Dashiell Hammett
Szklany klucz
Przełożyła Julita Wroniak
Wydawnictwo: Świat Książki
I
Trup na China Street
❖ 1
Zielone kości potoczyły się po zielonym suknie i odbiły od bandy.
Pierwsza zatrzymała się tuż przy brzegu, druga poturlała się na
środek stołu: szóstka i jedynka.
Ned Beaumont jęknął cicho, patrząc jak szczęśliwcy zgarniają
forsę.
Harry Sloss wyciągnął szeroką, owłosioną rękę, podniósł kości,
potrząsnął nimi.
– Stawiam dwadzieścia pięć – oznajmił, rzucając na stół dwa
banknoty, dwudziesto – i pięciodolarowy.
– No, chłopaki, pokażcie, co umiecie – powiedział Ned
Beaumont, odsuwając się od graczy. – Ja na razie pauzuję.
Ruszył przez salę bilardową w stronę drzwi. W progu natknął
się na Waltera Ivansa.
– Cześć, Walt – rzekł. Zamierzał minąć mężczyznę, ale ten
obrócił się i chwycił go za łokieć.
– M-m-mówiłeś z P-p-paulem? – spytał, strzykając śliną przy
ostatnim słowie.
– Właśnie do niego idę – odparł Ned, ale widząc, jak jasna,
okrągła twarz Waltera ożywia się, a w niebieskich oczach pojawia
się błysk podniecenia, dodał przezornie: – Raczej się na nic nie
nastawiaj. To jeszcze trochę potrwa.
– Ale ona r-r-rodzi już za m-m-miesiąc – wyjąkał Ivans. Broda
mu drżała.
W piwnych oczach Neda odmalowało się zaskoczenie. Uwolnił
łokieć z uścisku niższego mężczyzny i cofnął się o krok,
wykrzywiając wargi pod ciemnym wąsem.
– To nie najlepszy czas na załatwianie tego typu spraw, Walt.
Nie licz na wiele przed listopadem. Oszczędzisz sobie zawodu. –
Spojrzenie Neda stało się chłodne, badawcze.
– Ale mu p-p-powiesz…
– Powiem, spokojna głowa. Dobrze wiesz, Walt, że Paul zrobiłby
wszystko, aby ci pomóc, teraz jednak ma związane ręce. –
Wyprostował ramiona. Twarz mu się nachmurzyła, ale oczy wciąż
miał czujne.
Walter Ivans oblizał wargi i zamrugał nerwowo, po czym
wciągnął głęboko powietrze i obiema rękami poklepał Neda
Beaumonta po piersi.
– P-p-pogadaj z nim – poprosił błagalnym tonem. – Z-z-
zaczekam tu na ciebie.
❖ 2
Idąc po schodach Ned Beaumont zapalił cienkie zielonkawe
cygaro. Na pierwszym piętrze skręcił przy wiszącym na wprost
schodów portrecie gubernatora i ruszył w stronę frontu budynku.
Korytarz kończył się szerokimi dębowymi drzwiami. Ned zapukał.
Słysząc głośne „proszę!”, nacisnął klamkę i wszedł do środka.
Paul Madvig był sam w pokoju; stał przy oknie, tyłem do drzwi,
z rękami w kieszeniach spodni, i spoglądał w dół na ciemną China
Street. Powoli odwrócił się od okna.
– A, jesteś – powiedział.
Był to mężczyzna czterdziestopięcioletni, wzrostu Beaumonta,
choć ze dwadzieścia kilo od niego cięższy, o zwartej budowie ciała.
Włosy miał jasne, z przedziałkiem pośrodku, gładko przyczesane,
twarz czerstwą, o grubych rysach, w sumie jednak dość przystojną.
Ubrany był w nieco krzykliwy garnitur, ale z doskonałego
materiału i o nieskazitelnym kroju.
Ned Beaumont zamknął drzwi.
– Pożycz mi trochę forsy – poprosił. Blondyn sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął duży brązowy portfel.
– Ile chcesz?
– Dwieście.
Madvig podał Nedowi setkę i pięć dwudziestek.
– Znów przegrałeś w kości?
– Tak. – Beaumont schował pieniądze. – Dzięki.
– Jakoś długo trwa ta twoja zła passa – stwierdził Madvig
wsuwając ręce z powrotem do kieszeni.
– Nie. Ze cztery tygodnie, może sześć. Paul Madvig uśmiechnął
się.
– To długo, jak się przegrywa.
– Bywało gorzej. – Z głosu Beaumonta przebijała lekka irytacja.
Blondyn potrząsnął bilonem w kieszeni.
– Jak dzisiaj grają? – spytał. – Stawki wysokie? – Przysiadł na
krawędzi biurka i spojrzał w dół na swoje lśniące brązowe buty.
Ned Beaumont popatrzył uważnie na jasnowłosego mężczyznę, po
czym wolno pokręcił głową.
– Nędzne – odparł.
Zbliżył się do okna. Niebo nad budynkami po drugiej stronie
ulicy było czarne, zasnute chmurami. Potem obszedł biurko,
sięgnął po stojący na nim telefon i wykręcił jakiś numer.
– Halo, Bernie? Tu Ned. Ile płacą za Peggy O’Toole…? Tylko
tyle…? No dobra. Stawiam pięćset, że przyjdzie pierwsza, pięćset,
że druga, i pięćset, że trzecia… Jasne… Jestem pewien, że będzie
lało, a wtedy bez trudu pokona Incineratora… W porządku, daj mi
lepsze warunki… Dobra. – Odłożył słuchawkę na widełki i stanął
przed Paulem.
– Nie mądrzej się wstrzymać, aż szczęście powróci? – spytał
blondyn.
Ned Beaumont skrzywił się.
– Cholera, powinienem był postawić półtora kafla, że przyjdzie
pierwsza, zamiast się tak rozdrabniać. A czekanie na szczęście nic
nie daje. Złą passę trzeba przełamać.
Blondyn podniósł głowę i roześmiał się.
– Oby to przełamywanie za bardzo nie bolało. Beaumont
skrzywił się jeszcze bardziej; kąciki ust powędrowały w dół, za nimi
koniuszki wąsów.
– Wytrzymam każdy ból – rzekł ruszając do drzwi.
Położył dłoń na klamce, kiedy z głębi pokoju doleciał go
poważny głos Madviga:
– Chyba rzeczywiście, Ned. Beaumont odwrócił się i cofnął od
drzwi.
– Co rzeczywiście? – spytał z rozdrażnieniem.
– Potrafisz wszystko wytrzymać – odparł Madvig, spoglądając
przez okno.
Ned Beaumont przez chwilę obserwował profil blondyna. Czując
na sobie jego wzrok, blondyn poruszył się niespokojnie i ponownie
brzęknął monetami w kieszeni. Przybierając niewinny wyraz
twarzy, Beaumont spytał zaskoczonym tonem: – Kto? Ja?
Paul Madvig oblał się rumieńcem. Zeskoczył z biurka i postąpił
krok naprzód.
– Idź do diabła!
Ned Beaumont parsknął śmiechem. Madvig uśmiechnął się
speszony i otarł twarz białą chustką o zielonej obwódce.
– Dawno u nas nie byłeś, Ned – powiedział.
– Mama wczoraj mówiła, że już z miesiąc cię nie widziała.
– Może zajrzę w tym tygodniu.
– Wpadnij na kolację. Wiesz, jak matka cię lubi. – Madvig
schował do kieszeni chustkę.
Ned Beaumont ruszył wolno do drzwi, patrząc spod oka na
drugiego mężczyznę.
– Czy dlatego chciałeś się ze mną widzieć?
– spytał z ręką na klamce. Madvig zmarszczył czoło.
– Tak. Nie… – Chrząknął. – Jest jeszcze coś.
– Nagle jego nieśmiałość ulotniła się; stał się opanowany,
pewien siebie. – Znasz się na tym lepiej niż ja – rzekł. –
W czwartek panna Henry obchodzi urodziny. Jak myślisz, co jej
kupić?
Ned Beaumont puścił klamkę. Zanim odwrócił się twarzą do
Madviga, z jego oczu znikł wyraz niedowierzania. Wydmuchując
kłęby dymu, zapytał:
– Wydają z tej okazji przyjęcie?
– Tak.– Jesteś zaproszony? Madvig potrząsnął głową.
– Nie. Ale jutro mam być u nich na kolacji.
Beaumont popatrzył na rozżarzony koniec cygara, po czym
ponownie skierował wzrok na blondyna.
– Zamierzasz poprzeć kandydaturę senatora, Paul?
– Chyba tak.
Beaumont uśmiechnął się łagodnie i łagodnym tonem zadał
kolejne pytanie:
– Dlaczego?
– Dlatego… – Madvig odwzajemnił uśmiech – …że z naszym
poparciem rozłoży na łopatki Roana, a my z jego pomocą bez
najmniejszego
trudu
przepchniemy
wszystkich
naszych
kandydatów.
Beaumont wsadził cygaro do ust.
– Czy bez twojego poparcia senator miałby szansę ponownie
wygrać wybory? – spytał nie zmieniając tonu.
– Nie – odparł stanowczo Madvig.
– A czy zdaje sobie z tego sprawę?
– Powinien. Gdyby sobie nie zdawał… O co ci, do diabła, chodzi,
Ned?
Beaumont roześmiał się ironicznie.
– Gdyby sobie nie zdawał, nie zaprosiłby cię jutro na kolację,
tak?
– O co ci chodzi, Ned? – powtórzył Madvig marszcząc czoło.
Ned Beaumont wyjął z ust cygaro. Koniec był całkiem
zniszczony, zgnieciony zębami na miazgę.
– O nic, Paul. – Na moment się zadumał. – Myślisz, że nasi
kandydaci rzeczywiście potrzebują jego pomocy?
– Pomoc nigdy nie zaszkodzi – zauważył beztrosko blondyn. –
Ale nie obawiaj się; bez niego też damy sobie radę.
– Obiecałeś mu poparcie? Madvig wydął wargi.
– Właściwie wszystko już ustalone.
Ned Beaumont zbladł. Pochylił nisko głowę i spoglądając spod
brwi na swojego rozmówcę, powiedział ochrypłym głosem:
– Nie zadawaj się z nim, Paul. Daj mu przegrać.
– A niech mnie licho! – zawołał cicho, ze zdumieniem, blondyn,
opierając pięści na biodrach.
Beaumont obszedł go i chudymi, drżącymi palcami zgasił
niedopałek w mosiężnej popielnicy na biurku. Madvig obserwował
w milczeniu pochylone plecy Neda, po czym – gdy ten się
wyprostował i odwrócił – uśmiechnął się do niego z sympatią,
a zarazem z lekkim zniecierpliwieniem.
– Co się z tobą dzieje, Ned? Przez jakiś czas wszystko jest cacy,
a potem nagle nic ci się nie podoba. Jak Boga kocham, czasem
zupełnie cię nie rozumiem.
Ned Beaumont skrzywił się z niesmakiem.
– Nie przejmuj się mną – powiedział, lecz bynajmniej nie dał za
wygraną. – Myślisz, że po wyborach senator będzie cię słuchał? –
spytał.
– Poradzę sobie z nim – odparł Madvig; nie sprawiał wrażenia
zaniepokojonego.
– Może, ale pamiętaj, że jeszcze nikt z nim nie wygrał.
– No właśnie. – Madvig skinął głową. – I to najlepszy powód,
żeby z nim trzymać.
– Nie, Paul, to najgorszy. Choćby miał cię łeb rozboleć od
myślenia, dobrze się nad tym zastanów. Czy… czy przypadkiem
jego piękna, jasnowłosa córunia nie zawróciła ci w głowie?
– Zamierzam się ożenić z panną Henry. Beaumont złożył usta
jak do gwizdu, ale nie zagwizdał.
– To część transakcji? – spytał mrużąc oczy. Łobuzerski uśmiech
rozjaśnił twarz blondyna.
– Jeszcze nikt o tym nie wie, tylko ty i ja. Chude policzki Neda
zarumieniły się.
– Na pewno nikomu nie powiem – rzekł, zdobywając się na
najbardziej czarujący uśmiech. – Ale dobrze ci radzę: jeśli zależy ci
na małżeństwie, sporządź pisemną, notarialnie potwierdzoną
umowę, z klauzulą przewidującą karę za jej niedotrzymanie. Albo
jeszcze lepiej: żądaj, aby ślub odbył się przed wyborami. Bierz
z góry to, co ci się należy.
Madvig przestąpił z nogi na nogę.
– Słuchając cię można by sądzić, że senator to jakiś oprych –
oznajmił unikając wzroku Neda. – A przecież to dżentelmen i…
– Zgadza się. W „Post” piszą, że jest jednym z niewielu
arystokratów na scenie politycznej Ameryki. Jego córka to też
arystokratka. I dlatego ci radzę, żebyś przyszył sobie koszulę do
ciała, bo inaczej wyjdziesz od nich goły jak cię Pan Bóg stworzył.
Dla takich jak oni jesteś pariasem, podrzędną formą życia, więc
żadne obietnice ich nie obowiązują.
Madvig westchnął głęboko.
– Dlaczego jesteś tak cholernie… – zaczął.
Ale Ned Beaumont nagle sobie coś przypomniał i ze złośliwym
błyskiem w oczach mówił dalej:
– Nie zapominajmy, że młody Taylor Henry również należy do
arystokracji. Pewnie dlatego nie chciałeś, żeby Opal się z nim
widywała, co? A kiedy ożenisz się z jego siostrą, Taylor stanie się
dla Opal kimś w rodzaju wuja. Czy to mu da prawo zadawać się
z twoją córką?
– Nie zrozumieliśmy się, Ned. – Madvig ziewnął. – Nie
zamierzałem toczyć z tobą dyskusji. Po prostu spytałem, jaki
prezent kupić pannie Henry na urodziny.
Ned Beaumont opanował się błyskawicznie; jego twarz
przybrała spokojny, nieco posępny wyraz.
– Co was łączy? – zapytał obojętnym tonem.
– Właściwie nic. Kilka razy rozmawiałem z senatorem u niego
w domu. Czasem panna Henry była obecna, ale zamieniałem z nią
tylko parę grzecznościowych słów. Zawsze kręciło się wokół pełno
osób, więc nie miałem okazji, żeby z nią pogadać.
Ned spojrzał z rozbawieniem na blondyna, po czym przygładził
kciukiem wąsy i spytał:
– Czyli jutro wybierasz się tam po raz pierwszy na kolację?
– Tak. Ale na pewno nie po raz ostatni.
– Na przyjęcie urodzinowe cię jednak nie zaprosili?
– Nie. – Paul Madvig zawahał się. – Jeszcze nie.
– Moja rada ci się nie spodoba.
– Trudno. Wal. – Twarz Madviga nie zdradzała żadnych uczuć.
– Nic nie kupuj. Do licha, Ned!
Beaumont wzruszył ramionami.
– Prosiłeś o radę. Zrobisz, co zechcesz.– Ale dlaczego? – spytał
Madvig.
– Bo nie daje się ludziom prezentów nie wiedząc, czy mają
ochotę je od ciebie przyjąć.
– Przecież każdy lubi dostawać…
– Może, ale jest i drugi, ważniejszy powód. Kiedy coś komuś
dajesz, to tak jakbyś ogłaszał wszem wobec, że wiesz, iż dana osoba
pragnie być przez ciebie obdarowana…
– Kapuję. – Palcami prawej ręki Madvig potarł brodę, po czym
zmarszczył czoło. – Chyba masz rację – przyznał, po chwili jednak
twarz mu się rozpogodziła. – Ale co mi tam! Nie zamierzam
przegapić takiej okazji!
– Od biedy mogą być kwiaty – wtrącił szybko Beaumont. – Albo
czekoladki. Coś niezobowiązującego.
– Kwiaty? Chryste! Myślałem…
– O pięknym wozie sportowym albo o dwóch metrach pereł? Co
się odwlecze, to nie uciecze. Zacznij skromnie, na perły przyjdzie
czas.
Madvig skrzywił się.
– No dobra. Lepiej się na tym znasz niż ja. Kupię kwiaty.
– Tylko pamiętaj, mały bukiet, a nie żaden kosz – oznajmił Ned
i zmienił temat. – Walt Ivans wszystkim wkoło mówi, że
powinieneś wyciągnąć jego brata.
– To niech wszyscy wkoło powiedzą Waltowi, że Tim pozostanie
w pierdlu do czasu wyborów.
– Pozwolisz, żeby wytoczono mu proces, a nawet go skazano?
– Tak – odparł Madvig i z żarem w głosie dodał: – Cholera, Ned,
przecież wiesz, że mam związane ręce. Zbliżają się wybory, atakują
nas różne organizacje kobiece… Gdybyśmy próbowali wyciągnąć
Tima, sami rzucalibyśmy sobie kłody pod nogi.
Ned Beaumont wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Zanim związaliśmy się z arystokracją, nie przejmowaliśmy się
jakimiś babami – stwierdził.
– A teraz będziemy się przejmować – rzekł Madvig. Spojrzenie
miał gniewne.
– Żona Tima rodzi w przyszłym miesiącu. Blondyn westchnął ze
zniecierpliwieniem.
– Tego brakowało! Dlaczego, do cholery, nie pomyślą o takich
rzeczach, zanim wpakują się w kłopoty? Nie mają za grosz rozumu!
– Ale ich głosy się liczą – zauważył Beaumont.
– Niestety – burknął Madvig. Przez chwilę wpatrywał się
w podłogę, potem uniósł wzrok.
– Od razu po wyborach zajmiemy się Timem; wcześniej mowy
nie ma.
– To się chłopakom nie spodoba – powiedział Ned, zerkając spod
oka na rozmówcę. – Bez względu na to, co sądzisz o ich
możliwościach intelektualnych, przyzwyczaili się, że im pomagasz.
Madvig wysunął do przodu brodę i utkwiwszy swoje okrągłe,
niebieskie oczy w twarzy Beaumonta, spytał cicho:
– I co z tego?
– To, że wkrótce zaczną szeptać między sobą, że kiedyś, zanim
zacząłeś kombinować z senatorem, było zupełnie inaczej – odparł
rzeczowym tonem Ned. Uśmiech nie schodził mu z ust.
– I co z tego?
– To, że nim się spostrzeżesz, będą mówić, że Shad O’Rory lepiej
się opiekuje swoimi ludźmi
– wyjaśnił Ned tym samym rzeczowym tonem i z tym samym
uśmiechem na twarzy.
Madvig ze skupieniem słuchał jego słów.– Wiem, że ty nie tylko
ich przeciwko mnie nie podburzysz, ale postarasz się ukrócić te
narzekania – powiedział w końcu.
Przez chwilę mężczyźni stali w milczeniu, mierząc się
wzrokiem. Ani jeden, ani drugi nie zmienił wyrazu twarzy.
Wreszcie Ned Beaumont przerwał ciszę.
– Dobrze by było, żebyś przynajmniej zaopiekował się żoną
Tima i jego dzieciakiem.
– Masz rację! – Madvig cofnął wysuniętą do przodu brodę, z jego
oczu znikł gniew. – Zajmij się tym, zgoda? Zapewnij im wszystko,
czego potrzebują.
❖ 3
Walter Ivans czekał na dole przy schodach; z jego oczu
przebijała nadzieja.
– N-no i co p-p-powiedział?
– Tak jak ci mówiłem. Na razie nic nie może zrobić. Postara się
wyciągnąć Tima, ale dopiero po wyborach.
Walter Ivans zwiesił głowę, z jego piersi wydobył się cichy jęk.
Beaumont położył rękę na ramieniu niższego mężczyzny.
– Akurat tak się pechowo złożyło, Walt – rzekł współczująco. –
Paulowi jest naprawdę bardzo przykro, ale na razie nic nie może
wskórać. Przekaż od niego żonie Tima, że do czasu wyjścia męża za
nic sama nie musi płacić. Niech wszystkie rachunki za czynsz,
żywność, lekarza, szpital, przysyła Paulowi.
Walter Ivans podniósł głowę i chwycił w dwie ręce dłoń
Beaumonta.
– T-to ładnie ze s-strony szefa! – zawołał. Niebieskie oczy mu się
zaszkliły. – T-tylko szkoda, że n-nie może p-p-pomóc Timowi.
– Nigdy nic nie wiadomo, jeszcze wiele może się zdarzyć –
powiedział Ned i oswobodził rękę. – Głowa do góry.
Zostawił Ivansa i wszedł do sali bilardowej. Była pusta. Wziął
z szatni płaszcz, kapelusz i ruszył do drzwi wyjściowych. Ulica była
ledwo widoczna w gęstych, szarych strugach deszczu. Uśmiechając
się pod nosem, Beaumont szepnął sam do siebie: – Kapcie, kapcie,
kropeleczki. Od was zależy, czy wygram trzy tysiące dwieście
pięćdziesiąt dolców.
Wrócił do środka i zadzwonił po taksówkę.
❖ 4
Ned Beaumont cofnął ręce od trupa i podniósł się. Mężczyzna
leżał z głową przy krawężniku i twarzą dobrze widoczną w blasku
palącej się na rogu latarni. Była to młoda twarz o gniewnym
wyrazie, spotęgowanym przez ciemną bruzdę ciągnącą się od
nasady jasnych kręconych włosów po lewą brew.
Beaumont, wytężając wzrok, rozejrzał się po China Street.
Popatrzył w prawo: nie było tam żywej duszy, ale kiedy popatrzył
w lewo, dwie przecznice dalej dostrzegł parę mężczyzn. Wysiedli
z wozu zaparkowanego przed klubem „Chata” należącym do Paula
Madviga i szli w stronę wejścia.
Przez kilka sekund obserwował wóz, po czym znów zerknął
w prawo, a następnie jednym płynnym ruchem obrócił się, skoczył
na chodnik i skrył się w cieniu najbliższego drzewa. Wciągał
powietrze ustami. Mimo że przed chwilą, gdy stał w świetle latarni,
na jego dłoniach lśniły kropelki potu, teraz wzdrygnął się z zimna
i postawił kołnierz płaszcza.
Przez dobre pół minuty tkwił bez ruchu w cieniu konarów,
oparty ręką o pień. Potem wyprostował się i ruszył w kierunku
„Chaty”. Pochylony do przodu, szedł coraz szybciej, niemal biegł,
gdy nagle zobaczył zbliżającą się z naprzeciwka postać.
Natychmiast zwolnił kroku. Zanim się minęli, postać skręciła
i znikła w drzwiach jakiegoś budynku.
Kiedy dotarł do klubu, oddychał już normalnie, przez nos, ale
usta wciąż miał sine. Nie zatrzymując się, spojrzał na zaparkowany
przed budynkiem pusty wóz, po czym wspiął się po oświetlonych
dwiema latarniami schodach i pchnął drzwi.
Harry Sloss i Ben Ferris szli przez hol, zostawiwszy płaszcze
w szatni.
– Cześć, Ned – powiedzieli obaj naraz, a Harry Sloss dodał: –
Słyszałem, że postawiłeś na Peggy O’Toole.
– Owszem.
– Ile ci wpadło?
– Trzy dwieście.
– Ładnie. – Sloss przesunął językiem po dolnej wardze. – Nie
zagrałbyś dziś z nami?
– Może później. Jest Paul?
– Nie wiem. Dopierośmy przyszli. Słuchaj, powiedziałem swojej
dziewczynie, że wrócę wcześnie do domu, więc nie każ nam zbyt
długo na siebie czekać.
– Dobra – obiecał Beaumont i ruszył do szatni. – Widziałeś
Paula? – zapytał szatniarza.
– Zjawił się jakieś dziesięć minut temu.
Ned Beaumont spojrzał na zegarek: wpół do jedenastej. Udał się
szybko na pierwsze piętro, do pokoju z widokiem na ulicę. Madvig
podniósł głowę. Wystrojony w smoking, siedział przy biurku
i właśnie sięgał po telefon.
– Co słychać, Ned? – spytał cofając rękę. Na jego dużej,
przystojnej twarzy malował się spokój.
– Bywało gorzej – odparł Beaumont. Zamknął za sobą drzwi, po
czym usiadł na krześle nie opodal blondyna. – Jak tam przyjęcie
u senatora?
Paul Madvig zmrużył oczy.
– Bywałem na gorszych.
Beaumont zaczął przycinać koniec jasnego, cętkowanego cygara.
Ręce mu lekko drżały, lecz głos miał opanowany.
– Czy młody Taylor był obecny? – Spojrzał na Madviga, nie
podnosząc głowy.
– Nie siedział z nami przy stole. A bo co?
Ned Beaumont wyciągnął przed siebie skrzyżowane w kostkach
nogi, odchylił się na krześle i ręką, w której trzymał cygaro,
niedbale zatoczył w powietrzu łuk.
– Bo leży martwy w rynsztoku, niedaleko stąd.
– Czyżby? – spytał beznamiętnie Madvig. Beaumont pochylił się
do przodu, zaciskając szczęki. Celofan, którym owinięte było
cygaro, pękł z cichym trzaskiem w jego palcach.
– Czy zrozumiałeś, co powiedziałem? – rzekł z irytacją. Madvig
pokiwał wolno głową.
– No i? – zapytał Ned.
– No i co?
– Ktoś go ukatrupił.
– Czego ode mnie chcesz? Żebym rozrywał szaty?
Beaumont wyprostował się na krześle.
– Mam zawiadomić policję? – spytał. Madvig uniósł ze
zdziwieniem brwi.
– To policja jeszcze nie wie?
– W pobliżu nie było nikogo – wyjaśnił Ned, nie spuszczając
oczu z blondyna. – Pomyślałem sobie, że zanim gdziekolwiek
zadzwonię, pogadam z tobą. Czyli co, mogę im powiedzieć, że to ja
go znalazłem?
– Czemu nie? – Madvig opuścił brwi.
Ned Beaumont wstał, postąpił dwa kroki w stronę telefonu, po
czym przystanął i ponownie zwrócił się do blondyna:
– Taylor nie miał kapelusza – rzekł.
– Teraz już mu nie będzie potrzebny – odparł Madvig
i skrzywiwszy się dodał: – Ale z ciebie dureń, Ned.
– Albo ze mnie, albo z ciebie, Paul – oświadczył Beaumont,
wyciągając rękę po słuchawkę.
❖ 5
ZABÓJSTWO SYNA SENATORA NA CHINA STREET
Wczoraj tuż po dziesiątej wieczorem na rogu China Street
i Pamela Avenue znaleziono zwłoki Taylora Henry’ego, lat 26, syna
senatora Ralpha Bancrofta Henry’ego. Policja podejrzewa, że
powodem zabójstwa był napad rabunkowy. Zdaniem lekarza
sądowego, doktora Williama J. Hoopsa, śmierć nastąpiła na skutek
pęknięcia czaszki i wstrząsu mózgu, kiedy Taylor Henry, trafiony
w czoło pałką lub innym tępym narzędziem, upadł na ziemię
i uderzył tyłem głowy w krawężnik.
Prawdopodobnie pierwszą osobą, która natknęła się na ciało, był
Ned Beaumont zamieszkały przy Randall Avenue pod numerem
911. Zanim jednak Beaumont dotarł do klubu „Chata” oddalonego
o dwie przecznice od miejsca zbrodni, skąd zadzwonił na policję,
zwłoki zostały znalezione przez policjanta Michaela Smitta.
Komisarz Frederick M. Rainey polecił natychmiast zatrzymać
wszystkich podejrzanych osobników w mieście. Oświadczył
również, że poruszy niebo i ziemię, aby jak najszybciej ująć sprawcę
bądź sprawców zbrodni. Jak twierdzi rodzina, Taylor Henry
wyszedł z willi przy Charles Street około wpół do dziesiątej
wieczorem, żeby…
Ned Beaumont odłożył na bok gazetę, dopił kawę, po czym
odstawił filiżankę na stolik przy łóżku i oparł się wygodnie
o poduszki. Twarz miał bladą, zmęczoną. Podciągnął kołdrę pod
szyję, następnie splótł ręce za głową i leżał tak, wpatrując się
z niezadowoleniem w akwafortę, która wisiała na ścianie między
dwoma oknami.
Nie ruszał się, jeśli nie liczyć mrugania powiek, przez dobre pół
godziny. Potem znów sięgnął po gazetę i jeszcze raz przeczytał
artykuł.
Niezadowolenie
malujące
się
w
jego
oczach
rozprzestrzeniło się na całą twarz. Kiedy skończył czytać, cisnął
gazetę na podłogę i wolno, ze znużeniem, wstał z łóżka. Na swoje
szczupłe, odziane w piżamę ciało zarzucił czarno-brązowe kimono,
wsunął stopy w brązowe pantofle i lekko pokasłując przeszedł do
salonu.
Był to duży, staroświecko urządzony pokój o wysokim suficie
i szerokich oknach, z olbrzymim lustrem zawieszonym nad
kominkiem i meblach obitych czerwonym pluszem. Beaumont
wyjął cygaro z pudełka na stole, po czym usiadł w wielkim
czerwonym fotelu. Wyciągnął nogi tak, aby spoczywały na jasnym
kwadracie utworzonym przez wpadające do środka promienie
słońca i obserwował wypuszczane z ust kłęby dymu, które w słońcu
jakby nabierały kształtów. Siedział ze zmarszczonym czołem, na
zmianę to zaciągając się dymem, to obgryzając paznokcie.
Słysząc pukanie do drzwi, szybko wyprostował się. Na jego
twarzy pojawiła się czujność.
– Proszę! – zawołał.
Do pokoju wszedł kelner w białej marynarce.
– Tak, skończyłem śniadanie – powiedział zawiedzionym tonem
Ned i ponownie oparł się o czerwone, pluszowe obicie.
Kelner znikł w sypialni, skąd po chwili wyłonił się z tacą pełną
talerzy. Kiedy Ned Beaumont znów został sam, rzucił niedopałek
do kominka i pomaszerował do łazienki. Gdy po kilku minutach
wyszedł ogolony, wykąpany i ubrany, wyglądał zupełnie inaczej;
twarz straciła niezdrowy, blady odcień, w ruchach i całej posturze
prawie nie było widać zmęczenia.
❖ 6
Zbliżało się południe, kiedy Ned Beaumont opuścił mieszkanie
i ruszył na piechotę do szarego budynku znajdującego się osiem
przecznic dalej na Link Street. Nacisnął dzwonek domofonu. Gdy
rozległo się ciche buczenie, pchnął drzwi wejściowe i wjechał windą
na piąte piętro.
Zadzwonił do mieszkania numer 511. Drzwi otworzyły się
natychmiast. Stała w nich drobna dziewczyna, z wyglądu
dziewiętnasto-, może dwudziestoletnia. Na jej bladej twarzy i w
ciemnych oczach malowała się wściekłość.
– A, cześć – powiedziała cienkim, metalicznym głosem
i uśmiechnęła się, podnosząc uspokajającym gestem dłoń, jakby
chciała przeprosić za swój nastrój. Miała krótkie, lśniące jak
emalia, kruczoczarne włosy przylegające gładko do kształtnej
głowy. Z uszu zwisały jej długie złote kolczyki z krwawnikami.
Ubrana była w brązowe futerko.
Cofnęła się, otwierając szerzej drzwi. Ned Beaumont wszedł do
środka i spytał:
– Bernie już wstał?
Na młodej twarzy znów ożyła wściekłość.
– Co za podły skurwysyn! – zawołała piskliwie Nie odwracając
się, Beaumont zaniknął za sobą drzwi. Dziewczyna podeszła bliżej,
chwyciła go za ramiona, nieco powyżej łokci, i usiłując nim
potrząsnąć, zaczęła krzyczeć: – Wiesz, co ja poświęciłam dla tego
drania? Odeszłam z domu, z najlepszego domu, jaki można sobie
wyobrazić! Zostawiłam matkę i ojca! Byłam ich oczkiem w głowie!
Mówili mi, że Bernie jest nic nie wart! Wszyscy mnie uprzedzali!
I mieli rację! Ale ja byłam głupia i ślepa! Dopiero teraz
zmądrzałam! Co za skurwysyn, co za… – Dalej z jej ust popłynęły
same przekleństwa.
Ned Beaumont stał bez ruchu, słuchając z powagą. Jego
spojrzenie przybierało coraz bardziej posępny wyraz. Wreszcie, gdy
dziewczyna na chwilę zamilkła, żeby nabrać tchu, wtrącił
pośpiesznie: – Co ci zrobił?
– Co zrobił? Dał drapaka! Ten nędzny… – Znów posypały się
przekleństwa.
Beaumont poruszył się nerwowo. Rozchylając wargi w słabym,
wymuszonym uśmiechu, spytał:
– Przypadkiem nie zostawił nic dla mnie? Dziewczyna cmoknęła
cicho i wytrzeszczając oczy, przysunęła twarz bliżej twarzy Neda.
– Był ci coś winien?
– Wygrałem… – Zakasłał. – Za czwartą wczorajszą gonitwę
należy mi się trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt zielonych.
Dziewczyna
przestała
nim
potrząsać;
opuściła
dłonie
i roześmiała się szyderczo.
– Możesz się pożegnać z forsą! Spójrz. – Wyciągnęła lewą rękę.
Na małym palcu połyskiwał pierścionek z czerwonym oczkiem.
Podniosła obie ręce do uszu i delikatnie dotknęła kolczyków
z krwawnikami. – To wszystko, co mi zostało. Gdybym nie miała
tych drobiazgów na sobie, to też by mi je podwędził.
– Kiedy się zmył? – spytał Beaumont dziwnie opanowanym
głosem.
– Wczoraj wieczorem, chociaż odkryłam to dopiero dziś rano. Ale
ja mu pokażę! Będzie przeklinał dzień, w którym mnie poznał!
Wsunęła rękę za dekolt sukni. Po chwili wyciągnęła ją,
zaciśniętą w pięść, i uniosła na wysokość twarzy mężczyzny.
Rozprostowała palce, ukazując trzy zmięte kulki papieru. Kiedy
Beaumont po nie sięgnął, zacisnęła ponownie palce i cofnęła się
o krok.
Beaumont opuścił rękę; na jego twarzy pojawił się wyraz
zniecierpliwienia.
– Czytałeś w gazecie o Taylorze Henrym? – spytała
podnieconym głosem dziewczyna.
Zaczerpnął gwałtownie powietrza, ale odpowiedział spokojnie:
– Tak.
– Wiesz, co tu mam? – Dziewczyna znów rozprostowała palce,
ukazując zmięte kulki.
Mrużąc oczy, pokręcił głową.
– Weksle wystawione przez Taylora Henry’ego
– oznajmiła triumfalnie. – Na tysiąc dwieście dolców!
Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko ugryzł się
w język.
– Teraz są gówno warte – stwierdził po chwili beznamiętnym
tonem.
Dziewczyna wsunęła świstki z powrotem za dekolt i znów
podeszła bliżej.
– Przedtem też były gówno warte – rzekła – i dlatego facet nie
żyje.
– Wiesz, czy zgadujesz?
– Nie muszę zgadywać. Słyszałam, jak w piątek Bernie
zadzwonił do Taylora i powiedział, że daje mu trzy dni na zwrot
szmalu.
Beaumont pogładził kciukiem wąs.
– Nie mówisz tego, bo jesteś wściekła, co?
– spytał podejrzliwie. Dziewczynie oczy rozbłysły złością.–
Pewnie, że jestem wściekła! – zawołała. – Jestem taka wściekła, że
mam ochotę zanieść to na policję. I chyba tak zrobię. Jeśli myślisz,
że Bernie go nie sprzątnął, jesteś skończonym durniem.
Ned Beaumont wciąż nie był przekonany.
– Skąd masz te weksle? – spytał.
– Znalazłam w sejfie. – Ruchem gładko uczesanej głowy
wskazała w stronę pokoju.
– O której się Bernie wczoraj zmył?
– Nie wiem. Wróciłam do domu o wpół do dziesiątej i siedziałam
całą noc czekając, aż się zjawi. Dopiero nad ranem coś mnie tknęło.
Przetrząsnęłam dokładnie mieszkanie. Okazało się, że zabrał
wszystko, całą forsę i całą moją biżuterię poza tym jednym
pierścionkiem – podniosła rękę – i kolczykami, które miałam
w uszach.
Beaumont ponownie pogładził kciukiem wąs.
– Jak myślisz? – spytał. – Dokąd uciekł?
W dziewczynę wstąpiła furia; zaczęła tupać, wymachiwać
pięściami, piskliwym głosem wyzywać Berniego od najgorszych.
– Uspokój się, Lee! – Ned chwycił ją za nadgarstki. – Jeśli
zamierzasz tu stać i się wydzierać, to lepiej daj mi te świstki i ja
z nimi coś zrobię.
Uwolniła ręce z jego uchwytu.
– Akurat! – krzyknęła. – Nikomu ich nie dam. Sama zaniosę je
na policję.
– W porządku. Zanieś – oznajmił Ned i ponownie spytał: – Jak
myślisz, dokąd uciekł?
Odparła z goryczą, że nie wie, ale ma nadzieję, że smaży się
w piekle.
– Nie wygłupiaj się, Lee – powiedział znużonym tonem. –
Złością nic nie wskórasz. Sądzisz, że wrócił do Nowego Jorku?
– Skąd mam wiedzieć?
Nagle spojrzenie dziewczyny stało się czujne. Beaumontowi
poczerwieniały policzki.
– Co knujesz? – zapytał podejrzliwie.
– Ja? – zdziwiła się Lee, przybierając niewinną minę. – Nic.
Pochylił się nad nią i pokręcił wolno głową.
– Chcesz czy nie, kochana – powiedział wymawiając dobitnie
każde słowo – zgłosisz się z tymi wekslami na policję.
– Ależ oczywiście, Ned.
❖ 7
Na parterze budynku znajdowała się drogeria. Ned Beaumont
udał się tam, żeby skorzystać z telefonu. Wykręciwszy numer
komisariatu, poprosił do aparatu porucznika Doolana.
– Halo? Porucznik Doolan? Dzień dobry. Dzwonię w imieniu
panny Lee Wilshire, która przebywa w mieszkaniu Berniego
Despaina przy Link Street, pod numerem 1666. Despain znikł
nagle wczoraj wieczorem, zostawiając w domu kilka weksli
wystawionych przez Taylora Henry’ego… No właśnie… Panna
Wilshire twierdzi, że parę dni temu słyszała, jak mu groził… Tak,
chciałaby z panem porozmawiać, najszybciej jak to możliwe… Nie,
lepiej, żeby pan tu przyjechał albo kogoś przysłał, i to zaraz…
Tak… Moje nazwisko? Co za różnica? Pan mnie nie zna. Panna
Wilshire prosiła, żebym zadzwonił, bo wolała nie korzystać
z telefonu w mieszkaniu Despaina… – Przez chwilę słuchał głosu
dobiegającego z aparatu, po czym odłożył słuchawkę i wyszedł
z drogerii.
❖ 8
Ned Beaumont skierował swoje kroki do schludnego domu
z czerwonej cegły stojącego w rzędzie innych schludnych domów
z czerwonej cegły na Thames Street. Nacisnął dzwonek. Drzwi
uchyliła młoda Murzynka, która na widok gościa uśmiechnęła się
od ucha do ucha.
– Jak to miło pana widzieć, panie Beaumont – powiedziała,
otwierając szeroko drzwi.
– Cześć, June. Zastałem domowników?
– Tak, proszę pana. Jedzą obiad. Beaumont przeszedł do
jadalni. Paul Madvig i jego matka siedzieli naprzeciw siebie przy
stole przykrytym czerwono-białym obrusem; trzecie krzesło stało
puste, trzeci talerz i sztućce czekały nie tknięte.
Pani Madvig była wysoką, chudą kobietą o jasnych, jeszcze nie
całkiem
siwych
włosach,
mimo
że
dawno
skończyła
siedemdziesiątkę. Oczy miała niebieskie i błyszczące, równie
młodzieńcze jak oczy syna. Obróciła się, żeby zerknąć na
wchodzącego do jadalni gościa i posłała mu szelmowskie spojrzenie.
– No, nareszcie! Niedobry! Nie wstyd ci tak zaniedbywać starą
kobietę? – spytała, marszcząc czoło.
Ned uśmiechnął się promiennie.
– Ależ, mamuśku, jestem dużym chłopcem, a duzi chłopcy mają
dużo pracy. – Pomachał ręką do Madviga. – Cześć, Paul.
– Siadaj, Ned – powiedział blondyn. – June zaraz przyniesie ci
talerz.
Beaumont pochylił się, żeby pocałować kościstą dłoń, którą pani
Madvig wyciągnęła na powitanie. Staruszka wyszarpnęła ją
pośpiesznie.
– Co to za dziwne obyczaje? – spytała.
– Mówiłem ci, mamuśku, jestem dużym chłopcem… Dzięki,
stary – zwrócił się do Paula – ale niedawno jadłem śniadanie. –
Spojrzał na puste krzesło. – Gdzie Opal?
– Śpi – wyjaśniła pani Madvig. – Nie czuje się najlepiej.
Ned Beaumont skinął głową, po czym wbił wzrok w twarz
Paula.
– Mam nadzieję, że to nic poważnego?
– A skądże – zapewnił go blondyn. – Przetańczyła pół nocy, więc
nic dziwnego, że boli ją głowa.
– Co z ciebie za ojciec! – oburzyła się pani Madvig. – Nie wiesz,
kiedy córka jest niedysponowana?
Paul uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy.
– Mamo, nie przy gościu… Co słychać, Ned? Beaumont obszedł
stół i usiadł na wolnym krześle.
– Bernie Despain dał wczoraj nogę z miasta – powiedział. –
Razem z moją wygraną.
Paul Madvig uniósł brwi.
– Zostawił weksle podpisane przez Taylora Henry’ego – ciągnął
Beaumont. – Na sumę tysiąca dwustu zielonych.
Madvig zmrużył powieki.
– Lee twierdzi, że w piątek zadzwonił do Taylora i dał mu trzy
dni na skombinowanie forsy.
– Co za Lee? – zdziwił się Paul, pocierając ręką brodę.
– Dziewczyna Berniego.
– Aha. – Widząc, że Ned nie zamierza kontynuować rozmowy na
ten temat, w końcu spytał: – Mówił, co będzie, jeśli Taylor się nie
wywiąże?
– Nie wiem, Paul. – Ned Beaumont oparł łokieć o blat stołu
i pochylił się w stronę blondyna. – Słuchaj, załatw, żeby
mianowano mnie zastępcą szeryfa albo kimś w tym rodzaju.
– Czyś ty oszalał! – Madvig zamrugał zdumiony. – Po jaką
cholerę?
– Zamierzam dopaść tego drania. Gwiazda szeryfa ułatwi mi
zadanie.
Madvig spojrzał na niego z zatroskaniem.
– O co chodzi, Ned? – spytał po chwili.
– Oskubał mnie na trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców.
– Zgadza się – powiedział wolno Madvig – ale wczoraj też byłeś
jakiś rozdrażniony, choć jeszcze nie wiedziałeś, że Bernie nawiał
z miasta.
Beaumont machnął zniecierpliwiony ręką.
– Niecodziennie, mój drogi, natykam się na trupy – odparł. –
Ale to teraz nieważne. Ważny jest Bernie. Dopadnę go. Muszę go
dopaść. – Twarz miał bladą, wzrok zacięty; z głosu przebijał żar. –
Słuchaj, Paul. Nie idzie mi o forsę, choć co tu dużo gadać, trzy
dwieście pięćdziesiąt to kupa szmalu, ale tak samo bym
zareagował, gdyby w grę wchodziło pięć dolców. Od dwóch miesięcy
przegrywałem. To mnie, cholera, dołowało. No bo co jest wart
człowiek, którego opuściło szczęście? Czułem się jak zbity pies. Ale
wreszcie fortuna się do mnie uśmiechnęła. Wyprostowałem
podkulony ogon, wypiąłem dumnie pierś, zacząłem patrzeć ludziom
w oczy. Owszem, forsa się liczy, ale nie jest najważniejsza.
Najważniejsze jest przełamanie złej passy. Rozumiesz? Ciągłe
przegrywanie wykańczało mnie psychicznie. I kiedy wreszcie zły los
się ode mnie odwrócił, Bernie dał drapaka. Nie puszczę mu tego
płazem. Nie będę znów chodził jak zbity pies. Za nic w świecie!
Dopadnę skurwiela, czy mi pomożesz, czy nie!
Paul Madvig wyciągnął nad stołem potężną dłoń i poklepał
napiętą twarz rozmówcy.
– Do diabła, Ned, przecież wiesz, że ci pomogę – rzekł. – Nie
lubię, kiedy się wdajesz w takie historie, ale skoro musisz, to
najlepiej zrobimy cię specjalnym oficerem dochodzeniowym
w prokuraturze okręgowej. Twoim zwierzchnikiem będzie Fair,
który na pewno w nic nie będzie ingerował.
Matka Paula wstała od stołu, z talerzami w kościstych rękach.
– Gdyby nie to, że obiecałam sobie nigdy nie wtrącać się do
męskich spraw – oznajmiła surowym tonem – powiedziałabym
wam, co o tym wszystkim myślę. Bóg jeden wie, w jakie wpakujecie
się tarapaty i Bóg jeden wie, czy zdołacie się z nich wykaraskać.
Ned Beaumont uśmiechnął się szeroko. Dopiero kiedy staruszka
wyszła z jadalni, jego twarz znów spoważniała.
– Załatwisz to teraz, tak żebym po południu miał już papiery? –
spytał, zwracając się do Madviga.
– Jasne. – Madvig wstał. – Zaraz zadzwonię do Farra. Daj znać,
gdybyś jeszcze czegoś potrzebował.
– W porządku.
Blondyn znikł za drzwiami. Po chwili zjawiła się June i zaczęła
sprzątać ze stołu.
– Czy panna Opal śpi? – zapytał Ned.– Nie, proszę pana –
odparła Murzynka. – Właśnie zaniosłam jej na górę herbatę i kilka
grzanek.
– Bądź tak miła i spytaj Opal, czy mogę do niej zajrzeć.
– Dobrze, proszę pana.
Kiedy Murzynka wyszła, Beaumont wstał od stołu i zaczął
przemierzać pokój. Policzki miał zarumienione, rozgrzane.
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy Paul wrócił do jadalni.
– Załatwione – oznajmił blondyn. – Gdyby Farra nie było, zgłoś
się do Barbera. Zajmie się wszystkim i o nic nie będzie pytał.
– Dzięki. – Ned spojrzał na Murzynkę, która ukazała się
w drzwiach.
– Opal zaprasza pana na górę.
❖ 9
Pokój Opal Madvig utrzymany był w niebieskiej tonacji.
Dziewczyna, ubrana w opalizujący niebieski szlafrok, leżała na
łóżku, wsparta o poduszki. Podobnie jak ojciec i babka była
szczupła, wysoka, cerę miała jasną, różową, wręcz dziecięcą, oczy –
tak jak oni – błękitne, choć teraz zaczerwienione od płaczu.
Na widok gościa odłożyła na tacę grzankę i wyciągnęła rękę.
– Cześć, Ned – zawołała, ukazując w uśmiechu równe, białe
zęby. Ale głos jej drżał.
Beaumont poklepał ją lekko po dłoni.
– Cześć, kwiatuszku – powiedział, siadając na skraju łóżka.
Założył nogę na nogę i wyjął z kieszeni cygaro. – Dym ci nie będzie
przeszkadzał?
– Nie.
Bez słowa wsunął cygaro z powrotem do kieszeni i zrezygnował
z nonszalanckiej pozy. Odwrócił się twarzą do dziewczyny
i popatrzył na nią ze współczuciem.
– Wiem, mała. Życie jest paskudne – rzekł zachrypłym głosem.
Wytrzeszczyła niewinnie oczy.
– Ech, nie ma o czym mówić. Ból głowy prawie mi minął,
a zresztą wcale nie był taki silny.
– Zdołała się już opanować. Ned uśmiechnął się ironicznie.
– Nie wygłupiaj się. Przecież znam cię nie od dziś – powiedział.
Opal zmarszczyła brwi.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi, Ned.
– O Taylora – odparł, przybierając surową minę.
– No tak. – Taca, która leżała na jej kolanach, zadrżała, lecz
wyraz twarzy dziewczyny nie zmienił się. – Ale wiesz… właściwie
to nie widzieliśmy się od kilku miesięcy, odkąd tata zakazał mi…
Ned Beaumont podniósł się z łóżka.
– W porządku. Cześć – rzucił przez ramię, kierując się do drzwi.
Opal nie zareagowała.
Beaumont wyszedł z pokoju i ruszył schodami na dół. W holu na
parterze zastał Paula Madviga.
– Muszę jechać do biura w sprawie tych kontraktów
kanalizacyjnych – powiedział blondyn.
– Jak chcesz, podwiozę cię do prokuratury.
– Dobra.
Nagle doleciał ich z góry głos Opal.
– Ned! Hej, Ned!
– Słyszę! – zawołał Beaumont. – Jeśli się śpieszysz, nie czekaj
na mnie – zwrócił się do blondyna.
Madvig spojrzał na zegarek.
– Niestety, muszę ruszać – powiedział. – Zobaczymy się
wieczorem w klubie?
– Aha – mruknął Ned i udał się na górę. Taca leżała teraz
w nogach łóżka.
– Zamknij drzwi – poprosiła dziewczyna, a kiedy spełnił jej
życzenie, przesunęła się, robiąc mu miejsce obok siebie. – Dlaczego
tak nagle wyszedłeś?
– Bo mnie okłamałaś – odparł z powagą, siadając przy niej na
posłaniu.
– Ja? – Wbiła niebieskie oczy w piwne oczy mężczyzny.
– Kiedy ostatni raz widziałaś się z Taylorem?
– Rozmawialiśmy… bo ja wiem? Kilka tygodni temu. – Była
uosobieniem szczerości.
Ned Beaumont podniósł się i znów ruszył do wyjścia.
– W porządku – rzucił przez ramię, tak jak przedtem.
– Ned! – zawołała, gdy był już o krok od drzwi. – Dlaczego tak
się nade mną znęcasz?
Odwrócił się powoli, nic po sobie nie okazując.
– Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi – rzekła z wyrzutem.
– Jesteśmy – przyznał obojętnie – ale trudno mi o tym pamiętać,
kiedy mnie okłamujesz.
Wyciągnęła się bokiem na łóżku, oparła policzek o poduszkę
i zaczęła płakać. Płakała bezgłośnie. Łzy ciekły na poszewkę,
tworząc mokrą szarą plamę.
Ned cofnął się od drzwi, usiadł z powrotem na posłaniu,
podniósł dziewczynę i przytulił do siebie. Przez kilka minut łkała
w milczeniu, z twarzą wciśniętą w jego płaszcz, i wreszcie
przytłumionym głosem spytała: – Wiedziałeś… wiedziałeś, że wciąż
się z nim spotykam?
– Tak.
Poderwała się wystraszona.
– Tata też wiedział?
– Nie wiem. Chyba nie.
Położyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała ochryple:
– Och, Ned, byłam z Taylorem wczoraj po południu. Pół dnia
spędziliśmy razem!
Beaumont przytulił mocniej dziewczynę, ale nic nie powiedział.
– Jak myślisz, kto… kto go zabił? – spytała po chwili.
Zesztywniał. Opal podniosła głowę. W jej spojrzeniu nie było już
śladu słabości.
– Czy wiesz, kto go zabił, Ned? Beaumont zawahał się, po czym
zwilżył wargi.
– Chyba tak – szepnął.
– Kto? Powiedz, kto! – zażądała.
Przez chwilę znów się wahał unikając jej wzroku.
– Obiecasz, że będziesz trzymać język za zębami? – spytał
w końcu.
– Tak – odparła szybko, ale zanim mężczyzna zdążył otworzyć
usta, chwyciła go obiema dłońmi za ramię. – Nie! Poczekaj.
Obiecam, jeśli dasz mi słowo, że mordercy nie ujdzie to płazem, że
zostanie schwytany i ukarany.
– Nie mogę ci tego przyrzec, ani ja, ani nikt inny. Patrzyła na
Beaumonta przygryzając wargę. Wreszcie powiedziała:
– No dobrze. Obiecuję. Kto?
– Czy Taylor mówił ci kiedykolwiek o tym, że ma dług
u bukmachera, Berniego Despaina? Dług, którego nie może spłacić?
– Czy to właśnie ten… ten Bernie Despain…?
– Tak mi się zdaje. Przypomnij sobie, Opal, czy Taylor
wspominał coś o długu?
– Wiedziałam, że ma jakieś kłopoty. Nie mówił jakie, wspomniał
tylko, że pokłócił się z ojcem o forsę i że jest zdesperowany. To jego
słowa.
– Nazwisko Despaina nie padło?
– Nie. Myślisz, że to on go zabił?
– Miał weksle wystawione przez Taylora na ponad tysiąc
dolców. Wczoraj wieczorem wyjechał pośpiesznie z miasta. Cała
policja go szuka. – Beaumont zniżył głos i patrząc na dziewczynę
kątem oka, spytał: – Zrobiłabyś coś, żeby pomóc go schwytać?
– Oczywiście! Co?
– Wymyśliłem pewien drobny podstęp. To trochę lewa sprawa,
ale bez tego mogą być trudności ze skazaniem Despaina. Jeśli
jednak zabił Taylora i jeśli ty pójdziesz mi na rękę, wtedy już się
nie wywinie.
– Zrobię wszystko, co chcesz. Ned westchnął i zagryzł usta.
– No mów. Co mam zrobić? – spytała podniecona.
– Zdobyć dla mnie kapelusz Taylora.
– Co?.
– Musisz zdobyć jakiś kapelusz Taylora – powtórzył. Na jego
twarzy zakwitł rumieniec. – Dasz radę?
– Ale po co? – zdziwiła się.
– Po to, żeby załatwić Despaina. Na razie nic więcej nie mogę ci
zdradzić. Więc jak?
– Postaram się, ale wolałabym, żebyś…
– Kiedy tam pójdziesz? – przerwał jej.
– Dziś po południu – rzekła. – Ale powiedz mi…
– Lepiej, żebyś jak najmniej wiedziała – oświadczył, ponownie
przerywając jej wpół słowa. – I żeby jak najmniej osób
o czymkolwiek wiedziało. Nie mów nikomu o naszej rozmowie. –
Objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. – Naprawdę
go, kwiatuszku, kochałaś, czy po prostu ze złości na ojca…
– Kochałam, Ned, naprawdę kochałam. – Zaczęła szlochać.
II
Numer z kapeluszem
❖ 1
W kapeluszu, który nie całkiem na niego pasował, Ned
Beaumont ruszył za bagażowym przez halę dworca Grand Central
do wyjścia na Czterdziestej Drugiej, a następnie do stojącej nie
opodal brązowej taksówki. Wręczył bagażowemu napiwek, wsiadł
do wozu, podał kierowcy adres hotelu na rogu Broadway
i Czterdziestej którejś, po czym zapalił cygaro; właściwie bardziej je
żuł niż palił. Taksówka wolno sunęła zatłoczoną ulicą. Ruch o tej
porze był duży, bo wkrótce rozpoczynały się wieczorne
przedstawienia.
Na skrzyżowaniu Czterdziestej Drugiej z Madison zielona
taksówka skręciła na czerwonym świetle i wpadła na brązową,
którą jechał Ned, wgniatając ją w zaparkowany przy krawężniku
samochód. Beaumont poleciał w róg, posypało się na niego szkło.
Po chwili doszedł do siebie i wysiadł z uszkodzonego pojazdu.
Wokół zaczął gromadzić się tłum. Beaumont zapewnił policjanta, że
nic mu się nie stało, odpowiedział na kilka pytań, po czym odszukał
na tylnym siedzeniu kapelusz, który nie całkiem na niego pasował,
i włożył go na głowę. Przeniósł bagaż do innej taksówki, podał
nowemu kierowcy adres hotelu i przez resztę drogi siedział
wciśnięty w kąt, próbując opanować dreszcze.
Meldując się w hotelu zapytał, czy nie ma dla niego poczty.
Recepcjonista wręczył mu dwie kartki z wiadomościami
przekazanymi telefonicznie oraz dwie zaklejone koperty bez
znaczków.
Na górze Ned powiedział boyowi, który wniósł jego walizki do
pokoju, żeby przyniósł mu półlitrową butelkę whisky. Kiedy boy
wyszedł, Ned przekręcił klucz w zamku i rzucił okiem na kartki,
które trzymał w ręce. Na obu widniała dzisiejsza data, choć różne
godziny: szesnasta pięćdziesiąt i dwudziesta zero pięć. Spojrzał na
zegarek. Była za kwadrans dziewiąta.
Pierwsza wiadomość brzmiała: W „Gargoyle”, druga: W „Tom &
Jeny’s”. Zadzwonię później. Obie podpisane były: Jack.
Rozerwał kopertę. W środku znajdowały się dwa arkusze
papieru, z wczorajszą datą, pokryte zamaszystym charakterem
pisma.
Zatrzymała się w hotelu „Matin”, w pokoju 1211, pod
nazwiskiem Eileen Dale z Chicago. Z dworca kilkakrotnie
telefonowała. Potem spotkała się z mężczyzną i kobietą
mieszkającymi na Wschodniej Trzydziestej. Razem łazili po różnych
spelunach. Pewnie go szukali, ale bez powodzenia. Jestem w pokoju
734. Aha, facet i kobieta nazywają się Brookowie.
Kartka w drugiej kopercie, pokryta tym samym charakterem
pisma, miała dzisiejszą datę.
Widziałem się rano z Dewardem. Twierdzi, że numer
z kapeluszem nic nie wie, jakoby Bernie Despain przyjechał do
Nowego Jorku. Zadzwonię później.
Wiadomości w obu kopertach również były podpisane Jack.
Ned Beaumont wziął prysznic, wyjął z walizki świeżą bieliznę,
ubrał się i właśnie zapalał cygaro, kiedy rozległo się pukanie.
Otworzył drzwi i zapłacił boyowi za whisky, po czym przyniósł
sobie z łazienki dzbanek z wodą, przysunął krzesło do okna
i usiadł. Siedział tak, paląc, pijąc i spoglądając w dół na ulicę,
dopóki nie zadzwonił telefon.
– Halo? – powiedział. – Tak, Jack… Niedawno… Gdzie..?
Dobra… Już ruszam.
Pociągnął ze szklanki jeszcze jeden haust, po czym włożył
kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, narzucił płaszcz,
poklepał się po kieszeni, jakby sprawdzając jej zawartość, zgasił
światło i wyszedł z pokoju.
Było dokładnie dziesięć po dziewiątej.
❖ 2
Ned Beaumont skręcił w bok z Broadwayu i doszedłszy do
dużego, lśniącego neonu „Tom & Jerry’s”, który ciągnął się pionowo
wzdłuż fasady budynku, pchnął podwójne, szklane drzwi
wahadłowe. Znalazł się w wąskim korytarzu. Po lewej ręce miał
kolejne drzwi, też wahadłowe, ale pojedyncze, prowadzące do
niedużej sali restauracyjnej.
Szczupły, młody mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej, dość
przystojnej twarzy, wstał od stolika w rogu sali i skinął na
Beaumonta. Ned ruszył w jego stronę.
– Cześć, Jack – powiedział.
Uścisnęli sobie ręce i Jack Rumsen od razu przystąpił do sedna.
– Dziewczyna i Brookowie są na piętrze. Usiądź tyłem do
schodów, to cię nie zauważą. Ja będę obserwował drzwi; dam ci
znak, gdyby chcieli wyjść albo gdyby on się nagle pojawił. Na
szczęście, jest tu sporo ludzi, więc mała szansa, żeby cię dojrzał.
Beaumont usiadł.
– Czekają na niego? – spytał.
– Nie mam pojęcia. – Jack wzruszył ramionami. – Ale na coś
czekają. Jesteś głodny? Bo na dole trunków nie podają.
– Chętnie bym się napił! Może usiądźmy na górze, tak żeby nas
nie widzieli.
– To mały lokal, Ned – sprzeciwił się Jack. – Wprawdzie jest
tam na piętrze kilka stolików za przepierzeniem i może ci troje by
nas nie zauważyli, ale jeśli on się zjawi…
– Zaryzykujmy. Mam ochotę się napić. A z facetem mogę równie
dobrze załatwić sprawę od razu.
Jack popatrzył zdziwiony na Neda Beaumonta, po czym
odwrócił wzrok.
– Ty jesteś szefem. Zobaczę, czy są wolne miejsca. – Zawahał
się, znów wzruszył ramionami i oddalił się od stolika.
Ned obrócił się na krześle; obserwował Rumsena, gdy ten szedł
po schodach na górę, a potem uważnie wpatrywał się w nie, dopóki
go ponownie nie ujrzał. Jack zatrzymał się na drugim stopniu
i skinął na Beaumonta.
– Najdalszy stolik jest pusty – powiedział, kiedy Ned się zbliżył.
– Dziewczyna siedzi plecami do przejścia, więc będziesz miał okazję
przyjrzeć się Brookom.
Ruszyli na górę. Część barowa – z każdym stolikiem
oddzielonym półtorametrowym, drewnianym przepierzeniem –
mieściła się na prawo od schodów. Najpierw jednak zajrzeli do
części restauracyjnej, do której prowadziło wejście zwieńczone
szerokim łukiem.
Beaumont odszukał wzrokiem Lee Wilshire. Dziewczyna
ubrana była w beżową sukienkę bez rękawów, na głowie miała
brązowy kapelusz. Brązowe futerko leżało przerzucone przez
oparcie krzesła. Przeniósł spojrzenie na towarzyszącą jej parę. Po
lewej ręce Lee siedział blady, czterdziestokilkuletni typ
o wystającej brodzie i krogulczym nosie, na wprost niej – pulchna,
roześmiana kobieta o szeroko rozstawionych oczach i rudych
włosach.
Po chwili obaj mężczyźni wycofali się do upatrzonego stolika
i usiedli naprzeciw siebie. Ned, zwrócony plecami do sali
restauracyjnej i wciśnięty w róg, żeby jak najlepiej skryć się za
drewnianym przepierzeniem, zdjął kapelusz, ale pozostał
w płaszczu.
Do stolika podszedł kelner. Ned zamówił whisky. Jack poprosił
o dżin z tonikiem, po czym otworzył paczkę papierosów, wyjął
jednego i zaczął go obracać w palcach, przyglądając mu się
z uwagą.
– Nie chcę się wtrącać, Ned, bo pewnie wiesz, co robisz – rzekł. –
Ale to naprawdę nie jest dobre miejsce, żeby załatwiać z nim
porachunki, zwłaszcza jeśli ma tu przyjaciół.
– Arna?
Jack Rumsen wetknął papierosa w kącik ust.
– Skoro ci troje na niego czekają, to znaczy, że często tu bywa. –
Papieros drgał rytmicznie przy każdym słowie.
Kelner postawił przed nimi szklanki. Ned wypił whisky jednym
haustem i skrzywił się.
– Ale rozcieńczona!
– Taką tu podają. – Jack pociągnął łyk dżinu, zapalił papierosa
i pociągnął kolejny łyk.
– Rozprawię się z draniem, jak tylko się pojawi.
– W porządku. – Śniada, przystojna twarz Rumsena była
nieprzenikniona. – Co mam robić?
– Nic. Sam sobie poradzę – odparł Ned i ruchem ręki przywołał
kelnera.
Zamówił podwójną szkocką. Jack poprosił o jeszcze jeden dżin
z tonikiem; nie oponował, kiedy kelner sprzątnął mu sprzed nosa
do połowy opróżnioną szklankę i postawił nową. Pił wolno, małymi
łykami, nie nadążając za Beaumontem, który wypił szkocką
błyskawicznie, a potem szybko zamówił trzecią i czwartą.
Nagle na schodach ukazał się Bernie Despain.
Jack, który je bacznie obserwował, rozpoznał znajomą sylwetkę
bukmachera i trącił pod stołem Beaumonta. Ned podniósł wzrok
znad pustej szklanki; jego spojrzenie zrobiło się zimne. Położył obie
ręce na stole, dźwignął się i wyłonił zza przepierzenia.
– Oddaj mi forsę, Bernie – powiedział stając naprzeciw
Despaina.
Mężczyzna, który szedł po schodach za Despainem, wysunął się
przed niego i z całej siły huknął Neda pięścią w brzuch. Facet był
niski, ale szeroki w barach, a pięści miał jak bochny chleba.
Beaumont poleciał do tyłu i uderzył plecami o drewniane
przepierzenie. Zgiął się w pół, nogi zrobiły mu się miękkie jak
z waty, ale nie upadł na ziemię. Przez chwilę opierał się
o przepierzenie, wodząc wkoło szklanym wzrokiem; jego twarz
przybierała coraz bardziej zielony odcień. Wreszcie wybełkotał
kilka niezrozumiałych słów i ruszył w kierunku schodów.
Blady i bez kapelusza, zszedł na dół, zataczając się co krok.
Przemaszerował przez salę restauracyjną na parterze, pchnął
drzwi wejściowe i zwymiotował do rynsztoka, po czym dowlókł się
do stojącej nie opodal taksówki, wsunął się na tylne siedzenie
i podał kierowcy adres w Greenwich Village.
❖ 3
Wysiadł przed niepozornym budynkiem i ruszył w dół po
brązowych, kamiennych schodkach do otwartych drzwi sutereny; ze
środka sączyło się światło i dochodził zgiełk. Po chwili Ned znalazł
się w podłużnym pomieszczeniu. Dwaj barmani w białych
fartuchach obsługiwali klientów siedzących przy sześciometrowym
barze, a dwaj kelnerzy gości przy stolikach.
– Patrzcie kto przyszedł! – zawołał łysiejący barman na widok
Beaumonta. Odstawił wysokie naczynie, w którym przygotowywał
różowy koktajl, i pochylając się nad ladą, wyciągnął na powitanie
mokrą łapę.
– Cześć, Mack – powiedział Ned, podając mu swoją.
Jeden z kelnerów też przyszedł się przywitać, a po nim gruby,
rumiany Włoch o imieniu Tony. Kiedy uścisnęli sobie dłonie, Ned
oznajmił, że chętnie by się czegoś napił. Sięgnął do kieszeni po
pieniądze.
– Ani się waż! – oburzył się grubas i stuknął pustą szklanką
o blat. – Ten facet pije na koszt firmy. Macie nie przyjmować od
niego forsy – polecił barmanom.
– Całkiem mi to odpowiada – rzekł Ned. – Podwójną szkocką,
proszę.
Dwie dziewczyny wstały od stolika na końcu sali.
– Hej, hej, Ned! – zawołały jednocześnie. Beaumont przeprosił
na moment Tony’ego i skierował się w ich stronę. Wyściskały go
serdecznie, zasypując pytaniami, po czym przedstawiły mu swoich
towarzyszy i przysunęły do stolika dodatkowe krzesło.
Ned usiadł, odpowiedział, że nie, nie wrócił na stałe do Nowego
Jorku, jest tu tylko z krótką wizytą i owszem, już zamówił drinka,
podwójną szkocką.
Tuż przed trzecią opuścili bar Tony’ego i udali się do
identycznego lokalu trzy przecznice dalej, usiedli przy identycznym
stoliku i zamówili identyczne trunki jak te, które pili wcześniej.
O wpół do czwartej jeden z mężczyzn wstał od stolika i wyszedł.
Z nikim się nie pożegnał, nikt nie próbował go zatrzymać. Ned
wyszedł dziesięć minut później, wraz z resztą towarzystwa. Na
rogu ulicy złapali taksówkę. Mężczyzna i jedna z dziewczyn
wysiedli przed hotelem w pobliżu Washington Square. Ned
z drugą, niejaką Fedink, pojechał dalej, do jej mieszkania na
Siedemdziesiątej Trzeciej. W mieszkaniu było gorąco. Kiedy
otworzyli drzwi, powitał ich podmuch ciepłego powietrza.
W salonie, trzy kroki za progiem, dziewczyna zwaliła się na
podłogę.
Ned Beaumont zamknął drzwi i próbował ją obudzić, ale spała
twardo. Z trudem dowlókł ją do sypialni i położył na obitym
kwiecistą tkaniną tapczanie. Zdjął z dziewczyny wierzchnie
ubranie, przykrył ją kocem, uchylił okno, po czym przeszedł do
łazienki i zaczai wymiotować. Kiedy skończył, wrócił do salonu,
wyciągnął się w płaszczu na kanapie i zapadł w sen.
❖ 4
Tuż przy jego głowie rozległ się terkot. Ned otworzył oczy,
spuścił nogi na podłogę i rozejrzał się po pokoju. Kiedy zobaczył
aparat telefoniczny, uspokoił się, przymknął powieki i opadł
z powrotem na kanapę.
Terkot nie ustawał. Ned jęknął, ponownie otworzył oczy i przez
chwilę szamotał się, usiłując uwolnić spod siebie lewą rękę.
Przysunął nadgarstek do twarzy i mrużąc oczy spojrzał na zegarek.
Szkiełko było stłuczone, wskazówki nie poruszały się; stanęły
o jedenastej czterdzieści osiem.
Znów zaczął się przewracać z boku na bok, aż w końcu wsparł
się na lewym łokciu podtrzymując ręką głowę. Telefon nie
przestawał dzwonić. Ned rozejrzał się wokoło mętnym, otępiałym
wzrokiem. W pokoju paliły się światła. Przez uchylone drzwi
sypialni dostrzegł kawałek tapczanu i przykryte kocem nogi
Fedink.
Jęcząc, usiadł na kanapie, po czym przejechał ręką po ciemnych,
potarganych włosach i przycisnął obie dłonie do skroni. Wargi miał
suche, jakby zeskorupiałe. Oblizał je i skrzywił się z niesmakiem.
Wstał pokasłując, ściągnął rękawiczki, płaszcz, rzucił je na kanapę
i przeszedł do łazienki.
Następnie skierował się do sypialni i popatrzył na wyciągniętą
na tapczanie postać. Fedink spała jak suseł, z twarzą wtuloną
w poduszkę; jedną rękę, wystającą z niebieskiego rękawa, trzymała
zgiętą nad głową. Terkot wreszcie ucichł. Ned poprawił krawat
i wrócił do salonu.
Zobaczył trzy papierosy w otwartym pudełku na stole.
– Bezczelny typ – mruknął do siebie pod nosem, częstując się
jednym; przypalił go zapałką i udał się do kuchni.
Wycisnął sok z czterech pomarańczy, wypił go, po czym zaparzył
i wypił dwie filiżanki kawy. Kiedy wyszedł z kuchni, dziewczyna
zapytała płaskim, smętnym głosem: – Gdzie Ted? – Po tej stronie
twarzy, która nie przylegała do poduszki, powiekę miała uniesioną.
Ned Beaumont zbliżył się do tapczanu.
– Jaki Ted?
– No, ten facet, mój narzeczony.
– Nie mam pojęcia. Nawet nie wiedziałem, że jesteś zaręczona.
Fedink
ziewnęła
szeroko;
po
chwili
zamknęła
usta
z nieprzyjemnym mlaśnięciem.
– Która godzina?
– Diabli wiedzą. Ale już świta.
– Zachowałam się jak najgorsza dziwka. – Potarła twarz
o kwiecistą poduszkę. – Obiecałam wczoraj Tedowi, że za niego
wyjdę, a potem wróciłam do domu z pierwszym lepszym łachudrą,
jaki się nawinął. – Zacisnęła palce po czym je rozprostowała. – Czy
przynajmniej jestem u siebie? – spytała nagle.
– Nie wiem, miałaś klucze… – odparł Ned. – Chcesz soku
pomarańczowego albo kawy?
– Nie, do jasnej cholery! Chcę tylko umrzeć. Możesz coś dla
mnie zrobić, Ned? Zjeżdżaj stąd i więcej nie wracaj.
– To będzie trudne, ale postaram się. – Włożył płaszcz,
rękawiczki, wyciągnął z kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, którą
nasadził na głowę, i opuścił mieszkanie.
❖ 5
Pół godziny później wszedł do hotelu, ale zamiast udać się do
siebie, skierował się do pokoju 734. Zastukał. Wkrótce usłyszał
zaspany głos Jacka Rumsena:
– Kto tam?
– Beaumont – odparł.
Jack otworzył drzwi, zapalił światło. Był bosy, w piżamie
w zielone grochy, spojrzenie miał ociężałe, twarz zaróżowioną od
snu. Ziewnął, po czym skinął głową i wrócił do łóżka. Wyciągnięty
na wznak, przez chwilę wpatrywał się w sufit i wreszcie, nie
okazując zbytniego zainteresowania, spytał: – No i jak się czujesz?
Ned zamknął drzwi, stanął na środku pokoju i wbił ponure
spojrzenie w postać na łóżku.
– Co się działo po moim wyjściu? – zapytał.
– Nic. – Jack ponownie ziewnął. – Chyba że chodzi ci o to, co ja
zrobiłem? – Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: – Zszedłem na
dół i czatowałem po drugiej stronie ulicy. Po jakimś czasie
zobaczyłem Despaina z tą dziewczyną i facetem, który ci przyłożył.
Pojechali na Czterdziestą Ósmą do Buckman Building. Tam się
Despain ukrywa, w mieszkaniu 938, które wynajął na nazwisko
Barton Dewey. Czekałem do po trzeciej, a potem się zmyłem. Nie
widziałem, aby którekolwiek z nich wychodziło, chyba że mnie
przechytrzyli. – Wskazał brodą w róg pokoju. – Na krześle leży twój
kapelusz. Pomyślałem sobie, że się nim zaopiekuję.
Wsuwając do kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, Beaumont
podszedł do krzesła, wziął kapelusz, który nie całkiem na niego
pasował, i nasadził na głowę.
– Na stole jest butelka dżinu – powiedział Jack. – Jeśli chcesz…
– Nie, dzięki – odparł Ned. – Słuchaj, masz spluwę?
Jack przestał wpatrywać się w sufit. Usiadł na łóżku,
przeciągnął się, ziewnął po raz trzeci.
– A co zamierzasz? – spytał z uprzejmym zainteresowaniem.
– Odwiedzić Despaina.
Jack podciągnął kolana pod brodę. Siedział lekko pochylony do
przodu, spoglądając na koniec łóżka.
– Chyba nie powinieneś, nie teraz.
– Muszę, i to właśnie teraz.
Ton, jakim to Ned powiedział, sprawił, że Rumsen podniósł na
niego oczy. Ujrzał twarz o niezdrowym, żółtawoszarym odcieniu,
spojrzenie mętne, oczy przekrwione, zmrużone tak, że nie widać
było białek, wargi suche i jakby nieco spuchnięte.
– Nie spałeś całą noc? – spytał.
– Trochę się zdrzemnąłem.
– Skacowany?
– Tak. To co z tą spluwą?
Jack zrzucił z siebie koc i spuścił nogi na podłogę.
– Prześpij się, co? – zaproponował. – Potem razem się
wybierzemy do Despaina. Nie jesteś w najlepszej formie.
– Śpieszy mi się.
– W porządku, ale popełniasz duży błąd. Może z jakimiś
gówniarzami poradziłbyś sobie na kacu. Ale Despain i jego kumple
to zawodowcy.
– Gdzie masz spluwę?
Jack wstał z łóżka i zaczął rozpinać kurtkę od piżamy.
– Daj mi broń i wracaj spać. Sam pójdę – oświadczył Beaumont.
Jack zapiął z powrotem piżamę i wyciągnął się znów na łóżku.
– Leży w górnej szufladzie biurka – powiedział. – Są tam
również zapasowe naboje. – Przekręcił się na bok i zamknął oczy.
Ned wyjął z szuflady broń i wsunął ją do prawej kieszeni spodni.
– Do zobaczenia – rzucił przez ramię. Zgasił światło i wyszedł.
❖ 6
Buckman Building – ogromny, pomalowany na żółto budynek
mieszkalny – zajmował niemal cały kwartał. W holu na dole
Beaumont oznajmił strażnikowi, że pragnie się zobaczyć z panem
Deweyem. Strażnik spytał, kogo ma zapowiedzieć.
– Beaumonta – odparł Ned.
Pięć minut później wysiadł z windy i skierował się długim
korytarzem w stronę otwartych drzwi, w których czekał Bernie
Despain.
Był
to
drobny
mężczyzna,
niski,
żylasty,
z nieproporcjonalnie dużą głową, którą jeszcze powiększały bujne,
gęste loki. Twarz miał śniadą, o grubych rysach, oczy małe, czoło
gęsto usiane zmarszczkami; dwie głębokie bruzdy ciągnęły się od
nosa do kącików ust. Na jednym policzku widniała czerwonawa
blizna. Ubrany był w starannie uprasowany, niebieski garnitur, na
palcach nie miał sygnetów.
– Dzień dobry, Ned – powiedział uśmiechając się ironicznie.
– Chcę z tobą pogadać, Bernie.
– Domyśliłem się. Kiedy zadzwonili z dołu, od razu sobie
pomyślałem: Ned chce ze mną pogadać.
Ned Beaumont nie odezwał się, na jego żółtawoszarej twarzy
malował się zacięty wyraz. Ironiczny uśmiech znikł z ust Despaina.
– No cóż, chłopcze – powiedział bukmacher.
– Nie będziemy rozmawiać na korytarzu. Wejdź.
– Odsunął się na bok.
Za drzwiami znajdował się malutki przedpokój. Na jego końcu
były drugie drzwi prowadzące do salonu. Przez szparę Ned dojrzał
Lee Wilshire oraz faceta, który przyłożył mu wczoraj w brzuch,
zajętych pakowaniem toreb podróżnych. Na jego widok przerwali
pracę. Wszedł do przedpokoju.
– Wiesz, Mały to straszny nerwus – wyjaśnił Despain
zamykając drzwi wejściowe. – Kiedy zobaczył, jak walisz wprost na
mnie,
był
pewien,
że
szukasz
zaczepki.
Porządnie
go
obsztorcowałem. Jak będziesz grzeczny, może cię przeprosi.
Mały szepnął coś na ucho Lee Wilshire, która
– wpatrując się gniewnie w Neda – wybuchnęła nieprzyjemnym,
złośliwym śmiechem.
– Prawdziwy twardziel! – mruknęła.
– Proszę dalej, do pokoju, Ned – rzekł Bernie Despain. – Znasz
państwa, prawda?
Beaumont wszedł do salonu.
– Jak tam brzuch? – spytał Mały. Beaumont nie zareagował.
– Cholera, jak na kogoś, kto twierdzi, że chce pogadać, jesteś
wyjątkowo małomówny! – zawołał Despain.
– Czy musimy rozmawiać przy nich?
– Ja tak – odparł bukmacher. – Ty nie. Drzwi otwarte, droga
wolna. Nikt cię nie zatrzymuje. Zajmij się własnymi sprawami.
– Właśnie to robię – oświadczył Ned.
– Zdaje się, że chodzi o jakąś forsę? – Despain uśmiechnął się do
Małego. – Prawda, Mały? Mówił wczoraj coś o forsie, nie?
Mały ustawił się między Nedem a drzwiami do przedpokoju.
– Chyba tak – przyznał chrapliwym głosem.
– Ale nie pamiętam co.
Ned Beaumont zdjął płaszcz i przerzucił go przez oparcie
brązowego fotela, po czym usiadł i położył za sobą kapelusz.
– Nie przyszedłem w tej sprawie – powiedział.
– Jestem tu jako… zaraz, chwileczkę. – Z wewnętrznej kieszeni
płaszcza wyciągnął złożoną kartkę papieru, rozprostował ją i rzucił
na nią okiem. – Jako specjalny oficer dochodzeniowy prokuratury
okręgowej – dokończył.
Na ułamek sekundy w oczach Despaina błysnął niepokój.
– Proszę, proszę, cóż za niespodziewany awans! – zawołał
bukmacher. – Kiedyśmy się ostatni raz widzieli, byłeś u Paula
chłopcem na posyłki.
Beaumont złożył z powrotem kartkę i schował ją do kieszeni.
– I czego tu będziesz dochodził, oficerze dochodzeniowy? –
ciągnął Despain. – Umieram z ciekawości! – Usiadł na wprost Neda
i pokiwał swoją wielką głową. – Bo chyba nie jechałeś taki szmat
drogi tylko po to, żeby wypytać mnie o zabójstwo Taylora
Henry’ego, co?
– Owszem.
– Szkoda. Mogłeś sobie zaoszczędzić fatygi.
– Wskazał na torby podróżne. – Kiedy Lee mi wyjaśniła w czym
rzecz, zacząłem się pakować, żeby wrócić do domu. Nie dam się
wrobić w żadne morderstwo.
Beaumont oparł się wygodnie. Jedną rękę trzymał za plecami.
– Jeśli ktokolwiek chce cię w coś wrobić, to tylko Lee – rzekł. –
Ona powiadomiła policję o wekslach.
– Musiałam, ty skurwysynu! – krzyknęła ze złością dziewczyna.
– Bo ich do mnie przysłałeś!– Lee to głupia gęś – powiedział
Despain. – Ale weksle nic nie znaczą. Są…
– Głupia gęś?! – zdenerwowała się jeszcze bardziej dziewczyna.
– A kto tu przyjechał, żeby cię ostrzec, kiedy zwiałeś z całą moją…
– No właśnie – przerwał jej mężczyzna. – I to najlepszy dowód
na twoją głupotę. Naprowadziłaś Beaumonta na mój trop.
– Tak? To wiesz, co ci powiem? Cieszę się, że dałam policji te
zasrane weksle! I co ty na to?
– Dowiesz się, jak zostaniemy sami. – Odwrócił się do Neda. –
A więc uczciwy, szlachetny Paul Madvig postanowił zwalić na mnie
winę?
– Nikt cię nie próbuje wrobić, Bernie, i dobrze o tym wiesz. –
Ned uśmiechnął się. – Lee wskazała nam właściwy trop. Cała
reszta pasuje.
– Cała reszta? Macie coś jeszcze?
– Mnóstwo.
– Co?
Ned ponownie wyszczerzył do niego zęby.
– Mnóstwo – powtórzył. – Ale wolałbym o tym nie mówić
w obecności innych.
– Pieprzysz! – warknął bukmacher.
– Wywalmy tego fiuta na zbity pysk i ruszajmy – powiedział
ochryple Mały, który wciąż stał w drzwiach pokoju.
– Nie, poczekaj – polecił mu Despain i marszcząc czoło zapytał
Neda: – Czy wydano nakaz aresztowania mnie?
Beaumont zawahał się.
– Tak czy nie? – W głosie bukmachera nie było już śladu
drwiny.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł wolno Ned.
Despain wstał, odpychając krzesło.
– W takim razie zjeżdżaj stąd i to szybko, bo każę Małemu znów
ci przyłożyć.
Ned podniósł się, wziął z fotela płaszcz, wyciągnął z kieszeni
pomiętą czapkę. Trzymając ją w jednej ręce, płaszcz w drugiej,
oznajmił z powagą:
– Pożałujesz.
Dostojnym krokiem skierował się do drzwi. W uszach dźwięczał
mu chrapliwy śmiech Małego i piskliwy rechot Lee.
❖ 7
Ned Beaumont wyszedł z budynku i ruszył pośpiesznie przed
siebie. Jego zmęczona twarz promieniała radością, a ciemne wąsy
drgały, ilekroć uśmiech przebiegał mu po wargach.
Na pierwszym rogu niemal zderzył się z Jackiem Rumsenem.
– Skąd się tu wziąłeś? – spytał.
– O ile wiem, nadal dla ciebie pracuję – odparł Jack. –
Przyszedłem sprawdzić, czy mogę się na coś przydać.
– W porządku. Znajdź nam taryfę. Tylko szybko bo właśnie się
wynoszą.
Jack oddalił się w poszukiwaniu taksówki, Ned zaś pozostał na
rogu, skąd było widać zarówno drzwi frontowe, jak i boczne wejście
do Buckman Building. Wkrótce Jack wrócił taksówką. Ned wsiadł
do środka i powiedział kierowcy, gdzie ma zaparkować.
– Co tam robiłeś? – zapytał Jack, kiedy kierowca wykonał
polecenie.
– Nic takiego.– Hm. – Po dziesięciu minutach Jack nagle
poderwał się. – Patrz! – krzyknął wskazując na taksówkę, która
zajechała pod boczne wejście.
Z budynku najpierw wyłonił się Mały z dwiema torbami
podróżnymi, a po chwili, kiedy już siedział w wozie, dołączył do
niego biegiem Despain z dziewczyną. Taksówka ruszyła z piskiem
opon.
Jack pochylił się do przodu i wydał kierowcy nowe polecenia.
Trzymając się w bezpiecznej odległości, jechali za taksówką
Despaina, która długo kluczyła po skąpanych w porannym słońcu
ulicach, aż wreszcie zatrzymała się przed zniszczonym budynkiem
z piaskowca na Czterdziestej Dziewiątej Ulicy.
Tak jak przedtem, pierwszy z auta wyłonił się Mały. Rozejrzał
się uważnie na prawo i lewo, po czym podszedł do drzwi budynku,
otworzył je i dopiero wtedy wrócił po bagaże. Despain i dziewczyna
szybko wyskoczyli z taksówki i wbiegli do środka. Mały podążył za
nimi z torbami.
– Zostań tu – powiedział Ned Beaumont.
– Co zamierzasz? – spytał Jack.
– Spróbować szczęścia. Jack pokręcił głową.
– W tej części miasta łatwo oberwać po łbie, szefie – oznajmił.
– Jeżeli wyjdę z Despainem, zmykaj czym prędzej. Łap drugą
taryfę, jedź pod Buckman Building i obserwuj dom. Jeżeli nie
wyjdę, kieruj się własnym rozumem.
Otworzył drzwi i wysiadł z taksówki. Drżał na całym ciele. Oczy
miał rozognione. Nie słuchając, co Jack do niego mówi, ruszył
szybko przez jezdnię do budynku, w którym przed chwilą znikli
dwaj mężczyźni i dziewczyna.
Wbiegł po schodkach i położył rękę na klamce. Ustąpiła pod jego
naciskiem. Drzwi nie były zamknięte na zasuwę. Pchnął je, zerknął
w głąb ciemnego korytarza i wszedł do środka.
Nagle drzwi się za nim zatrzasnęły i pięść Małego walnęła go
w szczękę. Uderzenie było tak silne, że czapka spadła mu z głowy,
świat zawirował przed oczami, a on sam poleciał z hukiem na
ścianę i zaczął się wolno osuwać na ziemię. Mały znów się
zamachnął, ale tym razem trafił w ścianę.
Szczerząc w złości zęby, Beaumont zadał napastnikowi mocny,
celny cios prosto w krocze. Mały odskoczył z jękiem; wykorzystując
tę krótką przerwę w walce, Ned szybko poderwał się na nogi.
Kilka metrów dalej Bernie Despain stał oparty o ścianę. Usta
miał wykrzywione w drapieżnym uśmiechu, oczy zmrużone tak, że
wyglądały jak dwie ciemne szparki.
– Dowal mu, Mały, dowal mu… – powtarzał szeptem.
Dziewczyny nie było widać.
Kolejne dwa ciosy Małego wylądowały na klatce piersiowej
Neda, przygniatając go do ściany i wywołując u niego atak kaszlu.
Trzeciego ciosu, wymierzonego w twarz, zdołał uniknąć.
Wyrzucając przed siebie ramię, odepchnął napastnika i z całej siły
kopnął go w brzuch. Mały ryknął z wściekłości, po czym uniósł obie
pięści i znów skoczył w przód, ale Ned zdążył sięgnąć do kieszeni
i wydobyć spluwę Jacka. Nie miał czasu na dokładne celowanie.
Pociągnął za spust. Kula trafiła Małego w prawe udo. Mężczyzna
zaskowytał i zwalił się na podłogę. Leżał tak, zaczerwienionymi
oczami łypiąc ze strachem na Beaumonta.
Ned Beaumont cofnął się kilka kroków, wsadził lewą rękę do
kieszeni i z wyrazem determinacji na twarzy powiedział do
Despaina:
– Wyjdźmy na zewnątrz. Chcę z tobą porozmawiać.
Gdzieś na piętrze rozległ się tupot nóg i trzaśniecie drzwiami;
słychać było podniesione głosy, ale nikt się nie ukazał w polu
widzenia.
Przez długą chwilę bukmacher spoglądał na Neda niemal
z podziwem, potem bez słowa przestąpił Małego i ruszył w stronę
wyjścia z budynku. Beaumont wsunął rewolwer do kieszeni
marynarki, ale wciąż nie wypuszczał go z dłoni. Zeszli po schodach
na ulicę.
– Do taksówki – powiedział Ned, wskazując wóz, z którego
właśnie wysiadał Jack. Kiedy zajęli miejsca, zwrócił się do
kierowcy: – Na razie jedź pan przed siebie. Później powiem dokąd.
Dopiero gdy taksówka włączyła się w ruch uliczny, Despain
wydobył z siebie głos.
– To porwanie, Beaumont. Zwykłe, ordynarne porwanie.
Słuchaj, dam ci wszystko, co chcesz, tylko mnie nie zabijaj.
Ned roześmiał się złośliwie i pokręcił głową.
– Nie zapominaj, Bernie, że awansowałem i pracuję teraz
w prokuraturze – oznajmił.
– Przecież nie jestem o nic oskarżony. Nie ma nawet nakazu
aresztowania. Sam mówiłeś…
– Żartowałem, Bernie. Policja cię poszukuje.
– Dlaczego?
– Bo zabiłeś Taylora Henry’ego.
– Znów do tego wracasz? Dobra, kurwa, jedziemy; wybronię się.
Jakie macie dowody? Że byłem w posiadaniu jego weksli? Że
wyjechałem tego dnia, kiedy go sprzątnięto? Że nastraszyłem
gówniarza, bo się migał z zapłatą? Owszem, wszystko się zgadza.
Ale myślisz, że dobry adwokat mnie nie wybroni? Przecież, cholera,
gdybym szedł tego wieczoru odebrać od Henry’ego dług, nie
zostawiałbym weksli w sejfie!
– Kto cię tam wie. Zresztą są inne dowody – oświadczył Ned.
– Niemożliwie – powiedział z przekonaniem bukmacher.
– A jednak, Bernie. – Beaumont znów wyszczerzył zęby. –
Pamiętasz, że jak przyszedłem do Buckman Building, miałem na
głowie kapelusz?
– Może. Chyba tak.
– A pamiętasz, że wychodząc wyjąłem z kieszeni czapkę?
W małych oczach śniadego mężczyzny odmalowało się
zdezorientowanie i strach.
– Cholera jasna, Beaumont! – zawołał. – Gadaj, o co chodzi!
– To jest właśnie ten inny dowód, Bernie. Czy pamiętasz, że
kapelusz nie pasował całkiem na mnie?
– Nie zauważyłem. – Głos bukmachera stał się ochrypły. – Na
miłość boską, o co…
– Nie pasował – przerwał mu Ned – bo nie był mój. Pewnie
wiesz, że nie znaleziono dotąd kapelusza, który Taylor miał na
głowie, kiedy go zamordowano?
– Nie wiem. Nic nie wiem o tej sprawie.
– Widzisz, Bernie, dziś rano przyszedłem do ciebie w kapeluszu
Taylora – kontynuował Ned.
– Teraz ten kapelusz znajduje się w mieszkaniu, które
wynająłeś w Buckman Building, wciśnięty w szparę między
oparciem a siedzeniem fotela. Jak sądzisz, czy mając dowody
w postaci weksli i kapelusza, sąd mógłby cię skazać na krzesło
elektryczne?
Krzyk przerażenia nie rozległ się tylko dlatego, że Ned zatkał
Despainowi usta i warknął mu groźnie do ucha:
– Siedź cicho!
Po śniadej twarzy Berniego spływały krople potu. Pochylił się
w stronę Beaumonta, chwycił go za klapy płaszcza i zaczął skomleć:
– Błagam, Ned, nie rób mi tego. Dostaniesz swój szmal, oddam
ci wszystko, nawet z procentem. Nie zamierzałem cię okraść, Ned,
przysięgam na Boga! Po prostu spłukałem się, potrzebowałem
forsy. To była tylko pożyczka, słowo honoru. Słuchaj, nie mam
teraz nic przy sobie, ale za te świecidełka Lee powinno mi dzisiaj
coś wpaść. I wtedy ci oddam, wszystko co do centa. Ile ci jestem
winien, co, Ned? Przysięgam, zapłacę…
Beaumont odepchnął bukmachera.
– Trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców
– powiedział.
– Trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt – powtórzył za nim Despain.
– Dostaniesz je jeszcze dziś, wszystko co do centa. – Spojrzał na
zegarek. – Już niedługo, już za chwilę, wystarczy tam tylko
pojechać, stary Stein zwykle wcześniej przychodzi do roboty. Tylko
puść mnie, Ned. Po starej znajomości…
Beaumont potarł z namysłem ręce.
– To nie takie proste, Bernie – powiedział. – Widzisz, nie za
bardzo mogę cię puścić. Bądź co bądź, pracuję dla prokuratury,
a oni chcą cię przesłuchać. Więc jedynie możemy się targować
o kapelusz… Mam propozycję: jeśli oddasz mi forsę, sam pójdę po
kapelusz i nikt się o niczym nie dowie. W przeciwnym razie pójdę
tam w towarzystwie całej brygady nowojorskich gliniarzy i wtedy…
Decyduj, wybór należy do ciebie.
– O Boże – jęknął Bernie Despain. – No dobra, jedźmy do
starego Steina. – Podał Nedowi adres.
III
Łom czy dynamit?
❖ 1
Kiedy wysiadł z pociągu, którym wrócił z Nowego Jorku, Ned
Beaumont
był
odmienionym
człowiekiem
–
dumnie
wyprostowanym, o bystrym spojrzeniu. Wprawdzie klatkę
piersiową miał lekko zapadłą, ale twarz znów pogodną,
uśmiechniętą, a krok żwawy i sprężysty. Wbiegł szybko po
betonowych schodach łączących peron z dworcem, minął
poczekalnię i pomachawszy ręką do znajomej w okienku informacji,
wyszedł na ulicę.
Czekając na chodniku, aż bagażowy zjawi się z walizkami, kupił
gazetę. Podczas jazdy taksówką na Randall Avenue przeczytał
artykuł na pierwszej stronie.
DRUGI BRAT ZABITY! FRANCIS WEST GINIE OD KUL
W POBLIŻU MIEJSCA ŚMIERCI BRATA Wczoraj po raz drugi
w ciągu dwóch tygodni rodzinę Westów zamieszkałą przy North
Achland Avenue pod numerem 1342 spotkało nieszczęście.
Trzydziestojednoletni Francis West zmarł od kul niecałą przecznicę
od skrzyżowania, gdzie dwa tygodnie temu był świadkiem śmierci
swojego brata Normana, który zginął pod kołami samochodu
należącego do bimbrowników.
Tuż po północy Francis West, zatrudniony jako kelner w lokalu
„Rockaway”, wracał z pracy do domu. Świadkowie zdarzenia
twierdzą, że nagle na North Achland Avenue wjechał z piskiem
opon duży czarny kabriolet. Mijając Westa, zbliżył się do chodnika;
padła seria strzałów. Francis West runął na ziemię, przeszyty
ośmioma kulami. Kiedy podbiegli do niego przechodnie, już nie żył.
Wóz natychmiast przyśpieszył, skręcił w Bowman i po chwili znikł
z pola widzenia. Ze względu na sprzeczne opisy podane przez
świadków, policja ma trudności z odnalezieniem pojazdu. Żaden ze
świadków nie zdołał, niestety, dojrzeć twarzy kierowcy ani
pasażerów.
Boyd West, jedyny z braci pozostały przy życiu, który podobnie
jak Francis widział tragiczną śmierć Normana, nie potrafi
powiedzieć, dlaczego ktoś chciałby zabić Francisa. Twierdzi, że brat
nie miał wrogów. Parma Marie Shepperd, zamieszkała przy Baker
Avenue pod numerem 1917, którą Francis West zamierzał poślubić
w przyszłym tygodniu, również nie potrafi wskazać nikogo, komu
zależałoby na śmierci jej narzeczonego.
Timothy Ivans, oskarżony o to, że dwa tygodnie temu
nieumyślnie potrącił Normana Westa powodując jego zgon,
odmówił rozmowy z dziennikarzami. Ivans przebywa obecnie
w więzieniu, czekając na rozprawę sądową. Ned Beaumont powoli
złożył gazetę i schował ją do kieszeni płaszcza. Usta miał
zaciśnięte, spojrzenie skupione, poza tym jednak jego twarz nie
zdradzała żadnych uczuć. Oparł się wygodnie i przez resztę drogi
bawił się nie zapalonym cygarem.
Wszedł do mieszkania i nie zatrzymując się, żeby zdjąć
wierzchnie okrycie, ruszył prosto do telefonu. Zadzwonił w cztery
miejsca; w każdym prosił do aparatu Paula Madviga, a następnie
pytał rozmówcę, czy przypadkiem nie orientuje się, gdzie można
Paula zastać. Po czwartym telefonie poddał się.
Odwiesił słuchawkę, wziął ze stołu cygaro, zapalił je, po chwili
jednak położył je na krawędzi blatu i znów sięgnął po słuchawkę.
Wykręciwszy numer ratusza, poprosił panienkę z centrali
o połączenie go z gabinetem prokuratora. Czekając na rozmowę,
przyciągnął sobie nogą krzesło, usiadł i podniósł cygaro do ust.
– Halo? Chciałem mówić z panem Farrem – powiedział, kiedy
na drugim końcu linii odezwał się jakiś głos. – Ned Beaumont…
Dobrze, dziękuję. – Zaciągnął się, po czym wolno wypuścił dym
z ust. – Halo, Farr? Wróciłem kilka minut temu… Tak. Czy
moglibyśmy się spotkać…? No właśnie. Rozmawiałeś z Paulem na
temat zabójstwa tego Westa…? A nie wiesz, gdzie on się
podziewa…? Tak, chciałbym w tej sprawie z tobą pogadać… Za pół
godziny? Świetnie.
Kiedy skończył rozmowę, podszedł do stolika przy drzwiach,
żeby przejrzeć pocztę. Znajdowało się na nim kilka gazet i dziewięć
listów. Zerknął pośpiesznie na koperty, po czym je odłożył.
W sypialni zdjął z siebie ubranie i ruszył do łazienki, żeby się ogolić
i wykąpać.
❖ 2
Prokurator Michael Joseph Farr był tęgim, czterdziestoletnim
mężczyzną o ryżych włosach ostrzyżonych najeża i rumianej,
zadziornej twarzy. Urzędował przy biurku z orzecha włoskiego, na
którym znajdował się tylko telefon oraz duży, oryginalny kałamarz
z zielonego onyksu. Ozdobą kałamarza była mosiężna figurka
nagiej tancerki, która stała na jednej nodze między dwoma
umieszczonymi pionowo czarno-białymi piórami i trzymała w górze
samolot.
Mężczyzna chwycił rękę Neda w obie dłonie i uścisnął
serdecznie, po czym posadził gościa na obitym skórą fotelu. Dopiero
wtedy wrócił na swoje miejsce za biurkiem.
– Jak podróż? – zapytał. Spoglądał na Neda przyjaźnie i z
ciekawością.
– W porządku. Słuchaj, chodzi mi o zabójstwo Francisa Westa.
Czy to wpłynie na sytuację Tima Ivansa?
Farr drgnął, jakby chciał się poderwać na równe nogi, ale w mig
się opanował i po prostu udał, że szuka wygodniejszej pozycji na
fotelu.
– Właściwie nie – odparł. – No, może trochę, ale nie za bardzo.
Jest przecież trzeci brat, który będzie zeznawał przeciw Ivansowi. –
Wpatrywał się w róg biurka, świadomie unikając wzroku gościa. –
A dlaczego pytasz?
– Bo tak się zastanawiałem… Myślisz, że wystąpi w sądzie
i powie, że widział Tima za kierownicą?
– Jasne. – Wciąż patrząc gdzieś w bok, przez chwilę Farr bujał
się na fotelu, w przód i w tył, w przód i w tył. Jego mięsiste policzki
poruszały się lekko przy każdym ruchu. Wreszcie przełknął głośno
i wstał. Spojrzenie znów miał przyjazne. – Przepraszam cię, muszę
na moment wyjść. Jak się podwładnych nie pilnuje, zapominają
o wszystkim. Poczekaj na mnie. Chcę pomówić o Despainie.
– Nie śpiesz się – powiedział cicho Ned, kiedy prokurator był już
w drzwiach.
Przez kwadrans siedział sam w gabinecie, spokojnie paląc
cygaro.
Farr wrócił z marsem na czole.
– Przepraszam, że to tyle trwało – rzekł sadowiąc się za
biurkiem – ale mamy pełne ręce roboty. Jeśli tak dalej pójdzie, to
sam nie wiem…
– Wykonał bezradny gest.
– Nie szkodzi. Jest coś nowego w sprawie zabójstwa Taylora
Hemy’ego?
– Nie. I dlatego chciałem cię spytać o Despaina. – Tak jak
i przedtem, Farr unikał wzroku gościa.
– Właściwie, jak się dobrze zastanowić – powiedział Ned – to nic
na niego nie mamy. – Ironiczny uśmiech, którego tamten nie
zauważył, przemknął po jego ustach.
– Może. – Wpatrując się w róg biurka, prokurator pokiwał
wolno głową. – Ale fakt, że tego samego wieczoru zwiał z miasta,
nie świadczy o nim najlepiej.
– Miał powód. – Ned uśmiechnął się blado.
– Całkiem ważny powód.
Farr znów pokiwał głową, jakby gotów był uwierzyć.
– Więc myślisz, że nie zabił Henry’ego? – spytał.
– Myślę, że nie – odparł beztrosko Ned – ale nigdy nic nie
wiadomo. Jeśli chcesz go na jakiś czas przymknąć, masz
wystarczająco dużo poszlak.
Prokurator podniósł wzrok i uśmiechnął się niepewnie do
Beaumonta.
– Nie chcę być wścibski… możesz mi nic nie mówić… ale po
kiego licha Paul kazał ci jechać za Despainem do Nowego Jorku?
Przez chwilę Ned siedział zadumany, po czym wzruszył
ramionami i rzekł:
– Nie kazał. Pozwolił.
Farr milczał. Ned zaciągnął się głęboko; wypuściwszy dym
z ust, kontynuował:
– Bernie orżnął mnie na forsę. I dlatego dał nogę. Postawiłem
tysiąc pięćset dolców na Peggy O’Toole i tak się złożyło, że wygrała
gonitwę akurat tego wieczoru, kiedy zabito Taylora.
– W porządku, Ned – powiedział szybko Farr. – To nie moja
sprawa, co ty i Paul robicie. Ale… Ale nie jestem pewien, czy
Despain nie natknął się przypadkiem na Taylora i nie skorzystał
z okazji, żeby go załatwić. Lepiej będzie, jak go zatrzymam, wiesz,
tak na wszelki wypadek. – Jego szeroka, wystająca dolna warga
rozciągnęła się w przymilnym uśmiechu. – Tylko broń Boże, nie
pomyśl sobie, że się wtrącam w wasze sprawy…
Okrągła, rumiana twarz prokuratora lśniła od potu. Nagle
pochylił się do przodu, otworzył szufladę i zanurzył w niej ręce.
Zaszeleściły kartki. Po chwili wstał i obszedł biurko. Stanął nad
gościem, trzymając w dłoni małą, białą kopertę.
– Masz – rzekł ochryple. – Przeczytaj i powiedz, co o tym
sądzisz.
Ned Beaumont wziął kopertę, ale nie raczył na nią spojrzeć;
chłodnym, badawczym wzrokiem wpatrywał się w rumiane oblicze,
które przybierało coraz głębszy odcień czerwiem. Wreszcie Farr
rozłożył tłuste ręce w pokornym, jakby przepraszającym geście.
– Nie przywiązuję do tego listu żadnej wagi – powiedział tonem,
który również był pokorny i przepraszający. – Ale… wiesz, za
każdym razem dostajemy takie różne donosy i… zresztą, sam
przeczytaj.
Dopiero po dłuższej chwili Beaumont przeniósł spojrzenie
z Farra na kopertę. Adres wystukany był na maszynie:
Szanowny Pan M. J. Farr Prokurator okręgowy Ratusz Miejski
(do rąk własnych)
Na stemplu pocztowym widniała sobotnia data. W kopercie
znajdował się pojedynczy arkusz białego papieru. List, bez
nagłówka i podpisu, składał się z trzech następujących zdań:
Dlaczego po śmierci Taylora Henry’ego Paul Madvig ukradł jeden
z jego kapeluszy?
Gdzie się podział kapelusz, który Taylor Henry miał na sobie
w chwili morderstwa?
Dlaczego człowiek, który twierdzi, że pierwszy znalazł ciało
Taylora Henry’ ego, został zatrudniony w prokuraturze?
Ned Beaumont złożył kartkę i wsunął ją z powrotem do koperty.
Rzucił kopertę na biurko, przygładził kciukiem wąsa, najpierw
z lewej strony, potem z prawej, i patrząc spokojnym wzrokiem na
Farra, zapytał równie spokojnym tonem:
– I co?
Policzki Farra znów lekko zadrżały.
– Na miłość boską! – zawołał. Czoło miał zmarszczone,
spojrzenie wręcz błagalne. – Chyba nie sądzisz, że poważnie
traktuję te bzdury? Zawsze kiedy coś się dzieje, dostajemy tony
takich listów. Chciałem ci go tylko pokazać.
– Skoro tak, to w porządku – powiedział Beaumont. Z jego oczu
i głosu wciąż przebijał ten sam spokój. – Wspominałeś o tym
Paulowi?
– O liście? Nie. Przyszedł w porannej poczcie, a dziś jeszcze nie
widziałem się z Paulem.
Ned wziął kopertę z biurka i schował do wewnętrznej kieszeni
płaszcza. Widać było, że Farr ma ochotę zaprotestować, ale się nie
odważył; bez słowa obserwował poczynania gościa. Ned sięgnął do
innej kieszeni po cienkie, cętkowane cygaro.
– Na twoim miejscu – rzekł – nic bym o tym Paulowi nie mówił.
Ma dostatecznie dużo na głowie i…
– Dobrze, Ned – wtrącił Farr, zanim Beaumont dokończył
zdanie. – Oczywiście.
Przez jakiś czas obydwaj milczeli, Ned spoglądając z zadumą na
Farra, Farr wpatrując się w róg biurka. W końcu ciszę przerwał
terkot telefonu. Prokurator chwycił słuchawkę.
– Tak… tak… – Wystająca dolna warga zacisnęła się na górnej,
a rumianą twarz pokryły ciemniejsze plamy. – Co to ma znaczyć, do
cholery?! – ryknął. – Sprowadźcie go natychmiast!
Jeśli zacznie kręcić, damy mu popalić! Tak… Do roboty. –
Cisnął słuchawkę na widełki i wlepił wzrok w Neda.
Beaumont, który właśnie zamierzał przypalić cygaro, zastygł na
moment w bezruchu, z cygarem w lewej ręce, z zapalniczką
w prawej. Oczy mu błyszczały. Wysunął czubek języka, po czym
cofnął go i rozchylił usta w uśmiechu, który nie wyrażał jednak
wesołości.
– Niedobre wieści? – zapytał cicho.
– Chodzi o Boyda Westa – odparł ze złością prokurator. –
Trzeciego brata, który też rozpoznał Ivansa. Kiedy o nim
wspomniałeś, pomyślałem sobie, że warto go jeszcze raz wybadać.
I wiesz co? Nagle drań twierdzi, że nie jest pewien, czy to był Ivans.
Ned pokiwał głową, jakby ta informacja wcale go nie zdziwiła.
– I co teraz? – spytał.
– Nie będzie gówniarz z nas drwił! Skoro rozpoznał w Ivansie
faceta, który przejechał jego brata, to tak zezna w sądzie! Kazałem
go tu przywieźć. Zmieni śpiewkę, zanim z nim skończę!
– Może tak, może nie…
– Ręczę ci, że zmieni! – Prokuratorskie biurko zatrzęsło się od
ciosu prokuratorskiej pięści.
Wściekłość Farra nie zrobiła na Nedzie żadnego wrażenia.
Zapalił cygaro, po czym schował do kieszeni zapalniczkę i wypuścił
z ust kłęby dymu.
– Masz oczywiście rację, ale może się zdarzyć, że popatrzy na
Tima i oświadczy: „Nie, wysoki sądzie, nie mogę przysiąc, że to on”.
Co wtedy zrobisz? – spytał, uśmiechając się lekko.
Farr znów huknął pięścią w biurko.
– O, nie! Kiedy ja z nim skończę, to wstanie potulnie, wskaże
Ivansa i powie: „To on!”
Ned przestał się uśmiechać.
– Nie oszukuj się – rzekł znużonym tonem.
– Dobrze wiesz, że nic takiego nie powie. I nic na to nie
poradzisz. A bez jego zeznań całe oskarżenie diabli wezmą.
Znaleźliście wóz z bimbrem, ale nie macie żadnego dowodu, że to
Tim Ivans siedział za kierownicą, kiedy wóz wpadł na Normana
Westa. Z dwóch naocznych świadków jeden, Francis, nie żyje,
a drugi, Boyd, boi się zeznawać. Nie zdołacie Tima skazać.
– Jeśli myślisz – zdenerwował się Farr – że zamierzam leżeć do
góry brzuchem i…
– Wszystko jedno, czy będziesz leżał, stał, czy jeździł na rowerze
– przerwał mu Ned, machając ze zniecierpliwieniem ręką. –
Przegrałeś i koniec.
– Czyżby? Jako prokurator okręgowy mogę…
– Nagle Farr urwał. Chrząknął, przełknął ślinę. Z jego oczu
znikł wojowniczy wyraz, pojawiło się natomiast zmieszanie, a po
chwili strach. Mężczyzna pochylił się nad biurkiem, zbyt
przerażony, aby starać się go ukryć. – Naturalnie jeśli ty… jeśli
Paul… słuchaj, jeżeli istnieje jakikolwiek powód, żebym się tym nie
zajmował… mogę nie wnosić oskarżenia…
Uśmiech, który nie wyrażał wesołości, ponownie zagościł na
ustach
Neda.
Poprzez
opary
dymu
Beaumont
spojrzał
roziskrzonym wzrokiem na swojego rozmówcę, potrząsnął wolno
głową i powiedział nieprzyjemnym, choć ociekającym słodyczą
głosem: – Nie, Farr, nie istnieje taki powód. Paul obiecał Ivansowi,
że po wyborach wyciągnie go z paki. Ale bez względu na to, co ty
o tym sądzisz, Paul nie zlecał nikomu żadnego zabójstwa. Zresztą
Ivans nie jest kimś aż tak ważnym, żeby dla ratowania jego skóry
mordować świadków. Więc jak mówię, nie istnieje taki powód.
Chciałbym, żebyś miał w tej sprawie jasność.
– Ależ źle mnie zrozumiałeś, Ned! – oburzył się prokurator. – Do
jasnej cholery, przecież wiesz, że jestem i twoim, i Paula
największym poplecznikiem. Tyle razy dawałem temu wyraz! Ja…
ja naprawdę nic złego nie miałem na myśli! Chciałem tylko
powiedzieć, że zawsze możecie na mnie liczyć.
– To dobrze – rzekł bez entuzjazmu Ned, podnosząc się z fotela.
Farr również wstał i wyciągając czerwoną łapę, wyszedł zza
biurka.
– Musisz już iść? – spytał. – Nie chcesz zobaczyć, jak się ten
West zachowa, kiedy go tu przywiozą? – Spojrzał na zegarek. –
Słuchaj, a co robisz wieczorem? Może byśmy się wybrali na kolację?
– Niestety, nie mogę – odparł Ned. – No, czas na mnie.
Pozwolił, żeby Farr serdecznie uściskał na pożegnanie jego dłoń,
mruknął pod nosem, że dobrze, na pewno wpadnie, gdy będzie
w pobliżu, i tak, muszą się koniecznie wybrać kiedyś na kolację, po
czym opuścił gabinet.
❖ 3
Kiedy Ned Beaumont zjawił się w wytwórni skrzyń, w której
Walter Ivans pracował jako brygadzista, Walter stał akurat obok
jednego z mężczyzn, którzy obsługiwali rząd maszyn do wbijania
gwoździ. Spostrzegłszy Neda, skinął mu głową na powitanie, po
czym ruszył w jego stronę starając się nadać swoim niebieskim
oczom i bladej, okrągłej twarzy wyraz radości, jakiej bynajmniej nie
odczuwał.
– Cześć, Walt – powiedział Ned i odwróciwszy się bokiem do
drzwi, udał, że nie widzi wyciągniętej ręki brygadzisty. – Wyjdźmy
z tego hałasu.
Słowa Ivansa zagłuszył łoskot wbijanych w drewno gwoździ.
Mężczyźni skierowali się do otwartych drzwi, za którymi znajdował
się szeroki drewniany pomost oraz prowadzące na ziemię
drewniane schody.
– Wiesz, że wczoraj wieczorem sprzątnięto jednego z dwóch
świadków, którzy mieli zeznawać przeciw twojemu bratu? – spytał
Beaumont, kiedy stali na drewnianym pomoście.
– T-tak, cz-cz-czytałem w g-gazecie.
– I wiesz, że ten drugi świadek nagle nie jest pewien, czy potrafi
rozpoznać Tima?
– Nie w-w-wiedziałem o tym, N-ned.
– Jeśli nie rozpozna, Tim zostanie zwolniony.
– N-no tak.
– Myślałem, że ta wiadomość cię bardziej ucieszy.
– A-a-ależ ja się c-cieszę, jak B-boga kocham! – zawołał Ivans,
wycierając rękawem czoło.
– Znałeś Francisa Westa? Tego zamordowanego?
– Nie. W-w-widziałem go t-tylko raz, kiedy P-poszedłem go p-
prosić, żeby z-z-zlitował się nad Timem.
– I co powiedział? – zapytał Ned.– Ż-żebym się w-w-wypchal.
– Kiedy to było?
Walter Ivans przestąpił nerwowo z nogi na nogę, znów otarł
rękawem czoło.
– D-dwa albo trzy d-dni temu – rzekł.
– Nie wiesz, kto mógł go zabić, Walt? – spytał cicho Ned.
Ivans pokręcił głową.
Przez chwilę Ned Beaumont patrzył z zadumą gdzieś ponad
ramieniem brygadzisty. Tuż obok, zza drzwi, dolatywał stukot
maszyn do wbijania gwoździ, z wyższego piętra dochodziło wycie
pił. Ivans wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.
Wreszcie Ned spojrzał w niebieskie oczy Ivansa, a na jego
twarzy odmalowało się zatroskanie. Pochylając się do przodu,
zapytał:
– Dasz sobie radę, Walt? Bo niektórzy będą myśleć, że
zastrzeliłeś Westa, żeby ratować Tima. Czy…
– M-mam alibi. C-c-cały wieczór, od ósmej do d-drugiej nad r-
ranem, byłem w k-klubie – wyjąkał pośpiesznie Ivans. – H-harry
Sloss, Ben F-ferris i B-brager mogą to p-p-potwierdzić.
Ned Beaumont roześmiał się.
– Masz szczęście! – oznajmił lekko, po czym odwrócił się na
pięcie i ruszył w dół po schodach, nie reagując na przyjazny,
pożegnalny gest Ivansa.
❖ 4
Cztery przecznice dalej wszedł do restauracji, żeby skorzystać
z telefonu. Zadzwonił w te same cztery miejsca co wcześniej,
w każdym prosząc do telefonu Paula Madviga i w każdym
zostawiając wiadomość, żeby Madvig się z nim skontaktował.
Następnie złapał taksówkę i pojechał do domu.
Na stole przy drzwiach, oprócz starych listów, leżała porcja
nowych. Ned powiesił na wieszaku płaszcz i kapelusz, zapalił
cygaro i usiadł z pocztą w największym z obitych czerwonym
pluszem foteli. Czwarta koperta, którą otworzył, była łudząco
podobna do tej, jaką zabrał ze sobą od Farra. Znajdujący się
w środku list, bez nagłówka i podpisu, składał się z trzech
wystukanych na maszynie zdań: Czy Taylor Henry nie żył, kiedy go
znalazłeś, czy może byłeś przy tym, jak go mordowano?
Dlaczego zwlekałeś z telefonem na policję, dopóki policja sama
nie odkryła zwłok?
Czy myślisz, że fabrykując dowody przeciwko niewinnym
zdołasz ochronić winnych?
Przez chwilę Ned siedział zadumany, ze zmrużonymi oczami
i nachmurzoną miną, zaciągając się cygarem, po czym porównał
swój list z listem do Farra. Papier, czcionka i rozmieszczenie trzech
pytań były identyczne, data na stemplu pocztowym również.
Marszcząc czoło, schował oba listy do kopert, a koperty do
kieszeni, lecz natychmiast wyciągnął je z powrotem, ponownie
przeczytał i ponownie się im przyjrzał. Cygaro paliło się nierówno,
bo zbyt raptownie zaciągał się dymem. Odłożył je więc
z niesmakiem na krawędź stołu i nerwowo potarł palcem wąs.
Znów wsunął listy do kieszeni. Wcisnął się głębiej w fotel, wbił
wzrok w sufit i zaczął obgryzać paznokcie. Po paru sekundach
przejechał ręką po włosach, rozluźnił nieco kołnierzyk koszuli
i nagle się wyprostował. Wyjął koperty, ale zaraz, nawet nie
rzuciwszy na nie okiem, znów je schował do kieszeni. Przygryzł
dolną wargę. Wreszcie, zniecierpliwiony, otrząsnął się z zadumy
i sięgnął po resztę korespondencji. Czytał któryś z kolei list, kiedy
zadzwonił telefon.
– Halo? A cześć, Paul. Gdzie jesteś…? Długo tam jeszcze
będziesz…? Dobrze, wpadnij do mnie po drodze… Tak, będę
w domu.
Odłożył słuchawkę i wrócił do czytania listów.
❖ 5
Paul Madvig, ubrany w szary tweedowy garnitur, zjawił się
w mieszkaniu Neda, kiedy w kościele po drugiej stronie ulicy
dzwony biły na Anioł Pański.
– Jak się masz, Ned? – spytał serdecznie. – Kiedy wróciłeś?
– Około południa – odparł Beaumont, ściskając dłoń postawnego
blondyna.
– I co, wszystko w porządku?
– Owszem. Zdobyłem to, co chciałem. – Zadowolony z siebie,
Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– To świetnie. – Madvig rzucił kapelusz na krzesło i usiadł
w fotelu przy kominku.
Ned również usiadł.
– Nic się nie wydarzyło podczas mojej nieobecności? – zapytał,
biorąc ze stolika do połowy opróżnioną szklankę, która stała obok
srebrnego naczynia do przyrządzania koktajli.
– Wyjaśniła się sprawa kontraktów kanalizacyjnych.
– Zgodziłeś się na mniejszy zysk? – Ned pociągnął łyk ze
szklanki.
– Na dużo mniejszy. Nie zarobimy tyle, ile powinniśmy, ale nie
chciałem wprowadzać zamętu tuż przed wyborami. Odbijemy to
sobie w przyszłym roku, kiedy rozszerzymy działalność na Salem
i Chestnut.
Ned skinął głową. Patrząc na długie, skrzyżowane w kostkach
nogi blondyna, zauważył:
– Do tweedu nie nosi się jedwabnych skarpet.
– Nie? – Madvig wyprostował nogę i przyjrzał się skarpetom. –
Lubię jedwab.
– To zrezygnuj z tweedu. Odbył się już pogrzeb Taylora?
– W piątek.
– Brałeś udział?
– Tak – odparł Madvig i po chwili dodał, jakby lekko
zażenowany: – Senatorowi na tym zależało.
Ned Beaumont odstawił szklankę na stolik, z kieszeni na piersi
wyciągnął białą chustkę i otarł nią usta.
– Jak się miewa senator? – zapytał. Zerknął ukosem na
blondyna, nie kryjąc rozbawienia.
– Dobrze. – Madvig wciąż sprawiał wrażenie zażenowanego. –
Spędziłem z nim prawie całe dzisiejsze popołudnie.
– U niego w domu?
– Tak.
– Twoje jasnowłose cudo też tam było? Madvig uniósł pytająco
brew.
– Janet? Owszem, była.
– Aha, więc jesteśmy już po imieniu? – Ned schował chustkę;
z jego gardła wydobył się cichy, stłumiony rechot. – Jak tam wasze
sprawy?
Blondyn zdołał się wreszcie opanować.
– Nadal zamierzam się z nią ożenić – odparł z powagą.
– Czy ona wie, że… że masz wobec niej tak szlachetne zamiary?
– Chryste, Ned! – zezłościł się Paul Madvig.
– Długo się będziesz bawił w prokuratora? Beaumont roześmiał
się. Sięgnął po srebrne naczynie, potrząsnął nim i napełnił
szklankę.
– Co sądzisz o zabójstwie Francisa Westa? – spytał, kiedy już
siedział ze szklanką w ręce.
Madvig zrobił zdziwioną minę, jakby nie wiedział, o co chodzi.
Po chwili pokiwał głową.
– To ten, którego zastrzelono wczoraj na North Achland,
prawda?
– Zgadza się.
W niebieskich oczach Madviga znów pojawiło się zdziwienie.
– Nie znałem go – powiedział.
– Miał zeznawać przeciwko bratu Waltera Ivansa. Teraz drugi
świadek, Boyd West, boi się i woli trzymać język za zębami, więc
prokurator musi zwolnić Tima.
– Bardzo dobrze – ucieszył się Madvig, ale ledwo wypowiedział
te słowa, spochmurniał. Podciągnął nogi i pochylając się w fotelu,
spytał:
– Boi się?
– Tak. Ma potwornego pietra.
Blondyn siedział skupiony, poważny, patrząc na Beaumonta
zimnym wzrokiem.
– Ned, do czego zmierzasz?
Beaumont opróżnił szklankę i postawił ją na stole.
– Kiedy Walter usłyszał, że do czasu wyborów nie kiwniesz
palcem, żeby pomóc Timowi, udał się do Shada O’Rory. – Ned
mówił wolno, monotonnie, jakby recytował tekst z pamięci. – Shad
wysłał kilku swoich goryli, aby przekonali braci Westów, że nie
warto zeznawać przeciwko Timowi. Jeden z nich nie dał się
przekonać, więc go zastrzelili.
Madvig zmarszczył czoło.
– Bzdura! – krzyknął. – Co Shada obchodzą kłopoty Tima
Ivansa?
– Nie wiem, tak sobie tylko zgaduję – powiedział z irytacją Ned
i znów sięgnął po srebrne naczynie. – Możemy mówić o czym
innym.
– Nie wygłupiaj się, Ned. Wiesz, że ufam twojej intuicji. Gadaj,
co ci przyszło do głowy.
Beaumont odstawił naczynie, nie napełniwszy szklanki.
– No dobra, Paul. Może się mylę, ale… Otóż ogólnie wiadomo, że
Walter Ivans pracuje dla ciebie i jest członkiem twojego klubu, więc
gdyby cię prosił, zrobiłbyś co w twej mocy, żeby wyciągnąć jego
brata z tarapatów. Teraz wszyscy będą się zastanawiać, czy nie
kazałeś sprzątnąć jednego ze świadków, a drugiemu napędzić
stracha. Mówiąc „wszyscy”, mam oczywiście na myśli zwykłych
ludzi, tak zwanych porządnych obywateli, oraz te różne kółka
kobiece, którym ostatnio boisz się narazić. Bo cały półświatek,
któremu zwisa to, czy dałeś rozkaz zabicia Westa czy nie, będzie
gadać o czymś zupełnie innym. O tym, że nie chciałeś kiwnąć
palcem, żeby pomóc jednemu ze swoich chłopaków, więc ten musiał
się zwrócić do Shada. I że Shad mu pomógł. Tylko pomyśl, w jakim
cię to stawia świetle. A może nie wierzysz, że Shad zaciera ręce
z uciechy?
– Cholerny pętak! – warknął przez zaciśnięte zęby Madvig,
wpatrując się w zielony liść, który przykleił się do dywanu. –
Wszystkiego się po nim można spodziewać!
Ned wbił wzrok w rozmówcę.
– Jest jeszcze coś, co trzeba rozważyć – kontynuował po chwili. –
Nie mówię, że tak się stanie, ale Shad może ci wyciąć znacznie
gorszy numer.
– Jaki?
– Walter Ivans był wczoraj w klubie do drugiej nad ranem.
Załatwiał sobie alibi. Zawsze wychodzi koło jedenastej; jedynie
wtedy, gdy jest bankiet, zdarza się mu zostać dłużej. – Ned zniżył
głos. Jego piwne oczy były skupione, poważne. – Co będzie, jeśli
Shad spreparuje jakieś dowody rzeczowe, żeby wrobić go
w morderstwo? Wszystkie te panie z kółek kobiecych i ci porządni
obywatele będą pewni, że alibi Walta jest lipne, że starasz się go
osłonić.
– Cholerny pętak – powtórzył Madvig. Wstał z fotela i wsadził
ręce do kieszeni. – Boże, żeby było już po wyborach! Albo żeby
odbywały się dopiero za kilka miesięcy!
– Ba!
Klnąc z wściekłości pod nosem, Madvig postąpił kilka kroków do
przodu. Jego potężna klatka piersiowa falowała. Stanął na środku
pokoju, z marsem na czole, i utkwił wzrok w telefonie znajdującym
się na stoliku przy drzwiach sypialni. Nie patrząc na Beaumonta,
zawołał do niego przez ramię: – Wymyśl coś! – Ruszył w stronę
telefonu, ale znów stanął. – Już wiem – powiedział odwracając się.
– Przepędzimy Shada z miasta. Drażni mnie ten facet. Załatwimy
go jeszcze dziś.
– W jaki sposób? – spytał Beaumont. Madvig uśmiechnął się.
– Bardzo prosty. Powiem Raineyowi, żeby zrobił nalot na „Psią
budę”, „Rajski ogród” i inne lokale, którymi zawiaduje Shad i jego
kumple. Powiem mu, żeby zamknął je po kolei, jeden po drugim,
wszystkie dzisiejszego wieczoru.
– Postawisz Raineya w niezręcznej sytuacji – rzekł z wahaniem
Ned. – Nasi gliniarze nie nawykli do egzekwowania kar za łamanie
prohibicji. Wcale im się to nie spodoba.
– Trudno. Nawet jeśli mi wyświadczą tę drobną przysługę,
nadal będą moimi dłużnikami.
– Niby tak. – W twarzy Beaumonta wciąż było widać wahanie. –
Ale żeby otworzyć kasę pancerną, czasem wystarczy zwykły łom,
więc po co od razu podkładać dynamit?
– Masz inny pomysł?
– Nie, ale może lepiej wstrzymać się kilka dni, dopóki…
Paul Madvig pokręcił głową.
– Nic z tego, Ned. Nie zamierzam czekać. Nie znam się na
kasach pancernych, nie umiem ich otwierać, ale umiem walczyć. Po
swojemu, waląc bykiem między oczy. Nigdy nie nauczyłem się
boksować zgodnie z przepisami; raz czy dwa razy próbowałem, ale
kiepsko na tym wyszedłem. Zdecydowanie wolę dynamit.
Wysadzimy Shada O’Rory w powietrze!
❖ 6
– Więc możesz się o nic nie martwić – powiedział chudeusz
w rogowych okularach i zadowolony z siebie usiadł z powrotem na
krześle.
– Mnie to, cholera, nie przekonuje – rzekł siedzący po jego lewej
ręce kościsty facet z ciemnymi, krzaczastymi wąsami i mizerną
resztką czupryny na głowie.
– Nie? – Chudeusz popatrzył na niego przez okulary. – U mnie
Paul nie musi zjawiać się osobiście, żeby…
Wąsacz zaklął pod nosem.
– Hej, Breen – zwrócił się do niego Madvig. – Widziałeś się
z Parkerem?
– Tak – odparł wąsacz. – Zgadza się dać pięć, ale myślę, że
można wydusić z niego trochę więcej.
– Trochę? – spytał pogardliwie chudy okularnik. – Sądzę, że
sporo więcej!
Wąsacz skrzywił się.
– Tak? – Zerknął ukosem na chudego. – A niby z kogo udało ci
się aż tyle wydusić, co?
Do dębowych drzwi rozległo się trzykrotne pukanie. Ned
Beaumont wstał z krzesła, na którym siedział okrakiem, i ruszył
w ich stronę. Uchylił je na szerokość dłoni.
W korytarzu stał śniady mężczyzna o niskim czole, ubrany
w granatowy garnitur, który aż się prosił o żelazko. Facet nie
próbował wejść do środka, usiłował natomiast mówić zniżonym
głosem, ale był tak przejęty, że wszyscy usłyszeli jego słowa.
– Shad O’Rory jest na dole! Chce się widzieć z Paulem!
Beaumont zamknął drzwi i opierając się o nie plecami, spojrzał
na Madviga. Spośród dziesięciu mężczyzn znajdujących się
w gabinecie tylko oni dwaj zachowywali się tak, jakby wiadomość,
którą przed chwilą usłyszeli, nie zrobiła na nich wrażenia. Inni
starali się wprawdzie nic po sobie nie okazywać, ale byli wyraźnie
podnieceni, oddechy mieli przyśpieszone.
– Paul, O’Rory chce się z tobą widzieć. Jest na dole – powiedział
Ned Beaumont udając, iż nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie musi
powtarzać słów śniadego mężczyzny.
Madvig popatrzył na zegarek.
– Teraz nie mogę – stwierdził. – Ale jeśli gotów jest zaczekać,
niedługo będę wolny.
Ned skinął głową i otworzył drzwi.
– Powiedz, że na razie Paul jest zajęty, ale potem może go
przyjąć – poinformował mężczyznę na korytarzu i zamknął drzwi.
Madvig wrócił do przerwanej rozmowy; zapytał jednego
z obecnych, gościa o kwadratowej szczęce i żółtej cerze, ile mogą
zdobyć głosów na północ od Chestnut Street. Indagowany odparł, że
jego zdaniem „o niebo więcej” niż zeszłym razem, ale wciąż za mało,
żeby wygrać. Kiedy mówił, co rusz spoglądał kątem oka w stronę
drzwi.
Beaumont znów usiadł okrakiem na krześle przy oknie i zapalił
cygaro.
Madvig zadał kolejne pytanie: jaką sumą wesprze kampanię
wyborczą Hartwick? Mężczyzna, do którego pytanie było
skierowane, powstrzymał się od patrzenia na drzwi, lecz nie
potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Napięcie w gabinecie rosło mimo spokoju bijącego z twarzy
MacMga i Beaumonta oraz ich rzeczowej analizy ewentualnych
problemów związanych z kampanią wyborczą.
Wreszcie po kwadransie Madvig wstał.
– No dobra – oświadczył. – Czeka nas jeszcze kupa roboty, ale
wkrótce powinno być z górki. Jeśli się dobrze przyłożycie, wygramy
bez trudu.
Stanął w drzwiach i każdemu z wychodzących ściskał dłoń.
Widać było, że mężczyźni chcą jak najszybciej znaleźć się na
zewnątrz. Beaumont nie ruszył się z miejsca.
– Mam zostać, czy wolisz, żebym się wyniósł? – spytał blondyna,
gdy byli już sami.
– Zostań. – Madvig podszedł do okna i popatrzył w dół na
skąpaną w słońcu China Street.
– Czyli co, będziesz walczył po swojemu, bykiem między oczy?
– Albo z kopa – odparł blondyn. Odwrócił się od okna
i uśmiechnął łobuzersko. – Inaczej nie umiem.
Beaumont zamierzał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie
ktoś nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
Do gabinetu weszło dwóch mężczyzn trochę powyżej średniego
wzrostu. Pierwszy odznaczał się niezwykle szczupłą budową ciała,
ale wrażenie jego kruchości było złudne. Mimo białych jak śnieg
włosów, mógł liczyć niewiele ponad trzydzieści pięć lat. Oczy miał
żywe, szaroniebieskie, twarz chudą, pociągłą, o regularnych rysach.
Ubrany był w granatowy garnitur i granatowy płaszcz; w dłoni
obciągniętej czarną rękawiczką trzymał czarny melonik.
Jego ciemnowłosy towarzysz wyglądał jak typowy bandzior.
Kabłąkowate nogi, szerokie ramiona, długie, potężne łapy i płaska
twarz sprawiały, że przypominał goryla. Nie zdejmując z głowy
szarego filcowego kapelusza, zamknął drzwi, po czym oparł się
o nie i wsunął ręce do kieszeni płaszcza.
Tymczasem siwowłosy przybysz postąpił kilka kroków w głąb
gabinetu, położył melonik na krześle i zaczął zdejmować
rękawiczki.
– Jak się masz, Shad? – zapytał przyjaźnie Madvig, z rękami
w kieszeniach spodni.
– Dobrze, Paul – odparł śpiewnym barytonem Shad O’Rory. –
A ty? – Mówił z lekkim irlandzkim akcentem.
– Znasz Beaumonta, prawda? – Blondyn nieznacznym ruchem
głowy wskazał Neda.
– Tak.
Ned nie wstał z krzesła ani nie skinął Shadowi na powitanie;
Shad jemu też nie.
– Tak sądziłem – rzekł Madvig.
Shad O’Rory zdjął drugą rękawiczkę, po czym schował obie do
kieszeni płaszcza.
– Słuchaj, Paul, nie mieszajmy polityki z interesami –
powiedział. – Płaciłem, płacę i jestem gotów nadal płacić, ale chcę
mieć coś w zamian.
– To znaczy? – spytał bez większego zainteresowania Madvig.
– To znaczy, że połowa gliniarzy w tym mieście je, pije
i popuszcza pasa za szmal, który dostają ode mnie i moich
przyjaciół.
Madvig usiadł przy stole.
– No i? – Jego ton był równie obojętny jak przedtem.
– No i chcę mieć to, za co płacę. A płacę za spokój. Za to, żeby
nie mieć problemów z glinami. Paul Madvig parsknął śmiechem.
– Masz do mnie pretensje, że opłacani przez ciebie gliniarze
zachowują się niepokornie?
– Doolan przyznał mi się wczoraj, że poleciłeś im zamknąć moje
lokale – rzekł O’Rory.
Madvig znów zarechotał.
– Co ty na to, Ned? – zwrócił się do Beaumonta.
Beaumont uśmiechnął się krzywo, ale nie odezwał się słowem.
– Wiesz, co myślę? – Madvig w dalszym ciągu patrzył na Neda.
– Myślę, że kapitan Doolan zbytnio się przepracowuje. Myślę, że
trzeba go wysłać na długi, zasłużony urlop. Przypomnij mi o tym,
Ned.
– Płacę za ochronę, Paul, i chcę ją mieć – oświadczył Shad
O’Rory. – Co innego interesy, co innego polityka. Nie mieszajmy
tych dwóch rzeczy.
– Nic z tego.
Przez
chwilę
niebieskie
oczy
gościa
wpatrywały
się
z rozmarzeniem w jakiś odległy punkt. Mężczyzna uśmiechnął się
smutno. Kiedy w końcu przemówił swoim melodyjnym barytonem,
z jego głosu również przebijał smutek.
– Poleje się krew.
– To zależy wyłącznie od ciebie. – Z głosu i spojrzenia Madviga
nie sposób było nic wyczytać.
Siwowłosy mężczyzna skinął głową.
– Poleje się – stwierdził ze smutkiem. – Jestem za silny, żebyś
mógł się mnie ot tak pozbyć.
Madvig rozparł się w fotelu, wyciągnął przed siebie nogi,
skrzyżował je w kostkach i powiedział jakby od niechcenia:
– Może jesteś za silny, żeby ulec mi bez stawiania oporu, ale
poradzę sobie. – Zasznurował usta, na chwilę się zamyślił, a potem
dodał: – Przegrałeś, mały.
Z oczu Shada O’Rory znikł zarówno smutek, jak i wyraz
rozmarzenia. Mężczyzna włożył czarny melonik, poprawił kołnierz
płaszcza i mierząc w Madviga długim, białym palcem, oznajmił: –
Dziś wieczorem zamierzam ponownie otworzyć „Psią budę”. Nie
życzę sobie żadnych kawałów. Bo nie pozostanę ci dłużny.
Madvig rozprostował nogi i sięgnął po telefon na stole.
Wykręciwszy numer policji, poprosił do aparatu komisarza
Raineya.
– Halo, Rainey…? Doskonale, dziękuję. Jak tam rodzina…? No
to świetnie… Doszły mnie słuchy, że Shad ponownie zamierza
otworzyć „Psią budę”… Tak, dziś wieczorem. Załatw go tak, żeby
więcej nie podskakiwał… W porządku… Jasne… Żegnam. –
Odsunął od siebie telefon i popatrzył na gościa. – Zrozumiałeś
wreszcie? Jesteś skończony, Shad. Nie masz tu więcej czego szukać.
– Zrozumiałem – powiedział cicho O’Rory i skierował się do
drzwi. Otworzył je i znikł na korytarzu.
Bandzior o kabłąkowatych nogach został chwilę dłużej.
Najpierw
splunął
na
dywan,
potem
zmierzył
groźnym,
wyzywającym wzrokiem obu mężczyzn i dopiero wtedy ruszył za
swoim szefem.
Ned Beaumont wytarł dłonie chustką do nosa. Spojrzenie miał
ponure. Siedział bez słowa, nie odzywając się do Madviga, który
patrzył na niego wyczekująco. Wreszcie Madvig przerwał ciszę.– No
i co sądzisz? – spytał.
– Popełniasz błąd, Paul. Blondyn wstał i podszedł do okna.
– Cholera jasna! – warknął. – Czy musisz mieć zastrzeżenia do
wszystkiego, co robię?
Beaumont podniósł się i postąpił krok w stronę drzwi.
Madvig odwrócił się od okna.
– Gdzie idziesz? – spytał ze złością.
– Zmywam się – odparł Beaumont i wyszedł z gabinetu. Zbiegł
na dół po schodach, odebrał z szatni kapelusz i opuścił teren klubu.
Poszedł piechotą na dworzec, gdzie kupił bilet z miejscówką na
nocny pociąg do Nowego Jorku. Po czym wrócił taksówką do domu.
❖ 7
Akurat doglądał pracy ubranej na szaro grubej, niezgrabnej
kobiety oraz pyzatego wyrostka, którzy pakowali jego dobytek do
skrzyni i trzech skórzanych walizek, kiedy nagle rozległ się
dzwonek do drzwi.
Kobieta, mrucząc coś pod nosem, podniosła się z kolan i poszła
otworzyć.
– Mój Boże, pan Madvig! – zawołała. – Proszę, niech pan
wejdzie.
– Jak się pani miewa, pani Duveen? – spytał Paul, wchodząc do
pokoju. – Słowo daję, wygląda pani coraz młodziej! – Powiódł
spojrzeniem po skrzyni, po walizkach i zatrzymał wzrok na
wyrostku. – Cześć, Charley. Chyba już niedługo zaczniesz u mnie
pracować, co?
Chłopiec zarumienił się.
– Dzień dobry panu – powiedział nieśmiało. Wreszcie Madvig
wyszczerzył zęby do Neda.
– Wyjeżdżasz? – spytał.
– Owszem. – Beaumont uśmiechnął się uprzejmie.
Blondyn rozejrzał się wkoło, popatrzył na skrzynię i walizki, na
stosy ubrań piętrzące się na krzesłach, na szuflady powyciągane
z komody. Kobieta i wyrostek wrócili do pracy. Z jednego ze stosów
Ned wyciągnął dwie wyblakłe koszule i odłożył je na bok.
– Mogę ci zająć pół godziny? – spytał Madvig.
– Pewnie. Mam mnóstwo czasu.
– Wyjdźmy stąd.
Ned włożył płaszcz i kapelusz.
– Niech pani spakuje, co się da – powiedział do kobiety. – Resztę
wyślemy.
Zeszli na dół i ruszyli do najbliższego skrzyżowania.
– Dokąd się wybierasz?
– Do Nowego Jorku. Skręcili w boczną uliczkę.
– Wracasz tam na stałe?
– Nie wiem. – Ned wzruszył ramionami. – W każdym razie stąd
wyjeżdżam na zawsze.
Pchnęli pomalowane na zielono drewniane drzwi na tyłach
murowanego budynku i wąskim przejściem doszli do kolejnych
drzwi, które prowadziły do baru. Przywitali się z barmanem oraz
z trzema spośród kilku mężczyzn siedzących ze szklankami
w dłoni, po czym udali się do małej pustej salki mieszczącej cztery
stoliki. Usiedli.
Barman wsunął głowę przez drzwi i spytał:
– Piwo, jak zwykle?
– Tak – odpowiedział Madvig. – Dlaczego, Ned? – zwrócił się do
Beaumonta, kiedy barman odszedł.
– Bo mi bokiem wyłazi prowincja.
– Nie prowincja, tylko ja, prawda?
Ned milczał. Przez chwilę Madvig również nic nie mówił,
wreszcie westchnął głęboko.
–
Cholera,
aleś
sobie
wybrał
moment!
Wyjeżdżasz
w najgorętszym okresie.
Do sali wkroczył barman z dwoma dużymi kuflami jasnego piwa
oraz talerzem precli. Dopiero gdy postawił wszystko na stoliku
i wyszedł, zamykając za sobą drzwi, Madvig kontynuował.
– Ciężko się z tobą dogadać, Ned! Beaumont wzruszył
ramionami.
– Nie przeczę. – Uniósł kufel i pociągnął łyk.
– Naprawdę chcesz wyjechać? – spytał blondyn, biorąc precel
i łamiąc go na mniejsze kawałki.
– Już podjąłem decyzję.
Madvig otrzepał z okruchów ręce i sięgnął do kieszeni po
książeczkę czekową; z innej kieszeni wydobył pióro wieczne.
Wyrwał z książeczki blankiet, wypełnił go. Chwilę powachlował
nim w powietrzu, żeby atrament wysechł, a następnie położył czek
przed Nedem.
Beaumont spojrzał na wypisaną sumę i potrząsnął głową.
– Nie potrzebuję pieniędzy – rzekł. – I nic mi nie jesteś winien.
– Ależ jestem. Więcej niż sobie wyobrażasz. Weź to, Ned, proszę
cię.
– No dobrze, dzięki. – Beaumont schował czek do kieszeni.
Madvig wypił łyk piwa, zjadł precel, znów pociągnął łyk, po
czym odstawił kufel i spytał:
– Co się z tobą dzieje, Ned? Co ci dziś odbiło w klubie?
– Uważaj na słowa!
– Rany, przecież nic takiego nie powiedziałem!
Beaumont nie odezwał się. Madvig pociągnął kolejny łyk piwa.
– Możesz mi wyjaśnić, dlaczego twoim zdaniem źle postąpiłem
z Shadem O’Rory? – zapytał.
– To nic nie da.
– Kto wie?
– To nic nie da – powtórzył Beaumont. – Ale dobra. – Odchylił
się na krześle, trzymając w jednej ręce kufel, a w drugiej precel. –
Dałeś Shadowi jasno do zrozumienia, że go zniszczysz. Facet nie
ma innego wyjścia, musi się bronić. Wóz albo przewóz. Będzie się
starał, żeby twoi kandydaci przerżnęli wybory, bo jak wygrają, to
tym łatwiej się z nim rozprawisz. Skoro posługujesz się policją,
żeby go wykończyć, zacznie walczyć z glinami. Ludzie odniosą
wrażenie, że w mieście szaleją gangi. Tobie zależy na tym, żeby
obecne władze miejskie zostały wybrane ponownie, a przecież
gwałtowny wzrost przestępczości od razu zmniejszy ich szanse.
Myślisz, że mieszkańcy oddadzą głosy na nieudolnych urzędników,
którzy nie potrafią – a ręczę ci, że nie będą potrafili – zaprowadzić
porządku w mieście? Czy…
Madvig skrzywił się.
– Uważasz, że powinienem był mu odpuścić? – zapytał.
– Nie. Ale powinieneś był mu zostawić jakąś furtkę. Ty
natomiast przyparłeś go do muru. Madvig skrzywił się jeszcze
bardziej.
– Nie znam się na twoich metodach walki, Ned – powiedział. –
On zaczął. A ja wiem tylko tyle, że jak się przyprze przeciwnika do
muru, to trzeba mu zadać ostateczny cios. Zawsze tak
postępowałem. – Lekki rumieniec oblał mu twarz. – Nie zrozum
mnie źle, Ned. Wcale nie uważam się za Napoleona. Ale jak na
kogoś, kto zaczynał jako chłopak na posyłki u starego Packy’ego
Flooda na Piątej, całkiem wysoko zaszedłem.
Beaumont opróżnił kufel i pochylił się do przodu, pozwalając, by
dwie przednie nogi krzesła opadły z powrotem na podłogę.
– Wiedziałem, że ta rozmowa nic nie da – rzekł. – Rób, jak
chcesz. I jak chcesz, stosuj sobie te same metody co Packy Flood.
– Nie masz o mnie, jako o polityku, zbyt dobrego mniemania,
prawda? – spytał Madvig z mieszaniną pokory i urazy w głosie.
– Tego nie powiedziałem, Paul. – Teraz z kolei Ned się lekko
zarumienił.
– Ale do tego się wszystko sprowadza, no nie?
– Nie. Sądzę jednak, że tym razem dałeś się przechytrzyć.
Senator przekonał cię, żebyś poparł jego kandydaturę. Mogłeś
wykończyć przeciwnika, który już ledwo trzymał się na nogach, ale
ponieważ ten przeciwnik ma córkę, która wpadła ci w oko, pozycję
społeczną i diabli wiedzą co jeszcze, zgodziłeś się…
– Odczep się, Ned – mruknął blondyn. Twarz Beaumonta nie
wyrażała żadnych emocji. Wstał od stołu.
– Czas na mnie – oznajmił i skierował się do drzwi.
Madvig poderwał się z miejsca.
– Poczekaj! – zawołał kładąc rękę na ramieniu Neda.
Beaumont nawet się nie odwrócił. Powiedział tylko:
– Zabierz łapę.
Madvig zacisnął drugą rękę na łokciu Neda i odwrócił go siłą.
– Posłuchaj… – zaczął.
– Puść mnie! – warknął Ned przez blade, zaciśnięte wargi.
Madvig potrząsnął nim.
– Nie bądź idiotą, Ned! Ty i ja… Beaumont walnął go lewą
pięścią w twarz. Madvig zwolnił uchwyt, zatoczył się w tył.
Przez kilka sekund stał z szeroko otwartymi ustami i z
niedowierzaniem
w
oczach.
Wreszcie
zacisnął
szczęki
i poczerwieniały z gniewu zwinął dłonie w pięści. Przygarbił się,
gotowy do walki.
Beaumont pochylił się nieco w bok i położył rękę na jednym
z ciężkich, szklanych kufli; nie podniósł go jednak ze stolika. Stał
przodem do blondyna, czekając, co ten zrobi. Wargi mu zbielały,
a na chudej, posępnej twarzy malowało się napięcie. Jego piwne
oczy wpatrywały się groźnie w niebieskie oczy Madviga.
Trwali tak bez ruchu, w odległości niecałego metra od siebie –
pochylony do przodu wysoki, silnie zbudowany blondyn
o potężnych, przygarbionych ramionach i ogromnych pięściach oraz
przegięty w stronę stolika wysoki, szczupły szatyn z ręką zaciśniętą
na uchwycie ciężkiego kufla. Tylko ich przyśpieszone oddechy
zakłócały ciszę panującą w pomieszczeniu. Z sąsiedniej sali nie
docierały żadne odgłosy – ani brzęk szkła, ani gwar rozmów, ani
szmer lecącej z kranu wody.
Po upływie mniej więcej dwóch minut Beaumont cofnął rękę od
kufla i odwrócił się plecami do Madviga. Wyraz jego twarzy nie
uległ zmianie, ale w spojrzeniu miejsce złości zajęła lodowata
obojętność. Ruszył leniwie do drzwi.
– Ned… – Ochrypły głos Madviga wydobywał się jakby z głębi
trzewi.
Beaumont zbladł. Zatrzymał się, ale nie obejrzał.
– Ty głupi sukinsynu!
Słysząc to, Beaumont powoli się odwrócił.
Madvig wyciągnął przed siebie rozwartą dłoń, dotknął nią
policzka Neda i pchnął go na tyle silnie, że ten – aby nie stracić
równowagi – musiał przytrzymać się oparcia krzesła.
– Powinienem ci tak przyrżnąć… Beaumont uśmiechnął się
zawstydzony i usiadł na krześle. Madvig usiadł po drugiej stronie
stolika i uderzył kuflem w blat.
Barman otworzył drzwi i zajrzał do środka.
– Jeszcze po jednym – powiedział Madvig.
Z sąsiedniej sali doleciały ich przez otwarte drzwi odgłosy
rozmów, brzęk szkła i stuk kufli o drewniane blaty.
IV
„Psia buda”
❖ 1
Ned Beaumont leżał w łóżku i jadł śniadanie.
– Proszę! – zawołał słysząc pukanie, a po chwili, kiedy drzwi się
zamknęły, spytał: – Kto tam?
– Gdzie jesteś, do diabła! – Odezwał się z salonu niski,
chrapliwy głos. I zanim Ned zdążył zareagować, właściciel
chrapliwego głosu pojawił się w sypialni. – Przytulnie tu – rzekł.
Był to dobrze zbudowany młody mężczyzna o ziemistej cerze,
kwadratowej twarzy i pełnych, szerokich wargach. Jego ciemne,
zmrużone oczy iskrzyły się wesoło, a z kącika ust zwisał mu
papieros.
– Cześć, Whisky – powiedział Beaumont. – Nie stój tak
w drzwiach. Siadaj.
Whisky rozejrzał się po pokoju.
– Całkiem nieźle się urządziłeś – oznajmił. Wyjął papierosa
z ust i nie odwracając się, wskazał nim za siebie. – Co znaczą te
walizki? Wybierasz się gdzieś?
Beaumont najpierw dokładnie przeżuł jajecznicę, którą miał
w ustach, potem ją połknął i dopiero wtedy odparł:– Może.
– Tak? – Whisky podszedł do krzesła naprzeciw łóżka i usiadł. –
A dokąd?
– Chyba do Nowego Jorku.
– Chyba?
– Kupiłem już bilet.
Whisky strząsnął popiół na podłogę i wetknął z powrotem
papierosa w lewy kącik ust. Zaciągnął się dymem.
– Na długo? – spytał.
Beaumont podniósł z tacy filiżankę kawy. Spoglądając nad nią,
przez chwilę wpatrywał się z namysłem w gościa.
– Kupiłem bilet w jedną stronę – rzekł. Whisky jeszcze bardziej
zmrużył ciemne oczy; jedno zamknęło się zupełnie, drugie zwęziło
w cienką, czarną szparkę. Znów wyjął z ust papierosa i ponownie
strzepnął popiół na dywan.
– A może wpadłbyś do Shada przed wyjazdem? – zaproponował;
jego chrapliwy głos przybrał przymilny ton.
Beaumont odstawił filiżankę i uśmiechnął się.
– Nie jesteśmy aż tak zaprzyjaźnieni, aby miał mi za złe, że
wyjeżdżam bez pożegnania.
– Nie o to chodzi – stwierdził Whisky.
Ned Beaumont zdjął z kolan tacę i odstawił ją na stolik nocny.
Przekręcił się na bok, oparł wygodnie na łokciu, po czym
podciągnął kołdrę pod brodę.
– A o co? – zapytał.
– Ty i Shad moglibyście się dogadać. Ned potrząsnął głową.
– Nie sądzę.
– Nigdy się nie mylisz?
– Owszem. Raz się pomyliłem. Z piętnaście lat temu. Nie
pamiętam, w jakiej sprawie.
Whisky podniósł się z krzesła i podszedł do stolika nocnego,
żeby zgasić papierosa na jednym z talerzy.
– Może byś jednak spróbował, Ned – powiedział stojąc tuż przy
łóżku.
– Strata czasu. – Beaumont zmarszczył czoło. – Chyba nie
znaleźlibyśmy wspólnego języka.
Whisky cmoknął głośno i wydął dolną wargę, co nadało jego
twarzy nieco pogardliwy wyraz.
– Shad jest odmiennego zdania – oznajmił po chwili.
– Czyżby? – Ned Beaumont otworzył szeroko oczy. – Więc to on
cię tu przysłał…
– No jasne. A co, myślałeś, że sam z siebie przyszedłem na
pogaduszki?
Beaumont zmrużył oczy.
– Dlaczego? – spytał.
– Dlaczego mnie przysłał? Już mówiłem: uważa, że moglibyście
się dogadać.
– Pytam, dlaczego myśli, że mogłoby mnie to interesować.
Whisky skrzywił się z niesmakiem.
– Jaja sobie ze mnie robisz czy co, Ned?
– Bynajmniej.
– Kurwa, przecież całe miasto huczy o tym, jak wczoraj
w knajpie Pipa Carsona pokłóciłeś się z Paulem.
Ned pokiwał głową.
– Ach, więc o to chodzi – powiedział cicho, jakby sam do siebie.
– Właśnie – potwierdził chrapliwym głosem gość. – Tak się
składa, że Shad wie dokładnie, o co się pokłóciliście. Byłeś zły na
Paula, że kazał pozamykać lokale Shada. Masz u Shada fory,
skorzystaj z okazji…
– Bo ja wiem? – Ned zamyślił się. – Ciągnie mnie do wielkiego
miasta…
– Rusz głową. Wielkie miasto ci nie ucieknie, jeszcze zdążysz
wyjechać. A Shad rozdaje forsę na prawo i lewo, żeby tylko pokonać
Madviga. Jak zostaniesz, wpadnie ci kawał szmalu.
– Hmm. Nie szkodzi pogadać – powiedział z namysłem Ned.
– Nareszcie mówisz do rzeczy – ucieszył się Whisky. – Wkładaj
pieluchy i chodźmy.
– No dobra. – Beaumont zwlókł się z łóżka.
❖ 2
Shad O’Rory wstał i skłonił się.
– Miło cię widzieć, Beaumont. Rozbierz się. – Nie wyciągnął ręki
na powitanie.
– Dzień dobry – rzekł Ned zdejmując płaszcz.
– Zmywam się, dobra? – powiedział Whisky, a kiedy O’Rory
skinął głową, wyszedł z pokoju i zamknął drzwi.
Beaumont przerzucił płaszcz przez oparcie kanapy, kapelusz
położył na płaszczu, sam usiadł obok i spojrzał obojętnie na Shada
O’Rory.
Gospodarz wrócił na miejsce, usiadł w głębokim fotelu obitym
wzorzystą, wiśniowo-złotą tkaniną, założył nogę na nogę, złączył
dłonie i oparł je na kolanie. Następnie pochylił nisko głowę
i unosząc brwi, popatrzył niebieskimi oczami na gościa.
– Jestem twoim dłużnikiem – oświadczył miłym, melodyjnym
barytonem z lekkim irlandzkim akcentem. – Wiem, że próbowałeś
wyperswadować Paulowi…
– Nic mi nie jesteś winien – przerwał mu Ned.
– Nic?
– Nic. Pracowałem wtedy dla niego. Radziłem mu to, co
uważałem za słuszne. Byłem zdania, że źle tę sprawę rozgrywa.
O’Rory uśmiechnął się łagodnie.
– Wkrótce i on się o tym przekona – rzekł. Zapadło milczenie.
O’Rory siedział wciśnięty głęboko w fotel, z uśmiechem wpatrując
się
w
Beaumonta.
Ned
z
kolei
siedział
na
kanapie,
z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, i wpatrywał się w Shada
O’Rory. Wreszcie gospodarz przerwał ciszę.
– Co ci Whisky powiedział?
– Niewiele. Że chcesz się ze mną widzieć.
– Zgadza się. – O’Rory rozsunął złączone palce i klasnął cicho
w dłonie. – Czy to prawda, że rozstałeś się z Paulem na dobre?
– Myślałem, że wiesz – odparł Ned. – I że dlatego po mnie
posłałeś.
– Słyszałem o waszym rozstaniu, ale czasem ludzie rozpuszczają
głupie plotki. Co teraz zamierzasz?
– Mam w kieszeni bilet do Nowego Jorku, spakowałem manatki.
O’Rory podniósł rękę do głowy i przygładził siwe włosy.
– Mieszkałeś tam, zanim tu przyjechałeś, prawda? – spytał.
– Nie zwierzam się nikomu ze swojej przeszłości.
O’Rory opuścił rękę i wykonał nią taki gest, jakby chciał
zaprotestować.– Chyba nie sądzisz, że robi mi jakąkolwiek różnicę,
skąd kto pochodzi, co?
Ned Beaumont nie zareagował.
– Interesuje mnie wyłącznie twoja przyszłość – ciągnął
gospodarz. – Wyjazd do Nowego Jorku nie wydaje mi się w tym
momencie najlepszym pomysłem. Nie przyszło ci do głowy, że może
opłacałoby ci się zabawić tu trochę dłużej?
– Nie – odparł Ned. – To znaczy, dopóki Whisky mi nie
uświadomił…
– No właśnie. I jak?
– Nie wiem. Zależy, co mi zaproponujesz. O’Rory znów zaczął się
gładzić po włosach.
Niebieskie oczy wpatrywały się w Beaumonta przyjaźnie, ale
i przenikliwie.
– Kiedy się tu przeniosłeś?
– Rok i trzy miesiące temu – powiedział Ned.
– A od jak dawna trzymasz z Paulem?
– Od roku. O’Rory skinął głową.
– Czyli sporo o nim wiesz, prawda?
– Prawda.
– Sporo takich rzeczy, z których mógłbym zrobić użytek…
– Czekam na konkretną propozycję – oświadczył spokojnie Ned.
O’Rory wydobył się z czeluści fotela i skierował do drzwi na
wprost tych, przez które Whisky wprowadził Beaumonta. Kiedy je
otworzył, do środka wmaszerował – zarzucając na boki zadem –
ogromny angielski buldog. O’Rory usiadł z powrotem na wiśniowo-
złotym fotelu, psisko zaś ułożyło się na dywanie, u stóp właściciela,
i wbiło w niego posępny wzrok.
– Więc dobrze – oznajmił gospodarz. – Dam ci szansę odegrać
się na Paulu.
– To mnie nie bierze.
– Nie?
– Nie. Paul i ja jesteśmy kwita. O’Rory uniósł ze zdziwieniem
brwi.
– I nie chciałbyś mu dokopać? – spytał cicho.
– Tego nie powiedziałem. – W głosie Neda brzmiała nuta
irytacji. – Ale mogę to zrobić sam, bez twojej pomocy czy
błogosławieństwa.
O’Rory pokiwał głową.
– Chodzi mi o cokolwiek, co mogłoby mu zaszkodzić – rzekł. –
Dlaczego sprzątnął Taylora Henry’ego?
– Hola! Nie tak szybko! – Beaumont roześmiał się. – Wciąż
czekam na propozycję. Miły piesek. Ile ma lat?
– Siedem. Już długo nie pociągnie. – O’Rory wysunął nogę
i czubkiem buta zaczął gładzić zwierzę po nosie. Psisko pomerdało
leniwie ogonem. – Dobra, słuchaj: po wyborach przydzielę ci
najlepsze kasyno w tym stanie, zapewnię maksymalną ochronę
i dam zupełnie wolną rękę.
– To ma być konkretna oferta? – spytał znudzonym tonem
Beaumont. – A jeśli przepadniesz w wyborach? Zresztą nie wiem,
czy chcę tu tkwić tak długo.
O’Rory cofnął nogę z psiej mordy i popatrzył na gościa,
uśmiechając się sennie.
– Nie wierzysz, że wygramy, Beaumont? Ned wyszczerzył zęby.
– Sam nie obstawiałbyś zbyt wysoko własnego zwycięstwa.
O’Rory, wciąż z sennym uśmiechem na twarzy, zadał kolejne
pytanie:– Jakoś się, cholera, nie palisz do współpracy, co?
– Zgadłeś – odparł beznamiętnie Ned. Wstał, podniósł kapelusz.
– To nie był mój pomysł.
– Wyraz twarzy miał uprzejmy, lecz obojętny.
– Uprzedzałem twojego posłańca, że ta rozmowa będzie stratą
czasu. – Sięgnął po płaszcz.
– Poczekaj – poprosił siwowłosy mężczyzna.
– Pogadajmy jeszcze chwilę. Kto wie, może jednak do czegoś
dojdziemy.
Ned zawahał się, po czym wzruszył ramionami, rzucił płaszcz
i kapelusz na kanapę i usiadł.
– Jeśli się do mnie przyłączysz, dam ci teraz dziesięć tysięcy
gotówką – oznajmił O’Rory. – I drugie tyle w dzień po wyborach,
jeśli pokonamy Paula. A oferta z kasynem nadal będzie aktualna.
Beaumont ściągnął usta i przez chwilę milczał, patrząc ponuro
spod brwi na swego rozmówcę.
– Chcesz znać wszystkie brudy na temat Paula, tak? – spytał
wreszcie.
– Chcę, żebyś opowiedział dziennikarzowi „Observera”
o
różnych
ciemnych
sprawkach
Madviga,
o
szwindlach
z kanalizacją, o tym jak i dlaczego zabił Taylora Henry’ego, o tej
historii z Shoemakerem zeszłej zimy, o nieuczciwych metodach
zarządzania miastem…
– Z kanalizacją nie było żadnych szwindli – przerwał mu Ned.
Wyglądał tak, jakby myślami był gdzieś daleko. – Paul
zrezygnował ze szmalu, żeby uniknąć afery.
– No dobrze. – O’Rory nie zamierzał się kłócić.
– Ale w zabójstwie Henry’ego maczał palce, prawda? – W jego
głosie brzmiało przekonanie.
– Tak, to moglibyśmy wykorzystać… – Ned skrzywił się i po
chwili wahania kontynuował.
– Ale gdybyśmy nadali rozgłos sprawie Shoemakera, sam
znalazłbym się w tarapatach.
– Więc nie będziemy jej tykać – obiecał pośpiesznie O’Rory. – Co
jeszcze mamy?
– Przedłużenie koncesji na linie tramwajowe, machlojki
w urzędzie gminnym w zeszłym roku… ale wpierw trzeba by
poszperać w papierach.
– Zobaczysz, obaj na tym dobrze wyjdziemy
– rzekł Shad O’Rory. – Opowiesz Hickle’owi, to ten facet
z „Observera”, o wszystkich śmierdzących sprawkach, a on już
wysmaży serię artykułów. Najlepiej zacząć od zabójstwa
Henry’ego…
– Może tak, może nie – mruknął Beaumont, gładząc kciukiem
wąs.
O’Rory parsknął śmiechem.
– Uważasz, że lepiej zacząć od dziesięciu tysięcy dolców?
Słusznie!
Wstał i otworzył drzwi, którymi niedawno wpuścił psa. Wszedł
do sąsiedniego pokoju, po czym zamknął drzwi za sobą. Zwierzę nie
ruszyło się z miejsca; wciąż leżało przed wiśniowo-złotym fotelem
swojego pana. Dopiero kiedy Beaumont zapalił cygaro, psisko
odwróciło łeb i popatrzyło na niego.
O’Rory wrócił z grubym plikiem zielonych stu-dolarowych
banknotów obwiązanych brązowym paskiem papieru, na którym
widniała zapisana atramentem suma: $10 000.
– Hinkle już tu jest – oznajmił, uderzając pieniędzmi w otwartą
dłoń. – Powiedziałem mu, żeby za kilka minut przyszedł do nas na
górę.
Ned zmarszczył czoło.
– Potrzebuję trochę czasu, żeby zebrać myśli…
– Ty masz tylko mówić. Jego głowa w tym, żeby wszystko
trzymało się kupy.
– No dobra – zgodził się Ned i wydmuchał z ust kłęby dymu.
O’Rory podał mu plik banknotów.
– Dziękuję. – Beaumont schował je do wewnętrznej kieszeni. Na
jego chudej klatce piersiowej powstało pod marynarką spore
wybrzuszenie.
– Ja również – powiedział siwowłosy mężczyzna, siadając
z powrotem w fotelu.
– Aha, póki pamiętam… – Ned wyjął cygaro z ust. – Lepiej nie
próbuj wrobić Walta Ivansa w morderstwo Westa, bo nie będziesz
miał z tego żadnego pożytku.
O’Rory popatrzył zaintrygowany na gościa.
– Dlaczego? – spytał po chwili.
– Bo Paul nie zamierza dać Waltowi alibi.
– Każe chłopakom zapomnieć, że widzieli go w klubie?
– Tak.
O’Rory cmoknął zdziwiony.
– Jak na to wpadł, że chcę wrobić Ivansa?
– Domyśliliśmy się.
– Nie wy, tylko ty. – Gospodarz uśmiechnął się. – Paul nie jest
aż taki cwany.
Ned spuścił skromnie oczy, po czym spytał:
– A co macie na Ivansa?
– Wysłaliśmy głupka do Braywood po broń, którą się potem
chłopcy
posłużyli.
–
Mężczyzna
zarechotał.
Nagle
jego
niebieskoszare oczy stały się zimne, świdrujące. Po chwili jednak
znów zaiskrzyły się wesoło. – Teraz to już nieważne, skoro Paul
chce rozróby, ale… od tego się wszystko zaczęło, prawda? Wściekł
się o Ivansa?
– Owszem – przyznał Ned. – Choć prędzej czy później i tak by
doszło między wami do rozprawy. Paul uważa, że dzięki niemu
rozwinąłeś skrzydła i że powinieneś o tym pamiętać, a nie kopać
pod nim dołki. O’Rory uśmiechnął się.
– Jeszcze będzie gorzko żałował swojej wspaniałomyślności –
rzekł. – Kiedy…
Wtem drzwi się otworzyły i w progu stanął młody mężczyzna
w luźnym szarym garniturze. Miał wielki nos, odstające uszy
i długie, dawno nie strzyżone brązowe włosy, a jego posępną twarz
pokrywały głębokie bruzdy, dziwne u kogoś w tym wieku.
– Wejdź, Hinkle! – zawołał O’Rory. – To jest właśnie pan
Beaumont, który ci wszystko opowie. Jak skończysz, pokaż mi
tekst. Myślę, że jutro puścimy pierwszy odcinek.
Hinkle obnażył w uśmiechu sczerniałe zęby i mruknął coś
niezrozumiale do Beaumonta.
– Dobra. – Ned podniósł się z kanapy. – Chodźmy do mnie
i bierzmy się do pracy.
O’Rory potrząsnął głową.
– Lepiej tu zostańcie.
– Przykro mi – rzekł Ned, wkładając płaszcz. – Ale spodziewam
się kilku ważnych telefonów. Idziemy, panie Hinkle.
Hinkle, przerażony, nie ruszył się z miejsca.
– Nigdzie nie pójdziesz, Beaumont – oznajmił gospodarz. – Nie
możemy sobie pozwolić na to, żeby cokolwiek ci się stało. Tu
będziesz bezpieczny.
Beaumont przesłał mu najbardziej czarujący uśmiech, na jaki
potrafił się zdobyć.
– Jeśli boisz się o forsę… – wsunął rękę do kieszeni i wyjął plik
banknotów – możesz ją zatrzymać, dopóki się nie wywiążę…– O nic
się nie boję – przerwał mu spokojnym głosem O’Rory. – Ale jeśli
Paul się dowie, żeśmy się skumali, może kazać cię sprzątnąć.
Wolałbym do tego nie dopuścić.
– Trudno, zaryzykuję.
– Nigdzie nie pójdziesz.
– Pójdę.
Hinkle obrócił się na pięcie i wybiegł do sąsiedniego pokoju.
Ned Beaumont ruszył wolnym, dostojnym krokiem w stronę
drzwi prowadzących na korytarz.
O’Rory szepnął coś do psa, który leżał przed jego fotelem.
Buldog poderwał się niezgrabnie z podłogi i kręcąc zadem poczłapał
do wyjścia. Ustawił się przed drzwiami na szeroko rozstawionych
łapach i wbił posępne ślepia w Beaumonta.
Beaumont uśmiechnął się przez zaciśnięte usta i odwrócił do
Shada O’Rory. W ręce miał paczkę zielonych banknotów.
– Wiesz, gdzie możesz sobie to wsadzić? – zawołał i cisnął
pieniędzmi w gospodarza.
W chwili gdy Ned opuszczał ramię, pies odbił się niezdarnie od
ziemi, skoczył w górę i zacisnął szczęki na nadgarstku mężczyzny.
Ned zatoczył się w bok, po czym szybko osunął się na kolano
i opuścił nisko rękę, żeby zwierzę nie mogło uwiesić się na niej
całym ciężarem.
Shad O’Rory podniósł się z fotela i podszedł do drzwi, za
którymi zniknął Hinkle; otworzył je i zawołał:
– Chodźcie no tu!
Zbliżył się do Beaumonta, który wciąż klęczał na jednym
kolanie, nawet nie próbując się oswobodzić. Buldog z całej siły
ciągnął go za rękę, zapierając się wszystkimi czterema łapami
i niemal szorując brzuchem po podłodze.
Do pokoju weszło trzech mężczyzn: Whisky, podobny do goryla
bandzior o kabłąkowatych nogach, który towarzyszył Shadowi
u Paula, oraz krępy rudzielec, na oko dziewiętnasto – albo
dwudziestoletni, o naburmuszonej twarzy i różowych policzkach.
Rudzielec obszedł Beaumonta i ustawił się między nim a drzwiami
na korytarz, Whisky ulokował się między Beaumontem a drzwiami
do drugiego pokoju, natomiast krzywonogi goryl położył prawą rękę
na lewym ramieniu klęczącego.
– Pusia, zostaw! – rozkazał psu O’Rory. Buldog rozwarł szczęki
i kołysząc zadem poczłapał do swojego pana.
Beaumont podniósł się z podłogi. Był blady, twarz miał zroszoną
potem. Spojrzał na podarty rękaw płaszcza i poszarpany
nadgarstek, z którego ciekła krew. Ręka mu drżała.
– Sam tego chciałeś – stwierdził melodyjnym głosem O’Rory.
Beaumont przeniósł oczy z nadgarstka na siwowłosego
mężczyznę.
– I tak mnie tu nie zatrzymacie – powiedział.
❖ 3
Ned Beaumont uniósł powieki i wydał z siebie jęk.
Rudzielec o różowych policzkach obejrzał się przez ramię
i warknął:
– Stul pysk, ty dupku!
– Zostaw go, Rusty – powiedział do towarzysza krzywonogi
goryl. – Może znów będzie chciał wyjść i znów się z nim zabawimy.
– Popatrzył z uśmiechem na swoje zaczerwienione kłykcie. –
Rozdawaj karty.
Ned Beaumont mruknął coś na temat Fedink i zaczął się wolno
podnosić. Twarz miał spuchniętą, posiniaczoną i – podobnie jak
rękę – umazaną krwią. Mankiet koszuli przykleił mu się do
rozharatanego przez psa nadgarstka.
Leżał na wąskim, zakrwawionym materacu. Pozbawione
pościeli łóżko stało w małym pokoju o biało-żółtych ścianach;
znajdował się tu również stół, dwa krzesła, komoda, duże lustro
oraz trzy ryciny w białych ramkach. Uchylone drzwi prowadziły do
wyłożonej białą glazurą łazienki, drugie drzwi były zamknięte.
W pokoju nie było okien.
Ciemnowłosy goryl i rudy młokos siedzieli przy stole i grali
w karty. Przed nimi leżało ze dwadzieścia dolarów w banknotach
i bilonie.
Ned Beaumont popatrzył na graczy; w jego piwnych oczach tliła
się głęboka nienawiść. Wstanie z łóżka wymagało nie lada wysiłku,
tym bardziej że prawą rękę miał całkiem bezużyteczną. Pomagając
sobie lewą, zsunął z łóżka najpierw jedną nogę, potem drugą, a gdy
już siedział, okazało się, że ledwo może utrzymać równowagę: dwa
razy upadał na bok i dwa razy z najwyższym trudem dźwigał się
z powrotem do pozycji siedzącej.
Mężczyźni grający w karty nie interesowali się nim. Tylko raz
gorylowaty typ oderwał wzrok od kart i spytał z rozbawieniem:
– Jak ci idzie, frajerze?
Wreszcie Nedowi udało się wstać. Drżąc na całym ciele
i przytrzymując się lewą ręką materaca, doczłapał do końca łóżka.
Wówczas wyprostował się i nie spuszczając oczu z zamkniętych
drzwi, ruszył w ich stronę. Zanim dotarł do celu, nogi się pod nim
ugięły i zwalił się na kolana, ale padając, rozpaczliwym gestem
wyrzucił przed siebie lewą rękę i chwycił za klamkę. Po chwili
podciągnął się z powrotem na nogi. Goryl powoli odłożył karty.
– No, nareszcie – powiedział, ukazując w uśmiechu wyjątkowo
piękne, białe zęby (gdyby nie uśmiechnął się tak szeroko, nie
byłoby widać, że są sztuczne), po czym wstał od stołu i podszedł do
Neda, który mocował się z klamką. – Hej, Houdini, po co się tak
męczysz? – spytał i z całej siły walnął go pięścią w twarz.
Beaumont poleciał na ścianę i huknął w nią tyłem głowy, po
czym powoli osunął się na podłogę.
Rudy młokos o imieniu Rusty wciąż siedział przy stole,
z kartami w ręce.
– Chryste, Jeff, bo go ukatrupisz – mruknął obojętnie.
– Jego? – spytał Jeff, kopiąc Beaumonta niezbyt mocno w udo. –
Nie przesadzaj. To twardziel. Lubi być bity. Prawda, ptaszku, że
lubisz być bity? – Schylił się nad nieprzytomnym mężczyzną,
chwycił go za klapy marynarki i zaczął podnosić. – Prawda, że
lubisz być bity? – Dźwignął Neda na kolana, przytrzymał go jedną
ręką, a drugą znów rąbnął w szczękę.
Po drugiej stronie drzwi ktoś energicznie poruszył klamką.
– Kto tam? – zawołał Jeff.
– Ja – rozległ się przyjemny głos Shada O’Rory. Goryl odciągnął
Beaumonta od drzwi, po czym zwalił go bezceremonialnie na
podłogę, wyjął z kieszeni klucz i wsunął do zamka.
Do pokoju wszedł O’Rory z Whisky. Siwowłosy mężczyzna
spojrzał na nieprzytomną postać, po chwili przeniósł wzrok na
Rusty’ego i w końcu na Jeffa. Jego niebieskie oczy zachmurzyły się.
– Czy Jeff z nudów tak mu skuł mordę? – spytał rudzielca.
Młokos potrząsnął głową.
– Z tego Beaumonta to kawał sukinsyna, szefie – powiedział
smętnie. – Jak tylko dochodzi do siebie, znów zaczyna rozrabiać.
– Chcę go mieć żywego, przynajmniej na razie. – O’Rory
popatrzył na Neda. – Ocućcie go. Muszę z nim pogadać.
Rusty wstał od stołu.
– Nie wiem, czy się uda – rzekł. – Dość mocno oberwał.
Jeff był większym optymistą.
– Pewnie, że się uda! – zawołał. – Zaraz ci pokażę. – Wsunął
ręce pod pachy Beaumonta. – Rusty, chwyć go za giry!
Przenieśli nieprzytomnego do łazienki i wrzucili do wanny. Jeff
zatkał odpływ, po czym odkręcił kurek, tak by zimna woda leciała
i z kranu, i z prysznicu.
– Tylko patrzeć jak się obudzi – powiedział zadowolony z siebie.
Pięć minut później, kiedy wywlekli go z wanny, Ned znów był
w stanie utrzymać się na nogach. Zaprowadzili ociekającego wodą
mężczyznę z powrotem do pokoju. O’Rory siedział na krześle paląc
papierosa. Whisky gdzieś wybył.
– Dajcie go na łóżko – polecił O’Rory.
Jeff i Rusty ustawili więźnia tyłem do materaca i lekko pchnęli.
Beaumont zwalił się jak długi. Dźwignęli go do pozycji siedzącej
i Jeff walnął Neda dłonią w pokiereszowaną twarz.
– No, misiu, zbudź się z zimowego snu!
– Twoje niedoczekanie – mruknął pod nosem Rusty.
– Zakład? – spytał wesoło Jeff i wymierzył Nedowi kolejny
policzek.
Beaumont otworzył mniej spuchnięte oko; drugiego nawet nie
próbował otwierać.
– Beaumont… – powiedział O’Rory.
Ned podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju; sprawiał wrażenie,
jakby nikogo nie widział.
Shad O’Rory wstał z krzesła i podszedł do łóżka. Pochylił się
nisko i kiedy jakieś dwadzieścia centymetrów dzieliło jego twarz od
twarzy więźnia, zapytał:
– Beaumont, słyszysz mnie?
W otwartym oku Neda pojawił się błysk nienawiści.
– Beaumont, to ja, Shad O’Rory. Słyszysz mnie?
– Tak – wycharczał Ned, z trudem poruszając spuchniętymi
wargami.
– To dobrze. A teraz słuchaj uważnie. Opowiesz mi o wszystkich
brudnych sprawkach Madviga. – Siwowłosy mężczyzna mówił
wolno i dobitnie; jego piękny baryton brzmiał równie melodyjnie
jak zawsze. – Może ci się wydaje, że nic mi nie powiesz, ale jesteś
w błędzie. Tak długo będziemy cię maglować, aż nam wszystko
wyśpiewasz. Rozumiesz?
Ned uśmiechnął się. Zważywszy na stan jego twarzy, był to
wyjątkowo nieatrakcyjny uśmiech.– Pocałuj mnie w dupę.
– Chłopaki, zajmijcie się nim – polecił O’Rory i cofnął się o krok.
Rusty zawahał się, ale goryl odtrącił uniesioną rękę Neda
i pchnął go na materac.
– Chcę coś wypróbować – oznajmił pozostałym. Chwycił
zwisające z łóżka nogi i rzucił je na materac, po czym pochylił się
nad leżącym i wziął się do roboty.
Przez chwilę Beaumont próbował się szamotać, potem jęknął
trzy razy i znieruchomiał.
Jeff zwolnił ucisk i wyprostował się. Usta miał otwarte, dyszał
ciężko.
– Nic z tego. Znów zemdlał – wysapał przepraszająco, ale i z
pretensją w głosie.
❖ 4
Kiedy Ned Beaumont odzyskał przytomność, w pokoju nikogo
poza nim nie było. U sufitu paliło się światło. Z trudem nie
mniejszym niż poprzednio, wygramolił się z łóżka i doczłapał do
drzwi. Były zamknięte. Manipulował przy klamce, kiedy nagle ktoś
otworzył je na oścież. Ned zatoczył się i wpadł na ścianę.
Do pokoju wszedł Jeff, bosy i tylko w bieliźnie.
– Ale z ciebie uparty osioł! Jeszcze ci się nie znudziło
mordobicie? – Lewą rękę zacisnął na gardle Neda, prawą zwinął
w pięść i walnął go dwukrotnie w szczękę, trochę lżej niż uprzednio,
po czym pchnął Beaumonta z powrotem na materac. – Leż, do
cholery! – warknął.
Beaumont leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami.
Goryl wyszedł i przekręcił w zamku klucz.
Sycząc z bólu, Beaumont dźwignął się z łóżka i krok po kroku
dowlókł się do drzwi. Nacisnął klamkę. Potem cofnął się, wziął
niewielki rozbieg i rzucił się na nie, żeby je wyłamać. Nie udało mu
się, ale raz po raz ponawiał próbę, aż wreszcie Jeff otworzył drzwi.
– Ale z nas dobrana para – powiedział. – Ty lubisz obrywać, a ja
lubię cię tłuc.
Schylił się i zamachnął z całej siły.
Beaumont stał dokładnie na linii ciosu. Nie widział zbliżającej
się pięści. Trafiony w szczękę, poleciał przez długość pokoju i zwalił
się nieprzytomny na podłogę. Leżał tam, kiedy dwie godziny
później do pokoju zajrzał Whisky.
Whisky przyniósł z łazienki wodę, ocucił Neda i pomógł mu
dojść do łóżka.
– Zastanów się, co robisz – rzekł błagalnym tonem. – Przecież te
męty cię zabiją. Nie mają za grosz rozumu.
Ned popatrzył na mężczyznę spuchniętym, przekrwionym okiem
i wybełkotał:
– Niech zabiją.
Spał, dopóki nie zjawił się O’Rory z Jeffem i Rustym. Ale
ponieważ
odmówił
ujawnienia
czegokolwiek
o
Madvigu,
wyciągnięto go z łóżka, zbito do nieprzytomności i znów
pozostawiono samego.
Identyczny przebieg miała wizyta Shada O’Rory kilka godzin
później. Ani razu nie dano Nedowi nic do jedzenia.
Kiedy po ostatnim biciu odzyskał przytomność i doczołgał się na
czworakach do łazienki, ujrzał leżącą na posadzce, tuż za
podstawką umywalki, żyletkę pokrytą wielomiesięczną rdzą.
Zanim zdołał wydobyć ją zza podstawki, minęło dobre dziesięć
minut, a potem kolejne dziesięć, zanim sztywnymi palcami
pozbawionymi czucia podniósł ją z podłogi. Usiłował podciąć sobie
gardło, ale żyletka wciąż wypadała mu z rąk; jedyne, co mu się
udało, to trzy razy drasnąć brodę. Zwinął się na chłodnej posadzce
szlochając jak dziecko. Wkrótce zasnął.
Obudził się trochę silniejszy. Wstał, wsunął głowę pod kran,
wypił cztery szklanki wody, natychmiast zwymiotował i zaczął się
trząść z zimna. Przeszedł do pokoju i rzucił się na zakrwawiony
materac, ale po chwili zerwał się i chwiejnym krokiem, co rusz się
potykając, dowlókł się do łazienki.. Osunął się na kolana i zaczął
obmacywać podłogę, szukając zardzewiałej żyletki. Wreszcie ją
znalazł i schował do kieszonki kamizelki. Przy okazji natrafił
palcami na zapalniczkę. Kiedy jej się przyglądał, w jego zdrowym,
nie zapuchniętym oku pojawił się dziwny błysk. Błysk szaleństwa.
Drżąc tak, że dzwoniły mu zęby, Ned podniósł się z podłogi
i wrócił do pokoju. Na widok gazety leżącej pod stołem, przy którym
krzywonogi goryl grał w karty z młodym rudzielcem, wybuchnął
gromkim śmiechem. Chwycił ją, podarł, pogniótł i cisnął pod drzwi,
po czym rozpruł żyletką materac i zaczął wyciągać ze środka garści
szarej bawełny i rzucać na gazety. Już nie drżał, nie słaniał się na
nogach, obiema rękami pracowicie wybebeszał materac, a kiedy się
zmęczył, ściągnął go z łóżka i zataszczył pod drzwi.
Zarechotał pod nosem i potarł zapalniczkę; przy trzeciej próbie
błysnął płomień. Mężczyzna przysunął ogień do gazet i kucnął przy
stosie. Po pewnym czasie kłęby dymu zmusiły go do wstania.
Krztusząc się, niechętnie cofnął się w głąb pokoju. Nieco później
udał się do łazienki, zmoczył wodą ręcznik i okręcił go sobie wkoło
głowy, zasłaniając oczy, nos, usta. Wrócił po omacku do
zadymionego pokoju, potknął się o ramę łóżka i usiadł na podłodze.
Właśnie tam, na podłodze przy łóżku, zastał go Jeff.
Napierając barkiem na drzwi, goryl przesunął na bok płonący
stos, a potem ze szmatą przy twarzy, pokasłując i miotając
przekleństwa, zaczął odpychać nogą zajęte ogniem kłęby bawełny,
żeby utorować sobie drogę do Beaumonta. Wreszcie chwycił go za
kołnierz i wywlókł na zewnątrz.
Kopniakiem zmusił więźnia do wstania i wciąż trzymając go za
kołnierz, pociągnął za sobą na koniec korytarza. Tam wepchnął go
do jakiegoś pokoju, poczęstował kolejnym kopniakiem i ryknął: –
Ty głupi sukinsynu! Jak wrócę, powyrywam ci nogi z dupy!
Cofnął się na korytarz, zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz
w zamku. Beaumont poleciał na środek pokoju i zwaliłby się jak
długi, gdyby w ostatniej chwili nie uczepił się krawędzi stołu.
Dźwignął się do pozycji niemal pionowej i rozejrzał po wnętrzu.
Ręcznik, który spadł mu z głowy na ramiona, przypominał teraz
szalik. W pokoju były dwa okna. Ned podszedł do bliższego
i otworzył je. Na zewnątrz panowały ciemności. Przełożył jedną
nogę przez parapet, potem drugą, obrócił się na brzuch i zaczął się
powoli zsuwać. Przez chwilę szukał stopami jakiegoś oparcia,
a kiedy go nie znalazł, puścił ramę okienną i runął w dół.
V
Szpital
❖ 1
Pielęgniarka zmieniała Beaumontowi opatrunek na twarzy.
– Gdzie jestem? – zapytał.
– W Szpitalu Świętego Łukasza – odparła cicho, lekko
zdyszanym głosem. Była drobną osóbką o wielkich, lśniących
piwnych oczach i pachniała mimozą.
– Jaki dziś dzień?
– Poniedziałek.
– A miesiąc? Rok? Zresztą mniejsza z tym – dodał szybko,
widząc, jak dziewczyna marszczy ze zdziwieniem brwi. – Długo tu
leżę?
– Trzeci dzień.
– Gdzie jest telefon? – Usiłował się podnieść.
– Proszę nie wstawać. Nie wolno się panu podniecać. A z
telefonu pacjenci nie mogą korzystać.
– To niech siostra zadzwoni za mnie pod numer 6116 i powie
panu Madvigowi, że chcę się z nim natychmiast zobaczyć.
– Pan Madvig wpada tu codziennie po południu – rzekła
pielęgniarka – ale wątpię, żeby doktor Tait pozwolił się panu z nim
widzieć. Musi pan odpocząć, nie wolno panu za dużo mówić. Teraz
też powinien pan milczeć.
– Jest rano czy popołudnie?
– Rano.
– Nie mogę tak długo czekać. Proszę zadzwonić do pana
Madviga.
– Doktor Tait wkrótce do pana zajrzy.
– Nie chcę żadnego doktora Tarta! – zdenerwował się Ned. –
Chcę się widzieć z Paulem Madvigiem!
– Niech się pan nie zachowuje jak dziecko. Proszę leżeć
spokojnie, pan doktor niedługo się zjawi.
Ned Beaumont skrzywił się.
– Co z siostry za pielęgniarka? – spytał. – Nie uczono siostry, że
nie należy kłócić się z pacjentami?
Dziewczyna zignorowała zaczepkę.
– A poza tym sprawia mi siostra ból.
– Jak pan przestanie się wiercić, nie będzie bolało.
Przez chwilę Ned milczał.
– A w ogóle skąd się tu wziąłem? – spytał. – Co mi się stało?
A może i tego siostrze nie powiedziano?
– Pewnie wdał się pan w pijacką bójkę – rzekła. Nie potrafiła
jednak utrzymać powagi i roześmiała się. – Naprawdę nie powinien
pan tyle mówić. I dopóki lekarz nie zezwoli, nie może pana nikt
odwiedzać.
❖ 2
Paul Madvig przybył wczesnym popołudniem.
– Boże, ale się cieszę, że żyjesz! – Obiema dłońmi uścisnął lewą,
nie obandażowaną rękę przyjaciela.
– E tam, nic mi nie jest – powiedział Beaumont. – A teraz
słuchaj uważnie: każ zawieźć Walta Ivansa do Braywood, pokaż go
sprzedawcom w sklepie z bronią. Jak go rozpoznają…
– Już mi to mówiłeś – przerwał mu Madvig.
– I już to zrobiliśmy.
– Kiedy ci mówiłem? – zdziwił się Ned.
– Tego ranka, kiedy cię znaleziono i przywieziono karetką do
szpitala. Nie pozwoliłeś się lekarzom dotknąć, dopóki mnie nie
wezwą. Więc przyjechałem, powiedziałeś mi o Ivansie, po czym
natychmiast zemdlałeś.
– Nic nie pamiętam. I co, powiodło się?
– Z Ivansem poradziliśmy sobie bez trudu. Kiedy rozpoznano go
w Braywood, od razu wszystko wyśpiewał. Jest nakaz aresztowania
Jeffa Gardnera i dwóch innych facetów, ale wątpię, by zdołano
dowieść, że działali na polecenie Shada O’Rory. Ivans załatwiał
wszystko z Gardnerem. Każdy głupiec wie, że Gardner palcem nie
kiwnie bez rozkazu Shada, ale sądu nie przekonamy.
– Gardner to ten gość o wyglądzie goryla?
– upewnił się Ned. – Czy glinom udało się go przyskrzynić?
– Nie. Zamelinował się gdzieś z Shadem, pewnie po tym, jak im
zwiałeś. Bo to oni tak cię urządzili, co?
– Tak. Na piętrze „Psiej budy”. Chciałem zastawić na Shada
pułapkę, ale mnie przechytrzył. – Beaumont zamyślił się. –
Pamiętam, że poszedłem tam z Whisky Vassosem, że pogryzł mnie
pies i że Jeff z takim młodym rudzielcem tłukli mnie ile wlazło.
Aha, pamiętam jeszcze jakiś pożar, a potem film mi się urwał. Skąd
się tu wziąłem? Kto mnie znalazł?
– Gliniarz. Szedłeś na czworakach, o trzeciej nad ranem,
środkiem Colman Street brocząc krwią.
– Czasem miewam zabawne pomysły, no nie?
❖ 3
Drobna pielęgniarka o wielkich oczach uchyliła ostrożnie drzwi
i wsunęła głowę do pokoju.
– W ciuciubabkę się siostra bawi? – spytał znużonym tonem
Ned Beaumont. – Nie sądzi siostra, że to dobre dla
przedszkolaków?
Dziewczyna pchnęła szerzej drzwi i stanęła w progu, z ręką na
framudze.
– Nic dziwnego, że pana pobito – powiedziała swoim
zadyszanym głosikiem. – Chciałam sprawdzić, czy pan nie śpi, bo
przyszedł pan Madvig z… – oczy zalśniły jej z przejęcia – …z jedną
panią.
Ned popatrzył na nią rozbawiony.
– Z jaką jedną panią? – spytał ironicznie.
– Z Janet Henry – odparła pielęgniarka, jakby zdradzała mu
wyjątkowo radosną nowinę.
Ned odwrócił się na bok, plecami do dziewczyny, i zamknął oczy.
Kąciki ust mu drgały, ale opanował wesołość.
– Niech im siostra powie, że śpię.– Nie mogę. Nawet jeśli pana
nie słyszą, domyśla się, że kłamię, skoro od razu od pana nie
wyszłam.
Mężczyzna jęknął teatralnie, po czym oparł się na łokciu.
– No dobrze – mruknął pod nosem. – Jak ją dziś odeślę, to wróci
jutro. Lepiej mieć to z głowy.
Pielęgniarka rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.
– Słusznie, bo już ledwo sobie radzimy – rzekła drwiąco. –
Musieliśmy sprowadzić policjantów, żeby nie wpuszczali do szpitala
tłumów pańskich wielbicielek.
– Łatwo siostrze mówić. Siostra zna te senatorskie córki tylko
z kronik towarzyskich, a ja nie mogę się od nich opędzić.
Gdziekolwiek się ruszę, zaraz mnie dopadają. Żeby chociaż dla
odmiany trafiła się córka jakiegoś kongresmana albo ministra czy
radnego, ale gdzie tam! Myśli siostra, że senatorowie są bardziej…
hm… płodni niż…
– Wcale nie jest pan zabawny – przerwała mu. – Ma pan jedynie
śmieszne kukuryku na głowie. Idę po pańskich gości.
Beaumont wziął głęboki oddech. Oczy mu błyszczały. Zwilżył
usta i zadowolony z siebie uśmiechnął się szeroko, ale kiedy Janet
Henry ukazała się w drzwiach, jego twarz przybrała uprzejmy, lecz
obojętny wyraz.
– Panie Beaumont, nawet pan nie wie, jak się cieszę, że wraca
pan do zdrowia – oznajmiła senatorska córka. Podeszła do łóżka,
wzięła Neda za rękę i obdarzyła go promiennym uśmiechem. Przy
płowych włosach i jasnej cerze jej oczy, które wcale nie były ciemne,
wydawały się niemal piwne. – Jeśli przeszkadza panu moja
obecność, proszę nie winić Paula. Zmusiłam go, żeby zabrał mnie ze
sobą.
Ned odwzajemnił jej uśmiech.
– Miło mi, że pani przyszła. Naprawdę.
Paul Madvig stanął po drugiej stronie łóżka i patrzył z sympatią
to na kobietę, to na pacjenta.
– Wiedziałem, że wizyta Janet sprawi ci przyjemność –
powiedział do Neda. – Mówiłem jej, że się ucieszysz. Jak się dzisiaj
czujesz?
– Świetnie. Przysuńcie sobie krzesła.
– Nie, wpadliśmy tylko na sekundę. Jestem umówiony
w „Grandcourt” z McLaughlinem.
– A ja nie. – Janet Henry znów posłała Nedowi uśmiech. –
Mogłabym chwilkę dłużej zostać, gdyby…
– Było mi niezmiernie miło – zapewnił ją Beaumont.
– Koniecznie zostań, Janet – rzekł Paul Madvig, spoglądając
uszczęśliwiony to na nią, to na Neda. Obszedł łóżko i podsunął
kobiecie krzesło. Kiedy usiadła, zarzuciwszy na oparcie czarny
płaszcz, Madvig zerknął na zegarek. – Niestety, muszę już iść. –
Uścisnął dłoń Neda. – Niczego nie potrzebujesz?
– Nie, dzięki, Paul.
– No, zachowuj się. – Odwrócił się w stronę Janet Henry i nagle
sobie
coś
przypomniał.
–
Słuchaj,
Ned,
co
powiedzieć
McLaughlinowi?
Beaumont wzruszył ramionami.
– Co chcesz, bylebyś używał długich, zawiłych zdań. Krótkie,
proste polecenia go przerażają. Natomiast na wszystko się zgodzi,
nawet popełnić morderstwo, jeśli przedstawi mu się sprawę
w odpowiedni, czyli bardzo okrężny sposób. Na przykład: „Dajmy
na to, że przy takiej to a takiej ulicy mieszka człowiek o nazwisku
Smith i dajmy na to, że ten Smith zachorowałby albo zaniemógł,
i już by nie wyzdrowiał i dajmy na to, że któregoś dnia pan by mnie
odwiedził, a ja bym dostał zalakowaną przesyłkę zaadresowaną na
pana, to skąd bym wiedział, że w środku znajduje się pięćset
dolarów?”
Madvig skinął ze zrozumieniem głową.
– Nie chcę żadnych morderstw – powiedział – ale głosy
kolejarzy by mi się przydały. – Na moment zmarszczył czoło. – Ty
też byś mi się przydał, Ned.
– Za dzień czy dwa będę na chodzie. Czytałeś dzisiejszego
„Observera”?
– Nie.
Ned rozejrzał się po pokoju.
– Chyba ktoś mi podwędził gazetę, W każdym razie w ramkach,
na środku pierwszej strony, jest artykuł wstępny pod tytułem „Co
na to władze miejskie?” Zawiera długą listę zbrodni popełnionych
w czasie ostatnich sześciu tygodni, co ma wskazywać na nagły
wzrost przestępczości, oraz bardzo krótką listę schwytanych
przestępców, co ma świadczyć o nieudolności policji. Sporo jest też
o zabójstwie Taylora Henry’ego.
Kiedy padło nazwisko jej brata, Janet Henry wzdrygnęła się
i wciągnęła gwałtownie powietrze. Madvig spojrzał na nią, a potem
szybko na Neda i pokręcił ostrzegawczo głową. Ten jednak mówił
dalej, nie zważając na reakcję gości.
– Omawiając zabójstwo Henry’ego, dziennikarz nie zostawił na
policji suchej nitki. Napisał, że policja specjalnie przez tydzień nie
aresztowała mordercy, żeby pewien hazardzista z powiązaniami
w sferach politycznych miał czas załatwić porachunki z innym
hazardzista. Chodzi oczywiście o mnie i o to, że pojechałem za
Despainem do Nowego Jorku, aby odebrać swoją forsę. Ciekawe, co
pomyśli senator, kiedy przeczyta, że jego nowi sprzymierzeńcy
polityczni wykorzystują do własnych celów śmierć jego syna?
Madvig spurpurowiał, po czym podciągnął nerwowo rękaw
i spojrzał na zegarek.
– Kupię po drodze gazetę – oznajmił pośpiesznie. – A teraz już
naprawdę muszę…
– Ten sam dziennikarz – ciągnął najspokojniej w świecie Ned –
oskarża policję o to, że całymi latami zapewniała ochronę różnym
lokalom serwującym alkohol, a teraz nagle zaczęła robić naloty na
knajpy, których właściciele nie chcą przekazać odpowiednich
datków na kampanię wyborczą określonych osób. To dotyczy twojej
awantury z Shadem O’Rory. Gazeta obiecuje zamieścić listę lokali,
które nadal normalnie funkcjonują, bo ich właściciele zapłacili
haracz.
– Hm – mruknął pod nosem Madvig, wyraźnie speszony, po
czym odwrócił się do Janet Henry. – Życzę ci miłej wizyty – rzekł. –
Cześć, Ned – zawołał i szybko opuścił pokój.
Janet Henry pochyliła się w stronę łóżka.
– Dlaczego mnie pan nie lubi? – zapytała.
– Chyba się pani coś pomyliło.
– Na pewno nie. – Potrząsnęła głową.
– To, że jestem źle wychowany, nie znaczy, że pani nie lubię. Po
prostu mam okropne maniery.– Nie lubi mnie pan. – Nie
odwzajemniła jego uśmiechu. – A chciałabym, żeby polubił.
– Dlaczego?
– Bo jest pan najlepszym przyjacielem Paula.
– Paul ma wielu przyjaciół. – Popatrzył na nią spod oka. – Bądź
co bądź to polityk.
Kobieta machnęła ze zniecierpliwieniem ręką.
– Jest pan jego najlepszym przyjacielem – powtórzyła, a po
chwili dodała: – Paul tak uważa.
– Pani też? – spytał żartem.
– Tak. W przeciwnym razie nie leżałby pan w szpitalu. Aż tak
by się pan dla niego nie poświęcał.
Nedowi drgnęły kąciki ust, ale milczał.
– Proszę, niech pan spróbuje mnie polubić – rzekła Janet
Henry, kiedy zrozumiała, że Ned nie zamierza nic powiedzieć.
– Ale ja chyba naprawdę…
– Nie. – Znów potrząsnęła głową. Beaumont popatrzył na
kobietę speszonym wzrokiem, po czym obdarzył ją czarującym,
młodzieńczym uśmiechem.
– Wiem, dlaczego pani tak sądzi, panno Henry – zaczął
nieśmiało. – Widzi pani… byłem na samym dnie, kiedy mniej
więcej rok temu poznałem Paula… on mnie wyciągnął z rynsztoku
i… czuję się niezręcznie, trochę nie na miejscu w towarzystwie
takich osób jak pani, które należą do innego świata, do śmietanki
towarzyskiej… no a pani ten mój brak ogłady, to moje zakłopotanie
odczytuje jako wrogość, a gdzież ja bym śmiał…
Janet Henry wstała.
– Pan sobie ze mnie żartuje – powiedziała, ale bez pretensji
w głosie.
Kiedy wyszła z pokoju, Beaumont wyciągnął się na wznak
i utkwił wzrok w suficie. Leżał tak, dopóki nie zjawiła się
pielęgniarka.
– Co pan jej zrobił? – spytała.
Ned Beaumont uniósł głowę i popatrzył ponuro na pielęgniarkę.
Nie odezwał się.
– Ta biedna dziewczyna wyglądała tak, jakby za chwilę miała
się rozpłakać.
– Widocznie wychodzę z wprawy. – Opuścił głowę z powrotem
na poduszkę. – Większość senatorskich córek beczy od razu.
❖ 4
W drzwiach stanął szczupły młody mężczyzna średniego
wzrostu, o śniadej, dość przystojnej twarzy.
– Cześć, Jack – powiedział Ned, siadając na posłaniu.
– Bałem się, że będzie z tobą gorzej. – Rumsen podszedł do
łóżka.
– Nie, nie jest tak źle. Przysuń krzesło. Jack Rumsen usiadł,
wyjął paczkę papierosów.
– Mam dla ciebie robotę – oznajmił Ned. Wsunął rękę pod
poduszkę i wyciągnął kopertę.
Zanim ją wziął od Neda, Jack zapalił papierosa. Była to zwykła
biała koperta przysłana na adres szpitala Św. Łukasza; jako
adresat figurował Ned Beaumont. Data na stemplu świadczyła, że
list został nadany dwa dni temu z miejscowej poczty. W środku
znajdował się pojedynczy arkusz papieru z trzema pytaniami
wystukanymi na maszynie. Jakie informacje o Paulu Madvigu
chciał z ciebie wydobyć Shad O’Rory?
Czy miały coś wspólnego z zabójstwem Taylora Henry’ ego?
Jeśli nie, dlaczego wolałeś trafić do szpitala niż mu je zdradzić?
Jack złożył z powrotem kartkę i wsunął ją do koperty.
– Czy to się trzyma kupy? – spytał, patrząc Nedowi w oczy.
– Nie. Dowiedz się, kto jest autorem.
– Mogę wziąć ten list?
– Tak.
Jack schował kopertę do kieszeni.
– Podejrzewasz kogoś?
– Nie – odparł Beaumont.
Przez chwilę Jack spoglądał w milczeniu na żarzący się ognik
papierosa.
– Zajmie mi to trochę czasu – powiedział wreszcie.
– Wiem. Z tego, co się orientuję, w zeszłym tygodniu nadawca
nie próżnował. To już mój trzeci list. Farr otrzymał przynajmniej
jeden. Może jeszcze ktoś…
– Mogę zobaczyć poprzednie?
– Wyrzuciłem je. Ale wszystkie są do siebie podobne. Ten sam
papier, ta sama czcionka, zawsze trzy pytania, zawsze na ten sam
temat.
Jack przyjrzał się uważnie Nedowi.
– Ale pytania są za każdym razem inne?
– Inaczej sformułowane, lecz chodzi w nich o to samo.
Jack pokiwał głową i zaciągnął się papierosem.
– Zależy mi na twojej dyskrecji – powiedział Ned.
– Jasne. – Mężczyzna wyjął papierosa z ust. – Pytania sugerują,
że Madvig miał coś wspólnego z tym morderstwem, tak?
– Tak – przyznał Ned, patrząc prosto w oczy rozmówcy. – Ale to
bzdura.
Z przystojnej, śniadej twarzy gościa nie sposób było nic
wyczytać.
– Oczywiście – rzekł, zbierając się do wyjścia.
❖ 5
– Prawda, że piękny? – spytała pielęgniarka, stawiając na
stoliku ogromny kosz owoców.
Ned skinął niepewnie głową.
Kobieta wyjęła z kosza małą, sztywną kopertę.
– To pewnie od niej. – Podała ją Beaumontowi.
– O co się siostra założy?
– O cokolwiek.
Ned spojrzał na pielęgniarkę takim wzrokiem, jakby sprawdziły
się jego podejrzenia.
– Zajrzała siostra do środka!
– Co za bezczelny… – Urwała, kiedy parsknął śmiechem, ale
wyraz oburzenia pozostał na jej twarzy.
Na kartce, którą Beaumont wyjął z koperty, widniały trzy
słowa: Polubi mnie pan?
– Wygrała siostra – rzekł i marszcząc czoło, postukał
paznokciem w kartkę. – Niech się siostra poczęstuje. Śmiało,
więcej, żeby wyglądało na to, że się tym zajadam.
Po południu napisał krótki list: Droga panno Henry!
Jestem głęboko wzruszony pani dobrocią: najpierw raczyła mnie
pani odwiedzić, a teraz jeszcze przysłała wspaniały kosz owoców!
Nie wiem, jak pani dziękować. Mam nadzieję, że mą wdzięczność
zdołam pani kiedyś okazać.
Z poważaniem, Ned Beaumont.
Przeczytał list, po czym podarł go i napisał na nowo, używając
tych samych słów, lecz zmieniając ich szyk tak, by ostatnie zdanie
brzmiało: „że kiedyś zdołam okazać pani moją wdzięczność”.
❖ 6
Ned Beaumont siedział w kapciach i szlafroku przy stoliku pod
oknem, jedząc śniadanie i czytając „Observera”, kiedy do
szpitalnego pokoju weszła Opal Madvig. Mężczyzna złożył gazetę –
winietą do środka – rzucił ją obok tacy i wstał.
– Cześć, kwiatuszku – powiedział przyjaźnie.
– Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś po powrocie z Nowego
Jorku? – spytała oskarżycielskim tonem córka Madviga.
Podobnie jak Beaumont, była blada. Bladość podkreślała
młodzieńczą gładkość jej cery, ale trochę dziewczynę postarzała.
Opal patrzyła na Neda szeroko otwartymi oczami; kłębiły się w niej
różne emocje, ale starała się nad nimi panować. Stała
wyprostowana, w jej postawie nie było jednak sztywności, może
tylko jakieś napięcie. Ignorując krzesło, które Ned przysunął spod
ściany, tym samym oskarżycielskim tonem powtórzyła pytanie: –
Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Beaumont roześmiał się cicho,
pobłażliwie.
– Do twarzy ci w tej brązowej bluzce – powiedział.
– Ned, proszę cię…
– No więc dobrze. Zamierzałem wpaść do ciebie, ale wiesz, tyle
się tu działo po moim powrocie, tyloma sprawami musiałem się
zająć… Kiedy w końcu się ze wszystkim uporałem, natknąłem się
na Shada O’Rory i wylądowałem w tym uroczym zakątku. –
Wskazał na pokój.
Lekki ton, jakim mówił, nie zmienił poważnego nastroju
dziewczyny.
– Powieszą Despaina? – spytała krótko. Ned znów się roześmiał.
– Daleko nie zajdziemy, jeśli tak będziemy ze sobą rozmawiać –
rzekł.
Opal zmarszczyła czoło.
– Odpowiedz mi, Ned – poprosiła nieco mniej bojowym tonem.
– Chyba nie. – Potrząsnął głową. – Prawdopodobnie to jednak
nie on zabił Taylora.
Informacja ta nie zdziwiła Opal.
– Wiedziałeś o tym, kiedy prosiłeś, żebym pomogła ci zdobyć,
a raczej sfabrykować dowody przeciwko niemu? – spytała.
Popatrzył na nią z wyrzutem.
– Ależ skąd, kwiatuszku! Za kogo ty mnie masz?
– Wiedziałeś. – Jej głos był zimny i pogardliwy, podobnie jak
spojrzenie jej niebieskich oczu. – Chciałeś odzyskać swoje pieniądze
i wykorzystałeś w tym celu śmierć Taylora.
– Nie będę ci się tłumaczył – rzucił obojętnie. Podeszła bliżej.
Przez ułamek sekundy broda jej drżała, ale dziewczyna szybko
wzięła się w garść. Po chwili znów była opanowana.
– Wiesz, kto go zabił? – Uważnie badała wzrokiem twarz
Beaumonta.
Pokręcił wolno głową.
– Tata? – spytała. Zamrugał oczami.
– Pytasz, czy Paul wie, kto zabił Taylora?
– Nie! – Tupnęła nogą. – Pytam, czy tata go zabił!
Beaumont wyciągnął rękę i patrząc nerwowo w stronę
zamkniętych drzwi, zatkał dziewczynie usta.
– Przestań – szepnął.
Odtrąciła jego dłoń i cofnęła się o krok.
– Czy tata go zabił? – powtórzyła.
– Jeśli koniecznie chcesz być idiotką – szepnął z wściekłością
Ned – to twoja sprawa. Nie obchodzi mnie, jakie idiotyczne myśli
snują ci się po głowie, ale masz ich nie rozgłaszać.
Wytrzeszczyła oczy.
– Czyli go zabił – stwierdziła płaskim, bezbarwnym głosem,
w którym nie było cienia wątpliwości.
Ned pochylił się nad dziewczyną.
– Nie, moja droga – oznajmił łagodnie, z trudem hamując furię.
– Paul nie zabił Taylora.
Wciąż stał pochylony nad Opal, nie spuszczając z niej wzroku.
Drapieżny uśmiech wykrzywiał mu twarz. Ale bliskość Neda nie
zbiła dziewczyny z tropu. Odwzajemniając jego zimne spojrzenie,
spytała: – Jeżeli nie zabił, to co za różnica, co, kiedy i komu będę
rozgłaszać?
Wargi mu zadrżały.
– Wielu spraw nie rozumiesz – powiedział ze złością. – I nigdy
nie zrozumiesz, jeśli będziesz się tak zachowywać. – Cofnął się
o krok, długi krok, i wsunął ręce do kieszeni szlafroka.
Zasznurował usta, zmarszczył czoło, zmrużył oczy i przez chwilę
wpatrywał się w milczeniu w podłogę. – Skąd ci w ogóle przyszedł
do głowy ten kretyński pomysł? – spytał w końcu.
– Wcale nie jest kretyński. I dobrze o tym wiesz.
Wzruszył niecierpliwie ramionami i powtórzył pytanie.
Dziewczyna też wzruszyła ramionami.
– Nie wiem – rzekła. – Po prostu przyszedł.
– Kłamiesz. – Zerknął na nią spod brwi. – Czytałaś dzisiejszego
„Observera”?
– Nie.
Wbił w nią twarde, nieufne spojrzenie. Dziewczyna zirytowała
się, jej blade policzki pokryły się rumieńcem.
– Naprawdę nie czytałam. Dlaczego pytasz?
– Nie czytałaś, tak? – W jego głosie wciąż brzmiała nuta
niedowierzania, ale ze spojrzenia znikł wyraz nieufności; zastąpiła
go zaduma. Nagle oczy mężczyzny rozbłysły. Wyjął rękę z kieszeni
i wyciągnął ją w stronę Opal. – Pokaż mi list.
– Co? – zdumiała się.
– List. No wiesz, pisany na maszynie, zawierający trzy pytania,
nie podpisany…
Speszona spuściła wzrok i na moment straciła pewność siebie.
– Skąd o nim wiesz? – spytała po chwili, otwierając brązową
torebkę.
– Bo już wszyscy dostali co najmniej po jednym – odparł
beztroskim tonem. – To twój pierwszy?
– Tak. – Podała Nedowi zmiętą kartkę papieru.
Wyprostował ją i przeczytał:
Czy naprawdę jesteś tak głupia, iż nie wiesz, że to twój ojciec
zabił twojego kochanka?
Jeżeli nie wiesz, to dlaczego pomagałaś jemu i Beaumontowi
wrobić w morderstwo niewinnego człowieka?
Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że pomagając ojcu uniknąć
kary, stajesz się współwinna zbrodni?
Ned pokiwał głową i uśmiechnął się pod nosem.
– Wszystkie te anonimy są dość podobne – rzekł. Zmiął kartkę
i wrzucił ją do stojącego przy stoliku kosza na śmieci. – Skoro raz
trafiłaś na listę wysyłkową, pewnie wkrótce dostaniesz kolejne.
Opal przygryzła dolną wargę. Niebieskie oczy dziewczyny lśniły
chłodnym blaskiem, kiedy obserwowała spokojną twarz Neda.
– O’Rory próbuje wykorzystać zabójstwo Taylora do własnych
egoistycznych celów. Słyszałaś o moim starciu z Paulem? Otóż
O’Rory mylnie sądził, że ponieważ rozstałem się z Paulem, to za
forsę zgodzę się wrobić go w morderstwo, którego nie popełnił,
a przynajmniej oczernić go na tyle, żeby jego kandydaci przepadli
w wyborach.
– O co się z ojcem pokłóciłeś? – Wyraz jej oczu nie zmienił się.
– Nie twój interes, mała – powiedział łagodnie Ned. – Zresztą
może wcale się nie pokłóciliśmy.
– Nie kłam, wszyscy u Carsona słyszeli – stwierdziła przez
zaciśnięte zęby. – Odkryłeś, że to on zabił Taylora i chciałeś…
Ned parsknął śmiechem.
– Odkryłem? – spytał ironicznie. – Więc nie wiedziałem od
początku?
Jego drwiący ton nie wywarł na niej wrażenia.
– Dlaczego pytałeś, czy czytałam dzisiejszego „Observera”? Co
w nim jest?
– Stek bzdur – odparł. – Jeśli cię to interesuje, gazeta leży na
stole. Podobnych artykułów ukaże się więcej, zanim kampania
wyborcza dobiegnie końca. Będzie miał ojciec z ciebie niezłą
pociechę, jeśli tak łatwowiernie… – Urwał i machnął ze
zniecierpliwieniem ręką, bo dziewczyna nie słuchała.
Podeszła do stołu pod oknem, sięgnęła po gazetę i zaczęła czytać
artykuł na pierwszej stronie – „List otwarty do burmistrza”. Po
chwili drżała na całym ciele; drżały jej kolana, ręce, wargi, drżały
tak bardzo, że Ned patrzył na nią zaniepokojony, ale kiedy
skończyła czytać i odłożyła gazetę z powrotem na stół, a potem
obróciła się, ujrzał przed sobą zimny, nieruchomy posąg.
– Nie odważyliby się pisać takich rzeczy, gdyby nie były prawdą
– powiedziała cicho, niemal nie otwierając ust.
– To dopiero drobna próbka tego, co będą pisać później –
oznajmił wesoło.
Na twarzy mężczyzny malowało się rozbawienie, ale w jego
oczach wciąż czaił się ledwo tłumiony gniew. Przez długą chwilę
dziewczyna wpatrywała się uważnie w Neda, po czym bez słowa
skierowała się do drzwi.
– Poczekaj! – zawołał.
Odwróciła się. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, lecz jej twarz
była kamienną maską.
– Polityka to gra, brutalna gra, kwiatuszku. Dziennikarze
„Observera” kibicują przeciwnej stronie i mało ich obchodzi
prawda. Chcą zaszkodzić Paulowi. Chcą…
– Nie wierzę – przerwała mu. – Znam pana Mathewsa. Jego
żona uczęszczała do tej samej szkoły co ja, kilka klas wyżej;
przyjaźniłyśmy się. Pan Mathews nie pisałby takich rzeczy
o tatusiu, gdyby nie były prawdą, albo gdyby nie miał podstaw
sądzić, że są prawdziwe.
– Boże, ale jesteś naiwna! – Ned zarechotał.
– Mathews jest zadłużony po uszy w spółce State Central. Może
w każdej chwili stracić nie tylko gazetę, ale nawet dom. State
Central należy do Billa Roana, który walczy z Henrym o fotel
senatora. Mathews drukuje, co mu każe Roan.
Opal Madvig milczała. Nic nie wskazywało na to, żeby
argumenty Beaumonta trafiały jej do przekonania. Po chwili Ned
znów podjął wątek, starając się wytłumaczyć dziewczynie, na czym
wszystko polega.
– To… – wskazał na gazetę leżącą na stole
– …jeszcze nic w porównaniu z tym, co później zaczną
wypisywać. Do czasu wyborów dziennikarze „Observera” będą
krążyć jak sępy wokół zabójstwa Taylora Henry’ego i wymyślać
coraz gorsze rzeczy. Musisz do tego przywyknąć i nie zwracać
więcej uwagi na bzdury, które wypisują. Paul przymyka na nie
oczy. Jest politykiem i wie…
– Jest mordercą – oświadczyła cichym, stanowczym głosem
Opal.
– A jego córka jest półgłówkiem – zezłościł się Ned. – Przestań
się wygłupiać, dobrze?
– Ojciec jest mordercą – powtórzyła.
– Nie bądź kretynką. Posłuchaj. Paul nie ma nic wspólnego
z zabójstwem Taylora. On…
– Nie wierzę ci. Już nigdy ci nie uwierzę. Ned zmarszczył
gniewnie czoło. Opal odwróciła się i ruszyła do wyjścia.
– Poczekaj! – zawołał. – Chcę ci coś… Wyszła z pokoju
trzaskając drzwiami.
❖ 7
Przez chwilę Ned Beaumont patrzył z wściekłością na
zamknięte drzwi, po czym pogrążył się w zadumie. Czoło pokryło
mu się zmarszczkami, ciemne oczy zwęziły się, spojrzenie stało się
nieobecne. Zacisnął ocienione wąsem wargi, odruchowo zbliżył rękę
do ust i zaczął obgryzać paznokcie. Oddychał miarowo, choć nieco
głębiej niż zwykle.
Na korytarzu rozległy się kroki. Ned otrząsnął się szybko
z zamyślenia i podszedł do okna, nucąc jakąś melodię. Kiedy kroki
oddaliły się, przestał nucić, wyjął z kosza na śmieci zmiętą w kulkę
kartkę papieru z trzema pytaniami adresowanymi do Opal Madvig
i wsunął ją do kieszeni szlafroka.
Wetknął do ust cygaro, zapalił je i mrużąc powieki, żeby dym
nie wpadał mu do oczu, przeczytał ponownie artykuł z pierwszej
strony „Observera”. LIST OTWARTY DO BURMISTRZA
Szanowny Panie!
„Observer” wszedł w posiadanie pewnych informacji, które – jak
przypuszczamy – mogą w znacznym stopniu przyczynić się do
wyjaśnienia sprawy niedawnego morderstwa Taylora Henry’ego.
Nasi informatorzy złożyli pod przysięgą pisemne oświadczenia,
które zdeponowaliśmy w redakcyjnym sejfie. Z ich treści wynika, co
następuje:
1. Kilka miesięcy temu Paul Madvig pokłócił się z Taylorem
Henrym o to, że syn senatora zalecał się do jego córki; Madvig
zabronił córce widywać się z Taylorem.
2. Mimo to młodzi nadal spotykali się w umeblowanej
garsonierze, którą Taylor Henry wynajął w tym celu.
3. W tym samym dniu, w którym zamordowano Taylora
Henry’ego, młodzi spędzili w garsonierze całe popołudnie.
4. Wieczorem Paul Madvig udał się do willi senatora, żeby
ponownie zakazać Taylorowi Henry’emu widywania się z jego
córką.
5. Kilka minut przed śmiercią Taylora Henry’ego Paul Madvig
opuścił willę senatora; sprawiał wrażenie wzburzonego.
6. Obu mężczyzn, Madviga i Taylora Henry’ego, widziano
w pewnej odległości od siebie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od
miejsca, gdzie kwadrans później znaleziono zwłoki.
7. W chwili obecnej policja nie prowadzi śledztwa w sprawie
zabójstwa Taylora Henry’ego. Redakcja uważa, że zarówno pan, jak
i wszyscy wyborcy oraz podatnicy powinni o tym wiedzieć.
Podając te informacje do wiadomości publicznej działamy
bezinteresownie, pragnąc jedynie, aby sprawiedliwości stało się
zadość. Panie burmistrzu, chętnie przekażemy we właściwe ręce –
panu albo odpowiednim władzom miejskim lub stanowym –
posiadane przez nas oświadczenia oraz inne dowody. Dla dobra
śledztwa gotowi jesteśmy wstrzymać się od ujawnienia szczegółów
sprawy. Jednakże nie pozwolimy na to, żeby dowody były
zignorowane. Jeśli osoby, które z racji piastowanych stanowisk
powinny stać na straży prawa i porządku, nie podejmą stosownych
działań, wówczas wydrukujemy nasze materiały w całości, żeby
sprawę osądził najwyższy trybunał, czyli obywatele tego miasta.
H. K. Mathews, wydawca Ned Beaumont prychnął pogardliwie
i dmuchnął na gazetę dymem z cygara, ale spojrzenie miał posępne.
❖ 8
Wczesnym popołudniem wpadła z wizytą matka Paula Madviga.
Ned objął staruszkę i zaczął całować ją to w jeden policzek, to
w drugi, aż wreszcie kobieta odepchnęła go od siebie.
– Przestań. Jesteś gorszy niż ten terier, którego Paul kiedyś
kupił – powiedziała z udanym oburzeniem.
– To po ojcu. Był istnym psem na kobietki – zażartował,
pomagając jej zdjąć futro z fok. Matka Paula wygładziła czarną
suknię, podeszła do łóżka i usiadła. Ned przerzucił futro przez
oparcie krzesła i stanął przed nią w rozkroku, z obiema rękami
w kieszeniach szlafroka. Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.
– Nawet nie wyglądasz tak źle – oceniła po chwili. – Ale
kwitnąco też nie. Jak się czujesz?
– Świetnie. Nie wypisuję się tylko ze względu na ponętne
pielęgniarki.
– Znając cię, wcale by mnie to nie zdziwiło. Co się we mnie tak
wpatrujesz jak sroka w gnat? Zaraz się zarumienię. Chodź, usiądź
tutaj. – Poklepała miejsce obok siebie, a kiedy usłuchał, mówiła
dalej: – Paul uważa, że robiąc to, co zrobiłeś, postąpiłeś bardzo
szlachetnie i wspaniałomyślnie, a ja uważam, że gdybyś był
grzecznym chłopcem, nie wpakowałbyś się w te tarapaty, w które
najwyraźniej się wpakowałeś.
– Oj, mamuśku…
– Powiedz mi prawdę, Ned – przerwała mu, świdrując go
niebieskimi oczami, równie młodzieńczymi jak oczy jej syna. – Paul
nie zabił tego zakichanego uwodziciela, co?
Nedowi szczęka opadła ze zdziwienia.
– Ależ skąd! – zaprzeczył.
– Tak myślałam – powiedziała staruszka. – To dobry chłopiec,
ale ostatnio krążą o nim bardzo brzydkie plotki. Bóg jeden wie, o co
chodzi w tej całej polityce. Ja się na tym zupełnie nie znam.
Spoglądał na jej chudą, kościstą twarz z mieszaniną zdumienia
i wesołości.
– A patrz się na mnie, patrz – mruknęła staruszka. – Ale skąd
mam wiedzieć, co wam, mężczyznom, może strzelić do głowy! Nigdy
się niczym nie przejmujecie! Nawet nie próbuję was zrozumieć;
przestałam próbować, zanim jeszcze pojawiłeś się na świecie.
Ned poklepał ją delikatnie po ramieniu.
– Jesteś kapitalna, mamuśku – rzekł z podziwem.
Odsunęła się od niego i ponownie zmierzyła go świdrującym
wzrokiem.
– A gdyby Paul go zabił, powiedziałbyś mi prawdę? – spytała.
Potrząsnął głową, że nie.
– To skąd mam wiedzieć, że nie zabił? Roześmiał się.
– Bo gdyby zabił, to na twoje pytanie, czy powiedziałbym ci
prawdę, odparłbym, że tak.
– Wesołość ulotniła się z jego głosu i spojrzenia.
– On tego nie zrobił, mamuśku. – Uśmiechnął się ponuro. –
Dobrze by było, gdyby ktoś poza mną wierzył w jego niewinność,
a zwłaszcza dobrze by było, gdyby tym kimś była jego rodzona
matka.
❖ 9
Godzinę po wyjściu pani Madvig Ned Beaumont otrzymał
paczkę zawierającą cztery książki i wizytówkę Janet Henry. Pisał
akurat, żeby jej podziękować, kiedy do pokoju wszedł Jack Rumsen.
– Mam coś dla ciebie – rzekł gość, wypuszczając ustami dym
z papierosa – ale nie wiem, czy będziesz zadowolony.
Beaumont
popatrzył
uważnie
na
młodego
mężczyznę
i przygładził palcem lewy wąs.– Spokojna głowa. – Jego głos był
równie rzeczowy jak Jacka. – Siadaj i mów.
Rumsen usiadł na krześle, założył nogę na nogę, umieścił
kapelusz na podłodze i przenosząc wzrok z papierosa na Neda,
oznajmił:
– Zdaje się, że autorką anonimów jest córka Madviga.
Beaumont wytrzeszczył oczy.
– Dlaczego tak uważasz? – zapytał. Głos miał nie zmieniony, ale
twarz mu lekko pobladła.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki Jack wyciągnął dwie kartki
papieru, tego samego gatunku i formatu, obie podobnie złożone.
Podał je Nedowi. Kiedy ten je wyprostował, na każdej ujrzał trzy
identycznie sformułowane pytania wypisane na maszynie.
– Jedną z tych kartek dałeś mi wczoraj. Wiesz którą?
Ned nie potrafił rozpoznać właściwej.
– Niczym się nie różnią – ciągnął Rumsen. – Pytania na drugiej
wystukałem sam, w mieszkaniu na Charter Street, gdzie Taylor
Henry spotykał się z córką Madviga. Posłużyłem się znalezioną
tam maszyną i papierem, który przy niej leżał. Z tego, co udało mi
się dowiedzieć, były tylko dwa klucze do mieszkania. Jeden nosił
przy sobie Taylor, drugi miała dziewczyna. Od czasu zabójstwa
była tam kilkakrotnie.
Spoglądając ponurym wzrokiem na kartki, które trzymał
w dłoni, Ned pokiwał wolno głową.
Jack przypalił papierosa od papierosa, po czym wstał, podszedł
do stołu i zgasiwszy w popielniczce niedopałek, wrócił na miejsce.
Nic w jego twarzy ani ruchach nie wskazywało na to, że interesuje
go reakcja Beaumonta.
Mniej więcej po minucie milczenia Ned podniósł oczy i spytał:
– Jak wpadłeś na pomysł mieszkania?
– Po dzisiejszym artykule w „Observerze”. – Wetknięty w kącik
ust papieros drgał przy każdym słowie. – Policja wpadła na ten
sam pomysł i zjawiła się przede mną. Ale miałem fart: gliniarz,
którego pozostawiono na straży, to mój kumpel, Fred Hurley; za
dziesięć dolców wpuścił mnie, żebym sobie pogrzebał.
– Czy policja wie o tych listach? – spytał Ned, unosząc zapisane
kartki.
Jack wzruszył ramionami.
– Może tak, może nie. Nie mam pojęcia. Ja im nic nie mówiłem.
Próbowałem wybadać Freda, ale on jest słabo zorientowany
w sytuacji. Po prostu kazano mu pilnować mieszkania. – Strząsnął
popiół na podłogę. – Jak chcesz, spróbuję powęszyć.
– Nie, nieważne. Co jeszcze odkryłeś?
– Niczego więcej nie szukałem.
Ned zerknął pośpiesznie na nieprzeniknioną twarz młodego
mężczyzny, po czym spojrzał na kartki z pytaniami.
– Co to za mieszkanie? – spytał.
– Pokój z łazienką przy Charter Street pod numerem 1324,
wynajęty na nazwisko French. Dozorczyni twierdzi, że dopiero dziś,
kiedy zjawiła się policja, poznała prawdziwe nazwiska lokatorów.
Niewykluczone. W takich miejscach nie zadaje się gościom zbyt
wielu pytań. Dozorczyni twierdzi, że przychodzili często, zwykle po
południu, i że w ciągu ostatniego tygodnia widziała dziewczynę ze
dwa albo trzy razy, co nie znaczy, że córka Madviga nie mogła tam
bywać częściej.– Jesteś pewien, że o nią chodzi? Jack rozłożył ręce.
– Rysopis się zgadza – powiedział wypuszczając dym, a po
chwili dodał jakby od niechcenia: – Dozorczyni mówi, że od czasu
zabójstwa Henry’ego żadnej innej tam nie widziała.
Beaumont znów podniósł oczy na swego rozmówcę. Tym razem
jego spojrzenie było zimne.
– To znaczy, że Taylor Henry sprowadzał sobie również inne
dziewczyny?
Jack ponownie rozłożył ręce.
– Dozorczyni nie była pewna. Mówiła, że nie wie, ale sądząc po
jej minie, łgała.
– A nie zauważyłeś w mieszkaniu niczego, co by wskazywało
na…
– Nie. – Jack pokręcił głową. – W ogóle niewiele tam damskich
fatałaszków czy przyborów, tylko jakieś kimono, piżama, kilka
kosmetyków.
– Az rzeczy Taylora?
– Garnitur, buty, trochę bielizny, piżama, skarpety i tak dalej.
– Kapelusze?
– Nie. – Jack uśmiechnął się. – Żadnych kapeluszy.
Beaumont wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz zalegał mrok.
Krople deszczu uderzały w szybę i wolno po niej spływały.
– Dzięki, Jack – powiedział, odwracając się do gościa. Przez
chwilę patrzył na niego ponuro, nieobecny myślami. – Wkrótce,
może jeszcze dziś w nocy, będę miał dla ciebie kolejną robotę.
Zadzwonię.
– W porządku.
Mężczyzna ruszył do drzwi. Po jego wyjściu Beaumont wyjął
z szary ubranie, zaniósł je do łazienki, przebrał się. Kiedy wrócił do
pokoju, ujrzał przy łóżku wysoką, zażywną pielęgniarkę o spoconej
bladej twarzy.
– Pan się przebrał! – zawołała.
– Tak. Muszę wyjść.
Jej zdumienie ustąpiło miejsca przerażeniu.
– Ależ nie może pan! Jest wieczór i właśnie zaczął padać deszcz,
a poza tym doktor Tait na pewno by panu nie…
– Wszystko się zgadza – przyznał niecierpliwie Ned, mijając ją
w drodze do drzwi.
VI
„Observer
❖ 1
– Ned! – zawołała matka Paula otworzywszy drzwi. – Czyś ty
oszalał? Dlaczego włóczysz się po deszczu? Ledwo wyszedłeś ze
szpitala!
– W taksówce nie padało – odparł uśmiechając się słabo. – Jest
Paul?
– Nie, wyszedł jakieś pół godziny temu, chyba pojechał do
klubu. Ale nie stój na deszczu. Wejdź.
– A Opal? – Zamknął drzwi i ruszył holem za staruszką.
– Jej też nie ma. Cały dzień gdzieś lata. Wszedł do salonu
i stanął tuż za progiem.
– Nie mogę zostać, mamuśku. Zajrzę do klubu, muszę pogadać
z Paulem. – Głos mu lekko drżał.
Staruszka odwróciła się do niego.
– Nigdzie nie pójdziesz – sprzeciwiła się stanowczo. – Tylko
spójrz na siebie, cały się trzęsiesz. Przeziębienie murowane. Usiądź
przy kominku. Zaraz przyniosę ci coś ciepłego do picia.
– Nie mogę, mamuśku. Mam mnóstwo spraw na głowie.
W jej niebieskich oczach, po których nie było widać wieku,
odmalowała się troska.
– Kiedy wyszedłeś ze szpitala?
– Przed chwilą.
Kobieta zacisnęła mocno usta.
– Uciekłeś, prawda? – spytała z naganą. Niebieskie oczy
zachmurzyły się. Podeszła bliżej do Beaumonta i ujęła jego twarz
w swoje ręce; byli niemal jednego wzrostu. Głos miała dziwnie
gruby, chropowaty, jakby z trudem dobywał się z głębi jej
wysuszonego gardła. – Coś się stało… chodzi o Paula, tak? – Z oczu
staruszki zaczął wyzierać strach. – I o Opal?
– Muszę z nimi porozmawiać – wyszeptał Ned. Chudą, kościstą
ręką pogładziła go nieśmiało po twarzy.
– Dobry z ciebie chłopak, Ned.
– Nie martw się, mamuśku. – Otoczył staruszkę ramieniem. –
Nie jest tak źle, jak myślisz. Kiedy Opal wróci, przypilnuj, żeby już
dziś nie wychodziła.
– Nie możesz mi nic zdradzić, Ned?
– Nie… Dobrze by było, gdyby Paul i Opal nie domyślili się, że
coś cię gryzie.
❖ 2
Moknąc na deszczu, Beaumont przeszedł kilka przecznic do
drogerii, gdzie skorzystał z telefonu; zamówił taksówkę, a potem
zadzwonił w dwa miejsca, w obu prosząc do aparatu pana
Mathewsa. Pod żadnym numerem go nie zastał.
Zadzwonił pod trzeci numer i oznajmił, że chce mówić z panem
Rumsenem.– Halo, Jack? – spytał po chwili. – Tu Beaumont. Nie
przeszkadzam…? Świetnie. Słuchaj, chcę wiedzieć, czy dziewczyna,
o której rozmawialiśmy, spotkała się dziś z Mathewsem
w „Observerze” i jeśli tak, to co robiła później… Tak, z Halem
Mathewsem… Próbowałem się do niego dodzwonić, i do domu, i do
biura, ale niestety… Jeżeli możesz, to lepiej dyskretnie… Tak,
zależy mi na pośpiechu… Nie, już wyszedłem ze szpitala. Będę
w domu. Znasz mój numer, prawda…? W porządku, Jack… Dobra,
dzięki… i dzwoń o dowolnej porze. Cześć.
Wyszedł do czekającej na zewnątrz taksówki, wsiadł i podał
kierowcy swój adres, zanim jednak ujechali ze dwa kilometry,
zastukał w szybę oddzielającą kierowcę i podał inny adres. Wkrótce
taksówka zatrzymała się przed niskim, szarym budynkiem
stojącym
pośrodku
stromo
opadającego,
wypielęgnowanego
trawnika.
– Proszę zaczekać.
Wysiadł z wozu i nacisnął dzwonek u drzwi. Otworzyła je ruda
kobieta w stroju służącej.
– Zastałem pana Farra?
– Sprawdzę, czy jest. Pana nazwisko?
– Beaumont.
Prokurator wszedł do holu, wyciągając na powitanie obie ręce.
Na jego różowej, zadziornej twarzy gościł serdeczny uśmiech.
– Ned Beaumont! Co za miła niespodzianka! Daj, wezmę od
ciebie płaszcz i kapelusz.
Ned również się uśmiechnął, ale potrząsnął głową.
– Nie, wpadłem tylko na chwilę w drodze ze szpitala do domu.
– Widzę, że znów jesteś w formie. Doskonale!
– Tak, czuję się całkiem nieźle. Masz jakieś nowe wieści?
– Nic ważnego. Te typy, które cię tak urządziły, są jeszcze na
wolności. Ukrywają się, ale spokojna głowa, złapiemy ich.
Beaumont skrzywił się pogardliwie.
– Nie zabili mnie, nawet nie mieli takiego zamiaru. Co najwyżej
można ich oskarżyć o pobicie. – Popatrzył na Farra sennym
wzrokiem. – Dostałeś jakieś kolejne anonimy?
– A tak. – Prokurator chrząknął. – Ze dwa lub trzy.
– Więc ile? Dwa czy trzy? – spytał lekkim tonem Ned. Kąciki ust
miał uniesione do góry w niedbałym uśmiechu, spojrzenie
rozbawione. Nie spuszczał oczu z twarzy Farra.
Prokurator znów chrząknął.
– Trzy – przyznał z ociąganiem; po chwili rozpromienił się. –
Słyszałeś o tym wspaniałym zebraniu, jakie…
– Wszystkie o podobnej treści? – przerwał mu Ned.
– Mniej więcej. – Mężczyzna oblizał wargi i popatrzył błagalnie
na swego rozmówcę.
– Mniej czy więcej?
Farr przeniósł wzrok z oczu Neda na jego krawat, a potem
w bok, na jego lewe ramię. Poruszył ustami, ale nie wydobył się
z nich żaden dźwięk. Beaumont wyszczerzył zęby w złośliwym
uśmiechu.
– Wszystkie sugerowały, że Paul jest mordercą, tak? – spytał
ociekającym słodyczą głosem.
Prokurator niemal podskoczył z przejęcia i znów utkwił
spojrzenie w oczach gościa; jego rumiana twarz pobladła,
przybierając jasno-marchewkowy kolor.
– Chryste, Ned! – jęknął. Beaumont roześmiał się.
– Stajesz się coraz bardziej nerwowy, Farr – powiedział z tą
samą słodyczą w głosie. – Tracisz zimną krew. – Po chwili
spoważniał: – Paul nic ci na ten temat nie mówił? Że nerwy ci
puszczają?
– Nie…
– Hm, może jeszcze nie zauważył. – Podciągnął mankiet,
zerknął na zegarek, potem na gospodarza. – Wiesz już, kto pisze te
anonimy?
– spytał ostrym tonem.
– Słuchaj… ja… – Farr zaczął się jąkać. – To znaczy… może…
– Co może?
Farr przełknął ślinę.
– Wpadliśmy na pewien trop – oznajmił szybko. – Ale za
wcześnie na jakiekolwiek wnioski. Może nic z tego nie wyjść. Wiesz,
jak to bywa…
Beaumont skinął głową, przybierając przyjazny wyraz twarzy.
– Odkryliście lokal, w którym je pisano – rzekł spokojnie, bez
cienia złośliwości – oraz maszynę, którą się posługiwano. Ale nie
macie zielonego pojęcia, kto jest autorem, prawda?
– Prawda – przyznał z wyraźną ulgą Farr.
– No, muszę już lecieć. – Beaumont uścisnął serdecznie dłoń
prokuratora. – Tak trzymaj, Farr. Nie warto działać pochopnie.
Trzeba wszystko dokładnie przemyśleć. Wierz mi, wiem co mówię.
Twarz prokuratora rozpogodziła się.
– Dziękuję, Ned – powiedział drżącym ze wzruszenia głosem.
❖ 3
Dziesięć po dziewiątej wieczorem w mieszkaniu Neda
Beaumonta zaterkotał telefon. Ned podniósł szybko słuchawkę.
– Halo…? Tak, Jack… Tak… Tak… Gdzie…? Dobrze… Na dziś
to już wszystko. Dzięki ogromne.
Kiedy skończył rozmowę, wargi miał blade, a oczy płonące
dziwnym blaskiem. Ręce mu się lekko trzęsły. Zaledwie odszedł
trzy kroki od telefonu, a znów rozległ się terkot. Ned zawahał się,
po czym zawrócił do aparatu.
– Halo…? Cześć, Paul… Tak, znudziło mi się szpitalne życie…
Nic takiego, po prostu uznałem, że wpadnę i pogadamy… Nie, teraz
już nie. Chyba jednak przeceniłem swoje siły; lepiej będzie, jak
pójdę spać… Jutro? Oczywiście… Dobranoc.
Ruszył w dół po schodach, wkładając w biegu płaszcz i kapelusz.
Ledwo otworzył drzwi, smagnął go wilgotny podmuch wiatru,
a potem przez całą drogę, gdy szedł do warsztatu na rogu, deszcz
zacinał mu prosto w twarz.
Wewnątrz, w oszklonym pokoiku, chudy ciemnowłosy
mężczyzna w kombinezonie, który kiedyś był zapewne biały,
siedział odchylony do tyłu na drewnianym krześle, z nogami
opartymi o półkę wiszącą nad piecykiem elektrycznym.
– Cześć, Tommy – powiedział Ned.
Zza gazety, którą czytał, wyłoniła się twarz Tommy’ego, twarz
tak umorusana, że kiedy wyszczerzył zęby, na jej tle wydały się
białe jak śnieg.
– Paskudny wieczór…– Paskudny. Słuchaj, nie masz jakiegoś
grata, którego mógłbym pożyczyć? – spytał Ned. – Takiego, co się
nie rozkraczy na wiejskiej drodze?
– Wybierasz się za miasto? Osobiście wolę wypady na wieś,
kiedy świeci słońce… Hm, mogę ci dać starego Buicka; wszystko mi
jedno, co się z nim stanie.
– A dojadę nim?
– W taką pogodę nie ręczę za żaden wóz.
– W porządku. Napełnij bak. Jak najlepiej dotrzeć nad Lazy
Creek?
– Zależy, w które miejsce.
Beaumont popatrzył w zamyśleniu na mechanika.
– Tam, gdzie strumień wpływa do rzeki – odparł po chwili.
Mężczyzna pokiwał głową.
– Chodzi ci o posiadłość Mathewsa? – spytał. Beaumont nie
odpowiedział.
– Słuchaj, Ned, tam prowadzi wiele dróg, więc…
– Tak. Chodzi o posiadłość Mathewsa. Tylko nikomu o tym ani
słowa!
– Przecież dlatego do mnie przyszedłeś, nie? Bo umiem trzymać
język za zębami.
– Śpieszę się, Tommy.
– W porządku. Jedź szosą nadbrzeżną aż do Barton. Tam będzie
bity trakt, tylko go nie przegap, prowadzący na drugą stronę
mostu. Na pierwszym skrzyżowaniu za mostem skręć na wschód.
Droga wiedzie szczytem wzgórza tuż za posiadłością Mathewsa.
Gdybyś w tym deszczu przegapił trakt, to jedź dalej do kolejnego
mostu, a potem zawróć.
– Dzięki, Tommy.
– W schowku na drzwiach jest zapasowa spluwa – powiedział od
niechcenia mechanik, kiedy Ned wsiadał do wozu.
– Zapasowa? – Beaumont podniósł pytająco brwi.
– Miłej podróży.
Ned zatrzasnął drzwiczki i odjechał.
❖ 4
Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał dziesiątą trzydzieści
dwie. Beaumont wyłączył reflektory i nieco zesztywniały wysiadł
z samochodu. Lało jak z cebra, silny wiatr chłostał drzewa, krzaki,
wóz i ramiona mężczyzny. W oddali, za ścianą deszczu i gałęziami
drzew, migotały nisko na zboczu żółte światła. Beaumont zadrżał
z zimna, otulił się mocniej płaszczem, po czym zaczął się
przedzierać przez mokre zarośla w kierunku migoczących jasnych
plam.
Podmuchy zacinającego deszczem wiatru uderzały go w plecy,
popychając w dół zbocza. Sztywność w kościach ustąpiła i chociaż
szedł chwiejnym krokiem, a w dodatku co rusz się potykał
o sterczące z ziemi korzenie, w miarę szybko zbliżał się do celu.
W pewnym momencie trafił na ścieżkę, której starał się
trzymać. Wprawdzie nie widział jej w ciemności, ale czuł pod
nogami rozmiękłą nawierzchnię, a ilekroć zbaczał, gałęzie krzaków
siekły go po twarzy, to z jednej, to z drugiej strony. Ścieżka
skręcała nieco w lewo, potem wiodła szerokim łukiem nad skrajem
niewielkiego wąwozu, którym płynął szemrzący strumyk, i wreszcie
kolejnym łukiem prowadziła do oświetlonego budynku.
Ned Beaumont doszedł do drzwi i zastukał.
Otworzył je siwy mężczyzna o łagodnej, szarawej twarzy
i szarych oczach patrzących nieufnie przez okulary w jasnej,
rogowej oprawie. Ubrany był w porządny, choć niezbyt modnie
skrojony brązowy garnitur oraz białą koszulę, której wysoki,
sztywny kołnierzyk zdążyło już zmoczyć kilka kropli deszczu.
Mężczyzna odsunął się na bok i otworzył szerzej drzwi.
– Proszę wejść! Niech pan nie stoi w tej ulewie! – powiedział
uprzejmym, choć może niezbyt entuzjastycznym tonem. – Co za
parszywa pogoda.
Beaumont opuścił nieco głowę, jakby skinieniem dziękował za
zaproszenie, i wszedł do środka. Znalazł się w dużym pokoju
zajmującym całą powierzchnię parteru. Niewielka liczba prostych,
niewyszukanych
mebli
nadawała
pomieszczeniu
miły,
bezpretensjonalny charakter. Pokój spełniał funkcję kuchni,
jadalni, a zarazem salonu.
Opal Madvig siedziała na podnóżku przy kominku. Na widok
gościa poderwała się na nogi i popatrzyła na niego z nie skrywaną
wrogością.
Inni rozpoznali go dopiero wtedy, gdy zdjął kapelusz i zaczął
rozpinać płaszcz.
– Pan Beaumont! – zawołał z niedowierzaniem mężczyzna,
który otworzył Nedowi drzwi, i zerknął przerażony na Shada
O’Rory.
O’Rory siedział w fotelu z drewnianymi poręczami ustawionym
na środku pokoju, przodem do kominka.
– Istotnie – przyznał swoim charakterystycznym, melodyjnym
barytonem z lekkim irlandzkim akcentem i uśmiechnął się
marzycielsko. – Jak się masz, Ned?
Gorylowaty Jeff Gardner zmrużył małe, czerwone oczka
i rozchylił usta w szerokim uśmiechu, obnażając dwa rzędy
pięknych, sztucznych zębów.
– Patrz, Rusty! – Trącił łokciem siedzącego obok na ławie
rudego młokosa. – Wrócił nasz worek treningowy. A nie mówiłem,
że lubi, jak się go wali?
Rusty łypnął okiem na Neda i burknął coś pod nosem.
Szczupła dziewczyna w czerwieni, siedząca nie opodal
podnóżka, z którego zerwała się Opal, odwróciła się zaintrygowana
i podniosła na przybysza piwne oczy.
Jego pociągła twarz, wciąż nosząca ślady pięści Jeffa
i Rusty’ego, promieniała spokojem, ale spojrzenie miał drapieżne.
Zdjął płaszcz, położył go wraz z kapeluszem na długiej drewnianej
skrzyni stojącej przy ścianie koło wejścia, po czym uśmiechnął się
uprzejmie do mężczyzny, który otworzył mu drzwi.
– Zepsuł mi się w pobliżu samochód. To miło z pana strony,
panie Mathews, że pozwolił mi pan schronić się przed deszczem.
Dziękuję.
– Nie ma… nie ma za co – wydukał Mathews i wystraszony
znów zerknął błagalnie na Shada O’Rory.
O’Rory uniósł chudą, bladą dłoń i przygładził swoje białe jak
śnieg włosy. Nic nie mówił, ale przyjazny uśmiech nie schodził mu
z twarzy.
Ned podszedł do kominka.– Cześć, kwiatuszku – powiedział do
Opal. Nie zareagowała. Stała bez słowa, mierząc go gniewnym
wzrokiem.
– A pani jest zapewne żoną pana Mathewsa? – zwrócił się do
szczupłej dziewczyny w czerwieni.
– Tak, zgadza się – odparła miękkim, niemal pieszczotliwym
tonem i wyciągnęła na powitanie rękę.
– Opal mówiła mi, że chodziły panie do tej samej szkoły. –
Uścisnął jej dłoń, po czym spojrzał na swoich dwóch
prześladowców. – Cześć, chłopaki. Miałem nadzieję, że się wkrótce
znów spotkamy.
Rusty nie odpowiedział, za to Jeff wykrzywił swoją tępą twarz
w radosnym uśmiechu.
– Ja też! – zawołał. – Łapy już mi się zagoiły. Jak myślisz,
dlaczego pranie cię po mordzie sprawia mi taką frajdę, co?
– Za dużo mielesz jęzorem, Jeff – powiedział łagodnie O’Rory,
nie patrząc na goryla. – Może, gdybyś tyle nie gadał, wciąż miałbyś
własne zęby.
Dziewczyna w czerwieni szepnęła coś do Opal. Ta potrząsnęła
głową i po chwili usiadła z powrotem na podnóżku.
– Może pan usiądzie? – zaproponował nerwowo gospodarz,
wskazując krzesło nie opodal kominka. – Wysuszy się, ogrzeje…
– Dziękuję. – Beaumont przysunął krzesło bliżej ognia.
Shad O’Rory zapalił papierosa, zaciągnął się, po czym wyjął go
z ust i spytał:
– Jak się czujesz, Ned?
– Całkiem nieźle, Shad.
– To dobrze. – O’Rory obrócił się w stronę Jeffa i Rusty’ego. –
Możecie, chłopcy, wracać jutro do domu. – Znów popatrzył na Neda.
– Woleliśmy być ostrożni, bo mogłeś przecież wykorkować. Ale za
pobicie gotowi jesteśmy odpowiadać.
– Nie będzie mi się chciało chodzić do sądu, żeby przeciwko wam
zeznawać – rzekł Ned. – Szkoda fatygi. Ale nie zapominaj, że twój
przyjaciel Jeff jest poszukiwany za zabójstwo Westa. – Powiedział
to niefrasobliwym tonem, lecz wpatrzone w ogień oczy zaiskrzyły
się gniewnie. Opanował się i kiedy po chwili przeniósł wzrok
z kominka na gospodarza, w jego oczach była już tylko drwina. –
Zresztą kto wie, może jednak wystąpię w roli poszkodowanego.
Choćby po to, żeby narobić Mathewsowi kłopotów. Bądź co bądź
ukrywa zbirów poszukiwanych przez policję.
– To nieprawda, panie Beaumont – zaoponował gospodarz. – Ja
o niczym nie wiedziałem. Przyjechałem tu dziś z żoną i byłem
równie zaskoczony… – Wtem urwał i, przerażony, zwrócił się
płaczliwym głosem do Shada: – Oczywiście, jest pan tu mile
widziany, panie O’Rory. Chodzi mi jedynie o to, że… – nagle
radosny uśmiech rozpromienił jego twarz – …że nie mogę być
pociągnięty do odpowiedzialności karnej za nieświadome udzielanie
pomocy…
– Tak, pan Mathews nieświadomie udzielił nam pomocy –
potwierdził O’Rory, spoglądając obojętnie na wydawcę „Observera”.
Najpierw radość znikła z uśmiechu Mathewsa, potem zgasł sam
uśmiech. Mężczyzna zaczął nerwowo miętosić krawat, unikając
spojrzenia Shada.– Strasznie tu było nudno, dopóki pan się nie
zjawił – powiedziała przymilnie do Neda dziewczyna w czerwieni.
Popatrzył na nią zaciekawiony. Jej ciemne oczy lśniły miękko,
uwodzicielsko. Po chwili dziewczyna spuściła głowę i wydęła
kokieteryjnie wargi. Usta miała wąskie, zbyt mocno pociągnięte
szminką, lecz pięknie wykrojone. Ned uśmiechnął się, po czym
wstał i ruszył w jej stronę.
Opal Madvig wpatrywała się w podłogę. Mathews, O’Rory
i dwóch rzezimieszków na ławie obserwowali Neda Beaumonta
i dziewczynę w czerwieni.
– Dlaczego było nudno? – Ned usiadł po turecku na podłodze,
plecami do kominka, bokiem do dziewczyny, i odchyliwszy się nieco
do tyłu, oparł się na wyprostowanych rękach.
– Nie wiem, naprawdę nie wiem – odparła nadąsana. –
Ucieszyłam się, kiedy Hal zaproponował, żebyśmy się tu wybrali
razem z Opal. Ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce, zastaliśmy
w domu tych… – zawahała się, niepewna, jak ich określić – …
przyjaciół Hala. – Wszyscy zachowywali się okropnie, ciągle mówili
o jakiejś tajemniczej sprawie, o której nie mam zielonego pojęcia.
Już mnie to zaczęło denerwować. Opal zachowywała się tak samo
jak oni…
– Przestań, Eloise – przerwał żonie Mathews, siląc się na
władczy ton, ale kiedy dziewczyna podniosła na niego oczy, speszył
się i spuścił wzrok.
– Nie mam zamiaru – odparła rozdrażniona. – Mówię jak było.
Opal zachowywała się równie okropnie jak wy wszyscy. Po co tu
przyjechaliśmy, skoro nawet nie porozmawiałeś z nią o tym, o czym
chciałeś porozmawiać? Gdyby nie burza, już dawno bym się stąd
wyniosła.
Opal Madvig oblała się rumieńcem; wciąż siedziała z wzrokiem
wbitym w podłogę. Eloise Mathews pochyliła się do Neda
i zapominając o złości, uśmiechnęła się zalotnie.
– Kiedy pojawił się pan w drzwiach, ucieszyłam się nie dlatego,
że jest pan taki przystojny, ale dlatego, że nareszcie przyszedł ktoś,
kto może rozrusza towarzystwo.
Ned, rozbawiony, zmarszczył brwi. Dziewczyna natychmiast
spochmurniała.
– Czy pana samochód naprawdę się zepsuł?
– spytała nagle. – Czy może przyjechał pan, żeby omawiać
z tymi nudziarzami te ich potwornie nudne, tajemnicze sprawy, co?
Boże, na pewno po to pan przyjechał! Kolejny nudziarz! Ja chyba
zwariuję!
Ned roześmiał się.
– A jeśli na pani widok odeszła mi ochota na rozmowę
z nudziarzami, to chyba zmienia sytuację?
– Może. – Wciąż była nieufna. – A odeszła panu?
– Obiecuję, że nie będę z nimi mówił o żadnych tajemniczych
sprawach – oznajmił lekko.
– Pani naprawdę nie wie, czym się dręczą?
– Nie, ale podejrzewam, że czymś bardzo głupim i pewnie
związanym z polityką – powiedziała złośliwie.
Poklepał ją po ręce.
– Bystra dziewczyna. Trafiła pani w dziesiątkę. – Odwrócił się
do Shada O’Rory i Mathewsa. Kiedy po chwili znów popatrzył na
Eloise, w jego oczach migotały wesołe iskierki. – Zdradzić pani, o co
chodzi?
– Nie.
– Po pierwsze, Opal sądzi, że jej ojciec zamordował Taylora
Henry’ego.
Opal Madvig skoczyła na równe nogi, zasłoniła ręką usta. Z jej
gardła wydobywał się przeraźliwy charkot. Oczy miała tak
wytrzeszczone, że dokoła źrenic widać było białka. Patrzyła na
Neda wpółprzytomnym wzrokiem.
Rusty poderwał się z miejsca, czerwony z wściekłości, ale Jeff
chwycił go za ramię.
– Spokojnie, mały – mruknął. – Nie warto. Młokos stał
wyprężony, gotów do ataku, nie próbował jednak się oswobodzić.
Eloise siedziała bez ruchu, spoglądając na przyjaciółkę nic nie
rozumiejącym wzrokiem.
Mathews skurczył się w sobie, wargi i powieki mu drżały jak
u schorowanego starca.
Shad O’Rory pochylił się do przodu i zacisnął ręce na poręczach
fotela. Jego podłużna, foremna twarz powlekła się bladością,
niebieskoszare oczy stały się lodowate.
Ale oznaki zdenerwowania u innych w najmniejszym stopniu
nie zachwiały pewności siebie Neda.
– Po drugie, Opal chce… – zaczął.
– Ned, przestań! – krzyknęła córka Madviga. Obrócił się
i spojrzał na nią.
Odjęła dłoń od ust. Stała teraz z rękami przyciśniętymi do
piersi. Twarz miała rozpaloną, jej przerażone oczy błagały go
o zmiłowanie.
Przez chwilę przyglądał się jej chłodno, z powagą. Na zewnątrz
słychać było, jak deszcz wali w okna i ściany domu, a gdy wiatr na
moment cichł, natychmiast wzmagał się szum wzburzonej rzeki.
– A nie po to tu przyjechałaś, Opal? – spytał uprzejmie, choć
z rezerwą.
– Ned, proszę cię! – zawołała ochrypłym głosem.
Uśmiechnął się blado, jego spojrzenie jednak pozostało chłodne,
poważne.
– Co, tylko tobie i wrogom twojego ojca wolno o tym mówić?
Dziewczyna opuściła ręce wzdłuż ciała, zacisnęła je w pięści
i uniosła gniewnie głowę.
– Ojciec naprawdę zabił Taylora – powiedziała twardo.
Beaumont odchylił się znów do tyłu i popatrzył na Eloise
Mathews.
– No widzi pani? – kontynuował jak gdyby nigdy nic. – Opal
przeczytała rano te bzdury w „Observerze” i ponieważ sama też
podejrzewa ojca o zabicie jej ukochanego, udała się do pani męża.
Naturalnie pani mąż wcale nie wierzy, że Paul mógł mieć coś
wspólnego z tym morderstwem. Napisał artykuł, bo znalazł się
w sytuacji bez wyjścia; musi robić to, co mu Shad każe, gdyż jest
zadłużony po uszy w spółce State Central, której właścicielem jest
popierany przez Shada kandydat na senatora. A Opal…
– Wypraszam sobie, panie Beaumont! – zapiszczał wystraszony
Mathews. – Nie pozwolę…
Jemu z kolei przerwał O’Rory.
– Niech mówi – rzekł spokojnym, melodyjnym barytonem. –
Zobaczymy, co ma do powiedzenia.
– Dzięki, Shad – rzucił przez ramię Ned. – No więc Opal udała
się do pani męża, żeby potwierdził jej podejrzenia. Nie mógł jednak
tego zrobić, bo nic nie wie. Po prostu jest posłusznym wykonawcą
cudzych poleceń i obrzuca błotem tego, kogo Shad mu wskaże.
Wpadł jednak na genialny pomysł: postanowił opisać w jutrzejszym
wydaniu gazety, jak córka Madviga przyszła do redakcji i zdradziła
mu, że podejrzewa własnego ojca o zamordowanie jej kochanka. Ale
byłaby sensacja! Wyobraża sobie pani te wielkie nagłówki? „Opal
Madvig oskarża ojca o morderstwo! Twierdzi, że to on zabił syna
senatora!”
Przez
cały
czas
Eloise
Mathews
siedziała
blada,
z wytrzeszczonymi oczami, lekko pochylona do przodu, i słuchała
z zapartym tchem. Deszcz wciąż tłukł o okna i ściany domu. Rusty
wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je z głośnym sykiem.
Po chwili Ned wysunął czubek języka, oblizał usta i z
uśmiechem na twarzy mówił dalej:
– Dlatego pani mąż wywiózł Opal z miasta. Chciał ją trzymać
z dala od wszystkich, dopóki się nie ukaże jutrzejsza gazeta. Może
się orientował, że Shad z chłopakami się tu ukrywa, może nie. To
nie ma znaczenia. Zależało mu tylko na tym, żeby nikt się nie
dowiedział o wizycie Opal w redakcji. Nie twierdzę, oczywiście, że
zmusił Opal do wyjazdu z miasta, ani że trzyma ją tu siłą.
Porwanie nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. W każdym razie
nie potrzebował jej porywać: Opal gotowa jest uczynić wszystko,
żeby pogrążyć ojca.
– Bo zabił Taylora – powiedziała cicho, lecz dobitnie córka
Madviga.
Ned zerknął na nią smętnym wzrokiem, uśmiechnął się
i pokręcił z rezygnacją głową.
Eloise Mathews wpatrywała się w męża. W jej spojrzeniu
malowało się bezkresne zdumienie. Mathews usiadł, zwiesił głowę,
po czym ukrył ją w dłoniach.
Shad O’Rory rozprostował nogi i na powrót je skrzyżował.
– Skończyłeś? – spytał wyjmując papierosa.
– Jeszcze ci mało? – odparł Ned. Siedział tyłem do Shada
i nawet się nie odwrócił. Głos miał spokojny, ale na jego twarz
wypełzło zmęczenie.
O’Rory zapalił papierosa.
– No i po kiego licha to całe przedstawienie? Gazeta już się
drukuje. Dziewczyna przyszła do redakcji z własnej woli, tu też
nikt jej nie ciągnął na siłę. Podobnie jak ciebie. Jesteście wolni,
możecie w każdej chwili stąd wyjechać. Róbcie, co chcecie. – Wstał.
– Ja idę spać. Panie Mathews, gdzie jest pokój gościnny?
– Powiedz, Hal, że to nieprawda – rzekła Eloise do męża.
Mathews odsłonił wolno twarz.
– Kochanie, istnieje tyle poszlak wskazujących na winę
Madviga, że mamy prawo nalegać, aby policja przynajmniej go
przesłuchała – oznajmił z godnością. – Niczego więcej nie żądamy.
– Nie to miałam na myśli.
– Kochanie… – głos mu drżał – kiedy Opal Madvig przyszła… –
Nagle urwał i jakby kuląc się pod spojrzeniem żony, znów zakrył
rękami twarz.
❖ 5
Eloise Mathews i Ned Beaumont zostali sami w pokoju na
parterze. Siedzieli naprzeciw siebie przed kominkiem. Ona, lekko
pochylona do przodu, obolałym wzrokiem wpatrywała się
w ostatnią płonącą szczapę; on, z nogą założoną na nogę, z ręką
wspartą niedbale o oparcie krzesła, palił cygaro i ukradkiem
obserwował dziewczynę.
Nagle zaskrzypiały schody i na podeście stanął jej mąż. Miał na
sobie ten sam garnitur co wcześniej, zdjął jedynie sztywny
kołnierzyk, poluzował pod szyją krawat i wyciągnął go spod
kamizelki.
– Kochanie, chodź do łóżka. Już północ. Dziewczyna nawet nie
drgnęła.
– Panie Beaumont, nie mógłby pan…
Na dźwięk swojego nazwiska Ned odwrócił się do mężczyzny na
schodach i popatrzył na niego z okrutną obojętnością, a kiedy temu
głos się załamał, skupił się ponownie na paleniu cygara
i obserwacji dziewczyny.
Po chwili Mathews poczłapał z powrotem na górę.
– W kredensie stoi butelka whisky. Mógłbyś ją przynieść? –
poprosiła Eloise, nie odrywając oczu od ognia.
– Jasne. – Podał jej butelkę, po czym rozejrzał się za
szklankami. – Z wodą?
Potrząsnęła głową, że nie. Oddech miała przyśpieszony, piersi
falowały jej pod czerwoną, jedwabną suknią.
Nalał dwie duże porcje.
Dopiero kiedy poczuła, jak wtyka jej szklankę do ręki, Eloise
przeniosła spojrzenie z kominka na twarz mężczyzny i wykrzywiła
wąskie, zbyt mocno pomalowane wargi w cierpkim uśmiechu.
Pomarańczowy płomień odbijał się w jej oczach, które lśniły
niezdrowym blaskiem.
Ned odwzajemnił uśmiech.
Podniosła szklankę.
– Zdrowie mojego męża! – zawołała.
– O nie – powiedział lekko Ned i wylał zawartość szklanki do
kominka; ogień zabuzował.
Eloise roześmiała się zachwycona i poderwała na nogi.
– Nalej sobie znów!
Ned podniósł z podłogi butelkę i napełnił szklankę.
Eloise uniosła swoją wysoko nad głowę.
– Twoje zdrowie!
Wypili do dna. Dziewczyna wzdrygnęła się.
– Lepiej coś zjedz – poradził jej Ned.
– Nie, nie chcę. – Położyła rękę na jego ramieniu i odwróciła się
plecami do ognia. – Przyciągnijmy tu ławę.
– Dobry pomysł.
Odsunęli na bok krzesła, po czym wzięli za oba końce niską,
szeroką ławę bez oparcia i ustawili ją przed kominkiem.
– Zgaś światło – poprosiła Eloise.
Kiedy to uczynił i wrócił na miejsce, siedziała już na ławie
nalewając whisky do szklanek.
– Tym razem pijemy za ciebie – powiedział. Wypili i dziewczyna
znów się wzdrygnęła. Usiadł koło niej. Ogień w kominku rzucał na
ich twarze ciepły różowy blask.
Schody ponownie zaskrzypiały i po chwili ukazał się na nich
Mathews. Zatrzymał się na ostatnim stopniu.– Kochanie, proszę
cię…
– Rzuć czymś w niego – szepnęła dziewczyna do Neda.
Roześmiał się.
– Gdzie masz szklankę? – spytała, podnosząc z podłogi butelkę.
Kiedy nalewała trunek, Mathews wrócił na górę.
Eloise i Ned stuknęli się szklankami. Oczy dziewczyny lśniły
w pomarańczowym blasku płomieni. Kosmyk ciemnych włosów
zwisał jej zadziornie na czoło. Oddychała przez usta, lekko
posapując.
– Nasze zdrowie – szepnęła.
Ponownie wypili do dna. Dziewczyna wypuściła z ręki pustą
szklankę i rzuciła się w ramiona Neda. Tym razem, kiedy się
wzdrygnęła, ich wargi były zwarte w pocałunku. Szklanka rozbiła
się z hukiem na drewnianej podłodze. Ned patrzył na dziewczynę
przez zmrużone powieki. Ona oczy miała zamknięte.
Nie zareagowali na odgłos skrzypienia. To znaczy Ned nie
zareagował, Eloise zaś przytuliła się do niego jeszcze mocniej. Nie
widział schodów, był zwrócony do nich tyłem. Oboje mieli
przyśpieszone oddechy.
Kiedy po chwili schody znów zaskrzypiały, przerwali pocałunek,
ale wciąż siedzieli objęci. Ned obejrzał się. Na schodach nie było
nikogo.
Dziewczyna położyła rękę na karku mężczyzny, zaczęła targać
go za włosy, wbijać mu paznokcie w skórę. Oczy miała
wpółprzymknięte, ale roześmiane.
– Takie jest życie – powiedziała cicho, z lekką drwiną w głosie.
Odchyliła się na ławie, ciągnąc za sobą Neda i ponownie przylgnęła
wargami do jego ust.
Znajdowali się w półleżącej pozycji, kiedy usłyszeli strzał.
Ned Beaumont błyskawicznie wyrwał się z objęć dziewczyny.
– Gdzie jest sypialnia? – spytał ostro. Eloise, sparaliżowana
strachem, nie odezwała się.
– Gdzie jest sypialnia? – powtórzył.
– Na piętrze, w przedniej części domu – rzekła ochryple,
unosząc bezradnie rękę.
Popędził ile sił na górę, pokonując po kilka stopni na raz.
U szczytu schodów natknął się na Jeffa, który stał w ubraniu, ale
boso. Mrugając spuchniętymi od snu oczami, goryl oparł jedną rękę
na biodrze, a drugą wysunął przed siebie, żeby zagrodzić Nedowi
drogę.
– Co się dzieje, do cholery? – warknął.
Niewiele się zastanawiając, Ned przyłożył gorylowi w szczękę.
Kiedy ten zatoczył się od siły ciosu, Ned wyminął go i pognał
w stronę sypialni Mathewsów. Z innego pokoju wybiegł O’Rory
i ruszył za nim.
Z dołu doleciał ich krzyk Eloise.
Ned Beaumont pchnięciem otworzył na oścież drzwi
i znieruchomiał. Mathews leżał wyciągnięty na wznak na podłodze
pod lampą. Usta miał otwarte, z kącika sączyła się strużka krwi.
Jedna ręka spoczywała na klatce piersiowej, a druga, wyrzucona
w bok, zdawała się wskazywać czarny rewolwer pod ścianą. Na
stoliku przy oknie Ned spostrzegł otwarty kałamarz, pióro i kartkę
papieru. Obok stolika stało krzesło.
Shad O’Rory przecisnął się koło Beaumonta i kucnął przy
Mathewsie. Kiedy pochylił się nad nim, Ned podszedł do stolika,
zerknął pośpiesznie na kartkę, po czym schował ją do kieszeni.
Po chwili zjawił się Jeff, a za nim nagi Rusty. O’Rory wstał
i rozłożył ręce.
– Strzelił sobie w podniebienie – rzekł. – Nie żyje.
Beaumont opuścił sypialnię. W holu spotkał Opal Madvig.
– Co się stało, Ned? – spytała wystraszona.
– Mathews się zastrzelił. Nie zaglądaj tam. Ubierz się i zejdź na
dół do Eloise. Postaram się ją uspokoić.
Kiedy zbiegł na dół po schodach, ujrzał ciemny kształt leżący na
podłodze przy ławie. Ruszył w jego stronę, ale po dwóch krokach
zatrzymał się i chłodnym, badawczym wzrokiem rozejrzał się
wokoło. Dopiero wtedy podszedł do dziewczyny, ukląkł na jedno
kolano i sprawdził jej puls. Przez chwilę wpatrywał się w nią
uważnie w słabym blasku dogasającego ognia. Sprawiała wrażenie
nieprzytomnej. Wyjął z kieszeni kartkę, którą zabrał ze stolika na
górze, i przysunął się na kolanach bliżej kominka, żeby przeczytać,
co Mathews napisał przed śmiercią.
Ja, Howard Keith Mathews, będąc zdrowy na ciele i umyśle,
postanawiam niniejszym co następuje:
Cały swój majątek oraz wszystkie rzeczy osobiste pozostawiam
mojej ukochanej żonie, Eloise Braden Mathews.
Ustanawiam spółkę State Central jedynym wykonawcą mojego
testamentu.
Powyższe poświadczam własnoręcznym podpisem..
Ned przerwał lekturę i uśmiechając się ponuro pod nosem,
podarł kartkę na trzy części; następnie wstał, wsunął rękę w szparę
nad żelazną kratą i rzucił podarty testament na żarzące się
kawałki drewna. Kartki zajęły się ogniem i po chwili nie było po
nich śladu. Mężczyzna wziął stojącą obok szufelkę i na wszelki
wypadek rozgarnął żar, po czym wrócił do leżącej na podłodze
postaci, nalał do szklanki odrobinę whisky, podniósł głowę
dziewczyny i wlał jej do ust alkohol. Kiedy Opal Madvig zeszła na
dół, Eloise odzyskała już przytomność i siedziała na ławie
pokasłując.
❖ 6
Na schodach ukazał się Shad O’Rory, za nim Jeff i Rusty.
Wszyscy trzej byli ubrani. Beaumont stał przy drzwiach,
w płaszczu i kapeluszu.
– Dokąd się wybierasz, Ned?
– Zadzwonić na policję.
– Słusznie. – O’Rory skinął głową. – Ale zanim wyjdziesz, chcę
cię o coś zapytać. – Zszedł na dół. Rusty i Jeff niemal deptali mu po
piętach.
– No? – Beaumont wyjął rękę z kieszeni i przekręcił się nieco
w bok, tak żeby pistolet, który trzymał w dłoni, był widoczny dla
trzech mężczyzn, lecz niewidoczny dla Eloise i Opal, która siedziała
obok przyjaciółki, obejmując ją ramieniem. – Tylko bez głupich
kawałów, bo się śpieszę.
O’Rory zatrzymał się, sprawiał jednak wrażenie, jakby nie
zauważył broni.
– Nie wydaje ci się to dziwne – zaczai – że na stoliku w sypialni
stoi otwarty kałamarz, obok leży pióro, a nie znaleźliśmy żadnego
listu…
– Nie było listu? – Ned uśmiechnął się robiąc zdumioną minę,
po czym cofnął się o krok. – To rzeczywiście dziwne. Jak wrócę,
możemy się wspólnie podziwie.
– Wolałbym teraz…
– Przykro mi… – Wymacał ręką klamkę. – Za kilka minut będę
z powrotem. – Wyskoczył na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.
Już nie padało. Ruszył pędem przez wysoką trawę i skręcił za
budynek. Słyszał, jak ktoś zatrzaskuje jakieś inne drzwi. Gdzieś
nie opodal szumiała rzeka. Zaczął przedzierać się w jej stronę przez
zarośla.
Na lewo, za jego plecami, rozległ się ostry, lecz niezbyt głośny
gwizd. Brnąc przez grząskie błoto, Ned dotarł do kępy drzew i odbił
w bok od rzeki. Znów rozległ się gwizd, tym razem na prawo. Za
kępą drzew Ned zagłębił się w krzaki sięgające mu do ramion.
Chociaż była ciemna noc, na wszelki wypadek szedł lekko
pochylony, żeby go nikt nie dojrzał.
Wspinał się pod górę po śliskim, nierównym gruncie, walcząc
z gęstwiną cienkich gałęzi, które smagały go po twarzy, po rękach,
czepiały się jego ubrania. Trzy razy upadł. Potykał się bez przerwy.
Gwizd się nie powtórzył.
Nie znalazł Buicka. Nie znalazł nawet drogi, którą przyjechał.
Wspinał się mozolnie, powłócząc nogami i potykając się nawet
wtedy, kiedy nie było już o co się potykać. Wreszcie dotarł na szczyt
wzniesienia i po chwili zaczął schodzić z jego drugiej strony,
ślizgając się i przewracając jeszcze częściej. Dołem biegła ścieżka.
Skręcił w prawo i brnął przed siebie, co rusz przystając, żeby
zdrapać z butów ogromne grudy lepkiego błota. Zdrapywał je
pistoletem.
Wtem usłyszał za plecami szczekanie; zatrzymał się i zataczając
jak pijak obejrzał za siebie. W odległości mniej więcej dwudziestu
metrów zobaczył niewyraźny zarys domu, którego wcześniej nie
zauważył. Zawrócił. Po chwili stał przed wysoką bramą, na którą
rzucał się, wściekle ujadając, pies – niewidoczny w ciemności
potwór.
Beaumont wyciągnął rękę, znalazł po omacku klamkę
i odczepiwszy haczyk, wszedł na teren posesji. Pies odsunął się;
krążąc wokół intruza i ujadając hałaśliwie, raz po raz przyskakiwał
bliżej, jakby miał zamiar go zaatakować.
Ktoś otworzył okno i krzyknął grubym głosem:
– Co pan, do cholery, wyprawia z psem? Ned roześmiał się
w duszy, po czym wziął się w garść i odparł głosem niewiele
cieńszym:
– Jestem Beaumont z prokuratury okręgowej. Muszę skorzystać
z pańskiego telefonu. Niedaleko stąd zginął człowiek!
– Nic nie słyszę! – ryknął basem mężczyzna w oknie. – Cicho,
Jeannie!
Jeannie zaszczekała jeszcze kilka razy ze zdwojoną energią
i wreszcie się uspokoiła.
– To co pan mówił?
– Jestem z prokuratury. Chcę skorzystać z telefonu. Zginął
człowiek.– O cholera!
Kiedy mężczyzna zamknął z trzaskiem okno, pies znów zaczął
szczekać i krążyć wkoło, udając, że lada moment rzuci się do ataku.
Ned cisnął w zwierzę swój zabłocony pistolet. Psisko czym prędzej
czmychnęło za dom.
Drzwi otworzył czerwony na twarzy, krępy mężczyzna w długiej,
niebieskiej koszuli nocnej.
– Jezus Maria! Ale pan okropnie wygląda! – wyrwało mu się,
gdy Ned podszedł do światła.
– Gdzie jest telefon?
Mężczyzna złapał Neda, zanim ten się przewrócił.
– W pokoju – mruknął. – Do kogo mam zadzwonić i co
powiedzieć? Pan jest za słaby, żeby…
– Telefon! – warknął Ned.
Podtrzymując go, żeby się nie przewrócił, gospodarz wprowadził
Neda do środka, po czym pchnął drzwi na końcu korytarza.
– Tam – rzekł. – Ma pan szczęście, że starej nie ma w domu. Nie
wpuściłaby kogoś tak zabłoconego.
Ned zwalił się na krzesło, ale nie sięgnął po telefon. Patrząc
spod oka na faceta w koszuli nocnej, warknął ochryple:
– Chciałbym zostać sam.
Mężczyzna cofnął się od progu i zamknął za sobą drzwi.
Ned podniósł słuchawkę, podparł się łokciami na stoliku
i wykręcił numer Paula Madviga. Czekając na połączenie, walczył
z sennością; powieki co rusz mu opadały, musiał na siłę otwierać
oczy, ale kiedy wreszcie zaczął mówić, głos miał normalny, rześki.
– Cześć Paul, tu Ned… Mniejsza z tym… Mathews popełnił
samobójstwo w swoim domku nad rzeką i nie zostawił
testamentu… A teraz słuchaj, bo to ważne. Ponieważ miał sporo
długów, a nie ustanowił nikogo wykonawcą swej woli, sąd będzie
musiał wyznaczyć kogoś, kto by tymczasowo zarządzał majątkiem.
Rozumiesz…? Tak. Przypilnuj, żeby sprawa trafiła do właściwego
sędziego, może do Phelpsa; wtedy do czasu wyborów „Observer”
nam nie podskoczy. Jasne…? W porządku, dobra, ale to nie
wszystko. Jest pilna robota. Jutrzejsze wydanie zawiera sensacyjny
materiał. Musisz zatrzymać cały nakład… Nie wiem, wyciągnij
Phelpsa z łóżka, niech wyda sądowy nakaz albo co, w każdym razie
gazeta nie może się ukazać! Potem już się jakoś dogadamy
z zespołem redakcyjnym; sami spuszczą z tonu, jak się dowiedzą, że
przez najbliższy miesiąc gazetą będzie zarządzał ktoś z naszych…
Nie mam czasu, Paul, ale mówię ci, to prawdziwa bomba! Musisz
zrobić wszystko, żeby gazeta nie trafiła jutro do kiosków. Obudź
Phelpsa, jedźcie do redakcji i sami się przekonajcie. Masz ze trzy
godziny czasu… Tak… Co? Opal? Nie martw się. Jest tu ze mną…
Tak, przywiozę ją do domu… Aha, zawiadom policję czy
prokuraturę o Mathewsie, dobrze…? Tak, zaraz tam wracam.
W porządku.
Rzucił słuchawkę na widełki, wstał i chwiejnym krokiem
doczłapał do drzwi. Szarpnął je raz, ale nie ustąpiły. Kiedy
szarpnął je mocniej, otworzyły się na oścież i Ned wypadł na
korytarz; gdyby nie ściana, na której się zatrzymał, rymnąłby jak
długi na podłogę. Gospodarz pośpieszył mu z pomocą.– Niech się
pan o mnie oprze… Powinien pan odpocząć. Rozłożyłem na
tapczanie koc, żeby nie zabrudził pan…
– Pożyczy mi pan samochód? – przerwał mu Ned. – Muszę
wrócić do domku Mathewsa.
– To właśnie on nie żyje?
– Tak.
Mężczyzna uniósł brwi i zagwizdał cicho.
– Pożyczy mi pan samochód? – spytał ponownie Ned.
– Bądź pan rozsądny! W takim stanie chce pan prowadzić?!
– Dobra, wrócę pieszo – oznajmił Ned zataczając się.
– Stój pan! – Gospodarz zmierzył gościa gniewnym wzrokiem. –
Co za uparty osioł! W porządku, ubiorę się i sam pana podwiozę.
Tylko nie wykorkuj mi pan po drodze!
Mężczyzna zaparkował pod domem Mathewsa i wprowadził,
a raczej wniósł Neda do środka. W ogromnym pokoju na parterze
zastali tylko Opal i Eloise. Na widok przybyszy, którzy wtargnęli
bez pukania, zaskoczone dziewczyny wytrzeszczyły szeroko oczy.
Ned uwolnił się z objęć mężczyzny i powiódł smętnym wzrokiem
po pokoju.
– Gdzie Shad? – wymamrotał.
– Odjechał – rzekła Opal. – Wszyscy odjechali.
– To dobrze. – Mówił z wyraźnym trudem. – Muszę z tobą
porozmawiać na osobności.
Eloise Mathews podbiegła w jego stronę.
– Zabiłeś go! – krzyknęła.
Zachichotał głupawo i próbował wziąć ją w ramiona.
Dziewczyna wrzasnęła i z całej siły uderzyła go w twarz.
Poleciał do tyłu na wyprostowanych nogach – uczynny sąsiad
nie zdołał go złapać – runął na podłogę i już się nie poruszył.
VII
Słudzy
❖ 1
Senator Henry odłożył serwetkę i wstał od stołu. Sprawiał
wrażenie wyższego i młodszego niż był w rzeczywistości. Głowę
miał dość małą, porośniętą rzadkimi, siwymi włosami, lecz
wyjątkowo kształtną, twarz trochę pomarszczoną, z zaledwie
kilkoma wyrazistymi bruzdami. Oczy nie zdradzały jego wieku;
zielonoszare, głęboko osadzone i niezbyt duże, patrzyły bystro.
– Pozwolą państwo, że na kilka minut zabiorę Paula na górę? –
spytał poważnie, z wystudiowaną uprzejmością.
– Pod warunkiem, że zostawisz mi tu pana Beaumonta –
odparła jego córka – i obiecasz, że niedługo do nas wrócicie.
Ned Beaumont uśmiechnął się i skinął bez słowa głową, po
czym przeszedł z Janet do pomalowanego na biało pokoju.
W białym kominku leniwie buzował za kratą ogień, rzucając
czerwonawy blask na mahoniowe meble.
Janet Henry włączyła lampę stojącą przy fortepianie i usiadła
na ławeczce, plecami do klawiszy. Padające z tyłu światło tworzyło
aureolę wokół jej jasnych włosów. Kobieta ubrana była w czarną
suknię z materiału przypominającego zamsz. Nie miała na sobie
biżuterii.
Ned pochylił się, żeby strzepnąć do kominka popiół z cygara.
Osadzona w spince do krawata perła zalśniła w blasku ognia niby
czerwone oko.
– Zagra pani? – spytał prostując się.
– Nie gram zbyt dobrze, ale jeśli pan chce… tylko może później.
Bo chciałabym skorzystać z okazji, że jesteśmy sami i porozmawiać
z panem. – Siedziała sztywno wyprostowana, z rękami splecionymi
na kolanach.
Ned skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Cofnął się od
kominka i zajął miejsce na stojącej nie opodal stylowej kanapie.
Spojrzał wyczekująco na córkę senatora, lecz nie zdradzał
większego zainteresowania.
Janet Henry obróciła się na ławeczce, tak aby siedzieć
dokładnie na wprost Neda.
– Jak się Opal czuje? – spytała ciepłym, poufałym tonem.
– Nie widziałem jej od tygodnia, ale chyba dobrze. – Przysunął
cygaro do ust, po czym zawahał się, jakby nagle coś sobie
przypomniał. – Dlaczego pani pyta?
Kobieta otworzyła szerzej piwne oczy.
– Słyszałam, że cierpi na depresję i nie wstaje z łóżka…
– Ach, o to chodzi! – Ned uśmiechnął się lekko. – Więc Paul nic
pani nie mówił?
– No właśnie mówił. – Popatrzyła na niego zdziwiona. – Mówił,
że Opal całymi dniami leży przygnębiona w łóżku. Od niego to
wiem.
Uśmiech Neda stał się łagodny.
– Hm, biedak pewnie czuje się trochę skrępowany – powiedział
wolno, po czym przeniósł wzrok z cygara na Janet i wzruszył
ramionami.
– Nie, Opal nie cierpi na żadną depresję. Po prostu ubzdurała
sobie, że Paul zabił pani brata i jak idiotka zaczęła rozgłaszać to
wszem wobec. Oczywiście Paul nie może sobie pozwolić, aby jego
własna córka biegała po mieście oskarżając go o morderstwo, więc
zakazał jej wychodzenia z domu, dopóki nie zmądrzeje.
– To znaczy… – Zawahała się, jej oczy lśniły.
– To znaczy, że więzi Opal?
– Więzi? Bez przesady! – zaprotestował. – Opal jest jeszcze
dzieckiem. A jak dzieci coś przeskrobią, często za karę muszą
siedzieć w domu, prawda?
– No tak – przyznała Janet Henry. – Ale… – Popatrzyła na
splecione na kolanach dłonie, potem znów na Neda. – Dlaczego ona
podejrzewa Paula?
– A któż go nie podejrzewa? – odparł kwaśno. Janet zacisnęła
ręce na krawędzi ławeczki i blada z przejęcia pochyliła się do
przodu.
– Właśnie o to chciałam pana spytać – rzekła.
– Czy ludzie naprawdę myślą, że Paul jest mordercą?
Skinął głową. Na jego twarzy malował się spokój.
Kobieta tak mocno ściskała ławkę, że kłykcie miała niemal
białe.
– Dlaczego? – szepnęła ochryple.
Ned wstał z kanapy, podszedł do kominka i wrzucił do ognia
niedopałek, po czym wrócił na miejsce, założył nogę na nogę
i odchylił się wygodnie do tyłu.
– Bo konkurencja, żeby wygrać, rozpuszcza takie plotki. – Nic
w jego głosie, minie ani zachowaniu nie wskazywało na to, że ta
sprawa jakoś osobiście go dotyczy.
– Ale… – kobieta zmarszczyła czoło – ale czy ludzie by w nie
wierzyli, gdyby nie istniały jakieś dowody, jakieś poszlaki…
Spojrzał na nią rozbawiony.
– Rzecz w tym, że istnieją. Myślałem, że pani o tym wie. –
Pogładził kciukiem wąs. – Jeszcze pani nie dostała jednego z tych
anonimów, których tyle krąży?
Janet Henry podniosła się z ławeczki, wyraźnie podniecona.
– Dostałam! Właśnie dziś! Zaraz go panu pokażę…
Roześmiał się cicho i ruchem dłoni powstrzymał ją.
– Nie warto. Już kilka widziałem, a niczym się od siebie nie
różnią.
Kobieta usiadła z ociąganiem.
– Te wszystkie anonimy, te artykuły, które ukazywały się
w „Observerze”, póki nie zmusiliśmy gazety do wyłączenia się
z kampanii wyborczej, te rozsiewane plotki… – Ned wzruszył
ramionami. – Posługując się paroma poszlakami, konkurencja
zmontowała przeciwko Paulowi oskarżenie.
– Czy… czy coś mu grozi? – Janet przygryzła dolną wargę..
Ned pokiwał głową.
– Jeśli przegra wybory, to znaczy, jeśli jego kandydaci
przegrają, wówczas straci swoje wpływy we władzach miejskich
oraz stanowych, i wyląduje na krześle elektrycznym – oznajmił
spokojnie, z przekonaniem w głosie. Ciałem kobiety wstrząsnął
dreszcz.
– A jeśli wygra, to nic mu nie będzie? – spytała.
– Nic a nic.
Na moment wstrzymała oddech. Kiedy w końcu odezwała się,
usta tak bardzo jej drżały, że ledwo mogła mówić.
– Czy wygra?
– Tak sądzę.
– I wtedy bez względu na istniejące dowody…
– głos jej się załamał – …nic mu nie będzie groziło?
– Nie stanie przed sądem – wyjaśnił Ned. I wtem doznał
olśnienia. Usiadł prosto, zamknął oczy, potem otworzył je i wbił
wzrok w bladą, napiętą twarz Janet Henry. Po chwili rozpromienił
się i parsknął śmiechem, niezbyt głośnym, ale pełnym radości. –
Judyta we własnej osobie!
– zawołał wstając z kanapy.
Kobieta znów wstrzymała oddech; siedziała blada, z pytaniem
w oczach.
Ned, z zadowoloną miną, zaczął przemierzać pokój w tę i z
powrotem, rozmawiając ze sobą z ożywieniem. Od czasu do czasu
zerkał przez ramię na Janet Henry.
– Oczywiście! Więc o to chodzi! Córka senatora tolerowała
Paula, była dla niego miła, bo chciała pomóc ojcu zdobyć poparcie,
którego tak bardzo potrzebował, ale wyznaczyła sobie pewne
granice. A Paul zakochał się w niej po uszy. Później, kiedy uznała,
że to właśnie on zabił jej brata i że uniknie kary, chyba że ona…
Boże, ale numer! Zarówno rodzona córka, jak i ukochana kobieta
robią co mogą, żeby wylądował na krześle elektrycznym! Ten ma
szczęście do kobiet!
– Zatrzymawszy się przed Janet, przyciął koniec cienkiego,
jasnozielonego cygara, z którym spacerował po pokoju. – To pani
rozsyła te anonimy
– powiedział tonem bynajmniej nie oskarżycielskim, ale tak
jakby dzielił się z nią dokonanym przez siebie odkryciem. – Tak, to
pani robota. Zostały napisane na maszynie znajdującej się
w garsonierze, w której Taylor spotykał się z Opal. Taylor miał
jeden klucz, Opal drugi. Opal nie spłodziła tych anonimów, była
nimi zbyt zdruzgotana. Ale pani… Tak, kiedy policja oddała
senatorowi rzeczy Taylora, odszukała pani klucz, zakradła się do
tamtego mieszkanka i przystąpiła do pisania. W porządku. – Znów
zaczął przemierzać pokój. – Hm, trzeba będzie przekonać senatora,
aby wynajął kilka sprawnych, silnych pielęgniarek, zamknął panią
w sypialni i oznajmił wszystkim, że córka cierpi na depresję i nie
wstaje z łóżka. Wygląda na to, że epidemia depresji grasuje wśród
córek naszych polityków, ale trudno, wygramy te wybory, choćby
w każdym domu ktoś się miał rozchorować.
– Odwrócił się i uśmiechnął przyjaźnie do kobiety—
Przyłożyła rękę do szyi; nie poruszyła się ani nie odezwała.
– Na szczęście z senatorem nie będziemy mieli kłopotów –
ciągnął po chwili. – Niewiele go obchodzi pani czy zmarły syn.
Zależy mu tylko na tym, żeby zostać ponownie wybranym,
a doskonale zdaje sobie sprawę, że bez pomocy Paula to mu się nie
uda. – Roześmiał się. – Dlatego poszła pani w ślady Judyty,
prawda? Wiedziała pani, że przed wyborami ojciec nie zerwie
z Paulem, nawet gdyby uważał, że to właśnie on zabił Taylora. Cóż,
to dla nas pocieszająca wiadomość.
Kiedy urwał na moment, żeby zapalić cygaro, kobieta opuściła
rękę na kolana i wreszcie przemówiła. Siedziała wyprostowana, ale
w jej postawie nie było sztywności. Głos miała opanowany, chłodny.
– Nie potrafię dobrze kłamać… Tak, napisałam te listy. Wiem,
że Paul zabił Taylora.
Ned Beaumont wyjął cygaro z ust, podszedł do stylowej kanapy
i usiadł naprzeciw Janet Henry. Popatrzył na nią z powagą, lecz
bez wrogości.
– Pani nienawidzi Paula, prawda? – spytał. – Nawet gdybym
udowodnił, że wcale nie zamordował pani brata, nadal by go pani
nienawidziła…
– Tak, chyba tak… – odparła, nie spuszczając z niego oczu.
– No właśnie. Nie dlatego go pani nienawidzi, że pani zdaniem
zabił Taylora. Jest dokładnie odwrotnie. Podejrzewa go pani
o morderstwo, ponieważ tak bardzo go pani nienawidzi.
– Nie. – Pokręciła wolno głową. Ned uśmiechnął się sceptycznie.
– Rozmawiała pani o tym z ojcem? – spytał. Przygryzła wargę
i lekko się zarumieniła.
– I co? – Ned ponownie się uśmiechnął. – Oświadczył pani, że to
bzdura?
Rumieniec pogłębił się. Zamierzała coś powiedzieć, ale
rozmyśliła się.
– Gdyby Paul zabił Taylora, pani ojciec by o tym wiedział.
Spojrzała na swoje ręce.
– Ojciec nie chce dopuścić do siebie prawdy – oznajmiła ponuro.
– Proszę mi wierzyć, on wie najlepiej. – Nagle zmrużył oczy. –
Czy tamtego wieczoru Paul mówił coś senatorowi na temat Taylora
i Opal?
Podniosła zdumiona głowę.
– Pan nie wie, co się wtedy stało? – spytała.
– Nie.
– To nie miało nic wspólnego z Taylorem i Opal! – Była tak
przejęta, że słowa się jej zlewały. – Ojciec… – Wtem obróciła się
w stronę drzwi i zasznurowała usta. Za drzwiami rozległ się niski,
gardłowy śmiech oraz odgłos zbliżających się kroków. Kobieta
zerknęła pośpiesznie na Beaumonta i podniosła błagalnie ręce. –
Muszę ci wszystko opowiedzieć, Ned – szepnęła nerwowo,
zwracając się do niego po imieniu. – Możemy się jutro spotkać?
– Tak.
– Gdzie?
– U mnie?
Kiedy zgodziła się, podał szybko swój adres. Kobieta zdążyła
jeszcze spytać szeptem, czy może wpaść po dziesiątej, on zdążył
skinąć głową, że tak, i do pokoju wszedł senator Henry z Paulem
Madvigiem.
❖ 2
O wpół do jedenastej pożegnali się z senatorem i jego córką,
wsiedli do brązowej limuzyny i odjechali spod willi na Charles
Street. Półtorej przecznicy dalej Madvig odetchnął głośno,
z wyraźną ulgą.
– Nawet nie wiesz, Ned, jak bardzo się cieszę, żeście się polubili
z Janet.– Ja się ze wszystkimi lubię – odparł Ned, patrząc spod oka
na profil blondyna.
Madvig zarechotał cicho. – Akurat!
Na wargi Neda wypełzł tajemniczy uśmiech.
– Słuchaj, Paul, chciałbym jutro coś z tobą omówić. Gdzie
będziesz około drugiej?
– Zaczyna się nowy miesiąc, więc w biurze.
– Madvig skręcił w China Street. – A teraz nie możemy
pogadać? Jeszcze jest wcześnie.
– Nie, jutro będę miał jaśniejszy obraz. Jak się miewa Opal?
– Dobrze – odparł Paul Madvig. – Cholera, żebym chociaż umiał
się na nią gniewać! Byłoby mi znacznie łatwiej. – Minęli światła na
skrzyżowaniu. – Przynajmniej smarkula nie jest w ciąży – dodał po
chwili.
Ned nic nie powiedział. Twarz miał pozbawioną jakiegokolwiek
wyrazu. Madvig zwolnił; zbliżali się do klubu.
– Jak myślisz, Ned? – spytał ochrypłym głosem i oblał się
rumieńcem. – Czy Opal… – przełknął ślinę – czy oni ze sobą
sypiali? Czy może ich związek był czysto platoniczny?
– Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. I przypadkiem nie pytaj
Opal, Paul.
Madvig zatrzymał wóz i przez chwilę siedział z rękami na
kierownicy, patrząc prosto przed siebie. Potem znów przełknął
ślinę i niskim, ochrypłym głosem oznajmił: – Porządny z ciebie
facet, Ned.
– Jasne.
Wysiedli z samochodu, weszli do klubu i na pierwszym piętrze,
przed portretem gubernatora, rozstali się bez słowa, każdy udając
się w swoją stronę.
Ned Beaumont wstąpił do małego pokoiku na zapleczu,
w którym pięciu facetów grało w pokera, a trzech stało obok
kibicując. Przyłączył się do graczy. O trzeciej nad ranem, kiedy gra
dobiegła końca, wstał od stolika bogatszy o czterysta dolarów.
❖ 3
Dochodziło prawie południe, kiedy wreszcie zjawiła się Janet
Henry. Beaumont od ponad godziny przemierzał nerwowo pokój, na
przemian obgryzając paznokcie i zaciągając się cygarem. Po
usłyszeniu dzwonka natychmiast ruszył do drzwi, otworzył je i na
widok kobiety uśmiechnął się jakby nieco zaskoczony.
– Dzień dobry, Janet – powiedział.
– Przepraszam za spóźnienie, ale…
– Wcale się nie spóźniłaś – zapewnił ją, zapraszając do środka. –
Umówiliśmy się po dziesiątej, nie na żadną konkretną godzinę.
– Ładnie tu. – Rozglądała się wolno, podziwiając przestronny
salon o wysokim suficie i szerokich oknach, a także zawieszone nad
kominkiem ogromne lustro oraz meble obite grubym, czerwonym
pluszem. – Prześlicznie! – Skierowała swoje piwne oczy w stronę
uchylonych drzwi do drugiego pokoju. – Czy tam jest sypialnia?
– Tak. Chcesz zobaczyć?
– Bardzo.
Pokazał jej sypialnię, potem kuchnię i łazienkę.
– Co za wspaniałe mieszkanie – powiedziała, gdy wrócili do
salonu. – Nie sądziłam, że takie piękne, staroświeckie wnętrza
trafiają się jeszcze w tym mieście.
Skinieniem głowy podziękował za miłe słowa.
– Mnie też się podoba – rzekł. – I jak mogłaś się przekonać, nikt
nas tu nie podsłuchuje, chyba że ukrył się w szafie.
Popatrzyła mu prosto w oczy.
– Taka możliwość nawet nie przyszła mi do głowy –
oświadczyła. – Mogę się z tobą nie zgadzać, mogę uważać cię za
wroga, ale wiem, że jesteś dżentelmenem. Inaczej bym się z tobą tu
nie umówiła.
– Dżentelmenem? – spytał żartobliwym tonem. – Kimś, kto wie,
że nie nosi się brązowych butów do granatowego garnituru?
– Nie to miałam na myśli.
– Zatem pomyliłaś się. Jestem hazardzista i totumfackim
Madviga.
– Jesteś dżentelmenem. – W jej oczach pojawił się błagalny
wyraz. – Proszę, nie kłóćmy się, przynajmniej dopóki nie mamy
o co.
– Przepraszam. – Uśmiechnął się lekko stropiony. – Może
usiądziesz?
Spoczęła w głębokim, obitym czerwonym pluszem fotelu, a on
zajął miejsce naprzeciwko.
– Obiecałaś, że mi powiesz, co się stało tego wieczoru, kiedy
zginął twój brat.
– Tak. – Jej szept był ledwo słyszalny. Zarumieniła się
i przeniosła wzrok na podłogę. W końcu podniosła oczy i mimo
wyraźnego speszenia mówiła dalej: – Chcę, żebyś wiedział… Jesteś
przyjacielem Paula… może uważasz mnie za wroga… ale kiedy
dowiesz się… kiedy usłyszysz prawdę, może zmienisz o mnie
zdanie… Nie wiem, może… Opowiem ci o wszystkim i sam
zdecydujesz… – Przyjrzała mu się uważnie; jej zmieszanie znikło. –
Paul naprawdę nic ci nie mówił?
– Nic a nic. Daję słowo.
– Czy to nie świadczy, że chce coś ukryć? – spytała pochylając
się do przodu.
Ned wzruszył ramionami.
– Być może, ale co z tego? – Głos miał spokojny, obojętny.
Zmarszczyła brwi.
– Nie widzisz, że… Zresztą nieważne. Opowiem ci o jego wizycie
i sam ocenisz. – Wciąż siedziała pochylona do przodu, wpatrując się
z napięciem w jego twarz. – Tego wieczoru Paul po raz pierwszy
przyszedł do nas na kolację…
– Wiem – wtrącił Ned. – Twojego brata nie było w domu.
– Nie było go przy stole, ale był u siebie w pokoju – wyjaśniła. –
Do stołu zasiedliśmy w trójkę, ojciec, ja i Paul. Taylor zamierzał
zjeść na mieście. Nie chciał się do nas przyłączyć, miał Paulowi za
złe, że nie pozwala mu się widywać z Opal.
Ned pokiwał chłodno głową.
– Po kolacji ojciec wyszedł na chwilę, zostawiając nas samych.
Nagle Paul objął mnie i pocałował.
Beaumont nie umiał powstrzymać wesołości; zarechotał pod
nosem. Kiedy kobieta spojrzała na niego zdziwiona, opanował się
i wyjaśnił z uśmiechem:
– Później ci powiem, co mnie tak rozbawiło. Przepraszam. I cały
zamieniam się w słuch. – Zanim jednak Janet zdołała otworzyć
usta, spytał: – Czy coś mówił?– Paul? Nie wiem. Chyba coś
wymamrotał, ale nic nie rozumiałam. – Minę miała zakłopotaną. –
A dlaczego?
Beaumont znów się roześmiał.
– Powinien był powiedzieć, że chce wziąć z góry to, co mu się
należy. Moja wina. Usiłowałem go przekonać, żeby nie popierał
kandydatury twojego ojca, tłumaczyłem, że senator podsuwa mu
ciebie jako przynętę i że jeśli on, Paul, chce się dać skusić, to niech
się kusi przed wyborami, bo potem nic nie dostanie.
Janet Henry wytrzeszczyła szeroko oczy.
– Rozmawialiśmy, zanim był u was na kolacji
– ciągnął Ned – ale nie sądziłem, że mnie posłucha. –
Zmarszczył czoło. – Przyznaj się, czym go sprowokowałaś? Bo Paul
czcił cię jak bóstwo, chciał się z tobą żenić, nie rzuciłby się na ciebie
bez powodu…
– Naprawdę go nie prowokowałam – odparła wolno. – To był
długi, męczący wieczór. Oboje siedzieliśmy spięci. Starałam się nie
okazywać… starałam się, żeby Paul nie zauważył, że robię dobrą
minę do złej gry. Widziałam, że czuje się nieswojo… może zaczął
podejrzewać, że miałeś jednak rację i dlatego postanowił… no,
wiesz…
– Urwała, wykonując rękami jakiś nieokreślony gest.
– I co było potem?
– Ogarnęła mnie taka złość, że wybiegłam z jadalni.
– Bez słowa? – Z oczu Neda biła z trudem skrywana wesołość.
– Tak. On też nic nie powiedział, a przynajmniej nic nie
słyszałam. Na schodach spotkałam ojca… byłam na niego równie
wściekła jak na Paula, bo to przecież ojciec zaprosił go na kolację.
Zaczęłam mu opowiadać, co się przed chwilą stało, kiedy drzwi
jadalni się otworzyły i Paul wybiegł z domu. Nagle Taylor wyłonił
się ze swojego pokoju. – Janet jeszcze bardziej zbladła; była
zdenerwowana, głos miała ochrypły z przejęcia. – Słyszał, jak
rozmawiam z ojcem i spytał, o co chodzi, ale byłam zbyt wzburzona,
żeby mu tłumaczyć. Zostawiłam go z ojcem na schodach i udałam
się do siebie. Po pewnym czasie ojciec przyszedł do mnie na górę
i powiedział, że Taylor nie żyje… że został zamordowany.
Siedziała blada jak kreda, z oczami utkwionymi w Beaumonta,
i wyłamując sobie palce czekała, jak zareaguje. Jego reakcja była
dość chłodna.
– A co Paul ma z tym wspólnego?
–
Co
Paul
ma
z
tym
wspólnego?
–
powtórzyła
z niedowierzaniem. – Nie rozumiesz? Taylor wybiegł z domu,
dogonił Paula, a ten go zabił! Mój brat wpadł w furię i… – Nagle
coś sobie przypomniała. – Wiesz, że nie znaleziono przy nim
kapelusza? Taylor za bardzo się śpieszył i był zbyt wściekły, żeby
wkładać przed wyjściem kapelusz. Chciał…
– To żaden dowód – przerwał jej Ned i pokręcił wolno głową.
W jego głosie nie było cienia wątpliwości. – Taylor nie zginął z rąk
Paula. Po co miałby go Paul zabijać, skoro bez trudu mógłby go
obezwładnić? Paul tak łatwo nie traci głowy. Znam go. Widziałem,
jak walczy i sam się z nim biłem. Fakt, że Taylor za nim wybiegł,
nie jest żadnym dowodem. – Zmrużył powieki; spojrzenie miał
lodowate. – Zresztą nawet gdyby go Paul zabił… niechcący, rzecz
jasna, chociaż i tak w to nie wierzę, uczyniłby to w obronie własnej.
– W obronie własnej? – spytała z pogardą kobieta. – Więc
dlaczego by ukrywał prawdę?
– Ze względu na ciebie. Wie, że gdyby przyznał się, że niechcący
zabił twojego brata… – Ned roześmiał się. – Boże, co ja wygaduję?
Paul naprawdę nie zabił Taylora.
Janet Henry podniosła głowę i popatrzyła w milczeniu na
Beaumonta. Jej spojrzenie również stało się lodowate.
Ned zadumał się.
– Na czym opierasz swoje podejrzenia? – spytał po chwili. –
I skąd wiesz, że Taylor wybiegł akurat za Paulem?
– Bo wiem. W przeciwnym razie skąd by się znalazł na China
Street, i to z gołą głową?
– Czy senator widział, jak Taylor wychodzi z domu?
– Nie. Dopiero kiedy policja… Przerwał jej.
– A podziela twoje zdanie?
– Na pewno! – zawołała. – Nawet jeśli twierdzi co innego!
Przecież sprawa jest jasna jak słońce. – Oczy zaszły jej Izami. –
Myślę, że ty też je podzielasz. Znalazłeś ciało. Nie wiem, co jeszcze
odkryłeś, ale chyba teraz już nie masz wątpliwości…
Nedowi zaczęły się trząść ręce. Usiadł głębiej w fotelu, żeby
mógł je wsunąć niezauważenie do kieszeni spodni. Choć z jego
twarzy promieniował spokój, usta miał mocno zaciśnięte.
– Znalazłem zwłoki. W pobliżu nie było żywej duszy. I tylko tyle
wiem.
– Ale teraz masz pełniejszy obraz. Ocienione ciemnym wąsem
wargi wykrzywiły się, oczy zaiskrzyły się gniewem.
– Ktokolwiek zabił Taylora, wyświadczył światu ogromną
przysługę – oświadczył szorstko głosem przepojonym goryczą.
Kobieta popatrzyła na niego z przerażeniem i mimo woli
podniosła rękę do ust, ale po chwili ją opuściła, a jej spojrzenie
stało się łagodne, współczujące.
– Rozumiem. Paul jest twoim przyjacielem. Boli cię, że go
oskarżam.
Ned spuścił głowę.
– Przepraszam – mruknął. – Nie powinienem był tego mówić.
Postąpiłem jak kretyn. – I uśmiechając się kwaśno, dodał: –
Widzisz? Miałem rację mówiąc, że nie jestem dżentelmenem. –
Uśmiech i zawstydzenie znikły z jego twarzy. Podniósł na kobietę
spokojny, skupiony wzrok i rzekł cicho: – A ty masz rację mówiąc,
że Paul jest moim przyjacielem. I pozostanie nim bez względu na
to, kogo zabił.
Przyglądała mu się długo i uważnie. Wreszcie płaskim,
bezbarwnym głosem spytała:
– Czyli ta rozmowa nic nie zmieniła? Myślałam, że zdołam cię…
– Urwała; rozłożyła bezradnie ręce i przygarbiła ramiona.
Ned wolno pokręcił głową. Kobieta westchnęła, po czym wstała
i wyciągnęła dłoń.
– Żałuję – powiedziała. – I przyznaję, jestem zawiedziona, ale
mam nadzieję, że nie będziemy wrogami.
Ned również wstał, lecz zignorował wyciągniętą na pożegnanie
dłoń.– Za wroga uważam tę część twojej osoby, która oszukuje
Paula.
Kobieta nie cofnęła dłoni.
– A co z resztą? Z tą częścią, która nie ma z tym nic wspólnego?
– spytała.
Ned bez słowa ujął jej rękę i ukłonił się.
❖ 4
Kiedy drzwi się zamknęły za Janet Henry, Ned podszedł do
telefonu i wykręcił numer.
– Halo? Tu Beaumont – przedstawił się. – Zastałem pana
Madviga…? Kiedy przyjdzie, proszę mu powiedzieć, że dzwoniłem
i że później do niego wpadnę… Tak, dziękuję.
Spojrzał na zegarek. Było kilka minut po pierwszej. Zapalił
cygaro i usiadł na parapecie; wydmuchując kłęby dymu, które
odbijały się od szyby i tworzyły gęstą chmurę nad jego głową,
patrzył w dół na szary kościół po drugiej stronie ulicy. Siedział tak
z dziesięć minut, gryząc koniec cygara, dopóki nie zadzwonił
telefon.
– Halo? – powiedział do słuchawki. – Tak, Harry… W porządku,
a gdzie jesteś…? Zaraz ruszam. Czekaj na mnie… Mniej więcej za
pół godziny… Tak.
Cisnął cygaro do kominka, włożył kapelusz, płaszcz, i opuścił
mieszkanie. Sześć przecznic dalej wstąpił do małej restauracji,
zjadł sałatkę i bułkę, wypił filiżankę kawy, po czym pokonał
następne cztery przecznice i wszedł do niepozornego hoteliku
o nazwie „Majestat”. Skierował się prosto do windy. Windziarz,
niewyrośnięty młodzieniec, z którym był po imieniu, spytał go, co
sądzi o trzeciej gonitwie.
– Powinien wygrać Lord Byron – odparł po namyśle Beaumont.
– Oby nie. Postawiłem na Pipeorgan. Ned wzruszył ramionami.
– Biegnie z pokaźnym handicapem. – Wysiadł z windy na
trzecim piętrze i zastukał do pokoju numer 317.
Drzwi otworzył Harry Sloss, blady, tęgi facet o szerokiej twarzy.
Choć nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat, był prawie
kompletnie łysy.
– Punktualny co do minuty. Wejdź.
– O co chodzi, Harry? – spytał Ned, kiedy mężczyzna zamknął
drzwi.
Sloss podszedł do łóżka, usiadł i z zaniepokojoną miną popatrzył
na gościa.
– Niezbyt mi się to podoba, Ned.
– Co?
– Wizyta Bena w ratuszu.
– Słuchaj, Harry, albo gadasz jasno, albo sobie idę.
Łysy podniósł potężną, bladą łapę.
– Poczekaj, Ned – poprosił. – Już ci wszystko mówię. – Sięgnął
do kieszeni i wyciągnął zmiętą paczkę papierosów. – Pamiętasz ten
wieczór, kiedy zginął młody Henry?
– Tak – odparł niedbale Ned.
– Pamiętasz, że kiedy przyszedłeś do klubu, Ben i ja akurat
byliśmy przy szatni?
– Tak.
– Słuchaj, widzieliśmy, jak Paul kłócił się z tym małym…
Ned pogładził kciukiem wąs i popatrzył na Slossa zdziwiony.–
Jak to? Przecież na moich oczach wysiadaliście z wozu. Znalazłem
ciało, a zaraz potem wyście nadjechali z przeciwnej strony. Poza
tym Paul był już w klubie.
Łysy pokiwał energicznie głową.
– Zgadza się. Tylko że myśmy najpierw minęli klub i pojechali
w dół China Street do Pinky’ego Kleina, a kiedy okazało się, że
Kleina nie ma, wróciliśmy do klubu.
– No dobra, coście dokładnie widzieli? – zapytał Ned.
– Paula z tym małym. Stali pod drzewem i się kłócili.
– Jesteś pewien?
Sloss znów pokiwał energicznie głową.
– Pamiętaj, że było ciemno, Harry. I skoro jechaliście wozem, to
widzieliście ich najwyżej przez moment. Chyba, żeście się
zatrzymali albo zwolnili…
– Nie, ale Paula wszędzie bym rozpoznał.
– Może. Skąd jednak wiesz, że ten drugi to był akurat Taylor
Henry?
– Bo był. Wierz mi. Widziałem go wyraźnie.
– I mówisz, że się kłócili? Czyli co, bili się?
– Nie, ale stali tak, jakby się kłócili. Czasem po tym, jak ludzie
stoją, można poznać czy rozmawiają, czy się kłócą.
Ned uśmiechnął się ironicznie.
– Zwłaszcza gdy jeden stoi drugiemu na brzuchu. – Uśmiech
znikł z jego warg. – I właśnie z tą informacją Ben polazł do
ratusza?
– Tak – odparł Sloss. – Tylko nie wiem, czy z własnej woli, czy
Farr coś wywęszył i kazał mu się u siebie stawić. W każdym razie
Ben wszystko wczoraj wyśpiewał.
– Skąd wiesz, Harry?
– Stąd, że Farr mnie poszukuje. Ben przyznał się, że tamtego
wieczoru byliśmy razem. I dziś dostałem wezwanie do prokuratury.
Wolałbym nie zeznawać przeciwko Paulowi…
– I słusznie – poparł Beaumont. – Więc co powiesz Farrowi, jak
cię dopadnie?
– Postaram się, żeby nie dopadł. O tym chciałem z tobą pogadać,
Ned. – Sloss przełknął ślinę i zwilżył usta. – Mógłbym wyjechać na
tydzień lub dwa. Dopóki sprawa nie przycichnie. Ale nie mam
forsy…
Beaumont pokręcił z uśmiechem głową.
– Nie, Harry. Jeśli chcesz pomóc Paulowi, to idź do Farra;
powiedz mu, że nie widziałeś twarzy tych ludzi stojących pod
drzewem i nie sądzisz, aby w takim mroku i z takiej odległości
ktokolwiek mógł ich rozpoznać.
– W porządku, Ned – zgodził się chętnie łysy.
– Zrobię, jak mówisz, ale wiesz, coś mi się za to powinno
należeć. Bądź co bądź narażam się dla Paula i… sam wiesz, jak to
jest.
– Damy ci jakąś ciepłą posadkę po wyborach
– obiecał Beaumont. – Taką, żebyś musiał przychodzić do pracy
najwyżej na godzinę dziennie.
– To… – Sloss podniósł się z łóżka; w jego zielonych oczach
pojawił się błagalny wyraz. – Słuchaj, Ned, jestem zupełnie
spłukany. Czy zamiast ciepłej posadki nie mógłbyś mi od razu
kapnąć co nieco? Potrzebuję forsy.
– Pogadam z Paulem.
– Dobra. I zadzwoń do mnie.
– Jasne. Do zobaczenia.
❖ 5
Z „Majestatu” Beaumont udał się do ratusza, a konkretnie do
sekretariatu prokuratora okręgowego. Pyzatemu młodzieńcowi
siedzącemu w recepcji powiedział, że chciałby się widzieć z panem
Farrem.
Recepcjonista znikł za jakimiś drzwiami, skąd wyłonił się po
niecałej minucie.
– Bardzo mi przykro – oznajmił – ale pana Farra nie ma
w biurze.
– A o której wróci?
– Nie wiem. Jego sekretarka twierdzi, że nie mówił, na jak
długo wychodzi.
– Trudno. Zaryzykuję i poczekam u niego w gabinecie.
Pyzaty młodzieniec zastąpił Nedowi drogę.
– Nie może pan…
Ned uśmiechnął się czarująco i spytał zniżając głos:
– Lubisz swoją pracę, synku? Młodzieniec stropił się, przestąpił
nerwowo z nogi na nogę, wreszcie usunął się na bok. Ned
Beaumont
pomaszerował
korytarzem
w
stronę
gabinetu
prokuratora.
Farr spojrzał znad biurka i na widok gościa poderwał się na
nogi.
– To ty, Ned? – zawołał. – Przeklęty smarkacz! Ciągle się myli.
Powiedział, że przyszedł jakiś pan Bauman…
– Nie szkodzi. Nic się nie stało – rzekł Ned. Pozwolił, aby Farr
długo i serdecznie ściskał jego rękę, po czym dał się zaprowadzić do
fotela. Kiedy już obydwaj siedzieli, spytał od niechcenia: – Co
słychać?
– Po staremu. – Farr zahaczył kciuki o kieszenie kamizelki
i odchylił się do tyłu. – Roboty co niemiara.
– A jak tam kampania wyborcza?
– Mogłoby być lepiej. – Zadziorna, rumiana twarz prokuratora
nachmurzyła się. – Ale nie martw się, poradzimy sobie.
– Masz kłopoty?
– A kto ich nie ma?
– Może ja albo Paul moglibyśmy ci w czymś pomóc? –
zaofiarował się Ned, a kiedy Farr pokręcił wolno swoją rudą głową,
pochylił się i spytał: – Czy te plotki o Paulu, że niby spowodował
śmierć Taylora… czy to one są źródłem twoich problemów?
W oczach prokuratora błysnęło przerażenie. Zamrugał szybko
powiekami.
– Wiesz – powiedział ostrożnie, prostując się na fotelu – ludzie
uważają, że już dawno powinniśmy byli wyjaśnić tę sprawę. Więc
tak, mam przez nią kłopoty.
– Dochodzenie nic nowego nie wykazało? Nie posunęliście się
naprzód?
Farr rozłożył bezradnie ręce. Spojrzenie miał przebiegłe.
Ned uśmiechnął się chłodno.
– Czyli stosujesz się do mojej rady, żeby nie działać zbyt
pochopnie? – spytał.
– Jasne, Ned. Oczywiście. – Prokurator poprawił się w fotelu.
Ned skinął z aprobatą. Oczy lśniły mu złowrogo.
– Mam nadzieję, że opowieść Bena Ferrisa nie skłoniła cię do
zmiany zdania.
Prokurator otworzył ze zdziwienia usta. Po chwili zamknął je
i potarł wierzchem dłoni. Przez moment wpatrywał się
z
natężeniem
w
gościa,
potem
jego
twarz
przybrała
nieprzenikniony wyraz.
– Skądże znowu, Ned! Trudno opowieść Ferrisa traktować
poważnie. Coś mu się przywidziało. Dlatego ci nawet o tym nie
wspomniałem.
Beaumont prychnął pogardliwie.
– Przecież wiesz, że niczego przed tobą i Paulem nie ukrywam –
ciągnął Farr. – O wszystkich ważnych rzeczach zawsze was
informuję. Znasz mnie, Ned.
– I to na wylot! Ale nie przejmuj się. Jak chcesz pogadać
z człowiekiem, który był tamtego wieczoru w samochodzie
z Ferrisem, zajrzyj do „Majestatu”. Pokój 317.
Farr siedział bez słowa, smętnie wpatrzony w postać nagiej
tancerki, która stała między dwoma piórami trzymając w górze
samolot.
Beaumont, szczerząc w uśmiechu zęby, dźwignął się z fotela.
– Paul zawsze robi, co może, żeby wyciągnąć swoich ludzi
z opresji – rzekł. – Myślisz, że twoje problemy skończyłyby się,
gdyby dał się zaaresztować i stanął przed sądem za zabójstwo
Taylora Henry’ego?
– Nie mnie mówić Paulowi, co ma czynić – stwierdził ponuro
Farr, nie odrywając oczu od mosiężnej figurki.
– Brawo! – zawołał Ned. Pochylił się nad biurkiem i zbliżywszy
usta do ucha prokuratora, szepnął poufnym tonem: – Dam ci
jeszcze jedną dobrą radę. Nie rób nic bez porozumienia się
z Paulem.
Ruszył uśmiechnięty do drzwi; przestał się uśmiechać, kiedy
zamknął je za sobą.
VIII
Rozstanie
❖ 1
Ned Beaumont pchnął drzwi z napisem „East State
Construction Company”, przywitał się z dwiema młodymi
kobietami siedzącymi przy biurkach, następnie wszedł do większej
sali, w której pracowało z sześciu facetów, z każdym zamienił parę
słów, po czym pchnął kolejne drzwi z tabliczką „Dyrektor” i znalazł
się w małym kwadratowym gabinecie. Paul Madvig podniósł głowę
znad starego, zniszczonego biurka, przy którym przeglądał jakieś
dokumenty. Człowiek, który je przyniósł, stał obok, nisko
pochylony, i z szacunkiem spoglądał mu przez ramię.
– Cześć, Ned. – Madvig odsunął na bok papiery. – Proszę wrócić
z tym później – polecił mężczyźnie.
– Dobrze, szefie. – Mężczyzna zgarnął plik dokumentów. – Miło
pana znów widzieć, panie Beaumont – rzekł i wyszedł z pokoju.
– Wyglądasz tak, jakbyś nie spał całą noc, Ned. Siadaj. Dobrze
się czujesz?
Beaumont zdjął płaszcz, położył go na krześle, na nim położył
kapelusz i wyjął cygaro.– Dobrze – odparł. – Co u ciebie? –
Przysiadł na brzegu zniszczonego biurka.
– Słuchaj, nie pogadałbyś z McLaughlinem? Może uda ci się
przemówić mu do rozumu.
– W porządku. A co się stało?
– Diabli wiedzą. – Madvig skrzywił się. – Byłem pewien, że jest
po naszej stronie, ale chyba zamierza wyciąć nam jakiś numer.
Na twarzy Neda pojawił się wyraz zatroskania.
– Co, on też? – spytał, patrząc na przyjaciela.
– Co przez to rozumiesz, Ned? Beaumont, zamiast wyjaśnić,
spytał:
– Jak twoje sprawy, Paul?
Madvig wzruszył niecierpliwie ramionami, nie spuszczając
wzroku z rozmówcy.
– Nie najgorzej – rzekł. – Jeśli zajdzie konieczność, poradzimy
sobie bez głosów McLaughlina.
– Może. Ale jak wciąż będziemy tracić głosy, nie wygramy
wyborów. – Beaumont wetknął cygaro do ust i mówił dalej: –
Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że dwa tygodnie temu mieliśmy
lepszą sytuację?
Madvig uśmiechnął się z pobłażaniem.
– Boże, Ned, ale z ciebie pesymista! Zawsze wszystko musisz
widzieć w czarnych barwach? – I nie czekając na odpowiedź,
ciągnął spokojnie: – W każdej kampanii wyborczej nadchodzi taka
chwila, kiedy wydaje się, że nic z tego nie będzie. Człowiek jest
pewien, że przegra, a wcale nie przegrywa.
Ned przytknął zapałkę do cygara i wydmuchał dym z ust.
– Co nie znaczy, że kiedyś nie poniesie porażki – rzekł.
Wycelował cygaro w pierś Madviga.
– Słuchaj, Paul. Jeśli policja szybko nie rozwikła sprawy
zabójstwa Taylora Henry’ego, możesz przestać się zadręczać
wynikami kampanii. Będziesz miał przechlapane bez względu na
to, czy wygrają twoi kandydaci, czy ich przeciwnicy.
Niebieskie oczy Madviga zachmurzyły się, ale i głos, i wyraz
jego twarzy pozostały nie zmienione.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Całe miasto myśli, że zabiłeś Taylora.
– Tak? – Blondyn potarł z zadumą brodę. – Nie przejmuj się
tym, stary. Podejrzewano mnie o znacznie gorsze rzeczy.
Ned uśmiechnął się kwaśno.
– Czyli nic co ludzkie nie jest ci obce? – spytał ironicznie. –
A siedziałeś już na krześle elektrycznym?
– Nie! – Madvig parsknął śmiechem. – I nie zamierzam.
– Niewiele cię od niego dzieli, Paul.
– Człowieku, chyba zwariowałeś! Ned wzruszył ramionami.
– Nie przeszkadzam ci w pracy? – upewnił się. – Mogę dalej
mówić?
– Śmiało. Jeszcze nigdy mi źle nie doradziłeś
– powiedział cicho blondyn.
– Dzięki, łaskawy panie. Wiesz, dlaczego McLaughlin próbuje
się wycofać?
Madvig pokręcił głową.
– Bo uważa, że nie masz szansy. Ludzie widzą, że policja nie
szuka mordercy Henry’ego i są pewni, że opieszałość glin bierze się
stąd, że właśnie ty nim jesteś. Więc McLaughlin doszedł do
wniosku, że tym razem twoi kandydaci przepadną w wyborach.–
Tak? Czyżby również doszedł do wniosku, że miastem powinien
rządzić Shad? Że Shad ma lepszą reputację niż ktoś, na kim ciąży
podejrzenie o jedno głupie morderstwo?
Beaumont popatrzył gniewnie na Madviga.
– Albo ci się coś pokręciło – powiedział – albo sobie ze mnie
żarty stroisz. Co ma do tego reputacja Shada? On nie popiera
otwarcie swoich kandydatów, ty natomiast czynnie włączyłeś się
w kampanię. I właśnie twoi kandydaci są odpowiedzialni za to, że
dotąd nie wyjaśniono sprawy morderstwa.
Madvig znów potarł brodę i oparł łokieć na biurku. Jego
przystojnej, rumianej twarzy nie znaczyły żadne zmarszczki.
– Ciągle mówimy o innych, Ned. Pomówmy o tym, co ty myślisz.
Więc jak? Mam szansę czy nie?
– Żadnej – odparł pewnym siebie głosem Beaumont. –
Zwłaszcza, jeśli będziesz siedział z założonymi rękami: –
Uśmiechnął się. – Ale twoi kandydaci powinni przejść.
– Ja nie mam szansy, a oni wygrają? Nie rozumiem…
Ned pochylił się i strząsnął popiół do mosiężnej spluwaczki przy
biurku, po czym oznajmił beznamiętnie:
– Wykiwają cię.
– Tak sądzisz?
– Jasne. Większość motłochu pójdzie za Shadem. Ty liczysz na
głosy tak zwanych porządnych obywateli, lecz oni stają się coraz
bardziej podejrzliwi. Wiesz, co wkrótce zrobią twoi kandydaci?
Podniosą rwetes, zaaresztują cię i wtedy ci tak zwani porządni
obywatele
–
zachwyceni
postawą
uczciwych,
odważnych
urzędników, którzy nie boją się wpakować do pierdla wielkiego
Paula Madviga, gdy ten łamie prawo – popędzą ile sił w nogach do
punktów wyborczych, żeby oddać głosy na swoich bohaterów.
Nawet trudno się dziwić twoim dotychczasowym przyjaciołom. Jeśli
cię zdradzą, będą mogli kolejne cztery lata zarządzać miastem, jeśli
pozostaną ci wierni, będą musieli pożegnać się ze stołkami.
– Więc nie wierzysz w ich lojalność? – spytał blondyn, odejmując
rękę od brody.
Beaumont uśmiechnął się.
– A ty, Paul? Słuchaj, ja naprawdę nie bawię się w zgadywanki.
Byłem dziś u Farra. Nie chciał się ze mną widzieć. Kazał
powiedzieć, że nie ma go w biurze. Niemal siłą się do niego
wdarłem. Dość energicznie prowadzi dochodzenie, choć udaje, że
nic się w tej sprawie nie dzieje. Nie chciał się przyznać, co nowego
odkrył. Nabrał wody w usta i już. – Skrzywił się z pogardą. – Jest
to ten sam facet, który jeszcze niedawno skakałby na jednej nodze,
gdybym go o to poprosił.
– Jednym Farrem nie warto się… – zaczął Madvig.
– Warto, warto! – przerwał mu Ned. – Gdyby Rutlege, Brody czy
nawet Rainey próbowali cię wykołować, to pół biedy, działaliby na
własną rękę, lecz Farr nie robi nic bez poparcia innych.
– Popatrzył na niewzruszoną minę przyjaciela.
– Możesz mi nie wierzyć, Paul, ale…
– Wierzę – powiedział Madvig, wykonując dłonią nieokreślony
ruch. – A swoją drogą, po co poszedłeś do Farra?
– Rozmawiałem dziś z Harrym Slossem. Harry i Ben Ferris
widzieli, jak kłóciłeś się z Taylorem tego wieczoru, kiedy
popełniono morderstwo, a przynajmniej tak twierdzą. – Spojrzenie
Neda było obojętne, ton rzeczowy. – Ben złożył zeznanie
w prokuraturze. Harry chce, żeby mu zapłacić za milczenie. Czyli
dwóch członków klubu też wie, co w trawie piszczy. A z Farrem…
od jakiegoś czasu miałem wrażenie, że coś jest nie tak, więc
poszedłem go wybadać.
– Jesteś pewien, że zmienił front?
– Tak.
Madvig podniósł się z fotela i podszedł do okna. Przez dobre trzy
minuty stał z rękami w kieszeniach, wyglądając na ulicę. Ned
wciąż siedział na krawędzi biurka; palił cygaro i w milczeniu
wpatrywał się w szerokie plecy przyjaciela. Wreszcie, nie
odwracając się, blondyn spytał: – Co powiedziałeś Harry’emu?
– Że się zastanowimy. Zagrałem na zwłokę.
Madvig wrócił do biurka, ale nie spoczął w fotelu. Twarz mu
poczerwieniała, lecz jego spojrzenie nie zmieniło wyrazu, a głos
miał nadal opanowany.
– Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?
– Ze Slossem? Nic. Skoro jeden skurwiel już był u Farra, to
nieważne, co pocznie drugi.
– Nie pytam o Slossa, lecz o całą sytuację – powiedział Madvig.
Beaumont wrzucił cygaro do spluwaczki.
– Mówiłem ci. Leżysz, jeśli sprawa Taylora nie zostanie
natychmiast wyjaśniona. Trzeba znaleźć mordercę, Paul. Tylko to
cię może uratować.
Madvig przeniósł wzrok na pustą ścianę i zasznurował mocno
usta. Na skroniach wystąpiły mu kropelki potu.
– Takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. – Jego głos brzmiał tak,
jakby z trudem dobywał się z głębi klatki piersiowej. – Wymyśl coś
innego.
Beaumontowi zadrgały nozdrza, oczy pociemniały.
– To jedyne wyjście, Paul. Jeśli zrobisz cokolwiek innego, dasz
broń do ręki przeciwnikom. I wtedy albo Shad, albo Farr i jego
poplecznicy cię zniszczą.
– Musi być inne rozwiązanie, Ned – powiedział ochryple
blondyn. – Myśl.
Beaumont zeskoczył z biurka i podszedł do przyjaciela.
– Wierz mi, Paul, nie ma. Czy ci się to podoba czy nie, musisz
postawić na nogi całą policję i prokuraturę. Niech szukają
mordercy. Pogadam z Farrem…
Madvig potrząsnął gwałtownie głową.
– Nie! – zawołał. – Daj sobie z tym spokój i już!
– Nie mam zamiaru.
Blondyn spojrzał Beaumontowi prosto w oczy i wyszeptał:
– Ja go zabiłem.
Beaumont wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił
powietrze. Madvig położył ręce na ramionach przyjaciela. Słowa
z trudem przeciskały mu się przez usta.
– To był wypadek, Ned. Na kolacji u senatora zaszło drobne
nieporozumienie. Wyszedłem. Taylor wybiegł za mną na ulicę.
Z laską, którą zabrał z domu. Dogonił mnie, próbował uderzyć. Nie
wiem, jak to się stało, ale wyrywając mu laskę, trafiłem go w czoło,
niezbyt mocno, na pewno niezbyt mocno, ale upadł i rąbnął głową
w krawężnik. Ned nie odezwał się. Przez chwilę stał głęboko
skupiony, myśląc o tym, co właśnie usłyszał od Paula Madviga.
– Gdzie się podziała laska? – zapytał w końcu beznamiętnym
tonem.
– Spaliłem ją. Kiedy zdałem sobie sprawę, że Taylor nie żyje,
szybko schowałem ją pod płaszcz, a w klubie spaliłem.
– Jaka to była laska?
– Brązowa, ciężka.
– A co z kapeluszem Taylora?
– Nie wiem, Ned. Pewnie spadł mu z głowy i ktoś go sobie
przywłaszczył.
– Ale był w kapeluszu, tak?
– Tak.
Ned pogładził kciukiem wąs.
– Widziałeś Slossa z Ferrisem, kiedy przejeżdżali obok?
– Nie. – Madvig potrząsnął głową. – Nie zauważyłem.
– Aleś sobie narobił bigosu – powiedział Ned marszcząc czoło. –
Po jaką cholerę tak długo milczałeś? Po jaką cholerę spaliłeś laskę?
Trzeba było od razu przyznać się do winy. Przecież działałeś
w obronie własnej…
– Wiem, ale bałem się. Jeszcze niczego tak w życiu nie
pragnąłem jak poślubić Janet Henry. Jaką miałbym u niej szansę,
gdyby wiedziała, że spowodowałem śmierć jej brata?
Beaumont roześmiał się Madvigowi w twarz. Był to gorzki,
ironiczny śmiech.
– Większą, niż masz teraz – oznajmił. Madvig patrzył na niego
w milczeniu.
– Od samego początku uważała, że zabiłeś Taylora – ciągnął
Ned. – Nienawidzi cię. Robi wszystko co może, żebyś wylądował na
krześle elektrycznym. To ona rozesłała te anonimowe listy, kierując
na ciebie podejrzenia. To ona sprawiła, że Opal obróciła się
przeciwko tobie. A wiesz, skąd o tym wiem? Bo była u mnie dziś
rano i mnie też próbowała przekabacić. Powiedziała…
– Dosyć! – krzyknął Madvig. Stał przed Nedem, wysoki,
jasnowłosy, a z jego niebieskich oczu bił lodowaty chłód. – O co
chodzi, Ned? Sam masz na nią chrapkę czy może… – Urwał
i machnął pogardliwie ręką. – Zresztą nieważne.
– Niedbałym ruchem wskazał palcem na drzwi.
– Wynoś się, łajdaku. I więcej nie wracaj.
– Wyjdę, jak skończę mówić.
– Wyjdziesz, jak ci każę. Nie wierzę w to, co mówiłeś, i nie
uwierzę w to, co powiesz. Nie mamy o czym gadać. Ani teraz, ani
nigdy.
– W porządku. – Ned Beaumont sięgnął po płaszcz, kapelusz,
i ruszył do drzwi.
❖ 2
Wrócił do domu. Twarz miał bladą, posępną. Wyciągnął butelkę
whisky, postawił ją na stoliku przy jednym z dużych, obitych
czerwonym pluszem foteli, ale nie napełnił szklanki. Siedział
obgryzając paznokcie i wpatrując się ponuro w swoje czarne buty.
Zadzwonił telefon. Nie odebrał go. W pokoju zaczął zapadać mrok.
Było już prawie ciemno, kiedy wreszcie Ned wstał i podszedł do
aparatu.
– Halo? Chciałbym mówić z panną Janet Henry. – Czekając aż
kobieta podniesie słuchawkę, gwizdał coś pod nosem. – Halo?
Dobry wieczór, Janet… Tak… Właśnie wróciłem od Paula,
opowiedziałem mu o tym, co mówiłaś… Niestety, miałaś rację.
Zachował się tak, jak przewidziałaś… – Roześmiał się. –
Naprawdę. Nazwał mnie kłamcą, nie chciał niczego słuchać i w
końcu wyrzucił mnie za drzwi… Tak… Nie, nic nie szkodzi. Prędzej
czy później musiało do tego dojść… Nie, Janet, nie obwiniaj się…
Chyba jednak rozstaliśmy się na zawsze; padły słowa, które nie
powinny były paść… Tak, cały wieczór… Świetnie… Dobrze, do
widzenia.
Kiedy odłożył słuchawkę, nalał sobie porcję whisky i wypił, po
czym udał się do mrocznej sypialni, nastawił budzik na ósmą i nie
zdejmując ubrania, wyciągnął się na łóżku. Przez kilka minut
spoglądał w sufit, a potem oczy mu się zamknęły. Spał oddychając
nieregularnie, dopóki nie zadzwonił budzik.
Wstał ociężale z łóżka i zapalając po drodze światła, skierował
się do łazienki. Umył twarz, ręce, włożył świeży kołnierzyk, po
czym ruszył do salonu. Rozpalił w kominku i do przyjścia Janet
siedział czytając gazetę.
Kobieta była wyraźnie podniecona. Od razu w drzwiach zaczęła
go przepraszać, zapewniać, że naprawdę nie liczyła na taką reakcję
Paula, nie sądziła, iż zerwie przyjaźń z Nedem, kiedy ten mu powie
o czym z nią, Janet, rozmawiał, jednakże nie umiała ukryć radości,
która biła jej z oczu, ani powstrzymać uśmiechu, który co chwila
wypływał jej na usta.
– Ależ nie ma o czym mówić – oświadczył Ned. – Nawet gdybym
wiedział, jak się sprawa zakończy, i tak bym się do Paula wybrał.
Zresztą może jakimś szóstym zmysłem czułem, że dojdzie do
rozstania, nie wiem. A poza tym, gdybyś mnie z góry uprzedziła,
jaka będzie jego reakcja, potraktowałbym to jako wyzwanie i tym
bardziej chciałbym z nim pogadać.
Kobieta wyciągnęła do Neda ręce.
– Nie ukrywam, że się cieszę – powiedziała.
– Ja nie. – Ujął jej dłonie. – A z drugiej strony to się musiało
stać.
– Teraz widzisz, że miałam rację? – Popatrzyła na niego
pytająco. – Zabił Taylora.
– Tak. Przyznał się.
– Pomożesz mi? – Nie wypuszczając jego rąk, przysunęła się
bliżej.
Przez chwilę się wahał, patrząc z zatroskaniem na jej rozpaloną
twarz.
– Paul się tylko bronił… – rzekł wolno. – To był nieszczęśliwy
wypadek. Nie mogę…
– To było morderstwo! – zawołała Janet Henry. – Twierdzi, że
działał w obronie własnej? A co ma mówić? – Pokręciła
niecierpliwie głową. – Zresztą nawet gdyby nieumyślnie
spowodował śmierć mojego brata, czy nie powinien udowodnić tego
w sądzie?
– Minęło zbyt wiele czasu. To, że przez miesiąc siedział cicho,
liczyłoby się na jego niekorzyść.
– A czyja wina, że siedział cicho? Gdyby działał w obronie
własnej, myślisz, że musiałby…
Ned pokiwał stanowczo głową.
– Musiałby. Ze względu na ciebie. On cię kocha. Nie chciał,
żebyś się dowiedziała, że zabił Taylora.
– Przecież i tak wiem! – krzyknęła. – A wkrótce dowiedzą się
wszyscy! Ned wzruszył ramionami. Był przygnębiony.
– Nie pomożesz mi? – spytała Janet.
– Nie.
– Dlaczego? Już nic cię z nim nie łączy.
– Nie chcę przyczyniać się do jego skazania. Jestem pewien, że
mnie nie okłamał. Niestety, zbyt długo milczał, aby sąd dał mu
wiarę. – Zwilżył wargi. – Zostaw go w spokoju. Pewnie i tak spotka
go kara.
– O nie! Nie spocznę, dopóki nie odpowie za swój czyn! – Nagle
wstrzymała oddech, zmrużyła oczy. – Skoro mu wierzysz, to nie
powinieneś się bać…
– Czego? Nie rozumiem… – zaczął ostrożnie.
– Prawdy. Bez względu na to, jaka ona jest, muszą istnieć jakieś
dowody. Więc jeśli wierzysz w niewinność Paula, pomóż mi je
znaleźć.
Przyjrzał się jej uważnie.
– Jeżeli się zgodzę – rzekł po chwili – i jeżeli zdołamy coś
odkryć, czy będziesz umiała zaakceptować…
– Tak – przerwała mu. – Jeśli i ty będziesz umiał.
– I obiecasz, że nikomu nic nie powiesz, dopóki nie poznamy
całej prawdy?
– Tak.
– W porządku. Zgoda.
Łzy wdzięczności zakręciły się w jej oczach.
– Usiądźmy – powiedział Ned. Na jego szczupłej twarzy
malowało się napięcie. – Trzeba obmyśleć plan. Czy po moim
wyjściu od niego Paul się z tobą kontaktował?
– Nie.
– Więc nie wiemy, czy jego uczucia do ciebie nie osłabły. Bo
mogły, jeśli po namyśle uznał, że jednak miałem rację. To by nic
nie zmieniło między nami, to znaczy między mną a Paulem, bo nie
zamierzam więcej dla niego pracować, ale… – Zmarszczył czoło
i pocierając kciukiem wąs, popatrzył kobiecie na nogi. – Na razie
musimy czekać. Ty nie masz co do niego dzwonić, skoro nie wiemy,
jak stoją u niego twoje akcje. Myślisz, że bardzo mu na tobie
zależy? Siedziała na fotelu przy stole.
– Oj, bardzo. – Roześmiała się lekko zażenowana. – Wiem, że to
brzmi nieskromnie… Ale kobieta wie, kiedy…
– W porządku. Więc jest szansa, że jutro zadzwoni. Czy
próbowałaś wcześniej wyciągać z niego jakieś informacje?
– Nie. Raczej nie. Wolałam…
– To nie próbuj. Choćbyś nie wiem jak była pewna jego uczuć,
musisz zachować ostrożność. Kolejne pytanie: czy jest coś, o czym
mi jeszcze nie wspomniałaś?
– Nie – odparła potrząsając głową. – Nie wiedziałam, jak się do
tego wszystkiego zabrać. Dlatego chciałam, żebyś…
Przerwał jej wpół słowa.
– Nie pomyślałaś o tym, żeby wynająć prywatnego detektywa?
– Nie miałam pojęcia, komu mogę zaufać. Bałam się, że trafię
na takiego, który zaraz o wszystkim doniesie Paulowi.
– Znam odpowiedniego faceta. – Przejechał palcami po swoich
ciemnych włosach. – A teraz słuchaj. Musisz sprawdzić dla mnie
dwie rzeczy. Pierwsza, to czy nie brakuje w domu jakiegoś
kapelusza Taylora. Paul twierdzi, że Taylor miał na głowie
kapelusz, ale żadnego przy nim nie znaleziono. Rozejrzyj się, czy…
– uśmiechnął się zdawkowo – czy poza jednym, który sam
pożyczyłem…
Nie zwracając uwagi na jego uśmiech, podniosła ręce
w bezradnym geście.
– To niemożliwe – powiedziała. – Jakiś czas temu pozbyliśmy
się wszystkich ubrań brata. A poza tym i tak nikt by się nie doliczył
jego kapeluszy.
– – Trudno. – Ned wzruszył ramionami. – Druga sprawa to
laska: czy nie brakuje ciężkiej, brązowej laski…
– Ojciec ma taką – wtrąciła szybko kobieta.
– I chyba widziałam ją w domu.
– Sprawdź. – Zaczął obgryzać paznokieć. – Na razie to by było
wszystko. Miejmy nadzieję, że jutro Paul się do ciebie odezwie.
– A o co chodzi? – spytała wstając. W jej głosie brzmiało
podniecenie. – To znaczy, z tą laską?
– Paul twierdzi, że Taylor zaatakował go laską i że kiedy mu ją
wyrywał, niechcący uderzył Taylora w czoło. Zabrał laskę ze sobą,
a potem ją spalił.
– Jestem prawie pewna, że wszystkie laski ojca są w domu! –
Twarz Janet pobladła, oczy zrobiły się wielkie.
– A Taylor nie miał żadnej?
– Jedną, ale czarną, ze srebrnym uchwytem.
– Zacisnęła palce na jego nadgarstku. – Jeżeli wszystkie
brązowe laski są na miejscu, to…
– To może coś znaczyć. – Poklepał ją po dłoni.
– Tylko pamiętaj, mamy być ze sobą szczerzy!
– Tak, oczywiście – obiecała. – Oj, Ned, gdybyś wiedział, jak
strasznie się cieszę z twojej pomocy i jak bardzo jej potrzebuję…
Naprawdę możesz mi ufać.
– Mam nadzieję. – Oswobodził nadgarstek.
❖ 3
Przez kilka minut przechadzał się po pokoju, skupiony,
z roziskrzonymi oczami. Za dwadzieścia dziesiąta spojrzał na
zegarek, po czym zarzucił na siebie płaszcz i udał się do
„Majestatu”. Kiedy w recepcji poinformowano go, że Harry Sloss
wyszedł, złapał taksówkę i kazał się zawieźć do restauracji przy
West Road.
Restauracja mieściła się w białym, kwadratowym budynku,
którego ściany wyglądały o tej porze dość szarawo, usytuowanym
wśród drzew, z dala od szosy, jakieś pięć kilometrów za rogatkami
miasta. W oknach na parterze paliły się światła. Przed budynkiem
stało zaparkowanych kilka wozów, inne znajdowały się w długim,
ciemnym garażu na lewo.
Ned Beaumont skinął głową znajomemu portierowi i skierował
się do dużej sali restauracyjnej, w której trzyosobowy zespół
przygrywał z zapałem, a cztery lub pięć par tańczyło na parkiecie.
Ruszył przejściem między stolikami i obszedłszy parkiet, dotarł do
baru w rogu sali. Był tam jedynym klientem.
– Cześć, Ned – powiedział barman, grubas o ogromnym,
porowatym nosie. – Rzadko tu ostatnio bywasz.
– Staram się zbytnio nie szaleć. Nalej mi whisky z wermutem,
Jimmy.
Barman zaczął przyrządzać koktajl. Muzycy przestali grać.
W ciszy, która zapadła, nagle rozległ się ostry kobiecy głos:
– Nie zamierzam bawić się w tym samym lokalu, co ten
skurwysyn Beaumont!
Ned odwrócił się i oparł o krawędź lady. Barman zastygł bez
ruchu, trzymając przed sobą naczynie do mieszania koktajli.
Na środku parkietu stała Lee Wilshire z ręką zaciśniętą na
ramieniu otyłego młodzieńca w przyciasnym, granatowym
garniturze i patrzyła gniewnie na Neda. Młodzieniec również się
w niego wpatrywał, wzrokiem nieco tępym.
– Albo wyrzucisz stąd tego skurwiela, albo wychodzę – rzekła do
swego partnera Lee.
Rozmowy ucichły. Obecni w sali goście nadstawili uszu.
Młodzieniec oblał się rumieńcem. Próbował przybrać srogą
minę, ale jeszcze bardziej się speszył.
– Jeśli się boisz, to sama mu przyłożę – ciągnęła Lee.
– Dobry wieczór, Lee – powiedział Beaumont.
– Widziałaś się z Berniem po jego wyjściu z paki? Lee przeklęła
głośno i postąpiła krok w jego stronę.
Otyły młodzieniec powstrzymał ją.
– Poczekaj, ja się nim zajmę. – Poprawił kołnierzyk, obciągnął
marynarkę i ruszył do baru.
– No, co jest, do cholery? Dlaczego zaczepiasz tę panią? Nauczyć
cię, gnojku, kultury?
Nie spuszczając oczu z młodzieńca, Ned wyciągnął za siebie
rękę i położył ją na kontuarze, dłonią do góry.
– Daj mi jakiś łom, Jimmy – powiedział do barmana. – Szkoda
mi własnych pięści.
Barman szybko sięgnął pod ladę i wsunął Nedowi do ręki
niedużą pałkę. Nawet na nią nie patrząc, Ned ponownie odezwał
się do młodzieńca:
– Czy ja jestem niekulturalny? Zresztą brak kultury nigdy Lee
nie przeszkadzał. Ona lubi takich facetów. Ostatni, z którym była,
nazywał ją głupią gęsią.
Młodzieniec zawahał się i rozejrzał nerwowo po sali.
– Zapamiętam cię, ty wszarzu – powiedział.
– Jeszcze się kiedyś spotkamy. – Po czym odwrócił się do Lee
Wushire. – Chodź, mała. Spływamy z tej speluny.
– Sam sobie spływaj! – warknęła gniewnie.
– Nigdzie z tobą nie idę. Mam cię po dziurki w nosie.
Do baru podszedł mocno zbudowany mężczyzna; prawie
wszystkie zęby miał złote.
– Wyjdziecie oboje – rzekł. – No, na co jeszcze czekacie?
Ned Beaumont parsknął śmiechem.
– Ta pani jest ze mną, Corky.
– A, to co innego – oznajmił Corky i popatrzył na
towarzyszącego Lee młodzieńca. – Wynocha, szczylu – warknął.
Młodzieniec bez słowa opuścił lokal. Lee wróciła do stolika.
Siedziała z brodą opartą na pięściach, z wzrokiem utkwionym
w obrusie. Po chwili Ned się do niej przysiadł.
– Corky, przynieś tu moje whisky z wermutem – poprosił
kelnera. – I coś bym zamówił… Jadłaś już? – spytał dziewczynę.
– Tak – odparła, nie podnosząc oczu. – Ale napiłabym się
szampana.– Tak. – Popatrzyła na niego niepewnie.
– Chyba powinniśmy się jeszcze napić. Podczas gdy Lee
pudrowała sobie nos, Ned przywołał kelnera i zamówił następną
kolejkę.
❖ 4
Dzwonek do drzwi wyrwał Neda ze snu. Pokasłując cicho,
zwlókł się z łóżka, włożył pantofle, kimono i wyszedł z sypialni. Po
drodze zerknął na budzik: było kilka minut po dziewiątej.
W drzwiach stała Janet Henry.
–
Wiem,
że
jest
strasznie
wcześnie
–
powiedziała
przepraszająco. – Nie mogłam dłużej wytrzymać. Wczoraj, po
powrocie do domu, usiłowałam się do ciebie dodzwonić, ale nikt nie
odbierał. Prawie całą noc nie zmrużyłam oka. Otóż sprawdziłam
wszystkie laski i żadnej nie brakuje. Paul kłamał.
– A czy jest wśród nich ciężka, brązowa…
– Tak. Major Sawbridge przywiózł ją ojcu ze Szkocji. Stoi
w szafie, bo tata jej nigdy nie używa. – Uśmiechnęła się
triumfalnie.
Zamrugał sennie oczami, po czym przejechał dłonią po
rozczochranych włosach.
– Hm, czyli istotnie Paul kłamał.
– I wiesz co? Był u nas, kiedy wróciłam do domu – oznajmiła
wesoło.
– Kto, Paul?
– Tak. Poprosił mnie o rękę. Senność ulotniła się z oczu Neda.
– Wspomniał ci o naszej kłótni i rozstaniu? – spytał.
– Ani słowem – odparła.
– Dobra. Szampan dla pani. A dla mnie befsztyk z pieczarkami,
jakieś warzywa, byle nie z puszki, sałata i pomidory doprawione
sosem z rokfora. I kawa.
– Jak ten gnój śmiał mnie zostawić! – poskarżyła się Lee, kiedy
kelner odszedł. – Dlaczego na facetach nigdy nie można polegać? –
Zaczęła cicho pochlipywać.
– Może wybierasz nieodpowiednich?
– I kto to mówi? – Popatrzyła na niego z wściekłością. – Ten,
który mnie okantował!
– Ja cię nie okantowałem – sprzeciwił się Ned. – To nie moja
wina, że Bernie sprzedał twoje świecidełka, żeby oddać mi forsę, na
którą mnie orżnął.
Muzycy znów zaczęli grać.
– Tak, wy zawsze jesteście niewinni! Chodź, zatańczymy.
– No dobrze – zgodził się niechętnie.
Gdy wrócili z parkietu, na stoliku już stała whisky z wermutem
i kieliszek szampana.
– Co słychać u Berniego? – spytał Ned.
– Nie wiem. Nie widzieliśmy się, odkąd go wypuścili, i nie mam
ochoty na spotkanie. Jeszcze jeden wspaniały mężczyzna w moim
życiu! Cholera, co za pechowy rok! Najpierw Bernie, potem Taylor,
a teraz ten szczeniak, którego Corky przepędził.
– Taylor Henry? – zainteresował się Ned.
– Tak. Ale rzadko się z nim widywałam – wyjaśniła szybko
dziewczyna – bo mieszkałam wówczas z Berniem.
Ned dopił koktajl.
– Po prostu od czasu do czasu wpadałaś do jego mieszkanka na
Charter Street, tak? Ta, którego widziałeś z Paulem. Czy miał
kapelusz…? Tak? Jesteś pewien…? A laskę…? Dobra… Nie, Harry,
nie udało mi się nic z Paulem załatwić. Lepiej sam się do niego
wybierz… Tak. Cześć. – Odłożył słuchawkę i napotkał pytające
spojrzenie Janet Henry. – Harry i jego kumpel twierdzą, że
tamtego wieczoru widzieli, jak Paul rozmawiał na ulicy z twoim
bratem – wyjaśnił. – Zdaniem Harry’ego, Taylor był w kapeluszu,
ale nie miał laski. Było jednak ciemno, a Harry z kumplem widzieli
ich z jadącego samochodu. Za bardzo nie polegałbym na tym, co
mówią.
– Dlaczego ten kapelusz tak cię interesuje? Ned wzruszył
ramionami.
– Wydaje mi się, że może mieć jakieś znaczenie, ale nie wiem.
Nie jestem przecież detektywem.
– Odkryłeś wczoraj coś nowego?
– Nie. Cały wieczór fundowałem drinki dziewczynie, z którą
Taylor się zadawał, lecz nie była w stanie mi pomóc.
– Znam ją?
– Wątpię. – Nagle zmierzył ją wzrokiem. – To nie była Opal,
jeśli o to ci chodzi.
– Może… może należałoby z nią też porozmawiać?
– Z Opal? Ona nic nie wie. Myśli, że Paul zabił Taylora z jej
powodu. Po prostu ubzdurała to sobie na podstawie anonimowych
listów, które jej wysyłałaś, i artykułów w „Observerze”.
Janet Henry pokiwała głową, ale nie sprawiała wrażenia
przekonanej.
Z dołu przyniesiono śniadanie. Zasiedli do posiłku, kiedy znów
zaterkotał telefon. Ned wstał od stołu i podniósł słuchawkę.
– Co mu powiedziałaś?
– Że minęło zbyt mało czasu od śmierci brata, abym mogła
myśleć o zaręczynach czy ślubie. Ale starałam się nie odbierać mu
nadziei, że może kiedyś, w przyszłości…
Popatrzył na nią zdumiony. Kobieta stropiła się. Położyła rękę
na jego ramieniu i załamującym się głosem rzekła:
– Naprawdę nie jestem taka zimna i wyrachowana, jak myślisz.
Po prostu… tak strasznie chcę, żebyśmy znaleźli mordercę Taylora,
że… że wszystko inne wydaje mi się nieważne.
Ned zwilżył wargi.
– Biedny Paul – powiedział cicho, z powagą.
– Co by to było, gdybyś go kochała równie mocno, jak go
nienawidzisz?
– Przestań! – zawołała, tupiąc gniewnie nogą.
– Nie mów tak!
Ned zmarszczył czoło i zacisnął usta.
– Błagam – szepnęła skruszonym głosem. – Czuję do niego
wstręt.
– Przepraszam. Jadłaś już śniadanie?
– Nie. Byłam zbyt przejęta; chciałam jak najszybciej powiedzieć
ci o lasce.
– Więc zjemy razem. Na co masz ochotę? – spytał, idąc do
telefonu.
Zamówiwszy śniadanie, poszedł do łazienki, żeby doprowadzić
się do porządku. Umył twarz, ręce, zęby, uczesał się. Kiedy wrócił
do salonu, kobieta stała – bez płaszcza i kapelusza – przy kominku
paląc papierosa. Otworzyła usta, ale zanim zdążyła cokolwiek
powiedzieć, zadzwonił telefon.
– Halo…? Tak, Harry, byłem u ciebie, ale cię nie zastałem…
Chciałem cię spytać o tego face
– Halo…? Tak, mamuśku… Co? – Zmarszczył czoło i przez kilka
sekund słuchał w milczeniu.
– Nie masz wyjścia, musisz go wpuścić. Nie martw się, nic jej
nie będzie… Paul? Nie mam pojęcia… Nie, nie będę się z nim
widział… Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze… Tak, na
pewno… Do widzenia. – Wrócił uśmiechnięty do stolika. – To była
matka Paula – rzekł siadając.
– Farr wpadł na ten sam pomysł co ty. Wysłał do Madvigów
swojego pracownika, żeby przesłuchał Opal. – Oczy zaiskrzyły mu
się. – Nic się od niej nie dowiedzą, ale to znaczy, że pętla się
zacieśnia.
– Dlaczego tu zadzwoniła? – spytała Janet Henry.
– Żeby się poradzić. Bo Paula nie ma w domu.
– Nie wie, żeście się pokłócili?
– Widocznie nie. – Odłożył na bok widelec.
– Słuchaj, jesteś pewna, że chcesz znaleźć mordercę brata?
– Jeszcze niczego tak bardzo w życiu nie pragnęłam – rzekła.
Ned Beaumont roześmiał się gorzko.
– Kiedy mi Paul mówił o tobie, użył prawie tych samych słów.
Janet wzdrygnęła się.
– Właściwie słabo cię znam – ciągnął Ned.
– I nie wiem, czy można ci ufać. Śniłaś mi się w nocy i wcale mi
się ten sen nie podobał.
– Wierzysz w sny? – zdziwiła się, uśmiechając się lekko.
Nie odwzajemnił jej uśmiechu.
– W nic nie wierzę, ale jako hazardzista często kieruję się
irracjonalnymi czynnikami
Jej uśmiech stał się mniej ironiczny.
– A co takiego zrobiłam w tym śnie, żeby zawieść twoje
zaufanie? – Siląc się na powagę, uniosła rękę jak do przysięgi. –
Jeśli mi opowiesz, zdradzę ci, co mnie się śniło.
– Dobrze. Więc byłem na rybach. Złowiłem ogromnego pstrąga,
takiego naprawdę wielkiego. Chciałaś go obejrzeć. Zanim się
spostrzegłem, wrzuciłaś go z powrotem do wody.
Roześmiała się wesoło.
– Co dalej?
– Nic. Obudziłem się.
– Nie bój się. Nie będę tykać twoich ryb. A wiesz, co mnie się
śniło? – Nagle wytrzeszczyła oczy. – Kiedy miałeś ten sen? Po tym,
jak byłeś u nas na kolacji?
– Nie. Wczoraj.
– Szkoda. Śmiesznie by było, gdybyśmy śnili o sobie tej samej
nocy, dokładnie o tej samej porze. Bo ty mi się śniłeś właśnie po
wizycie u nas w domu. Zgubiliśmy się w lesie i błądziliśmy,
zmęczeni, głodni, aż wreszcie dotarliśmy do jakiejś małej chatki.
Zastukaliśmy, ale nikt nie otworzył. Nacisnęliśmy klamkę, drzwi
były jednak zamknięte na klucz. Zajrzeliśmy przez okno do środka
i zobaczyliśmy wielki stół zastawiony różnymi pysznościami.
Niestety, w oknach były solidne kraty. Wróciliśmy więc do drzwi
i zaczęliśmy się dobijać. Na próżno. Nagle przypomnieliśmy sobie,
że czasem ludzie zostawiają klucz pod słomianką; sprawdziliśmy
i rzeczywiście tam leżał. Ale kiedy otworzyliśmy drzwi, ujrzeliśmy
na podłodze setki wijących się węży, które były niewidoczne przez
okno. Wszystkie pełzły w naszą stronę. Szybko zatrzasnęliśmy
drzwi, przekręciliśmy klucz w zamku i staliśmy śmiertelnie
przerażeni, słuchając jak syczą i uderzają łbami w drzwi od środka.
I wtedy powiedziałeś, że jeśli zostawimy szparę w drzwiach, a sami
się ukryjemy, to może węże wyślizgną się na zewnątrz. Pomogłeś
mi się wdrapać na dach, który w śnie był bardzo niski, po czym sam
się wdrapałeś, a następnie zwiesiłeś się nad jego krawędzią
i uchyliłeś drzwi. Węże zaczęły wypełzać. Leżeliśmy na dachu,
obserwując je z zapartym tchem, dopóki nie znikły w lesie.
Wówczas zeskoczyliśmy na ziemię, wbiegliśmy do chatki,
zamknęliśmy za sobą drzwi i rzuciliśmy się najedzenie. Jedliśmy,
aż uszy nam się trzęsły. Kiedy się obudziłam, siedziałam na łóżku,
klaszcząc w dłonie i śmiejąc się do rozpuku.
– Zmyśliłaś tę bajeczkę – skwitował krótko Ned.
– Tak? Dlaczego?
– Bo początek nie przystaje do końca. Zaczyna się jak koszmar,
a kończy wesoło. Poza tym ilekroć śni mi się żarcie, zawsze budzę
się, zanim zdążę cokolwiek skosztować.
– Troszkę zmyśliłam, ale nie wszystko – przyznała ze
śmiechem. – Skoro jednak zarzucasz mi kłamstwo, to nie powiem,
co śniło mi się naprawdę.
– Trudno. – Podniósł widelec, po czym nagle spytał takim
tonem, jakby dopiero teraz przyszło mu to głowy: – Nie mówiłaś nic
ojcu, prawda? Bo tak się zastanawiam… może warto z nim
porozmawiać?
– Masz absolutną rację! – zawołała. Zmarszczył z zadumą czoło.
– Tylko kłopot w tym – ciągnął – że kiedy usłyszy o Paulu, może
się zdenerwować i przedwcześnie rozdmuchać całą sprawę. Bo
zdaje się, że ma dość wybuchowy charakter?
– Owszem – przyznała niechętnie kobieta – ale… – Twarz się jej
rozpogodziła. – Ale jeśli wyjaśnimy mu, dlaczego należy się
wstrzymać z oskarżeniem, to na pewno… A swoją drogą, przecież
możemy już wszystko rozgłosić.
– Jeszcze nie. Nadąsała się.
– Może jutro – powiedział.
– Naprawdę?
– Nie obiecuję, ale kto wie. Sięgnęła przez stół i ujęła jego dłoń.
– Chcę być przy tym obecna. Bez względu na porę dnia czy nocy.
Musisz mi przyrzec, że…
– Przyrzekam. – Popatrzył na nią spod oka. – Czy na egzekucji
też będziesz chciała być obecna?
Oblała się rumieńcem, lecz nie spuściła wzroku.
– Uważasz mnie za potwora? Może masz rację.
– Obyś nie żałowała swojej decyzji – rzekł, spoglądając na
talerz.
IX
Gnidy
❖ 1
Kiedy Janet wyszła, Ned podniósł słuchawkę i wykręcił numer
Jacka Rumsena.
– Jack? Możesz do mnie wpaść…? Świetnie. Cześć.
Był już ubrany, kiedy Jack zastukał do drzwi. Usiedli naprzeciw
siebie, każdy ze szklanką whisky w ręce. Ned zapalił cygaro, Jack
papierosa.
– Słyszałeś, że się rozstałem z Paulem?
– Owszem – potwierdził obojętnym tonem Rumsen.
– I co?
– I nic. Ostatni raz rozstaliście się po to, żebyś mógł podejść
Shada O’Rory.
Ned uśmiechnął się, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi.
– I teraz ludzie też myślą, że szykujemy jakiś podstęp? – spytał.
– Większość tak.
Ned zaciągnął się głęboko dymem.
– A gdybym ci powiedział, że tym razem to naprawdę koniec?
Jack nie odezwał się. Z jego twarzy nie sposób było nic
wyczytać.
– Wcale nie żartuję, Jack. – Ned łyknął ze szklanki. – Ile ci
jestem winien?
– Trzydzieści dolców za ostatnią robotę. Za poprzednie już
zapłaciłeś.
Beaumont wyjął z kieszeni spodni zwitek banknotów, wydobył
z niego trzy dziesiątki i podał mężczyźnie.
– Dzięki.
– Czyli jesteśmy kwita. – Ned ponownie zaciągnął się cygarem.
Wypuszczając z ust kłęby dymu, powiedział: – Mam dla ciebie
kolejną robotę. Zamierzam załatwić Paula. Przyznał mi się, że zabił
Henry’ego Taylora, ale potrzebuję dowodów. Pomożesz mi?
– Nie – odparł Jack.
– Dlaczego?
Rumsen wstał z fotela i postawił na stoliku opróżnioną
szklankę.
– Rozwijamy tu z Fredem naszą agencję detektywistyczną –
rzekł. – Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych dwóch lat odłożymy
sobie co nieco. Lubię cię, Ned, ale nie na tyle, żeby zadzierać
z człowiekiem, który rządzi całym miastem.
– On już jest na wylocie, Jack. Wszyscy się od niego odsuwają.
Farr, Rainey…
– Ich sprawa. Zresztą wątpię, czy dobrze na tym wyjdą. Może
zdołają mu zaszkodzić, ale nie wierzę, żeby go pokonali. Znasz
Paula lepiej niż ja. To facet z jajami. Ma więcej odwagi niż oni
wszyscy razem wzięci.
– Owszem, i właśnie tym sobie zaszkodził. Ale jak nie chcesz, to
nie.
– Nie chcę. – Jack sięgnął po kapelusz. – Każdą inną robotę
wykonam z przyjemnością, ale nie tę… – Potrząsnął zdecydowanie
głową. Beaumont również wstał.
– Podejrzewałem, że tak zareagujesz – powiedział. Ani w jego
twarzy, ani w głosie nie było złości czy urazy. Pogładził kciukiem
wąs i zadumał się na moment. Wreszcie spytał: – Nie wiesz, gdzie
mogę znaleźć Shada?
Jack pokręcił głową.
– Nie. Ukrywa się, odkąd policja zrobiła mu trzeci nalot na
knajpę. Zginęło wtedy tych dwóch gliniarzy. Wprawdzie nie mają
przeciwko niemu zbyt wielu dowodów, ale… – Wyjął z ust
papierosa. – Znasz Whisky Vassosa?
– Tak.
– Może on ci coś powie. Zwykle bywa wieczorami w budzie Tima
Walkera na Smith Street.
– Zajrzę tam. Dzięki, Jack.
– Nie ma za co. – Mężczyzna zawahał się. – Cholera, szkoda, żeś
się rozstał z Madvigiem. Wolałbym… – urwał i ruszył do drzwi. –
Ale pewnie wiesz, co robisz.
❖ 2
Po wizycie Jacka Rumsena Ned udał się do prokuratury. Tym
razem bez trudu wpuszczono go do gabinetu Farra.
Farr nie wstał zza biurka, nie wyciągnął na powitanie ręki. Jego
rumiana twarz była bledsza niż zazwyczaj.
– Jak się masz, Beaumont? – spytał chłodno, patrząc na gościa
wyniosłym, nieulękłym wzrokiem.
Ned rozsiadł się wygodnie, założył nogę na nogę, po czym
oznajmił:
– Wczoraj, po wyjściu od ciebie, zajrzałem do Paula. Chcę ci
opowiedzieć o tej wizycie.
– Słucham. – Ton Farra wciąż był chłodny.
– Opisałem Paulowi twoje nerwowe zachowanie… – Ned
uśmiechnął się czarująco, po czym kontynuował z taką lekkością,
jakby opowiadał zabawną, lecz błahą anegdotkę. – Powiedziałem
mu, że moim zdaniem usiłujesz zebrać w sobie dość odwagi, aby
oskarżyć go o zamordowanie Taylora Henry’ego. Paul słuchał
uważnie, ale kiedy zacząłem mu tłumaczyć, że w tej sytuacji ma
tylko jedno wyjście, musi pomóc policji znaleźć prawdziwego
mordercę, odparł, że to niemożliwe. Przyznał się do zabójstwa, choć
twierdził, że to był nieszczęśliwy wypadek, bo działał w obronie
własnej czy coś takiego.
Farr siedział z wyrazem napięcia na pobladłej twarzy, nie
odzywając się słowem. Beaumont podniósł pytająco brwi.
– Nudzi cię moja historyjka?
– Mów dalej – polecił chłodno prokurator. Beaumont odchylił się
na krześle.
– Nie wierzysz mi, prawda? – spytał z ironicznym uśmiechem. –
Myślisz, że to jakaś sztuczka, że próbujemy nabić cię w butelkę? –
Potrząsnął głową. – Strachliwy z ciebie człek, Farr.
– Jeśli masz coś do powiedzenia, to mów. Jeśli nie, to wybacz,
ale jestem bardzo zajęty…
– Nie denerwuj się, Farr. A nie wolałbyś, żebym złożył
oświadczenie na piśmie?
– Może być na piśmie. – Prokurator wcisnął jeden z szarych
przycisków na biurku. – Pan Beaumont chce podyktować
oświadczenie – powiedział, kiedy do gabinetu weszła siwowłosa
kobieta.
– Dobrze, proszę pana – rzekła kobieta. Usiadła po drugiej
stronie biurka, położyła notes na blacie i trzymając w ręce srebrny
ołówek, skierowała na Neda piwne oczy.
– Wczoraj po południu – zaczął Beaumont – podczas wizyty
u Paula Madviga, Madvig wyznał mi, że tego wieczoru, kiedy zginął
Taylor Henry, był na kolacji w domu senatora. Doszło między nimi
do sprzeczki. Kiedy Paul wyszedł, Taylor wybiegł za nim i usiłował
go zdzielić ciężką, brązową laską. Próbując mu ją wyrwać, Paul
niechcący uderzył Taylora w głowę; chłopak się przewrócił. Paul
zabrał laskę ze sobą, a potem ją spalił. Twierdzi, że dlatego nie
przyznał się do zabójstwa, bo nie chciał, żeby Janet Henry
dowiedziała się o tym, co uczynił. To wszystko.
– Proszę przepisać oświadczenie na maszynie – polecił Farr
stenografce.
Kobieta pośpiesznie opuściła gabinet.
– Myślałem, że ucieszy cię ta wiadomość – powiedział
Beaumont. – Że będziesz skakał do góry z radości.
Prokurator popatrzył na niego bez słowa.
– Myślałem – kontynuował Ned, nie przejmując się brakiem
reakcji ze strony Farra – że mając tak… – zawahał się, szukając
właściwego słowa – tak obciążające go zeznania, każesz
natychmiast wezwać Paula i przyciśniesz go do muru.
– Pozwolisz, że sam będę decydował o tym, co robić – rzekł
ozięble Farr.
Beaumont roześmiał się. Potem siedział w milczeniu, dopóki
siwowłosa stenografka nie wróciła z przepisanym na maszynie
tekstem. Wtedy spytał:
– Czy mam przysiąc na Biblię albo…
– Nie – przerwał Farr. – Wystarczy twój podpis.
Beaumont podpisał oświadczenie.
– E, tam – mruknął zawiedzionym tonem. – Myślałem, że to
będzie bardziej zabawne.
– Myliłeś się – oznajmił z ponurą satysfakcją Farr i zacisnął
zęby.
– Strachliwy z ciebie człek – powtórzył Ned. – Przechodząc
przez jezdnię, uważaj na taksówki. – Skłonił się. – Do zobaczenia.
Po wyjściu z gabinetu skrzywił się gniewnie.
❖ 3
Wieczorem Beaumont zadzwonił do ciemnego, dwupiętrowego
budynku przy Smith Street. Drzwi uchyliły się na szerokość kilku
centymetrów; sprawdziwszy, kto dzwoni, niski mężczyzna o małej
głowie i potężnych ramionach usunął się na bok, wpuszczając Neda
do środka.
– Serwus – powiedział Ned.
Przeszedł z pięć metrów mrocznym korytarzem, mijając po
prawej stronie dwie pary zamkniętych drzwi; pchnął drzwi
znajdujące się po lewej i ruszył drewnianymi schodami do sutereny,
w której mieścił się bar i z której dochodziły dźwięki radia.
Nie opodal lady znajdowały się drzwi z matową szybą, na której
widniał napis „Toaleta”. Po chwili ze środka wyłonił się barczysty,
ciemnowłosy mężczyzna o długich rękach, płaskiej twarzy
i krótkich, kabłąkowatych nogach: gorylowaty Jeff Gardner we
własnej osobie. Na widok Neda jego małe, czerwone ślepia
wyraźnie się ożywiły.
– Do licha, przylazł mój worek treningowy!
– ryknął, ukazując w uśmiechu piękne zębiska.
– Cześć, Jeff – powiedział Ned, nie zważając na zainteresowane
spojrzenia pozostałych klientów.
Goryl podszedł do niego chwiejnym krokiem, jedną łapę zarzucił
mu na ramię, drugą chwycił jego rękę i trzymając ją w górze,
zwrócił się wesoło do obecnych:
– To jest najrówniejszy gość, jakiego w życiu waliłem po
mordzie, a waliłem wielu. – Zaciągnął Neda do baru. – Najpierw się
czegoś napijemy, a potem urządzimy im mały pokazik, dobrze? No,
co pijesz?
– Szkocką – odparł Ned, patrząc z kamienną miną na
odrażającą twarz niższego mężczyzny.
Jeff roześmiał się zachwycony i ponownie zwrócił do gości
w barze:
– Widzicie? On to uwielbia. Ten facet… – zmarszczył
z namysłem czoło, oblizał wargi – …ten facet to, kurwa, prawdziwy
masakrysta!
– Przeniósł wzrok na Neda. – Ty! Ty chociaż wiesz, co to znaczy
masakrysta?
– Wiem.
Goryl sprawiał wrażenie zawiedzionego.
– Whisky – powiedział.
Kiedy barman postawił przed nimi trunek, Jeff puścił rękę
Neda, ale wciąż obejmował go ramieniem. Obydwaj szybko
opróżnili szklanki. Jeff odstawił swoją na ladę, po czym ujął Neda
za nadgarstek.
– Idziemy na górę – powiedział. – Jest tam taki mały pokoik,
tak ciasny, że jak cię zdzielę w ryło, to nie zwalisz się z nóg, tylko
odbijesz od ściany, a wtedy znów cię zdzielę, a ty znów się
odbijesz… Po jaką cholerę masz tracić czas na wstawanie, co?
– Napijesz się jeszcze? – spytał Ned.
– Jasne. Czemu nie?
Wypili drugą kolejkę. Kiedy Ned zapłacił, goryl pchnął go
w stronę schodów.
– Wybaczcie, panowie – rzekł do obecnych. – Idziemy teraz na
górę zrobić próbę generalną. Ja i mój woreczek. – Poklepał Neda po
ramieniu.
Wspięli się po schodach na piętro i udali do małego, zagraconego
pokoiku, w którym oprócz sofy i dwóch stołów znajdowało się z pół
tuzina krzeseł. Na jednym ze stołów stały puste szklanki oraz
talerze z resztkami kanapek.
Mrużąc oczy jak krótkowidz, Jeff rozejrzał się wokoło.
– Kurwa, a gdzie ona się podziała? – Puścił nadgarstek Neda,
zdjął rękę z jego ramienia i spytał: – Nie widzisz tu żadnej baby?
– Nie.
– Pewnie wyszła – stwierdził goryl, kiwając energicznie głową.
Chwiejnym krokiem zbliżył się do drzwi, brudnym paluchem
przycisnął dzwonek w ścianie, po czym wymachując zamaszyście
ręką, skłonił się nisko. – Siadaj.
Ned Beaumont usiadł przy mniej zabrudzonym stole.
– Siadaj, gdzie tylko masz ochotę – powiedział Jeff,
wielkopańskim gestem wskazując na cały pokój. – Jak ci tam
niewygodnie, możesz się śmiało przesiąść. Jesteś, kurwa, moim
gościem, chcesz czy nie.– To krzesło mi całkiem odpowiada.
– To krzesło jest do dupy. Wszystkie krzesła w tej cholernej
budzie są do dupy. – Podniósł najbliższe i wyrwał jedną z przednich
nóg. – Ty to nazywasz krzesłem? Kurwa, Beaumont, co ty wiesz
o krzesłach! – Cisnął je na podłogę, a wyrwaną nogę na sofę. – Nie
myśl, żeś taki sprytny! Dobrze wiem, co ci chodzi po głowie.
Uważasz, że się upiłem, no nie?
Ned uśmiechnął się.
– Nie, skąd.
– A właśnie, kurwa, że tak. Jestem bardziej pijany niż ty,
bardziej pijany niż ktokolwiek w tej zasranej budzie, więc nie
gadaj, kurwa, że się nie upiłem, bo… – Podniósł do góry tłusty,
brudny paluch.
W drzwiach ukazał się kelner.
– Panowie sobie coś życzą? – spytał. Jeff odwrócił się do niego.
– Co tak długo? Spałeś, do cholery, czy co? Przecież dzwoniłem
z godzinę temu!
Kelner chciał coś powiedzieć, ale Jeff nie dopuścił go do słowa.
– Zapraszam na drinka mojego najlepszego kumpla i co?
Musimy, kurwa, godzinę czekać na zasraną obsługę! – wrzasnął. –
Nic dziwnego, że mój kumpel jest na mnie zły.
– Co sobie panowie życzą? – powtórzył kelner.
– Życzę sobie wiedzieć, gdzie się podziała ta dziewczyna, która
tu była! – ryknął Jeff.
– Poszła.
– Dokąd?
– Nie wiem.
– No to się, cholera, dowiedz! I to szybko! Masz wiedzieć
i koniec! W dupie mam taki lokal, w którym… – Nagle w jego
czerwonych oczkach pojawił się chytry błysk. – Powiem ci, co masz
zrobić. Idź do damskiej toalety i sprawdź, czy tam jej nie ma.
– Nie ma – oznajmił kelner. – Widziałem, jak wychodziła
z budynku.
– A to dziwka! – ryknął Jeff i odwrócił się do Neda. – I co byś
z taką zrobił, no powiedz! Zapraszam cię na górę, żebyś ją poznał,
bo wiem, że by ci się spodobała, i że ty byś się jej spodobał… Za
kogo ona się, cholera, uważa? Jakim prawem wyszła bez pytania?
Ned zapalił cygaro. Milczał. Jeff podrapał się po głowie.
– No dobra, przynieś nam coś do picia – warknął do kelnera,
siadając naprzeciwko Neda. – Dla mnie whisky.
– Dla mnie również – rzekł Beaumont. Kelner znikł za
drzwiami.
– Nie bądź taki cwany – powiedział goryl, wpatrując się
gniewnie w swojego gościa. – Dobrze wiem, co knujesz.
– Nic nie knuję – odparł obojętnie Ned. – Chciałem spotkać się
z Shadem i pomyślałem sobie, że Whisky Vassos powie mi, gdzie go
szukać.
– Sądzisz, że ja nie wiem, gdzie jest Shad?
– Pewnie wiesz.
– To dlaczego mnie nie spytasz?
– W porządku. Więc gdzie jest?
– Łżesz jak z nut! – ryknął Jeff i huknął potężną łapą w stół. –
Gówno cię Shad obchodzi! Przylazłeś tu, żeby się ze mną policzyć!
Beaumont pokręcił z uśmiechem głową.
– Nie kłam – upierał się goryl. – Dobrze, kurwa, wiesz…W
drzwiach pojawił się mężczyzna w średnim wieku o mięsistych,
czerwonych wargach i okrągłych oczach.
– Przestań się wydzierać, Jeff – powiedział. – Robisz strasznie
dużo hałasu.
Jeff obrócił się na krześle.
– Bo ten skurwysyn – wskazał za siebie na Neda – myśli, że nie
wiem, co jest grane. Ale się myli, gnida jedna! Tak mu skuję mordę,
że rodzona matka go nie pozna. Zobaczysz.
– W porządku – powiedział uspokajająco facet w drzwiach. – Ale
nie musisz się tak wydzierać. – Puścił oko do Neda i wycofał się
z pokoju.
– Z tego Tima też się robi gnida – mruknął Jeff i splunął na
podłogę.
Po chwili kelner przyniósł drinki. Beaumont uniósł szklankę.
– Twoje zdrowie – rzekł, pociągając łyk.
– Nie chcę, żeby jakaś gnida piła moje zdrowie!
– Odbiło ci.
– I co z tego? Może się upiłem, ale nie aż tak, żeby nie wiedzieć,
co knujesz. – Opróżnił szklankę, wierzchem dłoni wytarł usta. –
Gnida!
– Niech ci będzie. – Beaumont uśmiechnął się przyjaźnie.
Jeff przysunął bliżej swoją płaską, gorylowatą twarz.
– Myślisz, że pozjadałeś wszystkie rozumy, co? Ned Beaumont
milczał.
– Myślisz, że dam się nabrać na twoje sztuczki? – ciągnął Jeff. –
Przejrzałem cię. Chcesz mnie upić, a potem wydać glinom.
– Glinom? – spytał niedbale Ned. – Ach, tak! Za zabójstwo
Francisa Westa?
– Do diabła z Western! Ned wzruszył ramionami.
– W porządku – rzekł. – Nie znałem go.
– Gnida.
– Masz ochotę na jeszcze jedną kolejkę? Goryl skinął z powagą
głową i odchylił się na krześle, żeby sięgnąć do dzwonka.
– Ale i tak jesteś gnidą. – Krzesło zachybotało się, więc postawił
nogi na podłodze, żeby się nie wywrócić. – Cholera! – warknął
i przysunął krzesło z powrotem do stołu, po czym oparł się
wygodnie łokciami o blat. – Zresztą co za różnica, kto mnie wyda
glinom? I tak mnie nie usmażą na krześle elektrycznym.
– Nie?
– Pewnie, że nie! Przed wyborami nie zdążą, a po wyborach
Shad będzie miał wszystkich w kieszeni!
– Nie wiadomo.
– Wiadomo, kurwa, wiadomo.
W drzwiach znów pojawił się kelner; zamówili po whisky.
– Może Shad wcale nie kiwnie palcem w twojej obronie –
powiedział Ned, kiedy zostali sami. – Czasem tak bywa.
– Spokojna głowa! – oburzył się goryl. – Za dużo o nim wiem.
Ned wypuścił ustami dym.
– Co wiesz?
– Chryste! – Goryl parsknął pogardliwie śmiechem. – Ten
kretyn myśli, że mu wszystko wyśpiewam! Nie jestem aż tak
pijany.
– Ależ powiedz mu, Jeff, śmiało – rzekł niski, melodyjny głos
z charakterystycznym irlandzkim akcentem. W progu stal Shad
O’Rory i ze smutkiem w oczach spoglądał na Jeffa. Goryl zadarł
głowę.
– Jak się masz, Shad? – spytał wesoło. – Chodź, napij się
z nami. Znasz Beaumonta, prawda? To gnida, wiesz?
– Mówiłem ci, Jeff, żebyś nie wychodził z ukrycia – oznajmił
cicho O’Rory.
– Chryste, Shad, już nie mogłem sam ze sobą wytrzymać!
A poza tym ta buda jest bezpieczna.
O’Rory jeszcze przez chwilę mierzył Jeffa wzrokiem, po czym
przeniósł spojrzenie na Neda.
– Dobry wieczór, Beaumont – rzekł.
– Serwus, Shad.
– I co, udało ci się z niego coś wydusić? – Uśmiechnął się
łagodnie, nieznacznym ruchem głowy wskazując na goryla.
– Nic, czego bym wcześniej nie wiedział – odparł Ned. – Dużo
gada, ale większość z tego to pijacki bełkot.
– Obydwaj jesteście gnidy – warknął Jeff. Kelner zjawił się
z drinkami. O’Rory powstrzymał go w drzwiach.
– Zabierz to z powrotem – polecił mu. – Już dość wypili.
Kelner wycofał się. O’Rory wszedł do środka, zamknął drzwi
i oparł się o nie plecami.
– Za długi masz język, Jeff – stwierdził. – Ile razy mam ci to
powtarzać?
Beaumont puścił oko do goryla.
– O co ci chodzi?! – spytał gniewnie Jeff. Beaumont wybuchnął
śmiechem.
– Mówię do ciebie, Jeff – powiedział O’Rory.
– Przecież, kurwa, słyszę.
– Ale coś mi się zdaje, że wkrótce przestaniemy ze sobą
rozmawiać.
Jeff wstał z krzesła i obszedł stół.
– Nie bądź gnidą, Shad. Co cię napadło? Przecież od dawna
jesteśmy kumplami, ty moim, ja twoim. – Wyciągnąwszy ramiona,
chwiejnym krokiem ruszył w jego stronę, aby go objąć. – Trochę się
urżnąłem, ale…
O’Rory położył bladą dłoń na piersi goryla i odepchnął go.
– Siadaj – rozkazał mu, nie podnosząc głosu. Jeff zamachnął się
lewą pięścią.
O’Rory przechylił głowę w bok, ledwo unikając ciosu. Na jego
szczupłej, kształtnej twarzy wciąż malował się spokój, ale prawą
dłoń wsunął błyskawicznie do kieszeni. Widząc to, Beaumont
zerwał się z krzesła i chwycił Shada za rękę.
Jeff, który z rozpędu poleciał na ścianę, odwrócił się szybko
i zacisnął dłonie na szyi swojego szefa. Jego płaska, gorylowata
morda była ohydnie wykrzywiona, ale sprawiał teraz wrażenie
zupełnie trzeźwego.
– Zabrałeś mu spluwę? – spytał dysząc.
– Tak. – Ned wyprostował się i cofnął o krok, celując w Shada
z czarnego pistoletu.
Irlandczykowi oczy wyszły na wierzch, twarz przybrała siny,
niezdrowy odcień. Nawet nie próbował się oswobodzić z uścisku
goryla.
Jeff obejrzał się przez ramię i wyszczerzył zęby w szerokim,
promiennym uśmiechu. Jego małe, czerwone oczka, oczka
drapieżnej bestii, błyszczały wesoło.
– Wiesz, co musimy zrobić, nie? – powiedział ochrypłym głosem.
– Wyprawić go na tamten świat.
– Nie chcę mieć z tym nic wspólnego – oświadczył Ned. Mówił
spokojnie, lecz nozdrza mu drgały.– Myślisz, że Shad puści nam
płazem tę bójkę? – Goryl zwilżył językiem wargi. – Zresztą masz
rację. Puści. Już ja tego dopilnuję.
Uśmiechnięty od ucha do ucha, wpatrywał się w Beaumonta,
a nie w człowieka, na którego szyi miał zaciśnięte ręce. Oddychał
głęboko. Marynarka coraz bardziej napinała mu się na barkach
i ramionach. Po ciemnych policzkach spływały krople potu.
Beaumont zbladł. Oddech miał przyśpieszony, skronie wilgotne.
Stał bez słowa, obserwując zmiany zachodzące w twarzy
Irlandczyka.
O’Rory zrobił się fioletowy. Oczy coraz bardziej wychodziły mu
na wierzch, język zwisał spomiędzy sinych warg. Jego chude ciało
wiło się, jedna pięść uderzała słabo w ścianę, o którą się opierał.
Wciąż uśmiechając się do Beaumonta i nie patrząc na
człowieka, którego dusił, Jeff rozsunął nieco nogi i wygiął plecy
w kabłąk. Pięść bijąca w ścianę zastygła w bezruchu. Rozległ się
cichy, przytłumiony trzask, po chwili drugi, znacznie głośniejszy.
O’Rory przestał się miotać i zwisł bezwładnie w rękach oprawcy.
Jeff zaśmiał się chrapliwie.
– Taka dola – mruknął, po czym kopnął na bok krzesło
zagradzające drogę i rzucił ciało na sofę. Upadło twarzą do dołu;
jedna ręka i nogi zwisały nad podłogą. Goryl wytarł łapy o spodnie
i odwrócił się do Beaumonta. – Wszyscy wiedzą, jaki ze mnie
poczciwy gość. Można mi dokuczać, pomiatać mną, a ja nic.
– Bałeś się go, prawda? Jeff roześmiał się.
– Pewnie. Jak wszyscy, którym nie brakowało piątej klepki. A ty
może nie? – Znów parsknął śmiechem i powiódł wzrokiem po
pokoju. – Wiejmy, zanim ktoś tu zajrzy. – Wyciągnął rękę.
– Daj tę spluwę. Pozbędę się jej.
– Nie. – Ned obrócił się wolno, kierując pistolet w brzuch Jeffa.
– Powiemy, że zabiłeś go w obronie własnej. Ja poświadczę. Nikt
się do niczego nie przyczepi.
– Kurwa, czyś ty oszalał! – krzyknął goryl.
– Nie wystarczy, że wisi nade mną sprawa o zabójstwo Westa?!
– Małe, czerwone oczka patrzyły to na twarz Beaumonta, to na
broń, którą ten trzymał w ręce.
Ned rozchylił blade wargi w beztroskim uśmiechu.
– No właśnie – powiedział cicho.
– Nie bądź idiotą – warknął Jeff podchodząc bliżej. – Po jaką
cholerę…
Ned cofnął się za stół.
– Bo cię zastrzelę, Jeff. Jeszcze nie zapomniałem, jak mnie
skatowałeś.
Goryl zatrzymał się w pół kroku i podrapał po głowie.
– Ty naprawdę jesteś gnidą! – bąknął zdziwiony.
– Dobra, dobra – Ned wskazał pistoletem krzesło. – Siadaj.
Po chwili wahania Jeff spełnił polecenie. Beaumont wyciągnął
lewą rękę i nacisnął dzwonek przy drzwiach. Goryl poderwał się.
– Siadaj!
Jeff usiadł z powrotem.
– Połóż łapy na stole!
– Kretyn! Jak Boga kocham! – Jeff potrząsnął smętnie głową. –
Chyba nie sądzisz, że ci na dole pozwolą, żebyś mnie stąd
wyprowadził, co?
Ned obszedł ponownie stół i spoczął na krześle, twarzą do goryla
i do drzwi.
– Radzę ci, daj mi spluwę i módl się, żebym zapomniał, jaki
z ciebie kawał drania – powiedział goryl. – Kurwa, Ned, w tej
budzie wszyscy mnie znają! Nie masz najmniejszej szansy!
– Trzymaj łapę z dala od butelki z keczupem! Kelner otworzył
drzwi i wybałuszył oczy.
– Zawołaj Tima – polecił mu Ned. – A ty stul pysk! – krzyknął
do Jeffa, który właśnie rozdziawił usta, żeby coś powiedzieć.
Kelner pośpiesznie zamknął drzwi.
– Ned, nie bądź idiotą – rzekł goryl. – Sam sobie kopiesz grób.
Co ci z tego przyjdzie, że oddasz mnie glinom? Nic. – Ponownie
oblizał wargi. – Wiem, że masz mi za złe, że cię wtedy stuknąłem
parę razy, ale to nie była moja wina. Robiłem, co mi Shad kazał.
Ale zabiłem skubańca, więc jesteśmy kwita, nie?
– Cofnij łapę od butelki, bo ci ją przestrzelę!
– Ale z ciebie gnida.
Nagle do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku,
o czerwonych, mięsistych ustach i okrągłych oczach, ten sam, który
zaglądał wcześniej. Szybko zamknął za sobą drzwi.
– Jeff zabił Shada O’Rory – oznajmił Beaumont. – Zadzwoń na
policję, alkohol zdążysz ukryć… I na wszelki wypadek wezwij
lekarza. Kto wie, może O’Rory jeszcze żyje.
– Pewnie! Tylko patrzeć jak się poderwie! – Jeff roześmiał się
pogardliwie, po czym beztroskim, poufałym tonem zwrócił się do
świeżo przybyłego gościa: – Hej, Tim, ten kretyn myśli, że oddasz
mnie glinom. Powiedz mu, jak go zaraz każesz załatwić.
Tim spojrzał ponurym wzrokiem na leżącego na sofie trupa,
potem na Jeffa i wreszcie na Beaumonta.
– Wolałbym uniknąć spotkania z glinami – rzekł wolno do Neda.
– Nie można by wyciągnąć zwłok na ulicę i tam ich zostawić?
Ned pokręcił przecząco głową.
– Jak uprzątniesz lokal, zanim się gliny zjawią, nic ci nie
będzie. Zresztą ja z nimi pogadam.
Tim przez chwilę się wahał.
– Słuchaj, stary – zwrócił się do niego Jeff.
– Przecież wiesz, że…
– Na miłość boską, przymknij się, Jeff – przerwał mu Tim.
Beaumont uśmiechnął się do goryla.
– Teraz, kiedy Shad nie żyje, jesteś zerem, Jeff.
– Tak? – Goryl usiadł wygodniej, a jego twarz rozpogodziła się. –
No to dzwońcie na policję. Wolę skończyć na krześle niż prosić
o cokolwiek takich skurwysynów jak wy!
Ignorując Jeffa, Tim spytał:
– Bez glin się nie obejdzie? Beaumont pokręcił głową.
– Trudno, jakoś sobie poradzę – powiedział Tim, kładąc rękę na
klamce.
– Mógłbyś sprawdzić, czy Jeff nie ma broni?
– poprosił go Ned.
Mężczyzna popatrzył na Beaumonta.
– Nie miałem i nie chcę mieć z tym nic wspólnego – odparł
i wyszedł z pokoju.
Do przyjścia policji Jeff siedział wygodnie rozparty, z rękami na
stole, i przez cały czas mówił z ożywieniem do Neda. Wymyślał mu,
nie szczędząc obelg i inwektyw, przeklinał go, obrażał.
Ned słuchał z uprzejmym zainteresowaniem.
Wkrótce do pokoju wszedł żylasty, siwy mężczyzna w mundurze
porucznika, za nim pięciu czy sześciu innych.
– Cześć, Brett – powiedział Ned. – Uważaj, on chyba jest
uzbrojony.
– Co tu się stało? – spytał porucznik, patrząc na zwłoki.
Dwóch policjantów obeszło stół i zajęło się Jeffem.
Beaumont opisał bieg wypadków. Jego wersja właściwie nie
odbiegała od prawdy, choć wynikało z niej, że O’Rory zginął
w czasie zaciętej szamotaniny, a nie po tym, jak sam odebrał mu
broń.
W trakcie relacji Neda przybył lekarz. Zbliżywszy się do sofy,
przekręcił Shada na wznak i zbadał go pobieżnie. Kiedy się
wyprostował, porucznik spojrzał na niego pytająco.
– Nie żyje – oświadczył lekarz i zaraz opuścił mały zatłoczony
pokój.
Jeff wymyślał dwóm trzymającym go policjantom. Za każdym
razem, gdy miotał przekleństwo, któryś z nich walił go pięścią
w twarz. Jeff reagował na ciosy śmiechem i dalej klął. Sztuczne
zęby wypadły mu, z ust ciekła krew.
Beaumont oddał Brettowi pistolet Shada.
– Chcesz, żebym teraz pojechał na komendę? – spytał. – Czy
wystarczy, jak się zgłoszę jutro?
– Lepiej jedź z nami.
❖ 4
Było już dobrze po północy, kiedy Ned opuścił komendę. Na
ulicy pożegnał się z dwoma dziennikarzami, którzy wyszli razem
z nim z budynku, i zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Podał
kierowcy adres Paula Madviga.
Na parterze paliły się światła. Zanim doszedł po schodkach do
drzwi, same się otworzyły. W progu stała pani Madvig; ubrana była
na czarno, ramiona miała okryte szalem.
– Cześć, mamuśku. Jeszcze nie śpisz?
– Czekam na Paula. Myślałam, że to on – powiedziała. W jej
oczach nie było jednak zawodu.
– Nie ma go? Szkoda. – Przyjrzał się jej uważnie. – Czy coś się
stało?
Staruszka cofnęła się.
– Wejdź, Ned – rzekła, a kiedy ją minął, zamknęła drzwi. – Opal
próbowała popełnić samobójstwo.
– Co? Jak to? – szepnął, patrząc pod nogi.
– Podcięła sobie żyły, zanim pielęgniarka zdołała ją
powstrzymać. Na szczęście nie straciła wiele krwi i czuje się już
dobrze. Oby tylko znów nie strzeliło jej co do głowy – powiedziała
cicho kobieta. Minę miała niepewną.
– Gdzie Paul? – spytał drżącym głosem.
– Nie wiem. Nie mogłyśmy go nigdzie znaleźć. Zwykle wraca
dużo wcześniej. – Jej głos również zaczął drżeć. Zacisnęła chudą,
kościstą rękę na ramieniu Neda. – Czy… czy ty i Paul… – Urwała.
Pokiwał głową.
– Rozstaliśmy się, mamuśku.
– A czy… czy nie możecie się jakoś pogodzić? Czy… – Znów
urwała.
Podniósł wzrok. W jej oczach kręciły się łzy.
– Niestety, mamuśku – oznajmił łagodnie. – Paul mówił ci
o naszej kłótni?
– Ale nic konkretnie. Kiedy wspomniałam mu, że dzwoniłam do
ciebie, aby spytać o tego faceta z prokuratury, który nagle się tu
zjawił, poprosił tylko, żebym nigdy więcej tego nie robiła, bo już nie
jesteście przyjaciółmi.
Ned przełknął ślinę.
– Powiedz mu, mamuśku, że muszę z nim porozmawiać.
Powiedz mu, że całą noc będę czekał u siebie w domu. – Znów
przełknął ślinę. – Nie zapomnij, proszę.
Staruszka ponownie zacisnęła chude ręce na jego ramionach.
– Dobry z ciebie chłopak, Ned. Nie chcę, żebyście się kłócili. Bez
względu na to, co się stało, jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego
Paul miał w życiu… O co wam poszło? O Janet?
– Spytaj Paula. – W głosie Neda brzmiała nuta goryczy. –
Muszę już iść, mamuśku. Niczego nie potrzebujesz?
– Nie. Ale mógłbyś zajrzeć do Opal – powiedziała kobieta. –
Jeszcze nie śpi. Może rozmowa z tobą dobrze jej zrobi? Zawsze się
ciebie słuchała.
Potrząsnął głową.
– Nie. Opal też nie miałaby ochoty się ze mną widzieć.
X
Strzaskany klucz
❖ 1
Beaumont wrócił do domu. Wypił kawę, wypalił cygaro,
przeczytał gazetę codzienną, tygodnik, pół książki. Od czasu do
czasu przerywał czytanie i chodził nerwowo po mieszkaniu. Nikt
nie zadzwonił do jego drzwi. Telefon też milczał.
O ósmej rano Ned wziął prysznic, ogolił się, włożył świeżą
koszulę, po czym zamówił i zjadł śniadanie.
O dziewiątej podszedł do telefonu i wykręciwszy numer
senatora, poprosił do aparatu Janet Henry.
– Dzień dobry – powiedział. – Dobrze, dziękuję… Chyba
możemy zaczynać… Tak… Jeśli twój ojciec jest w domu, opowiemy
mu o wszystkim… Świetnie, tylko ani słowa, dopóki nie przyjdę…
Postaram się jak najszybciej. Już wychodzę… W porządku, do
zobaczenia za kilka minut.
Odłożył słuchawkę; przez chwilę wpatrywał się w jakiś
niewidoczny punkt na ścianie, po czym klasnął głośno w dłonie
i potarł je o siebie. Ocienione wąsami wargi miał mocno zaciśnięte,
oczy zwężone w szparki. Wyjął z szafy płaszcz i kapelusz, ubrał się
pośpiesznie, zamknął mieszkanie, zszedł na dół i, pogwizdując,
zamaszystym krokiem ruszył przed siebie.
– Panna Henry mnie oczekuje – oznajmił, kiedy służąca
otworzyła drzwi.
– Tak, proszę pana. – Kobieta wprowadziła go do słonecznego
pokoju o ścianach pokrytych jasną tapetą, w którym senator
z córką jedli śniadanie.
Janet Henry natychmiast poderwała się od stołu i podbiegła do
Neda, wyciągając na powitanie obie ręce.
– Och, dzień dobry! – zawołała podniecona. Senator, patrząc
nieco zaskoczony na córkę, również wstał, tyle że bez pośpiechu,
i uścisnął dłoń niespodziewanego gościa.
– Dzień dobry, panie Beaumont – powiedział. – Miło mi pana
widzieć. Może przyłączy się pan…
– Nie, dziękuję, już jadłem – odparł Ned.
Janet Henry drżała z przejęcia. Krew odpłynęła jej z twarzy,
wzrok miała nieprzytomny; sprawiała wrażenie jakby była pod
wpływem narkotyków.
– Ojcze, chcemy ci o czymś powiedzieć – rzekła napiętym
głosem. – O czymś bardzo… – Nagle urwała i obróciła się do
Beaumonta. – Ty powiedz!
Zerknął na nią spod oka, po czym marszcząc brwi przeniósł
spojrzenie na senatora, który zdążył wrócić do stołu, lecz jeszcze nie
usiadł.
– Mamy przekonujące dowody – rzekł – że Paul Madvig zabił
pana syna. Zresztą sam się do tego przyznał.
Senator zmrużył oczy i oparł rękę o stół.
– Co pan rozumie przez przekonujące dowody, panie Beaumont?
– spytał.
– Najważniejszym, panie senatorze, jest fakt, że Madvig
przyznał się do winy. Powiedział mi, że tamtego wieczoru pański
syn wybiegł za nim z domu i próbował uderzyć go ciężką, brązową
laską. Wyrywając mu laskę, Madvig niechcący trafił nią Taylora
w głowę. Wystraszony, zabrał ze sobą narzędzie zbrodni i spalił je,
lecz pańska córka… – wskazał głową na Janet – twierdzi, że laska
wciąż znajduje się w domu.
– Tak, ojcze – wtrąciła kobieta. – To ta, którą dostałeś od
majora Sawbridge’a.
Twarz senatora była blada i kamienna jak marmur.
– Proszę kontynuować, panie Beaumont.
– No cóż… – Ned wykonał ręką drobny ruch – to, że laska
znajduje się w domu, że pański syn nie miał jej ze sobą, wyklucza
wersję o nieszczęśliwym wypadku czy działaniu w samoobronie. –
Wzruszył ramionami. – Byłem wczoraj u Farra. Nasz prokurator
nie lubi się narażać, zresztą sam pan wie, ale sądzę, że w tej
sytuacji nie będzie miał wyjścia i każe aresztować Paula.
Janet Henry spojrzała na niego ze zdziwieniem i rozchyliła
wargi, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.
Senator wytarł usta serwetką, którą trzymał w lewej ręce,
odłożył serwetkę na stół i spytał:
– A czy są jakieś inne dowody?
– Te nie wystarczą?
– Ale są inne, prawda? – wtrąciła dziewczyna.
– Pośrednie – odparł lekceważąco Beaumont i ponownie zwrócił
się do senatora. – Mogę je panu przedstawić, ale po co? Mordercę
już pan zna i to najważniejsze, prawda?
– Prawda – rzekł senator, przykładając rękę do czoła. – Aż
trudno mi w to uwierzyć. Proszę mi wybaczyć, panie Beaumont…
ty też, kochanie – powiedział do córki – ale przez moment
chciałbym być sam, muszę to wszystko sobie przemyśleć… Nie, nie,
zostańcie tu. Udam się do swojego pokoju. Niech pan nie wychodzi,
panie Beaumont… niedługo wrócę… po prostu muszę oswoić się
z myślą, że człowiek, z którym tak blisko współpracowałem, zabił
mojego syna.
Skinął głową i sztywno wyprostowani wyszedł z jadalni.
Beaumont ujął kobietę za nadgarstek i cichym, napiętym
głosem spytał:
– Myślisz, że może wpaść w szał? Janet popatrzyła na niego
zdumiona.
– Czy myślisz, że może wpaść w szał i ruszyć na poszukiwanie
Paula? Bo nie wolno nam do tego dopuścić. Mogłoby się to źle
skończyć.
– Nie wiem… – szepnęła.
– Trzeba go powstrzymać. Na wszelki wypadek, stańmy gdzieś
blisko drzwi.
– Dobrze. – Była wystraszona. Zaprowadziła go do małego
pokoju o oknach przysłoniętych grubymi kotarami, które prawie
nie przepuszczały światła. Drzwi do pokoju znajdowały się dwa
metry od drzwi wejściowych; zostawili je lekko uchylone i skryli się
za nimi. Obydwoje drżeli. Janet zaczęła mówić coś szeptem, ale
Ned przyłożył palce do ust, dając jej znak, żeby milczała.
Nie czekali długo. Wkrótce rozległ się odgłos kroków
stąpających miękko po dywanie w holu.
Senator Henry, odziany w płaszcz i kapelusz, szedł pośpiesznie
w stronę wyjścia.
Beaumont wyłonił się z ciemnego pokoju.
– Panie senatorze!
Senator odwrócił się. Miał zimny, skupiony wyraz twarzy.
Przeszył Neda władczym spojrzeniem i rzekł:
– Przepraszam, ale muszę wyjść.
– Kiepski pomysł – powiedział Ned, zbliżając się do mężczyzny.
– Tylko wynikną z tego nowe kłopoty.
Janet stanęła przy boku ojca.
– Tato, nie wychodź – rzekła błagalnie. – Słuchaj pana
Beaumonta.
– Już go wysłuchałem. I chętnie znów wysłucham, jeżeli ma
inne informacje. W przeciwnym razie… – Uśmiechnął się do gościa.
– Po tym, co pan mi powiedział, muszę zobaczyć się z Madvigiem.
– Naprawdę panu nie radzę – oświadczył Ned, patrząc mu
prosto w oczy.
Senator obrzucił go wyniosłym spojrzeniem.
– Tato… – zaczęła Janet i urwała pod karcącym wzrokiem ojca.
Ned przełknął głośno ślinę. Rumieńce wystąpiły mu na policzki.
Wyciągnął rękę w stronę mężczyzny i szybkim ruchem dotknął
prawej kieszeni jego płaszcza.
Senator cofnął się oburzony.
Ned pokiwał głową.
– Kiepski pomysł – powtórzył i spoglądając na Janet, dodał: –
Ma przy sobie broń.
– Ojcze! – krzyknęła, unosząc rękę do ust.
– Panie senatorze, naprawdę nie możemy pozwolić, żeby
wyszedł pan stąd uzbrojony.– Powstrzymaj go, Ned!
Senator zmierzył ich pogardliwym wzrokiem.
– Wasze zachowanie jest całkiem nie na miejscu – oświadczył. –
Janet, proszę iść do swojego pokoju!
Kobieta z ociąganiem ruszyła w głąb holu, jednakże po kilku
krokach stanęła.
– Nie! Nie pójdę! I nie wypuszczę cię z domu! Ned, nie pozwól
mu…
– Nie pozwolę – obiecał Beaumont. Zwilżył wargi.
Posyłając im lodowate spojrzenie, senator nacisnął klamkę.
Ned błyskawicznym ruchem przysunął się bliżej i położył rękę
na jego dłoni.
– Proszę pana – powiedział z szacunkiem w głosie. – Zabraniam
panu wychodzić. I mam do tego prawo. – Z wewnętrznej kieszeni
płaszcza wydobył złożony kawałek papieru, brudny, pomięty,
gdzieniegdzie naddarty. – Oto moja nominacja na oficera
dochodzeniowego prokuratury okręgowej wystawiona w zeszłym
miesiącu. – Wyprostował papier i pokazał senatorowi. – O ile się
orientuję, do tej pory mi jej nie cofnięto. Nie mogę pozwolić, żeby
pan strzelał do ludzi.
Ojciec Janet nawet nie zerknął na dokument.
– Chce pan ratować życie swojego przyjaciela, chociaż jest
mordercą? – spytał z pogardą.
– Dobrze pan wie, że nie o to chodzi.
– Proszę zejść mi z drogi. – Senator ponownie nacisnął klamkę.
– Jeśli pan wyjdzie za drzwi z bronią, zaaresztuję pana.
– Ojcze, nie! – załkała Janet.
Mężczyźni stali na wprost siebie, oddychając głośno i mierząc
się wzrokiem. Wreszcie senator przerwał ciszę.
– Kochanie – powiedział do córki. – Mogłabyś nas zostawić
samych na kilka minut? Chciałbym porozmawiać z panem
Beaumontem na osobności.
Janet spojrzała pytająco na Neda.
– Dobrze – rzekła, gdy skinął głową. – Ale pod warunkiem, że
nie wyjdziesz podczas mojej nieobecności.
– Nie wyjdę – obiecał z uśmiechem ojciec. Ruszyła w głąb holu,
po czym zerknąwszy przez ramię, otworzyła drzwi po lewej stronie
i znikła za nimi.
– Obawiam się – zauważył ze smutkiem senator – że nie ma pan
najlepszego wpływu na moją córkę. Zazwyczaj nie bywa tak
krnąbrna.
Ned uśmiechnął się przepraszająco, ale nic nie powiedział.
– Od dawna się tym zajmujecie?
– To znaczy sprawą zabójstwa? – spytał Ned. – Ja od dwóch dni,
a pańska córka od samego początku. I od początku podejrzewała
Paula.
– Co? – Senator otworzył usta.
– No właśnie. Nie wiedział pan o tym? Zieje do mego
nienawiścią.
– Janet nienawidzi Paula? – Zdumienie senatora nie miało
granic. – To niemożliwe!
Beaumont pokiwał głową i uśmiechnął się cierpko do starszego
mężczyzny.
– Pan się tego nie domyślał, senatorze? Senator westchnął
głęboko.
– Niech pan pozwoli na moment. – Wprowadził Neda do małego,
mrocznego pokoju o grubych kotarach w oknie. Zapalił światło, Ned
zamknął drzwi, po czym stanęli naprzeciw siebie. – Chcę z panem
porozmawiać
jak
mężczyzna
z
mężczyzną.
Zapomnijmy
o pańskich… – uśmiechnął się – oficjalnych powiązaniach, dobrze?
– Dobrze. Pewnie Farr też już o nich zapomniał.
– Tak sądzę. Panie Beaumont, nie jestem mściwym
człowiekiem, ale na myśl, że morderca mojego syna chodzi
bezkarnie po świecie…
– Niech się pan nie obawia, wkrótce go zaaresztują. Nie mają
wyjścia. Dysponują niezbitymi dowodami.
Senator znów się uśmiechnął, tym razem dość lodowato.
– Obydwaj wiemy, jakimi prawami rządzi się świat polityki,
więc niech mi pan nie próbuje wmówić, panie Beaumont, że
jakakolwiek kara może spotkać Paula Madviga.
– Ależ spotka. Paul nie ma szansy. Zamierzają go wykiwać. Wie
pan, co ich powstrzymuje? To, że dotąd robili wszystko pod jego
dyktando; potrzebują czasu, żeby zebrać się na odwagę.
Senator pokręcił wolno głową.
– Zajmowałem się polityką, kiedy pana nie było na świecie –
powiedział. – A zatem przyzna pan, że mam nieco większe
doświadczenie w tych sprawach?
– Oczywiście – odparł Ned.
– Więc solennie pana zapewniam, że nigdy nie zbiorą się na
odwagę. Madvig jest ich szefem i mimo buntu, jaki próbują
podnieść, długo nim pozostanie.
– Nie zgadzam się z panem. Moim zdaniem, Paul leży. – Ned
zmarszczył czoło. – A z tą bronią to kiepski pomysł, senatorze.
Lepiej niech mi ją pan odda. – Wyciągnął rękę.
Senator wsunął dłoń do kieszeni płaszcza. Beaumont podszedł
bliżej i zacisnął rękę na jego nadgarstku.
– Niech mi pan odda broń – powtórzył. Senator spojrzał na
niego z wściekłością.
– W porządku – rzekł Ned. – Sam pan tego chciał…
Po krótkiej szamotaninie, w czasie której jedno z krzeseł
przewróciło się na podłogę, odebrał senatorowi staromodny,
niklowany rewolwer. Akurat chował go do kieszeni, kiedy do pokoju
wbiegła trupio blada Janet.
– Boże, co się stało? – zawołała przestraszona.
– Uparł się. Musiałem odebrać mu broń siłą. Senator dyszał
ciężko, twarz miał wykrzywioną. Postąpił krok w stronę
Beaumonta.
– Niech się pan stąd wynosi! – krzyknął.
– Nie mam zamiaru – oznajmił Ned. Kąciki ust mu drgały, oczy
płonęły gniewnie. Wyciągnął rękę i chwycił Janet za ramię. –
Siadaj i słuchaj – rzekł do kobiety. – Chcesz czy nie, zaraz się
o wszystkim dowiesz. – Po czym zwrócił się do jej ojca. – To trochę
potrwa, więc lepiej, żeby i pan usiadł.
Ani senator, ani jego córka nie wykonali polecenia. Janet
patrzyła na Neda z trwogą, on na nią chłodno, ze znużeniem. Oboje
byli jednakowo bladzi.
– To pan, senatorze, zabił Taylora. Senator nie ruszył się
z miejsca. Wyraz jego twarzy nie uległ zmienię.
Przez kilka długich sekund Janet Henry również tkwiła bez
ruchu, po czym nagle w jej oczach pojawiło się przerażenie i wolno
osunęła się na podłogę. Nie upadła; po prostu zgięła kolana
i osunęła się. Siedziała z głową zadartą do góry, opierając się na
prawej ręce, i spoglądała z osłupieniem na obu mężczyzn. Żaden
z nich na nią nie patrzył.
– A teraz chciał pan zabić Paula, żeby przypadkiem nikomu nie
zdradził, że Taylor zginął z pańskiej ręki. Oczywiście, uszłoby to
panu na sucho. Omamiłby pan wszystkich, odgrywając, tak jak tu
przed nami, rolę zdesperowanego ojca, który chce pomścić śmierć
syna…
Senator milczał.
– Dobrze pan wie – ciągnął Ned – że gdyby Paula aresztowano,
przestałby pana osłaniać, bo nie chce, żeby Janet uważała go za
zabójcę jej brata. – Roześmiał się gorzko. – Biedny zakochany
dureń! – Przejechał ręką po włosach. – A przebieg tamtego
wieczoru był prawdopodobnie następujący: kiedy Taylor usłyszał,
że Paul próbował pocałować Janet, wybiegł za nim z domu, z laską
i w kapeluszu, choć to akurat jest mniej istotne. Widząc wzburzenie
syna, przeraził się pan, że przepadnie pan w wyborach, jeśli…
– Co za bzdury! – przerwał mu ochrypłym, gniewnym głosem
senator. – Nie życzę sobie, żeby moja córka słuchała…
Beaumont prychnął pogardliwie.
– Bzdury? Może. Ale właśnie takie bzdury, takie drobne, głupie
rzeczy jak to, że wrócił pan do domu z laską, którą zabił pan syna,
i w jego kapeluszu, bo wybiegł pan z gołą głową, przekonają
sędziów o pańskiej winie.
– A co z winą Paula? – spytał ironicznie senator. – Przecież
przyznał się do zabójstwa.
– Otóż to. – Ned wyszczerzył zęby. – Mam pomysł. Janet,
zadzwoń do Paula i poproś go, żeby tu przyszedł. Opowiemy mu,
jaką twój ojciec chciał mu dzisiaj sprawić niespodziankę
i zobaczymy, jak zareaguje.
Janet poruszyła się, lecz nie wstała z podłogi. Na jej twarzy
malowało się oszołomienie.
– To śmieszne! – oburzył się senator. – Nic takiego nie zrobimy.
– Zadzwoń, Janet – rozkazał Ned.
Podniosła się, wciąż oszołomiona, i nie zwracając uwagi na
głośne protesty ojca, skierowała się do drzwi. Widząc to, senator
przybrał pokorniejszy ton.
– Poczekaj, kochanie – poprosił i zwrócił się do Neda. –
Chciałbym z panem znów pomówić na osobności.
– W porządku. – Ned spojrzał na Janet, czekając aż wyjdzie.
Ona jednak stała uparcie w drzwiach.
– Nie wyjdę – oznajmiła. – Mam prawo wiedzieć, o czym
mówicie.
Ned skinął głową i przeniósł wzrok na senatora.
– To prawda – poparł ją.
– Janet, kochanie… – zaczął senator. – Jedynie pragnę
oszczędzić ci bólu…
– Nic mi nie oszczędzisz – powiedziała cichym, słabym głosem. –
Chcę wiedzieć, co się stało.
Senator zrezygnowany rozłożył ręce.
– W takim razie nic nie powiem.
– Dzwoń do Paula, Janet. Zanim postąpiła krok, senator
zawołał:
– Nie! Boże, jak wy mi to utrudniacie… – Wyjął chustkę i wytarł
dłonie. – Dobrze, panie Beaumont, wszystko dokładnie panu
opowiem, a potem poproszę pana o drobną przysługę, której, jak
myślę, pan mi nie odmówi. Najlepiej… – Urwał i spojrzał na córkę.
– Jeśli koniecznie chcesz być przy tym obecna, to wejdź, kochanie,
i zamknij drzwi.
Janet spełniła polecenie ojca; zamknęła drzwi, usiadła na
krześle i pochyliła się w napięciu do przodu.
Ściskając w dłoni chustkę, senator założył ręce za siebie
i patrząc bez wrogości na Beaumonta, oznajmił:
– Tamtego wieczoru wybiegłem z domu za Taylorem, bo nie
chciałem z powodu jego zapalczywości stracić przyjaźni Paula.
Dogoniłem ich na China Street. Paul trzymał laskę Taylora. Kłócili
się, a właściwie to Taylor się awanturował. Poprosiłem Paula, żeby
zostawił nas samych. Wręczył mi laskę i zaczął się oddalać. Taylor
odezwał się do mnie w sposób niewybaczalny, po czym próbował
mnie odepchnąć, żeby ruszyć w pogoń za Paulem. Nie wiem, kiedy
to się stało, ale musiałem go niechcący uderzyć, bo upadł i trafił
głową w krawężnik. Paul przybiegł z powrotem – nie odszedł zbyt
daleko – i razem stwierdziliśmy, że Taylor nie żyje. Paul zaczął
nalegać, żebyśmy zostawili ciało i nie przyznawali się do niczego.
Tłumaczył mi, że chociaż był to nieszczęśliwy wypadek, przeciwnicy
– na użytek kampanii wyborczej – zrobią z tego aferę. Dałem się
przekonać. Paul podniósł z ziemi kapelusz Taylora i kazał mi
wrócić do domu. Zapewnił mnie, że jeśli policja zacznie koło nas
węszyć, poleci wstrzymać dochodzenie. Potem, w zeszłym tygodniu,
kiedy rozeszła się plotka, że Paul jest mordercą, przeraziłem się.
Poszedłem do niego i namawiałem go, żebyśmy sami zgłosili się na
policję i powiedzieli, co się stało. Wyśmiał moje obawy mówiąc,
żebym się niczym nie przejmował. – Wyjął ręce zza pleców
i przetarł chustką twarz. – Przysięgam, że nie kłamię.
– Jak mogłeś zostawić Taylora na ulicy? – zawołała zdławionym
głosem Janet.
Senator zmarszczył czoło, ale nic nie powiedział.
Ciszę, która zapadła, przerwał Ned.
– Brzmiało to jak mowa do wyborców – rzekł.
– Trochę prawdy, trochę blagi. – Skrzywił się.
– O jaką przysługę chciał pan prosić? Senator spojrzał na
podłogę, po chwili podniósł wzrok.
– Wolałbym nie przy córce…
– Nic z tego – zaprotestował Ned.
– Wybacz mi, kochanie – szepnął senator, po czym odwrócił się
do Neda. – Powiedziałem prawdę, zdaję sobie jednak sprawę z tego,
w jak dwuznacznym znalazłem się położeniu. Proszę, żeby zechciał
mi pan oddać rewolwer i zostawił mnie samego w tym pokoju na
pięć minut.
– Nie.
Senator przyłożył rękę do serca i zachwiał się; w dłoni wciąż
trzymał chustkę.
– Nie wymknie się pan sprawiedliwości – rzekł Beaumont.
❖ 2
Ned Beaumont odprowadził do drzwi Farra, siwowłosą
stenografkę, dwóch policjantów oraz senatora Henry’ego.
– Nie Idziesz z nami? – spytał prokurator.
– Nie. Wpadnę kiedyś przy okazji.
– Tylko nie każ na siebie zbyt długo czekać, Ned. Jesteś zawsze
mile u mnie widziany – rzekł Farr, serdecznie potrząsając ręką
Beaumonta. – Lubisz płatać mi figle, ale nie mam ci tego za złe,
zwłaszcza jeśli doprowadzają do ujęcia zabójcy.
Ned uśmiechnął się do niego, po czym skinieniem głowy
pożegnał policjantów, ukłonił się stenografce i zamknąwszy drzwi,
ruszył po schodach do pomalowanego na biało pokoju, w którym
stał fortepian. Janet Henry podniosła się z kanapy.
– Poszli – oznajmił, siląc się na rzeczowy ton.
– Czy ojciec… czy…
– Złożył oświadczenie, podając trochę więcej szczegółów niż
nam.
– Ned, chcę cię spytać o kilka rzeczy… powiesz mi prawdę?
– Tak – obiecał.
– Co… – Urwała. – Co ojcu grozi?
– Zważywszy na jego wiek i stanowisko, myślę, że niewiele.
Oskarżą go o nie umyśle spowodowanie śmierci i dostanie wyrok
z zawieszeniem.
– Myślisz, że uderzył Taylora niechcący? Ned potrząsnął głową.
W jego oczach czaił się chłód.
– Moim zdaniem zdenerwował się, że przez syna może przepaść
w wyborach i uderzył go ze złości.
Janet nie zaprotestowała. Wyłamując sobie nerwowo palce,
z widocznym trudem zadała następne pytanie:
– Czy ojciec… czy naprawdę chciał zastrzelić Paula?
– Tak, i uszłoby mu to na sucho. Zrozpaczony ojciec mści się za
śmierć ukochanego syna na człowieku, który stoi ponad prawem.
Miał świadomość, że jeśli Paul zostanie aresztowany, od razu puści
farbę. Tylko dlatego trzymał dotąd język za zębami i popierał
kandydaturę twojego ojca, bo zależało mu na tobie. Zdawał sobie
jednak sprawę, że nigdy go nie zaakceptujesz, jeśli będziesz
myślała, że zabił Taylora. Gdyby wiedział, że od początku go o to
podejrzewasz, natychmiast oczyściłby się z zarzutów.
Janet pokiwała smętnie głową.
– Czułam do niego nienawiść. Skrzywdziłam go, a nadal go
nienawidzę. – Załkała. – Dlaczego, Ned? Dlaczego?
Machnął niecierpliwie ręką.
– Zagadki to nie moja specjalność…
– Ty natomiast – ciągnęła kobieta – oszukałeś mnie, zrobiłeś ze
mnie idiotkę, a jednak wciąż cię lubię.
– Kolejna zagadka.
– Kiedy domyśliłeś się, że… że właśnie ojciec…
– Nie wiem. Od jakiegoś czasu chodziło mi to po głowie.
Zastanawiałem się, dlaczego Paul zachowuje się tak dziwnie.
Gdyby zabił Taylora, przyznałby mi się od razu. Nie miałby powodu
ukrywać tego przede mną. Co innego, gdyby twój ojciec był winien
zbrodni. Wtedy Paul istotnie trzymałby język za zębami i nie
puszczał pary z ust. Był świadom, że nie cierpię senatora i mógł się
bać, że go pogrążę. O siebie by się nie bał; wiedział, że nie zrobię
mu krzywdy. Kiedy się więc uparłem, że bez względu na to, czy mu
się podoba czy nie, trzeba znaleźć mordercę Taylora, uznał, że musi
mnie powstrzymać. No i wziął całą winę na siebie.
– Dlaczego nie cierpiałeś mojego ojca?
– Bo nie znoszę alfonsów! – zawołał gniewnie. Kobieta
zarumieniła się i spuściła wzrok.
– A mnie dlaczego nie lubisz? – spytała zdławionym głosem.
Ned milczał. Przygryzła wargę.
– Odpowiedz mi!
– Do ciebie nic nie mam, jedynie nie podoba mi się sposób,
w jaki traktowałaś Paula. I ty, i twój ojciec próbowaliście go
wykorzystać. Mówiłem to Paulowi. Mówiłem mu, że dla takich jak
wy on jest pariasem, podrzędną formą życia, śmieciem, z którym
wszystko można zrobić. Mówiłem, że twój ojciec przyzwyczaił się do
tego, że zawsze bez trudu wygrywa i że jeśli nagle pojawią się
jakieś kłopoty, to albo straci głowę, albo obróci się przeciwko
niemu. Paul był jednak tak zakochany, że… – Ned urwał i podszedł
do fortepianu.
– Pogardzasz mną, prawda? – spytała cicho. – Uważasz mnie za
dziwkę…
– Nie, nie pogardzam – odparł zirytowany. Stał do niej tyłem. –
Cokolwiek zrobiłaś, spotkała cię niewspółmiernie wysoka kara.
Wszyscy zapłaciliśmy wysoką cenę.
Janet przez chwilę milczała, po czym stwierdziła:
– Teraz ty i Paul znów będziecie przyjaciółmi. Wzdrygnął się,
odwrócił od fortepianu i spojrzał na zegarek.
– No, czas na mnie – powiedział. Kobietę coś jakby tknęło.
– Wyjeżdżasz? – spytała. Skinął głową.
– Tak, pociągiem o czwartej trzydzieści.
– Ale wrócisz?
– Nie, chyba że każą mi się zjawić na rozprawie, w co wątpię.
Impulsywnie wyciągnęła do niego ręce.
– Zabierz mnie ze sobą – poprosiła.
– Naprawdę tego chcesz, czy po prostu histeryzujesz?
Oblała się głębokim rumieńcem. Zanim zdążyła cokolwiek
powiedzieć, Ned ponownie się odezwał:
– Zresztą nieważne. Jak chcesz, możesz jechać. – Nagle
zmarszczył czoło. – A kto się zajmie domem i całą resztą? – spytał,
zakreślając ręką koło.
– Wszystko mi jedno… nasi wierzyciele – odparła gorzkim
tonem.
– Zastanów się. Ludzie będą mówić, że porzuciłaś ojca, kiedy
znalazł się w potrzebie.
– I dobrze, niech mówią. Nie obchodzi mnie, co kto będzie
mówił. Zabierz mnie stąd. – Zaczęła łkać. – Nie opuszczałabym go,
gdyby… gdyby nie zostawił biednego Taylora na tej ciemnej ulicy…
– To teraz nie ma najmniejszego znaczenia – przerwał jej
szorstko. – Idź się spakuj. Góra dwie walizki. Resztę rzeczy można
później dosłać.
Wybuchnęła dziwnym, nerwowym śmiechem i wybiegła
z pokoju. Beaumont zapalił cygaro, po czym usiadł na stołku przy
fortepianie i zaczął cicho grać. Kiedy Janet wróciła, miała na sobie
czarny płaszcz, czarny kapelusz, a w każdej ręce trzymała po
walizce.
❖ 3
Pojechali taksówką do jego mieszkania. Większość drogi odbyli
w milczeniu.
– Wiesz – powiedziała nagle Janet, przerywając ciszę – ten
klucz w moim śnie był szklany. Musieliśmy się mocować
z zamkiem, bo się zaciął i kiedy wreszcie otworzyliśmy drzwi, klucz
pękł i rozsypał się na drobne.
Spojrzał na nią ukosem.
– I?
Wzdrygnęła się.
– Bez klucza nie mogliśmy zaniknąć drzwi i te wszystkie węże,
które były w środku, wypełzły na zewnątrz i zaatakowały nas.
Obudziłam się z krzykiem.
– Nie przejmuj się, to tylko sen. – Uśmiechnął się ponuro. –
W moim śnie wrzuciłaś mi pstrąga z powrotem do wody.
Taksówka zatrzymała się przed budynkiem. Na górze Janet
zaproponowała Nedowi, że pomoże mu się spakować.
– Nie. Sam to zrobię. Usiądź i odpocznij. Mamy godzinę czasu do
odjazdu pociągu.
Usiadła na obitym czerwonym pluszem fotelu.
– Dokąd jedziemy? – spytała nieśmiało.
– Najpierw do Nowego Jorku.
Miał jedną torbę spakowaną, kiedy rozległ się dzwonek do
drzwi.
– Poczekaj w sypialni – polecił kobiecie. Przeniósł tam jej
walizki, po czym zamknął drzwi między sypialnią a salonem
i ruszył otworzyć drzwi wejściowe. Na korytarzu stał Paul Madvig.
– Przyszedłem ci powiedzieć, że jednak miałeś rację – rzekł.
– Dlaczego nie przyszedłeś wczoraj?
– Bo wczoraj jeszcze tego nie wiedziałem. Wróciłem do domu tuż
po twoim wyjściu.
Ned skinął głową i usunął się na bok.
– Wejdź.
Madvig wszedł do salonu. Spakowana torba od razu rzuciła mu
się w oczy. Rozejrzał się wokoło, po czym spytał:
– Wyjeżdżasz?
– Tak.
Blondyn usiadł na tym samym fotelu, na którym przed chwilą
siedziała Janet. Twarz miał postarzałą, w jego ruchach znać było
znużenie.
– Jak Opal? – zapytał Ned.
– Dobrze. Nic jej nie będzie.
– To przez ciebie próbowała się…
– Wiem, nie musisz mi mówić. – Wyciągnął przed siebie nogi
i utkwił wzrok w butach. – Nie myśl, że jestem dumny z tego, co
zrobiłem. – Po chwili dodał: – Sądzę, że chętnie by się z tobą
zobaczyła, zanim wyjedziesz.
– Nie zdążę, mam pociąg o czwartej trzydzieści. Pożegnaj ją ode
mnie, mamuśkę też.
Madvig podniósł na Neda zmatowiałe od bólu oczy.– Nie dziwię
się, że wyjeżdżasz… – powiedział ochryple. – Wcale ci się nie
dziwię. – Znów spojrzał na buty.
– Słuchaj, Paul, a ci twoi nielojalni słudzy… Co z nimi? –
zainteresował się Ned. – Nauczysz ich pokory? Czy już sami
spokornieli?
– Chodzi ci o Farra i resztę tych gnojów?
– Owszem.
– Dam im taką nauczkę, że ją długo popamiętają. – Madvig
wciąż wpatrywał się w buty. Jego głos brzmiał stanowczo, ale nie
było w nim werwy. – Będzie mnie to kosztowało cztery lata, ale
wykorzystam ten czas na uporządkowanie swoich sprawi
stworzenie solidnej, stabilnej organizacji.
Ned uniósł brwi.
– Nie udzielisz im w wyborach poparcia? – spytał.
– Nie tylko nie udzielę, ale wspomogę po cichu konkurencję!
Shad nie żyje. Niech jego ludzie porządzą sobie miastem. Są za
słabi, żeby mogli mi zagrozić. Po czterech latach rozpędzę ich na
cztery wiatry i znów przejmę ster. Do tego czasu będę gotów.
– Te wybory możesz jeszcze wygrać.
– Tak, ale nie zamierzam fundować łajdakom ciepłych posadek.
Ned pokiwał głową.
– Cierpliwość i odwaga to cechy dobrego gracza.
– Akurat tych cech natura mi nie poskąpiła, choć poskąpiła
rozumu – powiedział smętnie Madvig. Przeniósł wzrok z butów na
kominek. – Musisz jechać, Ned? – spytał ledwo słyszalnym
szeptem.
– Muszę.
Madvig przełknął ślinę.
– Może to ci się wyda głupie, Ned, ale bez względu na to, czy
wyjedziesz czy zostaniesz, chciałbym, żebyś nie żywił do mnie żalu.
– Nie żywię, Paul – zapewnił go Beaumont. Madvig podniósł
głowę.
– Podasz mi rękę?
– Jasne.
Blondyn poderwał się z fotela, ujął rękę Neda i zgniótł ją
w żelaznym uścisku.
– Nie wyjeżdżaj, stary. Zostań ze mną. Jak Boga kocham, jesteś
mi potrzebny. Zrobię wszystko, żeby ci wynagrodzić…
Ned potrząsnął głową.
– Nie masz mi co wynagradzać, Paul.
– Zostaniesz?
Ned znów potrząsnął głową.
– Nie mogę, Paul. Muszę jechać.
Madvig puścił rękę Beaumonta i z ponurą miną wrócił na fotel.
– Mam za swoje – mruknął. – Gdybym się ciebie posłuchał…
– To nie ma nic do rzeczy – żachnął się Ned. Przygryzł na
moment wargę, po czym stwierdził bez ogródek: – Jest u mnie
Janet.
Oczy Madviga rozszerzyły się.
Janet Henry otworzyła drzwi sypialni i weszła do salonu.
Zatrzymała się przed Paulem. Na jej bladej twarzy malowało się
napięcie, ale głowę trzymała wysoko.
– Wyrządziłam ci ogromną krzywdę, Paul. Byłam pewna, że…
Madvigowi krew odpłynęła z twarzy, kiedy zobaczył kobietę;
teraz z kolei oblał się rumieńcem.– Nie, Janet – powiedział
ochrypłym z przejęcia głosem. – Ty byś nikomu nie potrafiła… –
Reszta zdania zlała się w niewyraźny bełkot.
Kobieta zadrżała i cofnęła się.
– Janet wyjeżdża ze mną – oświadczył Ned. Madvig otworzył
usta. Spojrzał oszołomiony na Beaumonta i krew znów odpłynęła
mu z twarzy. Trupio blady, wymamrotał coś pod nosem, z czego
tylko jedno słowo – „powodzenia” – było zrozumiałe, po czym
podniósł się i ruszył chwiejnym krokiem do drzwi. Pchnął je
i wyszedł, nie zamykając ich za sobą.
Janet Henry spojrzała na Neda Beaumonta. Stał wpatrzony
w otwarte drzwi.
Spis treści
I Trup na China Street
❖ 1
❖ 2
❖ 3
❖ 4
❖ 5
❖ 6
❖ 7
❖ 8
❖ 9
IINumer z kapeluszem
❖ 1
❖ 2
❖ 3
❖ 4
❖ 5
❖ 6
❖ 7
III Łom czy dynamit?
❖ 1
❖ 2
❖ 3
❖ 4
❖ 5
❖ 6
❖ 7
IV „Psia buda”
❖ 1
❖ 2
❖ 3
❖ 4
V Szpital
❖ 1
❖ 2
❖ 3
❖ 4
❖ 5
❖ 6
❖ 7
❖ 8
❖ 9
VI „Observer
❖ 1
❖ 2
❖ 3
❖ 4
❖ 5
❖ 6
VII Słudzy
❖ 1
❖ 2
❖ 3
❖ 4
❖ 5
VIII Rozstanie
❖ 1
❖ 2