Dashiell Hammett Szklany klucz

Dashiell Hammett

Szklany klucz

Przełożyła Julita Wroniak




Trup na China Street

1

Zielone kości potoczyły się po zielonym suknie i odbiły od bandy. Pierwsza zatrzymała się tuż przy brzegu, druga poturlała się na środek stołu: szóstka i jedynka.

Ned Beaumont jęknął cicho, patrząc jak szczęśliwcy zgarniają forsę.

Harry Sloss wyciągnął szeroką, owłosioną rękę, podniósł kości, potrząsnął nimi.

- Stawiam dwadzieścia pięć - oznajmił, rzucając na stół dwa banknoty, dwudziesto - i pięciodolarowy.

- No, chłopaki, pokażcie, co umiecie - powiedział Ned Beaumont, odsuwając się od graczy. - Ja na razie pauzuję.

Ruszył przez salę bilardową w stronę drzwi. W progu natknął się na Waltera Ivansa.

- Cześć, Walt - rzekł. Zamierzał minąć mężczyznę, ale ten obrócił się i chwycił go za łokieć.

- M-m-mówiłeś z P-p-paulem? - spytał, strzykając śliną przy ostatnim słowie.

- Właśnie do niego idę - odparł Ned, ale widząc, jak jasna, okrągła twarz Waltera ożywia się, a w niebieskich oczach pojawia się błysk podniecenia, dodał przezornie: - Raczej się na nic nie nastawiaj. To jeszcze trochę potrwa.

- Ale ona r-r-rodzi już za m-m-miesiąc - wyjąkał Ivans. Broda mu drżała.

W piwnych oczach Neda odmalowało się zaskoczenie. Uwolnił łokieć z uścisku niższego mężczyzny i cofnął się o krok, wykrzywiając wargi pod ciemnym wąsem.

- To nie najlepszy czas na załatwianie tego typu spraw, Walt. Nie licz na wiele przed listopadem. Oszczędzisz sobie zawodu. - Spojrzenie Neda stało się chłodne, badawcze.

- Ale mu p-p-powiesz...

- Powiem, spokojna głowa. Dobrze wiesz, Walt, że Paul zrobiłby wszystko, aby ci pomóc, teraz jednak ma związane ręce. - Wyprostował ramiona. Twarz mu się nachmurzyła, ale oczy wciąż miał czujne.

Walter Ivans oblizał wargi i zamrugał nerwowo, po czym wciągnął głęboko powietrze i obiema rękami poklepał Neda Beaumonta po piersi.

- P-p-pogadaj z nim - poprosił błagalnym tonem. - Z-z-zaczekam tu na ciebie.

2

Idąc po schodach Ned Beaumont zapalił cienkie zielonkawe cygaro. Na pierwszym piętrze skręcił przy wiszącym na wprost schodów portrecie gubernatora i ruszył w stronę frontu budynku. Korytarz kończył się szerokimi dębowymi drzwiami. Ned zapukał. Słysząc głośne „proszę!”, nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Paul Madvig był sam w pokoju; stał przy oknie, tyłem do drzwi, z rękami w kieszeniach spodni, i spoglądał w dół na ciemną China Street. Powoli odwrócił się od okna.

- A, jesteś - powiedział.

Był to mężczyzna czterdziestopięcioletni, wzrostu Beaumonta, choć ze dwadzieścia kilo od niego cięższy, o zwartej budowie ciała. Włosy miał jasne, z przedziałkiem pośrodku, gładko przyczesane, twarz czerstwą, o grubych rysach, w sumie jednak dość przystojną. Ubrany był w nieco krzykliwy garnitur, ale z doskonałego materiału i o nieskazitelnym kroju.

Ned Beaumont zamknął drzwi.

- Pożycz mi trochę forsy - poprosił. Blondyn sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął duży brązowy portfel.

- Ile chcesz?

- Dwieście.

Madvig podał Nedowi setkę i pięć dwudziestek.

- Znów przegrałeś w kości?

- Tak. - Beaumont schował pieniądze. - Dzięki.

- Jakoś długo trwa ta twoja zła passa - stwierdził Madvig wsuwając ręce z powrotem do kieszeni.

- Nie. Ze cztery tygodnie, może sześć. Paul Madvig uśmiechnął się.

- To długo, jak się przegrywa.

- Bywało gorzej. - Z głosu Beaumonta przebijała lekka irytacja.

Blondyn potrząsnął bilonem w kieszeni.

- Jak dzisiaj grają? - spytał. - Stawki wysokie? - Przysiadł na krawędzi biurka i spojrzał w dół na swoje lśniące brązowe buty. Ned Beaumont popatrzył uważnie na jasnowłosego mężczyznę, po czym wolno pokręcił głową.

- Nędzne - odparł.

Zbliżył się do okna. Niebo nad budynkami po drugiej stronie ulicy było czarne, zasnute chmurami. Potem obszedł biurko, sięgnął po stojący na nim telefon i wykręcił jakiś numer.

- Halo, Bernie? Tu Ned. Ile płacą za Peggy OToole...? Tylko tyle...? No dobra. Stawiam pięćset, że przyjdzie pierwsza, pięćset, że druga, i pięćset, że trzecia... Jasne... Jestem pewien, że będzie lało, a wtedy bez trudu pokona Incineratora... W porządku, daj mi lepsze warunki... Dobra. - Odłożył słuchawkę na widełki i stanął przed Paulem.

- Nie mądrzej się wstrzymać, aż szczęście powróci? - spytał blondyn.

Ned Beaumont skrzywił się.

- Cholera, powinienem był postawić półtora kafla, że przyjdzie pierwsza, zamiast się tak rozdrabniać. A czekanie na szczęście nic nie daje. Złą passę trzeba przełamać.

Blondyn podniósł głowę i roześmiał się.

- Oby to przełamywanie za bardzo nie bolało. Beaumont skrzywił się jeszcze bardziej; kąciki ust powędrowały w dół, za nimi koniuszki wąsów.

- Wytrzymam każdy ból - rzekł ruszając do drzwi.

Położył dłoń na klamce, kiedy z głębi pokoju doleciał go poważny głos Madviga:

- Chyba rzeczywiście, Ned. Beaumont odwrócił się i cofnął od drzwi.

- Co rzeczywiście? - spytał z rozdrażnieniem.

- Potrafisz wszystko wytrzymać - odparł Madvig, spoglądając przez okno.

Ned Beaumont przez chwilę obserwował profil blondyna. Czując na sobie jego wzrok, blondyn poruszył się niespokojnie i ponownie brzęknął monetami w kieszeni. Przybierając niewinny wyraz twarzy, Beaumont spytał zaskoczonym tonem:

- Kto? Ja?

Paul Madvig oblał się rumieńcem. Zeskoczył z biurka i postąpił krok naprzód.

- Idź do diabła!

Ned Beaumont parsknął śmiechem. Madvig uśmiechnął się speszony i otarł twarz białą chustką o zielonej obwódce.

- Dawno u nas nie byłeś, Ned - powiedział.

- Mama wczoraj mówiła, że już z miesiąc cię nie widziała.

- Może zajrzę w tym tygodniu.

- Wpadnij na kolację. Wiesz, jak matka cię lubi. - Madvig schował do kieszeni chustkę.

Ned Beaumont ruszył wolno do drzwi, patrząc spod oka na drugiego mężczyznę.

- Czy dlatego chciałeś się ze mną widzieć?

- spytał z ręką na klamce. Madvig zmarszczył czoło.

- Tak. Nie... - Chrząknął. - Jest jeszcze coś.

- Nagle jego nieśmiałość ulotniła się; stał się opanowany, pewien siebie. - Znasz się na tym lepiej niż ja - rzekł. - W czwartek panna Henry obchodzi urodziny. Jak myślisz, co jej kupić?

Ned Beaumont puścił klamkę. Zanim odwrócił się twarzą do Madviga, z jego oczu znikł wyraz niedowierzania. Wydmuchując kłęby dymu, zapytał:

- Wydają z tej okazji przyjęcie?

- Tak.- Jesteś zaproszony? Madvig potrząsnął głową.

- Nie. Ale jutro mam być u nich na kolacji.

Beaumont popatrzył na rozżarzony koniec cygara, po czym ponownie skierował wzrok na blondyna.

- Zamierzasz poprzeć kandydaturę senatora, Paul?

- Chyba tak.

Beaumont uśmiechnął się łagodnie i łagodnym tonem zadał kolejne pytanie:

- Dlaczego?

- Dlatego... - Madvig odwzajemnił uśmiech - ...że z naszym poparciem rozłoży na łopatki Roana, a my z jego pomocą bez najmniejszego trudu przepchniemy wszystkich naszych kandydatów.

Beaumont wsadził cygaro do ust.

- Czy bez twojego poparcia senator miałby szansę ponownie wygrać wybory? - spytał nie zmieniając tonu.

- Nie - odparł stanowczo Madvig.

- A czy zdaje sobie z tego sprawę?

- Powinien. Gdyby sobie nie zdawał... O co ci, do diabła, chodzi, Ned?

Beaumont roześmiał się ironicznie.

- Gdyby sobie nie zdawał, nie zaprosiłby cię jutro na kolację, tak?

- O co ci chodzi, Ned? - powtórzył Madvig marszcząc czoło.

Ned Beaumont wyjął z ust cygaro. Koniec był całkiem zniszczony, zgnieciony zębami na miazgę.

- O nic, Paul. - Na moment się zadumał. - Myślisz, że nasi kandydaci rzeczywiście potrzebują jego pomocy?

- Pomoc nigdy nie zaszkodzi - zauważył beztrosko blondyn. - Ale nie obawiaj się; bez niego też damy sobie radę.

- Obiecałeś mu poparcie? Madvig wydął wargi.

- Właściwie wszystko już ustalone.

Ned Beaumont zbladł. Pochylił nisko głowę i spoglądając spod brwi na swojego rozmówcę, powiedział ochrypłym głosem:

- Nie zadawaj się z nim, Paul. Daj mu przegrać.

- A niech mnie licho! - zawołał cicho, ze zdumieniem, blondyn, opierając pięści na biodrach.

Beaumont obszedł go i chudymi, drżącymi palcami zgasił niedopałek w mosiężnej popielnicy na biurku. Madvig obserwował w milczeniu pochylone plecy Neda, po czym - gdy ten się wyprostował i odwrócił - uśmiechnął się do niego z sympatią, a zarazem z lekkim zniecierpliwieniem.

- Co się z tobą dzieje, Ned? Przez jakiś czas wszystko jest cacy, a potem nagle nic ci się nie podoba. Jak Boga kocham, czasem zupełnie cię nie rozumiem.

Ned Beaumont skrzywił się z niesmakiem.

- Nie przejmuj się mną - powiedział, lecz bynajmniej nie dał za wygraną. - Myślisz, że po wyborach senator będzie cię słuchał? - spytał.

- Poradzę sobie z nim - odparł Madvig; nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego.

- Może, ale pamiętaj, że jeszcze nikt z nim nie wygrał.

- No właśnie. - Madvig skinął głową. - I to najlepszy powód, żeby z nim trzymać.

- Nie, Paul, to najgorszy. Choćby miał cię łeb rozboleć od myślenia, dobrze się nad tym zastanów. Czy... czy przypadkiem jego piękna, jasnowłosa córunia nie zawróciła ci w głowie?

- Zamierzam się ożenić z panną Henry. Beaumont złożył usta jak do gwizdu, ale nie zagwizdał.

- To część transakcji? - spytał mrużąc oczy. Łobuzerski uśmiech rozjaśnił twarz blondyna.

- Jeszcze nikt o tym nie wie, tylko ty i ja. Chude policzki Neda zarumieniły się.

- Na pewno nikomu nie powiem - rzekł, zdobywając się na najbardziej czarujący uśmiech. - Ale dobrze ci radzę: jeśli zależy ci na małżeństwie, sporządź pisemną, notarialnie potwierdzoną umowę, z klauzulą przewidującą karę za jej niedotrzymanie. Albo jeszcze lepiej: żądaj, aby ślub odbył się przed wyborami. Bierz z góry to, co ci się należy.

Madvig przestąpił z nogi na nogę.

- Słuchając cię można by sądzić, że senator to jakiś oprych - oznajmił unikając wzroku Neda. - A przecież to dżentelmen i...

- Zgadza się. W „Post” piszą, że jest jednym z niewielu arystokratów na scenie politycznej Ameryki. Jego córka to też arystokratka. I dlatego ci radzę, żebyś przyszył sobie koszulę do ciała, bo inaczej wyjdziesz od nich goły jak cię Pan Bóg stworzył. Dla takich jak oni jesteś pariasem, podrzędną formą życia, więc żadne obietnice ich nie obowiązują.

Madvig westchnął głęboko.

- Dlaczego jesteś tak cholernie... - zaczął.

Ale Ned Beaumont nagle sobie coś przypomniał i ze złośliwym błyskiem w oczach mówił dalej:

- Nie zapominajmy, że młody Taylor Henry również należy do arystokracji. Pewnie dlatego nie chciałeś, żeby Opal się z nim widywała, co? A kiedy ożenisz się z jego siostrą, Taylor stanie się dla Opal kimś w rodzaju wuja. Czy to mu da prawo zadawać się z twoją córką?

- Nie zrozumieliśmy się, Ned. - Madvig ziewnął. - Nie zamierzałem toczyć z tobą dyskusji. Po prostu spytałem, jaki prezent kupić pannie Henry na urodziny.

Ned Beaumont opanował się błyskawicznie; jego twarz przybrała spokojny, nieco posępny wyraz.

- Co was łączy? - zapytał obojętnym tonem.

- Właściwie nic. Kilka razy rozmawiałem z senatorem u niego w domu. Czasem panna Henry była obecna, ale zamieniałem z nią tylko parę grzecznościowych słów. Zawsze kręciło się wokół pełno osób, więc nie miałem okazji, żeby z nią pogadać.

Ned spojrzał z rozbawieniem na blondyna, po czym przygładził kciukiem wąsy i spytał:

- Czyli jutro wybierasz się tam po raz pierwszy na kolację?

- Tak. Ale na pewno nie po raz ostatni.

- Na przyjęcie urodzinowe cię jednak nie zaprosili?

- Nie. - Paul Madvig zawahał się. - Jeszcze nie.

- Moja rada ci się nie spodoba.

- Trudno. Wal. - Twarz Madviga nie zdradzała żadnych uczuć.

- Nic nie kupuj. Do licha, Ned!

Beaumont wzruszył ramionami.

- Prosiłeś o radę. Zrobisz, co zechcesz.- Ale dlaczego? - spytał Madvig.

- Bo nie daje się ludziom prezentów nie wiedząc, czy mają ochotę je od ciebie przyjąć.

- Przecież każdy lubi dostawać...

- Może, ale jest i drugi, ważniejszy powód. Kiedy coś komuś dajesz, to tak jakbyś ogłaszał wszem wobec, że wiesz, iż dana osoba pragnie być przez ciebie obdarowana...

- Kapuję. - Palcami prawej ręki Madvig potarł brodę, po czym zmarszczył czoło. - Chyba masz rację - przyznał, po chwili jednak twarz mu się rozpogodziła. - Ale co mi tam! Nie zamierzam przegapić takiej okazji!

- Od biedy mogą być kwiaty - wtrącił szybko Beaumont. - Albo czekoladki. Coś niezobowiązującego.

- Kwiaty? Chryste! Myślałem...

- O pięknym wozie sportowym albo o dwóch metrach pereł? Co się odwlecze, to nie uciecze. Zacznij skromnie, na perły przyjdzie czas.

Madvig skrzywił się.

- No dobra. Lepiej się na tym znasz niż ja. Kupię kwiaty.

- Tylko pamiętaj, mały bukiet, a nie żaden kosz - oznajmił Ned i zmienił temat. - Walt Ivans wszystkim wkoło mówi, że powinieneś wyciągnąć jego brata.

- To niech wszyscy wkoło powiedzą Waltowi, że Tim pozostanie w pierdlu do czasu wyborów.

- Pozwolisz, żeby wytoczono mu proces, a nawet go skazano?

- Tak - odparł Madvig i z żarem w głosie dodał: - Cholera, Ned, przecież wiesz, że mam związane ręce. Zbliżają się wybory, atakują nas różne organizacje kobiece... Gdybyśmy próbowali wyciągnąć Tima, sami rzucalibyśmy sobie kłody pod nogi.

Ned Beaumont wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Zanim związaliśmy się z arystokracją, nie przejmowaliśmy się jakimiś babami - stwierdził.

- A teraz będziemy się przejmować - rzekł Madvig. Spojrzenie miał gniewne.

- Żona Tima rodzi w przyszłym miesiącu. Blondyn westchnął ze zniecierpliwieniem.

- Tego brakowało! Dlaczego, do cholery, nie pomyślą o takich rzeczach, zanim wpakują się w kłopoty? Nie mają za grosz rozumu!

- Ale ich głosy się liczą - zauważył Beaumont.

- Niestety - burknął Madvig. Przez chwilę wpatrywał się w podłogę, potem uniósł wzrok.

- Od razu po wyborach zajmiemy się Timem; wcześniej mowy nie ma.

- To się chłopakom nie spodoba - powiedział Ned, zerkając spod oka na rozmówcę. - Bez względu na to, co sądzisz o ich możliwościach intelektualnych, przyzwyczaili się, że im pomagasz.

Madvig wysunął do przodu brodę i utkwiwszy swoje okrągłe, niebieskie oczy w twarzy Beaumonta, spytał cicho:

- I co z tego?

- To, że wkrótce zaczną szeptać między sobą, że kiedyś, zanim zacząłeś kombinować z senatorem, było zupełnie inaczej - odparł rzeczowym tonem Ned. Uśmiech nie schodził mu z ust.

- I co z tego?

- To, że nim się spostrzeżesz, będą mówić, że Shad 0’Rory lepiej się opiekuje swoimi ludźmi

- wyjaśnił Ned tym samym rzeczowym tonem i z tym samym uśmiechem na twarzy.

Madvig ze skupieniem słuchał jego słów.- Wiem, że ty nie tylko ich przeciwko mnie nie podburzysz, ale postarasz się ukrócić te narzekania - powiedział w końcu.

Przez chwilę mężczyźni stali w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Ani jeden, ani drugi nie zmienił wyrazu twarzy. Wreszcie Ned Beaumont przerwał ciszę.

- Dobrze by było, żebyś przynajmniej zaopiekował się żoną Tima i jego dzieciakiem.

- Masz rację! - Madvig cofnął wysuniętą do przodu brodę, z jego oczu znikł gniew. - Zajmij się tym, zgoda? Zapewnij im wszystko, czego potrzebują.

3

Walter Ivans czekał na dole przy schodach; z jego oczu przebijała nadzieja.

- N-no i co p-p-powiedział?

- Tak jak ci mówiłem. Na razie nic nie może zrobić. Postara się wyciągnąć Tima, ale dopiero po wyborach.

Walter Ivans zwiesił głowę, z jego piersi wydobył się cichy jęk. Beaumont położył rękę na ramieniu niższego mężczyzny.

- Akurat tak się pechowo złożyło, Walt - rzekł współczująco. - Paulowi jest naprawdę bardzo przykro, ale na razie nic nie może wskórać. Przekaż od niego żonie Tima, że do czasu wyjścia męża za nic sama nie musi płacić. Niech wszystkie rachunki za czynsz, żywność, lekarza, szpital, przysyła Paulowi.

Walter Ivans podniósł głowę i chwycił w dwie ręce dłoń Beaumonta.

- T-to ładnie ze s-strony szefa! - zawołał. Niebieskie oczy mu się zaszkliły. - T-tylko szkoda, że n-nie może p-p-pomóc Timowi.

- Nigdy nic nie wiadomo, jeszcze wiele może się zdarzyć - powiedział Ned i oswobodził rękę. - Głowa do góry.

Zostawił Ivansa i wszedł do sali bilardowej. Była pusta. Wziął z szatni płaszcz, kapelusz i ruszył do drzwi wyjściowych. Ulica była ledwo widoczna w gęstych, szarych strugach deszczu. Uśmiechając się pod nosem, Beaumont szepnął sam do siebie:

- Kapcie, kapcie, kropeleczki. Od was zależy, czy wygram trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców.

Wrócił do środka i zadzwonił po taksówkę.

4

Ned Beaumont cofnął ręce od trupa i podniósł się. Mężczyzna leżał z głową przy krawężniku i twarzą dobrze widoczną w blasku palącej się na rogu latarni. Była to młoda twarz o gniewnym wyrazie, spotęgowanym przez ciemną bruzdę ciągnącą się od nasady jasnych kręconych włosów po lewą brew.

Beaumont, wytężając wzrok, rozejrzał się po China Street. Popatrzył w prawo: nie było tam żywej duszy, ale kiedy popatrzył w lewo, dwie przecznice dalej dostrzegł parę mężczyzn. Wysiedli z wozu zaparkowanego przed klubem „Chata” należącym do Paula Madviga i szli w stronę wejścia.

Przez kilka sekund obserwował wóz, po czym znów zerknął w prawo, a następnie jednym płynnym ruchem obrócił się, skoczył na chodnik i skrył się w cieniu najbliższego drzewa. Wciągał powietrze ustami. Mimo że przed chwilą, gdy stał w świetle latarni, na jego dłoniach lśniły kropelki potu, teraz wzdrygnął się z zimna i postawił kołnierz płaszcza.

Przez dobre pół minuty tkwił bez ruchu w cieniu konarów, oparty ręką o pień. Potem wyprostował się i ruszył w kierunku „Chaty”. Pochylony do przodu, szedł coraz szybiej, niemal biegł, gdy nagle zobaczył zbliżającą się z naprzeciwka postać. Natychmiast zwolnił kroku. Zanim się minęli, postać skręciła i znikła w drzwiach jakiegoś budynku.

Kiedy dotarł do klubu, oddychał już normalnie, przez nos, ale usta wciąż miał sine. Nie zatrzymując się, spojrzał na zaparkowany przed budynkiem pusty wóz, po czym wspiął się po oświetlonych dwiema latarniami schodach i pchnął drzwi.

Harry Sloss i Ben Ferris szli przez hol, zostawiwszy płaszcze w szatni.

- Cześć, Ned - powiedzieli obaj naraz, a Harry Sloss dodał: - Słyszałem, że postawiłeś na Peggy OToole.

- Owszem.

- Ile ci wpadło?

- Trzy dwieście.

- Ładnie. - Sloss przesunął językiem po dolnej wardze. - Nie zagrałbyś dziś z nami?

- Może później. Jest Paul?

- Nie wiem. Dopierośmy przyszli. Słuchaj, powiedziałem swojej dziewczynie, że wrócę wcześnie do domu, więc nie każ nam zbyt długo na siebie czekać.

- Dobra - obiecał Beaumont i ruszył do szatni. - Widziałeś Paula? - zapytał szatniarza.

- Zjawił się jakieś dziesięć minut temu.

Ned Beaumont spojrzał na zegarek: wpół do jedenastej. Udał się szybko na pierwsze piętro, do pokoju z widokiem na ulicę. Madvig podniósł głowę. Wystrojony w smoking, siedział przy biurku i właśnie sięgał po telefon.

- Co słychać, Ned? - spytał cofając rękę. Na jego dużej, przystojnej twarzy malował się spokój.

- Bywało gorzej - odparł Beaumont. Zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na krześle nie opodal blondyna. - Jak tam przyjęcie u senatora?

Paul Madvig zmrużył oczy.

- Bywałem na gorszych.

Beaumont zaczął przycinać koniec jasnego, cętkowanego cygara. Ręce mu lekko drżały, lecz głos miał opanowany.

- Czy młody Taylor był obecny? - Spojrzał na Madviga, nie podnosząc głowy.

- Nie siedział z nami przy stole. A bo co?

Ned Beaumont wyciągnął przed siebie skrzyżowane w kostkach nogi, odchylił się na krześle i ręką, w której trzymał cygaro, niedbale zatoczył w powietrzu łuk.

- Bo leży martwy w rynsztoku, niedaleko stąd.

- Czyżby? - spytał beznamiętnie Madvig. Beaumont pochylił się do przodu, zaciskając szczęki. Celofan, którym owinięte było cygaro, pękł z cichym trzaskiem w jego palcach.

- Czy zrozumiałeś, co powiedziałem? - rzekł z irytacją.Madvig pokiwał wolno głową.

- No i? - zapytał Ned.

- No i co?

- Ktoś go ukatrupił.

- Czego ode mnie chcesz? Żebym rozrywał szaty?

Beaumont wyprostował się na krześle.

- Mam zawiadomić policję? - spytał. Madvig uniósł ze zdziwieniem brwi.

- To policja jeszcze nie wie?

- W pobliżu nie było nikogo - wyjaśnił Ned, nie spuszczając oczu z blondyna. - Pomyślałem sobie, że zanim gdziekolwiek zadzwonię, pogadam z tobą. Czyli co, mogę im powiedzieć, że to ja go znalazłem?

- Czemu nie? - Madvig opuścił brwi.

Ned Beaumont wstał, postąpił dwa kroki w stronę telefonu, po czym przystanął i ponownie zwrócił się do blondyna:

- Taylor nie miał kapelusza - rzekł.

- Teraz już mu nie będzie potrzebny - odparł Madvig i skrzywiwszy się dodał: - Ale z ciebie dureń, Ned.

- Albo ze mnie, albo z ciebie, Paul - oświadczył Beaumont, wyciągając rękę po słuchawkę.

5

ZABÓJSTWO SYNA SENATORA NA CHINA STREET

Wczoraj tuż po dziesiątej wieczorem na rogu China Street i Pamela Avenue znaleziono zwłoki Taylora Henry’ego, lat 26, syna senatora Ralpha Bancrofta Henry’ego. Policja podejrzewa, że powodem zabójstwa był napad rabunkowy. Zdaniem lekarza sądowego, doktora Williama J. Hoopsa, śmierć nastąpiła na skutek pęknięcia czaszki i wstrząsu mózgu, kiedy Taylor Henry, trafiony w czoło pałką lub innym tępym narzędziem, upadł na ziemię i uderzył tyłem głowy w krawężnik.

Prawdopodobnie pierwszą osobą, która natknęła się na ciało, był Ned Beaumont zamieszkały przy Randall Avenue pod numerem 911. Zanim jednak Beaumont dotarł do klubu „Chata” oddalonego o dwie przecznice od miejsca zbrodni, skąd zadzwonił na policję, zwłoki zostały znalezione przez policjanta Michaela Smitta. Komisarz Frederick M. Rainey polecił natychmiast zatrzymać wszystkich podejrzanych osobników w mieście. Oświadczył również, że poruszy niebo i ziemię, aby jak najszybciej ująć sprawcę bądź sprawców zbrodni. Jak twierdzi rodzina, Taylor Henry wyszedł z willi przy Charles Street około wpół do dziesiątej wieczorem, żeby...

Ned Beaumont odłożył na bok gazetę, dopił kawę, po czym odstawił filiżankę na stolik przy łóżku i oparł się wygodnie o poduszki. Twarz miał bladą, zmęczoną. Podciągnął kołdrę pod szyję, następnie splótł ręce za głową i leżał tak, wpatrując się z niezadowoleniem w akwafortę, która wisiała na ścianie między dwoma oknami.

Nie ruszał się, jeśli nie liczyć mrugania powiek, przez dobre pół godziny. Potem znów sięgnął po gazetę i jeszcze raz przeczytał artykuł. Niezadowolenie malujące się w jego oczach rozprzestrzeniło się na całą twarz. Kiedy skończył czytać, cisnął gazetę na podłogę i wolno, ze znużeniem, wstał z łóżka. Na swoje szczupłe, odziane w piżamę ciało zarzucił czarno-brązowe kimono, wsunął stopy w brązowe pantofle i lekko pokasłując przeszedł do salonu.

Był to duży, staroświecko urządzony pokój o wysokim suficie i szerokich oknach, z olbrzymim lustrem zawieszonym nad kominkiem i meblach obitych czerwonym pluszem. Beaumont wyjął cygaro z pudełka na stole, po czym usiadł w wielkim czerwonym fotelu. Wyciągnął nogi tak, aby spoczywały na jasnym kwadracie utworzonym przez wpadające do środka promienie słońca i obserwował wypuszczane z ust kłęby dymu, które w słońcu jakby nabierały kształtów. Siedział ze zmarszczonym czołem, na zmianę to zaciągając się dymem, to obgryzając paznokcie.

Słysząc pukanie do drzwi, szybko wyprostował się. Na jego twarzy pojawiła się czujność.

- Proszę! - zawołał.

Do pokoju wszedł kelner w białej marynarce.

- Tak, skończyłem śniadanie - powiedział zawiedzionym tonem Ned i ponownie oparł się o czerwone, pluszowe obicie.

Kelner znikł w sypialni, skąd po chwili wyłonił się z tacą pełną talerzy. Kiedy Ned Beaumont znów został sam, rzucił niedopałek do kominka i pomaszerował do łazienki. Gdy po kilku minutach wyszedł ogolony, wykąpany i ubrany, wyglądał zupełnie inaczej; twarz straciła niezdrowy, blady odcień, w ruchach i całej posturze prawie nie było widać zmęczenia.

6

Zbliżało się południe, kiedy Ned Beaumont opuścił mieszkanie i ruszył na piechotę do szarego budynku znajdującego się osiem przecznic dalej na Link Street. Nacisnął dzwonek domofonu. Gdy rozległo się ciche buczenie, pchnął drzwi wejściowe i wjechał windą na piąte piętro.

Zadzwonił do mieszkania numer 511. Drzwi otworzyły się natychmiast. Stała w nich drobna dziewczyna, z wyglądu dziewiętnasto-, może dwudziestoletnia. Na jej bladej twarzy i w ciemnych oczach malowała się wściekłość.

- A, cześć - powiedziała cienkim, metalicznym głosem i uśmiechnęła się, podnosząc uspokajającym gestem dłoń, jakby chciała przeprosić za swój nastrój. Miała krótkie, lśniące jak emalia, kruczoczarne włosy przylegające gładko do kształtnej głowy. Z uszu zwisały jej długie złote kolczyki z krwawnikami. Ubrana była w brązowe futerko.

Cofnęła się, otwierając szerzej drzwi. Ned Beaumont wszedł do środka i spytał:

- Bernie już wstał?

Na młodej twarzy znów ożyła wściekłość.

- Co za podły skurwysyn! - zawołała piskliwie Nie odwracając się, Beaumont zaniknął za sobą drzwi. Dziewczyna podeszła bliżej, chwyciła go za ramiona, nieco powyżej łokci, i usiłując nim potrząsnąć, zaczęła krzyczeć:

- Wiesz, co ja poświęciłam dla tego drania? Odeszłam z domu, z najlepszego domu, jaki można sobie wyobrazić! Zostawiłam matkę i ojca! Byłam ich oczkiem w głowie! Mówili mi, że Bernie jest nic nie wart! Wszyscy mnie uprzedzali! I mieli rację! Ale ja byłam głupia i ślepa! Dopiero teraz zmądrzałam! Co za skurwysyn, co za... - Dalej z jej ust popłynęły same przekleństwa.

Ned Beaumont stał bez ruchu, słuchając z powagą. Jego spojrzenie przybierało coraz bardziej posępny wyraz. Wreszcie, gdy dziewczyna na chwilę zamilkła, żeby nabrać tchu, wtrącił pośpiesznie:

- Co ci zrobił?

- Co zrobił? Dał drapaka! Ten nędzny... - Znów posypały się przekleństwa.

Beaumont poruszył się nerwowo. Rozchylając wargi w słabym, wymuszonym uśmiechu, spytał:

- Przypadkiem nie zostawił nic dla mnie? Dziewczyna cmoknęła cicho i wytrzeszczając oczy, przysunęła twarz bliżej twarzy Neda.

- Był ci coś winien?

- Wygrałem... - Zakasłał. - Za czwartą wczorajszą gonitwę należy mi się trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt zielonych.

Dziewczyna przestała nim potrząsać; opuściła dłonie i roześmiała się szyderczo.

- Możesz się pożegnać z forsą! Spójrz. - Wyciągnęła lewą rękę. Na małym palcu połyskiwał pierścionek z czerwonym oczkiem. Podniosła obie ręce do uszu i delikatnie dotknęła kolczyków z krwawnikami. - To wszystko, co mi zostało. Gdybym nie miała tych drobiazgów na sobie, to też by mi je podwędził.

- Kiedy się zmył? - spytał Beaumont dziwnie opanowanym głosem.

- Wczoraj wieczorem, chociaż odkryłam to dopiero dziś rano. Ale ja mu pokażę! Będzie przeklinał dzień, w którym mnie poznał!

Wsunęła rękę za dekolt sukni. Po chwili wyciągnęła ją, zaciśniętą w pięść, i uniosła na wysokość twarzy mężczyzny. Rozprostowała palce, ukazując trzy zmięte kulki papieru. Kiedy Beaumont po nie sięgnął, zacisnęła ponownie palce i cofnęła się o krok.

Beaumont opuścił rękę; na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.

- Czytałeś w gazecie o Taylorze Henrym? - spytała podnieconym głosem dziewczyna.

Zaczerpnął gwałtownie powietrza, ale odpowiedział spokojnie:

- Tak.

- Wiesz, co tu mam? - Dziewczyna znów rozprostowała palce, ukazując zmięte kulki.

Mrużąc oczy, pokręcił głową.

- Weksle wystawione przez Taylora Henry’ego

- oznajmiła triumfalnie. - Na tysiąc dwieście dolców!

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko ugryzł się w język.

- Teraz są gówno warte - stwierdził po chwili beznamiętnym tonem.

Dziewczyna wsunęła świstki z powrotem za dekolt i znów podeszła bliżej.

- Przedtem też były gówno warte - rzekła - i dlatego facet nie żyje.

- Wiesz, czy zgadujesz?

- Nie muszę zgadywać. Słyszałam, jak w piątek Bernie zadzwonił do Taylora i powiedział, że daje mu trzy dni na zwrot szmalu.

Beaumont pogładził kciukiem wąs.

- Nie mówisz tego, bo jesteś wściekła, co?

- spytał podejrzliwie. Dziewczynie oczy rozbłysły złością.- Pewnie, że jestem wściekła! - zawołała. - Jestem taka wściekła, że mam ochotę zanieść to na policję. I chyba tak zrobię. Jeśli myślisz, że Bernie go nie sprzątnął, jesteś skończonym durniem.

Ned Beaumont wciąż nie był przekonany.

- Skąd masz te weksle? - spytał.

- Znalazłam w sejfie. - Ruchem gładko uczesanej głowy wskazała w stronę pokoju.

- O której się Bernie wczoraj zmył?

- Nie wiem. Wróciłam do domu o wpół do dziesiątej i siedziałam całą noc czekając, aż się zjawi. Dopiero nad ranem coś mnie tknęło. Przetrząsnęłam dokładnie mieszkanie. Okazało się, że zabrał wszystko, całą forsę i całą moją biżuterię poza tym jednym pierścionkiem - podniosła rękę - i kolczykami, które miałam w uszach.

Beaumont ponownie pogładził kciukiem wąs.

- Jak myślisz? - spytał. - Dokąd uciekł?

W dziewczynę wstąpiła furia; zaczęła tupać, wymachiwać pięściami, piskliwym głosem wyzywać Berniego od najgorszych.

- Uspokój się, Lee! - Ned chwycił ją za nadgarstki. - Jeśli zamierzasz tu stać i się wydzierać, to lepiej daj mi te świstki i ja z nimi coś zrobię.

Uwolniła ręce z jego uchwytu.

- Akurat! - krzyknęła. - Nikomu ich nie dam. Sama zaniosę je na policję.

- W porządku. Zanieś - oznajmił Ned i ponownie spytał: - Jak myślisz, dokąd uciekł?

Odparła z goryczą, że nie wie, ale ma nadzieję, że smaży się w piekle.

- Nie wygłupiaj się, Lee - powiedział znużonym tonem. - Złością nic nie wskórasz. Sądzisz, że wrócił do Nowego Jorku?

- Skąd mam wiedzieć?

Nagle spojrzenie dziewczyny stało się czujne. Beaumontowi poczerwieniały policzki.

- Co knujesz? - zapytał podejrzliwie.

- Ja? - zdziwiła się Lee, przybierając niewinną minę. - Nic.

Pochylił się nad nią i pokręcił wolno głową.

- Chcesz czy nie, kochana - powiedział wymawiając dobitnie każde słowo - zgłosisz się z tymi wekslami na policję.

- Ależ oczywiście, Ned.

7

Na parterze budynku znajdowała się drogeria. Ned Beaumont udał się tam, żeby skorzystać z telefonu. Wykręciwszy numer komisariatu, poprosił do aparatu porucznika Doolana.

- Halo? Porucznik Doolan? Dzień dobry. Dzwonię w imieniu panny Lee Wilshire, która przebywa w mieszkaniu Berniego Despaina przy Link Street, pod numerem 1666. Despain znikł nagle wczoraj wieczorem, zostawiając w domu kilka weksli wystawionych przez Taylora Henry’ego... No właśnie... Panna Wilshire twierdzi, że parę dni temu słyszała, jak mu groził... Tak, chciałaby z panem porozmawiać, najszybciej jak to możliwe... Nie, lepiej, żeby pan tu przyjechał albo kogoś przysłał, i to zaraz... Tak... Moje nazwisko? Co za różnica? Pan mnie nie zna. Panna Wilshire prosiła, żebym zadzwonił, bo wolała nie korzystać z telefonu w mieszkaniu Despaina... - Przez chwilę słuchał głosu dobiegającego z aparatu, po czym odłożył słuchawkę i wyszedł z drogerii.

8

Ned Beaumont skierował swoje kroki do schludnego domu z czerwonej cegły stojącego w rzędzie innych schludnych domów z czerwonej cegły na Thames Street. Nacisnął dzwonek. Drzwi uchyliła młoda Murzynka, która na widok gościa uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Jak to miło pana widzieć, panie Beaumont - powiedziała, otwierając szeroko drzwi.

- Cześć, June. Zastałem domowników?

- Tak, proszę pana. Jedzą obiad. Beaumont przeszedł do jadalni. Paul Madvig i jego matka siedzieli naprzeciw siebie przy stole przykrytym czerwono-białym obrusem; trzecie krzesło stało puste, trzeci talerz i sztućce czekały nie tknięte.

Pani Madvig była wysoką, chudą kobietą o jasnych, jeszcze nie całkiem siwych włosach, mimo że dawno skończyła siedemdziesiątkę. Oczy miała niebieskie i błyszczące, równie młodzieńcze jak oczy syna. Obróciła się, żeby zerknąć na wchodzącego do jadalni gościa i posłała mu szelmowskie spojrzenie.

- No, nareszcie! Niedobry! Nie wstyd ci tak zaniedbywać starą kobietę? - spytała, marszcząc czoło.

Ned uśmiechnął się promiennie.

- Ależ, mamuśku, jestem dużym chłopcem, a duzi chłopcy mają dużo pracy. - Pomachał ręką do Madviga. - Cześć, Paul.

- Siadaj, Ned - powiedział blondyn. - June zaraz przyniesie ci talerz.

Beaumont pochylił się, żeby pocałować kościstą dłoń, którą pani Madvig wyciągnęła na powitanie. Staruszka wyszarpnęła ją pośpiesznie.

- Co to za dziwne obyczaje? - spytała.

- Mówiłem ci, mamuśku, jestem dużym chłopcem... Dzięki, stary - zwrócił się do Paula - ale niedawno jadłem śniadanie. - Spojrzał na puste krzesło. - Gdzie Opal?

- Śpi - wyjaśniła pani Madvig. - Nie czuje się najlepiej.

Ned Beaumont skinął głową, po czym wbił wzrok w twarz Paula.

- Mam nadzieję, że to nic poważnego?

- A skądże - zapewnił go blondyn. - Przetańczyła pół nocy, więc nic dziwnego, że boli ją głowa.

- Co z ciebie za ojciec! - oburzyła się pani Madvig. - Nie wiesz, kiedy córka jest niedysponowana?

Paul uśmiechnął się, mrużąc lekko oczy.

- Mamo, nie przy gościu... Co słychać, Ned? Beaumont obszedł stół i usiadł na wolnym krześle.

- Bernie Despain dał wczoraj nogę z miasta - powiedział. - Razem z moją wygraną.

Paul Madvig uniósł brwi.

- Zostawił weksle podpisane przez Taylora Henry’ego - ciągnął Beaumont. - Na sumę tysiąca dwustu zielonych.

Madvig zmrużył powieki.

- Lee twierdzi, że w piątek zadzwonił do Taylora i dał mu trzy dni na skombinowanie forsy.

- Co za Lee? - zdziwił się Paul, pocierając ręką brodę.

- Dziewczyna Berniego.

- Aha. - Widząc, że Ned nie zamierza kontynuować rozmowy na ten temat, w końcu spytał: - Mówił, co będzie, jeśli Taylor się nie wywiąże?

- Nie wiem, Paul. - Ned Beaumont oparł łokieć o blat stołu i pochylił się w stronę blondyna. - Słuchaj, załatw, żeby mianowano mnie zastępcą szeryfa albo kimś w tym rodzaju.

- Czyś ty oszalał! - Madvig zamrugał zdumiony. - Po jaką cholerę?

- Zamierzam dopaść tego drania. Gwiazda szeryfa ułatwi mi zadanie.

Madvig spojrzał na niego z zatroskaniem.

- O co chodzi, Ned? - spytał po chwili.

- Oskubał mnie na trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców.

- Zgadza się - powiedział wolno Madvig - ale wczoraj też byłeś jakiś rozdrażniony, choć jeszcze nie wiedziałeś, że Bernie nawiał z miasta.

Beaumont machnął zniecierpliwiony ręką.

- Niecodziennie, mój drogi, natykam się na trupy - odparł. - Ale to teraz nieważne. Ważny jest Bernie. Dopadnę go. Muszę go dopaść. - Twarz miał bladą, wzrok zacięty; z głosu przebijał żar. - Słuchaj, Paul. Nie idzie mi o forsę, choć co tu dużo gadać, trzy dwieście pięćdziesiąt to kupa szmalu, ale tak samo bym zareagował, gdyby w grę wchodziło pięć dolców. Od dwóch miesięcy przegrywałem. To mnie, cholera, dołowało. No bo co jest wart człowiek, którego opuściło szczęście? Czułem się jak zbity pies. Ale wreszcie fortuna się do mnie uśmiechnęła. Wyprostowałem podkulony ogon, wypiąłem dumnie pierś, zacząłem patrzeć ludziom w oczy. Owszem, forsa się liczy, ale nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest przełamanie złej passy. Rozumiesz? Ciągłe przegrywanie wykańczało mnie psychicznie. I kiedy wreszcie zły los się ode mnie odwrócił, Bernie dał drapaka. Nie puszczę mu tego płazem. Nie będę znów chodził jak zbity pies. Za nic w świecie! Dopadnę skurwiela, czy mi pomożesz, czy nie!

Paul Madvig wyciągnął nad stołem potężną dłoń i poklepał napiętą twarz rozmówcy.

- Do diabła, Ned, przecież wiesz, że ci pomogę - rzekł. - Nie lubię, kiedy się wdajesz w takie historie, ale skoro musisz, to najlepiej zrobimy cię specjalnym oficerem dochodzeniowym w prokuraturze okręgowej. Twoim zwierzchnikiem będzie Fair, który na pewno w nic nie będzie ingerował.

Matka Paula wstała od stołu, z talerzami w kościstych rękach.

- Gdyby nie to, że obiecałam sobie nigdy nie wtrącać się do męskich spraw - oznajmiła surowym tonem - powiedziałabym wam, co o tym wszystkim myślę. Bóg jeden wie, w jakie wpakujecie się tarapaty i Bóg jeden wie, czy zdołacie się z nich wykaraskać.

Ned Beaumont uśmiechnął się szeroko. Dopiero kiedy staruszka wyszła z jadalni, jego twarz znów spoważniała.

- Załatwisz to teraz, tak żebym po południu miał już papiery? - spytał, zwracając się do Madviga.

- Jasne. - Madvig wstał. - Zaraz zadzwonię do Farra. Daj znać, gdybyś jeszcze czegoś potrzebował.

- W porządku.

Blondyn znikł za drzwiami. Po chwili zjawiła się June i zaczęła sprzątać ze stołu.

- Czy panna Opal śpi? - zapytał Ned.- Nie, proszę pana - odparła Murzynka. - Właśnie zaniosłam jej na górę herbatę i kilka grzanek.

- Bądź tak miła i spytaj Opal, czy mogę do niej zajrzeć.

- Dobrze, proszę pana.

Kiedy Murzynka wyszła, Beaumont wstał od stołu i zaczął przemierzać pokój. Policzki miał zarumienione, rozgrzane. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy Paul wrócił do jadalni.

- Załatwione - oznajmił blondyn. - Gdyby Farra nie było, zgłoś się do Barbera. Zajmie się wszystkim i o nic nie będzie pytał.

- Dzięki. - Ned spojrzał na Murzynkę, która ukazała się w drzwiach.

- Opal zaprasza pana na górę.

9

Pokój Opal Madvig utrzymany był w niebieskiej tonacji. Dziewczyna, ubrana w opalizujący niebieski szlafrok, leżała na łóżku, wsparta o poduszki. Podobnie jak ojciec i babka była szczupła, wysoka, cerę miała jasną, różową, wręcz dziecięcą, oczy - tak jak oni - błękitne, choć teraz zaczerwienione od płaczu.

Na widok gościa odłożyła na tacę grzankę i wyciągnęła rękę.

- Cześć, Ned - zawołała, ukazując w uśmiechu równe, białe zęby. Ale głos jej drżał.

Beaumont poklepał ją lekko po dłoni.

- Cześć, kwiatuszku - powiedział, siadając na skraju łóżka. Założył nogę na nogę i wyjął z kieszeni cygaro. - Dym ci nie będzie przeszkadzał?

- Nie.

Bez słowa wsunął cygaro z powrotem do kieszeni i zrezygnował z nonszalanckiej pozy. Odwrócił się twarzą do dziewczyny i popatrzył na nią ze współczuciem.

- Wiem, mała. Życie jest paskudne - rzekł zachrypłym głosem.

Wytrzeszczyła niewinnie oczy.

- Ech, nie ma o czym mówić. Ból głowy prawie mi minął, a zresztą wcale nie był taki silny.

- Zdołała się już opanować. Ned uśmiechnął się ironicznie.

- Nie wygłupiaj się. Przecież znam cię nie od dziś - powiedział.

Opal zmarszczyła brwi.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Ned.

- O Taylora - odparł, przybierając surową minę.

- No tak. - Taca, która leżała na jej kolanach, zadrżała, lecz wyraz twarzy dziewczyny nie zmienił się. - Ale wiesz... właściwie to nie widzieliśmy się od kilku miesięcy, odkąd tata zakazał mi...

Ned Beaumont podniósł się z łóżka.

- W porządku. Cześć - rzucił przez ramię, kierując się do drzwi.

Opal nie zareagowała.

Beaumont wyszedł z pokoju i ruszył schodami na dół. W holu na parterze zastał Paula Madviga.

- Muszę jechać do biura w sprawie tych kontraktów kanalizacyjnych - powiedział blondyn.

- Jak chcesz, podwiozę cię do prokuratury.

- Dobra.

Nagle doleciał ich z góry głos Opal.

- Ned! Hej, Ned!

- Słyszę! - zawołał Beaumont. - Jeśli się śpieszysz, nie czekaj na mnie - zwrócił się do blondyna.

Madvig spojrzał na zegarek.

- Niestety, muszę ruszać - powiedział. - Zobaczymy się wieczorem w klubie?

- Aha - mruknął Ned i udał się na górę. Taca leżała teraz w nogach łóżka.

- Zamknij drzwi - poprosiła dziewczyna, a kiedy spełnił jej życzenie, przesunęła się, robiąc mu miejsce obok siebie. - Dlaczego tak nagle wyszedłeś?

- Bo mnie okłamałaś - odparł z powagą, siadając przy niej na posłaniu.

- Ja? - Wbiła niebieskie oczy w piwne oczy mężczyzny.

- Kiedy ostatni raz widziałaś się z Taylorem?

- Rozmawialiśmy... bo ja wiem? Kilka tygodni temu. - Była uosobieniem szczerości.

Ned Beaumont podniósł się i znów ruszył do wyjścia.

- W porządku - rzucił przez ramię, tak jak przedtem.

- Ned! - zawołała, gdy był już o krok od drzwi. - Dlaczego tak się nade mną znęcasz?

Odwrócił się powoli, nic po sobie nie okazując.

- Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi - rzekła z wyrzutem.

- Jesteśmy - przyznał obojętnie - ale trudno mi o tym pamiętać, kiedy mnie okłamujesz.

Wyciągnęła się bokiem na łóżku, oparła policzek o poduszkę i zaczęła płakać. Płakała bezgłośnie. Łzy ciekły na poszewkę, tworząc mokrą szarą plamę.

Ned cofnął się od drzwi, usiadł z powrotem na posłaniu, podniósł dziewczynę i przytulił do siebie. Przez kilka minut łkała w milczeniu, z twarzą wciśniętą w jego płaszcz, i wreszcie przytłumionym głosem spytała:

- Wiedziałeś... wiedziałeś, że wciąż się z nim spotykam?

- Tak.

Poderwała się wystraszona.

- Tata też wiedział?

- Nie wiem. Chyba nie.

Położyła głowę na jego ramieniu i wyszeptała ochryple:

- Och, Ned, byłam z Taylorem wczoraj po południu. Pół dnia spędziliśmy razem!

Beaumont przytulił mocniej dziewczynę, ale nic nie powiedział.

- Jak myślisz, kto... kto go zabił? - spytała po chwili.

Zesztywniał. Opal podniosła głowę. W jej spojrzeniu nie było już śladu słabości.

- Czy wiesz, kto go zabił, Ned? Beaumont zawahał się, po czym zwilżył wargi.

- Chyba tak - szepnął.

- Kto? Powiedz, kto! - zażądała.

Przez chwilę znów się wahał unikając jej wzroku.

- Obiecasz, że będziesz trzymać język za zębami? - spytał w końcu.

- Tak - odparła szybko, ale zanim mężczyzna zdążył otworzyć usta, chwyciła go obiema dłońmi za ramię. - Nie! Poczekaj. Obiecam, jeśli dasz mi słowo, że mordercy nie ujdzie to płazem, że zostanie schwytany i ukarany.

- Nie mogę ci tego przyrzec, ani ja, ani nikt inny. Patrzyła na Beaumonta przygryzając wargę. Wreszcie powiedziała:

- No dobrze. Obiecuję. Kto?

- Czy Taylor mówił ci kiedykolwiek o tym, że ma dług u bukmachera, Berniego Despaina? Dług, którego nie może spłacić?

- Czy to właśnie ten... ten Bernie Despain...?

- Tak mi się zdaje. Przypomnij sobie, Opal, czy Taylor wspominał coś o długu?

- Wiedziałam, że ma jakieś kłopoty. Nie mówił jakie, wspomniał tylko, że pokłócił się z ojcem o forsę i że jest zdesperowany. To jego słowa.

- Nazwisko Despaina nie padło?

- Nie. Myślisz, że to on go zabił?

- Miał weksle wystawione przez Taylora na ponad tysiąc dolców. Wczoraj wieczorem wyjechał pośpiesznie z miasta. Cała policja go szuka. - Beaumont zniżył głos i patrząc na dziewczynę kątem oka, spytał: - Zrobiłabyś coś, żeby pomóc go schwytać?

- Oczywiście! Co?

- Wymyśliłem pewien drobny podstęp. To trochę lewa sprawa, ale bez tego mogą być trudności ze skazaniem Despaina. Jeśli jednak zabił Taylora i jeśli ty pójdziesz mi na rękę, wtedy już się nie wywinie.

- Zrobię wszystko, co chcesz. Ned westchnął i zagryzł usta.

- No mów. Co mam zrobić? - spytała podniecona.

- Zdobyć dla mnie kapelusz Taylora.

- Co?.

- Musisz zdobyć jakiś kapelusz Taylora - powtórzył. Na jego twarzy zakwitł rumieniec. - Dasz radę?

- Ale po co? - zdziwiła się.

- Po to, żeby załatwić Despaina. Na razie nic więcej nie mogę ci zdradzić. Więc jak?

- Postaram się, ale wolałabym, żebyś...

- Kiedy tam pójdziesz? - przerwał jej.

- Dziś po południu - rzekła. - Ale powiedz mi...

- Lepiej, żebyś jak najmniej wiedziała - oświadczył, ponownie przerywając jej wpół słowa. - I żeby jak najmniej osób o czymkolwiek wiedziało. Nie mów nikomu o naszej rozmowie. - Objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął do siebie. - Naprawdę go, kwiatuszku, kochałaś, czy po prostu ze złości na ojca...

- Kochałam, Ned, naprawdę kochałam. - Zaczęła szlochać.

II

Numer z kapeluszem

1

W kapeluszu, który nie całkiem na niego pasował, Ned Beaumont ruszył za bagażowym przez halę dworca Grand Central do wyjścia na Czterdziestej Drugiej, a następnie do stojącej nie opodal brązowej taksówki. Wręczył bagażowemu napiwek, wsiadł do wozu, podał kierowcy adres hotelu na rogu Broadway i Czterdziestej którejś, po czym zapalił cygaro; właściwie bardziej je żuł niż palił. Taksówka wolno sunęła zatłoczoną ulicą. Ruch o tej porze był duży, bo wkrótce rozpoczynały się wieczorne przedstawienia.

Na skrzyżowaniu Czterdziestej Drugiej z Madison zielona taksówka skręciła na czerwonym świetle i wpadła na brązową, którą jechał Ned, wgniatając ją w zaparkowany przy krawężniku samochód. Beaumont poleciał w róg, posypało się na niego szkło.

Po chwili doszedł do siebie i wysiadł z uszkodzonego pojazdu. Wokół zaczął gromadzić się tłum. Beaumont zapewnił policjanta, że nic mu się nie stało, odpowiedział na kilka pytań, po czym odszukał na tylnym siedzeniu kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, i włożył go na głowę. Przeniósł bagaż do innej taksówki, podał nowemu kierowcy adres hotelu i przez resztę drogi siedział wciśnięty w kąt, próbując opanować dreszcze.

Meldując się w hotelu zapytał, czy nie ma dla niego poczty. Recepcjonista wręczył mu dwie kartki z wiadomościami przekazanymi telefonicznie oraz dwie zaklejone koperty bez znaczków.

Na górze Ned powiedział boyowi, który wniósł jego walizki do pokoju, żeby przyniósł mu półlitrową butelkę whisky. Kiedy boy wyszedł, Ned przekręcił klucz w zamku i rzucił okiem na kartki, które trzymał w ręce. Na obu widniała dzisiejsza data, choć różne godziny: szesnasta pięćdziesiąt i dwudziesta zero pięć. Spojrzał na zegarek. Była za kwadrans dziewiąta.

Pierwsza wiadomość brzmiała: W „Gargoyle”, druga: W „Tom & Jeny’s”. Zadzwonię później. Obie podpisane były: Jack.

Rozerwał kopertę. W środku znajdowały się dwa arkusze papieru, z wczorajszą datą, pokryte zamaszystym charakterem pisma.

Zatrzymała się w hotelu „Matin”, w pokoju 1211, pod nazwiskiem Eileen Dale z Chicago. Z dworca kilkakrotnie telefonowała. Potem spotkała się z mężczyzną i kobietą mieszkającymi na Wschodniej Trzydziestej. Razem łazili po różnych spelunach. Pewnie go szukali, ale bez powodzenia. Jestem w pokoju 734. Aha, facet i kobieta nazywają się Brookowie.

Kartka w drugiej kopercie, pokryta tym samym charakterem pisma, miała dzisiejszą datę.

Widziałem się rano z Dewardem Twierdzi, że numer z kapeluszem nic nie wie, jakoby Bernie Despain przyjechał do Nowego Jorku. Zadzwonię później.

Wiadomości w obu kopertach również były podpisane Jack.

Ned Beaumont wziął prysznic, wyjął z walizki świeżą bieliznę, ubrał się i właśnie zapalał cygaro, kiedy rozległo się pukanie. Otworzył drzwi i zapłacił boyowi za whisky, po czym przyniósł sobie z łazienki dzbanek z wodą, przysunął krzesło do okna i usiadł. Siedział tak, paląc, pijąc i spoglądając w dół na ulicę, dopóki nie zadzwonił telefon.

- Halo? - powiedział. - Tak, Jack... Niedawno... Gdzie..? Dobra... Już ruszam.

Pociągnął ze szklanki jeszcze jeden haust, po czym włożył kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, narzucił płaszcz, poklepał się po kieszeni, jakby sprawdzając jej zawartość, zgasił światło i wyszedł z pokoju.

Było dokładnie dziesięć po dziewiątej.

2

Ned Beaumont skręcił w bok z Broadwayu i doszedłszy do dużego, lśniącego neonu „Tom & Jerry’s”, który ciągnął się pionowo wzdłuż fasady budynku, pchnął podwójne, szklane drzwi wahadłowe. Znalazł się w wąskim korytarzu. Po lewej ręce miał kolejne drzwi, też wahadłowe, ale pojedyncze, prowadzące do niedużej sali restauracyjnej.

Szczupły, młody mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej, dość przystojnej twarzy, wstał od stolika w rogu sali i skinął na Beaumonta. Ned ruszył w jego stronę.

- Cześć, Jack - powiedział.

Uścisnęli sobie ręce i Jack Rumsen od razu przystąpił do sedna.

- Dziewczyna i Brookowie są na piętrze. Usiądź tyłem do schodów, to cię nie zauważą. Ja będę obserwował drzwi; dam ci znak, gdyby chcieli wyjść albo gdyby on się nagle pojawił. Na szczęście, jest tu sporo ludzi, więc mała szansa, żeby cię dojrzał.

Beaumont usiadł.

- Czekają na niego? - spytał.

- Nie mam pojęcia. - Jack wzruszył ramionami. - Ale na coś czekają. Jesteś głodny? Bo na dole trunków nie podają.

- Chętnie bym się napił! Może usiądźmy na górze, tak żeby nas nie widzieli.

- To mały lokal, Ned - sprzeciwił się Jack. - Wprawdzie jest tam na piętrze kilka stolików za przepierzeniem i może ci troje by nas nie zauważyli, ale jeśli on się zjawi...

- Zaryzykujmy. Mam ochotę się napić. A z facetem mogę równie dobrze załatwić sprawę od razu.

Jack popatrzył zdziwiony na Neda Beaumonta, po czym odwrócił wzrok.

- Ty jesteś szefem. Zobaczę, czy są wolne miejsca. - Zawahał się, znów wzruszył ramionami i oddalił się od stolika.

Ned obrócił się na krześle; obserwował Rumsena, gdy ten szedł po schodach na górę, a potem uważnie wpatrywał się w nie, dopóki go ponownie nie ujrzał. Jack zatrzymał się na drugim stopniu i skinął na Beaumonta.

- Najdalszy stolik jest pusty - powiedział, kiedy Ned się zbliżył. - Dziewczyna siedzi plecami do przejścia, więc będziesz miał okazję przyjrzeć się Brookom.

Ruszyli na górę. Część barowa - z każdym stolikiem oddzielonym półtorametrowym, drewnianym przepierzeniem - mieściła się na prawo od schodów. Najpierw jednak zajrzeli do części restauracyjnej, do której prowadziło wejście zwieńczone szerokim łukiem.

Beaumont odszukał wzrokiem Lee Wilshire. Dziewczyna ubrana była w beżową sukienkę bez rękawów, na głowie miała brązowy kapelusz. Brązowe futerko leżało przerzucone przez oparcie krzesła. Przeniósł spojrzenie na towarzyszącą jej parę. Po lewej ręce Lee siedział blady, czterdziestokilkuletni typ o wystającej brodzie i krogulczym nosie, na wprost niej - pulchna, roześmiana kobieta o szeroko rozstawionych oczach i rudych włosach.

Po chwili obaj mężczyźni wycofali się do upatrzonego stolika i usiedli naprzeciw siebie. Ned, zwrócony plecami do sali restauracyjnej i wciśnięty w róg, żeby jak najlepiej skryć się za drewnianym przepierzeniem, zdjął kapelusz, ale pozostał w płaszczu.

Do stolika podszedł kelner. Ned zamówił whisky. Jack poprosił o dżin z tonikiem, po czym otworzył paczkę papierosów, wyjął jednego i zaczął go obracać w palcach, przyglądając mu się z uwagą.

- Nie chcę się wtrącać, Ned, bo pewnie wiesz, co robisz - rzekł. - Ale to naprawdę nie jest dobre miejsce, żeby załatwiać z nim porachunki, zwłaszcza jeśli ma tu przyjaciół.

- Arna?

Jack Rumsen wetknął papierosa w kącik ust.

- Skoro ci troje na niego czekają, to znaczy, że często tu bywa. - Papieros drgał rytmicznie przy każdym słowie.

Kelner postawił przed nimi szklanki. Ned wypił whisky jednym haustem i skrzywił się.

- Ale rozcieńczona!

- Taką tu podają. - Jack pociągnął łyk dżinu, zapalił papierosa i pociągnął kolejny łyk.

- Rozprawię się z draniem, jak tylko się pojawi.

- W porządku. - Śniada, przystojna twarz Rumsena była nieprzenikniona. - Co mam robić?

- Nic. Sam sobie poradzę - odparł Ned i ruchem ręki przywołał kelnera.

Zamówił podwójną szkocką. Jack poprosił o jeszcze jeden dżin z tonikiem; nie oponował, kiedy kelner sprzątnął mu sprzed nosa do połowy opróżnioną szklankę i postawił nową. Pił wolno, małymi łykami, nie nadążając za Beaumontem, który wypił szkocką błyskawicznie, a potem szybko zamówił trzecią i czwartą.

Nagle na schodach ukazał się Bernie Despain.

Jack, który je bacznie obserwował, rozpoznał znajomą sylwetkę bukmachera i trącił pod stołem Beaumonta. Ned podniósł wzrok znad pustej szklanki; jego spojrzenie zrobiło się zimne. Położył obie ręce na stole, dźwignął się i wyłonił zza przepierzenia.

- Oddaj mi forsę, Bernie - powiedział stając naprzeciw Despaina.

Mężczyzna, który szedł po schodach za Despainem, wysunął się przed niego i z całej siły huknął Neda pięścią w brzuch. Facet był niski, ale szeroki w barach, a pięści miał jak bochny chleba.Beaumont poleciał do tyłu i uderzył plecami o drewniane przepierzenie. Zgiął się w pół, nogi zrobiły mu się miękkie jak z waty, ale nie upadł na ziemię. Przez chwilę opierał się o przepierzenie, wodząc wkoło szklanym wzrokiem; jego twarz przybierała coraz bardziej zielony odcień. Wreszcie wybełkotał kilka niezrozumiałych słów i ruszył w kierunku schodów.

Blady i bez kapelusza, zszedł na dół, zataczając się co krok. Przemaszerował przez salę restauracyjną na parterze, pchnął drzwi wejściowe i zwymiotował do rynsztoka, po czym dowlókł się do stojącej nie opodal taksówki, wsunął się na tylne siedzenie i podał kierowcy adres w Greenwich Village.

3

Wysiadł przed niepozornym budynkiem i ruszył w dół po brązowych, kamiennych schodkach do otwartych drzwi sutereny; ze środka sączyło się światło i dochodził zgiełk. Po chwili Ned znalazł się w podłużnym pomieszczeniu. Dwaj barmani w białych fartuchach obsługiwali klientów siedzących przy sześciometrowym barze, a dwaj kelnerzy gości przy stolikach.

- Patrzcie kto przyszedł! - zawołał łysiejący barman na widok Beaumonta. Odstawił wysokie naczynie, w którym przygotowywał różowy koktajl, i pochylając się nad ladą, wyciągnął na powitanie mokrą łapę.

- Cześć, Mack - powiedział Ned, podając mu swoją.

Jeden z kelnerów też przyszedł się przywitać, a po nim gruby, rumiany Włoch o imieniu Tony. Kiedy uścisnęli sobie dłonie, Ned oznajmił, że chętnie by się czegoś napił. Sięgnął do kieszeni po pieniądze.

- Ani się waż! - oburzył się grubas i stuknął pustą szklanką o blat. - Ten facet pije na koszt firmy. Macie nie przyjmować od niego forsy - polecił barmanom.

- Całkiem mi to odpowiada - rzekł Ned. - Podwójną szkocką, proszę.

Dwie dziewczyny wstały od stolika na końcu sali.

- Hej, hej, Ned! - zawołały jednocześnie. Beaumont przeprosił na moment Tony’ego i skierował się w ich stronę. Wyściskały go serdecznie, zasypując pytariiami, po czym przedstawiły mu swoich towarzyszy i przysunęły do stolika dodatkowe krzesło.

Ned usiadł, odpowiedział, że nie, nie wrócił na stałe do Nowego Jorku, jest tu tylko z krótką wizytą i owszem, już zamówił drinka, podwójną szkocką.

Tuż przed trzecią opuścili bar Tony’ego i udali się do identycznego lokalu trzy przecznice dalej, usiedli przy identycznym stoliku i zamówili identyczne trunki jak te, które pili wcześniej.

O wpół do czwartej jeden z mężczyzn wstał od stolika i wyszedł. Z nikim się nie pożegnał, nikt nie próbował go zatrzymać. Ned wyszedł dziesięć minut później, wraz z resztą towarzystwa. Na rogu ulicy złapali taksówkę. Mężczyzna i jedna z dziewczyn wysiedli przed hotelem w pobliżu Washington Square. Ned z drugą, niejaką Fedink, pojechał dalej, do jej mieszkania na Siedemdziesiątej Trzeciej. W mieszkaniu było gorąco. Kiedy otworzyli drzwi, powitał ich podmuch ciepłego powietrza. W salonie, trzy kroki za progiem, dziewczyna zwaliła się na podłogę.

Ned Beaumont zamknął drzwi i próbował ją obudzić, ale spała twardo. Z trudem dowlókł ją do sypialni i położył na obitym kwiecistą tkaniną tapczanie. Zdjął z dziewczyny wierzchnie ubranie, przykrył ją kocem, uchylił okno, po czym przeszedł do łazienki i zaczai wymiotować. Kiedy skończył, wrócił do salonu, wyciągnął się w płaszczu na kanapie i zapadł w sen.

4

Tuż przy jego głowie rozległ się terkot. Ned otworzył oczy, spuścił nogi na podłogę i rozejrzał się po pokoju. Kiedy zobaczył aparat telefoniczny, uspokoił się, przymknął powieki i opadł z powrotem na kanapę.

Terkot nie ustawał. Ned jęknął, ponownie otworzył oczy i przez chwilę szamotał się, usiłując uwolnić spod siebie lewą rękę. Przysunął nadgarstek do twarzy i mrużąc oczy spojrzał na zegarek. Szkiełko było stłuczone, wskazówki nie poruszały się; stanęły o jedenastej czterdzieści osiem.

Znów zaczął się przewracać z boku na bok, aż w końcu wsparł się na lewym łokciu podtrzymując ręką głowę. Telefon nie przestawał dzwonić. Ned rozejrzał się wokoło mętnym, otępiałym wzrokiem. W pokoju paliły się światła. Przez uchylone drzwi sypialni dostrzegł kawałek tapczanu i przykryte kocem nogi Fedink.

Jęcząc, usiadł na kanapie, po czym przejechał ręką po ciemnych, potarganych włosach i przycisnął obie dłonie do skroni. Wargi miał suche, jakby zeskorupiałe. Oblizał je i skrzywił się z niesmakiem. Wstał pokasłując, ściągnął rękawiczki, płaszcz, rzucił je na kanapę i przeszedł do łazienki.

Następnie skierował się do sypialni i popatrzył na wyciągniętą na tapczanie postać. Fedink spała jak suseł, z twarzą wtuloną w poduszkę; jedną rękę, wystającą z niebieskiego rękawa, trzymała zgiętą nad głową. Terkot wreszcie ucichł. Ned poprawił krawat i wrócił do salonu.

Zobaczył trzy papierosy w otwartym pudełku na stole.

- Bezczelny typ - mruknął do siebie pod nosem, częstując się jednym; przypalił go zapałką i udał się do kuchni.

Wycisnął sok z czterech pomarańczy, wypił go, po czym zaparzył i wypił dwie filiżanki kawy. Kiedy wyszedł z kuchni, dziewczyna zapytała płaskim, smętnym głosem:

- Gdzie Ted? - Po tej stronie twarzy, która nie przylegała do poduszki, powiekę miała uniesioną.

Ned Beaumont zbliżył się do tapczanu.

- Jaki Ted?

- No, ten facet, mój narzeczony.

- Nie mam pojęcia. Nawet nie wiedziałem, że jesteś zaręczona.

Fedink ziewnęła szeroko; po chwili zamknęła usta z meprzyjeinnym mlaśnięciem.

- Która godzina?

- Diabli wiedzą. Ale już świta.

- Zachowałam się jak najgorsza dziwka. - Potarła twarz o kwiecistą poduszkę. - Obiecałam wczoraj Tedowi, że za niego wyjdę, a potem wróciłam do domu z pierwszym lepszym łachudrą, jaki się nawinął. - Zacisnęła palce po czym je rozprostowała. - Czy przynajmniej jestem u siebie? - spytała nagle.

- Nie wiem, miałaś klucze... - odparł Ned. - Chcesz soku pomarańczowego albo kawy?

- Nie, do jasnej cholery! Chcę tylko umrzeć. Możesz coś dla mnie zrobić, Ned? Zjeżdżaj stąd i więcej nie wracaj.

- To będzie trudne, ale postaram się. - Włożył płaszcz, rękawiczki, wyciągnął z kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, którą nasadził na głowę, i opuścił mieszkanie.

5

Pół godziny później wszedł do hotelu, ale zamiast udać się do siebie, skierował się do pokoju 734. Zastukał. Wkrótce usłyszał zaspany głos Jacka Rumsena:

- Kto tam?

- Beaumont - odparł.

Jack otworzył drzwi, zapalił światło. Był bosy, w piżamie w zielone grochy, spojrzenie miał ociężałe, twarz zaróżowioną od snu. Ziewnął, po czym skinął głową i wrócił do łóżka. Wyciągnięty na wznak, przez chwilę wpatrywał się w sufit i wreszcie, nie okazując zbytniego zainteresowania, spytał:

- No i jak się czujesz?

Ned zamknął drzwi, stanął na środku pokoju i wbił ponure spojrzenie w postać na łóżku.

- Co się działo po moim wyjściu? - zapytał.

- Nic. - Jack ponownie ziewnął. - Chyba że chodzi ci o to, co ja zrobiłem? - Nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: - Zszedłem na dół i czatowałem po drugiej stronie ulicy. Po jakimś czasie zobaczyłem Despaina z tą dziewczyną i facetem, który ci przyłożył. Pojechali na Czterdziestą Ósmą do Buckman Building. Tam się Despain ukrywa, w mieszkaniu 938, które wynajął na nazwisko Barton Dewey. Czekałem do po trzeciej, a potem się zmyłem. Nie widziałem, aby którekolwiek z nich wychodziło, chyba że mnie przechytrzyli. - Wskazał brodą w róg pokoju. - Na krześle leży twój kapelusz. Pomyślałem sobie, że się nim zaopiekuję.

Wsuwając do kieszeni pomiętą, ciemną czapkę, Beaumont podszedł do krzesła, wziął kapelusz, który nie całkiem na niego pasował, i nasadził na głowę.

- Na stole jest butelka dżinu - powiedział Jack. - Jeśli chcesz...

- Nie, dzięki - odparł Ned. - Słuchaj, masz spluwę?

Jack przestał wpatrywać się w sufit. Usiadł na łóżku, przeciągnął się, ziewnął po raz trzeci.

- A co zamierzasz? - spytał z uprzejmym zainteresowaniem.

- Odwiedzić Despaina.

Jack podciągnął kolana pod brodę. Siedział lekko pochylony do przodu, spoglądając na koniec łóżka.

- Chyba nie powinieneś, nie teraz.

- Muszę, i to właśnie teraz.

Ton, jakim to Ned powiedział, sprawił, że Rumsen podniósł na niego oczy. Ujrzał twarz o niezdrowym, żółtawoszarym odcieniu, spojrzenie mętne, oczy przekrwione, zmrużone tak, że nie widać było białek, wargi suche i jakby nieco spuchnięte.

- Nie spałeś całą noc? - spytał.

- Trochę się zdrzemnąłem.

- Skacowany?

- Tak. To co z tą spluwą?

Jack zrzucił z siebie koc i spuścił nogi na podłogę.

- Prześpij się, co? - zaproponował. - Potem razem się wybierzemy do Despaina. Nie jesteś w najlepszej formie.

- Śpieszy mi się.

- W porządku, ale popełniasz duży błąd. Może z jakimiś gówniarzami poradziłbyś sobie na kacu. Ale Despain i jego kumple to zawodowcy.

- Gdzie masz spluwę?

Jack wstał z łóżka i zaczął rozpinać kurtkę od piżamy.

- Daj mi broń i wracaj spać. Sam pójdę - oświadczył Beaumont.

Jack zapiął z powrotem piżamę i wyciągnął się znów na łóżku.

- Leży w górnej szufladzie biurka - powiedział. - Są tam również zapasowe naboje. - Przekręcił się na bok i zamknął oczy.

Ned wyjął z szuflady broń i wsunął ją do prawej kieszeni spodni.

- Do zobaczenia - rzucił przez ramię. Zgasił światło i wyszedł.

6

Buckman Building - ogromny, pomalowany na żółto budynek mieszkalny - zajmował niemal cały kwartał. W holu na dole Beaumont oznajmił strażnikowi, że pragnie się zobaczyć z panem Deweyem. Strażnik spytał, kogo ma zapowiedzieć.

- Beaumonta - odparł Ned.

Pięć minut później wysiadł z windy i skierował się długim korytarzem w stronę otwartych drzwi, w których czekał Bernie Despain. Był to drobny mężczyzna, niski, żylasty, z nieproporcjonalnie dużą głową, którą jeszcze powiększały bujne, gęste loki. Twarz miał śniadą, o grubych rysach, oczy małe, czoło gęsto usiane zmarszczkami; dwie głębokie bruzdy ciągnęły się od nosa do kącików ust. Na jednym policzku widniała czerwonawa blizna. Ubrany był w starannie uprasowany, niebieski garnitur, na palcach nie miał sygnetów.

- Dzień dobry, Ned - powiedział uśmiechając się ironicznie.

- Chcę z tobą pogadać, Bernie.

- Domyśliłem się. Kiedy zadzwonili z dołu, od razu sobie pomyślałem: Ned chce ze mną pogadać.

Ned Beaumont nie odezwał się, na jego żółtawoszarej twarzy malował się zacięty wyraz. Ironiczny uśmiech znikł z ust Despaina.

- No cóż, chłopcze - powiedział bukmacher.

- Nie będziemy rozmawiać na korytarzu. Wejdź.

- Odsunął się na bok.

Za drzwiami znajdował się malutki przedpokój. Na jego końcu były drugie drzwi prowadzące do salonu. Przez szparę Ned dojrzał Lee Wilshire oraz faceta, który przyłożył mu wczoraj w brzuch, zajętych pakowaniem toreb podróżnych. Na jego widok przerwali pracę. Wszedł do przedpokoju.

- Wiesz, Mały to straszny nerwus - wyjaśnił Despain zamykając drzwi wejściowe. - Kiedy zobaczył, jak walisz wprost na mnie, był pewien, że szukasz zaczepki. Porządnie go obsztorcowałem. Jak będziesz grzeczny, może cię przeprosi.

Mały szepnął coś na ucho Lee Wilshire, która

- wpatrując się gniewnie w Neda - wybuchnęła nieprzyjemnym, złośliwym śmiechem.

- Prawdziwy twardziel! - mruknęła.

- Proszę dalej, do pokoju, Ned - rzekł Bernie Despain. - Znasz państwa, prawda?

Beaumont wszedł do salonu.

- Jak tam brzuch? - spytał Mały. Beaumont nie zareagował.

- Cholera, jak na kogoś, kto twierdzi, że chce pogadać, jesteś wyjątkowo małomówny! - zawołał Despain.

- Czy musimy rozmawiać przy nich?

- Ja tak - odparł bukmacher. - Ty nie. Drzwi otwarte, droga wolna. Nikt cię nie zatrzymuje. Zajmij się własnymi sprawami.

- Właśnie to robię - oświadczył Ned.

- Zdaje się, że chodzi o jakąś forsę? - Despain uśmiechnął się do Małego. - Prawda, Mały? Mówił wczoraj coś o forsie, nie?

Mały ustawił się między Nedem a drzwiami do przedpokoju.

- Chyba tak - przyznał chrapliwym głosem.

- Ale nie pamiętam co.

Ned Beaumont zdjął płaszcz i przerzucił go przez oparcie brązowego fotela, po czym usiadł i położył za sobą kapelusz.

- Nie przyszedłem w tej sprawie - powiedział.

- Jestem tu jako... zaraz, chwileczkę. - Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnął złożoną kartkę papieru, rozprostował ją i rzucił na nią okiem. - Jako specjalny oficer dochodzeniowy prokuratury okręgowej - dokończył.

Na ułamek sekundy w oczach Despaina błysnął niepokój.

- Proszę, proszę, cóż za niespodziewany awans! - zawołał bukmacher. - Kiedyśmy się ostatni raz widzieli, byłeś u Paula chłopcem na posyłki.

Beaumont złożył z powrotem kartkę i schował ją do kieszeni.

- I czego tu będziesz dochodził, oficerze dochodzeniowy? - ciągnął Despain. - Umieram z ciekawości! - Usiadł na wprost Neda i pokiwał swoją wielką głową. - Bo chyba nie jechałeś taki szmat drogi tylko po to, żeby wypytać mnie o zabójstwo Taylora Henry’ego, co?

- Owszem.

- Szkoda. Mogłeś sobie zaoszczędzić fatygi.

- Wskazał na torby podróżne. - Kiedy Lee mi wyjaśniła w czym rzecz, zacząłem się pakować, żeby wrócić do domu. Nie dam się wrobić w żadne morderstwo.

Beaumont oparł się wygodnie. Jedną rękę trzymał za plecami.

- Jeśli ktokolwiek chce cię w coś wrobić, to tylko Lee - rzekł. - Ona powiadomiła policję o wekslach.

- Musiałam, ty skurwysynu! - krzyknęła ze złością dziewczyna. - Bo ich do mnie przysłałeś!- Lee to głupia gęś - powiedział Despain. - Ale weksle nic nie znaczą. Są...

- Głupia gęś?! - zdenerwowała się jeszcze bardziej dziewczyna. - A kto tu przyjechał, żeby cię ostrzec, kiedy zwiałeś z całą moją...

- No właśnie - przerwał jej mężczyzna. - I to najlepszy dowód na twoją głupotę. Naprowadziłaś Beaumonta na mój trop.

- Tak? To wiesz, co ci powiem? Cieszę się, że dałam policji te zasrane weksle! I co ty na to?

- Dowiesz się, jak zostaniemy sami. - Odwrócił się do Neda. - A więc uczciwy, szlachetny Paul Madvig postanowił zwalić na mnie winę?

- Nikt cię nie próbuje wrobić, Bernie, i dobrze o tym wiesz. - Ned uśmiechnął się. - Lee wskazała nam właściwy trop. Cała reszta pasuje.

- Cała reszta? Macie coś jeszcze?

- Mnóstwo.

- Co?

Ned ponownie wyszczerzył do niego zęby.

- Mnóstwo - powtórzył. - Ale wolałbym o tym nie mówić w obecności innych.

- Pieprzysz! - warknął bukmacher.

- Wywalmy tego fiuta na zbity pysk i ruszajmy - powiedział ochryple Mały, który wciąż stał w drzwiach pokoju.

- Nie, poczekaj - polecił mu Despain i marszcząc czoło zapytał Neda: - Czy wydano nakaz aresztowania mnie?

Beaumont zawahał się.

- Tak czy nie? - W głosie bukmachera nie było już śladu drwiny.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł wolno Ned.

Despain wstał, odpychając krzesło.

- W takim razie zjeżdżaj stąd i to szybko, bo każę Małemu znów ci przyłożyć.

Ned podniósł się, wziął z fotela płaszcz, wyciągnął z kieszeni pomiętą czapkę. Trzymając ją w jednej ręce, płaszcz w drugiej, oznajmił z powagą:

- Pożałujesz.

Dostojnym krokiem skierował się do drzwi. W uszach dźwięczał mu chrapliwy śmiech Małego i piskliwy rechot Lee.

7

Ned Beaumont wyszedł z budynku i ruszył pośpiesznie przed siebie. Jego zmęczona twarz promieniała radością, a ciemne wąsy drgały, ilekroć uśmiech przebiegał mu po wargach.

Na pierwszym rogu niemal zderzył się z Jackiem Rumsenem.

- Skąd się tu wziąłeś? - spytał.

- O ile wiem, nadal dla ciebie pracuję - odparł Jack. - Przyszedłem sprawdzić, czy mogę się na coś przydać.

- W porządku. Znajdź nam taryfę. Tylko szybko bo właśnie się wynoszą.

Jack oddalił się w poszukiwaniu taksówki, Ned zaś pozostał na rogu, skąd było widać zarówno drzwi frontowe, jak i boczne wejście do Buckman Building. Wkrótce Jack wrócił taksówką. Ned wsiadł do środka i powiedział kierowcy, gdzie ma zaparkować.

- Co tam robiłeś? - zapytał Jack, kiedy kierowca wykonał polecenie.

- Nic takiego.- Hm. - Po dziesięciu minutach Jack nagle poderwał się. - Patrz! - krzyknął wskazując na taksówkę, która zajechała pod boczne wejście.

Z budynku najpierw wyłonił się Mały z dwiema torbami podróżnymi, a po chwili, kiedy już siedział w wozie, dołączył do niego biegiem Despain z dziewczyną. Taksówka ruszyła z piskiem opon.

Jack pochylił się do przodu i wydał kierowcy nowe polecenia. Trzymając się w bezpiecznej odległości, jechali za taksówką Despaina, która długo kluczyła po skąpanych w porannym słońcu ulicach, aż wreszcie zatrzymała się przed zniszczonym budynkiem z piaskowca na Czterdziestej Dziewiątej Ulicy.

Tak jak przedtem, pierwszy z auta wyłonił się Mały. Rozejrzał się uważnie na prawo i lewo, po czym podszedł do drzwi budynku, otworzył je i dopiero wtedy wrócił po bagaże. Despain i dziewczyna szybko wyskoczyli z taksówki i wbiegli do środka. Mały podążył za nimi z torbami.

- Zostań tu - powiedział Ned Beaumont.

- Co zamierzasz? - spytał Jack.

- Spróbować szczęścia. Jack pokręcił głową.

- W tej części miasta łatwo oberwać po łbie, szefie - oznajmił.

- Jeżeli wyjdę z Despainem, zmykaj czym prędzej. Łap drugą taryfę, jedź pod Buckman Building i obserwuj dom. Jeżeli nie wyjdę, kieruj się własnym rozumem.

Otworzył drzwi i wysiadł z taksówki. Drżał na całym ciele. Oczy miał rozognione. Nie słuchając, co Jack do niego mówi, ruszył szybko przez jezdnię do budynku, w którym przed chwilą znikli dwaj mężczyźni i dziewczyna.

Wbiegł po schodkach i położył rękę na klamce. Ustąpiła pod jego naciskiem. Drzwi nie były zamknięte na zasuwę. Pchnął je, zerknął w głąb ciemnego korytarza i wszedł do środka.

Nagle drzwi się za nim zatrzasnęły i pięść Małego walnęła go w szczękę. Uderzenie było tak silne, że czapka spadła mu z głowy, świat zawirował przed oczami, a on sam poleciał z hukiem na ścianę i zaczął się wolno osuwać na ziemię. Mały znów się zamachnął, ale tym razem trafił w ścianę.

Szczerząc w złości zęby, Beaumont zadał napastnikowi mocny, celny cios prosto w krocze. Mały odskoczył z jękiem; wykorzystując tę krótką przerwę w walce, Ned szybko poderwał się na nogi.

Kilka metrów dalej Bernie Despain stał oparty o ścianę. Usta miał wykrzywione w drapieżnym uśmiechu, oczy zmrużone tak, że wyglądały jak dwie ciemne szparki.

- Dowal mu, Mały, dowal mu... - powtarzał szeptem.

Dziewczyny nie było widać.

Kolejne dwa ciosy Małego wylądowały na klatce piersiowej Neda, przygniatając go do ściany i wywołując u niego atak kaszlu. Trzeciego ciosu, wymierzonego w twarz, zdołał uniknąć. Wyrzucając przed siebie ramię, odepchnął napastnika i z całej siły kopnął go w brzuch. Mały ryknął z wściekłości, po czym uniósł obie pięści i znów skoczył w przód, ale Ned zdążył sięgnąć do kieszeni i wydobyć spluwę Jacka. Nie miał czasu na dokładne celowanie. Pociągnął za spust. Kula trafiła Małego w prawe udo. Mężczyzna zaskowytał i zwalił się na podłogę. Leżał tak, zaczerwienionymi oczami łypiąc ze strachem na Beaumonta.

Ned Beaumont cofnął się kilka kroków, wsadził lewą rękę do kieszeni i z wyrazem determinacji na twarzy powiedział do Despaina:

- Wyjdźmy na zewnątrz. Chcę z tobą porozmawiać.

Gdzieś na piętrze rozległ się tupot nóg i trzaśniecie drzwiami; słychać było podniesione głosy, ale nikt się nie ukazał w polu widzenia.

Przez długą chwilę bukmacher spoglądał na Neda niemal z podziwem, potem bez słowa przestąpił Małego i ruszył w stronę wyjścia z budynku. Beaumont wsunął rewolwer do kieszeni marynarki, ale wciąż nie wypuszczał go z dłoni. Zeszli po schodach na ulicę.

- Do taksówki - powiedział Ned, wskazując wóz, z którego właśnie wysiadał Jack. Kiedy zajęli miejsca, zwrócił się do kierowcy: - Na razie jedź pan przed siebie. Później powiem dokąd.

Dopiero gdy taksówka włączyła się w ruch uliczny, Despain wydobył z siebie głos.

- To porwanie, Beaumont. Zwykłe, ordynarne porwanie. Słuchaj, dam ci wszystko, co chcesz, tylko mnie nie zabijaj.

Ned roześmiał się złośliwie i pokręcił głową.

- Nie zapominaj, Bernie, że awansowałem i pracuję teraz w prokuraturze - oznajmił.

- Przecież nie jestem o nic oskarżony. Nie ma nawet nakazu aresztowania. Sam mówiłeś...

- Żartowałem, Bernie. Policja cię poszukuje.

- Dlaczego?

- Bo zabiłeś Taylora Henry’ego.

- Znów do tego wracasz? Dobra, kurwa, jedziemy; wybronię się. Jakie macie dowody? Że byłem w posiadaniu jego weksli? Że wyjechałem tego dnia, kiedy go sprzątnięto? Że nastraszyłem gówniarza, bo się migał z zapłatą? Owszem, wszystko się zgadza. Ale myślisz, że dobry adwokat mnie nie wybroni? Przecież, cholera, gdybym szedł tego wieczoru odebrać od Henry’ego dług, nie zostawiałbym weksli w sejfie!

- Kto cię tam wie. Zresztą są inne dowody - oświadczył Ned.

- Niemożliwie - powiedział z przekonaniem bukmacher.

- A jednak, Bernie. - Beaumont znów wyszczerzył zęby. - Pamiętasz, że jak przyszedłem do Buckman Building, miałem na głowie kapelusz?

- Może. Chyba tak.

- A pamiętasz, że wychodząc wyjąłem z kieszeni czapkę?

W małych oczach śniadego mężczyzny odmalowało się zdezorientowanie i strach.

- Cholera jasna, Beaumont! - zawołał. - Gadaj, o co chodzi!

- To jest właśnie ten inny dowód, Bernie. Czy pamiętasz, że kapelusz nie pasował całkiem na mnie?

- Nie zauważyłem. - Głos bukmachera stał się ochrypły. - Na miłość boską, o co...

- Nie pasował - przerwał mu Ned - bo nie był mój. Pewnie wiesz, że nie znaleziono dotąd kapelusza, który Taylor miał na głowie, kiedy go zamordowano?

- Nie wiem. Nic nie wiem o tej sprawie.

- Widzisz, Bernie, dziś rano przyszedłem do ciebie w kapeluszu Taylora - kontynuował Ned.

- Teraz ten kapelusz znajduje się w mieszkaniu, które wynająłeś w Buckman Building, wciśnięty w szparę między oparciem a siedzeniem fotela. Jak sądzisz, czy mając dowody w postaci weksli i kapelusza, sąd mógłby cię skazać na krzesło elektryczne?

Krzyk przerażenia nie rozległ się tylko dlatego, że Ned zatkał Despainowi usta i warknął mu groźnie do ucha:

- Siedź cicho!

Po śniadej twarzy Berniego spływały krople potu. Pochylił się w stronę Beaumonta, chwycił go za klapy płaszcza i zaczął skomleć:

- Błagam, Ned, nie rób mi tego. Dostaniesz swój szmal, oddam ci wszystko, nawet z procentem. Nie zamierzałem cię okraść, Ned, przysięgam na Boga! Po prostu spłukałem się, potrzebowałem forsy. To była tylko pożyczka, słowo honoru. Słuchaj, nie mam teraz nic przy sobie, ale za te świecidełka Lee powinno mi dzisiaj coś wpaść. I wtedy ci oddam, wszystko co do centa. Ile ci jestem winien, co, Ned? Przysięgam, zapłacę...

Beaumont odepchnął bukmachera.

- Trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt dolców

- powiedział.

- Trzy tysiące dwieście pięćdziesiąt - powtórzył za nim Despain. - Dostaniesz je jeszcze dziś, wszystko co do centa. - Spojrzał na zegarek. - Już niedługo, już za chwilę, wystarczy tam tylko pojechać, stary Stein zwykle wcześniej przychodzi do roboty. Tylko puść mnie, Ned. Po starej znajomości...

Beaumont potarł z namysłem ręce.

- To nie takie proste, Bernie - powiedział. - Widzisz, nie za bardzo mogę cię puścić. Bądź co bądź, pracuję dla prokuratury, a oni chcą cię przesłuchać. Więc jedynie możemy się targować o kapelusz... Mam propozycję: jeśli oddasz mi forsę, sam pójdę po kapelusz i nikt się o niczym nie dowie. W przeciwnym razie pójdę tam w towarzystwie całej brygady nowojorskich gliniarzy i wtedy... Decyduj, wybór należy do ciebie.

- O Boże - jęknął Bernie Despain. - No dobra, jedźmy do starego Steina. - Podał Nedowi adres.

III

Łom czy dynamit?

1

Kiedy wysiadł z pociągu, którym wrócił z Nowego Jorku, Ned Beaumont był odmienionym człowiekiem - dumnie wyprostowanym, o bystrym spojrzeniu. Wprawdzie klatkę piersiową miał lekko zapadłą, ale twarz znów pogodną, uśmiechniętą, a krok żwawy i sprężysty. Wbiegł szybko po betonowych schodach łączących peron z dworcem, minął poczekalnię i pomachawszy ręką do znajomej w okienku informacji, wyszedł na ulicę.

Czekając na chodniku, aż bagażowy zjawi się z walizkami, kupił gazetę. Podczas jazdy taksówką na Randall Avenue przeczytał artykuł na pierwszej stronie.

DRUGI BRAT ZABITY! FRANCIS WEST GINIE OD KUL W POBLIŻU MIEJSCA ŚMIERCI BRATA Wczoraj po raz drugi w ciągu dwóch tygodni rodzinę Westów zamieszkałą przy North Achland Avenue pod numerem 1342 spotkało nieszczęście. Trzydziestojednoletni Francis West zmarł od kul niecałą przecznicę od skrzyżowania, gdzie dwa tygodnie temu był świadkiem śmierci swojego brata Normana, który zginął pod kołami samochodu należącego do bimbrowników.

Tuż po północy Francis West, zatrudniony jako kelner w lokalu „Rockaway”, wracał z pracy do domu. Świadkowie zdarzenia twierdzą, że nagle na North Achland Avenue wjechał z piskiem opon duży czarny kabriolet. Mijając Westa, zbliżył się do chodnika; padła seria strzałów. Francis West runął na ziemię, przeszyty ośmioma kulami. Kiedy podbiegli do niego przechodnie, już nie żył. Wóz natychmiast przyśpieszył, skręcił w Bowman i po chwili znikł z pola widzenia. Ze względu na sprzeczne opisy podane przez świadków, policja ma trudności z odnalezieniem pojazdu. Żaden ze świadków nie zdołał, niestety, dojrzeć twarzy kierowcy ani pasażerów.

Boyd West, jedyny z braci pozostały przy życiu, który podobnie jak Francis widział tragiczną śmierć Normana, nie potrafi powiedzieć, dlaczego ktoś chciałby zabić Francisa. Twierdzi, że brat nie miał wrogów. Parma Marie Shepperd, zamieszkała przy Baker Avenue pod numerem 1917, którą Francis West zamierzał poślubić w przyszłym tygodniu, również nie potrafi wskazać nikogo, komu zależałoby na śmierci jej narzeczonego.

Timothy Ivans, oskarżony o to, że dwa tygodnie temu nieumyślnie potrącił Normana Westa powodując jego zgon, odmówił rozmowy z dziennikarzami. Ivans przebywa obecnie w więzieniu, czekając na rozprawę sądową.Ned Beaumont powoli złożył gazetę i schował ją do kieszeni płaszcza. Usta miał zaciśnięte, spojrzenie skupione, poza tym jednak jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Oparł się wygodnie i przez resztę drogi bawił się nie zapalonym cygarem.

Wszedł do mieszkania i nie zatrzymując się, żeby zdjąć wierzchnie okrycie, ruszył prosto do telefonu. Zadzwonił w cztery miejsca; w każdym prosił do aparatu Paula Madviga, a następnie pytał rozmówcę, czy przypadkiem nie orientuje się, gdzie można Paula zastać. Po czwartym telefonie poddał się.

Odwiesił słuchawkę, wziął ze stołu cygaro, zapalił je, po chwili jednak położył je na krawędzi blatu i znów sięgnął po słuchawkę. Wykręciwszy numer ratusza, poprosił panienkę z centrali o połączenie go z gabinetem prokuratora. Czekając na rozmowę, przyciągnął sobie nogą krzesło, usiadł i podniósł cygaro do ust.

- Halo? Chciałem mówić z panem Farrem - powiedział, kiedy na drugim końcu linii odezwał się jakiś głos. - Ned Beaumont... Dobrze, dziękuję. - Zaciągnął się, po czym wolno wypuścił dym z ust. - Halo, Farr? Wróciłem kilka minut temu... Tak. Czy moglibyśmy się spotkać...? No właśnie. Rozmawiałeś z Paulem na temat zabójstwa tego Westa...? A nie wiesz, gdzie on się podziewa...? Tak, chciałbym w tej sprawie z tobą pogadać... Za pół godziny? Świetnie.

Kiedy skończył rozmowę, podszedł do stolika przy drzwiach, żeby przejrzeć pocztę. Znajdowało się na nim kilka gazet i dziewięć listów. Zerknął pośpiesznie na koperty, po czym je odłożył. W sypialni zdjął z siebie ubranie i ruszył do łazienki, żeby się ogolić i wykąpać.

2

Prokurator Michael Joseph Farr był tęgim, czterdziestoletnim mężczyzną o ryżych włosach ostrzyżonych najeża i rumianej, zadziornej twarzy. Urzędował przy biurku z orzecha włoskiego, na którym znajdował się tylko telefon oraz duży, oryginalny kałamarz z zielonego onyksu. Ozdobą kałamarza była mosiężna figurka nagiej tancerki, która stała na jednej nodze między dwoma umieszczonymi pionowo czarno-białymi piórami i trzymała w górze samolot.

Mężczyzna chwycił rękę Neda w obie dłonie i uścisnął serdecznie, po czym posadził gościa na obitym skórą fotelu. Dopiero wtedy wrócił na swoje miejsce za biurkiem.

- Jak podróż? - zapytał. Spoglądał na Neda przyjaźnie i z ciekawością.

- W porządku. Słuchaj, chodzi mi o zabójstwo Francisa Westa. Czy to wpłynie na sytuację Tima Ivansa?

Farr drgnął, jakby chciał się poderwać na równe nogi, ale w mig się opanował i po prostu udał, że szuka wygodniejszej pozycji na fotelu.

- Właściwie nie - odparł. - No, może trochę, ale nie za bardzo. Jest przecież trzeci brat, który będzie zeznawał przeciw Ivansowi. - Wpatrywał się w róg biurka, świadomie unikając wzroku gościa. - A dlaczego pytasz?

- Bo tak się zastanawiałem... Myślisz, że wystąpi w sądzie i powie, że widział Tima za kierownicą?

- Jasne. - Wciąż patrząc gdzieś w bok, przez chwilę Farr bujał się na fotelu, w przód i w tył, w przód i w tył. Jego mięsiste policzki poruszały się lekko przy każdym ruchu. Wreszcie przełknął głośno i wstał. Spojrzenie znów miał przyjazne. - Przepraszam cię, muszę na moment wyjść. Jak się podwładnych nie pilnuje, zapominają o wszystkim. Poczekaj na mnie. Chcę pomówić o Despainie.

- Nie śpiesz się - powiedział cicho Ned, kiedy prokurator był już w drzwiach.

Przez kwadrans siedział sam w gabinecie, spokojnie paląc cygaro.

Farr wrócił z marsem na czole.

- Przepraszam, że to tyle trwało - rzekł sadowiąc się za biurkiem - ale mamy pełne ręce roboty. Jeśli tak dalej pójdzie, to sam nie wiem...

- Wykonał bezradny gest.

- Nie szkodzi. Jest coś nowego w sprawie zabójstwa Taylora Hemy’ego?

- Nie. I dlatego chciałem cię spytać o Despaina. - Tak jak i przedtem, Farr unikał wzroku gościa.

- Właściwie, jak się dobrze zastanowić - powiedział Ned - to nic na niego nie mamy. - Ironiczny uśmiech, którego tamten nie zauważył, przemknął po jego ustach.

- Może. - Wpatrując się w róg biurka, prokurator pokiwał wolno głową. - Ale fakt, że tego samego wieczoru zwiał z miasta, nie świadczy o nim najlepiej.

- Miał powód. - Ned uśmiechnął się blado.

- Całkiem ważny powód.

Farr znów pokiwał głową, jakby gotów był uwierzyć.

- Więc myślisz, że nie zabił Henry’ego? - spytał.

- Myślę, że nie - odparł beztrosko Ned - ale nigdy nic nie wiadomo. Jeśli chcesz go na jakiś czas przymknąć, masz wystarczająco dużo poszlak.

Prokurator podniósł wzrok i uśmiechnął się niepewnie do Beaumonta.

- Nie chcę być wścibski... możesz mi nic nie mówić... ale po kiego licha Paul kazał ci jechać za Despainem do Nowego Jorku?

Przez chwilę Ned siedział zadumany, po czym wzruszył ramionami i rzekł:

- Nie kazał. Pozwolił.

Farr milczał. Ned zaciągnął się głęboko; wypuściwszy dym z ust, kontynuował:

- Bernie orżnął mnie na forsę. I dlatego dał nogę. Postawiłem tysiąc pięćset dolców na Peggy OToole i tak się złożyło, że wygrała gonitwę akurat tego wieczoru, kiedy zabito Taylora.

- W porządku, Ned - powiedział szybko Farr. - To nie moja sprawa, co ty i Paul robicie. Ale... Ale nie jestem pewien, czy Despain nie natknął się przypadkiem na Taylora i nie skorzystał z okazji, żeby go załatwić. Lepiej będzie, jak go zatrzymam, wiesz, tak na wszelki wypadek. - Jego szeroka, wystająca dolna warga rozciągnęła się w przymilnym uśmiechu. - Tylko broń Boże, nie pomyśl sobie, że się wtrącam w wasze sprawy...

Okrągła, rumiana twarz prokuratora lśniła od potu. Nagle pochylił się do przodu, otworzył szufladę i zanurzył w niej ręce. Zaszeleściły kartki. Po chwili wstał i obszedł biurko. Stanął nad gościem, trzymając w dłoni małą, białą kopertę.

- Masz - rzekł ochryple. - Przeczytaj i powiedz, co o tym sądzisz.

Ned Beaumont wziął kopertę, ale nie raczył na nią spojrzeć; chłodnym, badawczym wzrokiem wpatrywał się w rumiane oblicze, które przybierało coraz głębszy odcień czerwiem. Wreszcie Farr rozłożył tłuste ręce w pokornym, jakby przepraszającym geście.

- Nie przywiązuję do tego listu żadnej wagi - powiedział tonem, który również był pokorny i przepraszający. - Ale... wiesz, za każdym razem dostajemy takie różne donosy i... zresztą, sam przeczytaj.

Dopiero po dłuższej chwili Beaumont przeniósł spojrzenie z Farra na kopertę. Adres wystukany był na maszynie:

Szanowny Pan M. J. Farr Prokurator okręgowy Ratusz Miejski (do rąk własnych)

Na stemplu pocztowym widniała sobotnia data. W kopercie znajdował się pojedynczy arkusz białego papieru. List, bez nagłówka i podpisu, składał się z trzech następujących zdań:

Dlaczego po śmierci Taylora Henry’ego Paul Madvig ukradł jeden z jego kapeluszy?

Gdzie się podział kapelusz, który Taylor Henry miał na sobie w chwili morderstwa?

Dlaczego człowiek, który twierdzi, że pierwszy znalazł ciało Taylora Henry’ ego, został zatrudniony w prokuraturze?

Ned Beaumont złożył kartkę i wsunął ją z powrotem do koperty. Rzucił kopertę na biurko, przygładził kciukiem wąsa, najpierw z lewej strony, potem z prawej, i patrząc spokojnym wzrokiem na Farra, zapytał równie spokojnym tonem:

- I co?

Policzki Farra znów lekko zadrżały.

- Na miłość boską! - zawołał. Czoło miał zmarszczone, spojrzenie wręcz błagalne. - Chyba nie sądzisz, że poważnie traktuję te bzdury? Zawsze kiedy coś się dzieje, dostajemy tony takich listów. Chciałem ci go tylko pokazać.

- Skoro tak, to w porządku - powiedział Beaumont. Z jego oczu i głosu wciąż przebijał ten sam spokój. - Wspominałeś o tym Paulowi?

- O liście? Nie. Przyszedł w porannej poczcie, a dziś jeszcze nie widziałem się z Paulem.

Ned wziął kopertę z biurka i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Widać było, że Farr ma ochotę zaprotestować, ale się nie odważył; bez słowa obserwował poczynania gościa. Ned sięgnął do innej kieszeni po cienkie, cętkowane cygaro.

- Na twoim miejscu - rzekł - nic bym o tym Paulowi nie mówił. Ma dostatecznie dużo na głowie i...

- Dobrze, Ned - wtrącił Farr, zanim Beaumont dokończył zdanie. - Oczywiście.

Przez jakiś czas obydwaj milczeli, Ned spoglądając z zadumą na Farra, Farr wpatrując się w róg biurka. W końcu ciszę przerwał terkot telefonu. Prokurator chwycił słuchawkę.

- Tak... tak... - Wystająca dolna warga zacisnęła się na górnej, a rumianą twarz pokryły ciemniejsze plamy. - Co to ma znaczyć, do cholery?! - ryknął. - Sprowadźcie go natychmiast!

Jeśli zacznie kręcić, damy mu popalić! Tak... Do roboty. - Cisnął słuchawkę na widełki i wlepił wzrok w Neda.

Beaumont, który właśnie zamierzał przypalić cygaro, zastygł na moment w bezruchu, z cygarem w lewej ręce, z zapalniczką w prawej. Oczy mu błyszczały. Wysunął czubek języka, po czym cofnął go i rozchylił usta w uśmiechu, który nie wyrażał jednak wesołości.

- Niedobre wieści? - zapytał cicho.

- Chodzi o Boyda Westa - odparł ze złością prokurator. - Trzeciego brata, który też rozpoznał Ivansa. Kiedy o nim wspomniałeś, pomyślałem sobie, że warto go jeszcze raz wybadać. I wiesz co? Nagle drań twierdzi, że nie jest pewien, czy to był Ivans.

Ned pokiwał głową, jakby ta informacja wcale go nie zdziwiła.

- I co teraz? - spytał.

- Nie będzie gówniarz z nas drwił! Skoro rozpoznał w Ivansie faceta, który przejechał jego brata, to tak zezna w sądzie! Kazałem go tu przywieźć. Zmieni śpiewkę, zanim z nim skończę!

- Może tak, może nie...

- Ręczę ci, że zmieni! - Prokuratorskie biurko zatrzęsło się od ciosu prokuratorskiej pięści.

Wściekłość Farra nie zrobiła na Nedzie żadnego wrażenia. Zapalił cygaro, po czym schował do kieszeni zapalniczkę i wypuścił z ust kłęby dymu.

- Masz oczywiście rację, ale może się zdarzyć, że popatrzy na Tima i oświadczy: „Nie, wysoki sądzie, nie mogę przysiąc, że to on”. Co wtedy zrobisz? - spytał, uśmiechając się lekko.

Farr znów huknął pięścią w biurko.

- O, nie! Kiedy ja z nim skończę, to wstanie potulnie, wskaże Ivansa i powie: „To on!”

Ned przestał się uśmiechać.

- Nie oszukuj się - rzekł znużonym tonem.

- Dobrze wiesz, że nic takiego nie powie. I nic na to nie poradzisz. A bez jego zeznań całe oskarżenie diabli wezmą. Znaleźliście wóz z bimbrem, ale nie macie żadnego dowodu, że to Tim Ivans siedział za kierownicą, kiedy wóz wpadł na Normana Westa. Z dwóch naocznych świadków jeden, Francis, nie żyje, a drugi, Boyd, boi się zeznawać. Nie zdołacie Tima skazać.

- Jeśli myślisz - zdenerwował się Farr - że zamierzam leżeć do góry brzuchem i...

- Wszystko jedno, czy będziesz leżał, stał, czy jeździł na rowerze - przerwał mu Ned, machając ze zniecierpliwieniem ręką. - Przegrałeś i koniec.

- Czyżby? Jako prokurator okręgowy mogę...

- Nagle Farr urwał. Chrząknął, przełknął ślinę. Z jego oczu znikł wojowniczy wyraz, pojawiło się natomiast zmieszanie, a po chwili strach. Mężczyzna pochylił się nad biurkiem, zbyt przerażony, aby starać się go ukryć. - Naturalnie jeśli ty... jeśli Paul... słuchaj, jeżeli istnieje jakikolwiek powód, żebym się tym nie zajmował... mogę nie wnosić oskarżenia...

Uśmiech, który nie wyrażał wesołości, ponownie zagościł na ustach Neda. Poprzez opary dymu Beaumont spojrzał roziskrzonym wzrokiem na swojego rozmówcę, potrząsnął wolno głową i powiedział nieprzyjemnym, choć ociekającym słodyczą głosem:

- Nie, Farr, nie istnieje taki powód. Paul obiecał Ivansowi, że po wyborach wyciągnie go z paki. Ale bez względu na to, co ty o tym sądzisz, Paul nie zlecał nikomu żadnego zabójstwa. Zresztą Ivans nie jest kimś aż tak ważnym, żeby dla ratowania jego skóry mordować świadków. Więc jak mówię, nie istnieje taki powód. Chciałbym, żebyś miał w tej sprawie jasność.

- Ależ źle mnie zrozumiałeś, Ned! - oburzył się prokurator. - Do jasnej cholery, przecież wiesz, że jestem i twoim, i Paula największym poplecznikiem. Tyle razy dawałem temu wyraz! Ja... ja naprawdę nic złego nie miałem na myśli! Chciałem tylko powiedzieć, że zawsze możecie na mnie liczyć.

- To dobrze - rzekł bez entuzjazmu Ned, podnosząc się z fotela.

Farr również wstał i wyciągając czerwoną łapę, wyszedł zza biurka.

- Musisz już iść? - spytał. - Nie chcesz zobaczyć, jak się ten West zachowa, kiedy go tu przywiozą? - Spojrzał na zegarek. - Słuchaj, a co robisz wieczorem? Może byśmy się wybrali na kolację?

- Niestety, nie mogę - odparł Ned. - No, czas na mnie.

Pozwolił, żeby Farr serdecznie uściskał na pożegnanie jego dłoń, mruknął pod nosem, że dobrze, na pewno wpadnie, gdy będzie w pobliżu, i tak, muszą się koniecznie wybrać kiedyś na kolację, po czym opuścił gabinet.

3

Kiedy Ned Beaumont zjawił się w wytwórni skrzyń, w której Walter Ivans pracował jako brygadzista, Walter stał akurat obok jednego z mężczyzn, którzy obsługiwali rząd maszyn do wbijania gwoździ. Spostrzegłszy Neda, skinął mu głową na powitanie, po czym ruszył w jego stronę starając się nadać swoim niebieskim oczom i bladej, okrągłej twarzy wyraz radości, jakiej bynajmniej nie odczuwał.

- Cześć, Walt - powiedział Ned i odwróciwszy się bokiem do drzwi, udał, że nie widzi wyciągniętej ręki brygadzisty. - Wyjdźmy z tego hałasu.

Słowa Ivansa zagłuszył łoskot wbijanych w drewno gwoździ. Mężczyźni skierowali się do otwartych drzwi, za którymi znajdował się szeroki drewniany pomost oraz prowadzące na ziemię drewniane schody.

- Wiesz, że wczoraj wieczorem sprzątnięto jednego z dwóch świadków, którzy mieli zeznawać przeciw twojemu bratu? - spytał Beaumont, kiedy stali na drewnianym pomoście.

- T-tak, cz-cz-czytałem w g-gazecie.

- I wiesz, że ten drugi świadek nagle nie jest pewien, czy potrafi rozpoznać Tima?

- Nie w-w-wiedziałem o tym, N-ned.

- Jeśli nie rozpozna, Tim zostanie zwolniony.

- N-no tak.

- Myślałem, że ta wiadomość cię bardziej ucieszy.

- A-a-ależ ja się c-cieszę, jak B-boga kocham! - zawołał Ivans, wycierając rękawem czoło.

- Znałeś Francisa Westa? Tego zamordowanego?

- Nie. W-w-widziałem go t-tylko raz, kiedy P-poszedłem go p-prosić, żeby z-z-zlitował się nad Timem.

- I co powiedział? - zapytał Ned.- Ż-żebym się w-w-wypchal.

- Kiedy to było?

Walter Ivans przestąpił nerwowo z nogi na nogę, znów otarł rękawem czoło.

- D-dwa albo trzy d-dni temu - rzekł.

- Nie wiesz, kto mógł go zabić, Walt? - spytał cicho Ned.

Ivans pokręcił głową.

Przez chwilę Ned Beaumont patrzył z zadumą gdzieś ponad ramieniem brygadzisty. Tuż obok, zza drzwi, dolatywał stukot maszyn do wbijania gwoździ, z wyższego piętra dochodziło wycie pił. Ivans wziął głęboki oddech i wolno wypuścił powietrze.

Wreszcie Ned spojrzał w niebieskie oczy hansa, a na jego twarzy odmalowało się zatroskanie. Pochylając się do przodu, zapytał:

- Dasz sobie radę, Walt? Bo niektórzy będą myśleć, że zastrzeliłeś Westa, żeby ratować Tima. Czy...

- M-mam alibi. C-c-cały wieczór, od ósmej do d-drugiej nad r-ranem, byłem w k-klubie - wyjąkał pośpiesznie Ivans. - H-harry Sloss, Ben F-ferris i B-brager mogą to p-p-potwierdzić.

Ned Beaumont roześmiał się.

- Masz szczęście! - oznajmił lekko, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w dół po schodach, nie reagując na przyjazny, pożegnalny gest Ivansa.

4

Cztery przecznice dalej wszedł do restauracji, żeby skorzystać z telefonu. Zadzwonił w te same cztery miejsca co wcześniej, w każdym prosząc do telefonu Paula Madviga i w każdym zostawiając wiadomość, żeby Madvig się z nim skontaktował. Następnie złapał taksówkę i pojechał do domu.

Na stole przy drzwiach, opócz starych listów, leżała porcja nowych. Ned powiesił na wieszaku płaszcz i kapelusz, zapalił cygaro i usiadł z pocztą w największym z obitych czerwonym pluszem foteli. Czwarta koperta, którą otworzył, była łudząco podobna do tej, jaką zabrał ze sobą od Farra. Znajdujący się w środku list, bez nagłówka i podpisu, składał się z trzech wystukanych na maszynie zdań:

Czy Taylor Henry nie żył, kiedy go znalazłeś, czy może byłeś przy tym, jak go mordowano?

Dlaczego zwlekałeś z telefonem na policję, dopóki policja sama nie odkryła zwłok?

Czy myślisz, że fabrykując dowody przeciwko niewinnym zdołasz ochronić winnych?

Przez chwilę Ned siedział zadumany, ze zmrużonymi oczami i nachmurzoną miną, zaciągając się cygarem, po czym porównał swój list z listem do Farra. Papier, czcionka i rozmieszczenie trzech pytań były identyczne, data na stemplu pocztowym również.

Marszcząc czoło, schował oba listy do kopert, a koperty do kieszeni, lecz natychmiast wyciągnął je z powrotem, ponownie przeczytał i ponownie się im przyjrzał. Cygaro paliło się nierówno, bo zbyt raptownie zaciągał się dymem. Odłożył je więc z niesmakiem na krawędź stołu i nerwowo potarł palcem wąs. Znów wsunął listy do kieszeni. Wcisnął się głębiej w fotel, wbił wzrok w sufit i zaczął obgryzać paznokcie. Po paru sekundach przejechał ręką po włosach, rozluźnił nieco kołnierzyk koszuli i nagle się wyprostował. Wyjął koperty, ale zaraz, nawet nie rzuciwszy na nie okiem, znów je schował do kieszeni. Przygryzł dolną wargę. Wreszcie, zniecierpliwiony, otrząsnął się z zadumy i sięgnął po resztę korespondencji. Czytał któryś z kolei list, kiedy zadzwonił telefon.

- Halo? A cześć, Paul. Gdzie jesteś...? Długo tam jeszcze będziesz...? Dobrze, wpadnij do mnie po drodze... Tak, będę w domu.

Odłożył słuchawkę i wrócił do czytania listów.

5

Paul Madvig, ubrany w szary tweedowy garnitur, zjawił się w mieszkaniu Neda, kiedy w kościele po drugiej stronie ulicy dzwony biły na Anioł Pański.

- Jak się masz, Ned? - spytał serdecznie. - Kiedy wróciłeś?

- Około południa - odparł Beaumont, ściskając dłoń postawnego blondyna.

- I co, wszystko w porządku?

- Owszem. Zdobyłem to, co chciałem. - Zadowolony z siebie, Ned wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- To świetnie. - Madvig rzucił kapelusz na krzesło i usiadł w fotelu przy kominku.

Ned również usiadł.

- Nic się nie wydarzyło podczas mojej nieobecności? - zapytał, biorąc ze stolika do połowy opróżnioną szklankę, która stała obok srebrnego naczynia do przyrządzania koktajli.

- Wyjaśniła się sprawa kontraktów kanalizacyjnych.

- Zgodziłeś się na mniejszy zysk? - Ned pociągnął łyk ze szklanki.

- Na dużo mniejszy. Nie zarobimy tyle, ile powinniśmy, ale nie chciałem wprowadzać zamętu tuż przed wyborami. Odbijemy to sobie w przyszłym roku, kiedy rozszerzymy działalność na Salem i Chestnut.

Ned skinął głową. Patrząc na długie, skrzyżowane w kostkach nogi blondyna, zauważył:

- Do tweedu nie nosi się jedwabnych skarpet.

- Nie? - Madvig wyprostował nogę i przyjrzał się skarpetom. - Lubię jedwab.

- To zrezygnuj z tweedu. Odbył się już pogrzeb Taylora?

- W piątek.

- Brałeś udział?

- Tak - odparł Madvig i po chwili dodał, jakby lekko zażenowany: - Senatorowi na tym zależało.

Ned Beaumont odstawił szklankę na stolik, z kieszeni na piersi wyciągnął białą chustkę i otarł nią usta.

- Jak się miewa senator? - zapytał. Zerknął ukosem na blondyna, nie kryjąc rozbawienia.

- Dobrze. - Madvig wciąż sprawiał wrażenie zażenowanego. - Spędziłem z nim prawie całe dzisiejsze popołudnie.

- U niego w domu?

- Tak.

- Twoje jasnowłose cudo też tam było?Madvig uniósł pytająco brew.

- Janet? Owszem, była.

- Aha, więc jesteśmy już po imieniu? - Ned schował chustkę; z jego gardła wydobył się cichy, stłumiony rechot. - Jak tam wasze sprawy?

Blondyn zdołał się wreszcie opanować.

- Nadal zamierzam się z nią ożenić - odparł z powagą.

- Czy ona wie, że... że masz wobec niej tak szlachetne zamiary?

- Chryste, Ned! - zezłościł się Paul Madvig.

- Długo się będziesz bawił w prokuratora? Beaumont roześmiał się. Sięgnął po srebrne naczynie, potrząsnął nim i napełnił szklankę.

- Co sądzisz o zabójstwie Francisa Westa? - spytał, kiedy już siedział ze szklanką w ręce.

Madvig zrobił zdziwioną minę, jakby nie wiedział, o co chodzi. Po chwili pokiwał głową.

- To ten, którego zastrzelono wczoraj na North Achland, prawda?

- Zgadza się.

W niebieskich oczach Madviga znów pojawiło się zdziwienie.

- Nie znałem go - powiedział.

- Miał zeznawać przeciwko bratu Waltera Ivansa. Teraz drugi świadek, Boyd West, boi się i woli trzymać język za zębami, więc prokurator musi zwolnić Tima.

- Bardzo dobrze - ucieszył się Madvig, ale ledwo wypowiedział te słowa, spochmurniał. Podciągnął nogi i pochylając się w fotelu, spytał:

- Boi się?

- Tak. Ma potwornego pietra.

Blondyn siedział skupiony, poważny, patrząc na Beaumonta zimnym wzrokiem.

- Ned, do czego zmierzasz?

Beaumont opróżnił szklankę i postawił ją na stole.

- Kiedy Walter usłyszał, że do czasu wyborów nie kiwniesz palcem, żeby pomóc Timowi, udał się do Shada 0’Rory. - Ned mówił wolno, monotonnie, jakby recytował tekst z pamięci. - Shad wysłał kilku swoich goryli, aby przekonali braci Westów, że nie warto zeznawać przeciwko Timowi. Jeden z nich nie dał się przekonać, więc go zastrzelili.

Madvig zmarszczył czoło.

- Bzdura! - krzyknął. - Co Shada obchodzą kłopoty Tima Ivansa?

- Nie wiem, tak sobie tylko zgaduję - powiedział z irytacją Ned i znów sięgnął po srebrne naczynie. - Możemy mówić o czym innym.

- Nie wygłupiaj się, Ned. Wiesz, że ufam twojej intuicji. Gadaj, co ci przyszło do głowy.

Beaumont odstawił naczynie, nie napełniwszy szklanki.

- No dobra, Paul. Może się mylę, ale... Otóż ogólnie wiadomo, że Walter Ivans pracuje dla ciebie i jest członkiem twojego klubu, więc gdyby cię prosił, zrobiłbyś co w twej mocy, żeby wyciągnąć jego brata z tarapatów. Teraz wszyscy będą się zastanawiać, czy nie kazałeś sprzątnąć jednego ze świadków, a drugiemu napędzić stracha. Mówiąc „wszyscy”, mam oczywiście na myśli zwykłych ludzi, tak zwanych porządnych obywateli, oraz te różne kółka kobiece, którym ostatnio boisz się narazić. Bo cały półświatek, któremu zwisa to, czy dałeś rozkaz zabicia Westa czy nie, będzie gadać o czymś zupełnie innym. O tym, że nie chciałeś kiwnąć palcem, żeby pomóc jednemu ze swoich chłopaków, więc ten musiał się zwrócić do Shada. I że Shad mu pomógł. Tylko pomyśl, w jakim cię to stawia świetle. A może nie wierzysz, że Shad zaciera ręce z uciechy?

- Cholerny pętak! - warknął przez zaciśnięte zęby Madvig, wpatrując się w zielony liść, który przykleił się do dywanu. - Wszystkiego się po nim można spodziewać!

Ned wbił wzrok w rozmówcę.

- Jest jeszcze coś, co trzeba rozważyć - kontynuował po chwili. - Nie mówię, że tak się stanie, ale Shad może ci wyciąć znacznie gorszy numer.

- Jaki?

- Walter Ivans był wczoraj w klubie do drugiej nad ranem. Załatwiał sobie alibi. Zawsze wychodzi koło jedenastej; jedynie wtedy, gdy jest bankiet, zdarza się mu zostać dłużej. - Ned zniżył głos. Jego piwne oczy były skupione, poważne. - Co będzie, jeśli Shad spreparuje jakieś dowody rzeczowe, żeby wrobić go w morderstwo? Wszystkie te panie z kółek kobiecych i ci porządni obywatele będą pewni, że alibi Walta jest lipne, że starasz się go osłonić.

- Cholerny pętak - powtórzył Madvig. Wstał z fotela i wsadził ręce do kieszeni. - Boże, żeby było już po wyborach! Albo żeby odbywały się dopiero za kilka miesięcy!

- Ba!

Klnąc z wściekłości pod nosem, Madvig postąpił kilka kroków do przodu. Jego potężna klatka piersiowa falowała. Stanął na środku pokoju, z marsem na czole, i utkwił wzrok w telefonie znajdującym się na stoliku przy drzwiach sypialni. Nie patrząc na Beaumonta, zawołał do niego przez ramię:

- Wymyśl coś! - Ruszył w stronę telefonu, ale znów stanął. - Już wiem - powiedział odwracając się. - Przepędzimy Shada z miasta. Drażni mnie ten facet. Załatwimy go jeszcze dziś.

- W jaki sposób? - spytał Beaumont. Madvig uśmiechnął się.

- Bardzo prosty. Powiem Raineyowi, żeby zrobił nalot na „Psią budę”, „Rajski ogród” i inne lokale, którymi zawiaduje Shad i jego kumple. Powiem mu, żeby zamknął je po kolei, jeden po drugim, wszystkie dzisiejszego wieczoru.

- Postawisz Raineya w niezręcznej sytuacji - rzekł z wahaniem Ned. - Nasi gliniarze nie nawykli do egzekwowania kar za łamanie prohibicji. Wcale im się to nie spodoba.

- Trudno. Nawet jeśli mi wyświadczą tę drobną przysługę, nadal będą moimi dłużnikami.

- Niby tak. - W twarzy Beaumonta wciąż było widać wahanie. - Ale żeby otworzyć kasę pancerną, czasem wystarczy zwykły łom, więc po co od razu podkładać dynamit?

- Masz inny pomysł?

- Nie, ale może lepiej wstrzymać się kilka dni, dopóki...

Paul Madvig pokręcił głową.

- Nic z tego, Ned. Nie zamierzam czekać. Nie znam się na kasach pancernych, nie umiem ich otwierać, ale umiem walczyć. Po swojemu, waląc bykiem między oczy. Nigdy nie nauczyłem się boksować zgodnie z przepisami; raz czy dwa razy próbowałem, ale kiepsko na tym wyszedłem. Zdecydowanie wolę dynamit. Wysadzimy Shada 0’Rory w powietrze!

6

- Więc możesz się o nic nie martwić - powiedział chudeusz w rogowych okularach i zadowolony z siebie usiadł z powrotem na krześle.

- Mnie to, cholera, nie przekonuje - rzekł siedzący po jego lewej ręce kościsty facet z ciemnymi, krzaczastymi wąsami i mizerną resztką czupryny na głowie.

- Nie? - Chudeusz popatrzył na niego przez okulary. - U mnie Paul nie musi zjawiać się osobiście, żeby...

Wąsacz zaklął pod nosem.

- Hej, Breen - zwrócił się do niego Madvig. - Widziałeś się z Parkerem?

- Tak - odparł wąsacz. - Zgadza się dać pięć, ale myślę, że można wydusić z niego trochę więcej.

- Trochę? - spytał pogardliwie chudy okularnik. - Sądzę, że sporo więcej!

Wąsacz skrzywił się.

- Tak? - Zerknął ukosem na chudego. - A niby z kogo udało ci się aż tyle wydusić, co?

Do dębowych drzwi rozległo się trzykrotne pukanie. Ned Beaumont wstał z krzesła, na którym siedział okrakiem, i ruszył w ich stronę. Uchylił je na szerokość dłoni.

W korytarzu stał śniady mężczyzna o niskim czole, ubrany w granatowy garnitur, który aż się prosił o żelazko. Facet nie próbował wejść do środka, usiłował natomiast mówić zniżonym głosem, ale był tak przejęty, że wszyscy usłyszeli jego słowa.

- Shad 0’Rory jest na dole! Chce się widzieć z Paulem!

Beaumont zamknął drzwi i opierając się o nie plecami, spojrzał na Madviga. Spośród dziesięciu mężczyzn znajdujących się w gabinecie tylko oni dwaj zachowywali się tak, jakby wiadomość, którą przed chwilą usłyszeli, nie zrobiła na nich wrażenia. Inni starali się wprawdzie nic po sobie nie okazywać, ale byli wyraźnie podnieceni, oddechy mieli przyśpieszone.

- Paul, 0’Rory chce się z tobą widzieć. Jest na dole - powiedział Ned Beaumont udając, iż nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie musi powtarzać słów śniadego mężczyzny.

Madvig popatrzył na zegarek.

- Teraz nie mogę - stwierdził. - Ale jeśli gotów jest zaczekać, niedługo będę wolny.

Ned skinął głową i otworzył drzwi.

- Powiedz, że na razie Paul jest zajęty, ale potem może go przyjąć - poinformował mężczyznę na korytarzu i zamknął drzwi.

Madvig wrócił do przerwanej rozmowy; zapytał jednego z obecnych, gościa o kwadratowej szczęce i żółtej cerze, ile mogą zdobyć głosów na północ od Chestnut Street. Indagowany odparł, że jego zdaniem „o niebo więcej” niż zeszłym razem, ale wciąż za mało, żeby wygrać. Kiedy mówił, co rusz spoglądał kątem oka w stronę drzwi.

Beaumont znów usiadł okrakiem na krześle przy oknie i zapalił cygaro.

Madvig zadał kolejne pytanie: jaką sumą wesprze kampanię wyborczą Hartwick? Mężczyzna, do którego pytanie było skierowane, powstrzymał się od patrzenia na drzwi, lecz nie potrafił udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

Napięcie w gabinecie rosło mimo spokoju bijącego z twarzy MacMga i Beaumonta oraz ich rzeczowej analizy ewentualnych problemów związanych z kampanią wyborczą.

Wreszcie po kwadransie Madvig wstał.

- No dobra - oświadczył. - Czeka nas jeszcze kupa roboty, ale wkrótce powinno być z górki. Jeśli się dobrze przyłożycie, wygramy bez trudu.

Stanął w drzwiach i każdemu z wychodzących ściskał dłoń. Widać było, że mężczyźni chcą jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Beaumont nie ruszył się z miejsca.

- Mam zostać, czy wolisz, żebym się wyniósł? - spytał blondyna, gdy byli już sami.

- Zostań. - Madvig podszedł do okna i popatrzył w dół na skąpaną w słońcu China Street.

- Czyli co, będziesz walczył po swojemu, bykiem między oczy?

- Albo z kopa - odparł blondyn. Odwrócił się od okna i uśmiechnął łobuzersko. - Inaczej nie umiem.

Beaumont zamierzał coś odpowiedzieć, ale w tym momencie ktoś nacisnął klamkę i otworzył drzwi.

Do gabinetu weszło dwóch mężczyzn trochę powyżej średniego wzrostu. Pierwszy odznaczał się niezwykle szczupłą budową ciała, ale wrażenie jego kruchości było złudne. Mimo białych jak śnieg włosów, mógł liczyć niewiele ponad trzydzieści pięć lat. Oczy miał żywe, szaroniebieskie, twarz chudą, pociągłą, o regularnych rysach. Ubrany był w granatowy garnitur i granatowy płaszcz; w dłoni obciągniętej czarną rękawiczką trzymał czarny melonik.

Jego ciemnowłosy towarzysz wyglądał jak typowy bandzior. Kabłąkowate nogi, szerokie ramiona, długie, potężne łapy i płaska twarz sprawiały, że przypominał goryla. Nie zdejmując z głowy szarego filcowego kapelusza, zamknął drzwi, po czym oparł się o nie i wsunął ręce do kieszeni płaszcza.

Tymczasem siwowłosy przybysz postąpił kilka kroków w głąb gabinetu, położył melonik na krześle i zaczął zdejmować rękawiczki.

- Jak się masz, Shad? - zapytał przyjaźnie Madvig, z rękami w kieszeniach spodni.

- Dobrze, Paul - odparł śpiewnym barytonem Shad 0’Rory. - A ty? - Mówił z lekkim irlandzkim akcentem.

- Znasz Beaumonta, prawda? - Blondyn nieznacznym ruchem głowy wskazał Neda.

- Tak.

Ned nie wstał z krzesła ani nie skinął Shadowi na powitanie; Shad jemu też nie.

- Tak sądziłem - rzekł Madvig.

Shad 0’Rory zdjął drugą rękawiczkę, po czym schował obie do kieszeni płaszcza.

- Słuchaj, Paul, nie mieszajmy polityki z interesami - powiedział. - Płaciłem, płacę i jestem gotów nadal płacić, ale chcę mieć coś w zamian.

- To znaczy? - spytał bez większego zainteresowania Madvig.

- To znaczy, że połowa gliniarzy w tym mieście je, pije i popuszcza pasa za szmal, który dostają ode mnie i moich przyjaciół.

Madvig usiadł przy stole.

- No i? - Jego ton był równie obojętny jak przedtem.

- No i chcę mieć to, za co płacę. A płacę za spokój. Za to, żeby nie mieć problemów z glinami.Paul Madvig parsknął śmiechem.

- Masz do mnie pretensje, że opłacani przez ciebie gliniarze zachowują się niepokornie?

- Doolan przyznał mi się wczoraj, że poleciłeś im zamknąć moje lokale - rzekł 0’Rory.

Madvig znów zarechotał.

- Co ty na to, Ned? - zwrócił się do Beaumonta.

Beaumont uśmiechnął się krzywo, ale nie odezwał się słowem.

- Wiesz, co myślę? - Madvig w dalszym ciągu patrzył na Neda. - Myślę, że kapitam Doolan zbytnio się przepracowuje. Myślę, że trzeba go wysłać na długi, zasłużony urlop. Przypomnij mi o tym, Ned.

- Płacę za ochronę, Paul, i chcę ją mieć - oświadczył Shad 0’Rory. - Co innego interesy, co innego polityka. Nie mieszajmy tych dwóch rzeczy.

- Nic z tego.

Przez chwilę niebieskie oczy gościa wpatrywały się z rozmarzeniem w jakiś odległy punkt. Mężczyzna uśmiechnął się smutno. Kiedy w końcu przemówił swoim melodyjnym barytonem, z jego głosu również przebijał smutek.

- Poleje się krew.

- To zależy wyłącznie od ciebie. - Z głosu i spojrzenia Madviga nie sposób było nic wyczytać.

Siwowłosy mężczyzna skinął głową.

- Poleje się - stwierdził ze smutkiem. - Jestem za silny, żebyś mógł się mnie ot tak pozbyć.

Madvig rozparł się w fotelu, wyciągnął przed siebie nogi, skrzyżował je w kostkach i powiedział jakby od niechcenia:

- Może jesteś za silny, żeby ulec mi bez stawiania oporu, ale poradzę sobie. - Zasznurował usta, na chwilę się zamyślił, a potem dodał: - Przegrałeś, mały.

Z oczu Shada 0’Rory znikł zarówno smutek, jak i wyraz rozmarzenia. Mężczyzna włożył czarny melonik, poprawił kołnierz płaszcza i mierząc w Madviga długim, białym palcem, oznajmił:

- Dziś wieczorem zamierzam ponownie otworzyć „Psią budę”. Nie życzę sobie żadnych kawałów. Bo nie pozostanę ci dłużny.

Madvig rozprostował nogi i sięgnął po telefon na stole. Wykręciwszy numer policji, poprosił do aparatu komisarza Raineya.

- Halo, Rainey...? Doskonale, dziękuję. Jak tam rodzina...? No to świetnie... Doszły mnie słuchy, że Shad ponownie zamierza otworzyć „Psią budę”... Tak, dziś wieczorem. Załatw go tak, żeby więcej nie podskakiwał... W porządku... Jasne... Żegnam. - Odsunął od siebie telefon i popatrzył na gościa. - Zrozumiałeś wreszcie? Jesteś skończony, Shad. Nie masz tu więcej czego szukać.

- Zrozumiałem - powiedział cicho 0’Rory i skierował się do drzwi. Otworzył je i znikł na korytarzu.

Bandzior o kabłąkowatych nogach został chwilę dłużej. Najpierw splunął na dywan, potem zmierzył groźnym, wyzywającym wzrokiem obu mężczyzn i dopiero wtedy ruszył za swoim szefem.

Ned Beaumont wytarł dłonie chustką do nosa. Spojrzenie miał ponure. Siedział bez słowa, nie odzywając się do Madviga, który patrzył na niego wyczekująco. Wreszcie Madvig przerwał ciszę.- No i co sądzisz? - spytał.

- Popełniasz błąd, Paul. Blondyn wstał i podszedł do okna.

- Cholera jasna! - warknął. - Czy musisz mieć zastrzeżenia do wszystkiego, co robię?

Beaumont podniósł się i postąpił krok w stronę drzwi.

Madvig odwrócił się od okna.

- Gdzie idziesz? - spytał ze złością.

- Zmywam się - odparł Beaumont i wyszedł z gabinetu. Zbiegł na dół po schodach, odebrał z szatni kapelusz i opuścił teren klubu. Poszedł piechotą na dworzec, gdzie kupił bilet z miejscówką na nocny pociąg do Nowego Jorku. Po czym wrócił taksówką do domu.

7

Akurat doglądał pracy ubranej na szaro grubej, niezgrabnej kobiety oraz pyzatego wyrostka, którzy pakowali jego dobytek do skrzyni i trzech skórzanych walizek, kiedy nagle rozległ się dzwonek do drzwi.

Kobieta, mrucząc coś pod nosem, podniosła się z kolan i poszła otworzyć.

- Mój Boże, pan Madvig! - zawołała. - Proszę, niech pan wejdzie.

- Jak się pani miewa, pani Duveen? - spytał Paul, wchodząc do pokoju. - Słowo daję, wygląda pani coraz młodziej! - Powiódł spojrzeniem po skrzyni, po walizkach i zatrzymał wzrok na wyrostku. - Cześć, Charley. Chyba już niedługo zaczniesz u mnie pracować, co?

Chłopiec zarumienił się.

- Dzień dobry panu - powiedział nieśmiało. Wreszcie Madvig wyszczerzył zęby do Neda.

- Wyjeżdżasz? - spytał.

- Owszem. - Beaumont uśmiechnął się uprzejmie.

Blondyn rozejrzał się wkoło, popatrzył na skrzynię i walizki, na stosy ubrań piętrzące się na krzesłach, na szuflady powyciągane z komody. Kobieta i wyrostek wrócili do pracy. Z jednego ze stosów Ned wyciągnął dwie wyblakłe ko szule i odłożył je na bok.

- Mogę ci zająć pół godziny? - spytał Madvig.

- Pewnie. Mam mnóstwo czasu.

- Wyjdźmy stąd.

Ned włożył płaszcz i kapelusz.

- Niech pani spakuje, co się da - powiedział do kobiety. - Resztę wyślemy.

Zeszli na dół i ruszyli do najbliższego skrzyżowania.

- Dokąd się wybierasz?

- Do Nowgo Jorku. Skręcili w boczną uliczkę.

- Wracasz tam na stałe?

- Nie wiem. - Ned wzruszył ramionami. - W każdym razie stąd wyjeżdżam na zawsze.

Pchnęli pomalowane na zielono drewniane drzwi na tyłach murowanego budynku i wąskim przejściem doszli do kolejnych drzwi, które prowadziły do baru. Przywitali się z barmanem oraz z trzema spośród kilku mężczyzn siedzących ze szklankami w dłoni, po czym udali się do małej pustej salki mieszczącej cztery stoliki. Usiedli.

Barman wsunął głowę przez drzwi i spytał:

- Piwo, jak zwykle?

- Tak - odpowiedział Madvig. - Dlaczego,Ned? - zwrócił się do Beaumonta, kiedy barman odszedł.

- Bo mi bokiem wyłazi prowincja.

- Nie prowincja, tylko ja, prawda?

Ned milczał. Przez chwilę Madvig również nic nie mówił, wreszcie westchnął głęboko.

- Cholera, aleś sobie wybrał moment! Wyjeżdżasz w najgorętszym okresie.

Do sali wkroczył barman z dwoma dużymi kuflami jasnego piwa oraz talerzem precli. Dopiero gdy postawił wszystko na stoliku i wyszedł, zamykając za sobą drzwi, Madvig kontynuował.

- Ciężko się z tobą dogadać, Ned! Beaumont wzruszył ramionami.

- Nie przeczę. - Uniósł kufel i pociągnął łyk.

- Naprawdę chcesz wyjechać? - spytał blondyn, biorąc precel i łamiąc go na mniejsze kawałki.

- Już podjąłem decyzję.

Madvig otrzepał z okruchów ręce i sięgnął do kieszeni po książeczkę czekową; z innej kieszeni wydobył pióro wieczne. Wyrwał z książeczki blankiet, wypełnił go. Chwilę powachlował nim w powietrzu, żeby atrament wysechł, a następnie położył czek przed Nedem.

Beaumont spojrzał na wypisaną sumę i potrząsnął głową.

- Nie potrzebuję pieniędzy - rzekł. - I nic mi nie jesteś winien.

- Ależ jestem. Więcej niż sobie wyobrażasz. Weź to, Ned, proszę cię.

- No dobrze, dzięki. - Beaumont schował czek do kieszeni.

Madvig wypił łyk piwa, zjadł precel, znów pociągnął łyk, po czym odstawił kufel i spytał:

- Co się z tobą dzieje, Ned? Co ci dziś odbiło w klubie?

- Uważaj na słowa!

- Rany, przecież nic takiego nie powiedziałem!

Beaumont nie odezwał się. Madvig pociągnął kolejny łyk piwa.

- Możesz mi wyjaśnić, dlaczego twoim zdaniem źle postąpiłem z Shadem 0’Rory? - zapytał.

- To nic nie da.

- Kto wie?

- To nic nie da - powtórzył Beaumont. - Ale dobra. - Odchylił się na krześle, trzymając w jednej ręce kufel, a w drugiej precel. - Dałeś Shadowi jasno do zrozumienia, że go zniszczysz. Facet nie ma innego wyjścia, musi się bronić. Wóz albo przewóz. Będzie się starał, żeby twoi kandydaci przerżnęli wybory, bo jak wygrają, to tym łatwiej się z nim rozprawisz. Skoro posługujesz się policją, żeby go wykończyć, zacznie walczyć z glinami. Ludzie odniosą wrażenie, że w mieście szaleją gangi. Tobie zależy na tym, żeby obecne władze miejskie zostały wybrane ponownie, a przecież gwałtowny wzrost przestępczości od razu zmniejszy ich szanse. Myślisz, że mieszkańcy oddadzą głosy na nieudolnych urzędników, którzy nie potrafią - a ręczę ci, że nie będą potrafili - zaprowadzić porządku w mieście? Czy...

Madvig skrzywił się.

- Uważasz, że powinienem był mu odpuścić? - zapytał.

- Nie. Ale powinieneś był mu zostawić jakąś furtkę. Ty natomiast przyparłeś go do muru.Madvig skrzywił się jeszcze bardziej.

- Nie znam się na twoich metodach walki, Ned - powiedział. - On zaczął. A ja wiem tylko tyle, że jak się przyprze przeciwnika do muru, to trzeba mu zadać ostateczny cios. Zawsze tak postępowałem. - Lekki rumieniec oblał mu twarz. - Nie zrozum mnie źle, Ned. Wcale nie uważam się za Napoleona. Ale jak na kogoś, kto zaczynał jako chłopak na posyłki u starego Packy’ego Flooda na Piątej, całkiem wysoko zaszedłem.

Beaumont opróżnił kufel i pochylił się do przodu, pozwalając, by dwie przednie nogi krzesła opadły z powrotem na podłogę.

- Wiedziałem, że ta rozmowa nic nie da - rzekł. - Rób, jak chcesz. I jak chcesz, stosuj sobie te same metody co Packy Flood.

- Nie masz o mnie, jako o polityku, zbyt dobrego mniemania, prawda? - spytał Madvig z mieszaniną pokory i urazy w głosie.

- Tego nie powiedziałem, Paul. - Teraz z kolei Ned się lekko zarumienił.

- Ale do tego się wszystko sprowadza, no nie?

- Nie. Sądzę jednak, że tym razem dałeś się przechytrzyć. Senator przekonał cię, żebyś poparł jego kandydaturę. Mogłeś wykończyć przeciwnika, który już ledwo trzymał się na nogach, ale ponieważ ten przeciwnik ma córkę, która wpadła ci w oko, pozycję społeczną i diabli wiedzą co jeszcze, zgodziłeś się...

- Odczep się, Ned - mruknął blondyn. Twarz Beaumonta nie wyrażała żadnych emocji. Wstał od stołu.

- Czas na mnie - oznajmił i skierował się do drzwi.

Madvig poderwał się z miejsca.

- Poczekaj! - zawołał kładąc rękę na ramieniu Neda.

Beaumont nawet się nie odwrócił. Powiedział tylko:

- Zabierz łapę.

Madvig zacisnął drugą rękę na łokciu Neda i odwrócił go siłą.

- Posłuchaj... - zaczął.

- Puść mnie! - warknął Ned przez blade, zaciśnięte wargi.

Madvig potrząsnął nim.

- Nie bądź idiotą, Ned! Ty i ja... Beaumont walnął go lewą pięścią w twarz. Madvig zwolnił uchwyt, zatoczył się w tył.

Przez kilka sekund stał z szeroko otwartymi ustami i z niedowierzaniem w oczach. Wreszcie zacisnął szczęki i poczerwieniały z gniewu zwinął dłonie w pięści. Przygarbił się, gotowy do walki.

Beaumont pochylił się nieco w bok i położył rękę na jednym z ciężkich, szklanych kufli; nie podniósł go jednak ze stolika. Stał przodem do blondyna, czekając, co ten zrobi. Wargi mu zbielały, a na chudej, posępnej twarzy malowało się napięcie. Jego piwne oczy wpatrywały się groźnie w niebieskie oczy Madviga.

Trwali tak bez ruchu, w odległości niecałego metra od siebie - pochylony do przodu wysoki, silnie zbudowany blondyn o potężnych, przygarbionych ramionach i ogromnych pięściach oraz przegięty w stronę stolika wysoki, szczupły szatyn z ręką zaciśniętą na uchwycie ciężkiego kufla. Tylko ich przyśpieszone oddechy zakłócały ciszę panującą w pomieszczeniu. Z sąsiedniejsali nie docierały żadne odgłosy - ani brzęk szkła, ani gwar rozmów, ani szmer lecącej z kranu wody.

Po upływie mniej więcej dwóch minut Beaumont cofnął rękę od kufla i odwrócił się plecami do Madviga. Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie, ale w spojrzeniu miejsce złości zajęła lodowata obojętność. Ruszył leniwie do drzwi.

- Ned... - Ochrypły głos Madviga wydobywał się jakby z głębi trzewi.

Beaumont zbladł. Zatrzymał się, ale nie obejrzał.

- Ty głupi sukinsynu!

Słysząc to, Beaumont powoli się odwrócił.

Madvig wyciągnął przed siebie rozwartą dłoń, dotknął nią policzka Neda i pchnął go na tyle silnie, że ten - aby nie stracić równowagi - musiał przytrzymać się oparcia krzesła.

- Powinienem ci tak przyrżnąć... Beaumont uśmiechnął się zawstydzony i usiadł na krześle. Madvig usiadł po drugiej stronie stolika i uderzył kuflem w blat.

Barman otworzył drzwi i zajrzał do środka.

- Jeszcze po jednym - powiedział Madvig.

Z sąsiedniej sali doleciały ich przez otwarte drzwi odgłosy rozmów, brzęk szkła i stuk kufli o drewniane blaty.

IV

Psia buda”

1

Ned Beaumont leżał w łóżku i jadł śniadanie.

- Proszę! - zawołał słysząc pukanie, a po chwili, kiedy drzwi się zamknęły, spytał: - Kto tam?

- Gdzie jesteś, do diabła! - Odezwał się z salonu niski, chrapliwy głos. I zanim Ned zdążył zareagować, właściciel chrapliwego głosu pojawił się w sypialni. - Przytulnie tu - rzekł.

Był to dobrze zbudowany młody mężczyzna o ziemistej cerze, kwadratowej twarzy i pełnych, szerokich wargach. Jego ciemne, zmrużone oczy iskrzyły się wesoło, a z kącika ust zwisał mu papieros.

- Cześć, Whisky - powiedział Beaumont. - Nie stój tak w drzwiach. Siadaj.

Whisky rozejrzał się po pokoju.

- Całkiem nieźle się urządziłeś - oznajmił. Wyjął papierosa z ust i nie odwracając się, wskazał riim za siebie. - Co znaczą te walizki? Wybierasz się gdzieś?

Beaumont najpierw dokładnie przeżuł jajecznicę, którą miał w ustach, potem ją połknął i dopiero wtedy odparł:- Może.

- Tak? - Whisky podszedł do krzesła naprzeciw łóżka i usiadł. - A dokąd?

- Chyba do Nowego Jorku.

- Chyba?

- Kupiłem już bilet.

Whisky strząsnął popiół na podłogę i wetknął z powrotem papierosa w lewy kącik ust. Zaciągnął się dymem.

- Na długo? - spytał.

Beaumont podniósł z tacy filiżankę kawy. Spoglądając nad nią, przez chwilę wpatrywał się z namysłem w gościa.

- Kupiłem bilet w jedną stronę - rzekł. Whisky jeszcze bardziej zmrużył ciemne oczy; jedno zamknęło się zupełnie, drugie zwęziło w cienką, czarną szparkę. Znów wyjął z ust papierosa i ponownie strzepnął popiół na dywan.

- A może wpadłbyś do Shada przed wyjazdem? - zaproponował; jego chrapliwy głos przybrał przymilny ton.

Beaumont odstawił filiżankę i uśmiechnął się.

- Nie jesteśmy aż tak zaprzyjaźnieni, aby miał mi za złe, że wyjeżdżam bez pożegnania.

- Nie o to chodzi - stwierdził Whisky.

Ned Beaumont zdjął z kolan tacę i odstawił ją na stolik nocny. Przekręcił się na bok, oparł wygodnie na łokciu, po czym podciągnął kołdrę pod brodę.

- A o co? - zapytał.

- Ty i Shad moglibyście się dogadać. Ned potrząsnął głową.

- Nie sądzę.

- Nigdy się nie mylisz?

- Owszem. Raz się pomyliłem. Z piętnaście lat temu. Nie pamiętam, w jakiej sprawie.

Whisky podniósł się z krzesła i podszedł do stolika nocnego, żeby zgasić papierosa na jednym z talerzy.

- Może byś jednak spróbował, Ned - powiedział stojąc tuż przy łóżku.

- Strata czasu. - Beaumont zmarszczył czoło. - Chyba nie znaleźlibyśmy wspólnego języka.

Whisky cmoknął głośno i wydął dolną wargę, co nadało jego twarzy nieco pogardliwy wyraz.

- Shad jest odmiennego zdania - oznajmił po chwili.

- Czyżby? - Ned Beaumont otworzył szeroko oczy. - Więc to on cię tu przysłał...

- No jasne. A co, myślałeś, że sam z siebie przyszedłem na pogaduszki?

Beaumont zmrużył oczy.

- Dlaczego? - spytał.

- Dlaczego mnie przysłał? Już mówiłem: uważa, że moglibyście się dogadać.

- Pytam, dlaczego myśli, że mogłoby mnie to interesować.

Whisky skrzywił się z niesmakiem.

- Jaja sobie ze mnie robisz czy co, Ned?

- Bynajmniej.

- Kurwa, przecież całe miasto huczy o tym, jak wczoraj w knajpie Pipa Carsona pokłóciłeś się z Paulem.

Ned pokiwał głową.

- Ach, więc o to chodzi - powiedział cicho, jakby sam do siebie.

- Właśnie - potwierdził chrapliwym głosem gość. - Tak się składa, że Shad wie dokładnie, o co się pokłóciliście. Byłeś zły na Paula, że kazał pozamykać lokale Shada. Masz u Shada fory, skorzystaj z okazji...

- Bo ja wiem? - Ned zamyślił się. - Ciągnie mnie do wielkiego miasta...

- Rusz głową. Wielkie miasto ci nie ucieknie, jeszcze zdążysz wyjechać. A Shad rozdaje forsę na prawo i lewo, żeby tylko pokonać Madviga. Jak zostaniesz, wpadnie ci kawał szmalu.

- Hmm. Nie szkodzi pogadać - powiedział z namysłem Ned.

- Nareszcie mówisz do rzeczy - ucieszył się Whisky. - Wkładaj pieluchy i chodźmy.

- No dobra. - Beaumont zwlókł się z łóżka.

2

Shad 0’Rory wstał i skłonił się.

- Miło cię widzieć, Beaumont. Rozbierz się. - Nie wyciągnął ręki na powitanie.

- Dzień dobry - rzekł Ned zdejmując płaszcz.

- Zmywam się, dobra? - powiedział Whisky, a kiedy 0’Rory skinął głową, wyszedł z pokoju i zamknął drzwi.

Beaumont przerzucił płaszcz przez oparcie kanapy, kapelusz położył na płaszczu, sam usiadł obok i spojrzał obojętnie na Shada 0’Rory.

Gospodarz wrócił na miejsce, usiadł w głębokim fotelu obitym wzorzystą, wiśniowo-złotą tkaniną, założył nogę na nogę, złączył dłonie i oparł je na kolanie. Następnie pochylił nisko głowę i unosząc brwi, popatrzył niebieskimi oczami na gościa.

- Jestem twoim dłużnikiem - oświadczył miłym, melodyjnym barytonem z lekkim irlandzkim akcentem. - Wiem, że próbowałeś wyperswadować Paulowi...

- Nic mi nie jesteś winien - przerwał mu Ned.

- Nic?

- Nic. Pracowałem wtedy dla niego. Radziłem mu to, co uważałem za słuszne. Byłem zdania, że źle tę sprawę rozgrywa.

0’Rory uśmiechnął się łagodnie.

- Wkrótce i on się o tym przekona - rzekł. Zapadło milczenie. 0’Rory siedział wciśnięty głęboko w fotel, z uśmiechem wpatrując się w Beaumonta. Ned z kolei siedział na kanapie, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, i wpatrywał się w Shada 0’Rory. Wreszcie gospodarz przerwał ciszę.

- Co ci Whisky powiedział?

- Niewiele. Że chcesz się ze mną widzieć.

- Zgadza się. - 0’Rory rozsunął złączone palce i klasnął cicho w dłonie. - Czy to prawda, że rozstałeś się z Paulem na dobre?

- Myślałem, że wiesz - odparł Ned. - I że dlatego po mnie posłałeś.

- Słyszałem o waszym rozstaniu, ale czasem ludzie rozpuszczają głupie plotki. Co teraz zamierzasz?

- Mam w kieszeni bilet do Nowego Jorku, spakowałem manatki.

0’Rory podniósł rękę do głowy i przygładził siwe włosy.

- Mieszkałeś tam, zanim tu przyjechałeś, prawda? - spytał.

- Nie zwierzam się nikomu ze swojej przeszłości.

0’Rory opuścił rękę i wykonał nią taki gest, jakby chciał zaprotestować.- Chyba nie sądzisz, że robi mi jakąkolwiek różnicę, skąd kto pochodzi, co?

Ned Beaumont nie zareagował.

- Interesuje mnie wyłącznie twoja przyszłość - ciągnął gospodarz. - Wyjazd do Nowego Jorku nie wydaje mi się w tym momencie najlepszym pomysłem. Nie przyszło ci do głowy, że może opłacałoby ci się zabawić tu trochę dłużej?

- Nie - odparł Ned. - To znaczy, dopóki Whisky mi nie uświadomił...

- No właśnie. I jak?

- Nie wiem. Zależy, co mi zaproponujesz. 0’Rory znów zaczął się gładzić po włosach.

Niebieskie oczy wpatrywały się w Beaumonta przyjaźnie, ale i przenikliwie.

- Kiedy się tu przeniosłeś?

- Rok i trzy miesiące temu - powiedział Ned.

- A od jak dawna trzymasz z Paulem?

- Od roku. 0’Rory skinął głową.

- Czyli sporo o nim wiesz, prawda?

- Prawda.

- Sporo takich rzeczy, z których mógłbym zrobić użytek...

- Czekam na konkretną propozycję - oświadczył spokojnie Ned.

0’Rory wydobył się z czeluści fotela i skierował do drzwi na wprost tych, przez które Whisky wprowadził Beaumonta. Kiedy je otworzył, do środka wmaszerował - zarzucając na boki zadem - ogromny angielski buldog. 0’Rory usiadł z powrotem na wiśniowo-złotym fotelu, psisko zaś ułożyło się na dywanie, u stóp właściciela, i wbiło w niego posępny wzrok.

- Więc dobrze - oznajmił gospodarz. - Dam ci szansę odegrać się na Paulu.

- To mnie nie bierze.

- Nie?

- Nie. Paul i ja jesteśmy kwita. 0’Rory uniósł ze zdziwieniem brwi.

- I nie chciałbyś mu dokopać? - spytał cicho.

- Tego nie powiedziałem. - W głosie Neda brzmiała nuta irytacji. - Ale mogę to zrobić sam, bez twojej pomocy czy błogosławieństwa.

0’Rory pokiwał głową.

- Chodzi mi o cokolwiek, co mogłoby mu zaszkodzić - rzekł. - Dlaczego sprzątnął Taylora Henry’ego?

- Hola! Nie tak szybko! - Beaumont roześmiał się. - Wciąż czekam na propozycję. Miły piesek. Ile ma lat?

- Siedem. Już długo nie pociągnie. - 0’Rory wysunął nogę i czubkiem buta zaczął gładzić zwierzę po nosie. Psisko pomerdało leniwie ogonem. - Dobra, słuchaj: po wyborach przydzielę ci najlepsze kasyno w tym stanie, zapewnię maksymalną ochronę i dam zupełnie wolną rękę.

- To ma być konkretna oferta? - spytał znudzonym tonem Beaumont. - A jeśli przepadniesz w wyborach? Zresztą nie wiem, czy chcę tu tkwić tak długo.

0’Rory cofnął nogę z psiej mordy i popatrzył na gościa, uśmiechając się sennie.

- Nie wierzysz, że wygramy, Beaumont? Ned wyszczerzył zęby.

- Sam nie obstawiałbyś zbyt wysoko własnego zwycięstwa.

0’Rory, wciąż z sennym uśmiechem na twarzy, zadał kolejne pytanie:- Jakoś się, cholera, nie palisz do współpracy, co?

- Zgadłeś - odparł beznamiętnie Ned. Wstał, podniósł kapelusz. - To nie był mój pomysł.

- Wyraz twarzy miał uprzejmy, lecz obojętny.

- Uprzedzałem twojego posłańca, że ta rozmowa będzie stratą czasu. - Sięgnął po płaszcz.

- Poczekaj - poprosił siwowłosy mężczyzna.

- Pogadajmy jeszcze chwilę. Kto wie, może jednak do czegoś dojdziemy.

Ned zawahał się, po czym wzruszył ramionami, rzucił płaszcz i kapelusz na kanapę i usiadł.

- Jeśli się do mnie przyłączysz, dam ci teraz dziesięć tysięcy gotówką - oznajmił 0’Rory. - I drugie tyle w dzień po wyborach, jeśli pokonamy Paula. A oferta z kasynem nadal będzie aktualna.

Beaumont ściągnął usta i przez chwilę milczał, patrząc ponuro spod brwi na swego rozmówcę.

- Chcesz znać wszystkie brudy na temat Paula, tak? - spytał wreszcie.

- Chcę, żebyś opowiedział dziennikarzowi „Observera” o różnych ciemnych sprawkach Madviga, o szwindlach z kanalizacją, o tym jak i dlaczego zabił Taylora Henry’ego, o tej historii z Shoemakerem zeszłej zimy, o nieuczciwych metodach zarządzania miastem...

- Z kanalizacją nie było żadnych szwindli - przerwał mu Ned. Wyglądał tak, jakby myślami był gdzieś daleko. - Paul zrezygnował ze szmalu, żeby uniknąć afery.

- No dobrze. - 0’Rory nie zamierzał się kłócić.

- Ale w zabójstwie Henry’ego maczał palce, prawda? - W jego głosie brzmiało przekonanie.

- Tak, to moglibyśmy wykorzystać... - Ned skrzywił się i po chwili wahania kontynuował.

- Ale gdybyśmy nadali rozgłos sprawie Shoemakera, sam znalazłbym się w tarapatach.

- Więc nie będziemy jej tykać - obiecał pośpiesznie 0’Rory. - Co jeszcze mamy?

- Przedłużenie koncesji na linie tramwajowe, machlojki w urzędzie gminnym w zeszłym roku... ale wpierw trzeba by poszperać w papierach.

- Zobaczysz, obaj na tym dobrze wyjdziemy

- rzekł Shad 0’Rory. - Opowiesz Hickle’owi, to ten facet z „Observera”, o wszystkich śmierdzących sprawkach, a on już wysmaży serię artykułów. Najlepiej zacząć od zabójstwa Henry’ego...

- Może tak, może nie - mruknął Beaumont, gładząc kciukiem wąs.

0’Rory parsknął śmiechem.

- Uważasz, że lepiej zacząć od dziesięciu tysięcy dolców? Słusznie!

Wstał i otworzył drzwi, którymi niedawno wpuścił psa. Wszedł do sąsiedniego pokoju, po czym zamknął drzwi za sobą. Zwierzę nie ruszyło się z miejsca; wciąż leżało przed wiśniowo-złotym fotelem swojego pana. Dopiero kiedy Beaumont zapalił cygaro, psisko odwróciło łeb i popatrzyło na niego.

0’Rory wrócił z grubym plikiem zielonych stu-dolarowych banknotów obwiązanych brązowym paskiem papieru, na którym widniała zapisana atramentem suma: $10 000.

- Hinkle już tu jest - oznajmił, uderzając pieniędzmi w otwartą dłoń. - Powiedziałem mu, żeby za kilka minut przyszedł do nas na górę.

Ned zmarszczył czoło.

- Potrzebuję trochę czasu, żeby zebrać myśli...

- Ty masz tylko mówić. Jego głowa w tym, żeby wszystko trzymało się kupy.

- No dobra - zgodził się Ned i wydmuchał z ust kłęby dymu.

0’Rory podał mu plik banknotów.

- Dziękuję. - Beaumont schował je do wewnętrznej kieszeni. Na jego chudej klatce piersiowej powstało pod marynarką spore wybrzuszenie.

- Ja również - powiedział siwowłosy mężczyzna, siadając z powrotem w fotelu.

- Aha, póki pamiętam... - Ned wyjął cygaro z ust. - Lepiej nie próbuj wrobić Walta Ivansa w morderstwo Westa, bo nie będziesz miał z tego żadnego pożytku.

0’Rory popatrzył zaintrygowany na gościa.

- Dlaczego? - spytał po chwili.

- Bo Paul nie zamierza dać Waltowi alibi.

- Każe chłopakom zapomnieć, że widzieli go w klubie?

- Tak.

0’Rory cmoknął zdziwiony.

- Jak na to wpadł, że chcę wrobić Ivansa?

- Domyśliliśmy się.

- Nie wy, tylko ty. - Gospodarz uśmiechnął się. - Paul nie jest aż taki cwany.

Ned spuścił skromnie oczy, po czym spytał:

- A co macie na Ivansa?

- Wysłaliśmy głupka do Braywood po broń, którą się potem chłopcy posłużyli. - Mężczyzna zarechotał. Nagle jego niebieskoszare oczy stały się zimne, świdrujące. Po chwili jednak znów zaiskrzyły się wesoło. - Teraz to już nieważne, skoro Paul chce rozróby, ale... od tego się wszystko zaczęło, prawda? Wściekł się o Ivansa?

- Owszem - przyznał Ned. - Choć prędzej czy później i tak by doszło między wami do rozprawy. Paul uważa, że dzięki niemu rozwinąłeś skrzydła i że powinieneś o tym pamiętać, a nie kopać pod nim dołki. 0’Rory uśmiechnął się.

- Jeszcze będzie gorzko żałował swojej wspaniałomyślności - rzekł. - Kiedy...

Wtem drzwi się otworzyły i w progu stanął młody mężczyzna w luźnym szarym garniturze. Miał wielki nos, odstające uszy i długie, dawno nie strzyżone brązowe włosy, a jego posępną twarz pokrywały głębokie bruzdy, dziwne u kogoś w tym wieku.

- Wejdź, Hinkle! - zawołał 0’Rory. - To jest właśnie pan Beaumont, który ci wszystko opowie. Jak skończysz, pokaż mi tekst. Myślę, że jutro puścimy pierwszy odcinek.

Hinkle obnażył w uśmiechu sczerniałe zęby i mruknął coś niezrozumiale do Beaumonta.

- Dobra. - Ned podniósł się z kanapy. - Chodźmy do mnie i bierzmy się do pracy.

0’Rory potrząsnął głową.

- Lepiej tu zostańcie.

- Przykro mi - rzekł Ned, wkładając płaszcz. - Ale spodziewam się kilku ważnych telefonów. Idziemy, panie Hinkle.

Hinkle, przerażony, nie ruszył się z miejsca.

- Nigdzie nie pójdziesz, Beaumont - oznajmił gospodarz. - Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby cokolwiek ci się stało. Tu będziesz bezpieczny.

Beaumont przesłał mu najbardziej czarujący uśmiech, na jaki potrafił się zdobyć.

- Jeśli boisz się o forsę... - wsunął rękę do kieszeni i wyjął plik banknotów - możesz ją zatrzymać, dopóki się nie wywiążę...- O nic się nie boję - przerwał mu spokojnym głosem 0’Rory. - Ale jeśli Paul się dowie, żeśmy się skumali, może kazać cię sprzątnąć. Wolałbym do tego nie dopuścić.

- Trudno, zaryzykuję.

- Nigdzie nie pójdziesz.

- Pójdę.

Hinkle obrócił się na pięcie i wybiegł do sąsiedniego pokoju.

Ned Beaumont ruszył wolnym, dostojnym krokiem w stronę drzwi prowadzących na korytarz.

0’Rory szepnął coś do psa, który leżał przed jego fotelem. Buldog poderwał się niezgrabnie z podłogi i kręcąc zadem poczłapał do wyjścia. Ustawił się przed drzwiami na szeroko rozstawionych łapach i wbił posępne ślepia w Beaumonta.

Beaumont uśmiechnął się przez zaciśnięte usta i odwrócił do Shada 0’Rory. W ręce miał paczkę zielonych banknotów.

- Wiesz, gdzie możesz sobie to wsadzić? - zawołał i cisnął pieniędzmi w gospodarza.

W chwili gdy Ned opuszczał ramię, pies odbił się niezdarnie od ziemi, skoczył w górę i zacisnął szczęki na nadgarstku mężczyzny. Ned zatoczył się w bok, po czym szybko osunął się na kolano i opuścił nisko rękę, żeby zwierzę nie mogło uwiesić się na niej całym ciężarem.

Shad 0’Rory podniósł się z fotela i podszedł do drzwi, za którymi zniknął Hinkle; otworzył je i zawołał:

- Chodźcie no tu!

Zbliżył się do Beaumonta, który wciąż klęczał na jednym kolanie, nawet nie próbując się oswobodzić. Buldog z całej siły ciągnął go za rękę, zapierając się wszystkimi czterema łapami i niemal szorując brzuchem po podłodze.

Do pokoju weszło trzech mężczyzn: Whisky, podobny do goryla bandzior o kabłąkowatych nogach, który towarzyszył Shadowi u Paula, oraz krępy rudzielec, na oko dziewiętnasto - albo dwudziestoletni, o naburmuszonej twarzy i różowych policzkach. Rudzielec obszedł Beaumonta i ustawił się między nim a drzwiami na korytarz, Whisky ulokował się między Beaumontem a drzwiami do drugiego pokoju, natomiast krzywonogi goryl położył prawą rękę na lewym ramieniu klęczącego.

- Pusia, zostaw! - rozkazał psu 0’Rory. Buldog rozwarł szczęki i kołysząc zadem poczłapał do swojego pana.

Beaumont podniósł się z podłogi. Był blady, twarz miał zroszoną potem. Spojrzał na podarty rękaw płaszcza i poszarpany nadgarstek, z którego ciekła krew. Ręka mu drżała.

- Sam tego chciałeś - stwierdził melodyjnym głosem 0’Rory.

Beaumont przeniósł oczy z nadgarstka na siwowłosego mężczyznę.

- I tak mnie tu nie zatrzymacie - powiedział.

3

Ned Beaumont uniósł powieki i wydał z siebie jęk.

Rudzielec o różowych policzkach obejrzał się przez ramię i warknął:

- Stul pysk, ty dupku!

- Zostaw go, Rusty - powiedział do towarzysza krzywonogi goryl. - Może znów będzie chciał wyjść i znów się z nim zabawimy. - Popatrzył z uśmiechem na swoje zaczerwienione kłykcie. - Rozdawaj karty.

Ned Beaumont mruknął coś na temat Fedink i zaczął się wolno podnosić. Twarz miał spuchniętą, posiniaczoną i - podobnie jak rękę - umazaną krwią. Mankiet koszuli przykleił mu się do rozharatanego przez psa nadgarstka.

Leżał na wąskim, zakrwawionym materacu. Pozbawione pościeli łóżko stało w małym pokoju o biało-żółtych ścianach; znajdował się tu również stół, dwa krzesła, komoda, duże lustro oraz trzy ryciny w białych ramkach. Uchylone drzwi prowadziły do wyłożonej białą glazurą łazienki, drugie drzwi były zamknięte. W pokoju nie było okien.

Ciemnowłosy goryl i rudy młokos siedzieli przy stole i grali w karty. Przed nimi leżało ze dwadzieścia dolarów w banknotach i bilonie.

Ned Beaumont popatrzył na graczy; w jego piwnych oczach tliła się głęboka nienawiść. Wstanie z łóżka wymagało nie lada wysiłku, tym bardziej że prawą rękę miał całkiem bezużyteczną. Pomagając sobie lewą, zsunął z łóżka najpierw jedną nogę, potem drugą, a gdy już siedział, okazało się, że ledwo może utrzymać równowagę: dwa razy upadał na bok i dwa razy z najwyższym trudem dźwigał się z powrotem do pozycji siedzącej.

Mężczyźni grający w karty nie interesowali się nim. Tylko raz gorylowaty typ oderwał wzrok od kart i spytał z rozbawieniem:

- Jak ci idzie, frajerze?

Wreszcie Nedowi udało się wstać. Drżąc na całym ciele i przytrzymując się lewą ręką materaca, doczłapał do końca łóżka. Wówczas wyprostował się i nie spuszczając oczu z zamkniętych drzwi, ruszył w ich stronę. Zanim dotarł do celu, nogi się pod nim ugięły i zwalił się na kolana, ale padając, rozpaczliwym gestem wyrzucił przed siebie lewą rękę i chwycił za klamkę. Po chwili podciągnął się z powrotem na nogi. Goryl powoli odłożył karty.

- No, nareszcie - powiedział, ukazując w uśmiechu wyjątkowo piękne, białe zęby (gdyby nie uśmiechnął się tak szeroko, nie byłoby widać, że są sztuczne), po czym wstał od stołu i podszedł do Neda, który mocował się z klamką. - Hej, Houdini, po co się tak męczysz? - spytał i z całej siły walnął go pięścią w twarz.

Beaumont poleciał na ścianę i huknął w nią tyłem głowy, po czym powoli osunął się na podłogę.

Rudy młokos o imieniu Rusty wciąż siedział przy stole, z kartami w ręce.

- Chryste, Jeff, bo go ukatrupisz - mruknął obojętnie.

- Jego? - spytał Jeff, kopiąc Beaumonta niezbyt mocno w udo. - Nie przesadzaj. To twardziel. Lubi być bity. Prawda, ptaszku, że lubisz być bity? - Schylił się nad nieprzytomnym mężczyzną, chwycił go za klapy marynarki i zaczął podnosić. - Prawda, że lubisz być bity? - Dźwignął Neda na kolana, przytrzymał go jedną ręką, a drugą znów rąbnął w szczękę.

Po drugiej stronie drzwi ktoś energicznie poruszył klamką.

- Kto tam? - zawołał Jeff.

- Ja - rozległ się przyjemny głos Shada 0’Rory.Goryl odciągnął Beaumonta od drzwi, po czym zwalił go bezceremonialnie na podłogę, wyjął z kieszeni klucz i wsunął do zamka.

Do pokoju wszedł 0’Rory z Whisky. Siwowłosy mężczyzna spojrzał na nieprzytomną postać, po chwili przeniósł wzrok na Rusty’ego i w końcu na Jeffa. Jego niebieskie oczy zachmurzyły się.

- Czy Jeff z nudów tak mu skuł mordę? - spytał rudzielca.

Młokos potrząsnął głową.

- Z tego Beaumonta to kawał sukinsyna, szefie - powiedział smętnie. - Jak tylko dochodzi do siebie, znów zaczyna rozrabiać.

- Chcę go mieć żywego, przynajmniej na razie. - 0’Rory popatrzył na Neda. - Ocućcie go. Muszę z nim pogadać.

Rusty wstał od stołu.

- Nie wiem, czy się uda - rzekł. - Dość mocno oberwał.

Jeff był większym optymistą.

- Pewnie, że się uda! - zawołał. - Zaraz ci pokażę. - Wsunął ręce pod pachy Beaumonta. - Rusty, chwyć go za giry!

Przenieśli nieprzytomnego do łazienki i wrzucili do wanny. Jeff zatkał odpływ, po czym odkręcił kurek, tak by zimna woda leciała i z kranu, i z prysznicu.

- Tylko patrzeć jak się obudzi - powiedział zadowolony z siebie.

Pięć minut później, kiedy wywlekli go z wanny, Ned znów był w stanie utrzymać się na nogach. Zaprowadzili ociekającego wodą mężczyznę z powrotem do pokoju. 0’Rory siedział na krześle paląc papierosa. Whisky gdzieś wybył.

- Dajcie go na łóżko - polecił 0’Rory.

Jeff i Rusty ustawili więźnia tyłem do materaca i lekko pchnęli. Beaumont zwalił się jak długi. Dźwignęli go do pozycji siedzącej i Jeff walnął Neda dłonią w pokiereszowaną twarz.

- No, misiu, zbudź się z zimowego snu!

- Twoje niedoczekanie - mruknął pod nosem Rusty.

- Zakład? - spytał wesoło Jeff i wymierzył Nedowi kolejny policzek.

Beaumont otworzył mniej spuchnięte oko; drugiego nawet nie próbował otwierać.

- Beaumont... - powiedział 0’Rory.

Ned podniósł głowę i rozejrzał się po pokoju; sprawiał wrażenie, jakby nikogo nie widział.

Shad 0’Rory wstał z krzesła i podszedł do łóżka. Pochylił się nisko i kiedy jakieś dwadzieścia centymetrów dzieliło jego twarz od twarzy więźnia, zapytał:

- Beaumont, słyszysz mnie?

W otwartym oku Neda pojawił się błysk nienawiści.

- Beaumont, to ja, Shad 0’Rory. Słyszysz mnie?

- Tak - wycharczał Ned, z trudem poruszając spuchniętymi wargami.

- To dobrze. A teraz słuchaj uważnie. Opowiesz mi o wszystkich brudnych sprawkach Madviga. - Siwowłosy mężczyzna mówił wolno i dobitnie; jego piękny baryton brzmiał równie melodyjnie jak zawsze. - Może ci się wydaje, że nic mi nie powiesz, ale jesteś w błędzie. Tak długo będziemy cię maglować, aż nam wszystko wyśpiewasz. Rozumiesz?

Ned uśmiechnął się. Zważywszy na stan jego twarzy, był to wyjątkowo nieatrakcyjny uśmiech.- Pocałuj mnie w dupę.

- Chłopaki, zajmijcie się nim - polecił 0’Rory i cofnął się o krok.

Rusty zawahał się, ale goryl odtrącił uniesioną rękę Neda i pchnął go na materac.

- Chcę coś wypróbować - oznajmił pozostałym. Chwycił zwisające z łóżka nogi i rzucił je na materac, po czym pochylił się nad leżącym i wziął się do roboty.

Przez chwilę Beaumont próbował się szamotać, potem jęknął trzy razy i znieruchomiał.

Jeff zwolnił ucisk i wyprostował się. Usta miał otwarte, dyszał ciężko.

- Nic z tego. Znów zemdlał - wysapał przepraszająco, ale i z pretensją w głosie.

4

Kiedy Ned Beaumont odzyskał przytomność, w pokoju nikogo poza nim nie było. U sufitu paliło się światło. Z trudem nie mniejszym niż poprzednio, wygramolił się z łóżka i doczłapał do drzwi. Były zamknięte. Manipulował przy klamce, kiedy nagle ktoś otworzył je na oścież. Ned zatoczył się i wpadł na ścianę.

Do pokoju wszedł Jeff, bosy i tylko w bieliźnie.

- Ale z ciebie uparty osioł! Jeszcze ci się nie znudziło mordobicie? - Lewą rękę zacisnął na gardle Neda, prawą zwinął w pięść i walnął go dwukrotnie w szczękę, trochę lżej niż uprzednio, po czym pchnął Beaumonta z powrotem na materac. - Leż, do cholery! - warknął.

Beaumont leżał bez ruchu, z zamkniętymi oczami.

Goryl wyszedł i przekręcił w zamku klucz.

Sycząc z bólu, Beaumont dźwignął się z łóżka i krok po kroku dowlókł się do drzwi. Nacisnął klamkę. Potem cofnął się, wziął niewielki rozbieg i rzucił się na nie, żeby je wyłamać. Nie udało mu się, ale raz po raz ponawiał próbę, aż wreszcie Jeff otworzył drzwi.

- Ale z nas dobrana para - powiedział. - Ty lubisz obrywać, a ja lubię cię tłuc.

Schylił się i zamachnął z całej siły.

Beaumont stał dokładnie na linii ciosu. Nie widział zbliżającej się pięści. Trafiony w szczękę, poleciał przez długość pokoju i zwalił się nieprzytomny na podłogę. Leżał tam, kiedy dwie godziny później do pokoju zajrzał Whisky.

Whisky przyniósł z łazienki wodę, ocucił Neda i pomógł mu dojść do łóżka.

- Zastanów się, co robisz - rzekł błagalnym tonem. - Przecież te męty cię zabiją. Nie mają za grosz rozumu.

Ned popatrzył na mężczyznę spuchniętym, przekrwionym okiem i wybełkotał:

- Niech zabiją.

Spał, dopóki nie zjawił się 0’Rory z Jeffem i Rustym. Ale ponieważ odmówił ujawnienia czegokolwiek o Madvigu, wyciągnięto go z łóżka, zbito do nieprzytomności i znów pozostawiono samego.

Identyczny przebieg miała wizyta Shada 0’Rory kilka godzin później. Ani razu nie dano Nedowi nic do jedzenia.

Kiedy po ostatnim biciu odzyskał przytomność i doczołgał się na czworakach do łazienki, ujrzał leżącą na posadzce, tuż za podstawką umywalki, żyletkę pokrytą wielomiesięczną rdzą. Zanim zdołał wydobyć ją zza podstawki, minęło dobre dziesięć minut, a potem kolejne dziesięć, zanim sztywnymi palcami pozbawionymi czucia podniósł ją z podłogi. Usiłował podciąć sobie gardło, ale żyletka wciąż wypadała mu z rąk; jedyne, co mu się udało, to trzy razy drasnąć brodę. Zwinął się na chłodnej posadzce szlochając jak dziecko. Wkrótce zasnął.

Obudził się trochę silniejszy. Wstał, wsunął $owę pod kran, wypił cztery szklanki wody, natychmiast zwymiotował i zaczął się trząść z zimna. Przeszedł do pokoju i rzucił się na zakrwawiony materac, ale po chwili zerwał się i chwiejnym krokiem, co rusz się potykając, dowlókł się do łazienki.. Osunął się na kolana i zaczął obmacywać podłogę, szukając zardzewiałej żyletki. Wreszcie ją znalazł i schował do kieszonki kamizelki. Przy okazji natrafił palcami na zapalniczkę. Kiedy jej się przyglądał, w jego zdrowym, nie zapuchniętym oku pojawił się dziwny błysk. Błysk szaleństwa.

Drżąc tak, że dzwoniły mu zęby, Ned podniósł się z podłogi i wrócił do pokoju. Na widok gazety leżącej pod stołem, przy którym krzywonogi goryl grał w karty z młodym rudzielcem, wybuchnął gromkim śmiechem. Chwycił ją, podarł, pogniótł i cisnął pod drzwi, po czym rozpruł żyletką materac i zaczął wyciągać ze środka garści szarej bawełny i rzucać na gazety. Już nie drżał, nie słaniał się na nogach, obiema rękami pracowicie wybebeszał materac, a kiedy się zmęczył, ściągnął go z łóżka i zataszczył pod drzwi.

Zarechotał pod nosem i potarł zapalniczkę; przy trzeciej próbie błysnął płomień. Mężczyzna przysunął ogień do gazet i kucnął przy stosie. Po pewnym czasie kłęby dymu zmusiły go do wstania. Krztusząc się, niechętnie cofnął się w głąb pokoju. Nieco później udał się do łazienki, zmoczył wodą ręcznik i okręcił go sobie wkoło głowy, zasłaniając oczy, nos, usta. Wrócił po omacku do zadymionego pokoju, potknął się o ramę łóżka i usiadł na podłodze.

Właśnie tam, na podłodze przy łóżku, zastał go Jeff.

Napierając barkiem na drzwi, goryl przesunął na bok płonący stos, a potem ze szmatą przy twarzy, pokasłując i miotając przekleństwa, zaczął odpychać nogą zajęte ogniem kłęby bawełny, żeby utorować sobie drogę do Beaumonta. Wreszcie chwycił go za kołnierz i wywlókł na zewnątrz.

Kopniakiem zmusił więźnia do wstania i wciąż trzymając go za kołnierz, pociągnął za sobą na koniec korytarza. Tam wepchnął go do jakiegoś pokoju, poczęstował kolejnym kopniakiem i ryknął:

- Ty głupi sukinsynu! Jak wrócę, powyrywam ci nogi z dupy!

Cofnął się na korytarz, zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Beaumont poleciał na środek pokoju i zwaliłby się jak długi, gdyby w ostatniej chwili nie uczepił się krawędzi stołu. Dźwignął się do pozycji niemal pionowej i rozejrzał po wnętrzu. Ręcznik, który spadł mu z głowy na ramiona, przypominał teraz szalik. W pokoju były dwa okna. Ned podszedł do bliższego i otworzył je. Na zewnątrz panowały ciemności. Przełożył jedną nogę przez parapet, potem drugą, obrócił się na brzuch i zaczął się powoli zsuwać. Przez chwilę szukał stopami jakiegoś oparcia, a kiedy go nie znalazł, puścił ramę okienną i runął w dół.

V

Szpital

1

Pielęgniarka zmieniała Beaumontowi opatrunek na twarzy.

- Gdzie jestem? - zapytał.

- W Szpitalu Świętego Łukasza - odparła cicho, lekko zdyszanym głosem. Była drobną osóbką o wielkich, lśniących piwnych oczach i pachniała mimozą.

- Jaki dziś dzień?

- Poniedziałek.

- A miesiąc? Rok? Zresztą mniejsza z tym - dodał szybko, widząc, jak dziewczyna marszczy ze zdziwieniem brwi. - Długo tu leżę?

- Trzeci dzień.

- Gdzie jest telefon? - Usiłował się podnieść.

- Proszę nie wstawać. Nie wolno się panu podniecać. A z telefonu pacjenci nie mogą korzystać.

- To niech siostra zadzwoni za mnie pod numer 6116 i powie panu Madvigowi, że chcę się z nim natychmiast zobaczyć.

- Pan Madvig wpada tu codziennie po południu - rzekła pielęgniarka - ale wątpię, żeby doktor Tait pozwolił się panu z nim widzieć. Musi pan odpocząć, nie wolno panu za dużo mówić. Teraz też powinien pan milczeć.

- Jest rano czy popołudnie?

- Rano.

- Nie mogę tak długo czekać. Proszę zadzwonić do pana Madviga.

- Doktor Tait wkrótce do pana zajrzy.

- Nie chcę żadnego doktora Tarta! - zdenerwował się Ned. - Chcę się widzieć z Paulem Madvigiem!

- Niech się pan nie zachowuje jak dziecko. Proszę leżeć spokojnie, pan doktor niedługo się zjawi.

Ned Beaumont skrzywił się.

- Co z siostry za pielęgniarka? - spytał. - Nie uczono siostry, że nie należy kłócić się z pacjentami?

Dziewczyna zignorowała zaczepkę.

- A poza tym sprawia mi siostra ból.

- Jak pan przestanie się wiercić, nie będzie bolało.

Przez chwilę Ned milczał.

- A w ogóle skąd się tu wziąłem? - spytał. - Co mi się stało? A może i tego siostrze nie powiedziano?

- Pewnie wdał się pan w pijacką bójkę - rzekła. Nie potrafiła jednak utrzymać powagi i roześmiała się. - Naprawdę nie powinien pan tyle mówić. I dopóki lekarz nie zezwoli, nie może pana nikt odwiedzać.

2

Paul Madvig przybył wczesnym popołudniem.

- Boże, ale się cieszę, że żyjesz! - Obiema dłońmi uścisnął lewą, nie obandażowaną rękę przyjaciela.

- E tam, nic mi nie jest - powiedział Beaumont. - A teraz słuchaj uważnie: każ zawieźć Walta Ivansa do Braywood, pokaż go sprzedawcom w sklepie z bronią. Jak go rozpoznają...

- Już mi to mówiłeś - przerwał mu Madvig.

- I już to zrobiliśmy.

- Kiedy ci mówiłem? - zdziwił się Ned.

- Tego ranka, kiedy cię znaleziono i przywieziono karetką do szpitala. Nie pozwoliłeś się lekarzom dotknąć, dopóki mnie nie wezwą. Więc przyjechałem, powiedziałeś mi o Ivansie, po czym natychmiast zemdlałeś.

- Nic nie pamiętam. I co, powiodło się?

- Z Ivansem poradziliśmy sobie bez trudu. Kiedy rozpoznano go w Braywood, od razu wszystko wyśpiewał. Jest nakaz aresztowania Jeffa Gardnera i dwóch innych facetów, ale wątpię, by zdołano dowieść, że działali na polecenie Shada 0’Rory. Ivans załatwiał wszystko z Gardnerem. Każdy głupiec wie, że Gardner palcem nie kiwnie bez rozkazu Shada, ale sądu nie przekonamy.

- Gardner to ten gość o wyglądzie goryla?

- upewnił się Ned. - Czy glinom udało się go przyskrzynić?

- Nie. Zamelinował się gdzieś z Shadem, pewnie po tym, jak im zwiałeś. Bo to oni tak cię urządzili, co?

- Tak. Na piętrze „Psiej budy”. Chciałem zastawić na Shada pułapkę, ale mnie przechytrzył. - Beaumont zamyślił się. - Pamiętam, że poszedłem tam z Whisky Vassosem, że pogryzł mnie pies i że Jeff z takim młodym rudzielcem tłukli mnie ile wlazło. Aha, pamiętam jeszcze jakiś pożar, a potem film mi się urwał. Skąd się tu wziąłem? Kto mnie znalazł?

- Gliniarz. Szedłeś na czworakach, o trzeciej nad ranem, środkiem Colman Street brocząc krwią.

- Czasem miewam zabawne pomysły, no nie?

3

Drobna pielęgniarka o wielkich oczach uchyliła ostrożnie drzwi i wsunęła głowę do pokoju.

- W ciuciubabkę się siostra bawi? - spytał znużonem tonem Ned Beaumont. - Nie sądzi siostra, że to dobre dla przedszkolaków?

Dziewczyna pchnęła szerzej drzwi i stanęła w progu, z ręką na framudze.

- Nic dziwnego, że pana pobito - powiedziała swoim zadyszanym głosikiem. - Chciałam sprawdzić, czy pan nie śpi, bo przyszedł pan Madvig z... - oczy zalśniły jej z przejęcia - ...z jedną panią.

Ned popatrzył na nią rozbawiony.

- Z jaką jedną panią? - spytał ironicznie.

- Z Janet Henry - odparła pielęgniarka, jakby zdradzała mu wyjątkowo radosną nowinę.

Ned odwrócił się na bok, plecami do dziewczyny, i zamknął oczy. Kąciki ust mu drgały, ale opanował wesołość.

- Niech im siostra powie, że śpię.- Nie mogę. Nawet jeśli pana nie słyszą, domyśla się, że kłamię, skoro od razu od pana nie wyszłam.

Mężczyzna jęknął teatralnie, po czym oparł się na łokciu.

- No dobrze - mruknął pod nosem. - Jak ją dziś odeślę, to wróci jutro. Lepiej mieć to z głowy.

Pielęgniarka rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.

- Słusznie, bo już ledwo sobie radzimy - rzekła drwiąco. - Musieliśmy sprowadzić policjantów, żeby nie wpuszczali do szpitala tłumów pańskich wielbicielek.

- Łatwo siostrze mówić. Siostra zna te senatorskie córki tylko z kronik towarzyskich, a ja nie mogę się od nich opędzić. Gdziekolwiek się ruszę, zaraz mnie dopadają. Żeby chociaż dla odmiany trafiła się córka jakiegoś kongresmana albo ministra czy radnego, ale gdzie tam! Myśli siostra, że senatorowie są bardziej... hm... płodni niż...

- Wcale nie jest pan zabawny - przerwała mu. - Ma pan jedynie śmieszne kukuryku na głowie. Idę po pańskich gości.

Beaumont wziął głęboki oddech. Oczy mu błyszczały. Zwilżył usta i zadowolony z siebie uśmiechnął się szeroko, ale kiedy Janet Henry ukazała się w drzwiach, jego twarz przybrała uprzejmy, lecz obojętny wyraz.

- Panie Beaumont, nawet pan nie wie, jak się cieszę, że wraca pan do zdrowia - oznajmiła senatorska córka. Podeszła do łóżka, wzięła Neda za rękę i obdarzyła go promiennym uśmiechem. Przy płowych włosach i jasnej cerze jej oczy, które wcale nie były ciemne, wydawały się niemal piwne. - Jeśli przeszkadza panu moja obecność, proszę nie winić Paula. Zmusiłam go, żeby zabrał mnie ze sobą.

Ned odwzajemnił jej uśmiech.

- Miło mi, że pani przyszła. Naprawdę.

Paul Madvig stanął po drugiej stronie łóżka i patrzył z sympatią to na kobietę, to na pacjenta.

- Wiedziałem, że wizyta Janet sprawi ci przyjemność - powiedział do Neda. - Mówiłem jej, że się ucieszysz. Jak się dzisiaj czujesz?

- Świetnie. Przysuńcie sobie krzesła.

- Nie, wpadliśmy tylko na sekundę. Jestem umówiony w „Grandcourt” z M’Laughlinem.

- A ja nie. - Janet Henry znów posłała Nedowi uśmiech. - Mogłabym chwilkę dłużej zostać, gdyby...

- Było mi niezmiernie miło - zapewnił ją Beaumont.

- Koniecznie zostań, Janet - rzekł Paul Madvig, spoglądając uszczęśliwiony to na nią, to na Neda. Obszedł łóżko i podsunął kobiecie krzesło. Kiedy usiadła, zarzuciwszy na oparcie czarny płaszcz, Madvig zerknął na zegarek. - Niestety, muszę już iść. - Uścisnął dłoń Neda. - Niczego nie potrzebujesz?

- Nie, dzięki, Paul.

- No, zachowuj się. - Odwrócił się w stronę Janet Henry i nagle sobie coś przypomniał. - Słuchaj, Ned, co powiedzieć M’Laughlinowi?

Beaumont wzruszył ramionami.

- Co chcesz, bylebyś używał długich, zawiłych zdań. Krótkie, proste polecenia go przerażają. Natomiast na wszystko się zgodzi, nawet popełnić morderstwo, jeśli przedstawi mu się sprawę w odpowiedni, czyli bardzo okrężny sposób. Na przykład: „Dajmy na to, że przy takiej to a takiej ulicy mieszka człowiek o nazwisku Smith i dajmy na to, że ten Smith zachorowałby albo zaniemógł, i już by nie wyzdrowiał i dajmy na to, że któregoś dnia pan by mnie odwiedził, a ja bym dostał zalakowaną przesyłkę zaadresowaną na pana, to skąd bym wiedział, że w środku znajduje się pięćset dolarów?”

Madvig skinął ze zrozumieniem głową.

- Nie chcę żadnych morderstw - powiedział - ale głosy kolejarzy by mi się przydały. - Na moment zmarszczył czoło. - Ty też byś mi się przydał, Ned.

- Za dzień czy dwa będę na chodzie. Czytałeś dzisiejszego „Observera”?

- Nie.

Ned rozejrzał się po pokoju.

- Chyba ktoś mi podwędził gazetę, W każdym razie w ramkach, na środku pierwszej strony, jest artykuł wstępny pod tytułem „Co na to władze miejskie?” Zawiera długą listę zbrodni popełnionych w czasie ostatnich sześciu tygodni, co ma wskazywać na nagły wzrost przestępczości, oraz bardzo krótką listę schwytanych przestępców, co ma świadczyć o nieudolności policji. Sporo jest też o zabójstwie Taylora Henry’ego.

Kiedy padło nazwisko jej brata, Janet Henry wzdrygnęła się i wciągnęła gwałtownie powietrze. Madvig spojrzał na nią, a potem szybko na Neda i pokręcił ostrzegawczo głową. Ten jednak mówił dalej, nie zważając na reakcję gości.

- Omawiając zabójstwo Henry’ego, dziennikarz nie zostawił na policji suchej nitki. Napisał, że policja specjalnie przez tydzień nie aresztowała mordercy, żeby pewien hazardzista z powiązaniami w sferach politycznych miał czas załatwić porachunki z innym hazardzista. Chodzi oczywiście o mnie i o to, że pojechałem za Despainem do Nowego Jorku, aby odebrać swoją forsę. Ciekawe, co pomyśli senator, kiedy przeczyta, że jego nowi sprzymierzeńcy polityczni wykorzystują do własnych celów śmierć jego syna?

Madvig spurpurowiał, po czym podciągnął nerwowo rękaw i spojrzał na zegarek.

- Kupię po drodze gazetę - oznajmił pośpiesznie. - A teraz już naprawdę muszę...

- Ten sam dziennikarz - ciągnął najspokojniej w świecie Ned - oskarża policję o to, że całymi latami zapewniała ochronę różnym lokalom serwującym alkohol, a teraz nagle zaczęła robić naloty na knajpy, których właściciele nie chcą przekazać odpowiednich datków na kampanię wyborczą określonych osób. To dotyczy twojej awantury z Shadem 0’Rory. Gazeta obiecuje zamieścić listę lokali, które nadal normalnie funkcjonują, bo ich właściciele zapłacili haracz.

- Hm - mruknął pod nosem Madvig, wyraźnie speszony, po czym odwrócił się do Janet Henry. - Życzę ci miłej wizyty - rzekł. - Cześć, Ned - zawołał i szybko opuścił pokój.

Janet Henry pochyliła się w stronę łóżka.

- Dlaczego mnie pan nie lubi? - zapytała.

- Chyba się pani coś pomyliło.

- Na pewno nie. - Potrząsnęła głową.

- To, że jestem źle wychowany, nie znaczy, że pani nie lubię. Po prostu mam okropne maniery.- Nie lubi mnie pan. - Nie odwzajemniła jego uśmiechu. - A chciałabym, żeby polubił.

- Dlaczego?

- Bo jest pan najlepszym przyjacielem Paula.

- Paul ma wielu przyjaciół. - Popatrzył na nią spod oka. - Bądź co bądź to polityk.

Kobieta machnęła ze zniecierpliwieniem ręką.

- Jest pan jego najlepszym przyjacielem - powtórzyła, a po chwili dodała: - Paul tak uważa.

- Pani też? - spytał żartem.

- Tak. W przeciwnym razie nie leżałby pan w szpitalu. Aż tak by się pan dla niego nie poświęcał.

Nedowi drgnęły kąciki ust, ale milczał.

- Proszę, niech pan spróbuje mnie polubić - rzekła Janet Henry, kiedy zrozumiała, że Ned nie zamierza nic powiedzieć.

- Ale ja chyba naprawdę...

- Nie. - Znów potrząsnęła głową. Beaumont popatrzył na kobietę speszonym wzrokiem, po czym obdarzył ją czarującym, młodzieńczym uśmiechem.

- Wiem, dlaczego pani tak sądzi, panno Henry - zaczął nieśmiało. - Widzi pani... byłem na samym dnie, kiedy mniej więcej rok temu poznałem Paula... on mnie wyciągnął z rynsztoku i... czuję się niezręcznie, trochę nie na miejscu w towarzystwie takich osób jak pani, które należą do innego świata, do śmietanki towarzyskiej... no a pani ten mój brak ogłady, to moje zakłopotanie odczytuje jako wrogość, a gdzież ja bym śmiał...

Janet Henry wstała.

- Pan sobie ze mnie żartuje - powiedziała, ale bez pretensji w głosie.

Kiedy wyszła z pokoju, Beaumont wyciągnął się na wznak i utkwił wzrok w suficie. Leżał tak, dopóki nie zjawiła się pielęgniarka.

- Co pan jej zrobił? - spytała.

Ned Beaumont uniósł głowę i popatrzył ponuro na pielęgniarkę. Nie odezwał się.

- Ta biedna dziewczyna wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać.

- Widocznie wychodzę z wprawy. - Opuścił głowę z powrotem na poduszkę. - Większość senatorskich córek beczy od razu.

4

W drzwiach stanął szczupły młody mężczyzna średniego wzrostu, o śniadej, dość przystojnej twarzy.

- Cześć, Jack - powiedział Ned, siadając na posłaniu.

- Bałem się, że będzie z tobą gorzej. - Rumsen podszedł do łóżka.

- Nie, nie jest tak źle. Przysuń krzesło. Jack Rumsen usiadł, wyjął paczkę papierosów.

- Mam dla ciebie robotę - oznajmił Ned. Wsunął rękę pod poduszkę i wyciągnął kopertę.

Zanim ją wziął od Neda, Jack zapalił papierosa. Była to zwykła biała koperta przysłana na adres szpitala Św. Łukasza; jako adresat figurował Ned Beaumont. Data na stemplu świadczyła, że list został nadany dwa dni temu z miejscowej poczty. W środku znajdował się pojedynczy arkusz papieru z trzema pytaniami wystukanymi na maszynie. Jakie informacje o Paulu Madvigu chciał z ciebie wydobyć Shad 0’Rory?

Czy miały coś wspólnego z zabójstwem Taylora Henry’ ego?

Jeśli nie, dlaczego wolałeś trafić do szpitala niż mu je zdradzić?

Jack złożył z powrotem kartkę i wsunął ją do koperty.

- Czy to się trzyma kupy? - spytał, patrząc Nedowi w oczy.

- Nie. Dowiedz się, kto jest autorem.

- Mogę wziąć ten list?

- Tak.

Jack schował kopertę do kieszeni.

- Podejrzewasz kogoś?

- Nie - odparł Beaumont.

Przez chwilę Jack spoglądał w milczeniu na żarzący się ognik papierosa.

- Zajmie mi to trochę czasu - powiedział wreszcie.

- Wiem. Z tego, co się orientuję, w zeszłym tygodniu nadawca nie próżnował. To już mój trzeci list. Farr otrzymał przynajmniej jeden. Może jeszcze ktoś...

- Mogę zobaczyć poprzednie?

- Wyrzuciłem je. Ale wszystkie są do siebie podobne. Ten sam papier, ta sama czcionka, zawsze trzy pytania, zawsze na ten sam temat.

Jack przyjrzał się uważnie Nedowi.

- Ale pytania są za każdym razem inne?

- Inaczej sformułowane, lecz chodzi w nich o to samo.

Jack pokiwał głową i zaciągnął się papierosem.

- Zależy mi na twojej dyskrecji - powiedział Ned.

- Jasne. - Mężczyzna wyjął papierosa z ust. - Pytania sugerują, że Madvig miał coś wspólnego z tym morderstwem, tak?

- Tak - przyznał Ned, patrząc prosto w oczy rozmówcy. - Ale to bzdura.

Z przystojnej, śniadej twarzy gościa nie sposób było nic wyczytać.

- Oczywiście - rzekł, zbierając się do wyjścia.

5

- Prawda, że piękny? - spytała pielęgniarka, stawiając na stoliku ogromny kosz owoców.

Ned skinął niepewnie głową.

Kobieta wyjęła z kosza małą, sztywną kopertę.

- To pewnie od niej. - Podała ją Beaumontowi.

- O co się siostra założy?

- O cokolwiek.

Ned spojrzał na pielęgniarkę takim wzrokiem, jakby sprawdziły się jego podejrzenia.

- Zajrzała siostra do środka!

- Co za bezczelny... - Urwała, kiedy parsknął śmiechem, ale wyraz oburzenia pozostał na jej twarzy.

Na kartce, którą Beaumont wyjął z koperty, widniały trzy słowa: Polubi mnie pan?

- Wygrała siostra - rzekł i marszcząc czoło, postukał paznokciem w kartkę. - Niech się siostra poczęstuje. Śmiało, więcej, żeby wyglądało na to, że się tym zajadam.

Po południu napisał krótki list: Droga panno Henry!

Jestem głęboko wzruszony pani dobrocią: najpierw raczyła mnie pani odwiedzić, a teraz jeszcze przysłała wspaniały kosz owoców! Nie wiem, jak pani dziękować. Mam nadzieję, że mą wdzięczność zdołam pani kiedyś okazać.

Z poważaniem, Ned Beaumont.

Przeczytał list, po czym podarł go i napisał na nowo, używając tych samych słów, lecz zmieniając ich szyk tak, by ostatnie zdanie brzmiało: „że kiedyś zdołam okazać pani moją wdzięczność”.

6

Ned Beaumont siedział w kapciach i szlafroku przy stoliku pod oknem, jedząc śniadanie i czytając „Observera”, kiedy do szpitalnego pokoju weszła Opal Madvig. Mężczyzna złożył gazetę - winietą do środka - rzucił ją obok tacy i wstał.

- Cześć, kwiatuszku - powiedział przyjaźnie.

- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś po powrocie z Nowego Jorku? - spytała oskarżycielskim tonem córka Madviga.

Podobnie jak Beaumont, była blada. Bladość podkreślała młodzieńczą gładkość jej cery, ale trochę dziewczynę postarzała. Opal patrzyła na Neda szeroko otwartymi oczami; kłębiły się w niej różne emocje, ale starała się nad nimi panować. Stała wyprostowana, w jej postawie nie było jednak sztywności, może tylko jakieś napięcie. Ignorując krzesło, które Ned przysunął spod ściany, tym samym oskarżycielskim tonem powtórzyła pytanie:

- Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Beaumont roześmiał się cicho, pobłażliwie.

- Do twarzy ci w tej brązowej bluzce - powiedział.

- Ned, proszę cię...

- No więc dobrze. Zamierzałem wpaść do ciebie, ale wiesz, tyle się tu działo po moim powrocie, tyloma sprawami musiałem się zająć... Kiedy w końcu się ze wszystkim uporałem, natknąłem się na Shada 0’Rory i wylądowałem w tym uroczym zakątku. - Wskazał na pokój.

Lekki ton, jakim mówił, nie zmienił poważnego nastroju dziewczyny.

- Powieszą Despaina? - spytała krótko. Ned znów się roześmiał.

- Daleko nie zajdziemy, jeśli tak będziemy ze sobą rozmawiać - rzekł.

Opal zmarszczyła czoło.

- Odpowiedz mi, Ned - poprosiła nieco mniej bojowym tonem.

- Chyba nie. - Potrząsnął głową. - Prawdopodobnie to jednak nie on zabił Taylora.

Informacja ta nie zdziwiła Opal.

- Wiedziałeś o tym, kiedy prosiłeś, żebym pomogła ci zdobyć, a raczej sfabrykować dowody przeciwko niemu? - spytała.

Popatrzył na nią z wyrzutem.

- Ależ skąd, kwiatuszku! Za kogo ty mnie masz?

- Wiedziałeś. - Jej głos był zimny i pogardliwy, podobnie jak spojrzenie jej niebieskich oczu. - Chciałeś odzyskać swoje pieniądze i wykorzystałeś w tym celu śmierć Taylora.

- Nie będę ci się tłumaczył - rzucił obojętnie.Podeszła bliżej. Przez ułamek sekundy broda jej drżała, ale dziewczyna szybko wzięła się w garść. Po chwili znów była opanowana.

- Wiesz, kto go zabił? - Uważnie badała wzrokiem twarz Beaumonta.

Pokręcił wolno głową.

- Tata? - spytała. Zamrugał oczami.

- Pytasz, czy Paul wie, kto zabił Taylora?

- Nie! - Tupnęła nogą. - Pytam, czy tata go zabił!

Beaumont wyciągnął rękę i patrząc nerwowo w stronę zamkniętych drzwi, zatkał dziewczynie usta.

- Przestań - szepnął.

Odtrąciła jego dłoń i cofnęła się o krok.

- Czy tata go zabił? - powtórzyła.

- Jeśli koniecznie chcesz być idiotką - szepnął z wściekłością Ned - to twoja sprawa. Nie obchodzi mnie, jakie idiotyczne myśli snują ci się po głowie, ale masz ich nie rozgłaszać.

Wytrzeszczyła oczy.

- Czyli go zabił - stwierdziła płaskim, bezbarwnym głosem, w którym nie było cienia wątpliwości.

Ned pochylił się nad dziewczyną.

- Nie, moja droga - oznajmił łagodnie, z trudem hamując furię. - Paul nie zabił Taylora.

Wciąż stał pochylony nad Opal, nie spuszczając z niej wzroku. Drapieżny uśmiech wykrzywiał mu twarz. Ale bliskość Neda nie zbiła dziewczyny z tropu. Odwzajemniając jego zimne spojrzenie, spytała:

- Jeżeli nie zabił, to co za różnica, co, kiedy i komu będę rozgłaszać?

Wargi mu zadrżały.

- Wielu spraw nie rozumiesz - powiedział ze złością. - I nigdy nie zrozumiesz, jeśli będziesz się tak zachowywać. - Cofnął się o krok, długi krok, i wsunął ręce do kieszeni szlafroka. Zasznurował usta, zmarszczył czoło, zmrużył oczy i przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w podłogę. - Skąd ci w ogóle przyszedł do głowy ten kretyński pomysł? - spytał w końcu.

- Wcale nie jest kretyński. I dobrze o tym wiesz.

Wzruszył niecierpliwie ramionami i powtórzył pytanie. Dziewczyna też wzruszyła ramionami.

- Nie wiem - rzekła. - Po prostu przyszedł.

- Kłamiesz. - Zerknął na nią spod brwi. - Czytałaś dzisiejszego „Observera”?

- Nie.

Wbił w nią twarde, nieufne spojrzenie. Dziewczyna zirytowała się, jej blade policzki pokryły się rumieńcem.

- Naprawdę nie czytałam. Dlaczego pytasz?

- Nie czytałaś, tak? - W jego głosie wciąż brzmiała nuta niedowierzania, ale ze spojrzenia znikł wyraz nieufności; zastąpiła go zaduma. Nagle oczy mężczyzny rozbłysły. Wyjął rękę z kieszeni i wyciągnął ją w stronę Opal. - Pokaż mi list.

- Co? - zdumiała się.

- List. No wiesz, pisany na maszynie, zawierający trzy pytania, nie podpisany...

Speszona spuściła wzrok i na moment straciła pewność siebie.

- Skąd o nim wiesz? - spytała po chwili, otwierając brązową torebkę.

- Bo już wszyscy dostali co najmniej po jednym - odparł beztroskim tonem. - To twój pierwszy?

- Tak. - Podała Nedowi zmiętą kartkę papieru.

Wyprostował ją i przeczytał:

Czy naprawdę jesteś tak głupia, iż nie wiesz, że to twój ojciec zabił twojego kochanka?

Jeżeli nie wiesz, to dlaczego pomagałaś jemu i Beaumontowi wrobić w morderstwo niewinnego człowieka?

Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że pomagając ojcu uniknąć kary, stajesz się współwinna zbrodni?

Ned pokiwał głową i uśmiechnął się pod nosem.

- Wszystkie te anonimy są dość podobne - rzekł. Zmiął kartkę i wrzucił ją do stojącego przy stoliku kosza na śmieci. - Skoro raz trafiłaś na listę wysyłkową, pewnie wkrótce dostaniesz kolejne.

Opal przygryzła dolną wargę. Niebieskie oczy dziewczyny lśniły chłodnym blaskiem, kiedy obserwowała spokojną twarz Neda.

- 0’Rory próbuje wykorzystać zabójstwo Taylora do własnych egoistycznych celów. Słyszałaś o moim starciu z Paulem? Otóż 0’Rory mylnie sądził, że ponieważ rozstałem się z Paulem, to za forsę zgodzę się wrobić go w morderstwo, którego nie popełnił, a przynajmniej oczernić go na tyle, żeby jego kandydaci przepadli w wyborach.

- O co się z ojcem pokłóciłeś? - Wyraz jej oczu nie zmienił się.

- Nie twój interes, mała - powiedział łagodnie Ned. - Zresztą może wcale się nie pokłóciliśmy.

- Nie kłam, wszyscy u Carsona słyszeli - stwierdziła przez zaciśnięte zęby. - Odkryłeś, że to on zabił Taylora i chciałeś...

Ned parsknął śmiechem.

- Odkryłem? - spytał ironicznie. - Więc nie wiedziałem od początku?

Jego drwiący ton nie wywarł na niej wrażenia.

- Dlaczego pytałeś, czy czytałam dzisiejszego „Observera”? Co w nim jest?

- Stek bzdur - odparł. - Jeśli cię to interesuje, gazeta leży na stole. Podobnych artykułów ukaże się więcej, zanim kampania wyborcza dobiegnie końca. Będzie miał ojciec z ciebie niezłą pociechę, jeśli tak łatwowiernie... - Urwał i machnął ze zniecierpliwieniem ręką, bo dziewczyna nie słuchała.

Podeszła do stołu pod oknem, sięgnęła po gazetę i zaczęła czytać artykuł na pierwszej stronie - „List otwarty do burmistrza”. Po chwili drżała na całym ciele; drżały jej kolana, ręce, wargi, drżały tak bardzo, że Ned patrzył na nią zaniepokojony, ale kiedy skończyła czytać i odłożyła gazetę z powrotem na stół, a potem obróciła się, ujrzał przed sobą zimny, nieruchomy posąg.

- Nie odważyliby się pisać takich rzeczy, gdyby nie były prawdą - powiedziała cicho, niemal nie otwierając ust.

- To dopiero drobna próbka tego, co będą pisać później - oznajmił wesoło.

Na twarzy mężczyzny malowało się rozbawienie, ale w jego oczach wciąż czaił się ledwo tłumiony gniew. Przez długą chwilę dziewczyna wpatrywała się uważnie w Neda, po czym bez słowa skierowała się do drzwi.

- Poczekaj! - zawołał.

Odwróciła się. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, lecz jej twarz była kamienną maską.

- Polityka to gra, brutalna gra, kwiatuszku. Dziennikarze „Observera” kibicują przeciwnej stronie i mało ich obchodzi prawda. Chcą zaszkodzić Paulowi. Chcą...

- Nie wierzę - przerwała mu. - Znam pana Mathewsa. Jego żona uczęszczała do tej samej szkoły co ja, kilka klas wyżej; przyjaźniłyśmy się. Pan Mathews nie pisałby takich rzeczy o tatusiu, gdyby nie były prawdą, albo gdyby nie miał podstaw sądzić, że są prawdziwe.

- Boże, ale jesteś naiwna! - Ned zarechotał.

- Mathews jest zadłużony po uszy w spółce State Central. Może w każdej chwili stracić nie tylko gazetę, ale nawet dom. State Central należy do Billa Roana, który walczy z Henrym o fotel senatora. Mathews drukuje, co mu każe Roan.

Opal Madvig milczała. Nic nie wskazywało na to, żeby argumenty Beaumonta trafiały jej do przekonania. Po chwili Ned znów podjął wątek, starając się wytłumaczyć dziewczynie, na czym wszystko polega.

- To... - wskazał na gazetę leżącą na stole

- ...jeszcze nic w porównaniu z tym, co później zaczną wypisywać. Do czasu wyborów dziennikarze „Observera” będą krążyć jak sępy wokół zabójstwa Taylora Henry’ego i wymyślać coraz gorsze rzeczy. Musisz do tego przywyknąć i nie zwracać więcej uwagi na bzdury, które wypisują. Paul przymyka na nie oczy. Jest politykiem i wie...

- Jest mordercą - oświadczyła cichym, stanowczym głosem Opal.

- A jego córka jest półgłówkiem - zezłościł się Ned. - Przestań się wygłupiać, dobrze?

- Ojciec jest mordercą - powtórzyła.

- Nie bądź kretynką. Posłuchaj. Paul nie ma nic wspólnego z zabójstwem Taylora. On...

- Nie wierzę ci. Już nigdy ci nie uwierzę. Ned zmarszczył gniewnie czoło. Opal odwróciła się i ruszyła do wyjścia.

- Poczekaj! - zawołał. - Chcę ci coś... Wyszła z pokoju trzaskając drzwiami.

7

Przez chwilę Ned Beaumont patrzył z wściekłością na zamknięte drzwi, po czym pogrążył się w zadumie. Czoło pokryło mu się zmarszczkami, ciemne oczy zwęziły się, spojrzenie stało się nieobecne. Zacisnął ocienione wąsem wargi, odruchowo zbliżył rękę do ust i zaczął obgryzać paznokcie. Oddychał miarowo, choć nieco głębiej niż zwykle.

Na korytarzu rozległy się kroki. Ned otrząsnął się szybko z zamyślenia i podszedł do okna, nucąc jakąś melodię. Kiedy kroki oddaliły się, przestał nucić, wyjął z kosza na śmieci zmiętą w kulkę kartkę papieru z trzema pytaniami adresowanymi do Opal Madvig i wsunął ją do kieszeni szlafroka.

Wetknął do ust cygaro, zapalił je i mrużąc powieki, żeby dym nie wpadał mu do oczu, przeczytał ponownie artykuł z pierwszej strony „Observera”. LIST OTWARTY DO BURMISTRZA Szanowny Panie!

Observer” wszedł w posiadanie pewnych informacji, które - jak przypuszczamy - mogą w znacznym stopniu przyczynić się do wyjaśnienia sprawy niedawnego morderstwa Taylora Henry’ego.

Nasi informatorzy złożyli pod przysięgą pisemne oświadczenia, które zdeponowaliśmy w redakcyjnym sejfie. Z ich treści wynika, co następuje:

1. Kilka miesięcy temu Paul Madvig pokłócił się z Taylorem Henrym o to, że syn senatora zalecał się do jego córki; Madvig zabronił córce widywać się z Taylorem.

2. Mimo to młodzi nadal spotykali się w umeblowanej garsonierze, którą Taylor Henry wynajął w tym celu.

3. W tym samym dniu, w którym zamordowano Taylora Henry’ego, młodzi spędzili w garsonierze całe popołudnie.

4. Wieczorem Paul Madvig udał się do willi senatora, żeby ponownie zakazać Taylorowi Henry’emu widywania się z jego córką.

5. Kilka minut przed śmiercią Taylora Henry’ego Paul Madvig opuścił willę senatora; sprawiał wrażenie wzburzonego.

6. Obu mężczyzn, Madviga i Taylora Henry’ego, widziano w pewnej odległości od siebie, zaledwie kilkadziesiąt metrów od miejsca, gdzie kwadrans później znaleziono zwłoki.

7. W chwili obecnej policja nie prowadzi śledztwa w sprawie zabójstwa Taylora Henry’ego. Redakcja uważa, że zarówno pan, jak i wszyscy wyborcy oraz podatnicy powinni o tym wiedzieć.

Podając te informacje do wiadomości publicznej działamy bezinteresownie, pragnąc jedynie, aby sprawiedliwości stało się zadość. Panie burmistrzu, chętnie przekażemy we właściwe ręce - panu albo odpowiednim władzom miejskim lub stanowym - posiadane przez nas oświadczenia oraz inne dowody. Dla dobra śledztwa gotowi jesteśmy wstrzymać się od ujawnienia szczegółów sprawy. Jednakże nie pozwolimy na to, żeby dowody były zignorowane. Jeśli osoby, które z racji piastowanych stanowisk powinny stać na straży prawa i porządku, nie podejmą stosownych działań, wówczas wydrukujemy nasze materiały w całości, żeby sprawę osądził najwyższy trybunał, czyli obywatele tego miasta.

H. K. Mathews, wydawca Ned Beaumont prychnął pogardliwie i dmuchnął na gazetę dymem z cygara, ale spojrzenie miał posępne.

8

Wczesnym popołudniem wpadła z wizytą matka Paula Madviga.

Ned objął staruszkę i zaczął całować ją to w jeden policzek, to w drugi, aż wreszcie kobieta odepchnęła go od siebie.

- Przestań. Jesteś gorszy niż ten terier, którego Paul kiedyś kupił - powiedziała z udanym oburzeniem.

- To po ojcu. Był istnym psem na kobietki - zażartował, pomagając jej zdjąć futro z fok.Matka Paula wygładziła czarną suknię, podeszła do łóżka i usiadła. Ned przerzucił futro przez oparcie krzesła i stanął przed nią w rozkroku, z obiema rękami w kieszeniach szlafroka. Zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

- Nawet nie wyglądasz tak źle - oceniła po chwili. - Ale kwitnąco też nie. Jak się czujesz?

- Świetnie. Nie wypisuję się tylko ze względu na ponętne pielęgniarki.

- Znając cię, wcale by mnie to nie zdziwiło. Co się we mnie tak wpatrujesz jak sroka w gnat? Zaraz się zarumienię. Chodź, usiądź tutaj. - Poklepała miejsce obok siebie, a kiedy usłuchał, mówiła dalej: - Paul uważa, że robiąc to, co zrobiłeś, postąpiłeś bardzo szlachetnie i wspaniałomyślnie, a ja uważam, że gdybyś był grzecznym chłopcem, nie wpakowałbyś się w te tarapaty, w które najwyraźniej się wpakowałeś.

- Oj, mamuśku...

- Powiedz mi prawdę, Ned - przerwała mu, świdrując go niebieskimi oczami, równie młodzieńczymi jak oczy jej syna. - Paul nie zabił tego zakichanego uwodziciela, co?

Nedowi szczęka opadła ze zdziwienia.

- Ależ skąd! - zaprzeczył.

- Tak myślałam - powiedziała staruszka. - To dobry chłopiec, ale ostatnio krążą o nim bardzo brzydkie plotki. Bóg jeden wie, o co chodzi w tej całej polityce. Ja się na tym zupełnie nie znam.

Spoglądał na jej chudą, kościstą twarz z mieszaniną zdumienia i wesołości.

- A patrz się na mnie, patrz - mruknęła staruszka. - Ale skąd mam wiedzieć, co wam, mężczyznom, może strzelić do głowy! Nigdy się niczym nie przejmujecie! Nawet nie próbuję was zrozumieć; przestałam próbować, zanim jeszcze pojawiłeś się na świecie.

Ned poklepał ją delikatnie po ramieniu.

- Jesteś kapitalna, mamuśku - rzekł z podziwem.

Odsunęła się od niego i ponownie zmierzyła go świdrującym wzrokiem.

- A gdyby Paul go zabił, powiedziałbyś mi prawdę? - spytała.

Potrząsnął głową, że nie.

- To skąd mam wiedzieć, że nie zabił? Roześmiał się.

- Bo gdyby zabił, to na twoje pytanie, czy powiedziałbym ci prawdę, odparłbym, że tak.

- Wesołość ulotniła się z jego głosu i spojrzenia.

- On tego nie zrobił, mamuśku. - Uśmiechnął się ponuro. - Dobrze by było, gdyby ktoś poza mną wierzył w jego niewinność, a zwłaszcza dobrze by było, gdyby tym kimś była jego rodzona matka.

9

Godzinę po wyjściu pani Madvig Ned Beaumont otrzymał paczkę zawierającą cztery książki i wizytówkę Janet Henry. Pisał akurat, żeby jej podziękować, kiedy do pokoju wszedł Jack Rumsen.

- Mam coś dla ciebie - rzekł gość, wypuszczając ustami dym z papierosa - ale nie wiem, czy będziesz zadowolony.

Beaumont popatrzył uważnie na młodego mężczyznę i przygładził palcem lewy wąs.- Spokojna głowa. - Jego głos był równie rzeczowy jak Jacka. - Siadaj i mów.

Rumsen usiadł na krześle, założył nogę na nogę, umieścił kapelusz na podłodze i przenosząc wzrok z papierosa na Neda, oznajmił:

- Zdaje się, że autorką anonimów jest córka Madviga.

Beaumont wytrzeszczył oczy.

- Dlaczego tak uważasz? - zapytał. Głos miał nie zmieniony, ale twarz mu lekko podbladła.

Z wewnętrznej kieszeni marynarki Jack wyciągnął dwie kartki papieru, tego samego gatunku i formatu, obie podobnie złożone. Podał je Nedowi. Kiedy ten je wyprostował, na każdej ujrzał trzy identycznie sformułowane pytania wypisane na maszynie.

- Jedną z tych kartek dałeś mi wczoraj. Wiesz którą?

Ned nie potrafił rozpoznać właściwej.

- Niczym się nie różnią - ciągnął Rumsen. - Pytania na drugiej wystukałem sam, w mieszkaniu na Charter Street, gdzie Taylor Henry spotykał się z córką Madviga. Posłużyłem się znalezioną tam maszyną i papierem, który przy niej leżał. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, były tylko dwa klucze do mieszkania. Jeden nosił przy sobie Taylor, drugi miała dziewczyna. Od czasu zabójstwa była tam kilkakrotnie.

Spoglądając ponurym wzrokiem na kartki, które trzymał w dłoni, Ned pokiwał wolno głową.

Jack przypalił papierosa od papierosa, po czym wstał, podszedł do stołu i zgasiwszy w popielniczce niedopałek, wrócił na miejsce. Nic w jego twarzy ani ruchach nie wskazywało na to, że interesuje go reakcja Beaumonta.

Mniej więcej po minucie milczenia Ned podniósł oczy i spytał:

- Jak wpadłeś na pomysł mieszkania?

- Po dzisiejszym artykule w „Observerze”. - Wetknięty w kącik ust papieros drgał przy każdym słowie. - Policja wpadła na ten sam pomysł i zjawiła się przede mną. Ale miałem fart: gliniarz, którego pozostawiono na straży, to mój kumpel, Fred Hurley; za dziesięć dolców wpuścił mnie, żebym sobie pogrzebał.

- Czy policja wie o tych listach? - spytał Ned, unosząc zapisane kartki.

Jack wzruszył ramionami.

- Może tak, może nie. Nie mam pojęcia. Ja im nic nie mówiłem. Próbowałem wybadać Freda, ale on jest słabo zorientowany w sytuacji. Po prostu kazano mu pilnować mieszkania. - Strząsnął popiół na podłogę. - Jak chcesz, spróbuję powęszyć.

- Nie, nieważne. Co jeszcze odkryłeś?

- Niczego więcej nie szukałem.

Ned zerknął pośpiesznie na nieprzeniknioną twarz młodego mężczyzny, po czym spojrzał na kartki z pytaniami.

- Co to za mieszkanie? - spytał.

- Pokój z łazienką przy Charter Street pod numerem 1324, wynajęty na nazwisko French. Dozorczyni twierdzi, że dopiero dziś, kiedy zjawiła się policja, poznała prawdziwe nazwiska lokatorów. Niewykluczone. W takich miejscach nie zadaje się gościom zbyt wielu pytań. Dozorczyni twierdzi, że przychodzili często, zwykle po południu, i że w ciągu ostatniego tygodnia widziała dziewczynę ze dwa albo trzy razy, co nie znaczy, że córka Madviga nie mogła tam bywać częściej.- Jesteś pewien, że o nią chodzi? Jack rozłożył ręce.

- Rysopis się zgadza - powiedział wypuszczając dym, a po chwili dodał jakby od niechcenia: - Dozorczyni mówi, że od czasu zabójstwa Henry’ego żadnej innej tam nie widziała.

Beaumont znów podniósł oczy na swego rozmówcę. Tym razem jego spojrzenie było zimne.

- To znaczy, że Taylor Henry sprowadzał sobie również inne dziewczyny?

Jack ponownie rozłożył ręce.

- Dozorczyni nie była pewna. Mówiła, że nie wie, ale sądząc po jej minie, łgała.

- A nie zauważyłeś w mieszkaniu niczego, co by wskazywało na...

- Nie. - Jack pokręcił głową. - W ogóle niewiele tam damskich fatałaszków czy przyborów, tylko jakieś kimono, piżama, kilka kosmetyków.

- Az rzeczy Taylora?

- Garnitur, buty, trochę bielizny, piżama, skarpety i tak dalej.

- Kapelusze?

- Nie. - Jack uśmiechnął się. - Żadnych kapeluszy.

Beaumont wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz zalegał mrok. Krople deszczu uderzały w szybę i wolno po niej spływały.

- Dzięki, Jack - powiedział, odwracając się do gościa. Przez chwilę patrzył na niego ponuro, nieobecny myślami. - Wkrótce, może jeszcze dziś w nocy, będę miał dla ciebie kolejną robotę. Zadzwonię.

- W porządku.

Mężczyzna ruszył do drzwi. Po jego wyjściu Beaumont wyjął z szary ubranie, zaniósł je do łazienki, przebrał się. Kiedy wrócił do pokoju, ujrzał przy łóżku wysoką, zażywną pielęgniarkę o spoconej bladej twarzy.

- Pan się przebrał! - zawołała.

- Tak. Muszę wyjść.

Jej zdumienie ustąpiło miejsca przerażeniu.

- Ależ nie może pan! Jest wieczór i właśnie zaczął padać deszcz, a poza tym doktor Tait na pewno by panu nie...

- Wszystko się zgadza - przyznał niecierpliwie Ned, mijając ją w drodze do drzwi.

VI

Observer

1

- Ned! - zawołała matka Paula otworzywszy drzwi. - Czyś ty oszalał? Dlaczego włóczysz się po deszczu? Ledwo wyszedłeś ze szpitala!

- W taksówce nie padało - odparł uśmiechając się słabo. - Jest Paul?

- Nie, wyszedł jakieś pół godziny temu, chyba pojechał do klubu. Ale nie stój na deszczu. Wejdź.

- A Opal? - Zamknął drzwi i ruszył holem za staruszką.

- Jej też nie ma. Cały dzień gdzieś lata. Wszedł do salonu i stanął tuż za progiem.

- Nie mogę zostać, mamuśku. Zajrzę do klubu, muszę pogadać z Paulem. - Głos mu lekko drżał.

Staruszka odwróciła się do niego.

- Nigdzie nie pójdziesz - sprzeciwiła się stanowczo. - Tylko spójrz na siebie, cały się trzęsiesz. Przeziębienie murowane. Usiądź przy kominku. Zaraz przyniosę ci coś ciepłego do picia.

- Nie mogę, mamuśku. Mam mnóstwo spraw na głowie.

W jej niebieskich oczach, po których nie było widać wieku, odmalowała się troska.

- Kiedy wyszedłeś ze szpitala?

- Przed chwilą.

Kobieta zacisnęła mocno usta.

- Uciekłeś, prawda? - spytała z naganą. Niebieskie oczy zachmurzyły się. Podeszła bliżej do Beaumonta i ujęła jego twarz w swoje ręce; byli niemal jednego wzrostu. Głos miała dziwnie gruby, chropowaty, jakby z trudem dobywał się z głębi jej wysuszonego gardła. - Coś się stało... chodzi o Paula, tak? - Z oczu staruszki zaczął wyzierać strach. - I o Opal?

- Muszę z nimi porozmawiać - wyszeptał Ned. Chudą, kościstą ręką pogładziła go nieśmiało po twarzy.

- Dobry z ciebie chłopak, Ned.

- Nie martw się, mamuśku. - Otoczył staruszkę ramieniem. - Nie jest tak źle, jak myślisz. Kiedy Opal wróci, przypilnuj, żeby już dziś nie wychodziła.

- Nie możesz mi nic zdradzić, Ned?

- Nie... Dobrze by było, gdyby Paul i Opal nie domyślili się, że coś cię gryzie.

2

Moknąc na deszczu, Beaumont przeszedł kilka przecznic do drogerii, gdzie skorzystał z telefonu; zamówił taksówkę, a potem zadzwonił w dwa miejsca, w obu prosząc do aparatu pana Mathewsa. Pod żadnym numerem go nie zastał.

Zadzwonił pod trzeci numer i oznajmił, że chce mówić z panem Rumsenem.- Halo, Jack? - spytał po chwili. - Tu Beaumont. Nie przeszkadzam...? Świetnie. Słuchaj, chcę wiedzieć, czy dziewczyna, o której rozmawialiśmy, spotkała się dziś z Mathewsem w „Observerze” i jeśli tak, to co robiła później... Tak, z Halem Mathewsem... Próbowałem się do niego dodzwonić, i do domu, i do biura, ale niestety... Jeżeli możesz, to lepiej dyskretnie... Tak, zależy mi na pośpiechu... Nie, już wyszedłem ze szpitala. Będę w domu. Znasz mój numer, prawda...? W porządku, Jack... Dobra, dzięki... i dzwoń o dowolnej porze. Cześć.

Wyszedł do czekającej na zewnątrz taksówki, wsiadł i podał kierowcy swój adres, zanim jednak ujechali ze dwa kilometry, zastukał w szybę oddzielającą kierowcę i podał inny adres. Wkrótce taksówka zatrzymała się przed niskim, szarym budynkiem stojącym pośrodku stromo opadającego, wypielęgnowanego trawnika.

- Proszę zaczekać.

Wysiadł z wozu i nacisnął dzwonek u drzwi. Otworzyła je ruda kobieta w stroju służącej.

- Zastałem pana Farra?

- Sprawdzę, czy jest. Pana nazwisko?

- Beaumont.

Prokurator wszedł do holu, wyciągając na powitanie obie ręce. Na jego różowej, zadziornej twarzy gościł serdeczny uśmiech.

- Ned Beaumont! Co za miła niespodzianka! Daj, wezmę od ciebie płaszcz i kapelusz.

Ned również się uśmiechnął, ale potrząsnął głową.

- Nie, wpadłem tylko na chwilę w drodze ze szpitala do domu.

- Widzę, że znów jesteś w formie. Doskonale!

- Tak, czuję się całkiem nieźle. Masz jakieś nowe wieści?

- Nic ważnego. Te typy, które cię tak urządziły, są jeszcze na wolności. Ukrywają się, ale spokojna głowa, złapiemy ich.

Beaumont skrzywił się pogardliwie.

- Nie zabili mnie, nawet nie mieli takiego zamiaru. Co najwyżej można ich oskarżyć o pobicie. - Popatrzył na Farra sennym wzrokiem. - Dostałeś jakieś kolejne anonimy?

- A tak. - Prokurator chrząknął. - Ze dwa lub trzy.

- Więc ile? Dwa czy trzy? - spytał lekkim tonem Ned. Kąciki ust miał uniesione do góry w niedbałym uśmiechu, spojrzenie rozbawione. Nie spuszczał oczu z twarzy Farra.

Prokurator znów chrząknął.

- Trzy - przyznał z ociąganiem; po chwili rozpromienił się. - Słyszałeś o tym wspaniałym zebraniu, jakie...

- Wszystkie o podobnej treści? - przerwał mu Ned.

- Mniej więcej. - Mężczyzna oblizał wargi i popatrzył błagalnie na swego rozmówcę.

- Mniej czy więcej?

Farr przeniósł wzrok z oczu Neda na jego krawat, a potem w bok, na jego lewe ramię. Poruszył ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Beaumont wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu.

- Wszystkie sugerowały, że Paul jest mordercą, tak? - spytał ociekającym słodyczą głosem.

Prokurator niemal podskoczył z przejęcia i znów utkwił spojrzenie w oczach gościa; jego rumiana twarz pobladła, przybierając jasno-marchewkowy kolor.

- Chryste, Ned! - jęknął. Beaumont roześmiał się.

- Stajesz się coraz bardziej nerwowy, Farr - powiedział z tą samą słodyczą w głosie. - Tracisz zimną krew. - Po chwili spoważniał: - Paul nic ci na ten temat nie mówił? Że nerwy ci puszczają?

- Nie...

- Hm, może jeszcze nie zauważył. - Podciągnął mankiet, zerknął na zegarek, potem na gospodarza. - Wiesz już, kto pisze te anonimy?

- spytał ostrym tonem.

- Słuchaj... ja... - Farr zaczął się jąkać. - To znaczy... może...

- Co może?

Farr przełknął ślinę.

- Wpadliśmy na pewien trop - oznajmił szybko. - Ale za wcześnie na jakiekolwiek wnioski. Może nic z tego nie wyjść. Wiesz, jak to bywa...

Beaumont skinął głową, przybierając przyjazny wyraz twarzy.

- Odkryliście lokal, w którym je pisano - rzekł spokojnie, bez cienia złośliwości - oraz maszynę, którą się posługiwano. Ale nie macie zielonego pojęcia, kto jest autorem, prawda?

- Prawda - przyznał z wyraźną ulgą Farr.

- No, muszę już lecieć. - Beaumont uścisnął serdecznie dłoń prokuratora. - Tak trzymaj, Farr. Nie warto działać pochopnie. Trzeba wszystko dokładnie przemyśleć. Wierz mi, wiem co mówię.

Twarz prokuratora rozpogodziła się.

- Dziękuję, Ned - powiedział drżącym ze wzruszenia głosem.

3

Dziesięć po dziewiątej wieczorem w mieszkaniu Neda Beaumonta zaterkotał telefon. Ned podniósł szybko słuchawkę.

- Halo...? Tak, Jack... Tak... Tak... Gdzie...? Dobrze... Na dziś to już wszystko. Dzięki ogromne.

Kiedy skończył rozmowę, wargi miał blade, a oczy płonące dziwnym blaskiem. Ręce mu się lekko trzęsły. Zaledwie odszedł trzy kroki od telefonu, a znów rozległ się terkot. Ned zawahał się, po czym zawrócił do aparatu.

- Halo...? Cześć, Paul... Tak, znudziło mi się szpitalne życie... Nic takiego, po prostu uznałem, że wpadnę i pogadamy... Nie, teraz już nie. Chyba jednak przeceniłem swoje siły; lepiej będzie, jak pójdę spać... Jutro? Oczywiście... Dobranoc.

Ruszył w dół po schodach, wkładając w biegu płaszcz i kapelusz. Ledwo otworzył drzwi, smagnął go wilgotny podmuch wiatru, a potem przez całą drogę, gdy szedł do warsztatu na rogu, deszcz zacinał mu prosto w twarz.

Wewnątrz, w oszklonym pokoiku, chudy ciemnowłosy mężczyzna w kombinezonie, który kiedyś był zapewne biały, siedział odchylony do tyłu na drewnianym krześle, z nogami opartymi o półkę wiszącą nad piecykiem elektrycznym.

- Cześć, Tommy - powiedział Ned.

Zza gazety, którą czytał, wyłoniła się twarz Tommy’ego, twarz tak umorusana, że kiedy wyszczerzył zęby, na jej tle wydały się białe jak śnieg.

- Paskudny wieczór...- Paskudny. Słuchaj, nie masz jakiegoś grata, którego mógłbym pożyczyć? - spytał Ned. - Takiego, co się nie rozkraczy na wiejskiej drodze?

- Wybierasz się za miasto? Osobiście wolę wypady na wieś, kiedy świeci słońce... Hm, mogę ci dać starego Buicka; wszystko mi jedno, co się z nim stanie.

- A dojadę nim?

- W taką pogodę nie ręczę za żaden wóz.

- W porządku. Napełnij bak. Jak najlepiej dotrzeć nad Lazy Creek?

- Zależy, w które miejsce.

Beaumont popatrzył w zamyśleniu na mechanika.

- Tam, gdzie strumień wpływa do rzeki - odparł po chwili.

Mężczyzna pokiwał głową.

- Chodzi ci o posiadłość Mathewsa? - spytał. Beaumont nie odpowiedział.

- Słuchaj, Ned, tam prowadzi wiele dróg, więc...

- Tak. Chodzi o posiadłość Mathewsa. Tylko nikomu o tym ani słowa!

- Przecież dlatego do mnie przyszedłeś, nie? Bo umiem trzymać język za zębami.

- Śpieszę się, Tommy.

- W porządku. Jedź szosą nadbrzeżną aż do Barton. Tam będzie bity trakt, tylko go nie przegap, prowadzący na drugą stronę mostu. Na pierwszym skrzyżowaniu za mostem skręć na wschód. Droga wiedzie szczytem wzgórza tuż za posiadłością Mathewsa. Gdybyś w tym deszczu przegapił trakt, to jedź dalej do kolejnego mostu, a potem zawróć.

- Dzięki, Tommy.

- W schowku na drzwiach jest zapasowa spluwa - powiedział od niechcenia mechanik, kiedy Ned wsiadał do wozu.

- Zapasowa? - Beaumont podniósł pytająco brwi.

- Miłej podróży.

Ned zatrzasnął drzwiczki i odjechał.

4

Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał dziesiątą trzydzieści dwie. Beaumont wyłączył reflektory i nieco zesztywniały wysiadł z samochodu. Lało jak z cebra, silny wiatr chłostał drzewa, krzaki, wóz i ramiona mężczyzny. W oddali, za ścianą deszczu i gałęziami drzew, migotały nisko na zboczu żółte światła. Beaumont zadrżał z zimna, otulił się mocniej płaszczem, po czym zaczął się przedzierać przez mokre zarośla w kierunku migoczących jasnych plam.

Podmuchy zacinającego deszczem wiatru uderzały go w plecy, popychając w dół zbocza. Sztywność w kościach ustąpiła i chociaż szedł chwiejnym krokiem, a w dodatku co rusz się potykał o sterczące z ziemi korzenie, w miarę szybko zbliżał się do celu.

W pewnym momencie trafił na ścieżkę, której starał się trzymać. Wprawdzie nie widział jej w ciemności, ale czuł pod nogami rozmiękłą nawierzchnię, a ilekroć zbaczał, gałęzie krzaków siekły go po twarzy, to z jednej, to z drugiej strony. Ścieżka skręcała nieco w lewo, potem wiodła szerokim łukiem nad skrajem niewielkiego wąwozu, którym płynął szemrzący strumyk, i wreszcie kolejnym łukiem prowadziła do oświetlonego budynku.

Ned Beaumont doszedł do drzwi i zastukał.

Otworzył je siwy mężczyzna o łagodnej, szarawej twarzy i szarych oczach patrzących nieufnie przez okulary w jasnej, rogowej oprawie. Ubrany był w porządny, choć niezbyt modnie skrojony brązowy garnitur oraz białą koszulę, której wysoki, sztywny kołnierzyk zdążyło już zmoczyć kilka kropli deszczu. Mężczyzna odsunął się na bok i otworzył szerzej drzwi.

- Proszę wejść! Niech pan nie stoi w tej ulewie! - powiedział uprzejmym, choć może niezbyt entuzjastycznym tonem. - Co za parszywa pogoda.

Beaumont opuścił nieco głowę, jakby skinieniem dziękował za zaproszenie, i wszedł do środka. Znalazł się w dużym pokoju zajmującym całą powierzchnię parteru. Niewielka liczba prostych, niewyszukanych mebli nadawała pomieszczeniu miły, bezpretensjonalny charakter. Pokój spełniał funkcję kuchni, jadalni, a zarazem salonu.

Opal Madvig siedziała na podnóżku przy kominku. Na widok gościa poderwała się na nogi i popatrzyła na niego z nie skrywaną wrogością.

Inni rozpoznali go dopiero wtedy, gdy zdjął kapelusz i zaczął rozpinać płaszcz.

- Pan Beaumont! - zawołał z niedowierzaniem mężczyzna, który otworzył Nedowi drzwi, i zerknął przerażony na Shada 0’Rory.

0’Rory siedział w fotelu z drewnianymi poręczami ustawionym na środku pokoju, przodem do kominka.

- Istotnie - przyznał swoim charakterystycznym, melodyjnym barytonem z lekkim irlandzkim akcentem i uśmiechnął się marzycielsko. - Jak się masz, Ned?

Gorylowaty Jeff Gardner zmrużył małe, czerwone oczka i rozchylił usta w szerokim uśmiechu, obnażając dwa rzędy pięknych, sztucznych zębów.

- Patrz, Rusty! - Trącił łokciem siedzącego obok na ławie rudego młokosa. - Wrócił nasz worek treningowy. A nie mówiłem, że lubi, jak się go wali?

Rusty łypnął okiem na Neda i burknął coś pod nosem.

Szczupła dziewczyna w czerwieni, siedząca nie opodal podnóżka, z którego zerwała się Opal, odwróciła się zaintrygowana i podniosła na przybysza piwne oczy.

Jego pociągła twarz, wciąż nosząca ślady pięści Jeffa i Rusty’ego, promieniała spokojem, ale spojrzenie miał drapieżne. Zdjął płaszcz, położył go wraz z kapeluszem na długiej drewnianej skrzyni stojącej przy ścianie koło wejścia, po czym uśmiechnął się uprzejmie do mężczyzny, który otworzył mu drzwi.

- Zepsuł mi się w pobliżu samochód. To miło z pana strony, panie Mathews, że pozwolił mi pan schronić się przed deszczem. Dziękuję.

- Nie ma... nie ma za co - wydukał Mathews i wystraszony znów zerknął błagalnie na Shada 0’Rory.

0’Rory uniósł chudą, bladą dłoń i przygładził swoje białe jak śnieg włosy. Nic nie mówił, ale przyjazny uśmiech nie schodził mu z twarzy.

Ned podszedł do kominka.- Cześć, kwiatuszku - powiedział do Opal. Nie zareagowała. Stała bez słowa, mierząc go gniewnym wzrokiem.

- A pani jest zapewne żoną pana Mathewsa? - zwrócił się do szczupłej dziewczyny w czerwieni.

- Tak, zgadza się - odparła miękkim, niemal pieszczotliwym tonem i wyciągnęła na powitanie rękę.

- Opal mówiła mi, że chodziły panie do tej samej szkoły. - Uścisnął jej dłoń, po czym spojrzał na swoich dwóch prześladowców. - Cześć, chłopaki. Miałem nadzieję, że się wkrótce znów spotkamy.

Rusty nie odpowiedział, za to Jeff wykrzywił swoją tępą twarz w radosnym uśmiechu.

- Ja też! - zawołał. - Łapy już mi się zagoiły. Jak myślisz, dlaczego pranie cię po mordzie sprawia mi taką frajdę, co?

- Za dużo mielesz jęzorem, Jeff - powiedział łagodnie 0’Rory, nie patrząc na goryla. - Może, gdybyś tyle nie gadał, wciąż miałbyś własne zęby.

Dziewczyna w czerwieni szepnęła coś do Opal. Ta potrząsnęła głową i po chwili usiadła z powrotem na podnóżku.

- Może pan usiądzie? - zaproponował nerwowo gospodarz, wskazując krzesło nie opodal kominka. - Wysuszy się, ogrzeje...

- Dziękuję. - Beaumont przysunął krzesło bliżej ognia.

Shad 0’Rory zapalił papierosa, zaciągnął się, po czym wyjął go z ust i spytał:

- Jak się czujesz, Ned?

- Całkiem nieźle, Shad.

- To dobrze. - 0’Rory obrócił się w stronę Jeffa i Rusty’ego. - Możecie, chłopcy, wracać jutro do domu. - Znów popatrzył na Neda. - Woleliśmy być ostrożni, bo mogłeś przecież wykorkować. Ale za pobicie gotowi jesteśmy odpowiadać.

- Nie będzie mi się chciało chodzić do sądu, żeby przeciwko wam zeznawać - rzekł Ned. - Szkoda fatygi. Ale nie zaponiinaj, że twój przyjaciel Jeff jest poszukiwany za zabójstwo Westa. - Powiedział to niefrasobliwym tonem, lecz wpatrzone w ogień oczy zaiskrzyły się gniewnie. Opanował się i kiedy po chwili przeniósł wzrok z kominka na gospodarza, w jego oczach była już tylko drwina. - Zresztą kto wie, może jednak wystąpię w roli poszkodowanego. Choćby po to, żeby narobić Mathewsowi kłopotów. Bądź co bądź ukrywa zbirów poszukiwanych przez policję.

- To nieprawda, panie Beaumont - zaoponował gospodarz. - Ja o niczym nie wiedziałem. Przyjechałem tu dziś z żoną i byłem równie zaskoczony... - Wtem urwał i, przerażony, zwrócił się płaczliwym głosem do Shada: - Oczywiście, jest pan tu mile widziany, panie 0’Rory. Chodzi mi jedynie o to, że... - nagle radosny uśmiech rozpromienił jego twarz - ...że nie mogę być pociągnięty do odpowiedzialności karnej za nieświadome udzielanie pomocy...

- Tak, pan Mathews nieświadomie udzielił nam pomocy - potwierdził 0’Rory, spoglądając obojętnie na wydawcę „Observera”.

Najpierw radość znikła z uśmiechu Mathewsa, potem zgasł sam uśmiech. Mężczyzna zaczął nerwowo miętosić krawat, unikając spojrzenia Shada.- Strasznie tu było nudno, dopóki pan się nie zjawił - powiedziała przymilnie do Neda dziewczyna w czerwieni.

Popatrzył na nią zaciekawiony. Jej ciemne oczy lśniły miękko, uwodzicielsko. Po chwili dziewczyna spuściła głowę i wydęła kokieteryjnie wargi. Usta miała wąskie, zbyt mocno pociągnięte szminką, lecz pięknie wykrojone. Ned uśmiechnął się, po czym wstał i ruszył w jej stronę.

Opal Madvig wpatrywała się w podłogę. Mathews, 0’Rory i dwóch rzezimieszków na ławie obserwowali Neda Beaumonta i dziewczynę w czerwieni.

- Dlaczego było nudno? - Ned usiadł po turecku na podłodze, plecami do kominka, bokiem do dziewczyny, i odchyliwszy się nieco do tyłu, oparł się na wyprostowanych rękach.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem - odparła nadąsana. - Ucieszyłam się, kiedy Hal zaproponował, żebyśmy się tu wybrali razem z Opal. Ale kiedy przyjechaliśmy na miejsce, zastaliśmy w domu tych... - zawahała się, niepewna, jak ich określić - ...przyjaciół Hala. - Wszyscy zachowywali się okropnie, ciągle mówili o jakiejś tajemniczej sprawie, o której nie mam zielonego pojęcia. Już mnie to zaczęło denerwować. Opal zachowywała się tak samo jak oni...

- Przestań, Eloise - przerwał żonie Mathews, siląc się na władczy ton, ale kiedy dziewczyna podniosła na niego oczy, speszył się i spuścił wzrok.

- Nie mam zamiaru - odparła rozdrażniona. - Mówię jak było. Opal zachowywała się równie okropnie jak wy wszyscy. Po co tu przyjechaliśmy, skoro nawet nie porozmawiałeś z nią o tym, o czym chciałeś porozmawiać? Gdyby nie burza, już dawno bym się stąd wyniosła.

Opal Madvig oblała się rumieńcem; wciąż siedziała z wzrokiem wbitym w podłogę. Eloise Mathews pochyliła się do Neda i zapominając o złości, uśmiechnęła się zalotnie.

- Kiedy pojawił się pan w drzwiach, ucieszyłam się nie dlatego, że jest pan taki przystojny, ale dlatego, że nareszcie przyszedł ktoś, kto może rozrusza towarzystwo.

Ned, rozbawiony, zmarszczył brwi. Dziewczyna natychmiast spochmurniała.

- Czy pana samochód naprawdę się zepsuł?

- spytała nagle. - Czy może przyjechał pan, żeby omawiać z tymi nudziarzami te ich potwornie nudne, tajemnicze sprawy, co? Boże, na pewno po to pan przyjechał! Kolejny nudziarz! Ja chyba zwariuję!

Ned roześmiał się.

- A jeśli na pani widok odeszła mi ochota na rozmowę z nudziarzami, to chyba zmienia sytuację?

- Może. - Wciąż była nieufna. - A odeszła panu?

- Obiecuję, że nie będę z nimi mówił o żadnych tajemniczych sprawach - oznajmił lekko.

- Pani naprawdę nie wie, czym się dręczą?

- Nie, ale podejrzewam, że czymś bardzo głupim i pewnie związanym z polityką - powiedziała złośliwie.

Poklepał ją po ręce.

- Bystra dziewczyna. Trafiła pani w dziesiątkę. - Odwrócił się do Shada 0’Rory i Mathewsa. Kiedy po chwili znów popatrzył na Eloise, w jego oczach migotały wesołe iskierki. - Zdradzić pani, o co chodzi?

- Nie.

- Po pierwsze, Opal sądzi, że jej ojciec zamordował Taylora Henry’ego.

Opal Madvig skoczyła na równe nogi, zasłoniła ręką usta. Z jej gardła wydobywał się przeraźliwy charkot. Oczy miała tak wytrzeszczone, że dokoła źrenic widać było białka. Patrzyła na Neda wpółprzytomnym wzrokiem.

Rusty poderwał się z miejsca, czerwony z wściekłości, ale Jeff chwycił go za ramię.

- Spokojnie, mały - mruknął. - Nie warto. Młokos stał wyprężony, gotów do ataku, nie próbował jednak się oswobodzić.

Eloise siedziała bez ruchu, spoglądając na przyjaciółkę nic nie rozumiejącym wzrokiem.

Mathews skurczył się w sobie, wargi i powieki mu drżały jak u schorowanego starca.

Shad 0’Rory pochylił się do przodu i zacisnął ręce na poręczach fotela. Jego podłużna, foremna twarz powlekła się bladością, niebieskoszare oczy stały się lodowate.

Ale oznaki zdenerwowania u innych w najmniejszym stopniu nie zachwiały pewności siebie Neda.

- Po drugie, Opal chce... - zaczął.

- Ned, przestań! - krzyknęła córka Madviga. Obrócił się i spojrzał na nią.

Odjęła dłoń od ust. Stała teraz z rękami przyciśniętymi do piersi. Twarz miała rozpaloną, jej przerażone oczy błagały go o zmiłowanie.

Przez chwilę przyglądał się jej chłodno, z powagą. Na zewnątrz słychać było, jak deszcz wali w okna i ściany domu, a gdy wiatr na moment cichł, natychmiast wzmagał się szum wzburzonej rzeki.

- A nie po to tu przyjechałaś, Opal? - spytał uprzejmie, choć z rezerwą.

- Ned, proszę cię! - zawołała ochrypłym głosem.

Uśmiechnął się blado, jego spojrzenie jednak pozostało chłodne, poważne.

- Co, tylko tobie i wrogom twojego ojca wolno o tym mówić?

Dziewczyna opuściła ręce wzdłuż ciała, zacisnęła je w pięści i uniosła gniewnie głowę.

- Ojciec naprawdę zabił Taylora - powiedziała twardo.

Beaumont odchylił się znów do tyłu i popatrzył na Eloise Mathews.

- No widzi pani? - kontynuował jak gdyby nigdy nic. - Opal przeczytała rano te bzdury w „Observerze” i ponieważ sama też podejrzewa ojca o zabicie jej ukochanego, udała się do pani męża. Naturalnie pani mąż wcale nie wierzy, że Paul mógł mieć coś wspólnego z tym morderstwem. Napisał artykuł, bo znalazł się w sytuacji bez wyjścia; musi robić to, co mu Shad każe, gdyż jest zadłużony po uszy w spółce State Central, której właścicielem jest popierany przez Shada kandydat na senatora. A Opal...

- Wypraszam sobie, panie Beaumont! - zapiszczał wystraszony Mathews. - Nie pozwolę...

Jemu z kolei przerwał 0’Rory.

- Niech mówi - rzekł spokojnym, melodyjnym barytonem. - Zobaczymy, co ma do powiedzenia.

- Dzięki, Shad - rzucił przez ramię Ned. - No więc Opal udała się do pani męża, żeby potwierdził jej podejrzenia. Nie mógł jednak tego zrobić, bo nic nie wie. Po prostu jest posłusznym wykonawcą cudzych poleceń i obrzuca błotem tego, kogo Shad mu wskaże. Wpadł jednak na genialny pomysł: postanowił opisać w jutrzejszym wydaniu gazety, jak córka Madviga przyszła do redakcji i zdradziła mu, że podejrzewa własnego ojca o zamordowanie jej kochanka. Ale byłaby sensacja! Wyobraża sobie pani te wielkie nagłówki? „Opal Madvig oskarża ojca o morderstwo! Twierdzi, że to on zabił syna senatora!”

Przez cały czas Eloise Mathews siedziała blada, z wytrzeszczonymi oczami, lekko pochylona do przodu, i słuchała z zapartym tchem. Deszcz wciąż tłukł o okna i ściany domu. Rusty wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je z głośnym sykiem.

Po chwili Ned wysunął czubek języka, oblizał usta i z uśmiechem na twarzy mówił dalej:

- Dlatego pani mąż wywiózł Opal z miasta. Chciał ją trzymać z dala od wszystkich, dopóki się nie ukaże jutrzejsza gazeta. Może się orientował, że Shad z chłopakami się tu ukrywa, może nie. To nie ma znaczenia. Zależało mu tylko na tym, żeby nikt się nie dowiedział o wizycie Opal w redakcji. Nie twierdzę, oczywiście, że zmusił Opal do wyjazdu z miasta, ani że trzyma ją tu siłą. Porwanie nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. W każdym razie nie potrzebował jej porywać: Opal gotowa jest uczynić wszystko, żeby pogrążyć ojca.

- Bo zabił Taylora - powiedziała cicho, lecz dobitnie córka Madviga.

Ned zerknął na nią smętnym wzrokiem, uśmiechnął się i pokręcił z rezygnacją głową.

Eloise Mathews wpatrywała się w męża. W jej spojrzeniu malowało się bezkresne zdumienie. Mathews usiadł, zwiesił głowę, po czym ukrył ją w dłoniach.

Shad 0’Rory rozprostował nogi i na powrót je skrzyżował.

- Skończyłeś? - spytał wyjmując papierosa.

- Jeszcze ci mało? - odparł Ned. Siedział tyłem do Shada i nawet się nie odwrócił. Głos miał spokojny, ale na jego twarz wypełzło zmęczenie.

0’Rory zapalił papierosa.

- No i po kiego licha to całe przedstawienie? Gazeta już się drukuje. Dziewczyna przyszła do redakcji z własnej woli, tu też nikt jej nie ciągnął na siłę. Podobnie jak ciebie. Jesteście wolni, możecie w każdej chwili stąd wyjechać. Róbcie, co chcecie. - Wstał. - Ja idę spać. Panie Mathews, gdzie jest pokój gościnny?

- Powiedz, Hal, że to nieprawda - rzekła Eloise do męża.

Mathews odsłonił wolno twarz.

- Kochanie, istnieje tyle poszlak wskazujących na winę Madviga, że mamy prawo nalegać, aby policja przynajmniej go przesłuchała - oznajmił z godnością. - Niczego więcej nie żądamy.

- Nie to miałam na myśli.

- Kochanie... - głos mu drżał - kiedy Opal Madvig przyszła... - Nagle urwał i jakby kuląc się pod spojrzeniem żony, znów zakrył rękami twarz.

5

Eloise Mathews i Ned Beaumont zostali sami w pokoju na parterze. Siedzieli naprzeciw siebie przed korninkiem. Ona, lekko pochylona do przodu, obolałym wzrokiem wpatrywała się w ostatnią płonącą szczapę; on, z nogą założoną na nogę, z ręką wspartą niedbale o oparcie krzesła, palił cygaro i ukradkiem obserwował dziewczynę.

Nagle zaskrzypiały schody i na podeście stanął jej mąż. Miał na sobie ten sam garnitur co wcześniej, zdjął jedynie sztywny kołnierzyk, poluzował pod szyją krawat i wyciągnął go spod kamizelki.

- Kochanie, chodź do łóżka. Już północ. Dziewczyna nawet nie drgnęła.

- Panie Beaumont, nie mógłby pan...

Na dźwięk swojego nazwiska Ned odwrócił się do mężczyzny na schodach i popatrzył na niego z okrutną obojętnością, a kiedy temu głos się załamał, skupił się ponownie na paleniu cygara i obserwacji dziewczyny.

Po chwili Mathews poczłapał z powrotem na górę.

- W kredensie stoi butelka whisky. Mógłbyś ją przynieść? - poprosiła Eloise, nie odrywając oczu od ognia.

- Jasne. - Podał jej butelkę, po czym rozejrzał się za szklankami. - Z wodą?

Potrząsnęła głową, że nie. Oddech miała przyśpieszony, piersi falowały jej pod czerwoną, jedwabną suknią.

Nalał dwie duże porcje.

Dopiero kiedy poczuła, jak wtyka jej szklankę do ręki, Eloise przeniosła spojrzenie z kominka na twarz mężczyzny i wykrzywiła wąskie, zbyt mocno pomalowane wargi w cierpkim uśmiechu. Pomarańczowy płomień odbijał się w jej oczach, które lśniły niezdrowym blaskiem.

Ned odwzajemnił uśmiech.

Podniosła szklankę.

- Zdrowie mojego męża! - zawołała.

- O nie - powiedział lekko Ned i wylał zawartość szklanki do kominka; ogień zabuzował.

Eloise roześmiała się zachwycona i poderwała na nogi.

- Nalej sobie znów!

Ned podniósł z podłogi butelkę i napełnił szklankę.

Eloise uniosła swoją wysoko nad głowę.

- Twoje zdrowie!

Wypili do dna. Dziewczyna wzdrygnęła się.

- Lepiej coś zjedz - poradził jej Ned.

- Nie, nie chcę. - Położyła rękę na jego ramieniu i odwróciła się plecami do ognia. - Przyciągnijmy tu ławę.

- Dobry pomysł.

Odsunęli na bok krzesła, po czym wzięli za oba końce niską, szeroką ławę bez oparcia i ustawili ją przed kominkiem.

- Zgaś światło - poprosiła Eloise.

Kiedy to uczynił i wrócił na miejsce, siedziała już na ławie nalewając whisky do szklanek.

- Tym razem pijemy za ciebie - powiedział. Wypili i dziewczyna znów się wzdrygnęła. Usiadł koło niej. Ogień w kominku rzucał na ich twarze ciepły różowy blask.

Schody ponownie zaskrzypiały i po chwili ukazał się na nich Mathews. Zatrzymał się na ostatnim stopniu.- Kochanie, proszę cię...

- Rzuć czymś w niego - szepnęła dziewczyna do Neda.

Roześmiał się.

- Gdzie masz szklankę? - spytała, podnosząc z podłogi butelkę.

Kiedy nalewała trunek, Mathews wrócił na górę.

Eloise i Ned stuknęli się szklankami. Oczy dziewczyny lśniły w pomarańczowym blasku płomieni. Kosmyk ciemnych włosów zwisał jej zadziornie na czoło. Oddychała przez usta, lekko posapując.

- Nasze zdrowie - szepnęła.

Ponownie wypili do dna. Dziewczyna wypuściła z ręki pustą szklankę i rzuciła się w ramiona Neda. Tym razem, kiedy się wzdrygnęła, ich wargi były zwarte w pocałunku. Szklanka rozbiła się z hukiem na drewnianej podłodze. Ned patrzył na dziewczynę przez zmrużone powieki. Ona oczy miała zamknięte.

Nie zareagowali na odgłos skrzypienia. To znaczy Ned nie zareagował, Eloise zaś przytuliła się do niego jeszcze mocniej. Nie widział schodów, był zwrócony do nich tyłem. Oboje mieli przyśpieszone oddechy.

Kiedy po chwili schody znów zaskrzypiały, przerwali pocałunek, ale wciąż siedzieli objęci. Ned obejrzał się. Na schodach nie było nikogo.

Dziewczyna położyła rękę na karku mężczyzny, zaczęła targać go za włosy, wbijać mu paznokcie w skórę. Oczy miała wpółprzymknięte, ale roześmiane.

- Takie jest życie - powiedziała cicho, z lekką drwiną w głosie. Odchyliła się na ławie, ciągnąc za sobą Neda i ponownie przylgnęła wargami do jego ust.

Znajdowali się w półleżącej pozycji, kiedy usłyszeli strzał.

Ned Beaumont błyskawicznie wyrwał się z objęć dziewczyny.

- Gdzie jest sypialnia? - spytał ostro. Eloise, sparaliżowana strachem, nie odezwała się.

- Gdzie jest sypialnia? - powtórzył.

- Na piętrze, w przedniej części domu - rzekła ochryple, unosząc bezradnie rękę.

Popędził ile sił na górę, pokonując po kilka stopni na raz. U szczytu schodów natknął się na Jeffa, który stał w ubraniu, ale boso. Mrugając spuchniętymi od snu oczami, goryl oparł jedną rękę na biodrze, a drugą wysunął przed siebie, żeby zagrodzić Nedowi drogę.

- Co się dzieje, do cholery? - warknął.

Niewiele się zastanawiając, Ned przyłożył gorylowi w szczękę. Kiedy ten zatoczył się od siły ciosu, Ned wyminął go i pognał w stronę sypialni Mathewsów. Z innego pokoju wybiegł 0’Rory i ruszył za nim.

Z dołu doleciał ich krzyk Eloise.

Ned Beaumont pchnięciem otworzył na oścież drzwi i znieruchomiał. Mathews leżał wyciągnięty na wznak na podłodze pod lampą. Usta miał otwarte, z kącika sączyła się strużka krwi. Jedna ręka spoczywała na klatce piersiowej, a druga, wyrzucona w bok, zdawała się wskazywać czarny rewolwer pod ścianą. Na stoliku przy oknie Ned spostrzegł otwarty kałamarz, pióro i kartkę papieru. Obok stolika stało krzesło.

Shad 0’Rory przecisnął się koło Beaumonta i kucnął przy Mathewsie. Kiedy pochylił się nad nim, Ned podszedł do stolika, zerknął pośpiesznie na kartkę, po czym schował ją do kieszeni.

Po chwili zjawił się Jeff, a za nim nagi Rusty. 0’Rory wstał i rozłożył ręce.

- Strzelił sobie w podniebienie - rzekł. - Nie żyje.

Beaumont opuścił sypialnię. W holu spotkał Opal Madvig.

- Co się stało, Ned? - spytała wystraszona.

- Mathews się zastrzelił. Nie zaglądaj tam. Ubierz się i zejdź na dół do Eloise. Postaram się ją uspokoić.

Kiedy zbiegł na dół po schodach, ujrzał ciemny kształt leżący na podłodze przy ławie. Ruszył w jego stronę, ale po dwóch krokach zatrzymał się i chłodnym, badawczym wzrokiem rozejrzał się wokoło. Dopiero wtedy podszedł do dziewczyny, ukląkł na jedno kolano i sprawdził jej puls. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie w słabym blasku dogasającego ognia. Sprawiała wrażenie nieprzytomnej. Wyjął z kieszeni kartkę, którą zabrał ze stolika na górze, i przysunął się na kolanach bliżej kominka, żeby przeczytać, co Mathews napisał przed śmiercią.

Ja, Howard Keith Mathews, będąc zdrowy na ciele i umyśle, postanawiam niniejszym co następuje:

Cały swój majątek oraz wszystkie rzeczy osobiste pozostawiam mojej ukochanej żonie, Eloise Braden Mathews.

Ustanawiam spółkę State Central jedynym wykonawcą mojego testamentu.

Powyższe poświadczam własnoręcznym podpisem..

Ned przerwał lekturę i uśmiechając się ponuro pod nosem, podarł kartkę na trzy części; następnie wstał, wsunął rękę w szparę nad żelazną kratą i rzucił podarty testament na żarzące się kawałki drewna. Kartki zajęły się ogniem i po chwili nie było po nich śladu. Mężczyzna wziął stojącą obok szufelkę i na wszelki wypadek rozgarnął żar, po czym wrócił do leżącej na podłodze postaci, nalał do szklanki odrobinę whisky, podniósł głowę dziewczyny i wlał jej do ust alkohol. Kiedy Opal Madvig zeszła na dół, Eloise odzyskała już przytomność i siedziała na ławie pokasłując.

6

Na schodach ukazał się Shad 0’Rory, za nim Jeff i Rusty. Wszyscy trzej byli ubrani. Beaumont stał przy drzwiach, w płaszczu i kapeluszu.

- Dokąd się wybierasz, Ned?

- Zadzwonić na policję.

- Słusznie. - 0’Rory skinął głową. - Ale zanim wyjdziesz, chcę cię o coś zapytać. - Zszedł na dół. Rusty i Jeff niemal deptali mu po piętach.

- No? - Beaumont wyjął rękę z kieszeni i przekręcił się nieco w bok, tak żeby pistolet, który trzymał w dłoni, był widoczny dla trzech mężczyzn, lecz niewidoczny dla Eloise i Opal, która siedziała obok przyjaciółki, obejmując ją ramieniem. - Tylko bez głupich kawałów, bo się śpieszę.

0’Rory zatrzymał się, sprawiał jednak wrażenie, jakby nie zauważył broni.

- Nie wydaje ci się to dziwne - zaczai - że na stoliku w sypialni stoi otwarty kałamarz, obok leży pióro, a nie znaleźliśmy żadnego listu...

- Nie było listu? - Ned uśmiechnął się robiąc zdumioną minę, po czym cofnął się o krok. - To rzeczywiście dziwne. Jak wrócę, możemy się wspólnie podziwie.

- Wolałbym teraz...

- Przykro mi... - Wymacał ręką klamkę. - Za kilka minut będę z powrotem. - Wyskoczył na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.

Już nie padało. Ruszył pędem przez wysoką trawę i skręcił za budynek. Słyszał, jak ktoś zatrzaskuje jakieś inne drzwi. Gdzieś nie opodal szumiała rzeka. Zaczął przedzierać się w jej stronę przez zarośla.

Na lewo, za jego plecami, rozległ się ostry, lecz niezbyt głośny gwizd. Brnąc przez grząskie błoto, Ned dotarł do kępy drzew i odbił w bok od rzeki. Znów rozległ się gwizd, tym razem na prawo. Za kępą drzew Ned zagłębił się w krzaki sięgające mu do ramion. Chociaż była ciemna noc, na wszelki wypadek szedł lekko pochylony, żeby go nikt nie dojrzał.

Wspinał się pod górę po śliskim, nierównym gruncie, walcząc z gęstwiną cienkich gałęzi, które smagały go po twarzy, po rękach, czepiały się jego ubrania. Trzy razy upadł. Potykał się bez przerwy. Gwizd się nie powtórzył.

Nie znalazł Buicka. Nie znalazł nawet drogi, którą przyjechał. Wspinał się mozolnie, powłócząc nogami i potykając się nawet wtedy, kiedy nie było już o co się potykać. Wreszcie dotarł na szczyt wzniesienia i po chwili zaczął schodzić z jego drugiej strony, ślizgając się i przewracając jeszcze częściej. Dołem biegła ścieżka. Skręcił w prawo i brnął przed siebie, co rusz przystając, żeby zdrapać z butów ogromne grudy lepkiego błota. Zdrapywał je pistoletem.

Wtem usłyszał za plecami szczekanie; zatrzymał się i zataczając jak pijak obejrzał za siebie. W odległości mniej więcej dwudziestu metrów zobaczył niewyraźny zarys domu, którego wcześniej nie zauważył. Zawrócił. Po chwili stał przed wysoką bramą, na którą rzucał się, wściekle ujadając, pies - niewidoczny w ciemności potwór.

Beaumont wyciągnął rękę, znalazł po omacku klamkę i odczepiwszy haczyk, wszedł na teren posesji. Pies odsunął się; krążąc wokół intruza i ujadając hałaśliwie, raz po raz przyskakiwał bliżej, jakby miał zamiar go zaatakować.

Ktoś otworzył okno i krzyknął grubym głosem:

- Co pan, do cholery, wyprawia z psem? Ned roześmiał się w duszy, po czym wziął się w garść i odparł głosem niewiele cieńszym:

- Jestem Beaumont z prokuratury okręgowej. Muszę skorzystać z pańskiego telefonu. Niedaleko stąd zginął człowiek!

- Nic nie słyszę! - ryknął basem mężczyzna w oknie. - Cicho, Jeannie!

Jeannie zaszczekała jeszcze kilka razy ze zdwojoną energią i wreszcie się uspokoiła.

- To co pan mówił?

- Jestem z prokuratury. Chcę skorzystać z telefonu. Zginął człowiek.- O cholera!

Kiedy mężczyzna zamknął z trzaskiem okno, pies znów zaczął szczekać i krążyć wkoło, udając, że lada moment rzuci się do ataku. Ned cisnął w zwierzę swój zabłocony pistolet. Psisko czym prędzej czmychnęło za dom.

Drzwi otworzył czerwony na twarzy, krępy mężczyzna w długiej, niebieskiej koszuli nocnej.

- Jezus Maria! Ale pan okropnie wygląda! - wyrwało mu się, gdy Ned podszedł do światła.

- Gdzie jest telefon?

Mężczyzna złapał Neda, zanim ten się przewrócił.

- W pokoju - mruknął. - Do kogo mam zadzwonić i co powiedzieć? Pan jest za słaby, żeby...

- Telefon! - warknął Ned.

Podtrzymując go, żeby się nie przewrócił, gospodarz wprowadził Neda do środka, po czym pchnął drzwi na końcu korytarza.

- Tam - rzekł. - Ma pan szczęście, że starej nie ma w domu. Nie wpuściłaby kogoś tak zabłoconego.

Ned zwalił się na krzesło, ale nie sięgnął po telefon. Patrząc spod oka na faceta w koszuli nocnej, warknął ochryple:

- Chciałbym zostać sam.

Mężczyzna cofnął się od progu i zamknął za sobą drzwi.

Ned podniósł słuchawkę, podparł się łokciami na stoliku i wykręcił numer Paula Madviga. Czekając na połączenie, walczył z sennością; powieki co rusz mu opadały, musiał na siłę otwierać oczy, ale kiedy wreszcie zaczął mówić, głos miał normalny, rześki.

- Cześć Paul, tu Ned... Mniejsza z tym... Mathews popełnił samobójstwo w swoim domku nad rzeką i nie zostawił testamentu... A teraz słuchaj, bo to ważne. Ponieważ miał sporo długów, a nie ustanowił nikogo wykonawcą swej woli, sąd będzie musiał wyznaczyć kogoś, kto by tymczasowo zarządzał majątkiem. Rozumiesz...? Tak. Przypilnuj, żeby sprawa trafiła do właściwego sędziego, może do Phelpsa; wtedy do czasu wyborów „Observer” nam nie podskoczy. Jasne...? W porządku, dobra, ale to nie wszystko. Jest pilna robota. Jutrzejsze wydanie zawiera sensacyjny materiał. Musisz zatrzymać cały nakład... Nie wiem, wyciągnij Phelpsa z łóżka, niech wyda sądowy nakaz albo co, w każdym razie gazeta nie może się ukazać! Potem już się jakoś dogadamy z zespołem redakcyjnym; sami spuszczą z tonu, jak się dowiedzą, że przez najbliższy miesiąc gazetą będzie zarządzał ktoś z naszych... Nie mam czasu, Paul, ale mówię ci, to prawdziwa bomba! Musisz zrobić wszystko, żeby gazeta nie trafiła jutro do kiosków. Obudź Phelpsa, jedźcie do redakcji i sami się przekonajcie. Masz ze trzy godziny czasu... Tak... Co? Opal? Nie martw się. Jest tu ze mną... Tak, przywiozę ją do domu... Aha, zawiadom policję czy prokuraturę o Mathewsie, dobrze...? Tak, zaraz tam wracam. W porządku.

Rzucił słuchawkę na widełki, wstał i chwiejnym krokiem doczłapał do drzwi. Szarpnął je raz, ale nie ustąpiły. Kiedy szarpnął je mocniej, otworzyły się na oścież i Ned wypadł na korytarz; gdyby nie ściana, na której się zatrzymał, rymnąłby jak długi na podłogę. Gospodarz pośpieszył mu z pomocą.- Niech się pan o mnie oprze... Powinien pan odpocząć. Rozłożyłem na tapczanie koc, żeby nie zabrudził pan...

- Pożyczy mi pan samochód? - przerwał mu Ned. - Muszę wrócić do domku Mathewsa.

- To właśnie on nie żyje?

- Tak.

Mężczyzna uniósł brwi i zagwizdał cicho.

- Pożyczy mi pan samochód? - spytał ponownie Ned.

- Bądź pan rozsądny! W takim stanie chce pan prowadzić?!

- Dobra, wrócę pieszo - oznajmił Ned zataczając się.

- Stój pan! - Gospodarz zmierzył gościa gniewnym wzrokiem. - Co za uparty osioł! W porządku, ubiorę się i sam pana podwiozę. Tylko nie wykorkuj mi pan po drodze!

Mężczyzna zaparkował pod domem Mathewsa i wprowadził, a raczej wniósł Neda do środka. W ogromnym pokoju na parterze zastali tylko Opal i Eloise. Na widok przybyszy, którzy wtargnęli bez pukania, zaskoczone dziewczyny wytrzeszczyły szeroko oczy.

Ned uwolnił się z objęć mężczyzny i powiódł smętnym wzrokiem po pokoju.

- Gdzie Shad? - wymamrotał.

- Odjechał - rzekła Opal. - Wszyscy odjechali.

- To dobrze. - Mówił z wyraźnym trudem. - Muszę z tobą porozmawiać na osobności.

Eloise Mathews podbiegła w jego stronę.

- Zabiłeś go! - krzyknęła.

Zachichotał głupawo i próbował wziąć ją w ramiona.

Dziewczyna wrzasnęła i z całej siły uderzyła go w twarz.

Poleciał do tyłu na wyprostowanych nogach - uczynny sąsiad nie zdołał go złapać - runął na podłogę i już się nie poruszył.

VII

Słudzy

1

Senator Henry odłożył serwetkę i wstał od stołu. Sprawiał wrażenie wyższego i młodszego niż był w rzeczywistości. Głowę miał dość małą, porośniętą rzadkimi, siwymi włosami, lecz wyjątkowo kształtną, twarz trochę pomarszczoną, z zaledwie kilkoma wyrazistymi bruzdami. Oczy nie zdradzały jego wieku; zielonoszare, głęboko osadzone i niezbyt duże, patrzyły bystro.

- Pozwolą państwo, że na kilka minut zabiorę Paula na górę? - spytał poważnie, z wystudiowaną uprzejmością.

- Pod warunkiem, że zostawisz mi tu pana Beaumonta - odparła jego córka - i obiecasz, że niedługo do nas wrócicie.

Ned Beaumont uśmiechnął się i skinął bez słowa głową, po czym przeszedł z Janet do pomalowanego na biało pokoju. W białym kominku leniwie buzował za kratą ogień, rzucając czerwonawy blask na mahoniowe meble.

Janet Henry włączyła lampę stojącą przy fortepianie i usiadła na ławeczce, plecami do klawiszy. Padające z tyłu światło tworzyło aureolę wokół jej jasnych włosów. Kobieta ubrana była w czarną suknię z materiału przypominającego zamsz. Nie miała na sobie biżuterii.

Ned pochylił się, żeby strzepnąć do kominka popiół z cygara. Osadzona w spince do krawata perła zalśniła w blasku ognia niby czerwone oko.

- Zagra pani? - spytał prostując się.

- Nie gram zbyt dobrze, ale jeśli pan chce... tylko może później. Bo chciałabym skorzystać z okazji, że jesteśmy sami i porozmawiać z panem. - Siedziała sztywno wyprostowana, z rękami splecionymi na kolanach.

Ned skinął głową, ale nic nie odpowiedział. Cofnął się od kominka i zajął miejsce na stojącej nie opodal stylowej kanapie. Spojrzał wyczekująco na córkę senatora, lecz nie zdradzał większego zainteresowania.

Janet Henry obróciła się na ławeczce, tak aby siedzieć dokładnie na wprost Neda.

- Jak się Opal czuje? - spytała ciepłym, poufałym tonem.

- Nie widziałem jej od tygodnia, ale chyba dobrze. - Przysunął cygaro do ust, po czym zawahał się, jakby nagle coś sobie przypomniał. - Dlaczego pani pyta?

Kobieta otworzyła szerzej piwne oczy.

- Słyszałam, że cierpi na depresję i nie wstaje z łóżka...

- Ach, o to chodzi! - Ned uśmiechnął się lekko. - Więc Paul nic pani nie mówił?

- No właśnie mówił. - Popatrzyła na niego zdziwiona. - Mówił, że Opal całymi dniami leży przygnębiona w łóżku. Od niego to wiem.

Uśmiech Neda stał się łagodny.

- Hm, biedak pewnie czuje się trochę skrępowany - powiedział wolno, po czym przeniósł wzrok z cygara na Janet i wzruszył ramionami.

- Nie, Opal nie cierpi na żadną depresję. Po prostu ubzdurała sobie, że Paul zabił pani brata i jak idiotka zaczęła rozgłaszać to wszem wobec. Oczywiście Paul nie może sobie pozwolić, aby jego własna córka biegała po mieście oskarżając go o morderstwo, więc zakazał jej wychodzenia z domu, dopóki nie zmądrzeje.

- To znaczy... - Zawahała się, jej oczy lśniły.

- To znaczy, że więzi Opal?

- Więzi? Bez przesady! - zaprotestował. - Opal jest jeszcze dzieckiem. A jak dzieci coś przeskrobią, często za karę muszą siedzieć w domu, prawda?

- No tak - przyznała Janet Henry. - Ale... - Popatrzyła na splecione na kolanach dłonie, potem znów na Neda. - Dlaczego ona podejrzewa Paula?

- A któż go nie podejrzewa? - odparł kwaśno. Janet zacisnęła ręce na krawędzi ławeczki i blada z przejęcia pochyliła się do przodu.

- Właśnie o to chciałam pana spytać - rzekła.

- Czy ludzie naprawdę myślą, że Paul jest mordercą?

Skinął głową. Na jego twarzy malował się spokój.

Kobieta tak mocno ściskała ławkę, że kłykcie miała niemal białe.

- Dlaczego? - szepnęła ochryple.

Ned wstał z kanapy, podszedł do kominka i wrzucił do ognia niedopałek, po czym wrócił na miejsce, założył nogę na nogę i odchylił się wygodnie do tyłu.

- Bo konkurencja, żeby wygrać, rozpuszcza takie plotki. - Nic w jego głosie, minie ani zachowaniu nie wskazywało na to, że ta sprawa jakoś osobiście go dotyczy.

- Ale... - kobieta zmarszczyła czoło - ale czy ludzie by w nie wierzyli, gdyby nie istniały jakieś dowody, jakieś poszlaki...

Spojrzał na nią rozbawiony.

- Rzecz w tym, że istnieją. Myślałem, że pani o tym wie. - Pogładził kciukiem wąs. - Jeszcze pani nie dostała jednego z tych anonimów, których tyle krąży?

Janet Henry podniosła się z ławeczki, wyraźnie podniecona.

- Dostałam! Właśnie dziś! Zaraz go panu pokażę...

Roześmiał się cicho i ruchem dłoni powstrzymał ją.

- Nie warto. Już kilka widziałem, a niczym się od siebie nie różnią.

Kobieta usiadła z ociąganiem.

- Te wszystkie anonimy, te artykuły, które ukazywały się w „Observerze”, póki nie zmusiliśmy gazety do wyłączenia się z kampanii wyborczej, te rozsiewane plotki... - Ned wzruszył ramionami. - Posługując się paroma poszlakami, konkurencja zmontowała przeciwko Paulowi oskarżenie.

- Czy... czy coś mu grozi? - Janet przygryzła dolną wargę..

Ned pokiwał głową.

- Jeśli przegra wybory, to znaczy, jeśli jego kandydaci przegrają, wówczas straci swoje wpływy we władzach miejskich oraz stanowych, i wyląduje na krześle elektrycznym - oznajmił spokojnie, z przekonaniem w głosie.Ciałem kobiety wstrząsnął dreszcz.

- A jeśli wygra, to nic mu nie będzie? - spytała.

- Nic a nic.

Na moment wstrzymała oddech. Kiedy w końcu odezwała się, usta tak bardzo jej drżały, że ledwo mogła mówić.

- Czy wygra?

- Tak sądzę.

- I wtedy bez względu na istniejące dowody...

- głos jej się załamał - ...nic mu nie będzie groziło?

- Nie stanie przed sądem - wyjaśnił Ned. I wtem doznał olśnienia. Usiadł prosto, zamknął oczy, potem otworzył je i wbił wzrok w bladą, napiętą twarz Janet Henry. Po chwili rozpromienił się i parsknął śmiechem, niezbyt głośnym, ale pełnym radości. - Judyta we własnej osobie!

- zawołał wstając z kanapy.

Kobieta znów wstrzymała oddech; siedziała blada, z pytaniem w oczach.

Ned, z zadowoloną miną, zaczął przemierzać pokój w tę i z powrotem, rozmawiając ze sobą z ożywieniem. Od czasu do czasu zerkał przez ramię na Janet Henry.

- Oczywiście! Więc o to chodzi! Córka senatora tolerowała Paula, była dla niego miła, bo chciała pomóc ojcu zdobyć poparcie, którego tak bardzo potrzebował, ale wyznaczyła sobie pewne granice. A Paul zakochał się w niej po uszy. Później, kiedy uznała, że to właśnie on zabił jej brata i że uniknie kary, chyba że ona... Boże, ale numer! Zarówno rodzona córka, jak i ukochana kobieta robią co mogą, żeby wylądował na krześle elektrycznym! Ten ma szczęście do kobiet!

- Zatrzymawszy się przed Janet, przyciął koniec cienkiego, jasnozielonego cygara, z którym spacerował po pokoju. - To pani rozsyła te anonimy

- powiedział tonem bynajmniej nie oskarżycielskim, ale tak jakby dzielił się z nią dokonanym przez siebie odkryciem. - Tak, to pani robota. Zostały napisane na maszynie znajdującej się w garsonierze, w której Taylor spotykał się z Opal. Taylor miał jeden klucz, Opal drugi. Opal nie spłodziła tych anonimów, była nimi zbyt zdruzgotana. Ale pani... Tak, kiedy policja oddała senatorowi rzeczy Taylora, odszukała pani klucz, zakradła się do tamtego mieszkanka i przystąpiła do pisania. W porządku. - Znów zaczął przemierzać pokój. - Hm, trzeba będzie przekonać senatora, aby wynajął kilka sprawnych, silnych pielęgniarek, zamknął panią w sypialni i oznajmił wszystkim, że córka cierpi na depresję i nie wstaje z łóżka. Wygląda na to, że epidemia depresji grasuje wśród córek naszych polityków, ale trudno, wygramy te wybory, choćby w każdym domu ktoś się miał rozchorować.

- Odwrócił się i uśmiechnął przyjaźnie do kobiety-

Przyłożyła rękę do szyi; nie poruszyła się ani nie odezwała.

- Na szczęście z senatorem nie będziemy mieli kłopotów - ciągnął po chwili. - Niewiele go obchodzi pani czy zmarły syn. Zależy mu tylko na tym, żeby zostać ponownie wybranym, a doskonale zdaje sobie sprawę, że bez pomocy Paula to mu się nie uda. - Roześmiał się. - Dlatego poszła pani w ślady Judyty, prawda? Wiedziała pani, że przed wyborami ojciec nie zerwie z Paulem, nawet gdyby uważał, że to właśnie on zabiłTaylora. Cóż, to dla nas pocieszająca wiadomość.

Kiedy urwał na moment, żeby zapalić cygaro, kobieta opuściła rękę na kolana i wreszcie przemówiła. Siedziała wyprostowana, ale w jej postawie nie było sztywności. Głos miała opanowany, chłodny.

- Nie potrafię dobrze kłamać... Tak, napisałam te listy. Wiem, że Paul zabił Taylora.

Ned Beaumont wyjął cygaro z ust, podszedł do stylowej kanapy i usiadł naprzeciw Janet Henry. Popatrzył na nią z powagą, lecz bez wrogości.

- Pani nienawidzi Paula, prawda? - spytał. - Nawet gdybym udowodnił, że wcale nie zamordował pani brata, nadal by go pani nienawidziła...

- Tak, chyba tak... - odparła, nie spuszczając z niego oczu.

- No właśnie. Nie dlatego go pani nienawidzi, że pani zdaniem zabił Taylora. Jest dokładnie odwrotnie. Podejrzewa go pani o morderstwo, ponieważ tak bardzo go pani nienawidzi.

- Nie. - Pokręciła wolno głową. Ned uśmiechnął się sceptycznie.

- Rozmawiała pani o tym z ojcem? - spytał. Przygryzła wargę i lekko się zarumieniła.

- I co? - Ned ponownie się uśmiechnął. - Oświadczył pani, że to bzdura?

Rumieniec pogłębił się. Zamierzała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.

- Gdyby Paul zabił Taylora, pani ojciec by o tym wiedział.

Spojrzała na swoje ręce.

- Ojciec nie chce dopuścić do siebie prawdy - oznajmiła ponuro.

- Proszę mi wierzyć, on wie najlepiej. - Nagle zmrużył oczy. - Czy tamtego wieczoru Paul mówił coś senatorowi na temat Taylora i Opal?

Podniosła zdumiona głowę.

- Pan nie wie, co się wtedy stało? - spytała.

- Nie.

- To nie miało nic wspólnego z Taylorem i Opal! - Była tak przejęta, że słowa się jej zlewały. - Ojciec... - Wtem obróciła sie w stronę drzwi i zasznurowała usta. Za drzwiami rozległ się niski, gardłowy śmiech oraz odgłos zbliżających się kroków. Kobieta zerknęła pośpiesznie na Beaumonta i podniosła błagalnie ręce. - Muszę ci wszystko opowiedzieć, Ned - szepnęła nerwowo, zwracając się do niego po imieniu. - Możemy się jutro spotkać?

- Tak.

- Gdzie?

- U mnie?

Kiedy zgodziła się, podał szybko swój adres. Kobieta zdążyła jeszcze spytać szeptem, czy może wpaść po dziesiątej, on zdążył skinąć głową, że tak, i do pokoju wszedł senator Henry z Paulem Madvigiem.

2

O wpół do jedenastej pożegnali się z senatorem i jego córką, wsiedli do brązowej limuzyny i odjechali spod willi na Charles Street. Półtorej przecznicy dalej Madvig odetchnął głośno, z wyraźną ulgą.

- Nawet nie wiesz, Ned, jak bardzo się cieszę, żeście się polubili z Janet.- Ja się ze wszystkimi lubię - odparł Ned, patrząc spod oka na profil blondyna.

Madvig zarechotał cicho. - Akurat!

Na wargi Neda wypełzł tajemniczy uśmiech.

- Słuchaj, Paul, chciałbym jutro coś z tobą omówić. Gdzie będziesz około drugiej?

- Zaczyna się nowy miesiąc, więc w biurze.

- Madvig skręcił w China Street. - A teraz nie możemy pogadać? Jeszcze jest wcześnie.

- Nie, jutro będę miał jaśniejszy obraz. Jak się miewa Opal?

- Dobrze - odparł Paul Madvig. - Cholera, żebym chociaż umiał się na nią gniewać! Byłoby mi znacznie łatwiej. - Minęli światła na skrzyżowaniu. - Przynajmniej smarkula nie jest w ciąży

- dodał po chwili.

Ned nic nie powiedział. Twarz miał pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Madvig zwolnił; zbliżali się do klubu.

- Jak myślisz, Ned? - spytał ochrypłym głosem i oblał się rumieńcem. - Czy Opal... - przełknął ślinę - czy oni ze sobą sypiali? Czy może ich związek był czysto platoniczny?

- Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. I przypadkiem nie pytaj Opal, Paul.

Madvig zatrzymał wóz i przez chwilę siedział z rękami na kierownicy, patrząc prosto przed siebie. Potem znów przełknął ślinę i niskim, ochrypłym głosem oznajmił:

- Porządny z ciebie facet, Ned.

- Jasne.

Wysiedli z samochodu, weszli do klubu i na pierwszym piętrze, przed portretem gubernatora, rozstali się bez słowa, każdy udając się w swoją stronę.

Ned Beaumont wstąpił do małego pokoiku na zapleczu, w którym pięciu facetów grało w pokera, a trzech stało obok kibicując. Przyłączył się do graczy. O trzeciej nad ranem, kiedy gra dobiegła końca, wstał od stolika bogatszy o czterysta dolarów.

3

Dochodziło prawie południe, kiedy wreszcie zjawiła się Janet Henry. Beaumont od ponad godziny przemierzał nerwowo pokój, na przemian obgryzając paznokcie i zaciągając się cygarem. Po usłyszeniu dzwonka natychmiast ruszył do drzwi, otworzył je i na widok kobiety uśmiechnął się jakby nieco zaskoczony.

- Dzień dobry, Janet - powiedział.

- Przepraszam za spóźnienie, ale...

- Wcale się nie spóźniłaś - zapewnił ją, zapraszając do środka. - Umówiliśmy się po dziesiątej, nie na żadną konkretną godzinę.

- Ładnie tu. - Rozglądała się wolno, podziwiając przestronny salon o wysokim suficie i szerokich oknach, a także zawieszone nad kominkiem ogromne lustro oraz meble obite grubym, czerwonym pluszem. - Prześlicznie! - Skierowała swoje piwne oczy w stronę uchylonych drzwi do drugiego pokoju. - Czy tam jest sypialnia?

- Tak. Chcesz zobaczyć?

- Bardzo.

Pokazał jej sypialnię, potem kuchnię i łazienkę.

- Co za wspaniałe mieszkanie - powiedziała, gdy wrócili do salonu. - Nie sądziłam, że takie piękne, staroświeckie wnętrza trafiają się jeszcze w tym mieście.

Skinieniem głowy podziękował za miłe słowa.

- Mnie też się podoba - rzekł. - I jak mogłaś się przekonać, nikt nas tu nie podsłuchuje, chyba że ukrył się w szafie.

Popatrzyła mu prosto w oczy.

- Taka możliwość nawet nie przyszła mi do głowy - oświadczyła. - Mogę się z tobą nie zgadzać, mogę uważać cię za wroga, ale wiem, że jesteś dżentelmenem. Inaczej bym się z tobą tu nie umówiła.

- Dżentelmenem? - spytał żartobliwym tonem. - Kimś, kto wie, że nie nosi się brązowych butów do granatowego garnituru?

- Nie to miałam na myśli.

- Zatem pomyliłaś się. Jestem hazardzista i totumfackim Madviga.

- Jesteś dżentelmenem. - W jej oczach pojawił się błagalny wyraz. - Proszę, nie kłóćmy się, przynajmniej dopóki nie mamy o co.

- Przepraszam. - Uśmiechnął się lekko stropiony. - Może usiądziesz?

Spoczęła w głębokim, obitym czerwonym pluszem fotelu, a on zajął miejsce naprzeciwko.

- Obiecałaś, że mi powiesz, co się stało tego wieczoru, kiedy zginął twój brat.

- Tak. - Jej szept był ledwo słyszalny. Zarumieniła się i przeniosła wzrok na podłogę. W końcu podniosła oczy i mimo wyraźnego speszenia mówiła dalej: - Chcę, żebyś wiedział... Jesteś przyjacielem Paula... może uważasz mnie za wroga... ale kiedy dowiesz się... kiedy usłyszysz prawdę, może zmienisz o mnie zdanie... Nie wiem, może... Opowiem ci o wszystkim i sam zdecydujesz... - Przyjrzała mu się uważnie; jej zmieszanie znikło. - Paul naprawdę nic ci nie mówił?

- Nic a nic. Daję słowo.

- Czy to nie świadczy, że chce coś ukryć? - spytała pochylając się do przodu.

Ned wzruszył ramionami.

- Być może, ale co z tego? - Głos miał spokojny, obojętny.

Zmarszczyła brwi.

- Nie widzisz, że... Zresztą nieważne. Opowiem ci o jego wizycie i sam ocenisz. - Wciąż siedziała pochylona do przodu, wpatrując się z napięciem w jego twarz. - Tego wieczoru Paul po raz pierwszy przyszedł do nas na kolację...

- Wiem - wtrącił Ned. - Twojego brata nie było w domu.

- Nie było go przy stole, ale był u siebie w pokoju - wyjaśniła. - Do stołu zasiedliśmy w trójkę, ojciec, ja i Paul. Taylor zamierzał zjeść na mieście. Nie chciał się do nas przyłączyć, miał Paulowi za złe, że nie pozwala mu się widywać z Opal.

Ned pokiwał chłodno głową.

- Po kolacji ojciec wyszedł na chwilę, zostawiając nas samych. Nagle Paul objął mnie i pocałował.

Beaumont nie umiał powstrzymać wesołości; zarechotał pod nosem. Kiedy kobieta spojrzała na niego zdziwiona, opanował się i wyjaśnił z uśmiechem:

- Później ci powiem, co mnie tak rozbawiło. Przepraszam. I cały zamieniam się w słuch. - Zanim jednak Janet zdołała otworzyć usta, spytał: - Czy coś mówił?- Paul? Nie wiem. Chyba coś wymamrotał, ale nic nie rozumiałam. - Minę miała zakłopotaną. - A dlaczego?

Beaumont znów się roześmiał.

- Powinien był powiedzieć, że chce wziąć z góry to, co mu się należy. Moja wina. Usiłowałem go przekonać, żeby nie popierał kandydatury twojego ojca, tłumaczyłem, że senator podsuwa mu ciebie jako przynętę i że jeśli on, Paul, chce się dać skusić, to niech się kusi przed wyborami, bo potem nic nie dostanie.

Janet Henry wytrzeszczyła szeroko oczy.

- Rozmawialiśmy, zanim był u was na kolacji

- ciągnął Ned - ale nie sądziłem, że mnie posłucha. - Zmarszczył czoło. - Przyznaj się, czym go sprowokowałaś? Bo Paul czcił cię jak bóstwo, chciał się z tobą żenić, nie rzuciłby się na ciebie bez powodu...

- Naprawdę go nie prowokowałam - odparła wolno. - To był długi, męczący wieczór. Oboje siedzieliśmy spięci. Starałam się nie okazywać... starałam się, żeby Paul nie zauważył, że robię dobrą minę do złej gry. Widziałam, że czuje się nieswojo... może zaczął podejrzewać, że miałeś jednak rację i dlatego postanowił... no, wiesz...

- Urwała, wykonując rękami jakiś nieokreślony gest.

- I co było potem?

- Ogarnęła mnie taka złość, że wybiegłam z jadalni.

- Bez słowa? - Z oczu Neda biła z trudem skrywana wesołość.

- Tak. On też nic nie powiedział, a przynajmniej nic nie słyszałam. Na schodach spotkałam ojca... byłam na niego równie wściekła jak na Paula, bo to przecież ojciec zaprosił go na kolację. Zaczęłam mu opowiadać, co się przed chwilą stało, kiedy drzwi jadalni się otworzyły i Paul wybiegł z domu. Nagle Taylor wyłonił się ze swojego pokoju. - Janet jeszcze bardziej zbladła; była zdenerwowana, głos miała ochrypły z przejęcia. - Słyszał, jak rozmawiam z ojcem i spytał, o co chodzi, ale byłam zbyt wzburzona, żeby mu tłumaczyć. Zostawiłam go z ojcem na schodach i udałam się do siebie. Po pewnym czasie ojciec przyszedł do mnie na górę i powiedział, że Taylor nie żyje... że został zamordowany.

Siedziała blada jak kreda, z oczami utkwionymi w Beaumonta, i wyłamując sobie palce czekała, jak zareaguje. Jego reakcja była dość chłodna.

- A co Paul ma z tym wspólnego?

- Co Paul ma z tym wspólnego? - powtórzyła z niedowierzaniem. - Nie rozumiesz? Taylor wybiegł z domu, dogonił Paula, a ten go zabił! Mój brat wpadł w furię i... - Nagle coś sobie przypomniała. - Wiesz, że nie znaleziono przy nim kapelusza? Taylor za bardzo się śpieszył i był zbyt wściekły, żeby wkładać przed wyjściem kapelusz. Chciał...

- To żaden dowód - przerwał jej Ned i pokręcił wolno głową. W jego głosie nie było cienia wątpliwości. - Taylor nie zginął z rąk Paula. Po co miałby go Paul zabijać, skoro bez trudu mógłby go obezwładnić? Paul tak łatwo nie traci głowy. Znam go. Widziałem, jak walczy i sam się z nim biłem. Fakt, że Taylor za nim wybiegł, nie jest żadnym dowodem. - Zmrużył powieki; spojrzenie miał lodowate. - Zresztą nawet gdyby go Paul zabił... niechcący, rzecz jasna, chociaż i tak w to nie wierzę, uczyniłby to w obronie własnej.

- W obronie własnej? - spytała z pogardą kobieta. - Więc dlaczego by ukrywał prawdę?

- Ze względu na ciebie. Wie, że gdyby przyznał się, że niechcący zabił twojego brata... - Ned roześmiał się. - Boże, co ja wygaduję? Paul naprawdę nie zabił Taylora.

Janet Henry podniosła głowę i popatrzyła w milczeniu na Beaumonta. Jej spojrzenie również stało się lodowate.

Ned zadumał się.

- Na czym opierasz swoje podejrzenia? - spytał po chwili. - I skąd wiesz, że Taylor wybiegł akurat za Paulem?

- Bo wiem. W przeciwnym razie skąd by się znalazł na China Street, i to z gołą głową?

- Czy senator widział, jak Taylor wychodzi z domu?

- Nie. Dopiero kiedy policja... Przerwał jej.

- A podziela twoje zdanie?

- Na pewno! - zawołała. - Nawet jeśli twierdzi co innego! Przecież sprawa jest jasna jak słońce. - Oczy zaszły jej Izami. - Myślę, że ty też je podzielasz. Znalazłeś ciało. Nie wiem, co jeszcze odkryłeś, ale chyba teraz już nie masz wątpliwości...

Nedowi zaczęły się trząść ręce. Usiadł głębiej w fotelu, żeby mógł je wsunąć niezauważenie do kieszeni spodni. Choć z jego twarzy promieniował spokój, usta miał mocno zaciśnięte.

- Znalazłem zwłoki. W pobliżu nie było żywej duszy. I tylko tyle wiem.

- Ale teraz masz pełniejszy obraz. Ocienione ciemnym wąsem wargi wykrzywiły się, oczy zaiskrzyły się gniewem.

- Ktokolwiek zabił Taylora, wyświadczył światu ogromną przysługę - oświadczył szorstko głosem przepojonym goryczą.

Kobieta popatrzyła na niego z przerażeniem i mimo woli podniosła rękę do ust, ale po chwili ją opuściła, a jej spojrzenie stało się łagodne, współczujące.

- Rozumiem. Paul jest twoim przyjacielem. Boli cię, że go oskarżam.

Ned spuścił głowę.

- Przepraszam - mruknął. - Nie powinienem był tego mówić. Postąpiłem jak kretyn. - I uśmiechając się kwaśno, dodał: - Widzisz? Miałem rację mówiąc, że nie jestem dżentelmenem. - Uśmiech i zawstydzenie znikły z jego twarzy. Podniósł na kobietę spokojny, skupiony wzrok i rzekł cicho: - A ty masz rację mówiąc, że Paul jest moim przyjacielem. I pozostanie nim bez względu na to, kogo zabił.

Przyglądała mu się długo i uważnie. Wreszcie płaskim, bezbarwnym głosem spytała:

- Czyli ta rozmowa nic nie zmieniła? Myślałam, że zdołam cię... - Urwała; rozłożyła bezradnie ręce i przygarbiła ramiona.

Ned wolno pokręcił głową. Kobieta westchnęła, po czym wstała i wyciągnęła dłoń.

- Żałuję - powiedziała. - I przyznaję, jestem zawiedziona, ale mam nadzieję, że nie będziemy wrogami.

Ned również wstał, lecz zignorował wyciągniętą na pożegnanie dłoń.- Za wroga uważam tę część twojej osoby, która oszukuje Paula.

Kobieta nie cofnęła dłoni.

- A co z resztą? Z tą częścią, która nie ma z tym nic wspólnego? - spytała.

Ned bez słowa ujął jej rękę i ukłonił się.

4

Kiedy drzwi się zamknęły za Janet Henry, Ned podszedł do telefonu i wykręcił numer.

- Halo? Tu Beaumont - przedstawił się. - Zastałem pana Madviga...? Kiedy przyjdzie, proszę mu powiedzieć, że dzwoniłem i że później do niego wpadnę... Tak, dziękuję.

Spojrzał na zegarek. Było kilka minut po pierwszej. Zapalił cygaro i usiadł na parapecie; wydmuchując kłęby dymu, które odbijały się od szyby i tworzyły gęstą chmurę nad jego głową, patrzył w dół na szary kościół po drugiej stronie ulicy. Siedział tak z dziesięć minut, gryząc koniec cygara, dopóki nie zadzwonił telefon.

- Halo? - powiedział do słuchawki. - Tak, Harry... W porządku, a gdzie jesteś...? Zaraz ruszam. Czekaj na mnie... Mniej więcej za pół godziny... Tak.

Cisnął cygaro do kominka, włożył kapelusz, płaszcz, i opuścił mieszkanie. Sześć przecznic dalej wstąpił do małej restauracji, zjadł sałatkę i bułkę, wypił filiżankę kawy, po czym pokonał następne cztery przecznice i wszedł do niepozornego hoteliku o nazwie „Majestat”. Skierował się prosto do windy. Windziarz, niewyrośnięty młodzieniec, z którym był po imieniu, spytał go, co sądzi o trzeciej gonitwie.

- Powinien wygrać Lord Byron - odparł po namyśle Beaumont.

- Oby nie. Postawiłem na Pipeorgan. Ned wzruszył ramionami.

- Biegnie z pokaźnym handicapem. - Wysiadł z windy na trzecim piętrze i zastukał do pokoju numer 317.

Drzwi otworzył Harry Sloss, blady, tęgi facet o szerokiej twarzy. Choć nie mógł mieć więcej niż trzydzieści pięć lat, był prawie kompletnie łysy.

- Punktualny co do minuty. Wejdź.

- O co chodzi, Harry? - spytał Ned, kiedy mężczyzna zamknął drzwi.

Sloss podszedł do łóżka, usiadł i z zaniepokojoną miną popatrzył na gościa.

- Niezbyt mi się to podoba, Ned.

- Co?

- Wizyta Bena w ratuszu.

- Słuchaj, Harry, albo gadasz jasno, albo sobie idę.

Łysy podniósł potężną, bladą łapę.

- Poczekaj, Ned - poprosił. - Już ci wszystko mówię. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął zmiętą paczkę papierosów. - Pamiętasz ten wieczór, kiedy zginął młody Henry?

- Tak - odparł niedbale Ned.

- Pamiętasz, że kiedy przyszedłeś do klubu, Ben i ja akurat byliśmy przy szatni?

- Tak.

- Słuchaj, widzieliśmy, jak Paul kłócił się z tym małym...

Ned pogładził kciukiem wąs i popatrzył na Slossa zdziwiony.- Jak to? Przecież na moich oczach wysiadaliście z wozu. Znalazłem ciało, a zaraz potem wyście nadjechali z przeciwnej strony. Poza tym Paul był już w klubie.

Łysy pokiwał energicznie głową.

- Zgadza się. Tylko że myśmy najpierw minęli klub i pojechali w dół China Street do Pinky’ego Kleina, a kiedy okazało się, że Kleina nie ma, wróciliśmy do klubu.

- No dobra, coście dokładnie widzieli? - zapytał Ned.

- Paula z tym małym. Stali pod drzewem i się kłócili.

- Jesteś pewien?

Sloss znów pokiwał energicznie głową.

- Pamiętaj, że było ciemno, Harry. I skoro jechaliście wozem, to widzieliście ich najwyżej przez moment. Chyba, żeście się zatrzymali albo zwolnili...

- Nie, ale Paula wszędzie bym rozpoznał.

- Może. Skąd jednak wiesz, że ten drugi to był akurat Taylor Henry?

- Bo był. Wierz mi. Widziałem go wyraźnie.

- I mówisz, że się kłócili? Czyli co, bili się?

- Nie, ale stali tak, jakby się kłócili. Czasem po tym, jak ludzie stoją, można poznać czy rozmawiają, czy się kłócą.

Ned uśmiechnął się ironicznie.

- Zwłaszcza gdy jeden stoi drugiemu na brzuchu. - Uśmiech znikł z jego warg. - I właśnie z tą informacją Ben polazł do ratusza?

- Tak - odparł Sloss. - Tylko nie wiem, czy z własnej woli, czy Farr coś wywęszył i kazał mu się u siebie stawić. W każdym razie Ben wszystko wczoraj wyśpiewał.

- Skąd wiesz, Harry?

- Stąd, że Farr mnie poszukuje. Ben przyznał się, że tamtego wieczoru byliśmy razem. I dziś dostałem wezwanie do prokuratury. Wolałbym nie zeznawać przeciwko Paulowi...

- I słusznie - poparł Beaumont. - Więc co powiesz Farrowi, jak cię dopadnie?

- Postaram się, żeby nie dopadł. O tym chciałem z tobą pogadać, Ned. - Sloss przełknął ślinę i zwilżył usta. - Mógłbym wyjechać na tydzień lub dwa. Dopóki sprawa nie przycichnie. Ale nie mam forsy...

Beaumont pokręcił z uśmiechem głową.

- Nie, Harry. Jeśli chcesz pomóc Paulowi, to idź do Farra; powiedz mu, że nie widziałeś twarzy tych ludzi stojących pod drzewem i nie sądzisz, aby w takim mroku i z takiej odległości ktokolwiek mógł ich rozpoznać.

- W porządku, Ned - zgodził się chętnie łysy.

- Zrobię, jak mówisz, ale wiesz, coś mi się za to powinno należeć. Bądź co bądź narażam się dla Paula i... sam wiesz, jak to jest.

- Damy ci jakąś ciepłą posadkę po wyborach

- obiecał Beaumont. - Taką, żebyś musiał przychodzić do pracy najwyżej na godzinę dziennie.

- To... - Sloss podniósł się z łóżka; w jego zielonych oczach pojawił się błagalny wyraz. - Słuchaj, Ned, jestem zupełnie spłukany. Czy zamiast ciepłej posadki nie mógłbyś mi od razu kapnąć co nieco? Potrzebuję forsy.

- Pogadam z Paulem.

- Dobra. I zadzwoń do mnie.

- Jasne. Do zobaczenia.

5

Z „Majestatu” Beaumont udał się do ratusza, a konkretnie do sekretariatu prokuratora okręgowego. Pyzatemu młodzieńcowi siedzącemu w recepcji powiedział, że chciałby się widzieć z panem Farrem.

Recepcjonista znikł za jakimiś drzwiami, skąd wyłonił się po niecałej minucie.

- Bardzo mi przykro - oznajmił - ale pana Farra nie ma w biurze.

- A o której wróci?

- Nie wiem. Jego sekretarka twierdzi, że nie mówił, na jak długo wychodzi.

- Trudno. Zaryzykuję i poczekam u niego w gabinecie.

Pyzaty młodzieniec zastąpił Nedowi drogę.

- Nie może pan...

Ned uśmiechnął się czarująco i spytał zniżając głos:

- Lubisz swoją pracę, synku? Młodzieniec stropił się, przestąpił nerwowo z nogi na nogę, wreszcie usunął się na bok. Ned Beaumont pomaszerował korytarzem w stronę gabinetu prokuratora.

Farr spojrzał znad biurka i na widok gościa poderwał się na nogi.

- To ty, Ned? - zawołał. - Przeklęty smarkacz! Ciągle się myli. Powiedział, że przyszedł jakiś pan Bauman...

- Nie szkodzi. Nic się nie stało - rzekł Ned. Pozwolił, aby Farr długo i serdecznie ściskał jego rękę, po czym dał się zaprowadzić do fotela. Kiedy już obydwaj siedzieli, spytał od niechcenia: - Co słychać?

- Po staremu. - Farr zahaczył kciuki o kieszenie kamizelki i odchylił się do tyłu. - Roboty co niemiara.

- A jak tam kampania wyborcza?

- Mogłoby być lepiej. - Zadziorna, rumiana twarz prokuratora nachmurzyła się. - Ale nie martw się, poradzimy sobie.

- Masz kłopoty?

- A kto ich nie ma?

- Może ja albo Paul moglibyśmy ci w czymś pomóc? - zaofiarował się Ned, a kiedy Farr pokręcił wolno swoją rudą głową, pochylił się i spytał: - Czy te plotki o Paulu, że niby spowodował śmierć Taylora... czy to one są źródłem twoich problemów?

W oczach prokuratora błysnęło przerażenie. Zamrugał szybko powiekami.

- Wiesz - powiedział ostrożnie, prostując się na fotelu - ludzie uważają, że już dawno powinniśmy byli wyjaśnić tę sprawę. Więc tak, mam przez nią kłopoty.

- Dochodzenie nic nowego nie wykazało? Nie posunęliście się naprzód?

Farr rozłożył bezradnie ręce. Spojrzenie miał przebiegłe.

Ned uśmiechnął się chłodno.

- Czyli stosujesz się do mojej rady, żeby nie działać zbyt pochopnie? - spytał.

- Jasne, Ned. Oczywiście. - Prokurator poprawił się w fotelu.

Ned skinął z aprobatą. Oczy lśniły mu złowrogo.

- Mam nadzieję, że opowieść Bena Ferrisa nie skłoniła cię do zmiany zdania.

Prokurator otworzył ze zdziwienia usta. Po chwili zamknął je i potarł wierzchem dłoni.Przez moment wpatrywał się z natężeniem w gościa, potem jego twarz przybrała nieprzenikniony wyraz.

- Skądże znowu, Ned! Trudno opowieść Ferrisa traktować poważnie. Coś mu się przywidziało. Dlatego ci nawet o tym nie wspomniałem.

Beaumont prychnął pogardliwie.

- Przecież wiesz, że niczego przed tobą i Paulem nie ukrywam - ciągnął Farr. - O wszystkich ważnych rzeczach zawsze was informuję. Znasz mnie, Ned.

- I to na wylot! Ale nie przejmuj się. Jak chcesz pogadać z człowiekiem, który był tamtego wieczoru w samochodzie z Ferrisem, zajrzyj do „Majestatu”. Pokój 317.

Farr siedział bez słowa, smętnie wpatrzony w postać nagiej tancerki, która stała między dwoma piórami trzymając w górze samolot.

Beaumont, szczerząc w uśmiechu zęby, dźwignął się z fotela.

- Paul zawsze robi, co może, żeby wyciągnąć swoich ludzi z opresji - rzekł. - Myślisz, że twoje problemy skończyłyby się, gdyby dał się zaaresztować i stanął przed sądem za zabójstwo Taylora Henry’ego?

- Nie mnie mówić Paulowi, co ma czynić - stwierdził ponuro Farr, nie odrywając oczu od mosiężnej figurki.

- Brawo! - zawołał Ned. Pochylił się nad biurkiem i zbliżywszy usta do ucha prokuratora, szepnął poufnym tonem: - Dam ci jeszcze jedną dobrą radę. Nie rób nic bez porozumienia się z Paulem.

Ruszył uśmiechnięty do drzwi; przestał się uśmiechać, kiedy zamknął je za sobą.

VIII

Rozstanie

1

Ned Beaumont pchnął drzwi z napisem „East State Construction Company”, przywitał się z dwiema młodymi kobietami siedzącymi przy biurkach, następnie wszedł do większej sali, w której pracowało z sześciu facetów, z każdym zamienił parę słów, po czym pchnął kolejne drzwi z tabliczką „Dyrektor” i znalazł się w małym kwadratowym gabinecie. Paul Madvig podniósł głowę znad starego, zniszczonego biurka, przy którym przeglądał jakieś dokumenty. Człowiek, który je przyniósł, stał obok, nisko pochylony, i z szacunkiem spoglądał mu przez ramię.

- Cześć, Ned. - Madvig odsunął na bok papiery. - Proszę wrócić z tym później - polecił mężczyźnie.

- Dobrze, szefie. - Mężczyzna zgarnął plik dokumentów. - Miło pana znów widzieć, panie Beaumont - rzekł i wyszedł z pokoju.

- Wyglądasz tak, jakbyś nie spał całą noc, Ned. Siadaj. Dobrze się czujesz?

Beaumont zdjął płaszcz, położył go na krześle, na nim położył kapelusz i wyjął cygaro.- Dobrze - odparł. - Co u ciebie? - Przysiadł na brzegu zniszczonego biurka.

- Słuchaj, nie pogadałbyś z M’Laughlinem? Może uda ci się przemówić mu do rozumu.

- W porządku. A co się stało?

- Diabli wiedzą. - Madvig skrzywił się. - Byłem pewien, że jest po naszej stronie, ale chyba zamierza wyciąć nam jakiś numer.

Na twarzy Neda pojawił się wyraz zatroskania.

- Co, on też? - spytał, patrząc na przyjaciela.

- Co przez to rozumiesz, Ned? Beaumont, zamiast wyjaśnić, spytał:

- Jak twoje sprawy, Paul?

Madvig wzruszył niecierpliwie ramionami, nie spuszczając wzroku z rozmówcy.

- Nie najgorzej - rzekł. - Jeśli zajdzie konieczność, poradzimy sobie bez głosów M’Laughlina.

- Może. Ale jak wciąż będziemy tracić głosy, nie wygramy wyborów. - Beaumont wetknął cygaro do ust i mówił dalej: - Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że dwa tygodnie temu mieliśmy lepszą sytuację?

Madvig uśmiechnął się z pobłażaniem.

- Boże, Ned, ale z ciebie pesymista! Zawsze wszystko musisz widzieć w czarnych barwach? - I nie czekając na odpowiedź, ciągnął spokojnie: - W każdej kampanii wyborczej nadchodzi taka chwila, kiedy wydaje się, że nic z tego nie będzie. Człowiek jest pewien, że przegra, a wcale nie przegrywa.

Ned przytknął zapałkę do cygara i wydmuchał dym z ust.

- Co nie znaczy, że kiedyś nie poniesie porażki - rzekł. Wycelował cygaro w pierś Madviga.

- Słuchaj, Paul. Jeśli policja szybko nie rozwikła sprawy zabójstwa Taylora Henry’ego, możesz przestać się zadręczać wynikami kampanii. Będziesz miał przechlapane bez względu na to, czy wygrają twoi kandydaci, czy ich przeciwnicy.

Niebieskie oczy Madviga zachmurzyły się, ale i głos, i wyraz jego twarzy pozostały nie zmienione.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Całe miasto myśli, że zabiłeś Taylora.

- Tak? - Blondyn potarł z zadumą brodę. - Nie przejmuj się tym, stary. Podejrzewano mnie o znacznie gorsze rzeczy.

Ned uśmiechnął się kwaśno.

- Czyli nic co ludzkie nie jest ci obce? - spytał ironicznie. - A siedziałeś już na krześle elektrycznym?

- Nie! - Madvig parsknął śmiechem. - I nie zamierzam.

- Niewiele cię od niego dzieli, Paul.

- Człowieku, chyba zwariowałeś! Ned wzruszył ramionami.

- Nie przeszkadzam ci w pracy? - upewnił się. - Mogę dalej mówić?

- Śmiało. Jeszcze nigdy mi źle nie doradziłeś

- powiedział cicho blondyn.

- Dzięki, łaskawy panie. Wiesz, dlaczego M’Laughlin próbuje się wycofać?

Madvig pokręcił głową.

- Bo uważa, że nie masz szansy. Ludzie widzą, że policja nie szuka mordercy Henry’ego i są pewni, że opieszałość glin bierze się stąd, że właśnie ty nim jesteś. Więc M’Laughlin doszedł do wniosku, że tym razem twoi kandydaci przepadną w wyborach.- Tak? Czyżby również doszedł do wniosku, że miastem powinien rządzić Shad? Że Shad ma lepszą reputację niż ktoś, na kim ciąży podejrzenie o jedno głupie morderstwo?

Beaumont popatrzył gniewnie na Madviga.

- Albo ci się coś pokręciło - powiedział - albo sobie ze mnie żarty stroisz. Co ma do tego reputacja Shada? On nie popiera otwarcie swoich kandydatów, ty natomiast czynnie włączyłeś się w kampanię. I właśnie twoi kandydaci są odpowiedzialni za to, że dotąd nie wyjaśniono sprawy morderstwa.

Madvig znów potarł brodę i oparł łokieć na biurku. Jego przystojnej, rumianej twarzy nie znaczyły żadne zmarszczki.

- Ciągle mówimy o innych, Ned. Pomówmy o tym, co ty myślisz. Więc jak? Mam szansę czy nie?

- Żadnej - odparł pewnym siebie głosem Beaumont. - Zwłaszcza, jeśli będziesz siedział z założonymi rękami: - Uśmiechnął się. - Ale twoi kandydaci powinni przejść.

- Ja nie mam szansy, a oni wygrają? Nie rozumiem...

Ned pochylił się i strząsnął popiół do mosiężnej spluwaczki przy biurku, po czym oznajmił beznamiętnie:

- Wykiwają cię.

- Tak sądzisz?

- Jasne. Większość motłochu pójdzie za Shadem. Ty liczysz na głosy tak zwanych porządnych obywateli, lecz oni stają się coraz bardziej podejrzliwi. Wiesz, co wkrótce zrobią twoi kandydaci? Podniosą rwetes, zaaresztują cię i wtedy ci tak zwani porządni obywatele - zachwyceni postawą uczciwych, odważnych urzędników, którzy nie boją się wpakować do pierdla wielkiego Paula Madviga, gdy ten łamie prawo - popędzą ile sił w nogach do punktów wyborczych, żeby oddać głosy na swoich bohaterów. Nawet trudno się dziwić twoim dotychczasowym przyjaciołom. Jeśli cię zdradzą, będą mogli kolejne cztery lata zarządzać miastem, jeśli pozostaną ci wierni, będą musieli pożegnać się ze stołkami.

- Więc nie wierzysz w ich lojalność? - spytał blondyn, odejmując rękę od brody.

Beaumont uśmiechnął się.

- A ty, Paul? Słuchaj, ja naprawdę nie bawię się w zgadywanki. Byłem dziś u Farra. Nie chciał się ze mną widzieć. Kazał powiedzieć, że nie ma go w biurze. Niemal siłą się do niego wdarłem. Dość energicznie prowadzi dochodzenie, choć udaje, że nic się w tej sprawie nie dzieje. Nie chciał się przyznać, co nowego odkrył. Nabrał wody w usta i już. - Skrzywił się z pogardą. - Jest to ten sam facet, który jeszcze niedawno skakałby na jednej nodze, gdybym go o to poprosił.

- Jednym Farrem nie warto się... - zaczął Madvig.

- Warto, warto! - przerwał mu Ned. - Gdyby Rutlege, Brody czy nawet Rainey próbowali cię wykołować, to pół biedy, działaliby na własną rękę, lecz Farr nie robi nic bez poparcia innych.

- Popatrzył na niewzruszoną minę przyjaciela.

- Możesz mi nie wierzyć, Paul, ale...

- Wierzę - powiedział Madvig, wykonując dłonią nieokreślony ruch. - A swoją drogą, po co poszedłeś do Farra?

- Rozmawiałem dziś z Harrym Slossem. Harry i Ben Ferris widzieli, jak kłóciłeś się z Taylorem tego wieczoru, kiedy popełniono morderstwo, a przynajmniej tak twierdzą. - Spojrzenie Neda było obojętne, ton rzeczowy. - Ben złożył zeznanie w prokuraturze. Harry chce, żeby mu zapłacić za milczenie. Czyli dwóch członków klubu też wie, co w trawie piszczy. A z Farrem... od jakiegoś czasu miałem wrażenie, że coś jest nie tak, więc poszedłem go wybadać.

- Jesteś pewien, że zmienił front?

- Tak.

Madvig podniósł się z fotela i podszedł do okna. Przez dobre trzy minuty stał z rękami w kieszeniach, wyglądając na ulicę. Ned wciąż siedział na krawędzi biurka; palił cygaro i w milczeniu wpatrywał się w szerokie plecy przyjaciela. Wreszcie, nie odwracając się, blondyn spytał:

- Co powiedziałeś Harry’emu?

- Że się zastanowimy. Zagrałem na zwłokę.

Madvig wrócił do biurka, ale nie spoczął w fotelu. Twarz mu poczerwieniała, lecz jego spojrzenie nie zmieniło wyrazu, a głos miał nadal opanowany.

- Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?

- Ze Slossem? Nic. Skoro jeden skurwiel już był u Farra, to nieważne, co pocznie drugi.

- Nie pytam o Slossa, lecz o całą sytuację - powiedział Madvig.

Beaumont wrzucił cygaro do spluwaczki.

- Mówiłem ci. Leżysz, jeśli sprawa Taylora nie zostanie natychmiast wyjaśniona. Trzeba znaleźć mordercę, Paul. Tylko to cię może uratować.

Madvig przeniósł wzrok na pustą ścianę i zasznurował mocno usta. Na skroniach wystąpiły mu kropelki potu.

- Takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. - Jego głos brzmiał tak, jakby z trudem dobywał się z głębi klatki piersiowej. - Wymyśl coś innego.

Beaumontowi zadrgały nozdrza, oczy pociemniały.

- To jedyne wyjście, Paul. Jeśli zrobisz cokolwiek innego, dasz broń do ręki przeciwnikom. I wtedy albo Shad, albo Farr i jego poplecznicy cię zniszczą.

- Musi być inne rozwiązanie, Ned - powiedział ochryple blondyn. - Myśl.

Beaumont zeskoczył z biurka i podszedł do przyjaciela.

- Wierz mi, Paul, nie ma. Czy ci się to podoba czy nie, musisz postawić na nogi całą policję i prokuraturę. Niech szukają mordercy. Pogadam z Farrem...

Madvig potrząsnął gwałtownie głową.

- Nie! - zawołał. - Daj sobie z tym spokój i już!

- Nie mam zamiaru.

Blondyn spojrzał Beaumontowi prosto w oczy i wyszeptał:

- Ja go zabiłem.

Beaumont wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił powietrze. Madvig położył ręce na ramionach przyjaciela. Słowa z trudem przeciskały mu się przez usta.

- To był wypadek, Ned. Na kolacji u senatora zaszło drobne nieporozumienie. Wyszedłem. Taylor wybiegł za mną na ulicę. Z laską, którą zabrał z domu. Dogonił mnie, próbował uderzyć. Nie wiem, jak to się stało, ale wyrywając mu laskę, trafiłem go w czoło, niezbyt mocno, na pewno niezbyt mocno, ale upadł i rąbnął głową w krawężnik.Ned nie odezwał się. Przez chwilę stał głęboko skupiony, myśląc o tym, co właśnie usłyszał od Paula Madviga.

- Gdzie się podziała laska? - zapytał w końcu beznamiętnym tonem.

- Spaliłem ją. Kiedy zdałem sobie sprawę, że Taylor nie żyje, szybko schowałem ją pod płaszcz, a w klubie spaliłem.

- Jaka to była laska?

- Brązowa, ciężka.

- A co z kapeluszem Taylora?

- Nie wiem, Ned. Pewnie spadł mu z głowy i ktoś go sobie przywłaszczył.

- Ale był w kapeluszu, tak?

- Tak.

Ned pogładził kciukiem wąs.

- Widziałeś Slossa z Ferrisem, kiedy przejeżdżali obok?

- Nie. - Madvig potrząsnął głową. - Nie zauważyłem.

- Aleś sobie narobił bigosu - powiedział Ned marszcząc czoło. - Po jaką cholerę tak długo milczałeś? Po jaką cholerę spaliłeś laskę? Trzeba było od razu przyznać się do winy. Przecież działałeś w obronie własnej...

- Wiem, ale bałem się. Jeszcze niczego tak w życiu nie pragnąłem jak poślubić Janet Henry. Jaką miałbym u niej szansę, gdyby wiedziała, że spowodowałem śmierć jej brata?

Beaumont roześmiał się Madvigowi w twarz. Był to gorzki, ironiczny śmiech.

- Większą, niż masz teraz - oznajmił. Madvig patrzył na niego w milczeniu.

- Od samego początku uważała, że zabiłeś Taylora - ciągnął Ned. - Nienawidzi cię. Robi wszystko co może, żebyś wylądował na krześle elektrycznym. To ona rozesłała te anonimowe listy, kierując na ciebie podejrzenia. To ona sprawiła, że Opal obróciła się przeciwko tobie. A wiesz, skąd o tym wiem? Bo była u mnie dziś rano i mnie też próbowała przekabacić. Powiedziała...

- Dosyć! - krzyknął Madvig. Stał przed Nedem, wysoki, jasnowłosy, a z jego niebieskich oczu bił lodowaty chłód. - O co chodzi, Ned? Sam masz na nią chrapkę czy może... - Urwał i machnął pogardliwie ręką. - Zresztą nieważne.

- Niedbałym ruchem wskazał palcem na drzwi.

- Wynoś się, łajdaku. I więcej nie wracaj.

- Wyjdę, jak skończę mówić.

- Wyjdziesz, jak ci każę. Nie wierzę w to, co mówiłeś, i nie uwierzę w to, co powiesz. Nie mamy o czym gadać. Ani teraz, ani nigdy.

- W porządku. - Ned Beaumont sięgnął po płaszcz, kapelusz, i ruszył do drzwi.

2

Wrócił do domu. Twarz miał bladą, posępną. Wyciągnął butelkę whisky, postawił ją na stoliku przy jednym z dużych, obitych czerwonym pluszem foteli, ale nie napełnił szklanki. Siedział obgryzając paznokcie i wpatrując się ponuro w swoje czarne buty. Zadzwonił telefon. Nie odebrał go. W pokoju zaczął zapadać mrok. Było już prawie ciemno, kiedy wreszcie Ned wstał i podszedł do aparatu.

- Halo? Chciałbym mówić z panną Janet Henry. - Czekając aż kobieta podniesie słuchawkę, gwizdał coś pod nosem. - Halo? Dobry wieczór, Janet... Tak... Właśnie wróciłem od Paula, opowiedziałem mu o tym, co mówiłaś... Niestety, miałaś rację. Zachował się tak, jak przewidziałaś... - Roześmiał się. - Naprawdę. Nazwał mnie kłamcą, nie chciał niczego słuchać i w końcu wyrzucił mnie za drzwi... Tak... Nie, nic nie szkodzi. Prędzej czy później musiało do tego dojść... Nie, Janet, nie obwiniaj się... Chyba jednak rozstaliśmy się na zawsze; padły słowa, które nie powinny były paść... Tak, cały wieczór... Świetnie... Dobrze, do widzenia.

Kiedy odłożył słuchawkę, nalał sobie porcję whisky i wypił, po czym udał się do mrocznej sypialni, nastawił budzik na ósmą i nie zdejmując ubrania, wyciągnął się na łóżku. Przez kilka minut spoglądał w sufit, a potem oczy mu się zamknęły. Spał oddychając nieregularnie, dopóki nie zadzwonił budzik.

Wstał ociężale z łóżka i zapalając po drodze światła, skierował się do łazienki. Umył twarz, ręce, włożył świeży kołnierzyk, po czym ruszył do salonu. Rozpalił w kominku i do przyjścia Janet siedział czytając gazetę.

Kobieta była wyraźnie podniecona. Od razu w drzwiach zaczęła go przepraszać, zapewniać, że naprawdę nie liczyła na taką reakcję Paula, nie sądziła, iż zerwie przyjaźń z Nedem, kiedy ten mu powie o czym z nią, Janet, rozmawiał, jednakże nie umiała ukryć radości, która biła jej z oczu, ani powstrzymać uśmiechu, który co chwila wypływał jej na usta.

- Ależ nie ma o czym mówić - oświadczył Ned. - Nawet gdybym wiedział, jak się sprawa zakończy, i tak bym się do Paula wybrał. Zresztą może jakimś szóstym zmysłem czułem, że dojdzie do rozstania, nie wiem. A poza tym, gdybyś mnie z góry uprzedziła, jaka będzie jego reakcja, potraktowałbym to jako wyzwanie i tym bardziej chciałbym z nim pogadać.

Kobieta wyciągnęła do Neda ręce.

- Nie ukrywam, że się cieszę - powiedziała.

- Ja nie. - Ujął jej dłonie. - A z drugiej strony to się musiało stać.

- Teraz widzisz, że miałam rację? - Popatrzyła na niego pytająco. - Zabił Taylora.

- Tak. Przyznał się.

- Pomożesz mi? - Nie wypuszczając jego rąk, przysunęła się bliżej.

Przez chwilę się wahał, patrząc z zatroskaniem na jej rozpaloną twarz.

- Paul się tylko bronił... - rzekł wolno. - To był nieszczęśliwy wypadek. Nie mogę...

- To było morderstwo! - zawołała Janet Henry. - Twierdzi, że działał w obronie własnej? A co ma mówić? - Pokręciła niecierpliwie głową. - Zresztą nawet gdyby nieumyślnie spowodował śmierć mojego brata, czy nie powinien udowodnić tego w sądzie?

- Minęło zbyt wiele czasu. To, że przez miesiąc siedział cicho, liczyłoby się na jego niekorzyść.

- A czyja wina, że siedział cicho? Gdyby działał w obronie własnej, myślisz, że musiałby...

Ned pokiwał stanowczo głową.

- Musiałby. Ze względu na ciebie. On cię kocha. Nie chciał, żebyś się dowiedziała, że zabił Taylora.

- Przecież i tak wiem! - krzyknęła. - A wkrótce dowiedzą się wszyscy!Ned wzruszył rarnionami. Był przygnębiony.

- Nie pomożesz mi? - spytała Janet.

- Nie.

- Dlaczego? Już nic cię z nim nie łączy.

- Nie chcę przyczyniać się do jego skazania. Jestem pewien, że mnie nie okłamał. Niestety, zbyt długo milczał, aby sąd dał mu wiarę. - Zwilżył wargi. - Zostaw go w spokoju. Pewnie i tak spotka go kara.

- O nie! Nie spocznę, dopóki nie odpowie za swój czyn! - Nagle wstrzymała oddech, zmrużyła oczy. - Skoro mu wierzysz, to nie powinieneś się bać...

- Czego? Nie rozumiem... - zaczął ostrożnie.

- Prawdy. Bez względu na to, jaka ona jest, muszą istnieć jakieś dowody. Więc jeśli wierzysz w niewinność Paula, pomóż mi je znaleźć.

Przyjrzał się jej uważnie.

- Jeżeli się zgodzę - rzekł po chwili - i jeżeli zdołamy coś odkryć, czy będziesz umiała zaakceptować...

- Tak - przerwała mu. - Jeśli i ty będziesz umiał.

- I obiecasz, że nikomu nic nie powiesz, dopóki nie poznamy całej prawdy?

- Tak.

- W porządku. Zgoda.

Łzy wdzięczności zakręciły się w jej oczach.

- Usiądźmy - powiedział Ned. Na jego szczupłej twarzy malowało się napięcie. - Trzeba obmyśleć plan. Czy po moim wyjściu od niego Paul się z tobą kontaktował?

- Nie.

- Więc nie wiemy, czy jego uczucia do ciebie nie osłabły. Bo mogły, jeśli po namyśle uznał, że jednak miałem rację. To by nic nie zmieniło między nami, to znaczy między mną a Paulem, bo nie zamierzam więcej dla niego pracować, ale... - Zmarszczył czoło i pocierając kciukiem wąs, popatrzył kobiecie na nogi. - Na razie musimy czekać. Ty nie masz co do niego dzwonić, skoro nie wiemy, jak stoją u niego twoje akcje. Myślisz, że bardzo mu na tobie zależy? Siedziała na fotelu przy stole.

- Oj, bardzo. - Roześmiała się lekko zażenowana. - Wiem, że to brzmi nieskromnie... Ale kobieta wie, kiedy...

- W porządku. Więc jest szansa, że jutro zadzwoni. Czy próbowałaś wcześniej wyciągać z niego jakieś informacje?

- Nie. Raczej nie. Wolałam...

- To nie próbuj. Choćbyś nie wiem jak była pewna jego uczuć, musisz zachować ostrożność. Kolejne pytanie: czy jest coś, o czym mi jeszcze nie wspomniałaś?

- Nie - odparła potrząsając głową. - Nie wiedziałam, jak się do tego wszystkiego zabrać. Dlatego chciałam, żebyś...

Przerwał jej wpół słowa.

- Nie pomyślałaś o tym, żeby wynająć prywatnego detektywa?

- Nie miałam pojęcia, komu mogę zaufać. Bałam się, że trafię na takiego, który zaraz o wszystkim doniesie Paulowi.

- Znam odpowiedniego faceta. - Przejechał palcami po swoich ciemnych włosach. - A teraz słuchaj. Musisz sprawdzić dla mnie dwie rzeczy. Pierwsza, to czy nie brakuje w domu jakiegoś kapelusza Taylora. Paul twierdzi, że Taylor miał na głowie kapelusz, ale żadnego przy nim nie znaleziono. Rozejrzyj się, czy... - uśmiechnął się zdawkowo - czy poza jednym, który sam pożyczyłem...

Nie zwracając uwagi na jego uśmiech, podniosła ręce w bezradnym geście.

- To niemożliwe - powiedziała. - Jakiś czas temu pozbyliśmy się wszystkich ubrań brata. A poza tym i tak nikt by się nie doliczył jego kapeluszy.

- - Trudno. - Ned wzruszył ramionami. - Druga sprawa to laska: czy nie brakuje ciężkiej, brązowej laski...

- Ojciec ma taką - wtrąciła szybko kobieta.

- I chyba widziałam ją w domu.

- Sprawdź. - Zaczął obgryzać paznokieć. - Na razie to by było wszystko. Miejmy nadzieję, że jutro Paul się do ciebie odezwie.

- A o co chodzi? - spytała wstając. W jej głosie brzmiało podniecenie. - To znaczy, z tą laską?

- Paul twierdzi, że Taylor zaatakował go laską i że kiedy mu ją wyrywał, niechcący uderzył Taylora w czoło. Zabrał laskę ze sobą, a potem ją spalił.

- Jestem prawie pewna, że wszystkie laski ojca są w domu! - Twarz Janet pobladła, oczy zrobiły się wielkie.

- A Taylor nie miał żadnej?

- Jedną, ale czarną, ze srebrnym uchwytem.

- Zacisnęła palce na jego nadgarstku. - Jeżeli wszystkie brązowe laski są na miejscu, to...

- To może coś znaczyć. - Poklepał ją po dłoni.

- Tylko pamiętaj, mamy być ze sobą szczerzy!

- Tak, oczywiście - obiecała. - Oj, Ned, gdybyś wiedział, jak strasznie się cieszę z twojej pomocy i jak bardzo jej potrzebuję... Naprawdę możesz mi ufać.

- Mam nadzieję. - Oswobodził nadgarstek.

3

Przez kilka minut przechadzał się po pokoju, skupiony, z roziskrzonymi oczami. Za dwadzieścia dziesiąta spojrzał na zegarek, po czym zarzucił na siebie płaszcz i udał się do „Majestatu”. Kiedy w recepcji poinformowano go, że Harry Sloss wyszedł, złapał taksówkę i kazał się zawieźć do restauracji przy West Road.

Restauracja mieściła się w białym, kwadratowym budynku, którego ściany wyglądały o tej porze dość szarawo, usytuowanym wśród drzew, z dala od szosy, jakieś pięć kilometrów za rogatkami miasta. W oknach na parterze paliły się światła. Przed budynkiem stało zaparkowanych kilka wozów, inne znajdowały się w długim, ciemnym garażu na lewo.

Ned Beaumont skinął głową znajomemu portierowi i skierował się do dużej sali restauracyjnej, w której trzyosobowy zespół przygrywał z zapałem, a cztery lub pięć par tańczyło na parkiecie. Ruszył przejściem między stolikami i obszedłszy parkiet, dotarł do baru w rogu sali. Był tam jedynym klientem.

- Cześć, Ned - powiedział barman, grubas o ogromnym, porowatym nosie. - Rzadko tu ostatnio bywasz.

- Staram się zbytnio nie szaleć. Nalej mi whisky z wermutem, Jimmy.

Barman zaczął przyrządzać koktajl. Muzycy przestali grać. W ciszy, która zapadła, nagle rozległ się ostry kobiecy głos:

- Nie zamierzam bawić się w tym samym lokalu, co ten skurwysyn Beaumont!

Ned odwrócił się i oparł o krawędź lady. Barman zastygł bez ruchu, trzymając przed sobą naczynie do mieszania koktajli.

Na środku parkietu stała Lee Wilshire z ręką zaciśniętą na ramieniu otyłego młodzieńca w przyciasnym, granatowym garniturze i patrzyła gniewnie na Neda. Młodzieniec również się w niego wpatrywał, wzrokiem nieco tępym.

- Albo wyrzucisz stąd tego skurwiela, albo wychodzę - rzekła do swego partnera Lee.

Rozmowy ucichły. Obecni w sali goście nadstawili uszu.

Młodzieniec oblał się rumieńcem. Próbował przybrać srogą minę, ale jeszcze bardziej się speszył.

- Jeśli się boisz, to sama mu przyłożę - ciągnęła Lee.

- Dobry wieczór, Lee - powiedział Beaumont.

- Widziałaś się z Berniem po jego wyjściu z paki? Lee przeklęła głośno i postąpiła krok w jego stronę.

Otyły młodzieniec powstrzymał ją.

- Poczekaj, ja się nim zajmę. - Poprawił kołnierzyk, obciągnął marynarkę i ruszył do baru.

- No, co jest, do cholery? Dlaczego zaczepiasz tę panią? Nauczyć cię, gnojku, kultury?

Nie spuszczając oczu z młodzieńca, Ned wyciągnął za siebie rękę i położył ją na kontuarze, dłonią do góry.

- Daj mi jakiś łom, Jimmy - powiedział do barmana. - Szkoda mi własnych pięści.

Barman szybko sięgnął pod ladę i wsunął Nedowi do ręki niedużą pałkę. Nawet na nią nie patrząc, Ned ponownie odezwał się do młodzieńca:

- Czy ja jestem niekulturalny? Zresztą brak kultury nigdy Lee nie przeszkadzał. Ona lubi takich facetów. Ostatni, z którym była, nazywał ją głupią gęsią.

Młodzieniec zawahał się i rozejrzał nerwowo po sali.

- Zapamiętam cię, ty wszarzu - powiedział.

- Jeszcze się kiedyś spotkamy. - Po czym odwrócił się do Lee Wushire. - Chodź, mała. Spływamy z tej speluny.

- Sam sobie spływaj! - warknęła gniewnie.

- Nigdzie z tobą nie idę. Mam cię po dziurki w nosie.

Do baru podszedł mocno zbudowany mężczyzna; prawie wszystkie zęby miał złote.

- Wyjdziecie oboje - rzekł. - No, na co jeszcze czekacie?

Ned Beaumont parsknął śmiechem.

- Ta pani jest ze mną, Corky.

- A, to co innego - oznajmił Corky i popatrzył na towarzyszącego Lee młodzieńca. - Wynocha, szczylu - warknął.

Młodzieniec bez słowa opuścił lokal. Lee wróciła do stolika. Siedziała z brodą opartą na pięściach, z wzrokiem utkwionym w obrusie. Po chwili Ned się do niej przysiadł.

- Corky, przynieś tu moje whisky z wermutem - poprosił kelnera. - I coś bym zamówił... Jadłaś już? - spytał dziewczynę.

- Tak - odparła, nie podnosząc oczu. - Ale napiłabym się szampana.- Tak. - Popatrzyła na niego niepewnie.

- Chyba powinniśmy się jeszcze napić. Podczas gdy Lee pudrowała sobie nos, Ned przywołał kelnera i zamówił następną kolejkę.

4

Dzwonek do drzwi wyrwał Neda ze snu. Pokasłując cicho, zwlókł się z łóżka, włożył pantofle, kimono i wyszedł z sypialni. Po drodze zerknął na budzik: było kilka minut po dziewiątej.

W drzwiach stała Janet Henry.

- Wiem, że jest strasznie wcześnie - powiedziała przepraszająco. - Nie mogłam dłużej wytrzymać. Wczoraj, po powrocie do domu, usiłowałam się do ciebie dodzwonić, ale nikt nie odbierał. Prawie całą noc nie zmrużyłam oka. Otóż sprawdziłam wszystkie laski i żadnej nie brakuje. Paul kłamał.

- A czy jest wśród nich ciężka, brązowa...

- Tak. Major Sawbridge przywiózł ją ojcu ze Szkocji. Stoi w szafie, bo tata jej nigdy nie używa. - Uśmiechnęła się triumfalnie.

Zamrugał sennie oczami, po czym przejechał dłonią po rozczochranych włosach.

- Hm, czyli istotnie Paul kłamał.

- I wiesz co? Był u nas, kiedy wróciłam do domu - oznajmiła wesoło.

- Kto, Paul?

- Tak. Poprosił mnie o rękę. Senność ulotniła się z oczu Neda.

- Wspomniał ci o naszej kłótni i rozstaniu? - spytał.

- Ani słowem - odparła.

- Dobra. Szampan dla pani. A dla mnie befsztyk z pieczarkami, jakieś warzywa, byle nie z puszki, sałata i pomidory doprawione sosem z rokfora. I kawa.

- Jak ten gnój śmiał mnie zostawić! - poskarżyła się Lee, kiedy kelner odszedł. - Dlaczego na facetach nigdy nie można polegać? - Zaczęła cicho pochlipywać.

- Może wybierasz nieodpowiednich?

- I kto to mówi? - Popatrzyła na niego z wściekłością. - Ten, który mnie okantował!

- Ja cię nie okantowałem - sprzeciwił się Ned. - To nie moja wina, że Bernie sprzedał twoje świecidełka, żeby oddać mi forsę, na którą mnie orżnął.

Muzycy znów zaczęli grać.

- Tak, wy zawsze jesteście niewinni! Chodź, zatańczymy.

- No dobrze - zgodził się niechętnie.

Gdy wrócili z parkietu, na stoliku już stała whisky z wermutem i kieliszek szampana.

- Co słychać u Berniego? - spytał Ned.

- Nie wiem. Nie widzieliśmy się, odkąd go wypuścili, i nie mam ochoty na spotkanie. Jeszcze jeden wspaniały mężczyzna w moim życiu! Cholera, co za pechowy rok! Najpierw Bernie, potem Taylor, a teraz ten szczeniak, którego Corky przepędził.

- Taylor Henry? - zainteresował się Ned.

- Tak. Ale rzadko się z nim widywałam - wyjaśniła szybko dziewczyna - bo mieszkałam wówczas z Berniem.

Ned dopił koktajl.

- Po prostu od czasu do czasu wpadałaś do jego mieszkanka na Charter Street, tak?ta, którego widziałeś z Paulem. Czy miał kapelusz...? Tak? Jesteś pewien...? A laskę...? Dobra... Nie, Harry, nie udało mi się nic z Paulem załatwić. Lepiej sam się do niego wybierz... Tak. Cześć. - Odłożył słuchawkę i napotkał pytające spojrzenie Janet Henry. - Harry i jego kumpel twierdzą, że tamtego wieczoru widzieli, jak Paul rozmawiał na ulicy z twoim bratem - wyjaśnił. - Zdaniem Harry’ego, Taylor był w kapeluszu, ale nie miał laski. Było jednak ciemno, a Harry z kumplem widzieli ich z jadącego samochodu. Za bardzo nie polegałbym na tym, co mówią.

- Dlaczego ten kapelusz tak cię interesuje? Ned wzruszył ramionami.

- Wydaje mi się, że może mieć jakieś znaczenie, ale nie wiem. Nie jestem przecież detektywem.

- Odkryłeś wczoraj coś nowego?

- Nie. Cały wieczór fundowałem drinki dziewczynie, z którą Taylor się zadawał, lecz nie była w stanie mi pomóc.

- Znam ją?

- Wątpię. - Nagle zmierzył ją wzrokiem. - To nie była Opal, jeśli o to ci chodzi.

- Może... może należałoby z nią też porozmawiać?

- Z Opal? Ona nic nie wie. Myśli, że Paul zabił Taylora z jej powodu. Po prostu ubzdurała to sobie na podstawie anonimowych listów, które jej wysyłałaś, i artykułów w „Observerze”.

Janet Henry pokiwała głową, ale nie sprawiała wrażenia przekonanej.

Z dołu przyniesiono śniadanie. Zasiedli do posiłku, kiedy znów zaterkotał telefon. Ned wstał od stołu i podniósł słuchawkę.

- Co mu powiedziałaś?

- Że minęło zbyt mało czasu od śmierci brata, abym mogła myśleć o zaręczynach czy ślubie. Ale starałam się nie odbierać mu nadziei, że może kiedyś, w przyszłości...

Popatrzył na nią zdumiony. Kobieta stropiła się. Położyła rękę na jego ramieniu i załamującym się głosem rzekła:

- Naprawdę nie jestem taka zimna i wyrachowana, jak myślisz. Po prostu... tak strasznie chcę, żebyśmy znaleźli mordercę Taylora, że... że wszystko inne wydaje mi się nieważne.

Ned zwilżył wargi.

- Biedny Paul - powiedział cicho, z powagą.

- Co by to było, gdybyś go kochała równie mocno, jak go nienawidzisz?

- Przestań! - zawołała, tupiąc gniewnie nogą.

- Nie mów tak!

Ned zmarszczył czoło i zacisnął usta.

- Błagam - szepnęła skruszonym głosem. - Czuję do niego wstręt.

- Przepraszam. Jadłaś już śniadanie?

- Nie. Byłam zbyt przejęta; chciałam jak najszybciej powiedzieć ci o lasce.

- Więc zjemy razem. Na co masz ochotę? - spytał, idąc do telefonu.

Zamówiwszy śniadanie, poszedł do łazienki, żeby doprowadzić się do porządku. Umył twarz, ręce, zęby, uczesał się. Kiedy wrócił do salonu, kobieta stała - bez płaszcza i kapelusza - przy kominku paląc papierosa. Otworzyła usta, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, zadzwonił telefon.

- Halo...? Tak, Harry, byłem u ciebie, ale cię nie zastałem... Chciałem cię spytać o tego face

- Halo...? Tak, mamuśku... Co? - Zmarszczył czoło i przez kilka sekund słuchał w milczeniu.

- Nie masz wyjścia, musisz go wpuścić. Nie martw się, nic jej nie będzie... Paul? Nie mam pojęcia... Nie, nie będę się z nim widział... Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze... Tak, na pewno... Do widzenia. - Wrócił uśmiechnięty do stolika. - To była matka Paula - rzekł siadając.

- Farr wpadł na ten sam pomysł co ty. Wysłał do Madvigów swojego pracownika, żeby przesłuchał Opal. - Oczy zaiskrzyły mu się. - Nic się od niej nie dowiedzą, ale to znaczy, że pętla się zacieśnia.

- Dlaczego tu zadzwoniła? - spytała Janet Henry.

- Żeby się poradzić. Bo Paula nie ma w domu.

- Nie wie, żeście się pokłócili?

- Widocznie nie. - Odłożył na bok widelec.

- Słuchaj, jesteś pewna, że chcesz znaleźć mordercę brata?

- Jeszcze niczego tak bardzo w życiu nie pragnęłam - rzekła.

Ned Beaumont roześmiał się gorzko.

- Kiedy mi Paul mówił o tobie, użył prawie tych samych słów.

Janet wzdrygnęła się.

- Właściwie słabo cię znam - ciągnął Ned.

- I nie wiem, czy można ci ufać. Śniłaś mi się w nocy i wcale mi się ten sen nie podobał.

- Wierzysz w sny? - zdziwiła się, uśmiechając się lekko.

Nie odwzajemnił jej uśmiechu.

- W nic nie wierzę, ale jako hazardzista często kieruję się irracjonalnymi czynnikami

Jej uśmiech stał się mniej ironiczny.

- A co takiego zrobiłam w tym śnie, żeby zawieść twoje zaufanie? - Siląc się na powagę, uniosła rękę jak do przysięgi. - Jeśli mi opowiesz, zdradzę ci, co mnie się śniło.

- Dobrze. Więc byłem na rybach. Złowiłem ogromnego pstrąga, takiego naprawdę wielkiego. Chciałaś go obejrzeć. Zanim się spostrzegłem, wrzuciłaś go z powrotem do wody.

Roześmiała się wesoło.

- Co dalej?

- Nic. Obudziłem się.

- Nie bój się. Nie będę tykać twoich ryb. A wiesz, co mnie się śniło? - Nagle wytrzeszczyła oczy. - Kiedy miałeś ten sen? Po tym, jak byłeś u nas na kolacji?

- Nie. Wczoraj.

- Szkoda. Śmiesznie by było, gdybyśmy śnili o sobie tej samej nocy, dokładnie o tej samej porze. Bo ty mi się śniłeś właśnie po wizycie u nas w domu. Zgubiliśmy się w lesie i błądziliśmy, zmęczeni, głodni, aż wreszcie dotarliśmy do jakiejś małej chatki. Zastukaliśmy, ale nikt nie otworzył. Nacisnęliśmy klamkę, drzwi były jednak zamknięte na klucz. Zajrzeliśmy przez okno do środka i zobaczyliśmy wielki stół zastawiony różnymi pysznościami. Niestety, w oknach były solidne kraty. Wróciliśmy więc do drzwi i zaczęliśmy się dobijać. Na próżno. Nagle przypomnieliśmy sobie, że czasem ludzie zostawiają klucz pod słomianką; sprawdziliśmy i rzeczywiście tam leżał. Ale kiedy otworzyliśmy drzwi, ujrzeliśmy na podłodze setki wijących się węży, które były niewidoczne przez okno. Wszystkie pełzły w naszą stronę. Szybko zatrzasnęliśmy drzwi, przekręciliśmy klucz w zamku i staliśmy śmiertelnie przerażeni, słuchając jak syczą i uderzają łbami w drzwi od środka. I wtedy powiedziałeś, że jeśli zostawimy szparę w drzwiach, a sami się ukryjemy, to może węże wyślizgną się na zewnątrz. Pomogłeś mi się wdrapać na dach, który w śnie był bardzo niski, po czym sam się wdrapałeś, a następnie zwiesiłeś się nad jego krawędzią i uchyliłeś drzwi. Węże zaczęły wypełzać. Leżeliśmy na dachu, obserwując je z zapartym tchem, dopóki nie znikły w lesie. Wówczas zeskoczyliśmy na ziemię, wbiegliśmy do chatki, zamknęliśmy za sobą drzwi i rzuciliśmy się najedzenie. Jedliśmy, aż uszy nam się trzęsły. Kiedy się obudziłam, siedziałam na łóżku, klaszcząc w dłonie i śmiejąc się do rozpuku.

- Zmyśliłaś tę bajeczkę - skwitował krótko Ned.

- Tak? Dlaczego?

- Bo początek nie przystaje do końca. Zaczyna się jak koszmar, a kończy wesoło. Poza tym ilekroć śni mi się żarcie, zawsze budzę się, zanim zdążę cokolwiek skosztować.

- Troszkę zmyśliłam, ale nie wszystko - przyznała ze śmiechem. - Skoro jednak zarzucasz mi kłamstwo, to nie powiem, co śniło mi się naprawdę.

- Trudno. - Podniósł widelec, po czym nagle spytał takim tonem, jakby dopiero teraz przyszło mu to głowy: - Nie mówiłaś nic ojcu, prawda? Bo tak się zastanawiam... może warto z nim porozmawiać?

- Masz absolutną rację! - zawołała. Zmarszczył z zadumą czoło.

- Tylko kłopot w tym - ciągnął - że kiedy usłyszy o Paulu, może się zdenerwować i przedwcześnie rozdmuchać całą sprawę. Bo zdaje się, że ma dość wybuchowy charakter?

- Owszem - przyznała niechętnie kobieta - ale... - Twarz się jej rozpogodziła. - Ale jeśli wyjaśnimy mu, dlaczego należy się wstrzymać z oskarżeniem, to na pewno... A swoją drogą, przecież możemy już wszystko rozgłosić.

- Jeszcze nie. Nadąsała się.

- Może jutro - powiedział.

- Naprawdę?

- Nie obiecuję, ale kto wie. Sięgnęła przez stół i ujęła jego dłoń.

- Chcę być przy tym obecna. Bez względu na porę dnia czy nocy. Musisz mi przyrzec, że...

- Przyrzekam. - Popatrzył na nią spod oka. - Czy na egzekucji też będziesz chciała być obecna?

Oblała się rumieńcem, lecz nie spuściła wzroku.

- Uważasz mnie za potwora? Może masz rację.

- Obyś nie żałowała swojej decyzji - rzekł, spoglądając na talerz.

IX

Gnidy

1

Kiedy Janet wyszła, Ned podniósł słuchawkę i wykręcił numer Jacka Rumsena.

- Jack? Możesz do mnie wpaść...? Świetnie. Cześć.

Był już ubrany, kiedy Jack zastukał do drzwi. Usiedli naprzeciw siebie, każdy ze szklanką whisky w ręce. Ned zapalił cygaro, Jack papierosa.

- Słyszałeś, że się rozstałem z Paulem?

- Owszem - potwierdził obojętnym tonem Rumsen.

- Ico?

- I nic. Ostatni raz rozstaliście się po to, żebyś mógł podejść Shada 0’Rory.

Ned uśmiechnął się, jakby oczekiwał takiej odpowiedzi.

- I teraz ludzie też myślą, że szykujemy jakiś podstęp? - spytał.

- Większość tak.

Ned zaciągnął się głęboko dymem.

- A gdybym ci powiedział, że tym razem to naprawdę koniec?

Jack nie odezwał się. Z jego twarzy nie sposób było nic wyczytać.

- Wcale nie żartuję, Jack. - Ned łyknął ze szklanki. - Ile ci jestem winien?

- Trzydzieści dolców za ostatnią robotę. Za poprzednie już zapłaciłeś.

Beaumont wyjął z kieszeni spodni zwitek banknotów, wydobył z niego trzy dziesiątki i podał mężczyźnie.

- Dzięki.

- Czyli jesteśmy kwita. - Ned ponownie zaciągnął się cygarem. Wypuszczając z ust kłęby dymu, powiedział: - Mam dla ciebie kolejną robotę. Zamierzam załatwić Paula. Przyznał mi się, że zabił Henry’ego Taylora, ale potrzebuję dowodów. Pomożesz mi?

- Nie - odparł Jack.

- Dlaczego?

Rumsen wstał z fotela i postawił na stoliku opróżnioną szklankę.

- Rozwijamy tu z Fredem naszą agencję detektywistyczną - rzekł. - Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych dwóch lat odłożymy sobie co nieco. Lubię cię, Ned, ale nie na tyle, żeby zadzierać z człowiekiem, który rządzi całym miastem.

- On już jest na wylocie, Jack. Wszyscy się od niego odsuwają. Farr, Rainey...

- Ich sprawa. Zresztą wątpię, czy dobrze na tym wyjdą. Może zdołają mu zaszkodzić, ale nie wierzę, żeby go pokonali. Znasz Paula lepiej niż ja. To facet z jajami. Ma więcej odwagi niż oni wszyscy razem wzięci.

- Owszem, i właśnie tym sobie zaszkodził. Ale jak nie chcesz, to nie.

- Nie chcę. - Jack sięgnął po kapelusz. - Każdą inną robotę wykonam z przyjemnością, ale nie tę... - Potrząsnął zdecydowanie głową. Beaumont również wstał.

- Podejrzewałem, że tak zareagujesz - powiedział. Ani w jego twarzy, ani w głosie nie było złości czy urazy. Pogładził kciukiem wąs i zadumał się na moment. Wreszcie spytał: - Nie wiesz, gdzie mogę znaleźć Shada?

Jack pokręcił głową.

- Nie. Ukrywa się, odkąd policja zrobiła mu trzeci nalot na knajpę. Zginęło wtedy tych dwóch gliniarzy. Wprawdzie nie mają przeciwko niemu zbyt wielu dowodów, ale... - Wyjął z ust papierosa. - Znasz Whisky Vassosa?

- Tak.

- Może on ci coś powie. Zwykle bywa wieczorami w budzie Tima Walkera na Smith Street.

- Zajrzę tam. Dzięki, Jack.

- Nie ma za co. - Mężczyzna zawahał się. - Cholera, szkoda, żeś się rozstał z Madvigiem. Wolałbym... - urwał i ruszył do drzwi. - Ale pewnie wiesz, co robisz.

2

Po wizycie Jacka Rumsena Ned udał się do prokuratury. Tym razem bez trudu wpuszczono go do gabinetu Farra.

Farr nie wstał zza biurka, nie wyciągnął na powitanie ręki. Jego rumiana twarz była bledsza niż zazwyczaj.

- Jak się masz, Beaumont? - spytał chłodno, patrząc na gościa wyniosłym, nieulękłym wzrokiem.

Ned rozsiadł się wygodnie, założył nogę na nogę, po czym oznajmił:

- Wczoraj, po wyjściu od ciebie, zajrzałem do Paula. Chcę ci opowiedzieć o tej wizycie.

- Słucham. - Ton Farra wciąż był chłodny.

- Opisałem Paulowi twoje nerwowe zachowanie... - Ned uśmiechnął się czarująco, po czym kontynuował z taką lekkością, jakby opowiadał zabawną, lecz błahą anegdotkę. - Powiedziałem mu, że moim zdaniem usiłujesz zebrać w sobie dość odwagi, aby oskarżyć go o zamordowanie Taylora Henry’ego. Paul słuchał uważnie, ale kiedy zacząłem mu tłumaczyć, że w tej sytuacji ma tylko jedno wyjście, musi pomóc policji znaleźć prawdziwego mordercę, odparł, że to niemożliwe. Przyznał się do zabójstwa, choć twierdził, że to był nieszczęśliwy wypadek, bo działał w obronie własnej czy coś takiego.

Farr siedział z wyrazem napięcia na pobladłej twarzy, nie odzywając się słowem. Beaumont podniósł pytająco brwi.

- Nudzi cię moja historyjka?

- Mów dalej - polecił chłodno prokurator. Beaumont odchylił się na krześle.

- Nie wierzysz mi, prawda? - spytał z ironicznym uśmiechem. - Myślisz, że to jakaś sztuczka, że próbujemy nabić cię w butelkę? - Potrząsnął głową. - Strachliwy z ciebie człek, Farr.

- Jeśli masz coś do powiedzenia, to mów. Jeśli nie, to wybacz, ale jestem bardzo zajęty...

- Nie denerwuj się, Farr. A nie wolałbyś, żebym złożył oświadczenie na piśmie?

- Może być na piśmie. - Prokurator wcisnął jeden z szarych przycisków na biurku. - Pan Beaumont chce podyktować oświadczenie - powiedział, kiedy do gabinetu weszła siwowłosa kobieta.

- Dobrze, proszę pana - rzekła kobieta. Usiadła po drugiej stronie biurka, położyła notes na blacie i trzymając w ręce srebrny ołówek, skierowała na Neda piwne oczy.

- Wczoraj po południu - zaczął Beaumont - podczas wizyty u Paula Madviga, Madvig wyznał mi, że tego wieczoru, kiedy zginął Taylor Henry, był na kolacji w domu senatora. Doszło między nimi do sprzeczki. Kiedy Paul wyszedł, Taylor wybiegł za nim i usiłował go zdzielić ciężką, brązową laską. Próbując mu ją wyrwać, Paul niechcący uderzył Taylora w głowę; chłopak się przewrócił. Paul zabrał laskę ze sobą, a potem ją spalił. Twierdzi, że dlatego nie przyznał się do zabójstwa, bo nie chciał, żeby Janet Henry dowiedziała się o tym, co uczynił. To wszystko.

- Proszę przepisać oświadczenie na maszynie - polecił Farr stenografce.

Kobieta pośpiesznie opuściła gabinet.

- Myślałem, że ucieszy cię ta wiadomość - powiedział Beaumont. - Że będziesz skakał do góry z radości.

Prokurator popatrzył na niego bez słowa.

- Myślałem - kontynuował Ned, nie przejmując się brakiem reakcji ze strony Farra - że mając tak... - zawahał się, szukając właściwego słowa - tak obciążające go zeznania, każesz natychmiast wezwać Paula i przyciśniesz go do muru.

- Pozwolisz, że sam będę decydował o tym, co robić - rzekł ozięble Farr.

Beaumont roześmiał się. Potem siedział w milczeniu, dopóki siwowłosa stenografka nie wróciła z przepisanym na maszynie tekstem. Wtedy spytał:

- Czy mam przysiąc na Biblię albo...

- Nie - przerwał Farr. - Wystarczy twój podpis.

Beaumont podpisał oświadczenie.

- E, tam - mruknął zawiedzionym tonem. - Myślałem, że to będzie bardziej zabawne.

- Myliłeś się - oznajmił z ponurą satysfakcją Farr i zacisnął zęby.

- Strachliwy z ciebie człek - powtórzył Ned. - Przechodząc przez jezdnię, uważaj na taksówki. - Skłonił się. - Do zobaczenia.

Po wyjściu z gabinetu skrzywił się gniewnie.

3

Wieczorem Beaumont zadzwonił do ciemnego, dwupiętrowego budynku przy Smith Street. Drzwi uchyliły się na szerokość kilku centymetrów; sprawdziwszy, kto dzwoni, niski mężczyzna o małej głowie i potężnych ramionach usunął się na bok, wpuszczając Neda do środka.

- Serwus - powiedział Ned.

Przeszedł z pięć metrów mrocznym korytarzem, mijając po prawej stronie dwie pary zamkniętych drzwi; pchnął drzwi znajdujące się po lewej i ruszył drewnianymi schodami do sutereny, w której mieścił się bar i z której dochodziły dźwięki radia.

Nie opodal lady znajdowały się drzwi z matową szybą, na której widniał napis „Toaleta”. Po chwili ze środka wyłonił się barczysty, ciemnowłosy mężczyzna o długich rękach, płaskiej twarzy i krótkich, kabłąkowatych nogach: gorylowaty Jeff Gardner we własnej osobie. Na widok Neda jego małe, czerwone ślepia wyraźnie się ożywiły.

- Do licha, przylazł mój worek treningowy!

- ryknął, ukazując w uśmiechu piękne zębiska.

- Cześć, Jeff - powiedział Ned, nie zważając na zainteresowane spojrzenia pozostałych klientów.

Goryl podszedł do niego chwiejnym krokiem, jedną łapę zarzucił mu na ramię, drugą chwycił jego rękę i trzymając ją w górze, zwrócił się wesoło do obecnych:

- To jest najrówniejszy gość, jakiego w życiu waliłem po mordzie, a waliłem wićlu. - Zaciągnął Neda do baru. - Najpierw się czegoś napijemy, a potem urządzimy im mały pokazik, dobrze? No, co pijesz?

- Szkocką - odparł Ned, patrząc z kamienną miną na odrażającą twarz niższego mężczyzny.

Jeff roześmiał się zachwycony i ponownie zwrócił do gości w barze:

- Widzicie? On to uwielbia. Ten facet... - zmarszczył z namysłem czoło, oblizał wargi - ...ten facet to, kurwa, prawdziwy masakrysta!

- Przeniósł wzrok na Neda. - Ty! Ty chociaż wiesz, co to znaczy masakrysta?

- Wiem.

Goryl sprawiał wrażenie zawiedzionego.

- Whisky - powiedział.

Kiedy barman postawił przed nimi trunek, Jeff puścił rękę Neda, ale wciąż obejmował go ramieniem. Obywdaj szybko opróżnili szklanki. Jeff odstawił swoją na ladę, po czym ujął Neda za nadgarstek.

- Idziemy na górę - powiedział. - Jest tam taki mały pokoik, tak ciasny, że jak cię zdzielę w ryło, to nie zwalisz się z nóg, tylko odbijesz od ściany, a wtedy znów cię zdzielę, a ty znów się odbijesz... Po jaką cholerę masz tracić czas na wstawanie, co?

- Napijesz się jeszcze? - spytał Ned.

- Jasne. Czemu nie?

Wypili drugą kolejkę. Kiedy Ned zapłacił, goryl pchnął go w stronę schodów.

- Wybaczcie, panowie - rzekł do obecnych. - Idziemy teraz na górę zrobić próbę generalną. Ja i mój woreczek. - Poklepał Neda po ramieniu.

Wspięli się po schodach na piętro i udali do małego, zagraconego pokoiku, w którym oprócz sofy i dwóch stołów znajdowało się z pół tuzina krzeseł. Na jednym ze stołów stały puste szklanki oraz talerze z resztkami kanapek.

Mrużąc oczy jak krótkowidz, Jeff rozejrzał się wokoło.

- Kurwa, a gdzie ona się podziała? - Puścił nadgarstek Neda, zdjął rękę z jego ramienia i spytał: - Nie widzisz tu żadnej baby?

- Nie.

- Pewnie wyszła - stwierdził goryl, kiwając energicznie głową. Chwiejnym krokiem zbliżył się do drzwi, brudnym paluchem przycisnął dzwonek w ścianie, po czym wymachując zamaszyście ręką, skłonił się nisko. - Siadaj.

Ned Beaumont usiadł przy mniej zabrudzonym stole.

- Siadaj, gdzie tylko masz ochotę - powiedział Jeff, wielkopańskim gestem wskazując na cały pokój. - Jak ci tam niewygodnie, możesz się śmiało przesiąść. Jesteś, kurwa, moim gościem, chcesz czy nie.- To krzesło mi całkiem odpowiada.

- To krzesło jest do dupy. Wszystkie krzesła w tej cholernej budzie są do dupy. - Podniósł najbliższe i wyrwał jedną z przednich nóg. - Ty to nazywasz krzesłem? Kurwa, Beaumont, co ty wiesz o krzesłach! - Cisnął je na podłogę, a wyrwaną nogę na sofę. - Nie myśl, żeś taki sprytny! Dobrze wiem, co ci chodzi po głowie. Uważasz, że się upiłem, no nie?

Ned uśmiechnął się.

- Nie, skąd.

- A właśnie, kurwa, że tak. Jestem bardziej pijany niż ty, bardziej pijany niż ktokolwiek w tej zasranej budzie, więc nie gadaj, kurwa, że się nie upiłem, bo... - Podniósł do góry tłusty, brudny paluch.

W drzwiach ukazał się kelner.

- Panowie sobie coś życzą? - spytał. Jeff odwrócił się do niego.

- Co tak długo? Spałeś, do cholery, czy co? Przecież dzwoniłem z godzinę temu!

Kelner chciał coś powiedzieć, ale Jeff nie dopuścił go do słowa.

- Zapraszam na drinka mojego najlepszego kumpla i co? Musimy, kurwa, godzinę czekać na zasraną obsługę! - wrzasnął. - Nic dziwnego, że mój kumpel jest na mnie zły.

- Co sobie panowie życzą? - powtórzył kelner.

- Życzę sobie wiedzieć, gdzie się podziała ta dziewczyna, która tu była! - ryknął Jeff.

- Poszła.

- Dokąd?

- Nie wiem.

- No to się, cholera, dowiedz! I to szybko! Masz wiedzieć i koniec! W dupie mam taki lokal, w którym... - Nagle w jego czerwonych oczkach pojawił się chytry błysk. - Powiem ci, co masz zrobić. Idź do damskiej toalety i sprawdź, czy tam jej nie ma.

- Nie ma - oznajmił kelner. - Widziałem, jak wychodziła z budynku.

- A to dziwka! - ryknął Jeff i odwrócił się do Neda. - I co byś z taką zrobił, no powiedz! Zapraszam cię na górę, żebyś ją poznał, bo wiem, że by ci się spodobała, i że ty byś się jej spodobał... Za kogo ona się, cholera, uważa? Jakim prawem wyszła bez pytania?

Ned zapalił cygaro. Milczał. Jeff podrapał się po głowie.

- No dobra, przynieś nam coś do picia - warknął do kelnera, siadając naprzeciwko Neda. - Dla mnie whisky.

- Dla mnie również - rzekł Beaumont. Kelner znikł za drzwiami.

- Nie bądź taki cwany - powiedział goryl, wpatrując się gniewnie w swojego gościa. - Dobrze wiem, co knujesz.

- Nic nie knuję - odparł obojętnie Ned. - Chciałem spotkać się z Shadem i pomyślałem sobie, że Whisky Vassos powie mi, gdzie go szukać.

- Sądzisz, że ja nie wiem, gdzie jest Shad?

- Pewnie wiesz.

- To dlaczego mnie nie spytasz?

- W porządku. Więc gdzie jest?

- Łżesz jak z nut! - ryknął Jeff i huknął potężną łapą w stół. - Gówno cię Shad obchodzi! Przylazłeś tu, żeby się ze mną policzyć!

Beaumont pokręcił z uśmiechem głową.

- Nie kłam - upierał się goryl. - Dobrze, kurwa, wiesz...W drzwiach pojawił się mężczyzna w średnim wieku o mięsistych, czerwonych wargach i okrągłych oczach.

- Przestań się wydzierać, Jeff - powiedział. - Robisz strasznie dużo hałasu.

Jeff obrócił się na krześle.

- Bo ten skurwysyn - wskazał za siebie na Neda - myśli, że nie wiem, co jest grane. Ale się myli, gnida jedna! Tak mu skuję mordę, że rodzona matka go nie pozna. Zobaczysz.

- W porządku - powiedział uspokajająco facet w drzwiach. - Ale nie musisz się tak wydzierać. - Puścił oko do Neda i wycofał się z pokoju.

- Z tego Tima też się robi gnida - mruknął Jeff i splunął na podłogę.

Po chwili kelner przyniósł drinki. Beaumont uniósł szklankę.

- Twoje zdrowie - rzekł, pociągając łyk.

- Nie chcę, żeby jakaś gnida piła moje zdrowie!

- Odbiło ci.

- I co z tego? Może się upiłem, ale nie aż tak, żeby nie wiedzieć, co knujesz. - Opróżnił szklankę, wierzchem dłoni wytarł usta. - Gnida!

- Niech ci będzie. - Beaumont uśmiechnął się przyjaźnie.

Jeff przysunął bliżej swoją płaską, gorylowatą twarz.

- Myślisz, że pozjadałeś wszystkie rozumy, co? Ned Beaumont milczał.

- Myślisz, że dam się nabrać na twoje sztuczki? - ciągnął Jeff. - Przejrzałem cię. Chcesz mnie upić, a potem wydać glinom.

- Glinom? - spytał niedbale Ned. - Ach, tak! Za zabójstwo Francisa Westa?

- Do diabła z Western! Ned wzruszył ramionami.

- W porządku - rzekł. - Nie znałem go.

- Gnida.

- Masz ochotę na jeszcze jedną kolejkę? Goryl skinął z powagą głową i odchylił się na krześle, żeby sięgnąć do dzwonka.

- Ale i tak jesteś gnidą. - Krzesło zachybotało się, więc postawił nogi na podłodze, żeby się nie wywrócić. - Cholera! - warknął i przysunął krzesło z powrotem do stołu, po czym oparł się wygodnie łokciami o blat. - Zresztą co za różnica, kto mnie wyda glinom? I tak mnie nie usmażą na krześle elektrycznym.

- Nie?

- Pewnie, że nie! Przed wyborami nie zdążą, a po wyborach Shad będzie miał wszystkich w kieszeni!

- Nie wiadomo.

- Wiadomo, kurwa, wiadomo.

W drzwiach znów pojawił się kelner; zamówili po whisky.

- Może Shad wcale nie kiwnie palcem w twojej obronie - powiedział Ned, kiedy zostali sami. - Czasem tak bywa.

- Spokojna głowa! - oburzył się goryl. - Za dużo o nim wiem.

Ned wypuścił ustami dym.

- Co wiesz?

- Chryste! - Goryl parsknął pogardliwie śmiechem. - Ten kretyn myśli, że mu wszystko wyśpiewam! Nie jestem aż tak pijany.

- Ależ powiedz mu, Jeff, śmiało - rzekł niski, melodyjny głos z charakterystycznym irlandzkim akcentem.W progu stal Shad 0’Rory i ze smutkiem w oczach spoglądał na Jeffa. Goryl zadarł głowę.

- Jak się masz, Shad? - spytał wesoło. - Chodź, napij się z nami. Znasz Beaumonta, prawda? To gnida, wiesz?

- Mówiłem ci, Jeff, żebyś nie wychodził z ukrycia - oznajmił cicho 0’Rory.

- Chryste, Shad, już nie mogłem sam ze sobą wytrzymać! A poza tym ta buda jest bezpieczna.

0’Rory jeszcze przez chwilę mierzył Jeffa wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na Neda.

- Dobry wieczór, Beaumont - rzekł.

- Serwus, Shad.

- I co, udało ci się z niego coś wydusić? - Uśmiechnął się łagodnie, nieznacznym ruchem głowy wskazując na goryla.

- Nic, czego bym wcześniej nie wiedział - odparł Ned. - Dużo gada, ale większość z tego to pijacki bełkot.

- Obydwaj jesteście gnidy - warknął Jeff. Kelner zjawił się z drinkami. 0’Rory powstrzymał go w drzwiach.

- Zabierz to z powrotem - polecił mu. - Już dość wypili.

Kelner wycofał się. 0’Rory wszedł do środka, zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.

- Za długi masz język, Jeff - stwierdził. - Ile razy mam ci to powtarzać?

Beaumont puścił oko do goryla.

- O co ci chodzi?! - spytał gniewnie Jeff. Beaumont wybuchnął śmiechem.

- Mówię do ciebie, Jeff - powiedział 0’Rory.

- Przecież, kurwa, słyszę.

- Ale coś mi się zdaje, że wkrótce przestaniemy ze sobą rozmawiać.

Jeff wstał z krzesła i obszedł stół.

- Nie bądź gnidą, Shad. Co cię napadło? Przecież od dawna jesteśmy kumplami, ty moim, ja twoim. - Wyciągnąwszy ramiona, chwiejnym krokiem ruszył w jego stronę, aby go objąć. - Trochę się urżnąłem, ale...

0’Rory położył bladą dłoń na piersi goryla i odepchnął go.

- Siadaj - rozkazał mu, nie podnosząc głosu. Jeff zamachnął się lewą pięścią.

0’Rory przechylił głowę w bok, ledwo unikając ciosu. Na jego szczupłej, kształtnej twarzy wciąż malował się spokój, ale prawą dłoń wsunął błyskawicznie do kieszeni. Widząc to, Beaumont zerwał się z krzesła i chwycił Shada za rękę.

Jeff, który z rozpędu poleciał na ścianę, odwrócił się szybko i zacisnął dłonie na szyi swojego szefa. Jego płaska, gorylowata morda była ohydnie wykrzywiona, ale sprawiał teraz wrażenie zupełnie trzeźwego.

- Zabrałeś mu spluwę? - spytał dysząc.

- Tak. - Ned wyprostował się i cofnął o krok, celując w Shada z czarnego pistoletu.

Irlandczykowi oczy wyszły na wierzch, twarz przybrała siny, niezdrowy odcień. Nawet nie próbował się oswobodzić z uścisku goryla.

Jeff obejrzał się przez ramię i wyszczerzył zęby w szerokim, promiennym uśmiechu. Jego małe, czerwone oczka, oczka drapieżnej bestii, błyszczały wesoło.

- Wiesz, co musimy zrobić, nie? - powiedział ochrypłym głosem. - Wyprawić go na tamten świat.

- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego - oświadczył Ned. Mówił spokojnie, lecz nozdrza mu drgały.- Myślisz, że Shad puści nam płazem tę bójkę? - Goryl zwilżył językiem wargi. - Zresztą masz rację. Puści. Już ja tego dopilnuję.

Uśmiechnięty od ucha do ucha, wpatrywał się w Beaumonta, a nie w człowieka, na którego szyi miał zaciśnięte ręce. Oddychał głęboko. Marynarka coraz bardziej napinała mu się na barkach i ramionach. Po ciemnych policzkach spływały krople potu.

Beaumont zbladł. Oddech miał przyśpieszony, skronie wilgotne. Stał bez słowa, obserwując zmiany zachodzące w twarzy Irlandczyka.

0’Rory zrobił się fioletowy. Oczy coraz bardziej wychodziły mu na wierzch, język zwisał spomiędzy sinych warg. Jego chude ciało wiło się, jedna pięść uderzała słabo w ścianę, o którą się opierał.

Wciąż uśmiechając się do Beaumonta i nie patrząc na człowieka, którego dusił, Jeff rozsunął nieco nogi i wygiął plecy w kabłąk. Pięść bijąca w ścianę zastygła w bezruchu. Rozległ się cichy, przytłumiony trzask, po chwili drugi, znacznie głośniejszy. 0’Rory przestał się miotać i zwisł bezwładnie w rękach oprawcy.

Jeff zaśmiał się chrapliwie.

- Taka dola - mruknął, po czym kopnął na bok krzesło zagradzające drogę i rzucił ciało na sofę. Upadło twarzą do dołu; jedna ręka i nogi zwisały nad podłogą. Goryl wytarł łapy o spodnie i odwrócił się do Beaumonta. - Wszyscy wiedzą, jaki ze mnie poczciwy gość. Można mi dokuczać, pomiatać mną, a ja nic.

- Bałeś się go, prawda? Jeff roześmiał się.

- Pewnie. Jak wszyscy, którym nie brakowało piątej klepki. A ty może nie? - Znów parsknął śmiechem i powiódł wzrokiem po pokoju. - Wiejmy, zanim ktoś tu zajrzy. - Wyciągnął rękę.

- Daj tę spluwę. Pozbędę się jej.

- Nie. - Ned obrócił się wolno, kierując pistolet w brzuch Jeffa. - Powiemy, że zabiłeś go w obronie własnej. Ja poświadczę. Nikt się do niczego nie przyczepi.

- Kurwa, czyś ty oszalał! - krzyknął goryl.

- Nie wystarczy, że wisi nade mną sprawa o zabójstwo Westa?! - Małe, czerwone oczka patrzyły to na twarz Beaumonta, to na broń, którą ten trzymał w ręce.

Ned rozchylił blade wargi w beztroskim uśmiechu.

- No właśnie - powiedział cicho.

- Nie bądź idiotą - warknął Jeff podchodząc bliżej. - Po jaką cholerę...

Ned cofnął się za stół.

- Bo cię zastrzelę, Jeff. Jeszcze nie zapomniałem, jak mnie skatowałeś.

Goryl zatrzymał się w pół kroku i podrapał po głowie.

- Ty naprawdę jesteś gnidą! - bąknął zdziwiony.

- Dobra, dobra - Ned wskazał pistoletem krzesło. - Siadaj.

Po chwili wahania Jeff spełnił polecenie. Beaumont wyciągnął lewą rękę i nacisnął dzwonek przy drzwiach. Goryl poderwał się.

- Siadaj!

Jeff usiadł z powrotem.

- Połóż łapy na stole!

- Kretyn! Jak Boga kocham! - Jeff potrząsnął smętnie głową. - Chyba nie sądzisz, że ci na dole pozwolą, żebyś mnie stąd wyprowadził, co?

Ned obszedł ponownie stół i spoczął na krześle, twarzą do goryla i do drzwi.

- Radzę ci, daj mi spluwę i módl się, żebym zapomniał, jaki z ciebie kawał drania - powiedział goryl. - Kurwa, Ned, w tej budzie wszyscy mnie znają! Nie masz najmniejszej szansy!

- Trzymaj łapę z dala od butelki z keczupem! Kelner otworzył drzwi i wybałuszył oczy.

- Zawołaj Tima - polecił mu Ned. - A ty stul pysk! - krzyknął do Jeffa, który właśnie rozdziawił usta, żeby coś powiedzieć.

Kelner pośpiesznie zamknął drzwi.

- Ned, nie bądź idiotą - rzekł goryl. - Sam sobie kopiesz grób. Co ci z tego przyjdzie, że oddasz mnie glinom? Nic. - Ponownie oblizał wargi. - Wiem, że masz mi za złe, że cię wtedy stuknąłem parę razy, ale to nie była moja wina. Robiłem, co mi Shad kazał. Ale zabiłem skubańca, więc jesteśmy kwita, nie?

- Cofnij łapę od butelki, bo ci ją przestrzelę!

- Ale z ciebie gnida.

Nagle do pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku, o czerwonych, mięsistych ustach i okrągłych oczach, ten sam, który zaglądał wcześniej. Szybko zamknął za sobą drzwi.

- Jeff zabił Shada 0’Rory - oznajmił Beaumont. - Zadzwoń na policję, alkohol zdążysz ukryć... I na wszelki wypadek wezwij lekarza. Kto wie, może 0’Rory jeszcze żyje.

- Pewnie! Tylko patrzeć jak się poderwie! - Jeff roześmiał się pogardliwie, po czym beztroskim, poufałym tonem zwrócił się do świeżo przybyłego gościa: - Hej, Tim, ten kretyn myśli, że oddasz mnie glinom. Powiedz mu, jak go zaraz każesz załatwić.

Tim spojrzał ponurym wzrokiem na leżącego na sofie trupa, potem na Jeffa i wreszcie na Beaumonta.

- Wolałbym uniknąć spotkania z glinami - rzekł wolno do Neda. - Nie można by wyciągnąć zwłok na ulicę i tam ich zostawić?

Ned pokręcił przecząco głową.

- Jak uprzątniesz lokal, zanim się gliny zjawią, nic ci nie będzie. Zresztą ja z nimi pogadam.

Tim przez chwilę się wahał.

- Słuchaj, stary - zwrócił się do niego Jeff.

- Przecież wiesz, że...

- Na miłość boską, przymknij się, Jeff - przerwał mu Tim.

Beaumont uśmiechnął się do goryla.

- Teraz, kiedy Shad nie żyje, jesteś zerem, Jeff.

- Tak? - Goryl usiadł wygodniej, a jego twarz rozpogodziła się. - No to dzwońcie na policję. Wolę skończyć na krześle niż prosić o cokolwiek takich skurwysynów jak wy!

Ignorując Jeffa, Tim spytał:

- Bez glin się nie obejdzie? Beaumont pokręcił głową.

- Trudno, jakoś sobie poradzę - powiedział Tim, kładąc rękę na klamce.

- Mógłbyś sprawdzić, czy Jeff nie ma broni?

- poprosił go Ned.

Mężczyzna popatrzył na Beaumonta.

- Nie miałem i nie chcę mieć z tym nic wspólnego - odparł i wyszedł z pokoju.

Do przyjścia policji Jeff siedział wygodnie rozparty, z rękami na stole, i przez cały czas mówił z ożywieniem do Neda. Wymyślał mu, nie szczędząc obelg i inwektyw, przeklinał go, obrażał.

Ned słuchał z uprzejmym zainteresowaniem.

Wkrótce do pokoju wszedł żylasty, siwy mężczyzna w mundurze porucznika, za nim pięciu czy sześciu innych.

- Cześć, Brett - powiedział Ned. - Uważaj, on chyba jest uzbrojony.

- Co tu się stało? - spytał porucznik, patrząc na zwłoki.

Dwóch policjantów obeszło stół i zajęło się Jeffem.

Beaumont opisał bieg wypadków. Jego wersja właściwie nie odbiegała od prawdy, choć wynikało z niej, że 0’Rory zginął w czasie zaciętej szamotaniny, a nie po tym, jak sam odebrał mu broń.

W trakcie relacji Neda przybył lekarz. Zbliżywszy się do sofy, przekręcił Shada na wznak i zbadał go pobieżnie. Kiedy się wyprostował, porucznik spojrzał na niego pytająco.

- Nie żyje - oświadczył lekarz i zaraz opuścił mały zatłoczony pokój.

Jeff wymyślał dwóm trzymającym go policjantom. Za każdym razem, gdy miotał przekleństwo, któryś z nich walił go pięścią w twarz. Jeff reagował na ciosy śmiechem i dalej klął. Sztuczne zęby wypadły mu, z ust ciekła krew.

Beaumont oddał Brettowi pistolet Shada.

- Chcesz, żebym teraz pojechał na komendę? - spytał. - Czy wystarczy, jak się zgłoszę jutro?

- Lepiej jedź z nami.

4

Było już dobrze po północy, kiedy Ned opuścił komendę. Na ulicy pożegnał się z dwoma dziennikarzami, którzy wyszli razem z nim z budynku, i zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Podał kierowcy adres Paula Madviga.

Na parterze paliły się światła. Zanim doszedł po schodkach do drzwi, same się otworzyły. W progu stała pani Madvig; ubrana była na czarno, ramiona miała okryte szalem.

- Cześć, mamuśku. Jeszcze nie śpisz?

- Czekam na Paula. Myślałam, że to on - powiedziała. W jej oczach nie było jednak zawodu.

- Nie ma go? Szkoda. - Przyjrzał się jej uważnie. - Czy coś się stało?

Staruszka cofnęła się.

- Wejdź, Ned - rzekła, a kiedy ją minął, zamknęła drzwi. - Opal próbowała popełnić samobójstwo.

- Co? Jak to? - szepnął, patrząc pod nogi.

- Podcięła sobie żyły, zanim pielęgniarka zdołała ją powstrzymać. Na szczęście nie straciła wiele krwi i czuje się już dobrze. Oby tylko znów nie strzeliło jej co do głowy - powiedziała cicho kobieta. Minę miała niepewną.

- Gdzie Paul? - spytał drżącym głosem.

- Nie wiem. Nie mogłyśmy go nigdzie znaleźć. Zwykle wraca dużo wcześniej. - Jej głos również zaczął drżeć. Zacisnęła chudą, kościstą rękę na ramieniu Neda. - Czy... czy ty i Paul... - Urwała.

Pokiwał głową.

- Rozstaliśmy się, mamuśku.

- A czy... czy nie możecie się jakoś pogodzić? Czy... - Znów urwała.

Podniósł wzrok. W jej oczach kręciły się łzy.

- Niestety, mamuśku - oznajmił łagodnie. - Paul mówił ci o naszej kłótni?

- Ale nic konkretnie. Kiedy wspomniałam mu, że dzwoniłam do ciebie, aby spytać o tego faceta z prokuratury, który nagle się tu zjawił, poprosił tylko, żebym nigdy więcej tego nie robiła, bo już nie jesteście przyjaciółmi.

Ned przełknął ślinę.

- Powiedz mu, mamuśku, że muszę z nim porozmawiać. Powiedz mu, że całą noc będę czekał u siebie w domu. - Znów przełknął ślinę. - Nie zapomnij, proszę.

Staruszka ponownie zacisnęła chude ręce na jego ramionach.

- Dobry z ciebie chłopak, Ned. Nie chcę, żebyście się kłócili. Bez względu na to, co się stało, jesteś najlepszym przyjacielem, jakiego Paul miał w życiu... O co wam poszło? O Janet?

- Spytaj Paula. - W głosie Neda brzmiała nuta goryczy. - Muszę już iść, mamuśku. Niczego nie potrzebujesz?

- Nie. Ale mógłbyś zajrzeć do Opal - powiedziała kobieta. - Jeszcze nie śpi. Może rozmowa z tobą dobrze jej zrobi? Zawsze się ciebie słuchała.

Potrząsnął głową.

- Nie. Opal też nie miałaby ochoty się ze mną widzieć.

X

Strzaskany klucz

1

Beaumont wrócił do domu. Wypił kawę, wypalił cygaro, przeczytał gazetę codzienną, tygodnik, pół książki. Od czasu do czasu przerywał czytanie i chodził nerwowo po mieszkaniu. Nikt nie zadzwonił do jego drzwi. Telefon też milczał.

O ósmej rano Ned wziął prysznic, ogolił się, włożył świeżą koszulę, po czym zamówił i zjadł śniadanie.

O dziewiątej podszedł do telefonu i wykręciwszy numer senatora, poprosił do aparatu Janet Henry.

- Dzień dobry - powiedział. - Dobrze, dziękuję... Chyba możemy zaczynać... Tak... Jeśli twój ojciec jest w domu, opowiemy mu o wszystkim... Świetnie, tylko ani słowa, dopóki nie przyjdę... Postaram się jak najszybciej. Już wychodzę... W porządku, do zobaczenia za kilka minut.

Odłożył słuchawkę; przez chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny punkt na ścianie, po czym klasnął głośno w dłonie i potarł je o siebie. Ocienione wąsami wargi miał mocno zaciśnięte, oczy zwężone w szparki. Wyjął z szafy płaszcz i kapelusz, ubrał się pośpiesznie, zamknął mieszkanie, zszedł na dół i, pogwizdując, zamaszystym krokiem ruszył przed siebie.

- Panna Henry mnie oczekuje - oznajmił, kiedy służąca otworzyła drzwi.

- Tak, proszę pana. - Kobieta wprowadziła go do słonecznego pokoju o ścianach pokrytych jasną tapetą, w którym senator z córką jedli śniadanie.

Janet Henry natychmiast poderwała się od stołu i podbiegła do Neda, wyciągając na powitanie obie ręce.

- Och, dzień dobry! - zawołała podniecona. Senator, patrząc nieco zaskoczony na córkę, również wstał, tyle że bez pośpiechu, i uścisnął dłoń niespodziewanego gościa.

- Dzień dobry, panie Beaumont - powiedział. - Miło mi pana widzieć. Może przyłączy się pan...

- Nie, dziękuję, już jadłem - odparł Ned.

Janet Henry drżała z przejęcia. Krew odpłynęła jej z twarzy, wzrok miała nieprzytomny; sprawiała wrażenie jakby była pod wpływem narkotyków.

- Ojcze, chcemy ci o czymś powiedzieć - rzekła napiętym głosem. - O czymś bardzo... - Nagle urwała i obróciła się do Beaumonta. - Ty powiedz!

Zerknął na nią spod oka, po czym marszcząc brwi przeniósł spojrzenie na senatora, który zdążył wrócić do stołu, lecz jeszcze nie usiadł.

- Mamy przekonujące dowody - rzekł - że Paul Madvig zabił pana syna. Zresztą sam się do tego przyznał.

Senator zmrużył oczy i oparł rękę o stół.

- Co pan rozumie przez przekonujące dowody, panie Beaumont? - spytał.

- Najważniejszym, panie senatorze, jest fakt, że Madvig przyznał się do winy. Powiedział mi, że tamtego wieczoru pański syn wybiegł za nim z domu i próbował uderzyć go ciężką, brązową laską. Wyrywając mu laskę, Madvig niechcący trafił nią Taylora w głowę. Wystraszony, zabrał ze sobą narzędzie zbrodni i spalił je, lecz pańska córka... - wskazał głową na Janet - twierdzi, że laska wciąż znajduje się w domu.

- Tak, ojcze - wtrąciła kobieta. - To ta, którą dostałeś od majora Sawbridge’a.

Twarz senatora była blada i kamienna jak marmur.

- Proszę kontynuować, panie Beaumont.

- No cóż... - Ned wykonał ręką drobny ruch - to, że laska znajduje się w domu, że pański syn nie miał jej ze sobą, wyklucza wersję o nieszczęśliwym wypadku czy działaniu w samoobronie. - Wzruszył ramionami. - Byłem wczoraj u Farra. Nasz prokurator nie lubi się narażać, zresztą sam pan wie, ale sądzę, że w tej sytuacji nie będzie miał wyjścia i każe aresztować Paula.

Janet Henry spojrzała na niego ze zdziwieniem i rozchyliła wargi, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale rozmyśliła się.

Senator wytarł usta serwetką, którą trzymał w lewej ręce, odłożył serwetkę na stół i spytał:

- A czy są jakieś inne dowody?

- Te nie wystarczą?

- Ale są inne, prawda? - wtrąciła dziewczyna.

- Pośrednie - odparł lekceważąco Beaumont i ponownie zwrócił się do senatora. - Mogę je panu przedstawić, ale po co? Mordercę już pan zna i to najważniejsze, prawda?

- Prawda - rzekł senator, przykładając rękę do czoła. - Aż trudno mi w to uwierzyć. Proszę mi wybaczyć, panie Beaumont... ty też, kochanie - powiedział do córki - ale przez moment chciałbym być sam, muszę to wszystko sobie przemyśleć... Nie, nie, zostańcie tu. Udam się do swojego pokoju. Niech pan nie wychodzi, panie Beaumont... niedługo wrócę... po prostu muszę oswoić się z myślą, że człowiek, z którym tak blisko wpółpracowałem, zabił mojego syna.

Skinął głową i sztywno wyprostowani wyszedł z jadalni.

Beaumont ujął kobietę za nadgarstek i cichym, napiętym głosem spytał:

- Myślisz, że może wpaść w szał? Janet popatrzyła na niego zdumiona.

- Czy myślisz, że może wpaść w szał i ruszyć na poszukiwanie Paula? Bo nie wolno nam do tego dopuścić. Mogłoby się to źle skończyć.

- Nie wiem... - szepnęła.

- Trzeba go powstrzymać. Na wszelki wypadek, stańmy gdzieś blisko drzwi.

- Dobrze. - Była wystraszona. Zaprowadziła go do małego pokoju o oknach przysłoniętych grubymi kotarami, które prawie nie przepuszczały światła. Drzwi do pokoju znajdowały się dwa metry od drzwi wejściowych; zostawili je lekko uchylone i skryli się za nimi. Obydwoje drżeli. Janet zaczęła mówić coś szeptem, ale Ned przyłożył palce do ust, dając jej znak, żeby milczała.

Nie czekali długo. Wkrótce rozległ się odgłos kroków stąpających miękko po dywanie w holu.

Senator Henry, odziany w płaszcz i kapelusz, szedł pośpiesznie w stronę wyjścia.

Beaumont wyłonił się z ciemnego pokoju.

- Panie senatorze!

Senator odwrócił się. Miał zimny, skupiony wyraz twarzy. Przeszył Neda władczym spojrzeniem i rzekł:

- Przepraszam, ale muszę wyjść.

- Kiepski pomysł - powiedział Ned, zbliżając się do mężczyzny. - Tylko wynikną z tego nowe kłopoty.

Janet stanęła przy boku ojca.

- Tato, nie wychodź - rzekła błagalnie. - Słuchaj pana Beaumonta.

- Już go wysłuchałem. I chętnie znów wysłucham, jeżeli ma inne informacje. W przeciwnym razie... - Uśmiechnął się do gościa. - Po tym, co pan mi powiedział, muszę zobaczyć się z Madvigiem.

- Naprawdę panu nie radzę - oświadczył Ned, patrząc mu prosto w oczy.

Senator obrzucił go wyniosłym spojrzeniem.

- Tato... - zaczęła Janet i urwała pod karcącym wzrokiem ojca.

Ned przełknął głośno ślinę. Rumieńce wystąpiły mu na policzki. Wyciągnął rękę w stronę mężczyzny i szybkim ruchem dotknął prawej kieszeni jego płaszcza.

Senator cofnął się oburzony.

Ned pokiwał głową.

- Kiepski pomysł - powtórzył i spoglądając na Janet, dodał: - Ma przy sobie broń.

- Ojcze! - krzyknęła, unosząc rękę do ust.

- Panie senatorze, naprawdę nie możemy pozwolić, żeby wyszedł pan stąd uzbrojony.- Powstrzymaj go, Ned!

Senator zmierzył ich pogardliwym wzrokiem.

- Wasze zachowanie jest całkiem nie na miejscu - oświadczył. - Janet, proszę iść do swojego pokoju!

Kobieta z ociąganiem ruszyła w głąb holu, jednakże po kilku krokach stanęła.

- Nie! Nie pójdę! I nie wypuszczę cię z domu! Ned, nie pozwól mu...

- Nie pozwolę - obiecał Beaumont. Zwilżył wargi.

Posyłając im lodowate spojrzenie, senator nacisnął klamkę.

Ned błyskawicznym ruchem przysunął się bliżej i położył rękę na jego dłoni.

- Proszę pana - powiedział z szacunkiem w głosie. - Zabraniam panu wychodzić. I mam do tego prawo. - Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wydobył złożony kawałek papieru, brudny, pomięty, gdzieniegdzie naddarty. - Oto moja nominacja na oficera dochodzeniowego prokuratury okręgowej wystawiona w zeszłym miesiącu. - Wyprostował papier i pokazał senatorowi. - O ile się orientuję, do tej pory mi jej nie cofnięto. Nie mogę pozwolić, żeby pan strzelał do ludzi.

Ojciec Janet nawet nie zerknął na dokument.

- Chce pan ratować życie swojego przyjaciela, chociaż jest mordercą? - spytał z pogardą.

- Dobrze pan wie, że nie o to chodzi.

- Proszę zejść mi z drogi. - Senator ponownie nacisnął klamkę.

- Jeśli pan wyjdzie za drzwi z bronią, zaaresztuję pana.

- Ojcze, nie! - załkała Janet.

Mężczyźni stali na wprost siebie, oddychając głośno i mierząc się wzrokiem. Wreszcie senator przerwał ciszę.

- Kochanie - powiedział do córki. - Mogłabyś nas zostawić samych na kilka minut? Chciałbym porozmawiać z panem Beaumontem na osobności.

Janet spojrzała pytająco na Neda.

- Dobrze - rzekła, gdy skinął głową. - Ale pod warunkiem, że nie wyjdziesz podczas mojej nieobecności.

- Nie wyjdę - obiecał z uśmiechem ojciec. Ruszyła w głąb holu, po czym zerknąwszy przez ramię, otworzyła drzwi po lewej stronie i znikła za nimi.

- Obawiam się - zauważył ze smutkiem senator - że nie ma pan najlepszego wpływu na moją córkę. Zazwyczaj nie bywa tak krnąbrna.

Ned uśmiechnął się przepraszająco, ale nic nie powiedział.

- Od dawna się tym zajmujecie?

- To znaczy sprawą zabójstwa? - spytał Ned. - Ja od dwóch dni, a pańska córka od samego początku. I od początku podejrzewała Paula.

- Co? - Senator otworzył usta.

- No właśnie. Nie wiedział pan o tym? Zieje do mego nienawiścią.

- Janet nienawidzi Paula? - Zdumienie senatora nie miało granic. - To niemożliwe!

Beaumont pokiwał głową i uśmiechnął się cierpko do starszego mężczyzny.

- Pan się tego nie domyślał, senatorze? Senator westchnął głęboko.

- Niech pan pozwoli na moment. - Wprowadził Neda do małego, mrocznego pokoju o grubych kotarach w oknie. Zapalił światło, Ned zamknął drzwi, po czym stanęli naprzeciw siebie. - Chcę z panem porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną. Zapomnijmy o pańskich... - uśmiechnął się - oficjalnych powiązaniach, dobrze?

- Dobrze. Pewnie Farr też już o nich zapomniał.

- Tak sądzę. Panie Beaumont, nie jestem mściwym człowiekiem, ale na myśl, że morderca mojego syna chodzi bezkarnie po świecie...

- Niech się pan nie obawia, wkrótce go zaaresztują. Nie mają wyjścia. Dysponują niezbitymi dowodami.

Senator znów się uśmiechnął, tym razem dość lodowato.

- Obydwaj wiemy, jakimi prawami rządzi się świat polityki, więc niech mi pan nie próbuje wmówić, panie Beaumont, że jakakolwiek kara może spotkać Paula Madviga.

- Ależ spotka. Paul nie ma szansy. Zamierzają go wykiwać. Wie pan, co ich powstrzymuje? To, że dotąd robili wszystko pod jego dyktando; potrzebują czasu, żeby zebrać się na odwagę.

Senator pokręcił wolno głową.

- Zajmowałem się polityką, kiedy pana nie było na świecie - powiedział. - A zatem przyzna pan, że mam nieco większe doświadczenie w tych sprawach?

- Oczywiście - odparł Ned.

- Więc solennie pana zapewniam, że nigdy nie zbiorą się na odwagę. Madvig jest ich szefem i mimo buntu, jaki próbują podnieść, długo nim pozostanie.

- Nie zgadzam się z panem. Moim zdaniem, Paul leży. - Ned zmarszczył czoło. - A z tą bronią to kiepski pomysł, senatorze. Lepiej niech mi ją pan odda. - Wyciągnął rękę.

Senator wsunął dłoń do kieszeni płaszcza. Beaumont podszedł bliżej i zacisnął rękę na jego nadgarstku.

- Niech mi pan odda broń - powtórzył. Senator spojrzał na niego z wściekłością.

- W porządku - rzekł Ned. - Sam pan tego chciał...

Po krótkiej szamotaninie, w czasie której jedno z krzeseł przewróciło się na podłogę, odebrał senatorowi staromodny, niklowany rewolwer. Akurat chował go do kieszeni, kiedy do pokoju wbiegła trupio blada Janet.

- Boże, co się stało? - zawołała przestraszona.

- Uparł się. Musiałem odebrać mu broń siłą. Senator dyszał ciężko, twarz miał wykrzywioną. Postąpił krok w stronę Beaumonta.

- Niech się pan stąd wynosi! - krzyknął.

- Nie mam zamiaru - oznajmił Ned. Kąciki ust mu drgały, oczy płonęły gniewnie. Wyciągnął rękę i chwycił Janet za ramię. - Siadaj i słuchaj - rzekł do kobiety. - Chcesz czy nie, zaraz się o wszystkim dowiesz. - Po czym zwrócił się do jej ojca. - To trochę potrwa, więc lepiej, żeby i pan usiadł.

Ani senator, ani jego córka nie wykonali polecenia. Janet patrzyła na Neda z trwogą, on na nią chłodno, ze znużeniem. Oboje byli jednakowo bladzi.

- To pan, senatorze, zabił Taylora. Senator nie ruszył się z miejsca. Wyraz jego twarzy nie uległ zmienię.

Przez kilka długich sekund Janet Henry również tkwiła bez ruchu, po czym nagle w jej oczach pojawiło się przerażenie i wolno osunęła się na podłogę. Nie upadła; po prostu zgięła kolana i osunęła się. Siedziała z głową zadartą do góry, opierając się na prawej ręce, i spoglądała z osłupieniem na obu mężczyzn. Żaden z nich na nią nie patrzył.

- A teraz chciał pan zabić Paula, żeby przypadkiem nikomu nie zdradził, że Taylor zginął z pańskiej ręki. Oczywiście, uszłoby to panu na sucho. Omamiłby pan wszystkich, odgrywając, tak jak tu przed nami, rolę zdesperowanego ojca, który chce pomścić śmierć syna...

Senator milczał.

- Dobrze pan wie - ciągnął Ned - że gdyby Paula aresztowano, przestałby pana osłaniać, bo nie chce, żeby Janet uważała go za zabójcę jej brata. - Roześmiał się gorzko. - Biedny zakochany dureń! - Przejechał ręką po włosach. - A przebieg tamtego wieczoru był prawdopodobnie następujący: kiedy Taylor usłyszał, że Paul próbował pocałować Janet, wybiegł za nim z domu, z laską i w kapeluszu, choć to akurat jest mniej istotne. Widząc wzburzenie syna, przeraził się pan, że przepadnie pan w wyborach, jeśli...

- Co za bzdury! - przerwał mu ochrypłym, gniewnym głosem senator. - Nie życzę sobie, żeby moja córka słuchała...

Beaumont prychnął pogardliwie.

- Bzdury? Może. Ale właśnie takie bzdury, takie drobne, głupie rzeczy jak to, że wrócił pan do domu z laską, którą zabił pan syna, i w jego kapeluszu, bo wybiegł pan z gołą głową, przekonają sędziów o pańskiej winie.

- A co z winą Paula? - spytał ironicznie senator. - Przecież przyznał się do zabójstwa.

- Otóż to. - Ned wyszczerzył zęby. - Mam pomysł. Janet, zadzwoń do Paula i poproś go, żeby tu przyszedł. Opowiemy mu, jaką twój ojciec chciał mu dzisiaj sprawić niespodziankę i zobaczymy, jak zareaguje.

Janet poruszyła się, lecz nie wstała z podłogi. Na jej twarzy malowało się oszołomienie.

- To śmieszne! - oburzył się senator. - Nic takiego nie zrobimy.

- Zadzwoń, Janet - rozkazał Ned.

Podniosła się, wciąż oszołomiona, i nie zwracając uwagi na głośne protesty ojca, skierowała się do drzwi. Widząc to, senator przybrał pokorniej szy ton.

- Poczekaj, kochanie - poprosił i zwrócił się do Neda. - Chciałbym z panem znów pomówić na osobności.

- W porządku. - Ned spojrzał na Janet, czekając aż wyjdzie. Ona jednak stała uparcie w drzwiach.

- Nie wyjdę - oznajmiła. - Mam prawo wiedzieć, o czym mówicie.

Ned skinął głową i przeniósł wzrok na senatora.

- To prawda - poparł ją.

- Janet, kochanie... - zaczął senator. - Jedynie pragnę oszczędzić ci bólu...

- Nic mi nie oszczędzisz - powiedziała cichym, słabym głosem. - Chcę wiedzieć, co się stało.

Senator zrezygnowany rozłożył ręce.

- W takim razie nic nie powiem.

- Dzwoń do Paula, Janet. Zanim postąpiła krok, senator zawołał:

- Nie! Boże, jak wy mi to utrudniacie... - Wyjął chustkę i wytarł dłonie. - Dobrze, panie Beaumont, wszystko dokładnie panu opowiem, a potem poproszę pana o drobną przysługę, której, jak myślę, pan mi nie odmówi. Najlepiej... - Urwał i spojrzał na córkę. - Jeśli koniecznie chcesz być przy tym obecna, to wejdź, kochanie, i zamknij drzwi.

Janet spełniła polecenie ojca; zamknęła drzwi, usiadła na krześle i pochyliła się w napięciu do przodu.

Ściskając w dłoni chustkę, senator założył ręce za siebie i patrząc bez wrogości na Beaumonta, oznajmił:

- Tamtego wieczoru wybiegłem z domu za Taylorem, bo nie chciałem z powodu jego zapalczywości stracić przyjaźni Paula. Dogoniłem ich na China Street. Paul trzymał laskę Taylora. Kłócili się, a właściwie to Taylor się awanturował. Poprosiłem Paula, żeby zostawił nas samych. Wręczył mi laskę i zaczął się oddalać. Taylor odezwał się do mnie w sposób niewybaczalny, po czym próbował mnie odepchnąć, żeby ruszyć w pogoń za Paulem. Nie wiem, kiedy to się stało, ale musiałem go niechcący uderzyć, bo upadł i trafił głową w krawężnik. Paul przybiegł z powrotem - nie odszedł zbyt daleko - i razem stwierdziliśmy, że Taylor nie żyje. Paul zaczął nalegać, żebyśmy zostawili ciało i nie przyznawali się do niczego. Tłumaczył mi, że chociaż był to nieszczęśliwy wypadek, przeciwnicy - na użytek kampanii wyborczej - zrobią z tego aferę. Dałem się przekonać. Paul podniósł z ziemi kapelusz Taylora i kazał mi wrócić do domu. Zapewnił mnie, że jeśli policja zacznie koło nas węszyć, poleci wstrzymać dochodzenie. Potem, w zeszłym tygodniu, kiedy rozeszła się plotka, że Paul jest mordercą, przeraziłem się. Poszedłem do niego i namawiałem go, żebyśmy sami zgłosili się na policję i powiedzieli, co się stało. Wyśmiał moje obawy mówiąc, żebym się niczym nie przejmował. - Wyjął ręce zza pleców i przetarł chustką twarz. - Przysięgam, że nie kłamię.

- Jak mogłeś zostawić Taylora na ulicy? - zawołała zdławionym głosem Janet.

Senator zmarszczył czoło, ale nic nie powiedział.

Ciszę, która zapadła, przerwał Ned.

- Brzmiało to jak mowa do wyborców - rzekł.

- Trochę prawdy, trochę blagi. - Skrzywił się.

- O jaką przysługę chciał pan prosić? Senator spojrzał na podłogę, po chwili podniósł wzrok.

- Wolałbym nie przy córce...

- Nic z tego - zaprotestował Ned.

- Wybacz mi, kochanie - szepnął senator, po czym odwrócił się do Neda. - Powiedziałem prawdę, zdaję sobie jednak sprawę z tego, w jak dwuznacznym znalazłem się położeniu. Proszę, żeby zechciał mi pan oddać rewolwer i zostawił mnie samego w tym pokoju na pięć minut.

- Nie.

Senator przyłożył rękę do serca i zachwiał się; w dłoni wciąż trzymał chustkę.

- Nie wymknie się pan sprawiedliwości - rzekł Beaumont.

2

Ned Beaumont odprowadził do drzwi Farra, siwowłosą stenografkę, dwóch policjantów oraz senatora Henry’ego.

- Nie Idziesz z nami? - spytał prokurator.

- Nie. Wpadnę kiedyś przy okazji.

- Tylko nie każ na siebie zbyt długo czekać, Ned. Jesteś zawsze mile u mnie widziany - rzekł Farr, serdecznie potrząsając ręką Beaumonta. - Lubisz płatać mi figle, ale nie mam ci tego za złe, zwłaszcza jeśli doprowadzają do ujęcia zabójcy.

Ned uśmiechnął się do niego, po czym skinieniem głowy pożegnał policjantów, ukłonił się stenografce i zamknąwszy drzwi, ruszył po schodach do pomalowanego na biało pokoju, w którym stał fortepian. Janet Henry podniosła się z kanapy.

- Poszli - oznajmił, siląc się na rzeczowy ton.

- Czy ojciec... czy...

- Złożył oświadczenie, podając trochę więcej szczegółów niż nam.

- Ned, chcę cię spytać o kilka rzeczy... powiesz mi prawdę?

- Tak - obiecał.

- Co... - Urwała. - Co ojcu grozi?

- Zważywszy na jego wiek i stanowisko, myślę, że niewiele. Oskarżą go o nie umyśle spowodowanie śmierci i dostanie wyrok z zawieszeniem.

- Myślisz, że uderzył Taylora niechcący? Ned potrząsnął głową. W jego oczach czaił się chłód.

- Moim zdaniem zdenerwował się, że przez syna może przepaść w wyborach i uderzył go ze złości.

Janet nie zaprotestowała. Wyłamując sobie nerwowo palce, z widocznym trudem zadała następne pytanie:

- Czy ojciec... czy naprawdę chciał zastrzelić Paula?

- Tak, i uszłoby mu to na sucho. Zrozpaczony ojciec mści się za śmierć ukochanego syna na człowieku, który stoi ponad prawem. Miał świadomość, że jeśli Paul zostanie aresztowany, od razu puści farbę. Tylko dlatego trzymał dotąd język za zębami i popierał kandydaturę twojego ojca, bo zależało mu na tobie. Zdawał sobie jednak sprawę, że nigdy go nie zaakceptujesz, jeśli będziesz myślała, że zabił Taylora. Gdyby wiedział, że od początku go o to podejrzewasz, natychmiast oczyściłby się z zarzutów.

Janet pokiwała smętnie głową.

- Czułam do niego nienawiść. Skrzywdziłam go, a nadal go nienawidzę. - Załkała. - Dlaczego, Ned? Dlaczego?

Machnął niecierpliwie ręką.

- Zagadki to nie moja specjalność...

- Ty natomiast - ciągnęła kobieta - oszukałeś mnie, zrobiłeś ze mnie idiotkę, a jednak wciąż cię lubię.

- Kolejna zagadka.

- Kiedy domyśliłeś się, że... że właśnie ojciec...

- Nie wiem. Od jakiegoś czasu chodziło mi to po głowie. Zastanawiałem się, dlaczego Paul zachowuje się tak dziwnie. Gdyby zabił Taylora, przyznałby mi się od razu. Nie miałby powodu ukrywać tego przede mną. Co innego, gdyby twój ojciec był winien zbrodni. Wtedy Paul istotnie trzymałby język za zębami i nie puszczał pary z ust. Był świadom, że nie cierpię senatora i mógł się bać, że go pogrążę. O siebie by się nie bał; wiedział, że nie zrobię mu krzywdy. Kiedy się więc uparłem, że bez względu na to, czy mu się podoba czy nie, trzeba znaleźć mordercę Taylora, uznał, że musi mnie powstrzymać. No i wziął całą winę na siebie.

- Dlaczego nie cierpiałeś mojego ojca?

- Bo nie znoszę alfonsów! - zawołał gniewnie. Kobieta zarumieniła się i spuściła wzrok.

- A mnie dlaczego nie lubisz? - spytała zdławionym głosem.

Ned milczał. Przygryzła wargę.

- Odpowiedz mi!

- Do ciebie nic nie mam, jedynie nie podoba mi się sposób, w jaki traktowałaś Paula. I ty, i twój ojciec próbowaliście go wykorzystać. Mówiłem to Paulowi. Mówiłem mu, że dla takich jak wy on jest pariasem, podrzędną formą życia, śmieciem, z którym wszystko można zrobić. Mówiłem, że twój ojciec przyzwyczaił się do tego, że zawsze bez trudu wygrywa i że jeśli nagle pojawią się jakieś kłopoty, to albo straci głowę, albo obróci się przeciwko niemu. Paul był jednak tak zakochany, że... - Ned urwał i podszedł do fortepianu.

- Pogardzasz mną, prawda? - spytała cicho. - Uważasz mnie za dziwkę...

- Nie, nie pogardzam - odparł zirytowany. Stał do niej tyłem. - Cokolwiek zrobiłaś, spotkała cię niewspółmiernie wysoka kara. Wszyscy zapłaciliśmy wysoką cenę.

Janet przez chwilę milczała, po czym stwierdziła:

- Teraz ty i Paul znów będziecie przyjaciółmi. Wzdrygnął się, odwrócił od fortepianu i spojrzał na zegarek.

- No, czas na mnie - powiedział. Kobietę coś jakby tknęło.

- Wyjeżdżasz? - spytała. Skinął głową.

- Tak, pociągiem o czwartej trzydzieści.

- Ale wrócisz?

- Nie, chyba że każą mi się zjawić na rozprawie, w co wątpię.

Impulsywnie wyciągnęła do niego ręce.

- Zabierz mnie ze sobą - poprosiła.

- Naprawdę tego chcesz, czy po prostu histeryzujesz?

Oblała się głębokim rumieńcem. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Ned ponownie się odezwał:

- Zresztą nieważne. Jak chcesz, możesz jechać. - Nagle zmarszczył czoło. - A kto się zajmie domem i całą resztą? - spytał, zakreślając ręką koło.

- Wszystko mi jedno... nasi wierzyciele - odparła gorzkim tonem.

- Zastanów się. Ludzie będą mówić, że porzuciłaś ojca, kiedy znalazł się w potrzebie.

- I dobrze, niech mówią. Nie obchodzi mnie, co kto będzie mówił. Zabierz mnie stąd. - Zaczęła łkać. - Nie opuszczałabym go, gdyby... gdyby nie zostawił biednego Taylora na tej ciemnej ulicy...

- To teraz nie ma najmniejszego znaczenia - przerwał jej szorstko. - Idź się spakuj. Góra dwie walizki. Resztę rzeczy można później dosłać.

Wybuchnęła dziwnym, nerwowym śmiechem i wybiegła z pokoju. Beaumont zapalił cygaro, po czym usiadł na stołku przy fortepianie i zaczął cicho grać. Kiedy Janet wróciła, miała na sobie czarny płaszcz, czarny kapelusz, a w każdej ręce trzymała po walizce.

3

Pojechali taksówką do jego mieszkania. Większość drogi odbyli w milczeniu.

- Wiesz - powiedziała nagle Janet, przerywając ciszę - ten klucz w moim śnie był szklany. Musieliśmy się mocować z zamkiem, bo się zaciął i kiedy wreszcie otworzyliśmy drzwi, klucz pękł i rozsypał się na drobne.

Spojrzał na nią ukosem.

- I?

Wzdrygnęła się.

- Bez klucza nie mogliśmy zaniknąć drzwi i te wszystkie węże, które były w środku, wypełzły na zewnątrz i zaatakowały nas. Obudziłam się z krzykiem.

- Nie przejmuj się, to tylko sen. - Uśmiechnął się ponuro. - W moim śnie wrzuciłaś mi pstrąga z powrotem do wody.

Taksówka zatrzymała się przed budynkiem. Na górze Janet zaproponowała Nedowi, że pomoże mu się spakować.

- Nie. Sam to zrobię. Usiądź i odpocznij. Mamy godzinę czasu do odjazdu pociągu.

Usiadła na obitym czerwonym pluszem fotelu.

- Dokąd jedziemy? - spytała nieśmiało.

- Najpierw do Nowego Jorku.

Miał jedną torbę spakowaną, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.

- Poczekaj w sypialni - polecił kobiecie. Przeniósł tam jej walizki, po czym zamknął drzwi między sypialnią a salonem i ruszył otworzyć drzwi wejściowe. Na korytarzu stał Paul Madvig.

- Przyszedłem ci powiedzieć, że jednak miałeś rację - rzekł.

- Dlaczego nie przyszedłeś wczoraj?

- Bo wczoraj jeszcze tego nie wiedziałem. Wróciłem do domu tuż po twoim wyjściu.

Ned skinął głową i usunął się na bok.

- Wejdź.

Madvig wszedł do salonu. Spakowana torba od razu rzuciła mu się w oczy. Rozejrzał się wokoło, po czym spytał:

- Wyjeżdżasz?

- Tak.

Blondyn usiadł na tym samym fotelu, na którym przed chwilą siedziała Janet. Twarz miał postarzałą, w jego ruchach znać było znużenie.

- Jak Opal? - zapytał Ned.

- Dobrze. Nic jej nie będzie.

- To przez ciebie próbowała się...

- Wiem, nie musisz mi mówić. - Wyciągnął przed siebie nogi i utkwił wzrok w butach. - Nie myśl, że jestem dumny z tego, co zrobiłem. - Po chwili dodał: - Sądzę, że chętnie by się z tobą zobaczyła, zanim wyjedziesz.

- Nie zdążę, mam pociąg o czwartej trzydzieści. Pożegnaj ją ode mnie, mamuśkę też.

Madvig podniósł na Neda zmatowiałe od bólu oczy.- Nie dziwię się, że wyjeżdżasz... - powiedział ochryple. - Wcale ci się nie dziwię. - Znów spojrzał na buty.

- Słuchaj, Paul, a ci twoi nielojalni słudzy... Co z nimi? - zainteresował się Ned. - Nauczysz ich pokory? Czy już sami spokornieli?

- Chodzi ci o Farra i resztę tych gnojów?

- Owszem.

- Dam im taką nauczkę, że ją długo popamiętają. - Madvig wciąż wpatrywał się w buty. Jego głos brzmiał stanowczo, ale nie było w nim werwy. - Będzie mnie to kosztowało cztery lata, ale wykorzystam ten czas na uporządkowanie swoich sprawi stworzenie solidnej, stabilnej organizacji.

Ned uniósł brwi.

- Nie udzielisz im w wyborach poparcia? - spytał.

- Nie tylko nie udzielę, ale wspomogę po cichu konkurencję! Shad nie żyje. Niech jego ludzie porządzą sobie miastem. Są za słabi, żeby mogli mi zagrozić. Po czterech latach rozpędzę ich na cztery wiatry i znów przejmę ster. Do tego czasu będę gotów.

- Te wybory możesz jeszcze wygrać.

- Tak, ale nie zamierzam fundować łajdakom ciepłych posadek.

Ned pokiwał głową.

- Cierpliwość i odwaga to cechy dobrego gracza.

- Akurat tych cech natura mi nie poskąpiła, choć poskąpiła rozumu - powiedział smętnie Madvig. Przeniósł wzrok z butów na kominek. - Musisz jechać, Ned? - spytał ledwo słyszalnym szeptem.

- Muszę.

Madvig przełknął ślinę.

- Może to ci się wyda głupie, Ned, ale bez względu na to, czy wyjedziesz czy zostaniesz, chciałbym, żebyś nie żywił do mnie żalu.

- Nie żywię, Paul - zapewnił go Beaumont. Madvig podniósł głowę.

- Podasz mi rękę?

- Jasne.

Blondyn poderwał się z fotela, ujął rękę Neda i zgniótł ją w żelaznym uścisku.

- Nie wyjeżdżaj, stary. Zostań ze mną. Jak Boga kocham, jesteś mi potrzebny. Zrobię wszystko, żeby ci wynagrodzić...

Ned potrząsnął głową.

- Nie masz mi co wynagradzać, Paul.

- Zostaniesz?

Ned znów potrząsnął głową.

- Nie mogę, Paul. Muszę jechać.

Madvig puścił rękę Beaumonta i z ponurą miną wrócił na fotel.

- Mam za swoje - mruknął. - Gdybym się ciebie posłuchał...

- To nie ma nic do rzeczy - żachnął się Ned. Przygryzł na moment wargę, po czym stwierdził bez ogródek: - Jest u mnie Janet.

Oczy Madviga rozszerzyły się.

Janet Henry otworzyła drzwi sypialni i weszła do salonu. Zatrzymała się przed Paulem. Na jej bladej twarzy malowało się napięcie, ale głowę trzymała wysoko.

- Wyrządziłam ci ogromną krzywdę, Paul. Byłam pewna, że...

Madvigowi krew odpłynęła z twarzy, kiedy zobaczył kobietę; teraz z kolei oblał się rumieńcem.- Nie, Janet - powiedział ochrypłym z przejęcia głosem. - Ty byś nikomjuf nie potrafiła... - Reszta zdania zlała się w niewyraźny bełkot.

Kobieta zadrżała i cofnęła się.

- Janet wyjeżdża ze mną - oświadczył Ned. Madvig otworzył usta. Spojrzał oszołomiony na Beaumonta i krew znów odpłynęła mu z twarzy. Trupio blady, wymamrotał coś pod nosem, z czego tylko jedno słowo - „powodzenia” - było zrozumiałe, po czym podniósł się i ruszył chwiejnym krokiem do drzwi. Pchnął je i wyszedł, nie zamykając ich za sobą.

Janet Henry spojrzała na Neda Beaumonta. Stał wpatrzony w otwarte drzwi.


KB”



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dashiell Hammett Szklany klucz
Dashiell Hammett Szklany Klucz
!Dashiell Hammett Szklany klucz
Hammett?shiell Szklany klucz
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach
Dashiell Hammett Złota podkowa
Dashiell Hammett - Dwaj detektywi
Dashiell Hammett - Osmalona fotografia + Idiotyczna sprawa
Dashiell Hammett - Lep na muchy
Dashiel Hammet Dziewczyna o srebrnych oczach
Dashiell Hammett Papierowy człowiek
Dashiell Hammett Sokół maltański
Dashiell Hammett Dziewczyna o srebrnych oczach
Dashiell Hammett Sokół Maltański
Dashiell Hammett Papierowy Człowiek
Dashiell Hammett Sokół maltański
Hammett Dashiell Continental op Złota podkowa
Hammett, Dashiell El Halcon Maltes

więcej podobnych podstron