerwowania u innych w najmniejszym stopniu nie zachwiały pewności
siebie Neda.
- Po drugie, Opal chce... - zaczął.
- Ned, przestań! - krzyknęła córka Madviga. Obrócił się i spojrzał na nią.
Odjęła dłoń od ust. Stała teraz z rękami przyciśniętymi do piersi. Twarz miała
rozpaloną, jej przerażone oczy błagały go o zmiłowanie.
Przez chwilę przyglądał się jej chłodno, z powagą. Na zewnątrz słychać było, jak
deszcz wali w okna i ściany domu, a gdy wiatr na moment cichł, natychmiast wzmagał się
szum wzburzonej rzeki.
- A nie po to tu przyjechałaś, Opal? - spytał uprzejmie, choć z rezerwą.
- Ned, proszę cię! - zawołała ochrypłym głosem.
Uśmiechnął się blado, jego spojrzenie jednak pozostało chłodne, poważne.
- Co, tylko tobie i wrogom twojego ojca wolno o tym mówić?
Dziewczyna opuściła ręce wzdłuż ciała, zacisnęła je w pięści i uniosła gniewnie
głowę.
- Ojciec naprawdę zabił Taylora - powiedziała twardo.
Beaumont odchylił się znów do tyłu i popatrzył na Eloise Mathews.
- No widzi pani? - kontynuował jak gdyby nigdy nic. - Opal przeczytała rano te
bzdury w „Observerze” i ponieważ sama też podejrzewa ojca o zabicie jej ukochanego, udała
się do pani męża. Naturalnie pani mąż wcale nie wierzy, że Paul mógł mieć coś wspólnego z
tym morderstwem. Napisał artykuł, bo znalazł się w sytuacji bez wyjścia; musi robić to, co
mu Shad każe, gdyż jest zadłużony po uszy w spółce State Central, której właścicielem jest
popierany przez Shada kandydat na senatora. A Opal...
- Wypraszam sobie, panie Beaumont! - zapiszczał wystraszony Mathews. - Nie
pozwolę...
Jemu z kolei przerwał 0’Rory.
- Niech mówi - rzekł spokojnym, melodyjnym barytonem. - Zobaczymy, co ma do
powiedzenia.
- Dzięki, Shad - rzucił przez ramię Ned. - No więc Opal udała się do pani męża, żeby
potwierdził jej podejrzenia. Nie mógł jednak tego zrobić, bo nic nie wie. Po prostu jest
posłusznym wykonawcą cudzych poleceń i obrzuca błotem tego, kogo Shad mu wskaże.
Wpadł jednak na genialny pomysł: postanowił opisać w jutrzejszym wydaniu gazety, jak
córka Madviga przyszła do redakcji i zdradziła mu, że podejrzewa własnego ojca o
zamordowanie jej kochanka. Ale byłaby sensacja! Wyobraża sobie pani te wielkie nagłówki?
„Opal Madvig oskarża ojca o morderstwo! Twierdzi, że to on zabił syna senatora!”
Przez cały czas Eloise Mathews siedziała blada, z wytrzeszczonymi oczami, lekko
pochylona do przodu, i słuchała z zapartym tchem. Deszcz wciąż tłukł o okna i ściany domu.
Rusty wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je z głośnym sykiem.
Po chwili Ned wysunął czubek języka, oblizał usta i z uśmiechem na twarzy mówił
dalej:
- Dlatego pani mąż wywiózł Opal z miasta. Chciał ją trzymać z dala od wszystkich,
dopóki się nie ukaże jutrzejsza gazeta. Może się orientował, że Shad z chłopakami się tu
ukrywa, może nie. To nie ma znaczenia. Zależało mu tylko na tym, żeby nikt się nie
dowiedział o wizycie Opal w redakcji. Nie twierdzę, oczywiście, że zmusił Opal do wyjazdu z
miasta, ani że trzyma ją tu siłą. Porwanie nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. W każdym
razie nie potrzebował jej porywać: Opal gotowa jest uczynić wszystko, żeby pogrążyć ojca.
- Bo zabił Taylora - powiedziała cicho, lecz dobitnie córka Madviga.
Ned zerknął na nią smętnym wzrokiem, uśmiechnął się i pokręcił z rezygnacją głową.
Eloise Mathews wpatrywała się w męża. W jej spojrzeniu malowało się bezkresne
zdumienie. Mathews usiadł, zwiesił głowę, po czym ukrył ją w dłoniach.
Shad 0’Rory rozprostował nogi i na powrót je skrzyżował.
- Skończyłeś? - spytał wyjmując papierosa.
- Jeszcze ci mało? - odparł Ned. Siedział tyłem do Shada i nawet się nie odwrócił.
Głos miał spokojny, ale na jego twarz wypełzło zmęczenie.
0’Rory zapalił papierosa.
- No i po kiego licha to całe przedstawienie? Gazeta już się drukuje. Dziewczyna
przyszła do redakcji z własnej woli, tu też nikt jej nie ciągnął na siłę. Podobnie jak ciebie.
Jesteście wolni, możecie w każdej chwili stąd wyjechać. Róbcie, co chcecie. - Wstał. - Ja idę
spać. Panie Mathews, gdzie jest pokój gościnny?
- Powiedz, Hal, że to nieprawda - rzekła Eloise do męża.
Mathews odsłonił wolno twarz.
- Kochanie, istnieje tyle poszlak wskazujących na winę Madviga, że mamy prawo
nalegać, aby policja przynajmniej go przesłuchała - oznajmił z godnością. - Niczego więcej
nie żądamy.
- Nie to miałam na myśli.
- Kochanie... - głos mu drżał - kiedy Opal Madvig przyszła... - Nagle urwał i jakby
kuląc się pod spojrzeniem żony, znów zakrył rękami twarz.
❖
❖
❖
❖ 5
Eloise Mathews i Ned Beaumont zostali sami w pokoju na parterze. Siedzieli
naprzeciw siebie przed korninkiem. Ona, lekko pochylona do przodu, obolałym wzrokiem
wpatrywała się w ostatnią płonącą szczapę; on, z nogą założoną na nogę, z ręką wspartą
niedbale o oparcie krzesła, palił cygaro i ukradkiem obserwował dziewczynę.
Nagle zaskrzypiały schody i na podeście stanął jej mąż. Miał na sobie ten sam garnitur
co wcześniej, zdjął jedynie sztywny kołnierzyk, poluzował pod szyją krawat i wyciągnął go
spod kamizelki.
- Kochanie, chodź do łóżka. Już północ. Dziewczyna nawet nie drgnęła.
- Panie Beaumont, nie mógłby pan...
Na dźwięk swojego nazwiska Ned odwrócił się do mężczyzny na schodach i popatrzył
na niego z okrutną obojętnością, a kiedy temu głos się załamał, skupił się ponownie na
paleniu cygara i obserwacji dziewczyny.
Po chwili Mathews poczłapał z powrotem na górę.
- W kredensie stoi butelka whisky. Mógłbyś ją przynieść? - poprosiła Eloise, nie
odrywając oczu od ognia.
- Jasne. - Podał jej butelkę, po czym rozejrzał się za szklankami. - Z wodą?
Potrząsnęła głową, że nie. Oddech miała przyśpieszony, piersi falowały jej pod
czerwoną, jedwabną suknią.
Nalał dwie duże porcje.
Dopiero kiedy poczuła, jak wtyka jej szklankę do ręki, Eloise przeniosła spojrzenie z
kominka na twarz mężczyzny i wykrzywiła wąskie, zbyt mocno pomalowane wargi w
cierpkim uśmiechu. Pomarańczowy płomień odbijał się w jej oczach, które lśniły niezdrowym
blaskiem.
Ned odwzajemnił uśmiech.
Podniosła szklankę.
- Zdrowie mojego męża! - zawołała.
- O nie - powiedział lekko Ned i wylał zawartość szklanki do kominka; ogień
zabuzował.
Eloise roześmiała się zachwycona i poderwała na nogi.
- Nalej sobie znów!
Ned podniósł z podłogi butelkę i napełnił szklankę.
Eloise uniosła swoją wysoko nad głowę.
- Twoje zdrowie!
Wypili do dna. Dziewczyna wzdrygnęła się.
- Lepiej coś zjedz - poradził jej Ned.
- Nie, nie chcę. - Położyła rękę na jego ramieniu i odwróciła się plecami do ognia. -
Przyciągnijmy tu ławę.
- Dobry pomysł.
Odsunęli na bok krzesła, po czym wzięli za oba końce niską, szeroką ławę bez oparcia
i ustawili ją przed kominkiem.
- Zgaś światło - poprosiła Eloise.
Kiedy to uczynił i wrócił na miejsce, siedziała już na ławie nalewając whisky do
szklanek.
- Tym razem pijemy za ciebie - powiedział. Wypili i dziewczyna znów się
wzdrygnęła. Usiadł koło niej. Ogień w kominku rzucał na ich twarze ciepły różowy blask.
Schody ponownie zaskrzypiały i po chwili ukazał się na nich Mathews. Zatrzymał się
na ostatnim stopniu.- Kochanie, proszę cię...
- Rzuć czymś w niego - szepnęła dziewczyna do Neda.
Roześmiał się.
- Gdzie masz szklankę? - spytała, podnosząc z podłogi butelkę.
Kiedy nalewała trunek, Mathews wrócił na górę.
Eloise i Ned stuknęli się szklankami. Oczy dziewczyny lśniły w pomarańczowym
blasku płomieni. Kosmyk ciemnych włosów zwisał jej zadziornie na czoło. Oddychała przez
usta, lekko posapując.
- Nasze zdrowie - szepnęła.
Ponownie wypili do dna. Dziewczyna wypuściła z ręki pustą szklankę i rzuciła się w
ramiona Neda. Tym razem, kiedy się wzdrygnęła, ich wargi były zwarte w pocałunku.
Szklanka rozbiła się z hukiem na drewnianej podłodze. Ned patrzył na dziewczynę przez
zmrużone powieki. Ona oczy miała zamknięte.
Nie zareagowali na odgłos skrzypienia. To znaczy Ned nie zareagował, Eloise zaś
przytuliła się do niego jeszcze mocniej. Nie widział schodów, był zwrócony do nich tyłem.
Oboje mieli przyśpieszone oddechy.
Kiedy po chwili schody znów zaskrzypiały, przerwali pocałunek, ale wciąż siedzieli
objęci. Ned obejrzał się. Na schodach nie było nikogo.
Dziewczyna położyła rękę na karku mężczyzny, zaczęła targać go za włosy, wbijać
mu paznokcie w skórę. Oczy miała wpółprzymknięte, ale roześmiane.
- Takie jest życie - powiedziała cicho, z lekką drwiną w głosie. Odchyliła się na ławie,
ciągnąc za sobą Neda i ponownie przylgnęła wargami do jego ust.
Znajdowali się w półleżącej pozycji, kiedy usłyszeli strzał.
Ned Beaumont błyskawicznie wyrwał się z objęć dziewczyny.
- Gdzie jest sypialnia? - spytał ostro. Eloise, sparaliżowana strachem, nie odezwała
się.
- Gdzie jest sypialnia? - powtórzył.
- Na piętrze, w przedniej części domu - rzekła ochryple, unosząc bezradnie rękę.
Popędził ile sił na górę, pokonując po kilka stopni na raz. U szczytu schodów natknął
się na Jeffa, który stał w ubraniu, ale boso. Mrugając spuchniętymi od snu oczami, goryl oparł
jedną rękę na biodrze, a drugą wysunął przed siebie, żeby zagrodzić Nedowi drogę.
- Co się dzieje, do cholery? - warknął.
Niewiele się zastanawiając, Ned przyłożył gorylowi w szczękę. Kiedy ten zatoczył się
od siły ciosu, Ned wyminął go i pognał w stronę sypialni Mathewsów. Z innego pokoju
wybiegł 0’Rory i ruszył za nim.
Z dołu doleciał ich krzyk Eloise.
Ned Beaumont pchnięciem otworzył na oścież drzwi i znieruchomiał. Mathews leżał
wyciągnięty na wznak na podłodze pod lampą. Usta miał otwarte, z kącika sączyła się strużka
krwi. Jedna ręka spoczywała na klatce piersiowej, a druga, wyrzucona w bok, zdawała się
wskazywać czarny rewolwer pod ścianą. Na stoliku przy oknie Ned spostrzegł otwarty
kałamarz, pióro i kartkę papieru. Obok stolika stało krzesło.
Shad 0’Rory przecisnął się koło Beaumonta i kucnął przy Mathewsie. Kiedy pochylił
się nad nim, Ned podszedł do stolika, zerknął pośpiesznie na kartkę, po czym schował ją do
kieszeni.
Po chwili zjawił się Jeff, a za nim nagi Rusty. 0’Rory wstał i rozłożył ręce.
- Strzelił sobie w podniebienie - rzekł. - Nie żyje.
Beaumont opuścił sypialnię. W holu spotkał Opal Madvig.
- Co się stało, Ned? - spytała wystraszona.
- Mathews się zastrzelił. Nie zaglądaj tam. Ubierz się i zejdź na dół do Eloise.
Postaram się ją uspokoić.
Kiedy zbiegł na dół po schodach, ujrzał ciemny kształt leżący na podłodze przy ławie.
Ruszył w jego stronę, ale po dwóch krokach zatrzymał się i chłodnym, badawczym wzrokiem
rozejrzał się wokoło. Dopiero wtedy podszedł do dziewczyny, ukląkł na jedno kolano i
sprawdził jej puls. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie w słabym blasku dogasającego
ognia. Sprawiała wrażenie nieprzytomnej. Wyjął z kieszeni kartkę, którą zabrał ze stolika na
górze, i przysunął się na kolanach bliżej kominka, żeby przeczytać, co Mathews napisał przed
ś
miercią.
Ja, Howard Keith Mathews, będąc zdrowy na ciele i umyśle, postanawiam niniejszym
co następuje:
Cały swój majątek oraz wszystkie rzeczy osobiste pozostawiam mojej ukochanej żonie,
Eloise Braden Mathews.
Ustanawiam spółkę State Central jedynym wykonawcą mojego testamentu.
Powyższe poświadczam własnoręcznym podpisem..
Ned przerwał lekturę i uśmiechając się ponuro pod nosem, podarł kartkę na trzy
części; następnie wstał, wsunął rękę w szparę nad żelazną kratą i rzucił podarty testament na
ż
arzące się kawałki drewna. Kartki zajęły się ogniem i po chwili nie było po nich śladu.
Mężczyzna wziął stojącą obok szufelkę i na wszelki wypadek rozgarnął żar, po czym wrócił
do leżącej na podłodze postaci, nalał do szklanki odrobinę whisky, podniósł głowę
dziewczyny i wlał jej do ust alkohol. Kiedy Opal Madvig zeszła na dół, Eloise odzyskała już
przytomność i siedziała na ławie pokasłując.
❖
❖
❖
❖ 6
Na schodach ukazał się Shad 0’Rory, za nim Jeff i Rusty. Wszyscy trzej byli ubrani.
Beaumont stał przy drzwiach, w płaszczu i kapeluszu.
- Dokąd się wybierasz, Ned?
- Zadzwonić na policję.
- Słusznie. - 0’Rory skinął głową. - Ale zanim wyjdziesz, chcę cię o coś zapytać. -
Zszedł na dół. Rusty i Jeff niemal deptali mu po piętach.
- No? - Beaumont wyjął rękę z kieszeni i przekręcił się nieco w bok, tak żeby pistolet,
który trzymał w dłoni, był widoczny dla trzech mężczyzn, lecz niewidoczny dla Eloise i Opal,
która siedziała obok przyjaciółki, obejmując ją ramieniem. - Tylko bez głupich kawałów, bo
się śpieszę.
0’Rory zatrzymał się, sprawiał jednak wrażenie, jakby nie zauważył broni.
- Nie wydaje ci się to dziwne - zaczai - że na stoliku w sypialni stoi otwarty kałamarz,
obok leży pióro, a nie znaleźliśmy żadnego listu...
- Nie było listu? - Ned uśmiechnął się robiąc zdumioną minę, po czym cofnął się o
krok. - To rzeczywiście dziwne. Jak wrócę, możemy się wspólnie podziwie.
- Wolałbym teraz...
- Przykro mi... - Wymacał ręką klamkę. - Za kilka minut będę z powrotem. -
Wyskoczył na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.
Już nie padało. Ruszył pędem przez wysoką trawę i skręcił za budynek. Słyszał, jak
ktoś zatrzaskuje jakieś inne drzwi. Gdzieś nie opodal szumiała rzeka. Zaczął przedzierać się w
jej stronę przez zarośla.
Na lewo, za jego plecami, rozległ się ostry, lecz niezbyt głośny gwizd. Brnąc przez
grząskie błoto, Ned dotarł do kępy drzew i odbił w bok od rzeki. Znów rozległ się gwizd, tym
razem na prawo. Za kępą drzew Ned zagłębił się w krzaki sięgające mu do ramion. Chociaż
była ciemna noc, na wszelki wypadek szedł lekko pochylony, żeby go nikt nie dojrzał.
Wspinał się pod górę po śliskim, nierównym gruncie, walcząc z gęstwiną cienkich
gałęzi, które smagały go po twarzy, po rękach, czepiały się jego ubrania. Trzy razy upadł.
Potykał się bez przerwy. Gwizd się nie powtórzył.
Nie znalazł Buicka. Nie znalazł nawet drogi, którą przyjechał. Wspinał się mozolnie,
powłócząc nogami i potykając się nawet wtedy, kiedy nie było już o co się potykać. Wreszcie
dotarł na szczyt wzniesienia i po chwili zaczął schodzić z jego drugiej strony, ślizgając się i
przewracając jeszcze częściej. Dołem biegła ścieżka. Skręcił w prawo i brnął przed siebie, co
rusz przystając, żeby zdrapać z butów ogromne grudy lepkiego błota. Zdrapywał je
pistoletem.
Wtem usłyszał za plecami szczekanie; zatrzymał się i zataczając jak pijak obejrzał za
siebie. W odległości mniej więcej dwudziestu metrów zobaczył niewyraźny zarys domu,
którego wcześniej nie zauważył. Zawrócił. Po chwili stał przed wysoką bramą, na którą rzucał
się, wściekle ujadając, pies - niewidoczny w ciemności potwór.
Beaumont wyciągnął rękę, znalazł po omacku klamkę i odczepiwszy haczyk, wszedł
na teren posesji. Pies odsunął się; krążąc wokół intruza i ujadając hałaśliwie, raz po raz
przyskakiwał bliżej, jakby miał zamiar go zaatakować.
Ktoś otworzył okno i krzyknął grubym głosem:
- Co pan, do cholery, wyprawia z psem? Ned roześmiał się w duszy, po czym wziął się
w garść i odparł głosem niewiele cieńszym:
- Jestem Beaumont z prokuratury okręgowej. Muszę skorzystać z pańskiego telefonu.
Niedaleko stąd zginął człowiek!
- Nic nie słyszę! - ryknął basem mężczyzna w oknie. - Cicho, Jeannie!
Jeannie zaszczekała jeszcze kilka razy ze zdwojoną energią i wreszcie się uspokoiła.
- To co pan mówił?
- Jestem z prokuratury. Chcę skorzystać z telefonu. Zginął człowiek.- O cholera!
Kiedy mężczyzna zamknął z trzaskiem okno, pies znów zaczął szczekać i krążyć
wkoło, udając, że lada moment rzuci się do ataku. Ned cisnął w zwierzę swój zabłocony
pistolet. Psisko czym prędzej czmychnęło za dom.
Drzwi otworzył czerwony na twarzy, krępy mężczyzna w długiej, niebieskiej koszuli
nocnej.
- Jezus Maria! Ale pan okropnie wygląda! - wyrwało mu się, gdy Ned podszedł do
ś
wiatła.
- Gdzie jest telefon?
Mężczyzna złapał Neda, zanim ten się przewrócił.
- W pokoju - mruknął. - Do kogo mam zadzwonić i co powiedzieć? Pan jest za słaby,
ż
eby...
- Telefon! - warknął Ned.
Podtrzymując go, żeby się nie przewrócił, gospodarz wprowadził Neda do środka, po
czym pchnął drzwi na końcu korytarza.
- Tam - rzekł. - Ma pan szczęście, że starej nie ma w domu. Nie wpuściłaby kogoś tak
zabłoconego.
Ned zwalił się na krzesło, ale nie sięgnął po telefon. Patrząc spod oka na faceta w
koszuli nocnej, warknął ochryple:
- Chciałbym zostać sam.
Mężczyzna cofnął się od progu i zamknął za sobą drzwi.
Ned podniósł słuchawkę, podparł się łokciami na stoliku i wykręcił numer Paula
Madviga. Czekając na połączenie, walczył z sennością; powieki co rusz mu opadały, musiał
na siłę otwierać oczy, ale kiedy wreszcie zaczął mówić, głos miał normalny, rześki.
- Cześć Paul, tu Ned... Mniejsza z tym... Mathews popełnił samobójstwo w swoim
domku nad rzeką i nie zostawił testamentu... A teraz słuchaj, bo to ważne. Ponieważ miał
sporo długów, a nie ustanowił nikogo wykonawcą swej woli, sąd będzie musiał wyznaczyć
kogoś, kto by tymczasowo zarządzał majątkiem. Rozumiesz...? Tak. Przypilnuj, żeby sprawa
trafiła do właściwego sędziego, może do Phelpsa; wtedy do czasu wyborów „Observer” nam
nie podskoczy. Jasne...? W porządku, dobra, ale to nie wszystko. Jest pilna robota. Jutrzejsze
wydanie zawiera sensacyjny materiał. Musisz zatrzymać cały nakład... Nie wiem, wyciągnij
Phelpsa z łóżka, niech wyda sądowy nakaz albo co, w każdym razie gazeta nie może się
ukazać! Potem już się jakoś dogadamy z zespołem redakcyjnym; sami spuszczą z tonu, jak się
dowiedzą, że przez najbliższy miesiąc gazetą będzie zarządzał ktoś z naszych... Nie mam
czasu, Paul, ale mówię ci, to prawdziwa bomba! Musisz zrobić wszystko, żeby gazeta nie
trafiła jutro do kiosków. Obudź Phelpsa, jedźcie do redakcji i sami się przekonajcie. Masz ze
trzy godziny czasu... Tak... Co? Opal? Nie martw się. Jest tu ze mną... Tak, przywiozę ją do
domu... Aha, zawiadom policję czy prokuraturę o Mathewsie, dobrze...? Tak, zaraz tam
wracam. W porządku.
Rzucił słuchawkę na widełki, wstał i chwiejnym krokiem doczłapał do drzwi. Szarpnął
je raz, ale nie ustąpiły. Kiedy szarpnął je mocniej, otworzyły się na oścież i Ned wypadł na
korytarz; gdyby nie ściana, na której się zatrzymał, rymnąłby jak długi na podłogę. Gospodarz
pośpieszył mu z pomocą.- Niech się pan o mnie oprze... Powinien pan odpocząć. Rozłożyłem
na tapczanie koc, żeby nie zabrudził pan...
- Pożyczy mi pan samochód? - przerwał mu Ned. - Muszę wrócić do domku
Mathewsa.
- To właśnie on nie żyje?
- Tak.
Mężczyzna uniósł brwi i zagwizdał cicho.
- Pożyczy mi pan samochód? - spytał ponownie Ned.
- Bądź pan rozsądny! W takim stanie chce pan prowadzić?!
- Dobra, wrócę pieszo - oznajmił Ned zataczając się.
- Stój pan! - Gospodarz zmierzył gościa gniewnym wzrokiem. - Co za uparty osioł! W
porządku, ubiorę się i sam pana podwiozę. Tylko nie wykorkuj mi pan po drodze!
Mężczyzna zaparkował pod domem Mathewsa i wprowadził, a raczej wniósł Neda do
ś
rodka. W ogromnym pokoju na parterze zastali tylko Opal i Eloise. Na widok przybyszy,
którzy wtargnęli bez pukania, zaskoczone dziewczyny wytrzeszczyły szeroko oczy.
Ned uwolnił się z objęć mężczyzny i powiódł smętnym wzrokiem po pokoju.
- Gdzie Shad? - wymamrotał.
- Odjechał - rzekła Opal. - Wszyscy odjechali.
- To dobrze. - Mówił z wyraźnym trudem. - Muszę z tobą porozmawiać na osobności.
Eloise Mathews podbiegła w jego stronę.
- Zabiłeś go! - krzyknęła.
Zachichotał głupawo i próbował wziąć ją w ramiona.
Dziewczyna wrzasnęła i z całej siły uderzyła go w twarz.
Poleciał do tyłu na wyprostowanych nogach - uczynny sąsiad nie zdołał go złapać -
runął na podłogę i już się nie poruszył.
VII
Słudzy
❖
❖
❖
❖ 1
Senator Henry odłożył serwetkę i wstał od stołu. Sprawiał wrażenie wyższego i
młodszego niż był w rzeczywistości. Głowę miał dość małą, porośniętą rzadkimi, siwymi
włosami, lecz wyjątkowo kształtną, twarz trochę pomarszczoną, z zaledwie kilkoma
wyrazistymi bruzdami. Oczy nie zdradzały jego wieku; zielonoszare, głęboko osadzone i
niezbyt duże, patrzyły bystro.
- Pozwolą państwo, że na kilka minut zabiorę Paula na górę? - spytał poważnie, z
wystudiowaną uprzejmością.
- Pod warunkiem, że zostawisz mi tu pana Beaumonta - odparła jego córka - i
obiecasz, że niedługo do nas wrócicie.
Ned Beaumont uśmiechnął się i skinął bez słowa głową, po czym przeszedł z Janet do
pomalowanego na biało pokoju. W białym kominku leniwie buzował za kratą ogień, rzucając
czerwonawy blask na mahoniowe meble.
Janet Henry włączyła lampę stojącą przy fortepianie i usiadła na ławeczce, plecami do
klawiszy. Padające z tyłu światło tworzyło aureolę wokół jej jasnych włosów. Kobieta ubrana
była w czarną suknię z materiału przypominającego zamsz. Nie miała na sobie biżuterii.
Ned pochylił się, żeby strzepnąć do kominka popiół z cygara. Osadzona w spince do
krawata perła zalśniła w blasku ognia niby czerwone oko.
- Zagra pani? - spytał prostując się.
- Nie gram zbyt dobrze, ale jeśli pan chce... tylko może później. Bo chciałabym
skorzystać z okazji, że jesteśmy sami i porozmawiać z panem. - Siedziała sztywno
wyprostowana, z rękami splecionymi na kolanach.
Ned skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Cofnął się od kominka i zajął miejsce na
stojącej nie opodal stylowej kanapie. Spojrzał wyczekująco na córkę senatora, lecz nie
zdradzał większego zainteresowania.
Janet Henry obróciła się na ławeczce, tak aby siedzieć dokładnie na wprost Neda.
- Jak się Opal czuje? - spytała ciepłym, poufałym tonem.
- Nie widziałem jej od tygodnia, ale chyba dobrze. - Przysunął cygaro do ust, po czym
zawahał się, jakby nagle coś sobie przypomniał. - Dlaczego pani pyta?
Kobieta otworzyła szerzej piwne oczy.
- Słyszałam, że cierpi na depresję i nie wstaje z łóżka...
- Ach, o to chodzi! - Ned uśmiechnął się lekko. - Więc Paul nic pani nie mówił?
- No właśnie mówił. - Popatrzyła na niego zdziwiona. - Mówił, że Opal całymi dniami
leży przygnębiona w łóżku. Od niego to wiem.
Uśmiech Neda stał się łagodny.
- Hm, biedak pewnie czuje się trochę skrępowany - powiedział wolno, po czym
przeniósł wzrok z cygara na Janet i wzruszył ramionami.
- Nie, Opal nie cierpi na żadną depresję. Po prostu ubzdurała sobie, że Paul zabił pani
brata i jak idiotka zaczęła rozgłaszać to wszem wobec. Oczywiście Paul nie może sobie
pozwolić, aby jego własna córka biegała po mieście oskarżając go o morderstwo, więc
zakazał jej wychodzenia z domu, dopóki nie zmądrzeje.
- To znaczy... - Zawahała się, jej oczy lśniły.
- To znaczy, że więzi Opal?
- Więzi? Bez przesady! - zaprotestował. - Opal jest jeszcze dzieckiem. A jak dzieci
coś przeskrobią, często za karę muszą siedzieć w domu, prawda?
- No tak - przyznała Janet Henry. - Ale... - Popatrzyła na splecione na kolanach dłonie,
potem znów na Neda. - Dlaczego ona podejrzewa Paula?
- A któż go nie podejrzewa? - odparł kwaśno. Janet zacisnęła ręce na krawędzi
ławeczki i blada z przejęcia pochyliła się do przodu.
- Właśnie o to chciałam pana spytać - rzekła.
- Czy ludzie naprawdę myślą, że Paul jest mordercą?
Skinął głową. Na jego twarzy malował się spokój.
Kobieta tak mocno ściskała ławkę, że kłykcie miała niemal białe.
- Dlaczego? - szepnęła ochryple.
Ned wstał z kanapy, podszedł do kominka i wrzucił do ognia niedopałek, po czym
wrócił na miejsce, założył nogę na nogę i odchylił się wygodnie do tyłu.
- Bo konkurencja, żeby wygrać, rozpuszcza takie plotki. - Nic w jego głosie, minie ani
zachowaniu nie wskazywało na to, że ta sprawa jakoś osobiście go dotyczy.
- Ale... - kobieta zmarszczyła czoło - ale czy ludzie by w nie wierzyli, gdyby nie
istniały jakieś dowody, jakieś poszlaki...
Spojrzał na nią rozbawiony.
- Rzecz w tym, że istnieją. Myślałem, że pani o tym wie. - Pogładził kciukiem wąs. -
Jeszcze pani nie dostała jednego z tych anonimów, których tyle krąży?
Janet Henry podniosła się z ławeczki, wyraźnie podniecona.
- Dostałam! Właśnie dziś! Zaraz go panu pokażę...
Roześmiał się cicho i ruchem dłoni powstrzymał ją.
- Nie warto. Już kilka widziałem, a niczym się od siebie nie różnią.
Kobieta usiadła z ociąganiem.
- Te wszystkie anonimy, te artykuły, które ukazywały się w „Observerze”, póki nie
zmusiliśmy gazety do wyłączenia się z kampanii wyborczej, te rozsiewane plotki... - Ned
wzruszył ramionami. - Posługując się paroma poszlakami, konkurencja zmontowała
przeciwko Paulowi oskarżenie.
- Czy... czy coś mu grozi? - Janet przygryzła dolną wargę..
Ned pokiwał głową.
- Jeśli przegra wybory, to znaczy, jeśli jego kandydaci przegrają, wówczas straci
swoje wpływy we władzach miejskich oraz stanowych, i wyląduje na krześle elektrycznym -
oznajmił spokojnie, z przekonaniem w głosie.Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz.
- A jeśli wygra, to nic mu nie będzie? - spytała.
- Nic a nic.
Na moment wstrzymała oddech. Kiedy w końcu odezwała się, usta tak bardzo jej
drżały, że ledwo mogła mówić.
- Czy wygra?
- Tak sądzę.
- I wtedy bez względu na istniejące dowody...
- głos jej się załamał - ...nic mu nie będzie groziło?
- Nie stanie przed sądem - wyjaśnił Ned. I wtem doznał olśnienia. Usiadł prosto,
zamknął oczy, potem otworzył je i wbił wzrok w bladą, napiętą twarz Janet Henry. Po chwili
rozpromienił się i parsknął śmiechem, niezbyt głośnym, ale pełnym radości. - Judyta we
własnej osobie!
- zawołał wstając z kanapy.
Kobieta znów wstrzymała oddech; siedziała blada, z pytaniem w oczach.
Ned, z zadowoloną miną, zaczął przemierzać pokój w tę i z powrotem, rozmawiając
ze sobą z ożywieniem. Od czasu do czasu zerkał przez ramię na Janet Henry.
- Oczywiście! Więc o to chodzi! Córka senatora tolerowała Paula, była dla niego miła,
bo chciała pomóc ojcu zdobyć poparcie, którego tak bardzo potrzebował, ale wyznaczyła
sobie pewne granice. A Paul zakochał się w niej po uszy. Później, kiedy uznała, że to właśnie
on zabił jej brata i że uniknie kary, chyba że ona... Boże, ale numer! Zarówno rodzona córka,
jak i ukochana kobieta robią co mogą, żeby wylądował na krześle elektrycznym! Ten ma
szczęście do kobiet!
- Zatrzymawszy się przed Janet, przyciął koniec cienkiego, jasnozielonego cygara, z
którym spacerował po pokoju. - To pani rozsyła te anonimy
- powiedział tonem bynajmniej nie oskarżycielskim, ale tak jakby dzielił się z nią
dokonanym przez siebie odkryciem. - Tak, to pani robota. Zostały napisane na maszynie
znajdującej się w garsonierze, w której Taylor spotykał się z Opal. Taylor miał jeden klucz,
Opal drugi. Opal nie spłodziła tych anonimów, była nimi zbyt zdruzgotana. Ale pani... Tak,
kiedy policja oddała senatorowi rzeczy Taylora, odszukała pani klucz, zakradła się do
tamtego mieszkanka i przystąpiła do pisania. W porządku. - Znów zaczął przemierzać pokój. -
Hm, trzeba będzie przekonać senatora, aby wynajął kilka sprawnych, silnych pielęgniarek,
zamknął panią w sypialni i oznajmił wszystkim, że córka cierpi na depresję i nie wstaje z
łóżka. Wygląda na to, że epidemia depresji grasuje wśród córek naszych polityków, ale
trudno, wygramy te wybory, choćby w każdym domu ktoś się miał rozchorować.
- Odwrócił się i uśmiechnął przyjaźnie do kobiety-
Przyłożyła rękę do szyi; nie poruszyła się ani nie odezwała.
- Na szczęście z senatorem nie będziemy mieli kłopotów - ciągnął po chwili. -
Niewiele go obchodzi pani czy zmarły syn. Zależy mu tylko na tym, żeby zostać ponownie
wybranym, a doskonale zdaje sobie sprawę, że bez pomocy Paula to mu się nie uda. -
Roześmiał się. - Dlatego poszła pani w ślady Judyty, prawda? Wiedziała pani, że przed
wyborami ojciec nie zerwie z Paulem, nawet gdyby uważał, że to właśnie on zabiłTaylora.
Cóż, to dla nas pocieszająca wiadomość.
Kiedy urwał na moment, żeby zapalić cygaro, kobieta opuściła rękę na kolana i
wreszcie przemówiła. Siedziała wyprostowana, ale w jej postawie nie było sztywności. Głos
miała opanowany, chłodny.
- Nie potrafię dobrze kłamać... Tak, napisałam te listy. Wiem, że Paul zabił Taylora.
Ned Beaumont wyjął cygaro z ust, podszedł do stylowej kanapy i usiadł naprzeciw
Janet Henry. Popatrzył na nią z powagą, lecz bez wrogości.
- Pani nienawidzi Paula, prawda? - spytał. - Nawet gdybym udowodnił, że wcale nie
zamordował pani brata, nadal by go pani nienawidziła...
- Tak, chyba tak... - odparła, nie spuszczając z niego oczu.
- No właśnie. Nie dlatego go pani nienawidzi, że pani zdaniem zabił Taylora. Jest
dokładnie odwrotnie. Podejrzewa go pani o morderstwo, ponieważ tak bardzo go pani
nienawidzi.
- Nie. - Pokręciła wolno głową. Ned uśmiechnął się sceptycznie.
- Rozmawiała pani o tym z ojcem? - spytał. Przygryzła wargę i lekko się zarumieniła.
- I co? - Ned ponownie się uśmiechnął. - Oświadczył pani, że to bzdura?
Rumieniec pogłębił się. Zamierzała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.
- Gdyby Paul zabił Taylora, pani ojciec by o tym wiedział.
Spojrzała na swoje ręce.
- Ojciec nie chce dopuścić do siebie prawdy - oznajmiła ponuro.
- Proszę mi wierzyć, on wie najlepiej. - Nagle zmrużył oczy. - Czy tamtego wieczoru
Paul mówił coś senatorowi na temat Taylora i Opal?
Podniosła zdumiona głowę.
- Pan nie wie, co się wtedy stało? - spytała.
- Nie.
- To nie miało nic wspólnego z Taylorem i Opal! - Była tak przejęta, że słowa się jej
zlewały. - Ojciec... - Wtem obróciła sie w stronę drzwi i zasznurowała usta. Za drzwiami
rozległ się niski, gardłowy śmiech oraz odgłos zbliżających się kroków. Kobieta zerknęła
pośpiesznie na Beaumonta i podniosła błagalnie ręce. - Muszę ci wszystko opowiedzieć, Ned
- szepnęła nerwowo, zwracając się do niego po imieniu. - Możemy się jutro spotkać?
- Tak.
- Gdzie?
- U mnie?
Kiedy zgodziła się, podał szybko swój adres. Kobieta zdążyła jeszcze spytać szeptem,
czy może wpaść po dziesiątej, on zdążył skinąć głową, że tak, i do pokoju wszedł senator
Henry z Paulem Madvigiem.
❖
❖
❖
❖ 2
O wpół do jedenastej pożegnali się z senatorem i jego córką, wsiedli do brązowej
limuzyny i odjechali spod willi na Charles Street. Półtorej przecznicy dalej Madvig odetchnął
głośno, z wyraźną ulgą.
- Nawet nie wiesz, Ned, jak bardzo się cieszę, żeście się polubili z Janet.- Ja się ze
wszystkimi lubię - odparł Ned, patrząc spod oka na profil blondyna.
Madvig zarechotał cicho. - Akurat!
Na wargi Neda wypełzł tajemniczy uśmiech.
- Słuchaj, Paul, chciałbym jutro coś z tobą omówić. Gdzie będziesz około drugiej?
- Zaczyna się nowy miesiąc, więc w biurze.
- Madvig skręcił w China Street. - A teraz nie możemy pogadać? Jeszcze jest
wcześnie.
- Nie, jutro będę miał jaśniejszy obraz. Jak się miewa Opal?
- Dobrze - odparł Paul Madvig. - Cholera, żebym chociaż umiał się na nią gniewać!
Byłoby mi znacznie łatwiej. - Minęli światła na skrzyżowaniu. - Przynajmniej smarkula nie
jest w ciąży
- dodał po chwili.
Ned nic nie powiedział. Twarz miał pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Madvig
zwolnił; zbliżali się do klubu.
- Jak myślisz, Ned? - spytał ochrypłym głosem i oblał się rumieńcem. - Czy Opal... -
przełknął ślinę - czy oni ze sobą sypiali? Czy może ich związek był czysto platoniczny?
- Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. I przypadkiem nie pytaj Opal, Paul.
Madvig zatrzymał wóz i przez chwilę siedział z rękami na kierownicy, patrząc prosto
przed siebie. Potem znów przełknął ślinę i niskim, ochrypłym głosem oznajmił:
- Porządny z ciebie facet, Ned.
- Jasne.
Wysiedli z samochodu, weszli do klubu i na pierwszym piętrze, przed portretem
gubernatora, rozstali się bez słowa, każdy udając się w swoją stronę.
Ned Beaumont wstąpił do małego pokoiku na zapleczu, w którym pięciu facetów
grało w pokera, a trzech stało obok kibicując. Przyłączył się do graczy. O trzeciej nad ranem,
kiedy gra dobiegła końca, wstał od stolika bogatszy o czterysta dolarów.
❖
❖
❖
❖ 3
Dochodziło prawie południe, kiedy wreszcie zjawiła się Janet Henry. Beaumont od
ponad godziny przemierzał nerwowo pokój, na przemian obgryzając paznokcie i zaciągając
się cygarem. Po usłyszeniu dzwonka natychmiast ruszył do drzwi, otworzył je i na widok
kobiety uśmiechnął się jakby nieco zaskoczony.
- Dzień dobry, Janet - powiedział.
- Przepraszam za spóźnienie, ale...
- Wcale się nie spóźniłaś - zapewnił ją, zapraszając do środka. - Umówiliśmy się po
dziesiątej, nie na żadną konkretną godzinę.
- Ładnie tu. - Rozglądała się wolno, podziwiając przestronny salon o wysokim suficie
i szerokich oknach, a także zawieszone nad kominkiem ogromne lustro oraz meble obite
grubym, czerwonym pluszem. - Prześlicznie! - Skierowała swoje piwne oczy w stronę
uchylonych drzwi do drugiego pokoju. - Czy tam jest sypialnia?
- Tak. Chcesz zobaczyć?
- Bardzo.
Pokazał jej sypialnię, potem kuchnię i łazienkę.
- Co za wspaniałe mieszkanie - powiedziała, gdy wrócili do salonu. - Nie sądziłam, że
takie piękne, staroświeckie wnętrza trafiają się jeszcze w tym mieście.
Skinieniem głowy podziękował za miłe słowa.
- Mnie też się podoba - rzekł. - I jak mogłaś się przekonać, nikt nas tu nie podsłuchuje,
chyba że ukrył się w szafie.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
- Taka możliwość nawet nie przyszła mi do głowy - oświadczyła. - Mogę się z tobą
nie zgadzać, mogę uważać cię za wroga, ale wiem, że jesteś dżentelmenem. Inaczej bym się z
tobą tu nie umówiła.
- Dżentelmenem? - spytał żartobliwym tonem. - Kimś, kto wie, że nie nosi się
brązowych butów do granatowego garnituru?
- Nie to miałam na myśli.
- Zatem pomyliłaś się. Jestem hazardzista i totumfackim Madviga.
- Jesteś dżentelmenem. - W jej oczach pojawił się błagalny wyraz. - Proszę, nie
kłóćmy się, przynajmniej dopóki nie mamy o co.
- Przepraszam. - Uśmiechnął się lekko stropiony. - Może usiądziesz?
Spoczęła w głębokim, obitym czerwonym pluszem fotelu, a on zajął miejsce
naprzeciwko.
- Obiecałaś, że mi powiesz, co się stało tego wieczoru, kiedy zginął twój brat.
- Tak. - Jej szept był ledwo słyszalny. Zarumieniła się i przeniosła wzrok na podłogę.
W końcu podniosła oczy i mimo wyraźnego speszenia mówiła dalej: - Chcę, żebyś wiedział...
Jesteś przyjacielem Paula... może uważasz mnie za wroga... ale kiedy dowiesz się... kiedy
usłyszysz prawdę, może zmienisz o mnie zdanie... Nie wiem, może... Opowiem ci o
wszystkim i sam zdecydujesz... - Przyjrzała mu się uważnie; jej zmieszanie znikło. - Paul
naprawdę nic ci nie mówił?
- Nic a nic. Daję słowo.
- Czy to nie świadczy, że chce coś ukryć? - spytała pochylając się do przodu.
Ned wzruszył ramionami.
- Być może, ale co z tego? - Głos miał spokojny, obojętny.
Zmarszczyła brwi.
- Nie widzisz, że... Zresztą nieważne. Opowiem ci o jego wizycie i sam ocenisz. -
Wciąż siedziała pochylona do przodu, wpatrując się z napięciem w jego twarz. - Tego
wieczoru Paul po raz pierwszy przyszedł do nas na kolację...
- Wiem - wtrącił Ned. - Twojego brata nie było w domu.
- Nie było go przy stole, ale był u siebie w pokoju - wyjaśniła. - Do stołu zasiedliśmy
w trójkę, ojciec, ja i Paul. Taylor zamierzał zjeść na mieście. Nie chciał się do nas przyłączyć,
miał Paulowi za złe, że nie pozwala mu się widywać z Opal.
Ned pokiwał chłodno głową.
- Po kolacji ojciec wyszedł na chwilę, zostawiając nas samych. Nagle Paul objął mnie
i pocałował.
Beaumont nie umiał powstrzymać wesołości; zarechotał pod nosem. Kiedy kobieta
spojrzała na niego zdziwiona, opanował się i wyjaśnił z uśmiechem:
- Później ci powiem, co mnie tak rozbawiło. Przepraszam. I cały zamieniam się w
słuch. - Zanim jednak Janet zdołała otworzyć usta, spytał: - Czy coś mówił?- Paul? Nie wiem.
Chyba coś wymamrotał, ale nic nie rozumiałam. - Minę miała zakłopotaną. - A dlaczego?
Beaumont znów się roześmiał.
- Powinien był powiedzieć, że chce wziąć z góry to, co mu się należy. Moja wina.
Usiłowałem go przekonać, żeby nie popierał kandydatury twojego ojca, tłumaczyłem, że
senator podsuwa mu ciebie jako przynętę i że jeśli on, Paul, chce się dać skusić, to niech się
kusi przed wyborami, bo potem nic nie dostanie.
Janet Henry wytrzeszczyła szeroko oczy.
- Rozmawialiśmy, zanim był u was na kolacji
- ciągnął Ned - ale nie sądziłem, że mnie posłucha. - Zmarszczył czoło. - Przyznaj się,
czym go sprowokowałaś? Bo Paul czcił cię jak bóstwo, chciał się z tobą żenić, nie rzuciłby
się na ciebie bez powodu...
- Naprawdę go nie prowokowałam - odparła wolno. - To był długi, męczący wieczór.
Oboje siedzieliśmy spięci. Starałam się nie okazywać... starałam się, żeby Paul nie zauważył,
ż
e robię dobrą minę do złej gry. Widziałam, że czuje się nieswojo... może zaczął
podejrzewać, że miałeś jednak rację i dlatego postanowił... no, wiesz...
- Urwała, wykonując rękami jakiś nieokreślony gest.
- I co było potem?
- Ogarnęła mnie taka złość, że wybiegłam z jadalni.
- Bez słowa? - Z oczu Neda biła z trudem skrywana wesołość.
- Tak. On też nic nie powiedział, a przynajmniej nic nie słyszałam. Na schodach
spotkałam ojca... byłam na niego równie wściekła jak na Paula, bo to przecież ojciec zaprosił
go na kolację. Zaczęłam mu opowiadać, co się przed chwilą stało, kiedy drzwi jadalni się
otworzyły i Paul wybiegł z domu. Nagle Taylor wyłonił się ze swojego pokoju. - Janet jeszcze
bardziej zbladła; była zdenerwowana, głos miała ochrypły z przejęcia. - Słyszał, jak
rozmawiam z ojcem i spytał, o co chodzi, ale byłam zbyt wzburzona, żeby mu tłumaczyć.
Zostawiłam go z ojcem na schodach i udałam się do siebie. Po pewnym czasie ojciec
przyszedł do mnie na górę i powiedział, że Taylor nie żyje... że został zamordowany.
Siedziała blada jak kreda, z oczami utkwionymi w Beaumonta, i wyłamując sobie
palce czekała, jak zareaguje. Jego reakcja była dość chłodna.
- A co Paul ma z tym wspólnego?
- Co Paul ma z tym wspólnego? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Nie rozumiesz?
Taylor wybiegł z domu, dogonił Paula, a ten go zabił! Mój brat wpadł w furię i... - Nagle coś
sobie przypomniała. - Wiesz, że nie znaleziono przy nim kapelusza? Taylor za bardzo się
ś
pieszył i był zbyt wściekły, żeby wkładać przed wyjściem kapelusz. Chciał...
- To żaden dowód - przerwał jej Ned i pokręcił wolno głową. W jego głosie nie było
cienia wątpliwości. - Taylor nie zginął z rąk Paula. Po co miałby go Paul zabijać, skoro bez
trudu mógłby go obezwładnić? Paul tak łatwo nie traci głowy. Znam go. Widziałem, jak
walczy i sam się z nim biłem. Fakt, że Taylor za nim wybiegł, nie jest żadnym dowodem. -
Zmrużył powieki; spojrzenie miał lodowate. - Zresztą nawet gdyby go Paul zabił... niechcący,
rzecz jasna, chociaż i tak w to nie wierzę, uczyniłby to w obronie własnej.
- W obronie własnej? - spytała z pogardą kobieta. - Więc dlaczego by ukrywał
prawdę?
- Ze względu na ciebie. Wie, że gdyby przyznał się, że niechcący zabił twojego brata...
- Ned roześmiał się. - Boże, co ja wygaduję? Paul naprawdę nie zabił Taylora.
Janet Henry podniosła głowę i popatrzyła w milczeniu na Beaumonta. Jej spojrzenie
również stało się lodowate.
Ned zadumał się.
- Na czym opierasz swoje podejrzenia? - spytał po chwili. - I skąd wiesz, że Taylor
wybiegł akurat za Paulem?
- Bo wiem. W przeciwnym razie skąd by się znalazł na China Street, i to z gołą
głową?
- Czy senator widział, jak Taylor wychodzi z domu?
- Nie. Dopiero kiedy policja... Przerwał jej.
- A podziela twoje zdanie?
- Na pewno! - zawołała. - Nawet jeśli twierdzi co innego! Przecież sprawa jest jasna
jak słońce. - Oczy zaszły jej Izami. - Myślę, że ty też je podzielasz. Znalazłeś ciało. Nie wiem,
co jeszcze odkryłeś, ale chyba teraz już nie masz wątpliwości...
Nedowi zaczęły się trząść ręce. Usiadł głębiej w fotelu, żeby mógł je wsunąć
niezauważenie do kieszeni spodni. Choć z jego twarzy promieniował spokój, usta miał mocno
zaciśnięte.
- Znalazłem zwłoki. W pobliżu nie było żywej duszy. I tylko tyle wiem.
- Ale teraz masz pełniejszy obraz. Ocienione ciemnym wąsem wargi wykrzywiły się,
oczy zaiskrzyły się gniewem.
- Ktokolwiek zabił Taylora, wyświadczył światu ogromną przysługę - oświadczył
szorstko głosem przepojonym goryczą.
Kobieta popatrzyła na niego z przerażeniem i mimo woli podniosła rękę do ust, ale po
chwili ją opuściła, a jej spojrzenie stało się łagodne, współczujące.
- Rozumiem. Paul jest twoim przyjacielem. Boli cię, że go oskarżam.
Ned spuścił głowę.
- Przepraszam - mruknął. - Nie powinienem był tego mówić. Postąpiłem jak kretyn. - I
uśmiechając się kwaśno, dodał: - Widzisz? Miałem rację mówiąc, że nie jestem
dżentelmenem. - Uśmiech i zawstydzenie znikły z jego twarzy. Podniósł na kobietę spokojny,
skupiony wzrok i rzekł cicho: - A ty masz rację mówiąc, że Paul jest moim przyjacielem. I
pozostanie nim bez względu na to, kogo zabił.
Przyglądała mu się długo i uważnie. Wreszcie płaskim, bezbarwnym głosem spytała:
- Czyli ta rozmowa nic nie zmieniła? Myślałam, że zdołam cię... - Urwała; rozłożyła
bezradnie ręce i przygarbiła ramiona.
Ned wolno pokręcił głową. Kobieta westchnęła, po czym wstała i wyciągnęła dłoń.
- śałuję - powiedziała. - I przyznaję, jestem zawiedziona, ale mam nadzieję, że nie
będziemy wrogami.
Ned również wstał, lecz zignorował wyciągniętą na pożegnanie dłoń.- Za wroga
uważam tę część twojej osoby, która oszukuje Paula.
Kobieta nie cofnęła dłoni.
- A co z resztą? Z tą częścią, która nie ma z tym nic wspólnego? - spytała.
Ned bez słowa ujął jej rękę i ukłonił się.
❖
❖
❖
❖ 4
Kiedy drzwi się zamknęły za Janet Henry, Ned podszedł do telefonu i wykręcił numer.
- Halo? Tu Beaumont - przedstawił się. - Zastałem pana Madviga...? Kiedy przyjdzie,
proszę mu powiedzieć, że dzwoniłem i że później do niego wpadnę... Tak, dziękuję.
Spojrzał na zegarek. Było kilka minut po pierwszej. Zapalił cygaro i usiadł na
parapecie; wydmuchując kłęby dymu, które odbijały się od szyby i tworzyły gęstą chmurę
nad jego głową, patrzył w dół na szary kościół po drugiej stronie ulicy. Siedział tak z dziesięć
minut, gryząc koniec cygara, dopóki nie zadzwonił telefon.
- Halo? - powiedział do słuchawki. - Tak, Harry... W porządku, a gdzie jesteś...? Zaraz
ruszam. Czekaj na mnie... Mniej więcej za pół godziny... Tak.
Cisnął cygaro do kominka, włożył kapelusz, płaszcz, i opuścił mieszkanie. Sześć
przecznic dalej wstąpił do małej restauracji, zjadł sałatkę i bułkę, wypił filiżankę kawy, po
czym pokonał następne cztery przecznice i wszedł do niepozornego hoteliku o nazwie
„Majestat”. Skierował się prosto do windy. Windziarz, niewyrośnięty młodzieniec, z którym
był po imieniu, spytał go, co sądzi o trzeciej gonitwie.
- Powinien wygrać Lord Byron - odparł po namyśle Beaumont.
- Oby nie. Postawiłem na Pipeorgan. Ned wzruszył ramionami.
- Biegnie z pokaźnym handicapem. - Wysiadł z windy na trzecim piętrze i zastukał do
pokoju numer 317.
Drzwi otworzył Harry Sloss, blady, tęgi facet o szerokiej twarzy. Choć nie mógł mieć
więcej niż trzydzieści pięć lat, był prawie kompletnie łysy.
- Punktualny co do minuty. Wejdź.
- O co chodzi, Harry? - spytał Ned, kiedy mężczyzna zamknął drzwi.
Sloss podszedł do łóżka, usiadł i z zaniepokojoną miną popatrzył na gościa.
- Niezbyt mi się to podoba, Ned.
- Co?
- Wizyta Bena w ratuszu.
- Słuchaj, Harry, albo gadasz jasno, albo sobie idę.
Łysy podniósł potężną, bladą łapę.
- Poczekaj, Ned - poprosił. - Już ci wszystko mówię. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął
zmiętą paczkę papierosów. - Pamiętasz ten wieczór, kiedy zginął młody Henry?
- Tak - odparł niedbale Ned.
- Pamiętasz, że kiedy przyszedłeś do klubu, Ben i ja akurat byliśmy przy szatni?
- Tak.
- Słuchaj, widzieliśmy, jak Paul kłócił się z tym małym...
Ned pogładził kciukiem wąs i popatrzył na Slossa zdziwiony.- Jak to? Przecież na
moich oczach wysiadaliście z wozu. Znalazłem ciało, a zaraz potem wyście nadjechali z
przeciwnej strony. Poza tym Paul był już w klubie.
Łysy pokiwał energicznie głową.
- Zgadza się. Tylko że myśmy najpierw minęli klub i pojechali w dół China Street do
Pinky’ego Kleina, a kiedy okazało się, że Kleina nie ma, wróciliśmy do klubu.
- No dobra, coście dokładnie widzieli? - zapytał Ned.
- Paula z tym małym. Stali pod drzewem i się kłócili.
- Jesteś pewien?
Sloss znów pokiwał energicznie głową.
- Pamiętaj, że było ciemno, Harry. I skoro jechaliście wozem, to widzieliście ich
najwyżej przez moment. Chyba, żeście się zatrzymali albo zwolnili...
- Nie, ale Paula wszędzie bym rozpoznał.
- Może. Skąd jednak wiesz, że ten drugi to był akurat Taylor Henry?
- Bo był. Wierz mi. Widziałem go wyraźnie.
- I mówisz, że się kłócili? Czyli co, bili się?
- Nie, ale stali tak, jakby się kłócili. Czasem po tym, jak ludzie stoją, można poznać
czy rozmawiają, czy się kłócą.
Ned uśmiechnął się ironicznie.
- Zwłaszcza gdy jeden stoi drugiemu na brzuchu. - Uśmiech znikł z jego warg. - I
właśnie z tą informacją Ben polazł do ratusza?
- Tak - odparł Sloss. - Tylko nie wiem, czy z własnej woli, czy Farr coś wywęszył i
kazał mu się u siebie stawić. W każdym razie Ben wszystko wczoraj wyśpiewał.
- Skąd wiesz, Harry?
- Stąd, że Farr mnie poszukuje. Ben przyznał się, że tamtego wieczoru byliśmy razem.
I dziś dostałem wezwanie do prokuratury. Wolałbym nie zeznawać przeciwko Paulowi...
- I słusznie - poparł Beaumont. - Więc co powiesz Farrowi, jak cię dopadnie?
- Postaram się, żeby nie dopadł. O tym chciałem z tobą pogadać, Ned. - Sloss
przełknął ślinę i zwilżył usta. - Mógłbym wyjechać na tydzień lub dwa. Dopóki sprawa nie
przycichnie. Ale nie mam forsy...
Beaumont pokręcił z uśmiechem głową.
- Nie, Harry. Jeśli chcesz pomóc Paulowi, to idź do Farra; powiedz mu, że nie
widziałeś twarzy tych ludzi stojących pod drzewem i nie sądzisz, aby w takim mroku i z takiej
odległości ktokolwiek mógł ich rozpoznać.
- W porządku, Ned - zgodził się chętnie łysy.
- Zrobię, jak mówisz, ale wiesz, coś mi się za to powinno należeć. Bądź co bądź
narażam się dla Paula i... sam wiesz, jak to jest.
- Damy ci jakąś ciepłą posadkę po wyborach
- obiecał Beaumont. - Taką, żebyś musiał przychodzić do pracy najwyżej na godzinę
dziennie.
- To... - Sloss podniósł się z łóżka; w jego zielonych oczach pojawił się błagalny
wyraz. - Słuchaj, Ned, jestem zupełnie spłukany. Czy zamiast ciepłej posadki nie mógłbyś mi
od razu kapnąć co nieco? Potrzebuję forsy.
- Pogadam z Paulem.
- Dobra. I zadzwoń do mnie.
- Jasne. Do zobaczenia.
❖
❖
❖
❖ 5
Z „Majestatu” Beaumont udał się do ratusza, a konkretnie do sekretariatu prokuratora
okręgowego. Pyzatemu młodzieńcowi siedzącemu w recepcji powiedział, że chciałby się
widzieć z panem Farrem.
Recepcjonista znikł za jakimiś drzwiami, skąd wyłonił się po niecałej minucie.
- Bardzo mi przykro - oznajmił - ale pana Farra nie ma w biurze.
- A o której wróci?
- Nie wiem. Jego sekretarka twierdzi, że nie mówił, na jak długo wychodzi.
- Trudno. Zaryzykuję i poczekam u niego w gabinecie.
Pyzaty młodzieniec zastąpił Nedowi drogę.
- Nie może pan...
Ned uśmiechnął się czarująco i spytał zniżając głos:
- Lubisz swoją pracę, synku? Młodzieniec stropił się, przestąpił nerwowo z nogi na
nogę, wreszcie usunął się na bok. Ned Beaumont pomaszerował korytarzem w stronę
gabinetu prokuratora.
Farr spojrzał znad biurka i na widok gościa poderwał się na nogi.
- To ty, Ned? - zawołał. - Przeklęty smarkacz! Ciągle się myli. Powiedział, że
przyszedł jakiś pan Bauman...
- Nie szkodzi. Nic się nie stało - rzekł Ned. Pozwolił, aby Farr długo i serdecznie
ś
ciskał jego rękę, po czym dał się zaprowadzić do fotela. Kiedy już obydwaj siedzieli, spytał
od niechcenia: - Co słychać?
- Po staremu. - Farr zahaczył kciuki o kieszenie kamizelki i odchylił się do tyłu. -
Roboty co niemiara.
- A jak tam kampania wyborcza?
- Mogłoby być lepiej. - Zadziorna, rumiana twarz prokuratora nachmurzyła się. - Ale
nie martw się, poradzimy sobie.
- Masz kłopoty?
- A kto ich nie ma?
- Może ja albo Paul moglibyśmy ci w czymś pomóc? - zaofiarował się Ned, a kiedy
Farr pokręcił wolno swoją rudą głową, pochylił się i spytał: - Czy te plotki o Paulu, że niby
spowodował śmierć Taylora... czy to one są źródłem twoich problemów?
W oczach prokuratora błysnęło przerażenie. Zamrugał szybko powiekami.
- Wiesz - powiedział ostrożnie, prostując się na fotelu - ludzie uważają, że już dawno
powinniśmy byli wyjaśnić tę sprawę. Więc tak, mam przez nią kłopoty.
- Dochodzenie nic nowego nie wykazało? Nie posunęliście się naprzód?
Farr rozłożył bezradnie ręce. Spojrzenie miał przebiegłe.
Ned uśmiechnął się chłodno.
- Czyli stosujesz się do mojej rady, żeby nie działać zbyt pochopnie? - spytał.
- Jasne, Ned. Oczywiście. - Prokurator poprawił się w fotelu.
Ned skinął z aprobatą. Oczy lśniły mu złowrogo.
- Mam nadzieję, że opowieść Bena Ferrisa nie skłoniła cię do zmiany zdania.
Prokurator otworzył ze zdziwienia usta. Po chwili zamknął je i potarł wierzchem
dłoni.Przez moment wpatrywał się z natężeniem w gościa, potem jego twarz przybrała
nieprzenikniony wyraz.
- Skądże znowu, Ned! Trudno opowieść Ferrisa traktować poważnie. Coś mu się
przywidziało. Dlatego ci nawet o tym nie wspomniałem.
Beaumont prychnął pogardliwie.
- Przecież wiesz, że niczego przed tobą i Paulem nie ukrywam - ciągnął Farr. - O
wszystkich ważnych rzeczach zawsze was informuję. Znasz mnie, Ned.
- I to na wylot! Ale nie przejmuj się. Jak chcesz pogadać z człowiekiem, który był
tamtego wieczoru w samochodzie z Ferrisem, zajrzyj do „Majestatu”. Pokój 317.
Farr siedział bez słowa, smętnie wpatrzony w postać nagiej tancerki, która stała
między dwoma piórami trzymając w górze samolot.
Beaumont, szczerząc w uśmiechu zęby, dźwignął się z fotela.
- Paul zawsze robi, co może, żeby wyciągnąć swoich ludzi z opresji - rzekł. - Myślisz,
ż
e twoje problemy skończyłyby się, gdyby dał się zaaresztować i stanął przed sądem za
zabójstwo Taylora Henry’ego?
- Nie mnie mówić Paulowi, co ma czynić - stwierdził ponuro Farr, nie odrywając oczu
od mosiężnej figurki.
- Brawo! - zawołał Ned. Pochylił się nad biurkiem i zbliżywszy usta do ucha
prokuratora, szepnął poufnym tonem: - Dam ci jeszcze jedną dobrą radę. Nie rób nic bez
porozumienia się z Paulem.
Ruszył uśmiechnięty do drzwi; przestał się uśmiechać, kiedy zamknął je za sobą.
VIII
Rozstanie
❖
❖
❖
❖ 1
Ned Beaumont pchnął drzwi z napisem „East State Construction Company”, przywitał
się z dwiema młodymi kobietami siedzącymi przy biurkach, następnie wszedł do większej
sali, w której pracowało z sześciu facetów, z każdym zamienił parę słów, po czym pchnął
kolejne drzwi z tabliczką „Dyrektor” i znalazł się w małym kwadratowym gabinecie. Paul
Madvig podniósł głowę znad starego, zniszczonego biurka, przy którym przeglądał jakieś
dokumenty. Człowiek, który je przyniósł, stał obok, nisko pochylony, i z szacunkiem
spoglądał mu przez ramię.
- Cześć, Ned. - Madvig odsunął na bok papiery. - Proszę wrócić z tym później -
polecił mężczyźnie.
- Dobrze, szefie. - Mężczyzna zgarnął plik dokumentów. - Miło pana znów widzieć,
panie Beaumont - rzekł i wyszedł z pokoju.
- Wyglądasz tak, jakbyś nie spał całą noc, Ned. Siadaj. Dobrze się czujesz?
Beaumont zdjął płaszcz, położył go na krześle, na nim położył kapelusz i wyjął
cygaro.- Dobrze - odparł. - Co u ciebie? - Przysiadł na brzegu zniszczonego biurka.
- Słuchaj, nie pogadałbyś z M’Laughlinem? Może uda ci się przemówić mu do
rozumu.
- W porządku. A co się stało?
- Diabli wiedzą. - Madvig skrzywił się. - Byłem pewien, że jest po naszej stronie, ale
chyba zamierza wyciąć nam jakiś numer.
Na twarzy Neda pojawił się wyraz zatroskania.
- Co, on też? - spytał, patrząc na przyjaciela.
- Co przez to rozumiesz, Ned? Beaumont, zamiast wyjaśnić, spytał:
- Jak twoje sprawy, Paul?
Madvig wzruszył niecierpliwie ramionami, nie spuszczając wzroku z rozmówcy.
- Nie najgorzej - rzekł. - Jeśli zajdzie konieczność, poradzimy sobie bez głosów
M’Laughlina.
- Może. Ale jak wciąż będziemy tracić głosy, nie wygramy wyborów. - Beaumont
wetknął cygaro do ust i mówił dalej: - Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że dwa tygodnie
temu mieliśmy lepszą sytuację?
Madvig uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Boże, Ned, ale z ciebie pesymista! Zawsze wszystko musisz widzieć w czarnych
barwach? - I nie czekając na odpowiedź, ciągnął spokojnie: - W każdej kampanii wyborczej
nadchodzi taka chwila, kiedy wydaje się, że nic z tego nie będzie. Człowiek jest pewien, że
przegra, a wcale nie przegrywa.
Ned przytknął zapałkę do cygara i wydmuchał dym z ust.
- Co nie znaczy, że kiedyś nie poniesie porażki - rzekł. Wycelował cygaro w pierś
Madviga.
- Słuchaj, Paul. Jeśli policja szybko nie rozwikła sprawy zabójstwa Taylora
Henry’ego, możesz przestać się zadręczać wynikami kampanii. Będziesz miał przechlapane
bez względu na to, czy wygrają twoi kandydaci, czy ich przeciwnicy.
Niebieskie oczy Madviga zachmurzyły się, ale i głos, i wyraz jego twarzy pozostały
nie zmienione.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Całe miasto myśli, że zabiłeś Taylora.
- Tak? - Blondyn potarł z zadumą brodę. - Nie przejmuj się tym, stary. Podejrzewano
mnie o znacznie gorsze rzeczy.
Ned uśmiechnął się kwaśno.
- Czyli nic co ludzkie nie jest ci obce? - spytał ironicznie. - A siedziałeś już na krześle
elektrycznym?
- Nie! - Madvig parsknął śmiechem. - I nie zamierzam.
- Niewiele cię od niego dzieli, Paul.
- Człowieku, chyba zwariowałeś! Ned wzruszył ramionami.
- Nie przeszkadzam ci w pracy? - upewnił się. - Mogę dalej mówić?
- Śmiało. Jeszcze nigdy mi źle nie doradziłeś
- powiedział cicho blondyn.
- Dzięki, łaskawy panie. Wiesz, dlaczego M’Laughlin próbuje się wycofać?
Madvig pokręcił głową.
- Bo uważa, że nie masz szansy. Ludzie widzą, że policja nie szuka mordercy
Henry’ego i są pewni, że opieszałość glin bierze się stąd, że właśnie ty nim jesteś. Więc
M’Laughlin doszedł do wniosku, że tym razem twoi kandydaci przepadną w wyborach.- Tak?
Czyżby również doszedł do wniosku, że miastem powinien rządzić Shad? śe Shad ma lepszą
reputację niż ktoś, na kim ciąży podejrzenie o jedno głupie morderstwo?
Beaumont popatrzył gniewnie na Madviga.
- Albo ci się coś pokręciło - powiedział - albo sobie ze mnie żarty stroisz. Co ma do
tego reputacja Shada? On nie popiera otwarcie swoich kandydatów, ty natomiast czynnie
włączyłeś się w kampanię. I właśnie twoi kandydaci są odpowiedzialni za to, że dotąd nie
wyjaśniono sprawy morderstwa.
Madvig znów potarł brodę i oparł łokieć na biurku. Jego przystojnej, rumianej twarzy
nie znaczyły żadne zmarszczki.
- Ciągle mówimy o innych, Ned. Pomówmy o tym, co ty myślisz. Więc jak? Mam
szansę czy nie?
- śadnej - odparł pewnym siebie głosem Beaumont. - Zwłaszcza, jeśli będziesz
siedział z założonymi rękami: - Uśmiechnął się. - Ale twoi kandydaci powinni przejść.
- Ja nie mam szansy, a oni wygrają? Nie rozumiem...
Ned pochylił się i strząsnął popiół do mosiężnej spluwaczki przy biurku, po czym
oznajmił beznamiętnie:
- Wykiwają cię.
- Tak sądzisz?
- Jasne. Większość motłochu pójdzie za Shadem. Ty liczysz na głosy tak zwanych
porządnych obywateli, lecz oni stają się coraz bardziej podejrzliwi. Wiesz, co wkrótce zrobią
twoi kandydaci? Podniosą rwetes, zaaresztują cię i wtedy ci tak zwani porządni obywatele -
zachwyceni postawą uczciwych, odważnych urzędników, którzy nie boją się wpakować do
pierdla wielkiego Paula Madviga, gdy ten łamie prawo - popędzą ile sił w nogach do punktów
wyborczych, żeby oddać głosy na swoich bohaterów. Nawet trudno się dziwić twoim
dotychczasowym przyjaciołom. Jeśli cię zdradzą, będą mogli kolejne cztery lata zarządzać
miastem, jeśli pozostaną ci wierni, będą musieli pożegnać się ze stołkami.
- Więc nie wierzysz w ich lojalność? - spytał blondyn, odejmując rękę od brody.
Beaumont uśmiechnął się.
- A ty, Paul? Słuchaj, ja naprawdę nie bawię się w zgadywanki. Byłem dziś u Farra.
Nie chciał się ze mną widzieć. Kazał powiedzieć, że nie ma go w biurze. Niemal siłą się do
niego wdarłem. Dość energicznie prowadzi dochodzenie, choć udaje, że nic się w tej sprawie
nie dzieje. Nie chciał się przyznać, co nowego odkrył. Nabrał wody w usta i już. - Skrzywił
się z pogardą. - Jest to ten sam facet, który jeszcze niedawno skakałby na jednej nodze,
gdybym go o to poprosił.
- Jednym Farrem nie warto się... - zaczął Madvig.
- Warto, warto! - przerwał mu Ned. - Gdyby Rutlege, Brody czy nawet Rainey
próbowali cię wykołować, to pół biedy, działaliby na własną rękę, lecz Farr nie robi nic bez
poparcia innych.
- Popatrzył na niewzruszoną minę przyjaciela.
- Możesz mi nie wierzyć, Paul, ale...
- Wierzę - powiedział Madvig, wykonując dłonią nieokreślony ruch. - A swoją drogą,
po co poszedłeś do Farra?
- Rozmawiałem dziś z Harrym Slossem. Harry i Ben Ferris widzieli, jak kłóciłeś się z
Taylorem tego wieczoru, kiedy popełniono morderstwo, a przynajmniej tak twierdzą. -
Spojrzenie Neda było obojętne, ton rzeczowy. - Ben złożył zeznanie w prokuraturze. Harry
chce, żeby mu zapłacić za milczenie. Czyli dwóch członków klubu też wie, co w trawie
piszczy. A z Farrem... od jakiegoś czasu miałem wrażenie, że coś jest nie tak, więc poszedłem
go wybadać.
- Jesteś pewien, że zmienił front?
- Tak.
Madvig podniósł się z fotela i podszedł do okna. Przez dobre trzy minuty stał z rękami
w kieszeniach, wyglądając na ulicę. Ned wciąż siedział na krawędzi biurka; palił cygaro i w
milczeniu wpatrywał się w szerokie plecy przyjaciela. Wreszcie, nie odwracając się, blondyn
spytał:
- Co powiedziałeś Harry’emu?
- śe się zastanowimy. Zagrałem na zwłokę.
Madvig wrócił do biurka, ale nie spoczął w fotelu. Twarz mu poczerwieniała, lecz
jego spojrzenie nie zmieniło wyrazu, a głos miał nadal opanowany.
- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?
- Ze Slossem? Nic. Skoro jeden skurwiel już był u Farra, to nieważne, co pocznie
drugi.
- Nie pytam o Slossa, lecz o całą sytuację - powiedział Madvig.
Beaumont wrzucił cygaro do spluwaczki.
- Mówiłem ci. Leżysz, jeśli sprawa Taylora nie zostanie natychmiast wyjaśniona.
Trzeba znaleźć mordercę, Paul. Tylko to cię może uratować.
Madvig przeniósł wzrok na pustą ścianę i zasznurował mocno usta. Na skroniach
wystąpiły mu kropelki potu.
- Takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. - Jego głos brzmiał tak, jakby z trudem
dobywał się z głębi klatki piersiowej. - Wymyśl coś innego.
Beaumontowi zadrgały nozdrza, oczy pociemniały.
- To jedyne wyjście, Paul. Jeśli zrobisz cokolwiek innego, dasz broń do ręki
przeciwnikom. I wtedy albo Shad, albo Farr i jego poplecznicy cię zniszczą.
- Musi być inne rozwiązanie, Ned - powiedział ochryple blondyn. - Myśl.
Beaumont zeskoczył z biurka i podszedł do przyjaciela.
- Wierz mi, Paul, nie ma. Czy ci się to podoba czy nie, musisz postawić na nogi całą
policję i prokuraturę. Niech szukają mordercy. Pogadam z Farrem...
Madvig potrząsnął gwałtownie głową.
- Nie! - zawołał. - Daj sobie z tym spokój i już!
- Nie mam zamiaru.
Blondyn spojrzał Beaumontowi prosto w oczy i wyszeptał:
- Ja go zabiłem.
Beaumont wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił powietrze. Madvig położył
ręce na ramionach przyjaciela. Słowa z trudem przeciskały mu się przez usta.
- To był wypadek, Ned. Na kolacji u senatora zaszło drobne nieporozumienie.
Wyszedłem. Taylor wybiegł za mną na ulicę. Z laską, którą zabrał z domu. Dogonił mnie,
próbował uderzyć. Nie wiem, jak to się stało, ale wyrywając mu laskę, trafiłem go w czoło,
niezbyt mocno, na pewno niezbyt mocno, ale upadł i rąbnął głową w krawężnik.Ned nie
odezwał się. Przez chwilę stał głęboko skupiony, myśląc o tym, co właśnie usłyszał od Paula
Madviga.
- Gdzie się podziała laska? - zapytał w końcu beznamiętnym tonem.
- Spaliłem ją. Kiedy zdałem sobie sprawę, że Taylor nie żyje, szybko schowałem ją
pod płaszcz, a w klubie spaliłem.
- Jaka to była laska?
- Brązowa, ciężka.
- A co z kapeluszem Taylora?
- Nie wiem, Ned. Pewnie spadł mu z głowy i ktoś go sobie przywłaszczył.
- Ale był w kapeluszu, tak?
- Tak.
Ned pogładził kciukiem wąs.
- Widziałeś Slossa z Ferrisem, kiedy przejeżdżali obok?
- Nie. - Madvig potrząsnął głową. - Nie zauważyłem.
- Aleś sobie narobił bigosu - powiedział Ned marszcząc czoło. - Po jaką cholerę tak
długo milczałeś? Po jaką cholerę spaliłeś laskę? Trzeba było od razu przyznać się do winy.
Przecież działałeś w obronie własnej...
- Wiem, ale bałem się. Jeszcze niczego tak w życiu nie pragnąłem jak poślubić Janet
Henry. Jaką miałbym u niej szansę, gdyby wiedziała, że spowodowałem śmierć jej brata?
Beaumont roześmiał się Madvigowi w twarz. Był to gorzki, ironiczny śmiech.
- Większą, niż masz teraz - oznajmił. Madvig patrzył na niego w milczeniu.
- Od samego początku uważała, że zabiłeś Taylora - ciągnął Ned. - Nienawidzi cię.
Robi wszystko co może, żebyś wylądował na krześle elektrycznym. To ona rozesłała te
anonimowe listy, kierując na ciebie podejrzenia. To ona sprawiła, że Opal obróciła się
przeciwko tobie. A wiesz, skąd o tym wiem? Bo była u mnie dziś rano i mnie też próbowała
przekabacić. Powiedziała...
- Dosyć! - krzyknął Madvig. Stał przed Nedem, wysoki, jasnowłosy, a z jego
niebieskich oczu bił lodowaty chłód. - O co chodzi, Ned? Sam masz na nią chrapkę czy
może... - Urwał i machnął pogardliwie ręką. - Zresztą nieważne.
- Niedbałym ruchem wskazał palcem na drzwi.
- Wynoś się, łajdaku. I więcej nie wracaj.
- Wyjdę, jak skończę mówić.
- Wyjdziesz, jak ci każę. Nie wierzę w to, co mówiłeś, i nie uwierzę w to, co powiesz.
Nie mamy o czym gadać. Ani teraz, ani nigdy.
- W porządku. - Ned Beaumont sięgnął po płaszcz, kapelusz, i ruszył do drzwi.
❖
❖
❖
❖2
Wrócił do domu. Twarz miał bladą, posępną. Wyciągnął butelkę whisky, postawił ją
na stoliku przy jednym z dużych, obitych czerwonym pluszem foteli, ale nie napełnił
szklanki. Siedział obgryzając paznokcie i wpatrując się ponuro w swoje czarne buty.
Zadzwonił telefon. Nie odebrał go. W pokoju zaczął zapadać mrok. Było już prawie ciemno,
kiedy wreszcie Ned wstał i podszedł do aparatu.
- Halo? Chciałbym mówić z panną Janet Henry. - Czekając aż kobieta podniesie
słuchawkę, gwizdał coś pod nosem. - Halo? Dobry wieczór, Janet... Tak... Właśnie wróciłem
od Paula, opowiedziałem mu o tym, co mówiłaś... Niestety, miałaś rację. Zachował się tak,
jak przewidziałaś... - Roześmiał się. - Naprawdę. Nazwał mnie kłamcą, nie chciał niczego
słuchać i w końcu wyrzucił mnie za drzwi... Tak... Nie, nic nie szkodzi. Prędzej czy później
musiało do tego dojść... Nie, Janet, nie obwiniaj się... Chyba jednak rozstaliśmy się na
zawsze; padły słowa, które nie powinny były paść... Tak, cały wieczór... Świetnie... Dobrze,
do widzenia.
Kiedy odłożył słuchawkę, nalał sobie porcję whisky i wypił, po czym udał się do
mrocznej sypialni, nastawił budzik na ósmą i nie zdejmując ubrania, wyciągnął się na łóżku.
Przez kilka minut spoglądał w sufit, a potem oczy mu się zamknęły. Spał oddychając
nieregularnie, dopóki nie zadzwonił budzik.
Wstał ociężale z łóżka i zapalając po drodze światła, skierował się do łazienki. Umył
twarz, ręce, włożył świeży kołnierzyk, po czym ruszył do salonu. Rozpalił w kominku i do
przyjścia Janet siedział czytając gazetę.
Kobieta była wyraźnie podniecona. Od razu w drzwiach zaczęła go przepraszać,
zapewniać, że naprawdę nie liczyła na taką reakcję Paula, nie sądziła, iż zerwie przyjaźń z
Nedem, kiedy ten mu powie o czym z nią, Janet, rozmawiał, jednakże nie umiała ukryć
radości, która biła jej z oczu, ani powstrzymać uśmiechu, który co chwila wypływał jej na
usta.
- Ależ nie ma o czym mówić - oświadczył Ned. - Nawet gdybym wiedział, jak się
sprawa zakończy, i tak bym się do Paula wybrał. Zresztą może jakimś szóstym zmysłem
czułem, że dojdzie do rozstania, nie wiem. A poza tym, gdybyś mnie z góry uprzedziła, jaka
będzie jego reakcja, potraktowałbym to jako wyzwanie i tym bardziej chciałbym z nim
pogadać.
Kobieta wyciągnęła do Neda ręce.
- Nie ukrywam, że się cieszę - powiedziała.
- Ja nie. - Ujął jej dłonie. - A z drugiej strony to się musiało stać.
- Teraz widzisz, że miałam rację? - Popatrzyła na niego pytająco. - Zabił Taylora.
- Tak. Przyznał się.
- Pomożesz mi? - Nie wypuszczając jego rąk, przysunęła się bliżej.
Przez chwilę się wahał, patrząc z zatroskaniem na jej rozpaloną twarz.
- Paul się tylko bronił... - rzekł wolno. - To był nieszczęśliwy wypadek. Nie mogę...
- To było morderstwo! - zawołała Janet Henry. - Twierdzi, że działał w obronie
własnej? A co ma mówić? - Pokręciła niecierpliwie głową. - Zresztą nawet gdyby
nieumyślnie spowodował śmierć mojego brata, czy nie powinien udowodnić tego w sądzie?
- Minęło zbyt wiele czasu. To, że przez miesiąc siedział cicho, liczyłoby się na jego
niekorzyść.
- A czyja wina, że siedział cicho? Gdyby działał w obronie własnej, myślisz, że
musiałby...
Ned pokiwał stanowczo głową.
- Musiałby. Ze względu na ciebie. On cię kocha. Nie chciał, żebyś się dowiedziała, że
zabił Taylora.
- Przecież i tak wiem! - krzyknęła. - A wkrótce dowiedzą się wszyscy!Ned wzruszył
rarnionami. Był przygnębiony.
- Nie pomożesz mi? - spytała Janet.
- Nie.
- Dlaczego? Już nic cię z nim nie łączy.
- Nie chcę przyczyniać się do jego skazania. Jestem pewien, że mnie nie okłamał.
Niestety, zbyt długo milczał, aby sąd dał mu wiarę. - Zwilżył wargi. - Zostaw go w spokoju.
Pewnie i tak spotka go kara.
- O nie! Nie spocznę, dopóki nie odpowie za swój czyn! - Nagle wstrzymała oddech,
zmrużyła oczy. - Skoro mu wierzysz, to nie powinieneś się bać...
- Czego? Nie rozumiem... - zaczął ostrożnie.
- Prawdy. Bez względu na to, jaka ona jest, muszą istnieć jakieś dowody. Więc jeśli
wierzysz w niewinność Paula, pomóż mi je znaleźć.
Przyjrzał się jej uważnie.
- Jeżeli się zgodzę - rzekł po chwili - i jeżeli zdołamy coś odkryć, czy będziesz umiała
zaakceptować...
- Tak - przerwała mu. - Jeśli i ty będziesz umiał.
- I obiecasz, że nikomu nic nie powiesz, dopóki nie poznamy całej prawdy?
- Tak.
- W porządku. Zgoda.
Łzy wdzięczności zakręciły się w jej oczach.
- Usiądźmy - powiedział Ned. Na jego szczupłej twarzy malowało się napięcie. -
Trzeba obmyśleć plan. Czy po moim wyjściu od niego Paul się z tobą kontaktował?
- Nie.
- Więc nie wiemy, czy jego uczucia do ciebie nie osłabły. Bo mogły, jeśli po namyśle
uznał, że jednak miałem rację. To by nic nie zmieniło między nami, to znaczy między mną a
Paulem, bo nie zamierzam więcej dla niego pracować, ale... - Zmarszczył czoło i pocierając
kciukiem wąs, popatrzył kobiecie na nogi. - Na razie musimy czekać. Ty nie masz co do
niego dzwonić, skoro nie wiemy, jak stoją u niego twoje akcje. Myślisz, że bardzo mu na
tobie zależy? Siedziała na fotelu przy stole.
- Oj, bardzo. - Roześmiała się lekko zażenowana. - Wiem, że to brzmi nieskromnie...
Ale kobieta wie, kiedy...
- W porządku. Więc jest szansa, że jutro zadzwoni. Czy próbowałaś wcześniej
wyciągać z niego jakieś informacje?
- Nie. Raczej nie. Wolałam...
- To nie próbuj. Choćbyś nie wiem jak była pewna jego uczuć, musisz zachować
ostrożność. Kolejne pytanie: czy jest coś, o czym mi jeszcze nie wspomniałaś?
- Nie - odparła potrząsając głową. - Nie wiedziałam, jak się do tego wszystkiego
zabrać. Dlatego chciałam, żebyś...
Przerwał jej wpół słowa.
- Nie pomyślałaś o tym, żeby wynająć prywatnego detektywa?
- Nie miałam pojęcia, komu mogę zaufać. Bałam się, że trafię na takiego, który zaraz
o wszystkim doniesie Paulowi.
- Znam odpowiedniego faceta. - Przejechał palcami po swoich ciemnych włosach. - A
teraz słuchaj. Musisz sprawdzić dla mnie dwie rzeczy. Pierwsza, to czy nie brakuje w domu
jakiegoś kapelusza Taylora. Paul twierdzi, że Taylor miał na głowie kapelusz, ale żadnego
przy nim nie znaleziono. Rozejrzyj się, czy... - uśmiechnął się zdawkowo - czy poza jednym,
który sam pożyczyłem...
Nie zwracając uwagi na jego uśmiech, podniosła ręce w bezradnym geście.
- To niemożliwe - powiedziała. - Jakiś czas temu pozbyliśmy się wszystkich ubrań
brata. A poza tym i tak nikt by się nie doliczył jego kapeluszy.
- - Trudno. - Ned wzruszył ramionami. - Druga sprawa to laska: czy nie brakuje
ciężkiej, brązowej laski...
- Ojciec ma taką - wtrąciła szybko kobieta.
- I chyba widziałam ją w domu.
- Sprawdź. - Zaczął obgryzać paznokieć. - Na razie to by było wszystko. Miejmy
nadzieję, że jutro Paul się do ciebie odezwie.
- A o co chodzi? - spytała wstając. W jej głosie brzmiało podniecenie. - To znaczy, z
tą laską?
- Paul twierdzi, że Taylor zaatakował go laską i że kiedy mu ją wyrywał, niechcący
uderzył Taylora w czoło. Zabrał laskę ze sobą, a potem ją spalił.
- Jestem prawie pewna, że wszystkie laski ojca są w domu! - Twarz Janet pobladła,
oczy zrobiły się wielkie.
- A Taylor nie miał żadnej?
- Jedną, ale czarną, ze srebrnym uchwytem.
- Zacisnęła palce na jego nadgarstku. - Jeżeli wszystkie brązowe laski są na miejscu,
to...
- To może coś znaczyć. - Poklepał ją po dłoni.
- Tylko pamiętaj, mamy być ze sobą szczerzy!
- Tak, oczywiście - obiecała. - Oj, Ned, gdybyś wiedział, jak strasznie się cieszę z
twojej pomocy i jak bardzo jej potrzebuję... Naprawdę możesz mi ufać.
- Mam nadzieję. - Oswobodził nadgarstek.
❖
❖
❖
❖ 3
Przez kilka minut przechadzał się po pokoju, skupiony, z roziskrzonymi oczami. Za
dwadzieścia dziesiąta spojrzał na zegarek, po czym zarzucił na siebie płaszcz i udał się do
„Majestatu”. Kiedy w recepcji poinformowano go, że Harry Sloss wyszedł, złapał taksówkę i
kazał się zawieźć do restauracji przy West Road.
Restauracja mieściła się w białym, kwadratowym budynku, którego ściany wyglądały
o tej porze dość szarawo, usytuowanym wśród drzew, z dala od szosy, jakieś pięć kilometrów
za rogatkami miasta. W oknach na parterze paliły się światła. Przed budynkiem stało
zaparkowanych kilka wozów, inne znajdowały się w długim, ciemnym garażu na lewo.
Ned Beaumont skinął głową znajomemu portierowi i skierował się do dużej sali
restauracyjnej, w której trzyosobowy zespół przygrywał z zapałem, a cztery lub pięć par
tańczyło na parkiecie. Ruszył przejściem między stolikami i obszedłszy parkiet, dotarł do
baru w rogu sali. Był tam jedynym klientem.
- Cześć, Ned - powiedział barman, grubas o ogromnym, porowatym nosie. - Rzadko tu
ostatnio bywasz.
- Staram się zbytnio nie szaleć. Nalej mi whisky z wermutem, Jimmy.
Barman zaczął przyrządzać koktajl. Muzycy przestali grać. W ciszy, która zapadła,
nagle rozległ się ostry kobiecy głos:
- Nie zamierzam bawić się w tym samym lokalu, co ten skurwysyn Beaumont!
Ned odwrócił się i oparł o krawędź lady. Barman zastygł bez ruchu, trzymając przed
sobą naczynie do mieszania koktajli.
Na środku parkietu stała Lee Wilshire z ręką zaciśniętą na ramieniu otyłego
młodzieńca w przyciasnym, granatowym garniturze i patrzyła gniewnie na Neda. Młodzieniec
również się w niego wpatrywał, wzrokiem nieco tępym.
- Albo wyrzucisz stąd tego skurwiela, albo wychodzę - rzekła do swego partnera Lee.
Rozmowy ucichły. Obecni w sali goście nadstawili uszu.
Młodzieniec oblał się rumieńcem. Próbował przybrać srogą minę, ale jeszcze bardziej
się speszył.
- Jeśli się boisz, to sama mu przyłożę - ciągnęła Lee.
- Dobry wieczór, Lee - powiedział Beaumont.
- Widziałaś się z Berniem po jego wyjściu z paki? Lee przeklęła głośno i postąpiła
krok w jego stronę.
Otyły młodzieniec powstrzymał ją.
- Poczekaj, ja się nim zajmę. - Poprawił kołnierzyk, obciągnął marynarkę i ruszył do
baru.
- No, co jest, do cholery? Dlaczego zaczepiasz tę panią? Nauczyć cię, gnojku, kultury?
Nie spuszczając oczu z młodzieńca, Ned wyciągnął za siebie rękę i położył ją na
kontuarze, dłonią do góry.
- Daj mi jakiś łom, Jimmy - powiedział do barmana. - Szkoda mi własnych pięści.
Barman szybko sięgnął pod ladę i wsunął Nedowi do ręki niedużą pałkę. Nawet na nią
nie patrząc, Ned ponownie odezwał się do młodzieńca:
- Czy ja jestem niekulturalny? Zresztą brak kultury nigdy Lee nie przeszkadzał. Ona
lubi takich facetów. Ostatni, z którym była, nazywał ją głupią gęsią.
Młodzieniec zawahał się i rozejrzał nerwowo po sali.
- Zapamiętam cię, ty wszarzu - powiedział.
- Jeszcze się kiedyś spotkamy. - Po czym odwrócił się do Lee Wushire. - Chodź, mała.
Spływamy z tej speluny.
- Sam sobie spływaj! - warknęła gniewnie.
- Nigdzie z tobą nie idę. Mam cię po dziurki w nosie.
Do baru podszedł mocno zbudowany mężczyzna; prawie wszystkie zęby miał złote.
- Wyjdziecie oboje - rzekł. - No, na co jeszcze czekacie?
Ned Beaumont parsknął śmiechem.
- Ta pani jest ze mną, Corky.
- A, to co innego - oznajmił Corky i popatrzył na towarzyszącego Lee młodzieńca. -
Wynocha, szczylu - warknął.
Młodzieniec bez słowa opuścił lokal. Lee wróciła do stolika. Siedziała z brodą opartą
na pięściach, z wzrokiem utkwionym w obrusie. Po chwili Ned się do niej przysiadł.
- Corky, przynieś tu moje whisky z wermutem - poprosił kelnera. - I coś bym
zamówił... Jadłaś już? - spytał dziewczynę.
- Tak - odparła, nie podnosząc oczu. - Ale napiłabym się szampana.- Tak. - Popatrzyła
na niego niepewnie.
- Chyba powinniśmy się jeszcze napić. Podczas gdy Lee pudrowała sobie nos, Ned
przywołał kelnera i zamówił następną kolejkę.
❖
❖
❖
❖ 4
Dzwonek do drzwi wyrwał Neda ze snu. Pokasłując cicho, zwlókł się z łóżka, włożył
pantofle, kimono i wyszedł z sypialni. Po drodze zerknął na budzik: było kilka minut po
dziewiątej.
W drzwiach stała Janet Henry.
- Wiem, że jest strasznie wcześnie - powiedziała przepraszająco. - Nie mogłam dłużej
wytrzymać. Wczoraj, po powrocie do domu, usiłowałam się do ciebie dodzwonić, ale nikt nie
odbierał. Prawie całą noc nie zmrużyłam oka. Otóż sprawdziłam wszystkie laski i żadnej nie
brakuje. Paul kłamał.
- A czy jest wśród nich ciężka, brązowa...
- Tak. Major Sawbridge przywiózł ją ojcu ze Szkocji. Stoi w szafie, bo tata jej nigdy
nie używa. - Uśmiechnęła się triumfalnie.
Zamrugał sennie oczami, po czym przejechał dłonią po rozczochranych włosach.
- Hm, czyli istotnie Paul kłamał.
- I wiesz co? Był u nas, kiedy wróciłam do domu - oznajmiła wesoło.
- Kto, Paul?
- Tak. Poprosił mnie o rękę. Senność ulotniła się z oczu Neda.
- Wspomniał ci o naszej kłótni i rozstaniu? - spytał.
- Ani słowem - odparła.
- Dobra. Szampan dla pani. A dla mnie befsztyk z pieczarkami, jakieś warzywa, byle
nie z puszki, sałata i pomidory doprawione sosem z rokfora. I kawa.
- Jak ten gnój śmiał mnie zostawić! - poskarżyła się Lee, kiedy kelner odszedł. -
Dlaczego na facetach nigdy nie można polegać? - Zaczęła cicho pochlipywać.
- Może wybierasz nieodpowiednich?
- I kto to mówi? - Popatrzyła na niego z wściekłością. - Ten, który mnie okantował!
- Ja cię nie okantowałem - sprzeciwił się Ned. - To nie moja wina, że Bernie sprzedał
twoje świecidełka, żeby oddać mi forsę, na którą mnie orżnął.
Muzycy znów zaczęli grać.
- Tak, wy zawsze jesteście niewinni! Chodź, zatańczymy.
- No dobrze - zgodził się niechętnie.
Gdy wrócili z parkietu, na stoliku już stała whisky z wermutem i kieliszek szampana.
- Co słychać u Berniego? - spytał Ned.
- Nie wiem. Nie widzieliśmy się, odkąd go wypuścili, i nie mam ochoty na spotkanie.
Jeszcze jeden wspaniały mężczyzna w moim życiu! Cholera, co za pechowy rok! Najpierw
Bernie, potem Taylor, a teraz ten szczeniak, którego Corky przepędził.
- Taylor Henry? - zainteresował się Ned.
- Tak. Ale rzadko się z nim widywałam - wyjaśniła szybko dziewczyna - bo
mieszkałam wówczas z Berniem.
Ned dopił koktajl.
- Po prostu od czasu do czasu wpadałaś do jego mieszkanka na Charter Street, tak?ta,
którego widziałeś z Paulem. Czy miał kapelusz...? Tak? Jesteś pewien...? A laskę...? Dobra...
Nie, Harry, nie udało mi się nic z Paulem załatwić. Lepiej sam się do niego wybierz... Tak.
Cześć. - Odłożył słuchawkę i napotkał pytające spojrzenie Janet Henry. - Harry i jego kumpel
twierdzą, że tamtego wieczoru widzieli, jak Paul rozmawiał na ulicy z twoim bratem -
wyjaśnił. - Zdaniem Harry’ego, Taylor był w kapeluszu, ale nie miał laski. Było jednak
ciemno, a Harry z kumplem widzieli ich z jadącego samochodu. Za bardzo nie polegałbym na
tym, co mówią.
- Dlaczego ten kapelusz tak cię interesuje? Ned wzruszył ramionami.
- Wydaje mi się, że może mieć jakieś znaczenie, ale nie wiem. Nie jestem przecież
detektywem.
- Odkryłeś wczoraj coś nowego?
- Nie. Cały wieczór fundowałem drinki dziewczynie, z którą Taylor się zadawał, lecz
nie była w stanie mi pomóc.
- Znam ją?
- Wątpię. - Nagle zmierzył ją wzrokiem. - To nie była Opal, jeśli o to ci chodzi.
- Może... może należałoby z nią też porozmawiać?
- Z Opal? Ona nic nie wie. Myśli, że Paul zabił Taylora z jej powodu. Po prostu
ubzdurała to sobie na podstawie anonimowych listów, które jej wysyłałaś, i artykułów w
„Observerze”.
Janet Henry pokiwała głową, ale nie sprawiała wrażenia przekonanej.
Z dołu przyniesiono śniadanie. Zasiedli do posiłku, kiedy znów zaterkotał telefon. Ned
wstał od stołu i podniósł słuchawkę.
- Co mu powiedziałaś?
- śe minęło zbyt mało czasu od śmierci brata, abym mogła myśleć o zaręczynach czy
ś
lubie. Ale starałam się nie odbierać mu nadziei, że może kiedyś, w przyszłości...
Popatrzył na nią zdumiony. Kobieta stropiła się. Położyła rękę na jego ramieniu i
załamującym się głosem rzekła:
- Naprawdę nie jestem taka zimna i wyrachowana, jak myślisz. Po prostu... tak
strasznie chcę, żebyśmy znaleźli mordercę Taylora, że... że wszystko inne wydaje mi się
nieważne.
Ned zwilżył wargi.
- Biedny Paul - powiedział cicho, z powagą.
- Co by to było, gdybyś go kochała równie mocno, jak go nienawidzisz?
- Przestań! - zawołała, tupiąc gniewnie nogą.
- Nie mów tak!
Ned zmarszczył czoło i zacisnął usta.
- Błagam - szepnęła skruszonym głosem. - Czuję do niego wstręt.
- Przepraszam. Jadłaś już śniadanie?
- Nie. Byłam zbyt przejęta; chciałam jak najszybciej powiedzieć ci o lasce.
- Więc zjemy razem. Na co masz ochotę? - spytał, idąc do telefonu.
Zamówiwszy śniadanie, poszedł do łazienki, żeby doprowadzić się do porządku. Umył
twarz, ręce, zęby, uczesał się. Kiedy wrócił do salonu, kobieta stała - bez płaszcza i kapelusza
- przy kominku paląc papierosa. Otworzyła usta, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć,
zadzwonił telefon.
- Halo...? Tak, Harry, byłem u ciebie, ale cię nie zastałem... Chciałem cię spytać o
tego face
- Halo...? Tak, mamuśku... Co? - Zmarszczył czoło i przez kilka sekund słuchał w
milczeniu.
- Nie masz wyjścia, musisz go wpuścić. Nie martw się, nic jej nie będzie... Paul? Nie
mam pojęcia... Nie, nie będę się z nim widział... Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze...
Tak, na pewno... Do widzenia. - Wrócił uśmiechnięty do stolika. - To była matka Paula - rzekł
siadając.
- Farr wpadł na ten sam pomysł co ty. Wysłał do Madvigów swojego pracownika,
ż
eby przesłuchał Opal. - Oczy zaiskrzyły mu się. - Nic się od niej nie dowiedzą, ale to znaczy,
ż
e pętla się zacieśnia.
- Dlaczego tu zadzwoniła? - spytała Janet Henry.
- śeby się poradzić. Bo Paula nie ma w domu.
- Nie wie, żeście się pokłócili?
- Widocznie nie. - Odłożył na bok widelec.
- Słuchaj, jesteś pewna, że chcesz znaleźć mordercę brata?
- Jeszcze niczego tak bardzo w życiu nie pragnęłam - rzekła.
Ned Beaumont roześmiał się gorzko.
- Kiedy mi Paul mówił o tobie, użył prawie tych samych słów.
Janet wzdrygnęła się.
- Właściwie słabo cię znam - ciągnął Ned.
- I nie wiem, czy można ci ufać. Śniłaś mi się w nocy i wcale mi się ten sen nie
podobał.
- Wierzysz w sny? - zdziwiła się, uśmiechając się lekko.
Nie odwzajemnił jej uśmiechu.
- W nic nie wierzę, ale jako hazardzista często kieruję się irracjonalnymi czynnikami
Jej uśmiech stał się mniej ironiczny.
- A co takiego zrobiłam w tym śnie, żeby zawieść twoje zaufanie? - Siląc się na
powagę, uniosła rękę jak do przysięgi. - Jeśli mi opowiesz, zdradzę ci, co mnie się śniło.
- Dobrze. Więc byłem na rybach. Złowiłem ogromnego pstrąga, takiego naprawdę
wielkiego. Chciałaś go obejrzeć. Zanim się spostrzegłem, wrzuciłaś go z powrotem do wody.
Roześmiała się wesoło.
- Co dalej?
- Nic. Obudziłem się.
- Nie bój się. Nie będę tykać twoich ryb. A wiesz, co mnie się śniło? - Nagle
wytrzeszczyła oczy. - Kiedy miałeś ten sen? Po tym, jak byłeś u nas na kolacji?
- Nie. Wczoraj.
- Szkoda. Śmiesznie by było, gdybyśmy śnili o sobie tej samej nocy, dokładnie o tej
samej porze. Bo ty mi się śniłeś właśnie po wizycie u nas w domu. Zgubiliśmy się w lesie i
błądziliśmy, zmęczeni, głodni, aż wreszcie dotarliśmy do jakiejś małej chatki. Zastukaliśmy,
ale nikt nie otworzył. Nacisnęliśmy klamkę, drzwi były jednak zamknięte na klucz.
Zajrzeliśmy przez okno do środka i zobaczyliśmy wielki stół zastawiony różnymi
pysznościami. Niestety, w oknach były solidne kraty. Wróciliśmy więc do drzwi i zaczęliśmy
się dobijać. Na próżno. Nagle przypomnieliśmy sobie, że czasem ludzie zostawiają klucz pod
słomianką; sprawdziliśmy i rzeczywiście tam leżał. Ale kiedy otworzyliśmy drzwi, ujrzeliśmy
na podłodze setki wijących się węży, które były niewidoczne przez okno. Wszystkie pełzły w
naszą stronę. Szybko zatrzasnęliśmy drzwi, przekręciliśmy klucz w zamku i staliśmy
ś
miertelnie przerażeni, słuchając jak syczą i uderzają łbami w drzwi od środka. I wtedy
powiedziałeś, że jeśli zostawimy szparę w drzwiach, a sami się ukryjemy, to może węże
wyślizgną się na zewnątrz. Pomogłeś mi się wdrapać na dach, który w śnie był bardzo niski,
po czym sam się wdrapałeś, a następnie zwiesiłeś się nad jego krawędzią i uchyliłeś drzwi.
Węże zaczęły wypełzać. Leżeliśmy na dachu, obserwując je z zapartym tchem, dopóki nie
znikły w lesie. Wówczas zeskoczyliśmy na ziemię, wbiegliśmy do chatki, zamknęliśmy za
sobą drzwi i rzuciliśmy się najedzenie. Jedliśmy, aż uszy nam się trzęsły. Kiedy się
obudziłam, siedziałam na łóżku, klaszcząc w dłonie i śmiejąc się do rozpuku.
- Zmyśliłaś tę bajeczkę - skwitował krótko Ned.
- Tak? Dlaczego?
- Bo początek nie przystaje do końca. Zaczyna się jak koszmar, a kończy wesoło. Poza
tym ilekroć śni mi się żarcie, zawsze budzę się, zanim zdążę cokolwiek skosztować.
- Troszkę zmyśliłam, ale nie wszystko - przyznała ze śmiechem. - Skoro jednak
zarzucasz mi kłamstwo, to nie powiem, co śniło mi się naprawdę.
- Trudno. - Podniósł widelec, po czym nagle spytał takim tonem, jakby dopiero teraz
przyszło mu to głowy: - Nie mówiłaś nic ojcu, prawda? Bo tak się zastanawiam... może warto
z nim porozmawiać?
- Masz absolutną rację! - zawołała. Zmarszczył z zadumą czoło.
- Tylko kłopot w tym - ciągnął - że kiedy usłyszy o Paulu, może się zdenerwować i
przedwcześnie rozdmuchać całą sprawę. Bo zdaje się, że ma dość wybuchowy charakter?
- Owszem - przyznała niechętnie kobieta - ale... - Twarz się jej rozpogodziła. - Ale
jeśli wyjaśnimy mu, dlaczego należy się wstrzymać z oskarżeniem, to na pewno... A swoją
drogą, przecież możemy już wszystko rozgłosić.
- Jeszcze nie. Nadąsała się.
- Może jutro - powiedział.
- Naprawdę?
- Nie obiecuję, ale kto wie. Sięgnęła przez stół i ujęła jego dłoń.
- Chcę być przy tym obecna. Bez względu na porę dnia czy nocy. Musisz mi przyrzec,
ż
e...
- Przyrzekam. - Popatrzył na nią spod oka. - Czy na egzekucji też będziesz chciała być
obecna?
Oblała się rumieńcem, lecz nie spuściła wzroku.
- Uważasz mnie za potwora? Może masz rację.
- Obyś nie żałowała swojej decyzji - rzekł, spoglądając na talerz.
IX
Gnidy
❖
❖
❖
❖1
Kiedy Janet wyszła, Ned podniósł słuchawkę i wykręcił numer Jacka Rumsena.
- Jack? Możesz do mnie wpaść...? Świetnie. Cześć.
Był już ubrany, kiedy Jack zastukał do drzwi. Usiedli naprzeciw siebie, każdy ze
szklanką whisky w ręce. Ned zapalił cygaro, Jack papierosa.
- Słyszałeś, że się rozstałem z Paulem?
- Owszem - potwierdził obojętnym tonem Rumsen.
- Ico?
- I nic. Ostatni raz rozstaliście się po to, żebyś mógł podejść Shada 0’Rory.
Ned uśmiechnął się, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi.
- I teraz ludzie też myślą, że szykujemy jakiś podstęp? - spytał.
- Większość tak.
Ned zaciągnął się głęboko dymem.
- A gdybym ci powiedział, że tym razem to naprawdę koniec?
Jack nie odezwał się. Z jego twarzy nie sposób było nic wyczytać.
- Wcale nie żartuję, Jack. - Ned łyknął ze szklanki. - Ile ci jestem winien?
- Trzydzieści dolców za ostatnią robotę. Za poprzednie już zapłaciłeś.
Beaumont wyjął z kieszeni spodni zwitek banknotów, wydobył z niego trzy dziesiątki
i podał mężczyźnie.
- Dzięki.
- Czyli jesteśmy kwita. - Ned ponownie zaciągnął się cygarem. Wypuszczając z ust
kłęby dymu, powiedział: - Mam dla ciebie kolejną robotę. Zamierzam załatwić Paula.
Przyznał mi się, że zabił Henry’ego Taylora, ale potrzebuję dowodów. Pomożesz mi?
- Nie - odparł Jack.
- Dlaczego?
Rumsen wstał z fotela i postawił na stoliku opróżnioną szklankę.
- Rozwijamy tu z Fredem naszą agencję detektywistyczną - rzekł. - Mam nadzieję, że
w ciągu najbliższych dwóch lat odłożymy sobie co nieco. Lubię cię, Ned, ale nie na tyle, żeby
zadzierać z człowiekiem, który rządzi całym miastem.
- On już jest na wylocie, Jack. Wszyscy się od niego odsuwają. Farr, Rainey...
- Ich sprawa. Zresztą wątpię, czy dobrze na tym wyjdą. Może zdołają mu zaszkodzić,
ale nie wierzę, żeby go pokonali. Znasz Paula lepiej niż ja. To facet z jajami. Ma więcej
odwagi niż oni wszyscy razem wzięci.
- Owszem, i właśnie tym sobie zaszkodził. Ale jak nie chcesz, to nie.
- Nie chcę. - Jack sięgnął po kapelusz. - Każdą inną robotę wykonam z przyjemnością,
ale nie tę... - Potrząsnął zdecydowanie głową. Beaumont również wstał.
- Podejrzewałem, że tak zareagujesz - powiedział. Ani w jego twarzy, ani w głosie nie
było złości czy urazy. Pogładził kciukiem wąs i zadumał się na moment. Wreszcie spytał: -
Nie wiesz, gdzie mogę znaleźć Shada?
Jack pokręcił głową.
- Nie. Ukrywa się, odkąd policja zrobiła mu trzeci nalot na knajpę. Zginęło wtedy tych
dwóch gliniarzy. Wprawdzie nie mają przeciwko niemu zbyt wielu dowodów, ale... - Wyjął z
ust papierosa. - Znasz Whisky Vassosa?
- Tak.
- Może on ci coś powie. Zwykle bywa wieczorami w budzie Tima Walkera na Smith
Street.
- Zajrzę tam. Dzięki, Jack.
- Nie ma za co. - Mężczyzna zawahał się. - Cholera, szkoda, żeś się rozstał z
Madvigiem. Wolałbym... - urwał i ruszył do drzwi. - Ale pewnie wiesz, co robisz.
❖
❖
❖
❖ 2
Po wizycie Jacka Rumsena Ned udał się do prokuratury. Tym razem bez trudu
wpuszczono go do gabinetu Farra.
Farr nie wstał zza biurka, nie wyciągnął na powitanie ręki. Jego rumiana twarz była
bledsza niż zazwyczaj.
- Jak się masz, Beaumont? - spytał chłodno, patrząc na gościa wyniosłym, nieulękłym
wzrokiem.
Ned rozsiadł się wygodnie, założył nogę na nogę, po czym oznajmił:
- Wczoraj, po wyjściu od ciebie, zajrzałem do Paula. Chcę ci opowiedzieć o tej
wizycie.
- Słucham. - Ton Farra wciąż był chłodny.
- Opisałem Paulowi twoje nerwowe zachowanie... - Ned uśmiechnął się czarująco, po
czym kontynuował z taką lekkością, jakby opowiadał zabawną, lecz błahą anegdotkę. -
Powiedziałem mu, że moim zdaniem usiłujesz zebrać w sobie dość odwagi, aby oskarżyć go o
zamordowanie Taylora Henry’ego. Paul słuchał uważnie, ale kiedy zacząłem mu tłumaczyć,
ż
e w tej sytuacji ma tylko jedno wyjście, musi pomóc policji znaleźć prawdziwego mordercę,
odparł, że to niemożliwe. Przyznał się do zabójstwa, choć twierdził, że to był nieszczęśliwy
wypadek, bo działał w obronie własnej czy coś takiego.
Farr siedział z wyrazem napięcia na pobladłej twarzy, nie odzywając się słowem.
Beaumont podniósł pytająco brwi.
- Nudzi cię moja historyjka?
- Mów dalej - polecił chłodno prokurator. Beaumont odchylił się na krześle.
- Nie wierzysz mi, prawda? - spytał z ironicznym uśmiechem. - Myślisz, że to jakaś
sztuczka, że próbujemy nabić cię w butelkę? - Potrząsnął głową. - Strachliwy z ciebie człek,
Farr.
- Jeśli masz coś do powiedzenia, to mów. Jeśli nie, to wybacz, ale jestem bardzo
zajęty...
- Nie denerwuj się, Farr. A nie wolałbyś, żebym złożył oświadczenie na piśmie?
- Może być na piśmie. - Prokurator wcisnął jeden z szarych przycisków na biurku. -
Pan Beaumont chce podyktować oświadczenie - powiedział, kiedy do gabinetu weszła
siwowłosa kobieta.
- Dobrze, proszę pana - rzekła kobieta. Usiadła po drugiej stronie biurka, położyła
notes na blacie i trzymając w ręce srebrny ołówek, skierowała na Neda piwne oczy.
- Wczoraj po południu - zaczął Beaumont - podczas wizyty u Paula Madviga, Madvig
wyznał mi, że tego wieczoru, kiedy zginął Taylor Henry, był na kolacji w domu senatora.
Doszło między nimi do sprzeczki. Kiedy Paul wyszedł, Taylor wybiegł za nim i usiłował go
zdzielić ciężką, brązową laską. Próbując mu ją wyrwać, Paul niechcący uderzył Taylora w
głowę; chłopak się przewrócił. Paul zabrał laskę ze sobą, a potem ją spalił. Twierdzi, że
dlatego nie przyznał się do zabójstwa, bo nie chciał, żeby Janet Henry dowiedziała się o tym,
co uczynił. To wszystko.
- Proszę przepisać oświadczenie na maszynie - polecił Farr stenografce.
Kobieta pośpiesznie opuściła gabinet.
- Myślałem, że ucieszy cię ta wiadomość - powiedział Beaumont. - śe będziesz skakał
do góry z radości.
Prokurator popatrzył na niego bez słowa.
- Myślałem - kontynuował Ned, nie przejmując się brakiem reakcji ze strony Farra - że
mając tak... - zawahał się, szukając właściwego słowa - tak obciążające go zeznania, każesz
natychmiast wezwać Paula i przyciśniesz go do muru.
- Pozwolisz, że sam będę decydował o tym, co robić - rzekł ozięble Farr.
Beaumont roześmiał się. Potem siedział w milczeniu, dopóki siwowłosa stenografka
nie wróciła z przepisanym na maszynie tekstem. Wtedy spytał:
- Czy mam przysiąc na Biblię albo...
- Nie - przerwał Farr. - Wystarczy twój podpis.
Beaumont podpisał oświadczenie.
- E, tam - mruknął zawiedzionym tonem. - Myślałem, że to będzie bardziej zabawne.
- Myliłeś się - oznajmił z ponurą satysfakcją Farr i zacisnął zęby.
- Strachliwy z ciebie człek - powtórzył Ned. - Przechodząc przez jezdnię, uważaj na
taksówki. - Skłonił się. - Do zobaczenia.
Po wyjściu z gabinetu skrzywił się gniewnie.
❖
❖
❖
❖ 3
Wieczorem Beaumont zadzwonił do ciemnego, dwupiętrowego budynku przy Smith
Street. Drzwi uchyliły się na szerokość kilku centymetrów; sprawdziwszy, kto dzwoni, niski
mężczyzna o małej głowie i potężnych ramionach usunął się na bok, wpuszczając Neda do
ś
rodka.
- Serwus - powiedział Ned.
Przeszedł z pięć metrów mrocznym korytarzem, mijając po prawej stronie dwie pary
zamkniętych drzwi; pchnął drzwi znajdujące się po lewej i ruszył drewnianymi schodami do
sutereny, w której mieścił się bar i z której dochodziły dźwięki radia.
Nie opodal lady znajdowały się drzwi z matową szybą, na której widniał napis
„Toaleta”. Po chwili ze środka wyłonił się barczysty, ciemnowłosy mężczyzna o długich
rękach, płaskiej twarzy i krótkich, kabłąkowatych nogach: gorylowaty Jeff Gardner we
własnej osobie. Na widok Neda jego małe, czerwone ślepia wyraźnie się ożywiły.
- Do licha, przylazł mój worek treningowy!
- ryknął, ukazując w uśmiechu piękne zębiska.
- Cześć, Jeff - powiedział Ned, nie zważając na zainteresowane spojrzenia pozostałych
klientów.
Goryl podszedł do niego chwiejnym krokiem, jedną łapę zarzucił mu na ramię, drugą
chwycił jego rękę i trzymając ją w górze, zwrócił się wesoło do obecnych:
- To jest najrówniejszy gość, jakiego w życiu waliłem po mordzie, a waliłem wićlu. -
Zaciągnął Neda do baru. - Najpierw się czegoś napijemy, a potem urządzimy im mały
pokazik, dobrze? No, co pijesz?
- Szkocką - odparł Ned, patrząc z kamienną miną na odrażającą twarz niższego
mężczyzny.
Jeff roześmiał się zachwycony i ponownie zwrócił do gości w barze:
- Widzicie? On to uwielbia. Ten facet... - zmarszczył z namysłem czoło, oblizał wargi
- ...ten facet to, kurwa, prawdziwy masakrysta!
- Przeniósł wzrok na Neda. - Ty! Ty chociaż wiesz, co to znaczy masakrysta?
- Wiem.
Goryl sprawiał wrażenie zawiedzionego.
- Whisky - powiedział.
Kiedy barman postawił przed nimi trunek, Jeff puścił rękę Neda, ale wciąż obejmował
go ramieniem. Obywdaj szybko opróżnili szklanki. Jeff odstawił swoją na ladę, po czym ujął
Neda za nadgarstek.
- Idziemy na górę - powiedział. - Jest tam taki mały pokoik, tak ciasny, że jak cię
zdzielę w ryło, to nie zwalisz się z nóg, tylko odbijesz od ściany, a wtedy znów cię zdzielę, a
ty znów się odbijesz... Po jaką cholerę masz tracić czas na wstawanie, co?
- Napijesz się jeszcze? - spytał Ned.
- Jasne. Czemu nie?
Wypili drugą kolejkę. Kiedy Ned zapłacił, goryl pchnął go w stronę schodów.
- Wybaczcie, panowie - rzekł do obecnych. - Idziemy teraz na górę zrobić próbę
generalną. Ja i mój woreczek. - Poklepał Neda po ramieniu.
Wspięli się po schodach na piętro i udali do małego, zagraconego pokoiku, w którym
oprócz sofy i dwóch stołów znajdowało się z pół tuzina krzeseł. Na jednym ze stołów stały
puste szklanki oraz talerze z resztkami kanapek.
Mrużąc oczy jak krótkowidz, Jeff rozejrzał się wokoło.
- Kurwa, a gdzie ona się podziała? - Puścił nadgarstek Neda, zdjął rękę z jego
ramienia i spytał: - Nie widzisz tu żadnej baby?
- Nie.
- Pewnie wyszła - stwierdził goryl, kiwając energicznie głową. Chwiejnym krokiem
zbliżył się do drzwi, brudnym paluchem przycisnął dzwonek w ścianie, po czym wymachując
zamaszyście ręką, skłonił się nisko. - Siadaj.
Ned Beaumont usiadł przy mniej zabrudzonym stole.
- Siadaj, gdzie tylko masz ochotę - powiedział Jeff, wielkopańskim gestem wskazując
na cały pokój. - Jak ci tam niewygodnie, możesz się śmiało przesiąść. Jesteś, kurwa, moim
gościem, chcesz czy nie.- To krzesło mi całkiem odpowiada.
- To krzesło jest do dupy. Wszystkie krzesła w tej cholernej budzie są do dupy. -
Podniósł najbliższe i wyrwał jedną z przednich nóg. - Ty to nazywasz krzesłem? Kurwa,
Beaumont, co ty wiesz o krzesłach! - Cisnął je na podłogę, a wyrwaną nogę na sofę. - Nie
myśl, żeś taki sprytny! Dobrze wiem, co ci chodzi po głowie. Uważasz, że się upiłem, no nie?
Ned uśmiechnął się.
- Nie, skąd.
- A właśnie, kurwa, że tak. Jestem bardziej pijany niż ty, bardziej pijany niż
ktokolwiek w tej zasranej budzie, więc nie gadaj, kurwa, że się nie upiłem, bo... - Podniósł do
góry tłusty, brudny paluch.
W drzwiach ukazał się kelner.
- Panowie sobie coś życzą? - spytał. Jeff odwrócił się do niego.
- Co tak długo? Spałeś, do cholery, czy co? Przecież dzwoniłem z godzinę temu!
Kelner chciał coś powiedzieć, ale Jeff nie dopuścił go do słowa.
- Zapraszam na drinka mojego najlepszego kumpla i co? Musimy, kurwa, godzinę
czekać na zasraną obsługę! - wrzasnął. - Nic dziwnego, że mój kumpel jest na mnie zły.
- Co sobie panowie życzą? - powtórzył kelner.
- śyczę sobie wiedzieć, gdzie się podziała ta dziewczyna, która tu była! - ryknął Jeff.
- Poszła.
- Dokąd?
- Nie wiem.
- No to się, cholera, dowiedz! I to szybko! Masz wiedzieć i koniec! W dupie mam taki
lokal, w którym... - Nagle w jego czerwonych oczkach pojawił się chytry błysk. - Powiem ci,
co masz zrobić. Idź do damskiej toalety i sprawdź, czy tam jej nie ma.
- Nie ma - oznajmił kelner. - Widziałem, jak wychodziła z budynku.
- A to dziwka! - ryknął Jeff i odwrócił się do Neda. - I co byś z taką zrobił, no
powiedz! Zapraszam cię na górę, żebyś ją poznał, bo wiem, że by ci się spodobała, i że ty byś
się jej spodobał... Za kogo ona się, cholera, uważa? Jakim prawem wyszła bez pytania?
Ned zapalił cygaro. Milczał. Jeff podrapał się po głowie.
- No dobra, przynieś nam coś do picia - warknął do kelnera, siadając naprzeciwko
Neda. - Dla mnie whisky.
- Dla mnie również - rzekł Beaumont. Kelner znikł za drzwiami.
- Nie bądź taki cwany - powiedział goryl, wpatrując się gniewnie w swojego gościa. -
Dobrze wiem, co knujesz.
- Nic nie knuję - odparł obojętnie Ned. - Chciałem spotkać się z Shadem i pomyślałem
sobie, że Whisky Vassos powie mi, gdzie go szukać.
- Sądzisz, że ja nie wiem, gdzie jest Shad?
- Pewnie wiesz.
- To dlaczego mnie nie spytasz?
- W porządku. Więc gdzie jest?
- Łżesz jak z nut! - ryknął Jeff i huknął potężną łapą w stół. - Gówno cię Shad
obchodzi! Przylazłeś tu, żeby się ze mną policzyć!
Beaumont pokręcił z uśmiechem głową.
- Nie kłam - upierał się goryl. - Dobrze, kurwa, wiesz...W drzwiach pojawił się
mężczyzna w średnim wieku o mięsistych, czerwonych wargach i okrągłych oczach.
- Przestań się wydzierać, Jeff - powiedział. - Robisz strasznie dużo hałasu.
Jeff obrócił się na krześle.
- Bo ten skurwysyn - wskazał za siebie na Neda - myśli, że nie wiem, co jest grane.
Ale się myli, gnida jedna! Tak mu skuję mordę, że rodzona matka go nie pozna. Zobaczysz.
- W porządku - powiedział uspokajająco facet w drzwiach. - Ale nie musisz się tak
wydzierać. - Puścił oko do Neda i wycofał się z pokoju.
- Z tego Tima też się robi gnida - mruknął Jeff i splunął na podłogę.
Po chwili kelner przyniósł drinki. Beaumont uniósł szklankę.
- Twoje zdrowie - rzekł, pociągając łyk.
- Nie chcę, żeby jakaś gnida piła moje zdrowie!
- Odbiło ci.
- I co z tego? Może się upiłem, ale nie aż tak, żeby nie wiedzieć, co knujesz. -
Opróżnił szklankę, wierzchem dłoni wytarł usta. - Gnida!
- Niech ci będzie. - Beaumont uśmiechnął się przyjaźnie.
Jeff przysunął bliżej swoją płaską, gorylowatą twarz.
- Myślisz, że pozjadałeś wszystkie rozumy, co? Ned Beaumont milczał.
- Myślisz, że dam się nabrać na twoje sztuczki? - ciągnął Jeff. - Przejrzałem cię.
Chcesz mnie upić, a potem wydać glinom.
- Glinom? - spytał niedbale Ned. - Ach, tak! Za zabójstwo Francisa Westa?
- Do diabła z Western! Ned wzruszył ramionami.
- W porządku - rzekł. - Nie znałem go.
- Gnida.
- Masz ochotę na jeszcze jedną kolejkę? Goryl skinął z powagą głową i odchylił się na
krześle, żeby sięgnąć do dzwonka.
- Ale i tak jesteś gnidą. - Krzesło zachybotało się, więc postawił nogi na podłodze,
ż
eby się nie wywrócić. - Cholera! - warknął i przysunął krzesło z powrotem do stołu, po czym
oparł się wygodnie łokciami o blat. - Zresztą co za różnica, kto mnie wyda glinom? I tak mnie
nie usmażą na krześle elektrycznym.
- Nie?
- Pewnie, że nie! Przed wyborami nie zdążą, a po wyborach Shad będzie miał
wszystkich w kieszeni!
- Nie wiadomo.
- Wiadomo, kurwa, wiadomo.
W drzwiach znów pojawił się kelner; zamówili po whisky.
- Może Shad wcale nie kiwnie palcem w twojej obronie - powiedział Ned, kiedy
zostali sami. - Czasem tak bywa.
- Spokojna głowa! - oburzył się goryl. - Za dużo o nim wiem.
Ned wypuścił ustami dym.
- Co wiesz?
- Chryste! - Goryl parsknął pogardliwie śmiechem. - Ten kretyn myśli, że mu
wszystko wyśpiewam! Nie jestem aż tak pijany.
- Ależ powiedz mu, Jeff, śmiało - rzekł niski, melodyjny głos z charakterystycznym
irlandzkim akcentem.W progu stal Shad 0’Rory i ze smutkiem w oczach spoglądał na Jeffa.
Goryl zadarł głowę.
- Jak się masz, Shad? - spytał wesoło. - Chodź, napij się z nami. Znasz Beaumonta,
prawda? To gnida, wiesz?
- Mówiłem ci, Jeff, żebyś nie wychodził z ukrycia - oznajmił cicho 0’Rory.
- Chryste, Shad, już nie mogłem sam ze sobą wytrzymać! A poza tym ta buda jest
bezpieczna.
0’Rory jeszcze przez chwilę mierzył Jeffa wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na
Neda.
- Dobry wieczór, Beaumont - rzekł.
- Serwus, Shad.
- I co, udało ci się z niego coś wydusić? - Uśmiechnął się łagodnie, nieznacznym
ruchem głowy wskazując na goryla.
- Nic, czego bym wcześniej nie wiedział - odparł Ned. - Dużo gada, ale większość z
tego to pijacki bełkot.
- Obydwaj jesteście gnidy - warknął Jeff. Kelner zjawił się z drinkami. 0’Rory
powstrzymał go w drzwiach.
- Zabierz to z powrotem - polecił mu. - Już dość wypili.
Kelner wycofał się. 0’Rory wszedł do środka, zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
- Za długi masz język, Jeff - stwierdził. - Ile razy mam ci to powtarzać?
Beaumont puścił oko do goryla.
- O co ci chodzi?! - spytał gniewnie Jeff. Beaumont wybuchnął śmiechem.
- Mówię do ciebie, Jeff - powiedział 0’Rory.
- Przecież, kurwa, słyszę.
- Ale coś mi się zdaje, że wkrótce przestaniemy ze sobą rozmawiać.
Jeff wstał z krzesła i obszedł stół.
- Nie bądź gnidą, Shad. Co cię napadło? Przecież od dawna jesteśmy kumplami, ty
moim, ja twoim. - Wyciągnąwszy ramiona, chwiejnym krokiem ruszył w jego stronę, aby go
objąć. - Trochę się urżnąłem, ale...
0’Rory położył bladą dłoń na piersi goryla i odepchnął go.
- Siadaj - rozkazał mu, nie podnosząc głosu. Jeff zamachnął się lewą pięścią.
0’Rory przechylił głowę w bok, ledwo unikając ciosu. Na jego szczupłej, kształtnej
twarzy wciąż malował się spokój, ale prawą dłoń wsunął błyskawicznie do kieszeni. Widząc
to, Beaumont zerwał się z krzesła i chwycił Shada za rękę.
Jeff, który z rozpędu poleciał na ścianę, odwrócił się szybko i zacisnął dłonie na szyi
swojego szefa. Jego płaska, gorylowata morda była ohydnie wykrzywiona, ale sprawiał teraz
wrażenie zupełnie trzeźwego.
- Zabrałeś mu spluwę? - spytał dysząc.
- Tak. - Ned wyprostował się i cofnął o krok, celując w Shada z czarnego pistoletu.
Irlandczykowi oczy wyszły na wierzch, twarz przybrała siny, niezdrowy odcień.
Nawet nie próbował się oswobodzić z uścisku goryla.
Jeff obejrzał się przez ramię i wyszczerzył zęby w szerokim, promiennym uśmiechu.
Jego małe, czerwone oczka, oczka drapieżnej bestii, błyszczały wesoło.
- Wiesz, co musimy zrobić, nie? - powiedział ochrypłym głosem. - Wyprawić go na
tamten świat.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego - oświadczył Ned. Mówił spokojnie, lecz
nozdrza mu drgały.- Myślisz, że Shad puści nam płazem tę bójkę? - Goryl zwilżył językiem
wargi. - Zresztą masz rację. Puści. Już ja tego dopilnuję.
Uśmiechnięty od ucha do ucha, wpatrywał się w Beaumonta, a nie w człowieka, na
którego szyi miał zaciśnięte ręce. Oddychał głęboko. Marynarka coraz bardziej napinała mu
się na barkach i ramionach. Po ciemnych policzkach spływały krople potu.
Beaumont zbladł. Oddech miał przyśpieszony, skronie wilgotne. Stał bez słowa,
obserwując zmiany zachodzące w twarzy Irlandczyka.
0’Rory zrobił się fioletowy. Oczy coraz bardziej wychodziły mu na wierzch, język
zwisał spomiędzy sinych warg. Jego chude ciało wiło się, jedna pięść uderzała słabo w ścianę,
o którą się opierał.
Wciąż uśmiechając się do Beaumonta i nie patrząc na człowieka, którego dusił, Jeff
rozsunął nieco nogi i wygiął plecy w kabłąk. Pięść bijąca w ścianę zastygła w bezruchu.
Rozległ się cichy, przytłumiony trzask, po chwili drugi, znacznie głośniejszy. 0’Rory przestał
się miotać i zwisł bezwładnie w rękach oprawcy.
Jeff zaśmiał się chrapliwie.
- Taka dola - mruknął, po czym kopnął na bok krzesło zagradzające drogę i rzucił
ciało na sofę. Upadło twarzą do dołu; jedna ręka i nogi zwisały nad podłogą. Goryl wytarł
łapy o spodnie i odwrócił się do Beaumonta. - Wszyscy wiedzą, jaki ze mnie poczciwy gość.
Można mi dokuczać, pomiatać mną, a ja nic.
- Bałeś się go, prawda? Jeff roześmiał się.
- Pewnie. Jak wszyscy, którym nie brakowało piątej klepki. A ty może nie? - Znów
parsknął śmiechem i powiódł wzrokiem po pokoju. - Wiejmy, zanim ktoś tu zajrzy. -
Wyciągnął rękę.
- Daj tę spluwę. Pozbędę się jej.
- Nie. - Ned obrócił się wolno, kierując pistolet w brzuch Jeffa. - Powiemy, że zabiłeś
go w obronie własnej. Ja poświadczę. Nikt się do niczego nie przyczepi.
- Kurwa, czyś ty oszalał! - krzyknął goryl.
- Nie wystarczy, że wisi nade mną sprawa o zabójstwo Westa?! - Małe, czerwone
oczka patrzyły to na twarz Beaumonta, to na broń, którą ten trzymał w ręce.
Ned rozchylił blade wargi w beztroskim uśmiechu.
- No właśnie - powiedział cicho.
- Nie bądź idiotą - warknął Jeff podchodząc bliżej. - Po jaką cholerę...
Ned cofnął się za stół.
- Bo cię zastrzelę, Jeff. Jeszcze nie zapomniałem, jak mnie skatowałeś.
Goryl zatrzymał się w pół kroku i podrapał po głowie.
- Ty naprawdę jesteś gnidą! - bąknął zdziwiony.
- Dobra, dobra - Ned wskazał pistoletem krzesło. - Siadaj.
Po chwili wahania Jeff spełnił polecenie. Beaumont wyciągnął lewą rękę i nacisnął
dzwonek przy drzwiach. Goryl poderwał się.
- Siadaj!
Jeff usiadł z powrotem.
- Połóż łapy na stole!
- Kretyn! Jak Boga kocham! - Jeff potrząsnął smętnie głową. - Chyba nie sądzisz, że ci
na dole pozwolą, żebyś mnie stąd wyprowadził, co?
Ned obszedł ponownie stół i spoczął na krześle, twarzą do goryla i do drzwi.
- Radzę ci, daj mi spluwę i módl się, żebym zapomniał, jaki z ciebie kawał drania -
powiedział goryl. - Kurwa, Ned, w tej budzie wszyscy mnie znają! Nie masz najmniejszej
szansy!
- Trzymaj łapę z dala od butelki z keczupem! Kelner otworzył drzwi i wybałuszył
oczy.
- Zawołaj Tima - polecił mu Ned. - A ty stul pysk! - krzyknął do Jeffa, który właśnie
rozdziawił usta, żeby coś powiedzieć.
Kelner pośpiesznie zamknął drzwi.
- Ned, nie bądź idiotą - rzekł goryl. - Sam sobie kopiesz grób. Co ci z tego przyjdzie,
ż
e oddasz mnie glinom? Nic. - Ponownie oblizał wargi. - Wiem, że masz mi za złe, że cię
wtedy stuknąłem parę razy, ale to nie była moja wina. Robiłem, co mi Shad kazał. Ale
zabiłem skubańca, więc jesteśmy kwita, nie?
- Cofnij łapę od butelki, bo ci ją przestrzelę!
- Ale z ciebie gnida.
Nagle do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku, o czerwonych, mięsistych
ustach i okrągłych oczach, ten sam, który zaglądał wcześniej. Szybko zamknął za sobą drzwi.
- Jeff zabił Shada 0’Rory - oznajmił Beaumont. - Zadzwoń na policję, alkohol zdążysz
ukryć... I na wszelki wypadek wezwij lekarza. Kto wie, może 0’Rory jeszcze żyje.
- Pewnie! Tylko patrzeć jak się poderwie! - Jeff roześmiał się pogardliwie, po czym
beztroskim, poufałym tonem zwrócił się do świeżo przybyłego gościa: - Hej, Tim, ten kretyn
myśli, że oddasz mnie glinom. Powiedz mu, jak go zaraz każesz załatwić.
Tim spojrzał ponurym wzrokiem na leżącego na sofie trupa, potem na Jeffa i wreszcie
na Beaumonta.
- Wolałbym uniknąć spotkania z glinami - rzekł wolno do Neda. - Nie można by
wyciągnąć zwłok na ulicę i tam ich zostawić?
Ned pokręcił przecząco głową.
- Jak uprzątniesz lokal, zanim się gliny zjawią, nic ci nie będzie. Zresztą ja z nimi
pogadam.
Tim przez chwilę się wahał.
- Słuchaj, stary - zwrócił się do niego Jeff.
- Przecież wiesz, że...
- Na miłość boską, przymknij się, Jeff - przerwał mu Tim.
Beaumont uśmiechnął się do goryla.
- Teraz, kiedy Shad nie żyje, jesteś zerem, Jeff.
- Tak? - Goryl usiadł wygodniej, a jego twarz rozpogodziła się. - No to dzwońcie na
policję. Wolę skończyć na krześle niż prosić o cokolwiek takich skurwysynów jak wy!
Ignorując Jeffa, Tim spytał:
- Bez glin się nie obejdzie? Beaumont pokręcił głową.
- Trudno, jakoś sobie poradzę - powiedział Tim, kładąc rękę na klamce.
- Mógłbyś sprawdzić, czy Jeff nie ma broni?
- poprosił go Ned.
Mężczyzna popatrzył na Beaumonta.
- Nie miałem i nie chcę mieć z tym nic wspólnego - odparł i wyszedł z pokoju.
Do przyjścia policji Jeff siedział wygodnie rozparty, z rękami na stole, i przez cały
czas mówił z ożywieniem do Neda. Wymyślał mu, nie szczędząc obelg i inwektyw, przeklinał
go, obrażał.
Ned słuchał z uprzejmym zainteresowaniem.
Wkrótce do pokoju wszedł żylasty, siwy mężczyzna w mundurze porucznika, za nim
pięciu czy sześciu innych.
- Cześć, Brett - powiedział Ned. - Uważaj, on chyba jest uzbrojony.
- Co tu się stało? - spytał porucznik, patrząc na zwłoki.
Dwóch policjantów obeszło stół i zajęło się Jeffem.
Beaumont opisał bieg wypadków. Jego wersja właściwie nie odbiegała od prawdy,
choć wynikało z niej, że 0’Rory zginął w czasie zaciętej szamotaniny, a nie po tym, jak sam
odebrał mu broń.
W trakcie relacji Neda przybył lekarz. Zbliżywszy się do sofy, przekręcił Shada na
wznak i zbadał go pobieżnie. Kiedy się wyprostował, porucznik spojrzał na niego pytająco.
- Nie żyje - oświadczył lekarz i zaraz opuścił mały zatłoczony pokój.
Jeff wymyślał dwóm trzymającym go policjantom. Za każdym razem, gdy miotał
przekleństwo, któryś z nich walił go pięścią w twarz. Jeff reagował na ciosy śmiechem i dalej
klął. Sztuczne zęby wypadły mu, z ust ciekła krew.
Beaumont oddał Brettowi pistolet Shada.
- Chcesz, żebym teraz pojechał na komendę? - spytał. - Czy wystarczy, jak się zgłoszę
jutro?
- Lepiej jedź z nami.
❖
❖
❖
❖ 4
Było już dobrze po północy, kiedy Ned opuścił komendę. Na ulicy pożegnał się z
dwoma dziennikarzami, którzy wyszli razem z nim z budynku, i zatrzymał przejeżdżającą
taksówkę. Podał kierowcy adres Paula Madviga.
Na parterze paliły się światła. Zanim doszedł po schodkach do drzwi, same się
otworzyły. W progu stała pani Madvig; ubrana była na czarno, ramiona miała okryte szalem.
- Cześć, mamuśku. Jeszcze nie śpisz?
- Czekam na Paula. Myślałam, że to on - powiedziała. W jej oczach nie było jednak
zawodu.
- Nie ma go? Szkoda. - Przyjrzał się jej uważnie. - Czy coś się stało?
Staruszka cofnęła się.
- Wejdź, Ned - rzekła, a kiedy ją minął, zamknęła drzwi. - Opal próbowała popełnić
samobójstwo.
- Co? Jak to? - szepnął, patrząc pod nogi.
- Podcięła sobie żyły, zanim pielęgniarka zdołała ją powstrzymać. Na szczęście nie
straciła wiele krwi i czuje się już dobrze. Oby tylko znów nie strzeliło jej co do głowy -
powiedziała cicho kobieta. Minę miała niepewną.
- Gdzie Paul? - spytał drżącym głosem.
- Nie wiem. Nie mogłyśmy go nigdzie znaleźć. Zwykle wraca dużo wcześniej. - Jej
głos również zaczął drżeć. Zacisnęła chudą, kościstą rękę na ramieniu Neda. - Czy... czy ty i
Paul... - Urwała.
Pokiwał głową.
- Rozstaliśmy się, mamuśku.
- A czy... czy nie możecie się jakoś pogodzić? Czy... - Znów urwała.
Podniósł wzrok. W jej oczach kręciły się łzy.
- Niestety, mamuśku - oznajmił łagodnie. - Paul mówił ci o naszej kłótni?
- Ale nic konkretnie. Kiedy wspomniałam mu, że dzwoniłam do ciebie, aby spytać o
tego faceta z prokuratury, który nagle się tu zjawił, poprosił tylko, żebym nigdy więcej tego
nie robiła, bo już nie jesteście przyjaciółmi.
Ned przełknął ślinę.
- Powiedz mu, mamuśku, że muszę z nim porozmawiać. Powiedz mu, że całą noc
będę czekał u siebie w domu. - Znów przełknął ślinę. - Nie zapomnij, proszę.
Staruszka ponownie zacisnęła chude ręce na jego ramionach.
- Dobry z ciebie chłopak, Ned. Nie chcę, żebyście się kłócili. Bez względu na to, co
się stało, jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego Paul miał w życiu... O co wam poszło? O
Janet?
- Spytaj Paula. - W głosie Neda brzmiała nuta goryczy. - Muszę już iść, mamuśku.
Niczego nie potrzebujesz?
- Nie. Ale mógłbyś zajrzeć do Opal - powiedziała kobieta. - Jeszcze nie śpi. Może
rozmowa z tobą dobrze jej zrobi? Zawsze się ciebie słuchała.
Potrząsnął głową.
- Nie. Opal też nie miałaby ochoty się ze mną widzieć.
X
Strzaskany klucz
❖
❖
❖
❖1
Beaumont wrócił do domu. Wypił kawę, wypalił cygaro, przeczytał gazetę codzienną,
tygodnik, pół książki. Od czasu do czasu przerywał czytanie i chodził nerwowo po
mieszkaniu. Nikt nie zadzwonił do jego drzwi. Telefon też milczał.
O ósmej rano Ned wziął prysznic, ogolił się, włożył świeżą koszulę, po czym zamówił
i zjadł śniadanie.
O dziewiątej podszedł do telefonu i wykręciwszy numer senatora, poprosił do aparatu
Janet Henry.
- Dzień dobry - powiedział. - Dobrze, dziękuję... Chyba możemy zaczynać... Tak...
Jeśli twój ojciec jest w domu, opowiemy mu o wszystkim... Świetnie, tylko ani słowa, dopóki
nie przyjdę... Postaram się jak najszybciej. Już wychodzę... W porządku, do zobaczenia za
kilka minut.
Odłożył słuchawkę; przez chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt na ścianie,
po czym klasnął głośno w dłonie i potarł je o siebie. Ocienione wąsami wargi miał mocno
zaciśnięte, oczy zwężone w szparki. Wyjął z szafy płaszcz i kapelusz, ubrał się pośpiesznie,
zamknął mieszkanie, zszedł na dół i, pogwizdując, zamaszystym krokiem ruszył przed siebie.
- Panna Henry mnie oczekuje - oznajmił, kiedy służąca otworzyła drzwi.
- Tak, proszę pana. - Kobieta wprowadziła go do słonecznego pokoju o ścianach
pokrytych jasną tapetą, w którym senator z córką jedli śniadanie.
Janet Henry natychmiast poderwała się od stołu i podbiegła do Neda, wyciągając na
powitanie obie ręce.
- Och, dzień dobry! - zawołała podniecona. Senator, patrząc nieco zaskoczony na
córkę, również wstał, tyle że bez pośpiechu, i uścisnął dłoń niespodziewanego gościa.
- Dzień dobry, panie Beaumont - powiedział. - Miło mi pana widzieć. Może przyłączy
się pan...
- Nie, dziękuję, już jadłem - odparł Ned.
Janet Henry drżała z przejęcia. Krew odpłynęła jej z twarzy, wzrok miała
nieprzytomny; sprawiała wrażenie jakby była pod wpływem narkotyków.
- Ojcze, chcemy ci o czymś powiedzieć - rzekła napiętym głosem. - O czymś bardzo...
- Nagle urwała i obróciła się do Beaumonta. - Ty powiedz!
Zerknął na nią spod oka, po czym marszcząc brwi przeniósł spojrzenie na senatora,
który zdążył wrócić do stołu, lecz jeszcze nie usiadł.
- Mamy przekonujące dowody - rzekł - że Paul Madvig zabił pana syna. Zresztą sam
się do tego przyznał.
Senator zmrużył oczy i oparł rękę o stół.
- Co pan rozumie przez przekonujące dowody, panie Beaumont? - spytał.
- Najważniejszym, panie senatorze, jest fakt, że Madvig przyznał się do winy.
Powiedział mi, że tamtego wieczoru pański syn wybiegł za nim z domu i próbował uderzyć
go ciężką, brązową laską. Wyrywając mu laskę, Madvig niechcący trafił nią Taylora w głowę.
Wystraszony, zabrał ze sobą narzędzie zbrodni i spalił je, lecz pańska córka... - wskazał głową
na Janet - twierdzi, że laska wciąż znajduje się w domu.
- Tak, ojcze - wtrąciła kobieta. - To ta, którą dostałeś od majora Sawbridge’a.
Twarz senatora była blada i kamienna jak marmur.
- Proszę kontynuować, panie Beaumont.
- No cóż... - Ned wykonał ręką drobny ruch - to, że laska znajduje się w domu, że
pański syn nie miał jej ze sobą, wyklucza wersję o nieszczęśliwym wypadku czy działaniu w
samoobronie. - Wzruszył ramionami. - Byłem wczoraj u Farra. Nasz prokurator nie lubi się
narażać, zresztą sam pan wie, ale sądzę, że w tej sytuacji nie będzie miał wyjścia i każe
aresztować Paula.
Janet Henry spojrzała na niego ze zdziwieniem i rozchyliła wargi, jakby zamierzała
coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.
Senator wytarł usta serwetką, którą trzymał w lewej ręce, odłożył serwetkę na stół i
spytał:
- A czy są jakieś inne dowody?
- Te nie wystarczą?
- Ale są inne, prawda? - wtrąciła dziewczyna.
- Pośrednie - odparł lekceważąco Beaumont i ponownie zwrócił się do senatora. -
Mogę je panu przedstawić, ale po co? Mordercę już pan zna i to najważniejsze, prawda?
- Prawda - rzekł senator, przykładając rękę do czoła. - Aż trudno mi w to uwierzyć.
Proszę mi wybaczyć, panie Beaumont... ty też, kochanie - powiedział do córki - ale przez
moment chciałbym być sam, muszę to wszystko sobie przemyśleć... Nie, nie, zostańcie tu.
Udam się do swojego pokoju. Niech pan nie wychodzi, panie Beaumont... niedługo wrócę...
po prostu muszę oswoić się z myślą, że człowiek, z którym tak blisko wpółpracowałem, zabił
mojego syna.
Skinął głową i sztywno wyprostowani wyszedł z jadalni.
Beaumont ujął kobietę za nadgarstek i cichym, napiętym głosem spytał:
- Myślisz, że może wpaść w szał? Janet popatrzyła na niego zdumiona.
- Czy myślisz, że może wpaść w szał i ruszyć na poszukiwanie Paula? Bo nie wolno
nam do tego dopuścić. Mogłoby się to źle skończyć.
- Nie wiem... - szepnęła.
- Trzeba go powstrzymać. Na wszelki wypadek, stańmy gdzieś blisko drzwi.
- Dobrze. - Była wystraszona. Zaprowadziła go do małego pokoju o oknach
przysłoniętych grubymi kotarami, które prawie nie przepuszczały światła. Drzwi do pokoju
znajdowały się dwa metry od drzwi wejściowych; zostawili je lekko uchylone i skryli się za
nimi. Obydwoje drżeli. Janet zaczęła mówić coś szeptem, ale Ned przyłożył palce do ust,
dając jej znak, żeby milczała.
Nie czekali długo. Wkrótce rozległ się odgłos kroków stąpających miękko po dywanie
w holu.
Senator Henry, odziany w płaszcz i kapelusz, szedł pośpiesznie w stronę wyjścia.
Beaumont wyłonił się z ciemnego pokoju.
- Panie senatorze!
Senator odwrócił się. Miał zimny, skupiony wyraz twarzy. Przeszył Neda władczym
spojrzeniem i rzekł:
- Przepraszam, ale muszę wyjść.
- Kiepski pomysł - powiedział Ned, zbliżając się do mężczyzny. - Tylko wynikną z
tego nowe kłopoty.
Janet stanęła przy boku ojca.
- Tato, nie wychodź - rzekła błagalnie. - Słuchaj pana Beaumonta.
- Już go wysłuchałem. I chętnie znów wysłucham, jeżeli ma inne informacje. W
przeciwnym razie... - Uśmiechnął się do gościa. - Po tym, co pan mi powiedział, muszę
zobaczyć się z Madvigiem.
- Naprawdę panu nie radzę - oświadczył Ned, patrząc mu prosto w oczy.
Senator obrzucił go wyniosłym spojrzeniem.
- Tato... - zaczęła Janet i urwała pod karcącym wzrokiem ojca.
Ned przełknął głośno ślinę. Rumieńce wystąpiły mu na policzki. Wyciągnął rękę w
stronę mężczyzny i szybkim ruchem dotknął prawej kieszeni jego płaszcza.
Senator cofnął się oburzony.
Ned pokiwał głową.
- Kiepski pomysł - powtórzył i spoglądając na Janet, dodał: - Ma przy sobie broń.
- Ojcze! - krzyknęła, unosząc rękę do ust.
- Panie senatorze, naprawdę nie możemy pozwolić, żeby wyszedł pan stąd uzbrojony.-
Powstrzymaj go, Ned!
Senator zmierzył ich pogardliwym wzrokiem.
- Wasze zachowanie jest całkiem nie na miejscu - oświadczył. - Janet, proszę iść do
swojego pokoju!
Kobieta z ociąganiem ruszyła w głąb holu, jednakże po kilku krokach stanęła.
- Nie! Nie pójdę! I nie wypuszczę cię z domu! Ned, nie pozwól mu...
- Nie pozwolę - obiecał Beaumont. Zwilżył wargi.
Posyłając im lodowate spojrzenie, senator nacisnął klamkę.
Ned błyskawicznym ruchem przysunął się bliżej i położył rękę na jego dłoni.
- Proszę pana - powiedział z szacunkiem w głosie. - Zabraniam panu wychodzić. I
mam do tego prawo. - Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył złożony kawałek papieru,
brudny, pomięty, gdzieniegdzie naddarty. - Oto moja nominacja na oficera dochodzeniowego
prokuratury okręgowej wystawiona w zeszłym miesiącu. - Wyprostował papier i pokazał
senatorowi. - O ile się orientuję, do tej pory mi jej nie cofnięto. Nie mogę pozwolić, żeby pan
strzelał do ludzi.
Ojciec Janet nawet nie zerknął na dokument.
- Chce pan ratować życie swojego przyjaciela, chociaż jest mordercą? - spytał z
pogardą.
- Dobrze pan wie, że nie o to chodzi.
- Proszę zejść mi z drogi. - Senator ponownie nacisnął klamkę.
- Jeśli pan wyjdzie za drzwi z bronią, zaaresztuję pana.
- Ojcze, nie! - załkała Janet.
Mężczyźni stali na wprost siebie, oddychając głośno i mierząc się wzrokiem. Wreszcie
senator przerwał ciszę.
- Kochanie - powiedział do córki. - Mogłabyś nas zostawić samych na kilka minut?
Chciałbym porozmawiać z panem Beaumontem na osobności.
Janet spojrzała pytająco na Neda.
- Dobrze - rzekła, gdy skinął głową. - Ale pod warunkiem, że nie wyjdziesz podczas
mojej nieobecności.
- Nie wyjdę - obiecał z uśmiechem ojciec. Ruszyła w głąb holu, po czym zerknąwszy
przez ramię, otworzyła drzwi po lewej stronie i znikła za nimi.
- Obawiam się - zauważył ze smutkiem senator - że nie ma pan najlepszego wpływu
na moją córkę. Zazwyczaj nie bywa tak krnąbrna.
Ned uśmiechnął się przepraszająco, ale nic nie powiedział.
- Od dawna się tym zajmujecie?
- To znaczy sprawą zabójstwa? - spytał Ned. - Ja od dwóch dni, a pańska córka od
samego początku. I od początku podejrzewała Paula.
- Co? - Senator otworzył usta.
- No właśnie. Nie wiedział pan o tym? Zieje do mego nienawiścią.
- Janet nienawidzi Paula? - Zdumienie senatora nie miało granic. - To niemożliwe!
Beaumont pokiwał głową i uśmiechnął się cierpko do starszego mężczyzny.
- Pan się tego nie domyślał, senatorze? Senator westchnął głęboko.
- Niech pan pozwoli na moment. - Wprowadził Neda do małego, mrocznego pokoju o
grubych kotarach w oknie. Zapalił światło, Ned zamknął drzwi, po czym stanęli naprzeciw
siebie. - Chcę z panem porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Zapomnijmy o pańskich...
- uśmiechnął się - oficjalnych powiązaniach, dobrze?
- Dobrze. Pewnie Farr też już o nich zapomniał.
- Tak sądzę. Panie Beaumont, nie jestem mściwym człowiekiem, ale na myśl, że
morderca mojego syna chodzi bezkarnie po świecie...
- Niech się pan nie obawia, wkrótce go zaaresztują. Nie mają wyjścia. Dysponują
niezbitymi dowodami.
Senator znów się uśmiechnął, tym razem dość lodowato.
- Obydwaj wiemy, jakimi prawami rządzi się świat polityki, więc niech mi pan nie
próbuje wmówić, panie Beaumont, że jakakolwiek kara może spotkać Paula Madviga.
- Ależ spotka. Paul nie ma szansy. Zamierzają go wykiwać. Wie pan, co ich
powstrzymuje? To, że dotąd robili wszystko pod jego dyktando; potrzebują czasu, żeby
zebrać się na odwagę.
Senator pokręcił wolno głową.
- Zajmowałem się polityką, kiedy pana nie było na świecie - powiedział. - A zatem
przyzna pan, że mam nieco większe doświadczenie w tych sprawach?
- Oczywiście - odparł Ned.
- Więc solennie pana zapewniam, że nigdy nie zbiorą się na odwagę. Madvig jest ich
szefem i mimo buntu, jaki próbują podnieść, długo nim pozostanie.
- Nie zgadzam się z panem. Moim zdaniem, Paul leży. - Ned zmarszczył czoło. - A z
tą bronią to kiepski pomysł, senatorze. Lepiej niech mi ją pan odda. - Wyciągnął rękę.
Senator wsunął dłoń do kieszeni płaszcza. Beaumont podszedł bliżej i zacisnął rękę na
jego nadgarstku.
- Niech mi pan odda broń - powtórzył. Senator spojrzał na niego z wściekłością.
- W porządku - rzekł Ned. - Sam pan tego chciał...
Po krótkiej szamotaninie, w czasie której jedno z krzeseł przewróciło się na podłogę,
odebrał senatorowi staromodny, niklowany rewolwer. Akurat chował go do kieszeni, kiedy do
pokoju wbiegła trupio blada Janet.
- Boże, co się stało? - zawołała przestraszona.
- Uparł się. Musiałem odebrać mu broń siłą. Senator dyszał ciężko, twarz miał
wykrzywioną. Postąpił krok w stronę Beaumonta.
- Niech się pan stąd wynosi! - krzyknął.
- Nie mam zamiaru - oznajmił Ned. Kąciki ust mu drgały, oczy płonęły gniewnie.
Wyciągnął rękę i chwycił Janet za ramię. - Siadaj i słuchaj - rzekł do kobiety. - Chcesz czy
nie, zaraz się o wszystkim dowiesz. - Po czym zwrócił się do jej ojca. - To trochę potrwa,
więc lepiej, żeby i pan usiadł.
Ani senator, ani jego córka nie wykonali polecenia. Janet patrzyła na Neda z trwogą,
on na nią chłodno, ze znużeniem. Oboje byli jednakowo bladzi.
- To pan, senatorze, zabił Taylora. Senator nie ruszył się z miejsca. Wyraz jego twarzy
nie uległ zmienię.
Przez kilka długich sekund Janet Henry również tkwiła bez ruchu, po czym nagle w jej
oczach pojawiło się przerażenie i wolno osunęła się na podłogę. Nie upadła; po prostu zgięła
kolana i osunęła się. Siedziała z głową zadartą do góry, opierając się na prawej ręce, i
spoglądała z osłupieniem na obu mężczyzn. śaden z nich na nią nie patrzył.
- A teraz chciał pan zabić Paula, żeby przypadkiem nikomu nie zdradził, że Taylor
zginął z pańskiej ręki. Oczywiście, uszłoby to panu na sucho. Omamiłby pan wszystkich,
odgrywając, tak jak tu przed nami, rolę zdesperowanego ojca, który chce pomścić śmierć
syna...
Senator milczał.
- Dobrze pan wie - ciągnął Ned - że gdyby Paula aresztowano, przestałby pana
osłaniać, bo nie chce, żeby Janet uważała go za zabójcę jej brata. - Roześmiał się gorzko. -
Biedny zakochany dureń! - Przejechał ręką po włosach. - A przebieg tamtego wieczoru był
prawdopodobnie następujący: kiedy Taylor usłyszał, że Paul próbował pocałować Janet,
wybiegł za nim z domu, z laską i w kapeluszu, choć to akurat jest mniej istotne. Widząc
wzburzenie syna, przeraził się pan, że przepadnie pan w wyborach, jeśli...
- Co za bzdury! - przerwał mu ochrypłym, gniewnym głosem senator. - Nie życzę
sobie, żeby moja córka słuchała...
Beaumont prychnął pogardliwie.
- Bzdury? Może. Ale właśnie takie bzdury, takie drobne, głupie rzeczy jak to, że
wrócił pan do domu z laską, którą zabił pan syna, i w jego kapeluszu, bo wybiegł pan z gołą
głową, przekonają sędziów o pańskiej winie.
- A co z winą Paula? - spytał ironicznie senator. - Przecież przyznał się do zabójstwa.
- Otóż to. - Ned wyszczerzył zęby. - Mam pomysł. Janet, zadzwoń do Paula i poproś
go, żeby tu przyszedł. Opowiemy mu, jaką twój ojciec chciał mu dzisiaj sprawić
niespodziankę i zobaczymy, jak zareaguje.
Janet poruszyła się, lecz nie wstała z podłogi. Na jej twarzy malowało się
oszołomienie.
- To śmieszne! - oburzył się senator. - Nic takiego nie zrobimy.
- Zadzwoń, Janet - rozkazał Ned.
Podniosła się, wciąż oszołomiona, i nie zwracając uwagi na głośne protesty ojca,
skierowała się do drzwi. Widząc to, senator przybrał pokorniej szy ton.
- Poczekaj, kochanie - poprosił i zwrócił się do Neda. - Chciałbym z panem znów
pomówić na osobności.
- W porządku. - Ned spojrzał na Janet, czekając aż wyjdzie. Ona jednak stała uparcie
w drzwiach.
- Nie wyjdę - oznajmiła. - Mam prawo wiedzieć, o czym mówicie.
Ned skinął głową i przeniósł wzrok na senatora.
- To prawda - poparł ją.
- Janet, kochanie... - zaczął senator. - Jedynie pragnę oszczędzić ci bólu...
- Nic mi nie oszczędzisz - powiedziała cichym, słabym głosem. - Chcę wiedzieć, co
się stało.
Senator zrezygnowany rozłożył ręce.
- W takim razie nic nie powiem.
- Dzwoń do Paula, Janet. Zanim postąpiła krok, senator zawołał:
- Nie! Boże, jak wy mi to utrudniacie... - Wyjął chustkę i wytarł dłonie. - Dobrze,
panie Beaumont, wszystko dokładnie panu opowiem, a potem poproszę pana o drobną
przysługę, której, jak myślę, pan mi nie odmówi. Najlepiej... - Urwał i spojrzał na córkę. -
Jeśli koniecznie chcesz być przy tym obecna, to wejdź, kochanie, i zamknij drzwi.
Janet spełniła polecenie ojca; zamknęła drzwi, usiadła na krześle i pochyliła się w
napięciu do przodu.
Ś
ciskając w dłoni chustkę, senator założył ręce za siebie i patrząc bez wrogości na
Beaumonta, oznajmił:
- Tamtego wieczoru wybiegłem z domu za Taylorem, bo nie chciałem z powodu jego
zapalczywości stracić przyjaźni Paula. Dogoniłem ich na China Street. Paul trzymał laskę
Taylora. Kłócili się, a właściwie to Taylor się awanturował. Poprosiłem Paula, żeby zostawił
nas samych. Wręczył mi laskę i zaczął się oddalać. Taylor odezwał się do mnie w sposób
niewybaczalny, po czym próbował mnie odepchnąć, żeby ruszyć w pogoń za Paulem. Nie
wiem, kiedy to się stało, ale musiałem go niechcący uderzyć, bo upadł i trafił głową w
krawężnik. Paul przybiegł z powrotem - nie odszedł zbyt daleko - i razem stwierdziliśmy, że
Taylor nie żyje. Paul zaczął nalegać, żebyśmy zostawili ciało i nie przyznawali się do
niczego. Tłumaczył mi, że chociaż był to nieszczęśliwy wypadek, przeciwnicy - na użytek
kampanii wyborczej - zrobią z tego aferę. Dałem się przekonać. Paul podniósł z ziemi
kapelusz Taylora i kazał mi wrócić do domu. Zapewnił mnie, że jeśli policja zacznie koło nas
węszyć, poleci wstrzymać dochodzenie. Potem, w zeszłym tygodniu, kiedy rozeszła się
plotka, że Paul jest mordercą, przeraziłem się. Poszedłem do niego i namawiałem go,
ż
ebyśmy sami zgłosili się na policję i powiedzieli, co się stało. Wyśmiał moje obawy mówiąc,
ż
ebym się niczym nie przejmował. - Wyjął ręce zza pleców i przetarł chustką twarz. -
Przysięgam, że nie kłamię.
- Jak mogłeś zostawić Taylora na ulicy? - zawołała zdławionym głosem Janet.
Senator zmarszczył czoło, ale nic nie powiedział.
Ciszę, która zapadła, przerwał Ned.
- Brzmiało to jak mowa do wyborców - rzekł.
- Trochę prawdy, trochę blagi. - Skrzywił się.
- O jaką przysługę chciał pan prosić? Senator spojrzał na podłogę, po chwili podniósł
wzrok.
- Wolałbym nie przy córce...
- Nic z tego - zaprotestował Ned.
- Wybacz mi, kochanie - szepnął senator, po czym odwrócił się do Neda. -
Powiedziałem prawdę, zdaję sobie jednak sprawę z tego, w jak dwuznacznym znalazłem się
położeniu. Proszę, żeby zechciał mi pan oddać rewolwer i zostawił mnie samego w tym
pokoju na pięć minut.
- Nie.
Senator przyłożył rękę do serca i zachwiał się; w dłoni wciąż trzymał chustkę.
- Nie wymknie się pan sprawiedliwości - rzekł Beaumont.
❖
❖
❖
❖ 2
Ned Beaumont odprowadził do drzwi Farra, siwowłosą stenografkę, dwóch
policjantów oraz senatora Henry’ego.
- Nie Idziesz z nami? - spytał prokurator.
- Nie. Wpadnę kiedyś przy okazji.
- Tylko nie każ na siebie zbyt długo czekać, Ned. Jesteś zawsze mile u mnie widziany
- rzekł Farr, serdecznie potrząsając ręką Beaumonta. - Lubisz płatać mi figle, ale nie mam ci
tego za złe, zwłaszcza jeśli doprowadzają do ujęcia zabójcy.
Ned uśmiechnął się do niego, po czym skinieniem głowy pożegnał policjantów,
ukłonił się stenografce i zamknąwszy drzwi, ruszył po schodach do pomalowanego na biało
pokoju, w którym stał fortepian. Janet Henry podniosła się z kanapy.
- Poszli - oznajmił, siląc się na rzeczowy ton.
- Czy ojciec... czy...
- Złożył oświadczenie, podając trochę więcej szczegółów niż nam.
- Ned, chcę cię spytać o kilka rzeczy... powiesz mi prawdę?
- Tak - obiecał.
- Co... - Urwała. - Co ojcu grozi?
- Zważywszy na jego wiek i stanowisko, myślę, że niewiele. Oskarżą go o nie umyśle
spowodowanie śmierci i dostanie wyrok z zawieszeniem.
- Myślisz, że uderzył Taylora niechcący? Ned potrząsnął głową. W jego oczach czaił
się chłód.
- Moim zdaniem zdenerwował się, że przez syna może przepaść w wyborach i uderzył
go ze złości.
Janet nie zaprotestowała. Wyłamując sobie nerwowo palce, z widocznym trudem
zadała następne pytanie:
- Czy ojciec... czy naprawdę chciał zastrzelić Paula?
- Tak, i uszłoby mu to na sucho. Zrozpaczony ojciec mści się za śmierć ukochanego
syna na człowieku, który stoi ponad prawem. Miał świadomość, że jeśli Paul zostanie
aresztowany, od razu puści farbę. Tylko dlatego trzymał dotąd język za zębami i popierał
kandydaturę twojego ojca, bo zależało mu na tobie. Zdawał sobie jednak sprawę, że nigdy go
nie zaakceptujesz, jeśli będziesz myślała, że zabił Taylora. Gdyby wiedział, że od początku go
o to podejrzewasz, natychmiast oczyściłby się z zarzutów.
Janet pokiwała smętnie głową.
- Czułam do niego nienawiść. Skrzywdziłam go, a nadal go nienawidzę. - Załkała. -
Dlaczego, Ned? Dlaczego?
Machnął niecierpliwie ręką.
- Zagadki to nie moja specjalność...
- Ty natomiast - ciągnęła kobieta - oszukałeś mnie, zrobiłeś ze mnie idiotkę, a jednak
wciąż cię lubię.
- Kolejna zagadka.
- Kiedy domyśliłeś się, że... że właśnie ojciec...
- Nie wiem. Od jakiegoś czasu chodziło mi to po głowie. Zastanawiałem się, dlaczego
Paul zachowuje się tak dziwnie. Gdyby zabił Taylora, przyznałby mi się od razu. Nie miałby
powodu ukrywać tego przede mną. Co innego, gdyby twój ojciec był winien zbrodni. Wtedy
Paul istotnie trzymałby język za zębami i nie puszczał pary z ust. Był świadom, że nie cierpię
senatora i mógł się bać, że go pogrążę. O siebie by się nie bał; wiedział, że nie zrobię mu
krzywdy. Kiedy się więc uparłem, że bez względu na to, czy mu się podoba czy nie, trzeba
znaleźć mordercę Taylora, uznał, że musi mnie powstrzymać. No i wziął całą winę na siebie.
- Dlaczego nie cierpiałeś mojego ojca?
- Bo nie znoszę alfonsów! - zawołał gniewnie. Kobieta zarumieniła się i spuściła
wzrok.
- A mnie dlaczego nie lubisz? - spytała zdławionym głosem.
Ned milczał. Przygryzła wargę.
- Odpowiedz mi!
- Do ciebie nic nie mam, jedynie nie podoba mi się sposób, w jaki traktowałaś Paula. I
ty, i twój ojciec próbowaliście go wykorzystać. Mówiłem to Paulowi. Mówiłem mu, że dla
takich jak wy on jest pariasem, podrzędną formą życia, śmieciem, z którym wszystko można
zrobić. Mówiłem, że twój ojciec przyzwyczaił się do tego, że zawsze bez trudu wygrywa i że
jeśli nagle pojawią się jakieś kłopoty, to albo straci głowę, albo obróci się przeciwko niemu.
Paul był jednak tak zakochany, że... - Ned urwał i podszedł do fortepianu.
- Pogardzasz mną, prawda? - spytała cicho. - Uważasz mnie za dziwkę...
- Nie, nie pogardzam - odparł zirytowany. Stał do niej tyłem. - Cokolwiek zrobiłaś,
spotkała cię niewspółmiernie wysoka kara. Wszyscy zapłaciliśmy wysoką cenę.
Janet przez chwilę milczała, po czym stwierdziła:
- Teraz ty i Paul znów będziecie przyjaciółmi. Wzdrygnął się, odwrócił od fortepianu i
spojrzał na zegarek.
- No, czas na mnie - powiedział. Kobietę coś jakby tknęło.
- Wyjeżdżasz? - spytała. Skinął głową.
- Tak, pociągiem o czwartej trzydzieści.
- Ale wrócisz?
- Nie, chyba że każą mi się zjawić na rozprawie, w co wątpię.
Impulsywnie wyciągnęła do niego ręce.
- Zabierz mnie ze sobą - poprosiła.
- Naprawdę tego chcesz, czy po prostu histeryzujesz?
Oblała się głębokim rumieńcem. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Ned ponownie
się odezwał:
- Zresztą nieważne. Jak chcesz, możesz jechać. - Nagle zmarszczył czoło. - A kto się
zajmie domem i całą resztą? - spytał, zakreślając ręką koło.
- Wszystko mi jedno... nasi wierzyciele - odparła gorzkim tonem.
- Zastanów się. Ludzie będą mówić, że porzuciłaś ojca, kiedy znalazł się w potrzebie.
- I dobrze, niech mówią. Nie obchodzi mnie, co kto będzie mówił. Zabierz mnie stąd. -
Zaczęła łkać. - Nie opuszczałabym go, gdyby... gdyby nie zostawił biednego Taylora na tej
ciemnej ulicy...
- To teraz nie ma najmniejszego znaczenia - przerwał jej szorstko. - Idź się spakuj.
Góra dwie walizki. Resztę rzeczy można później dosłać.
Wybuchnęła dziwnym, nerwowym śmiechem i wybiegła z pokoju. Beaumont zapalił
cygaro, po czym usiadł na stołku przy fortepianie i zaczął cicho grać. Kiedy Janet wróciła,
miała na sobie czarny płaszcz, czarny kapelusz, a w każdej ręce trzymała po walizce.
❖
❖
❖
❖ 3
Pojechali taksówką do jego mieszkania. Większość drogi odbyli w milczeniu.
- Wiesz - powiedziała nagle Janet, przerywając ciszę - ten klucz w moim śnie był
szklany. Musieliśmy się mocować z zamkiem, bo się zaciął i kiedy wreszcie otworzyliśmy
drzwi, klucz pękł i rozsypał się na drobne.
Spojrzał na nią ukosem.
- I?
Wzdrygnęła się.
- Bez klucza nie mogliśmy zaniknąć drzwi i te wszystkie węże, które były w środku,
wypełzły na zewnątrz i zaatakowały nas. Obudziłam się z krzykiem.
- Nie przejmuj się, to tylko sen. - Uśmiechnął się ponuro. - W moim śnie wrzuciłaś mi
pstrąga z powrotem do wody.
Taksówka zatrzymała się przed budynkiem. Na górze Janet zaproponowała Nedowi,
ż
e pomoże mu się spakować.
- Nie. Sam to zrobię. Usiądź i odpocznij. Mamy godzinę czasu do odjazdu pociągu.
Usiadła na obitym czerwonym pluszem fotelu.
- Dokąd jedziemy? - spytała nieśmiało.
- Najpierw do Nowego Jorku.
Miał jedną torbę spakowaną, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.
- Poczekaj w sypialni - polecił kobiecie. Przeniósł tam jej walizki, po czym zamknął
drzwi między sypialnią a salonem i ruszył otworzyć drzwi wejściowe. Na korytarzu stał Paul
Madvig.
- Przyszedłem ci powiedzieć, że jednak miałeś rację - rzekł.
- Dlaczego nie przyszedłeś wczoraj?
- Bo wczoraj jeszcze tego nie wiedziałem. Wróciłem do domu tuż po twoim wyjściu.
Ned skinął głową i usunął się na bok.
- Wejdź.
Madvig wszedł do salonu. Spakowana torba od razu rzuciła mu się w oczy. Rozejrzał
się wokoło, po czym spytał:
- Wyjeżdżasz?
- Tak.
Blondyn usiadł na tym samym fotelu, na którym przed chwilą siedziała Janet. Twarz
miał postarzałą, w jego ruchach znać było znużenie.
- Jak Opal? - zapytał Ned.
- Dobrze. Nic jej nie będzie.
- To przez ciebie próbowała się...
- Wiem, nie musisz mi mówić. - Wyciągnął przed siebie nogi i utkwił wzrok w butach.
- Nie myśl, że jestem dumny z tego, co zrobiłem. - Po chwili dodał: - Sądzę, że chętnie by się
z tobą zobaczyła, zanim wyjedziesz.
- Nie zdążę, mam pociąg o czwartej trzydzieści. Pożegnaj ją ode mnie, mamuśkę też.
Madvig podniósł na Neda zmatowiałe od bólu oczy.- Nie dziwię się, że wyjeżdżasz... -
powiedział ochryple. - Wcale ci się nie dziwię. - Znów spojrzał na buty.
- Słuchaj, Paul, a ci twoi nielojalni słudzy... Co z nimi? - zainteresował się Ned. -
Nauczysz ich pokory? Czy już sami spokornieli?
- Chodzi ci o Farra i resztę tych gnojów?
- Owszem.
- Dam im taką nauczkę, że ją długo popamiętają. - Madvig wciąż wpatrywał się w
buty. Jego głos brzmiał stanowczo, ale nie było w nim werwy. - Będzie mnie to kosztowało
cztery lata, ale wykorzystam ten czas na uporządkowanie swoich sprawi stworzenie solidnej,
stabilnej organizacji.
Ned uniósł brwi.
- Nie udzielisz im w wyborach poparcia? - spytał.
- Nie tylko nie udzielę, ale wspomogę po cichu konkurencję! Shad nie żyje. Niech
jego ludzie porządzą sobie miastem. Są za słabi, żeby mogli mi zagrozić. Po czterech latach
rozpędzę ich na cztery wiatry i znów przejmę ster. Do tego czasu będę gotów.
- Te wybory możesz jeszcze wygrać.
- Tak, ale nie zamierzam fundować łajdakom ciepłych posadek.
Ned pokiwał głową.
- Cierpliwość i odwaga to cechy dobrego gracza.
- Akurat tych cech natura mi nie poskąpiła, choć poskąpiła rozumu - powiedział
smętnie Madvig. Przeniósł wzrok z butów na kominek. - Musisz jechać, Ned? - spytał ledwo
słyszalnym szeptem.
- Muszę.
Madvig przełknął ślinę.
- Może to ci się wyda głupie, Ned, ale bez względu na to, czy wyjedziesz czy
zostaniesz, chciałbym, żebyś nie żywił do mnie żalu.
- Nie żywię, Paul - zapewnił go Beaumont. Madvig podniósł głowę.
- Podasz mi rękę?
- Jasne.
Blondyn poderwał się z fotela, ujął rękę Neda i zgniótł ją w żelaznym uścisku.
- Nie wyjeżdżaj, stary. Zostań ze mną. Jak Boga kocham, jesteś mi potrzebny. Zrobię
wszystko, żeby ci wynagrodzić...
Ned potrząsnął głową.
- Nie masz mi co wynagradzać, Paul.
- Zostaniesz?
Ned znów potrząsnął głową.
- Nie mogę, Paul. Muszę jechać.
Madvig puścił rękę Beaumonta i z ponurą miną wrócił na fotel.
- Mam za swoje - mruknął. - Gdybym się ciebie posłuchał...
- To nie ma nic do rzeczy - żachnął się Ned. Przygryzł na moment wargę, po czym
stwierdził bez ogródek: - Jest u mnie Janet.
Oczy Madviga rozszerzyły się.
Janet Henry otworzyła drzwi sypialni i weszła do salonu. Zatrzymała się przed
Paulem. Na jej bladej twarzy malowało się napięcie, ale głowę trzymała wysoko.
- Wyrządziłam ci ogromną krzywdę, Paul. Byłam pewna, że...
Madvigowi krew odpłynęła z twarzy, kiedy zobaczył kobietę; teraz z kolei oblał się
rumieńcem.- Nie, Janet - powiedział ochrypłym z przejęcia głosem. - Ty byś nikomjuf nie
potrafiła... - Reszta zdania zlała się w niewyraźny bełkot.
Kobieta zadrżała i cofnęła się.
- Janet wyjeżdża ze mną - oświadczył Ned. Madvig otworzył usta. Spojrzał
oszołomiony na Beaumonta i krew znów odpłynęła mu z twarzy. Trupio blady, wymamrotał
coś pod nosem, z czego tylko jedno słowo - „powodzenia” - było zrozumiałe, po czym
podniósł się i ruszył chwiejnym krokiem do drzwi. Pchnął je i wyszedł, nie zamykając ich za
sobą.
Janet Henry spojrzała na Neda Beaumonta. Stał wpatrzony w otwarte drzwi.
„KB”