Dashiell Hammett
Dziewczyna o srebrnych oczach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1990
Przełożyła Maja Gottesman
Tłoczono w nakładzie 10 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_Bą1
Przedruk z wydawnictwa
"Iskry",
Warszawa 1988
1
Pisała J. Szopa
Korekty dokonały:
K. Markiewicz
i K. Kruk
Dom przy Turk Street
Dowiedziałem się, że człowiek,
na którego poluję, mieszka
gdzieś przy Turk Street, ale mój
informator nie potrafił podać mi
numeru domu. Tak więc pewnego
deszczowego popołudnia
wędrowałem tą ulicą, dzwoniąc do
kolejnych domów i recytując taką
oto historyjkę: "Jestem z
kancelarii adwokackiej
Wellington i Berkeley. Jedna z
naszych klientek, starsza pani,
została w zeszłym tygodniu
wyrzucona z tylnej platformy
tramwaju i doznała ciężkich
obrażeń. Wśród świadków tego
wypadku był pewien młody
mężczyzna, którego nazwiska nie
znamy. Dowiedzieliśmy się, że
gdzieś tu mieszka". Potem
opisywałem poszukiwanego przeze
mnie mężczyznę i pytałem: "Czy
mieszka tu ktoś o takim
wyglądzie?"
Wzdłuż całej jednej strony
ulicy słyszałem ciągle tylko:
"Nie". "Nie". "Nie".
Przeszedłem na drugą stronę i
zacząłem robić to samo. Pierwszy
dom: "Nie". Drugi: "Nie".
Trzeci. Czwarty. Piąty...
2
Na mój pierwszy dzwonek nikt
nie otworzył. Po chwili
zadzwoniłem znowu. Już byłem
pewien, że nie ma nikogo, kiedy
klamka lekko się poruszyła i
drzwi otworzyła nieduża, starsza
kobieta, z jakąś szarą robótką
na drutach w ręku, o wyblakłych
oczach mrugających przyjaźnie za
okularami w złotej oprawie. Na
czarnej sukience nosiła mocno
wykrochmalony fartuch.
- Dobry wieczór - powiedziała
cienkim, sympatycznym głosem. -
Przepraszam, że pan czekał. Ale
zawsze zanim otworzę, sprawdzam,
kto jest za drzwiami. Starsze
panie bywają ostrożne.
- Przepraszam, że przeszkadzam
- zacząłem - ale...
- Niech pan wejdzie.
- Chciałem tylko o coś
zapytać. Nie zajmę pani dużo
czasu.
- Proszę jednak wejść -
powiedziała i dodała z udaną
surowością - herbata mi stygnie.
Wzięła mój mokry kapelusz i
płaszcz i poprowadziła mnie
wąskim korytarzem do słabo
oświetlonego pokoju. Siedzący
tam stary, tęgi mężczyzna z
rzadką siwą brodą opadającą na
biały gors, równie mocno
wykrochmalony jak fartuch
kobiety, wstał na nasz widok.
- Tomaszu - powiedziała - to
jest pan...
- Tracy - podsunąłem, bo to
właśnie nazwisko podawałem innym
mieszkańcom ulicy, i
zarumieniłem się jak chyba nigdy
od piętnastu lat. Takim ludziom
3
się nie kłamie.
Jak się okazało, nazywali się
Quarre i byli kochającym się
starym małżeństwem. Ona zwracała
się do niego "Tomaszu" i
obracała to imię w ustach, jakby
jej smakowało. On mówił do niej
"moja droga", a dwa razy nawet
wstał, aby poprawić poduszki, o
które opierała się swymi
delikatnymi plecami.
Zanim udało mi się skłonić ich
do wysłuchania mojego pytania,
musiałem wypić z nimi filiżankę
herbaty i zjeść parę małych
korzennych ciasteczek. Następnie
pani Quarre wydała kilka
współczujących cmoknięć, podczas
gdy ja opowiadałem o staruszce,
która wypadła z tramwaju. Potem
staruszek wymamrotał w brodę "to
straszne" i poczęstował mnie
grubym cygarem.
Wreszcie skończyłem z
wypadkiem i opisałem im
poszukiwanego przeze mnie
mężczyznę.
- Tomaszu - powiedziała pani
Quarre - czy to nie ten młody
człowiek, który mieszka w tym
domu z poręczami, ten który
zawsze wygląda na stroskanego?
Staruszek gładził śnieżną
brodę, zastanawiał się przez
chwilę.
- Moja droga, ale czy on nie
ma czasem ciemnych włosów? -
4
odezwał się w końcu.
Starsza pani rozpromieniła
się.
- Tomasz jest taki
spostrzegawczy - powiedziała z
dumą. - Zapomniałam, ale ten
młody mężczyzna, o którym
mówiłam, rzeczywiście ma ciemne
włosy, więc to nie może być on.
Potem staruszek zasugerował,
że to pewien młodzieniec
mieszkający kilka domów dalej
może być tym, którego szukam.
Dopiero po dłuższej dyskusji
zdeecydowali, że jest on zbyt
wysoki i zbyt stary. Pani Quarre
zaproponowała kogoś innego.
Przedyskutowali i tę
kandydaturę, a następnie
odrzucili. Tomasz znów wysunął
kogoś, kto po rozważeniu sprawy
też został odrzucony. Paplali
dalej.
Zapadł zmrok. Starszy pan
zapalił stojącą lampę, która
rzucała na nas łagodne, żółte
światło, resztę pokoju
pozostawiając w mroku. Pokój był
duży i zagracony; wisiały w nim
grube zasłony i stały ciężkie,
masywne, wypchane włosiem meble
z ubiegłego wieku. Nie
oczekiwałem już żadnej pomocy z
ich strony, ale zrobiło mi się
przyjemnie, a cygaro było
wyśmienite. Jeszcze zdążę wyjść
na tę pluchę, jak wypalę.
5
Coś zimnego dotknęło mojego
karku.
- Wstawaj!
Nie wstałem. Nie mogłem. Byłem
sparaliżowany. Siedziałem i
gapiłem się na państwa Quarre.
I patrząc na nich wiedziałem,
że to niemożliwe, by coś zimnego
dotykało mego karku, i że to po
prostu niemożliwe, by ostry głos
kazał mi wstać. To nie było
możliwe!
Pani Quarre nadal siedziała
sztywno wyprostowana i wsparta o
poduszki, które jej mąż
poprawił; jej oczy zza okularów
nadal mrugały przyjaźnie.
Starszy pan dalej gładził swą
siwą brodę i leniwie wypuszczał
nosem dym z cygara.
Zaraz zaczną znowu mówić o tym
młodym sąsiedzie, który może być
człowiekiem przeze mnie
poszukiwanym. Nic się nie stało.
Zdrzemnąłem się tylko.
- Wstawaj! - Owo zimne coś,
dotykające mego karku, wbijało
mi się w ciało.
Wstałem.
- Przeszukaj go - dobiegł mnie
z tyłu ten sam ostry głos.
Starszy pan powoli odłożył
cygaro, podszedł i obmacał mnie
ostrożnie. Stwierdziwszy, że nie
jestem uzbrojony, opróżnił moje
kieszenie, wyrzucając zawartość
na krzesło, z którego właśnie
wstałem.
- To wszystko - powiedział do
kogoś stojącego za mną i wrócił
na swoje miejsce.
- Odwróć się - rozkazał mi ten
sam ostry głos.
6
Odwróciłem się i zobaczyłem
wysokiego, ponurego,
wychudzonego mężczyznę, mniej
więcej w moim wieku, to znaczy
lat trzydziestu pięciu. Miał
brzydką twarz - kościstą, o
zapadłych policzkach, upstrzoną
wielkimi bladymi piegami. Jego
oczy były wodnistoniebieskie, a
nos i broda sterczące.
- Znasz mnie? - zapytał.
- Nie.
- Kłamiesz!
Nie polemizowałem z nim; w
wielkiej, piegowatej dłoni
trzymał pistolet.
- Zanim z tobą skończę,
poznasz mnie całkiem dobrze -
zagroził.
- Hook! - dało się słyszeć zza
osłoniętych portierą drzwi,
przez które brzydal
najwidoczniej się wśliznął.
- Hook, chodź tu! - Głos był
damski, młody, czysty i
dźwięczny.
- O co chodzi?! - odkrzyknął
przez ramię brzydal.
- On jest tutaj.
- W porządku. Pilnuj faceta -
polecił Tomaszowi Quarre.
Gdzieś spomiędzy brody,
marynarki i wykrochmalonej
kamizelki starszy pan wydobył
wielki, czarny pistolet, z
którym obchodził się w sposób
nie wskazujący na brak obycia.
7
Brzydal zebrał z krzesła
rzeczy, które wyjęto mi z
kieszeni, i zniknął za kotarą.
- Proszę siadać, panie Tracy - z
uśmiechem zwróciła się do mnie
pani Quarre.
Usiadłem.
Zza portiery dobiegł nowy
głos: powolny baryton z wyraźnym
brytyjskim akcentem, i to
znamionującym osobę
wykształconą.
- Co się dzieje, Hook? - pytał
głos.
Ostry głos brzydala:
- Dużo się dzieje. Mają nas!
Właśnie wychodziłem i już na
ulicy zobaczyłem tego faceta,
co to ja go znam. Pięć, sześć
lat temu pokazano mi go w
Filadelfii. Nie wiem, jak się
nazywa, ale pamiętam jego gębę.
Jest z Kontynentalnej Agencji
Detektywistycznej. Cofnąłem się
natychmiast i razem z Elwirą
obserwowaliśmy go przez okno.
Łaził od domu do domu po drugiej
stronie ulicy i o coś pytał.
Potem przeszedł na naszą stronę
i po chwili dzwoni do drzwi.
Mówię starej i jej mężowi, żeby
wpuścili go i próbowali coś z
niego wyciągnąć. Zaczął coś
zmyślać o jakimś facecie, który
był świadkiem, jak jakąś starą
uderzył tramwaj, ale to bzdury.
Jemu chodzi o nas. Wszedłem i
8
przystawiłem mu lufę do karku.
Chciałem czekać na ciebie, ale
bałem się, że coś zwącha i
zwieje.
Głos o brytyjskim akcencie:
- Nie powinieneś był mu się
pokazywać. Oni by sobie dali z
nim radę.
Hook:
- A co za różnica. I tak
pewnie wszystko o nas wie. A
nawet jak nie, to co za różnica?
Cedzący słowa brytyjski głos:
- Może się okazać, że to
wielka różnica. To było głupie.
Hook, wrzeszcząc:
- Głupie, co? Według ciebie
wszyscy są głupi! Wypchaj się!
Kto robi całą robotę? Kto
wszystko ciągnie? No?! Gdzie...
Młody, damski głos:
- Spokojnie, Hook, znam to już
na pamięć.
Szelest papierów i znowu
brytyjski głos:
- Rzeczywiście, Hook, masz
rację. On jest detektywem. Tu
jest jego legitymacja.
Damski głos z drugiego pokoju:
- No to co robimy?
Hook:
- To proste. Załatwimy
kapusia.
Damski głos:
- I włożymy sobie pętlę na
szyję?
Hook, z pogardą:
- A tak to niby jej nie mamy,
co? Przecież ten facet szuka nas
9
w związku z tą sprawą w Los
Angeles, nie?
Głos brytyjski:
- Osioł jesteś, Hook, i to
beznadziejny. Załóżmy, że facet
interesuje się tą sprawą z Los
Angeles, co jest całkiem
parawdopodobne, wobec tego co?
Pracuje w Agencji
Kontynentalnej. Czy możliwe, że
jego firma nie wie, gdzie on
jest? Na pewno wiedzą, dokąd
poszedł. I pewnie wiedzą o nas
tyle samo, co on. Nie ma co go
zabijać. To by tylko pogorszyło
sprawę. Trzeba go związać i tu
zostawić. Na pewno do jutra nikt
go nie zacznie szukać.
Ach, jak wdzięczny byłem
brytyjskiemu głosowi. Ktoś był
po mojej stronie, przynajmniej
na tyle, by pozwolić mi żyć.
Przez ostatnie parę minut nie
byłem w najlepszym nastroju. W
pewien sposób fakt, że nie
widziałem ludzi, którzy
decydowali, czy mam żyć, czy
umrzeć, czynił moje położenie
jeszcze bardziej rozpaczliwym.
Teraz czułem się dużo lepiej,
choć daleko mi było do radości.
Czułem zaufanie do brytyjskiego
głosu. Był to głos człowieka
przyzwyczajonego stawiać na
swoim.
Hook, rycząc:
- A teraz ja ci powiem,
bracie! Ten facet musi zniknąć.
Nie ma dwóch zdań. Ja nie
ryzykuję. Gadaj sobie, co chcesz,
ale ja muszę się martwić o
10
własną głowę, a będzie dużo
bezpieczniej, jeśli ten facet
nie będzie mógł gadać. To pewne!
Damski głos, z niesmakiem:
- Och, Hook, bądź rozsądny!
Głos brytyjski, nadal powoli,
lecz bardzo zdecydowanie:
- Nie ma co z tobą dyskutować,
Hook, bo masz instynkt i rozum
troglodyty. Rozumiesz tylko
jeden język i w tym właśnie
języku ci powiem, synu. Jeśli od
teraz do momentu naszego wyjścia
chciałbyś zrobić coś głupiego,
to powtórz sobie dwa lub trzy
razy: "Jeśli on umrze, umrę i
ja". Powiedz to tak, jakbyś
cytował Biblię, bo to taka sama
prawda.
A potem nastąpiła cisza tak
pełna napięcia, że poczułem
mrowienie mojej niezbyt
wrażliwej skóry na głowie.
Kiedy w końcu jakiś głos
przerwał tę ciszę, mimo że był
cichy i delikatny, podskoczyłem,
jakby to był strzał.
Był to ów brytyjski głos,
pewny siebie i zwycięski, więc
zacząłem znów oddychać.
- Najpierw wyprowadzimy
staruszków - mówił głos. - Ty
Hook, zajmiesz się naszym
gościem. Zwiąż go, a ja wezmę
akcje. Za niecałe pół godziny
już nas tu nie będzie.
Portiery rozsunęły się i do
11
pokoju wszedł Hook, groźny Hook,
na którego bladożółtej twarzy
odcinały się zielonkawe piegi.
Skierował na mnie rewolwer i
krótko i ostro zwrócił się do
państwa Quarre:
- Chce was widzieć.
Państwo Quarre wstali i
wyszli.
Tymczasem Hook, ciągle
trzymając mnie na muszce, zerwał
pluszowe sznury przytrzymujące
portiery. Podszedł do mnie i
przywiązał mnie dokładnie do
krzesła: ręce do poręczy, nogi
do nóg krzesła, moje ciało do
oparcia i siedzenia, i zakończył
dzieło kneblując mnie rogiem
wyjątkowo dobrze wypchanej
poduszki.
Kiedy skończył mnie
przywiązywać i odszedł kawałek,
by się nacieszyć moim widokiem,
usłyszałem ciche zamykanie drzwi
frontowych, a potem lekkie kroki
nad głową.
Hook spojrzał w kierunku
kroków, a jego małe, wodniste
oczka złagodniały.
- Elwira! - zawołał cicho.
Portiery wybrzuszyły się,
jakby ktoś za nimi stał, i
usłyszałem znany mi już
dźwięczny damski głos.
- Co?
- Chodź tu.
- Lepiej nie. On...
12
- Co tam on. Chodź! -
wybuchnął Hook.
Weszła do pokoju i w świetle
lampy zobaczyłem
dwudziestoparoletnią dziewczynę,
szczupłą i gibką, ubraną do
wyjścia; tylko kapelusz trzymała
w ręku. Biała twarz okolona masą
ognistorudych włosów. Szare jak
dym oczy - choć piękne, to
jednak zbyt szeroko rozstawione,
by budzić zaufanie - śmiały się
ze mnie. I jej czerwone usta też
się śmiały, odsłaniając drobne,
ostre jak u zwierzątka zęby.
Była piękna jak diabeł i dwa
razy tak niebezpieczna.
Śmiała się ze mnie - grubego
faceta, związanego, jak mięso do
pieczenia, czerwonym pluszowym
sznurem, z rogiem zielonej
poduszki w ustach.
- Czego chcesz? - spytała
brzydala.
Mówił szeptem, co chwila z
niepokojem spoglądając w górę,
skąd dochodziły ciągle odgłosy
miękkich kroków.
- Co ty na to, żebyśmy go
wyeliminowali?
Z jej dymnoszarych oczu
zniknęło rozbawienie, zaczęła
kalkulować.
- On ma sto tysięcy, jedna
trzecia należy do mnie. Chyba
nie myślisz, że przechrapię taką
okazję, co? Na pewno nie. A
gdybyśmy tak zdobyli całe sto
tysięcy?
- Jak?
- Zostaw to mnie, dziecino,
zostaw to mnie. Pójdziesz ze
mną, jak będę miał wszystko?
13
Wiesz, że będę dla ciebie dobry.
Dziewczyna uśmiechnęła się,
jak mi się wydawało,
pogardliwie, ale jemu
najwidoczniej się to podobało.
- Mowa, że będziesz dla mnie
dobry - powiedziała - ale
słuchaj, nie uda nam się to,
jeśli go nie załatwisz. Znam go!
Nie ruszę się stąd z niczym, co
do niego należy, jeśli on nie
będzie tak załatwiony, że nie
zdoła nas dorwać.
Hook oblizał wargi i rozglądał
się po pokoju, nie patrząc na
nic konkretnie. Najwyraźniej nie
chciał mieć do czynienia z
właścicielem brytyjskiego
akcentu. Pożądanie było jednak
silniejsze od strachu.
- Zrobię to - wybuchnął. -
Załatwię go. Ale czy mówisz
poważnie? Na pewno pójdziesz ze
mną, jak go załatwię?
Dziewczyna wyciągnęła rękę.
- Umowa stoi - powiedziała, a
on jej uwierzył.
Jego brzydka twarz
rozpromieniła się i
poczerwieniała, i malowało się
na niej bezgraniczne szczęście.
Odetchnął głęboko i wyprostował
ramiona. Na jego miejscu też
pewnie byłbym jej uwierzył -
każdy z nas dał się kiedyś na
coś takiego nabrać - ale patrząc
na to z boku, związany,
14
wiedziałem, że baryłka
nitrogliceryny byłaby dla niego
bezpieczniejsza niż ta
dziewczyna. Bo dziewczyna była
niebezpieczna. Ciężkie czasy
nadchodziły dla Hooka.
- Zrobimy tak - zaczął Hook i
przerwał, bo język stanął mu
kołkiem.
W sąsiednim pokoju słychać
było kroki. Zza portier
usłyszeliśmy brytyjski głos,
teraz bardzo rozgoryczony:
- Tego już naprawdę za wiele.
Tylko na chwilę was zostawiłem i
już narobiliście szkody -
wymawiał "naphawdę" i
"rhobiliście". - Co ci strzeliło
do głowy, Elwiro, żeby tu
wchodzić i pokazywać się naszemu
detektywowi?
Strach zabłysnął na moment w
jej szarych oczach, a potem
rzekła spokojnie:
- Uważaj, bo jeszcze bardziej
zżółkniesz ze strachu. Twój
cenny kark i tak ocaleje bez
tego ciągłego pilnowania.
Portiery rozsunęły się i
wyciągnąłem szyję, by po raz
pierwszy zobaczyć człowieka,
dzięki któremu wciąż jeszcze
żyłem. Ujrzałem niskiego,
grubego mężczyznę, w kapeluszu i
płaszczu, z brązową torbą
podróżną w ręce.
Potem jego twarz zbliżyła się
15
do światła padającego od lampy i
zobaczyłem, że jest to twarz
Chińczyka. Grubego, niskiego
Chińczyka, którego ubranie było
nieskazitelne i tak samo
brytyjskie jak jego akcent.
- Kolor nie ma tu nic do
rzeczy - powiedział i dopiero
wtedy zrozumiałem kąśliwą uwagę
dziewczyny. - To tylko kwestia
zdrowego rozsądku.
Jego twarz była żółtą maską, a
głos miał równie beznamiętny i
spokojny jak przedtem, ale widać
było, że jest tak samo pod
urokiem dziewczyny jak brzydal,
w przeciwnym razie jej gadanie
nie zwabiłoby go tak łatwo do
pokoju. Wątpiłem jednak, czy
ruda tak samo łatwo poradzi
sobie z tym zangliczałym Azjatą
jak z Hookiem.
- Nie było żadnego powodu -
ciągnął Chińczyk - by ten facet
widział którekolwiek z nas. - Po
raz pierwszy spojrzał na mnie
swoimi małymi, matowymi oczami,
podobnymi do dwóch czarnych
ziarenek. - Całkiem możliwe, że
nie znał nikogo z nas, nawet z
opisu. Pokazywanie mu się jest
totalną głupotą.
- O rany, Tai - wykrzyknął
Hook. - Przestań truć. Co za
różnica? Załatwię go i po
sprawie.
Chińczyk postawił swą
brązową torbę i pokręcił głową.
- Nie będzie żadnego zabijania
- wycedził - lub też będzie go
całkiem sporo. Mam nadzieję,
Hook, że dobrze mnie
zrozumiałeś.
16
Chyba jednak nie zrozumiał.
Jego grdyka ruszała się i widać
było, że z trudem przełyka
ślinę, a ja, zakneblowany
poduszką, jeszcze raz (w duchu)
podziękowałem Chińczykowi.
I wtedy ruda diablica wtrąciła
swoje trzy grosze.
- Hook zawsze tylko gada -
powiedziała.
Brzydka twarz Hooka
poczerwieniała na to
przypomnienie obietnicy
załatwienia Chińczyka; przełknął
jeszcze raz, a jego oczy
zdradzały, że najchętniej
zapadłby się pod ziemię.
Dziewczyna trzymała go w garści;
jej wpływ był silniejszy niż
jego strach.
Podszedł szybko do Chińczyka
i, wyższy o całą głowę, zmierzył
go groźnym wzrokiem.
- Tai - warknął. - Koniec z
tobą. Rzygać mi się chce od
twojego ważniactwa, jakbyś był
królem czy czymś. Ja...
Zająknął się i zamilkł. Tai
patrzył na niego oczami, które
były tak twarde i czarne, i
nieludzkie jak dwa kawałki
węgla. Hook zacisnął wargi i
cofnął się.
Przestałem się pocić. Żółty
znowu wygrał. Zapomniałem jednak
o rudowłosej diablicy. Zaśmiała
się, a jej ironiczny śmiech był
17
pewnie dla brzydala jak cięcie
brzytwą.
Wydał głęboki ryk i jego
wielka pięść wylądowała na
okrągłej, bladej twarzy
Chińczyka.
Siła ciosu rzuciła Taia w róg
pokoju, wylądował na boku, lecąc
nie spuszczał jednak brzydala z
oka; jeszcze zanim upadł, zdążył
wyciągnąć pistolet, a mówić
zaczął, zanim jeszcze jego nogi
spoczęły na podłodze. Mówił
dalej kulturalnie, z brytyjskim
akcentem:
- Później załatwimy tę sprawę
między sobą. Teraz rzucasz
pistolet i stoisz spokojnie,
dopóki nie wstanę.
Pistolet - tylko na wpół
wyjęty z kieszeni, kiedy Azjata
wziął Hooka na muszkę - upadł
głucho na dywan. Hook stał
sztywno, dysząc ciężko, i
wszystkie piegi wyraźne były na
brudnej bieli jego
przestraszonej twarzy.
Spojrzałem na dziewczynę.
Patrzyła na Hooka z pogardą, ale
bez rozczarowania.
I wtedy dokonałem odkrycia:
coś zmieniło się w pokoju koło
niej!
Zamknąłem oczy i próbowałem
przywołać obraz pokoju sprzed
walki. Otwierając oczy miałem
już gotową odpowiedź.
18
Na stole koło dziewczyny
leżała przedtem jakaś książka i
pisma. Teraz ich nie było. Około
pół metra dalej stała brązowa
torba, którą przyniósł Tai.
Załóżmy, że w torbie znajdowały
się akcje ze skoku w Los
Angeles, o którym mówili. Pewnie
tak było. Co teraz? Teraz pewnie
była w niej książka i pisma ze
stołu. Dziewczyna sprowokowała
kłótnię między mężczyznami, żeby
odwrócić ich uwagę, i dokonała
zamiany. Gdzie wobec tego jest
łup? Tego nie wiedziałem; był
chyba jednak za duży, by mogła
go mieć przy sobie.
Tuż za stołem stała kanapa,
przykryta szeroką, czerwoną,
spływającą do ziemi narzutą.
Przeniosłem wzrok z kanapy na
dziewczynę. Obserwowała mnie i w
jej oczach, gdy napotkały moje
wracające od kanapy spojrzenie,
błyszczała radość. A więc
kanapa!
Tymczasem Chińczyk odebrał
Hookowi pistolet i mówił:
- Gdybym nie czuł takiej
niechęci do morderstwa i nie
uważał, że możesz się przydać
Elwirze i mnie, to na pewno
uwolniłbym nas od obciążenia,
jakim jest twoja głupota. Ale
dam ci jeszcze jedną szansę.
Radzę ci jednak, byś pomyślał,
zanim poddasz się znowu jednemu
19
ze swoich gwałtownych impulsów.
Czy to ty nakładłaś Hookowi do
głowy tych głupich pomysłów? -
zwrócił się do dziewczyny.
- Do jego głowy nic nie da się
nakłaść - zaśmiała się.
- Może masz rację - powiedział
i podszedł, by sprawdzić
wiązania wokół moich rąk i
ciała.
Stwierdziwszy, że są w
porządku, podniósł brązową torbę
i oddał Hookowi pistolet.
- Masz swój pistolet, Hook, i
bądź rozsądny. Idziemy.
Staruszek i jego żona zrobią, co
im poleciłem. Są już w drodze do
miasta, którego nazwy nie ma
sensu wymieniać przy naszym
przyjacielu, i będą tam czekać
na nas i na swoją część akcji.
Nie warto chyba nawet wspominać,
że czekać będą długo - są już
wyłączeni. Ale między nami nie
powinno być już zdrady. Jeśli ma
nam się udać, to musimy sobie
pomagać.
W myśl najlepszych zasad
dramaturgii powinni byli
wygłosić do mnie jakieś
sarkastyczne przemowy, ale nie
zrobili tego. Przeszli obok mnie
bez choćby pożegnalnego
spojrzenia i zniknęli w
ciemnościach hallu.
Nagle Chińczyk pojawił się
znów w pokoju: na palcach, z
otwartym nożem w jednej ręce i
pistoletem w drugiej. I to temu
człowiekowi dziękowałem za
ocalenie mi życia! Pochylił się
nade mną.
Nóż zbliżył się do mojego
20
prawego boku i sznur, który
przytrzymywał moje ramię,
zwolnił ucisk. Zacząłem znowu
oddychać i na nowo poczułem
bicie serca.
- Hook wróci - szepnął Tai i
już go nie było.
Na dywanie, mniej więcej metr
przede mną, leżał pistolet.
Drzwi wejściowe zamknęły się i
na chwilę pozostałem w domu sam.
Chyba nie macie wątpliwości,
że poświęciłem tę chwilę na
walkę z czerwonym pluszowym
sznurem. Tai przeciął jeden
odcinek, luzując tym trochę moje
prawe ramię i dając mi nieco
swobody, lecz wolny nie byłem. A
zapowiedź: "Hook wróci" była
wystarczającą zachętą do walki z
mymi okowami.
Teraz zrozumiałem, dlaczego
Chińczyk tak nalegał, by ocalić
mi życie. To ja miałem być
bronią, która zlikwiduje Hooka.
Chińczyk domyślał się, że jak
tylko znajdą się na ulicy, Hook
wymyśli jakiś pretekst, by
wrócić do domu i mnie załatwić.
Gdyby sam na to nie wpadł,
Chińczyk mu to zasugeruje.
Zostawił więc pistolet na
widoku i poluzował sznury na
tyle, bym uwolnił się dopiero,
gdy on będzie już bezpieczny.
Całe to moje myślenie było
zajęciem ubocznym i nie
21
zakłócało prób uwolnienia się.
Odpowiedź na pytanie "dlaczego?"
nie była w tej chwili
najważniejsza - musiałem dobrać
się do pistoletu, zanim wróci
brzydal.
W momencie gdy otwierały się
drzwi frontowe, miałem już
oswobodzoną prawą rękę i
wyjmowałem z ust róg poduszki.
Reszta mojego ciała opleciona
była sznurem - luźno, ale
jednak.
Łagodząc trochę upadek wolną
ręką, rzuciłem się wraz z
krzesłem do przodu. Dywan był
gruby. Upadłem na twarz, zgięty
wpół, z ciężkim krzesłem na
plecach, ale moja prawa ręka
była wolna i schwyciła pistolet.
W nikłym świetle hallu
zobaczyłem sylwetkę mężczyzny i
błysk metalu w jego ręku.
Strzeliłem.
Mężczyzna złapał się obiema
rękami za brzuch i zgięty wpół
osunął się na dywan.
Miałem go z głowy, ale to
jeszcze nie był koniec.
Mocowałem się z oplatającym mnie
pluszowym sznurem i w myślach
snułem wizję tego, co mnie
jeszcze czeka.
Dziewczyna zamieniła akcje i
schowała je pod kanapą - co do
tego nie miałem wątpliwości.
Chciała po nie wrócić, zanim ja
22
będę wolny. Hook jednak wrócił
pierwszy i będzie musiała
zmienić plan. Najpewniej powie
teraz Chińczykowi, że to Hook
dokonał zamiany. Co wtedy?
Odpowiedź była tylko jedna: Tai
wróci po akcje, oboje wrócą. Tai
wiedział już, że mam broń, ale
mówili przecież, że akcje warte
są sto tysięcy dolarów. To dość,
by ich ściągnąć z powrotem.
Pozbyłem się ostatnich więzów
i podszedłem do kanapy. Leżały
pod nią akcje: cztery grube
paczki ściągnięte gumowymi
opaskami. Wepchnąłem je pod
pachę i podszedłem do mężczyzny,
który umierał przy drzwiach.
Pistolet leżał pod jego nogą.
Wyciągnąłem go i, ominąwszy
leżącego, wszedłem do ciemnego
hallu. Tam zatrzymałem się, by
pomyśleć.
Dziewczyna i Chińczyk na pewno
się rozdzielą. Jedno z nich
wejdzie drzwiami frontowymi,
drugie od tyłu. Byłby to dla
nich najpewniejszy sposób
załatwienia mnie. Ja zaś
powinienem czekać na nich
właśnie przy jednych z tych
drzwi. Głupotą byłoby wychodzić
na ulicę. Tego się właśnie
spodziewają - i wpadną w
zasadzkę.
Musiałem znaleźć jakieś
miejsce, gdzie mógłbym
przykucnąć i obserwować drzwi
frontowe czekając, aż któreś z
nich się pojawi - co było pewne
- gdy znudzi ich czekanie, aż ja
wyjdę.
Przy drzwiach hall był
23
oświetlony światłem latarni
ulicznych padającym przez szybę.
Schody prowadzące na piętro
rzucały trójkątny cień na część
hallu - cień wystarczająco
ciemny do wszelkich celów.
Przykucnąłem więc w tym
trójkątnym plasterku nocy i
czekałem.
Miałem dwa pistolety: jeden
dał mi Chińczyk, drugi zabrałem
Hookowi. Oddałem jeden strzał,
miałem więc jeszcze jedenaście,
chyba że któraś broń była
uprzednio używana. Otworzyłem
pistolet, który dał mi Tai, i po
omacku sprawdziłem magazynek -
była tylko jedna łuska. Tai
wolał nie ryzykować. Dał mi
tylko jedną kulę - tę, którą
położyłem Hooka.
Odłożyłem pistolet na podłogę
i sprawdziłem ten, który wziąłem
od Hooka. O, tak! Chińczyk
rzeczywiście nie chciał
ryzykować! Opróżnił pistolet
Hooka, nim zwrócił mu go po
kłótni.
Byłem w pułapce! Sam, nie
uzbrojony, w obcym domu, w
którym wkrótce dwie osoby będą
na mnie polować. Fakt, że jedna
z nich to kobieta, wcale mnie
nie uspokajał - była nie mniej
niebezpieczna.
Przez moment miałem ochotę po
prostu zwiać; myśl, by znaleźć
24
się znowu na ulicy, była
przyjemna, ale szybko ją
porzuciłem. Byłoby to głupie,
jeszcze jak! Wtedy przypomniałem
sobie o akcjach, które wciąż
miałem pod pachą. One będą moją
bronią, a jeśli mają się na coś
przydać, muszę je schować.
Opuściłem trójkąt cienia i
poszedłem na górę. Dzięki
światłu padającemu z ulicy w
pokojach na górze było całkiem
jasno. Przechodziłem z pokoju do
pokoju szukając miejsca, gdzie
mógłbym ukryć akcje. Ale kiedy
nagle trzasnęło gdzieś okno,
jakby poruszone przeciągiem
wywołanym przez otwarcie drzwi
wejściowych, wciąż miałem je pod
pachą.
Nie pozostało mi nic innego,
jak wyrzucić je przez okno i
liczyć na szczęście. Złapałem
poduszkę z jakiegoś łóżka,
zdjąłem z niej białą poszewkę i
tam włożyłem łup. Potem
wychyliłem się przez już otwarte
okno i rozejrzałem się w
ciemnościach, szukając
odpowiedniego miejsca. Nie
chciałem, by paczka spadając
wywołała jakiś hałas.
Tak wyglądając znalazłem coś
lepszego. Okno wychodziło na
wąskie podwórze, a po przeciwnej
stronie stał dom podobny do
tego, w którym się znajdowałem.
25
Dom ów był tej samej wysokości,
z płaskim, blaszanym dachem
opadającym w przeciwnym
kierunku. Dach nie był daleko, a
raczej po prostu wystarczająco
blisko, bym mógł rzucić na niego
poduszkę. Rzuciłem. Zniknęła za
krawędzią dachu cicho szurając
po blasze.
Wtedy zapaliłem wszystkie
światła w pokoju, zapaliłem
papierosa (wszyscy lubimy od
czasu do czasu trochę
poszpanować) i usiadłem na
łóżku, oczekując na pojmanie.
Mogłem próbować zakraść się do
moich wrogów w ciemnościach i
capnąć ich, ale prędzej chyba
udałoby mi się zostać
zastrzelonym. A ja nie lubię
zostać zastrzelonym.
Znalazła mnie dziewczyna.
Nadeszła skradając się, z
automatem w każdej z rąk; na
moment zawahała się przed
drzwiami i potem jednym skokiem
znalazła się w środku. A kiedy
zobaczyła mnie siedzącego
spokojnie na brzegu łóżka, w jej
oczach błysnęła pogarda, jakbym
zrobił coś podłego. Chyba
uważała, że powinienem dać się
zastrzelić.
- Mam go, Tai! - zawołała i
Chińczyk przyłączył się do nas.
- Co Hook zrobił z akcjami? -
zapytał z miejsca.
Uśmiechnąłem się prosto w jego
okrągłą, żółtą twarz i
wyciągnąłem mojego asa.
26
- Spytaj dziewczynę.
Jego twarz pozostała bez
wyrazu, ale domyśliłem się, że
jego grube ciało wewnątrz
eleganckiego brytyjskiego
ubrania nieco zesztywniało.
Ośmieliło mnie to i ciągnąłem
dalej moje kłamstwo, które miało
spowodować trochę zamieszania.
- Czy do ciebie naprawdę nie
dociera, że tych dwoje chciało
cię nabić w butelkę? - spytałem.
- Ty wstrętny łgarzu! -
wrzasnęła dziewczyna i zrobiła
krok w moim kierunku.
Tai powstrzymał ją stanowczym
gestem. Patrzył poprzez nią
swymi matowymi, czarnymi oczami,
a gdy tak patrzył, krew
odpłynęła mu z twarzy. Bez
wątpienia dziewczyna wodziła go
za nos, ale on nie był tak
całkiem nieszkodliwą zabawką.
- A więc to tak - powiedział
wolno, do nikogo w
szczególności. A potem do mnie:
- Gdzie schowali akcje?
Dziewczyna podeszła do niego i
zarzuciła go potokiem słów:
- Naprawdę to było tak, Tai,
jak Boga kocham. Ja sama
zamieniłam akcje. Chciałam
oszukać was obu. Wepchnęłam je
pod kanapę na dole, ale już ich
tam nie ma. Jak Boga kocham, tak
było.
Chińczyk skłonny był jej
uwierzyć, zwłaszcza że jej słowa
brzmiały wiarygodnie. A ja
przecież wiedziałem, że będąc w
27
niej zakochany, łatwiej wybaczy
jej machlojki z akcjami niż to,
że chciała uciec z Hookiem.
Trzeba było więc szybko znowu
trochę zamieszać.
- To tylko część prawdy -
powiedziałem. - Ona rzeczywiście
włożyła akcje pod kanapę, ale i
Hook miał w tym swój udział.
Zaplanowali to, gdy byłeś na
górze. On miał wszcząć z tobą
kłótnię, a ona tymczasem miała
dokonać podmiany, i tak właśnie
zrobili.
Tu go miałem! Gdy dziewczyna
wściekle rzuciła się w moją
stronę, Chińczyk wbił jej lufę
pistoletu w bok - ostre
dźgnięcie powstrzymało wściekłe
słowa, którymi mnie obrzucała.
- Dawaj pistolety, Elwiro -
powiedział i wziął od niej broń.
- Gdzie są teraz akcje? -
zwrócił się do mnie.
Uśmiechnąłem się.
- Nie jestem po twojej
stronie, Tai. Jestem przeciwko.
- Nie lubię gwałtu -
powiedział powoli - i wierzę, że
jesteś rozsądny. Dojdziemy do
porozumienia, przyjacielu.
- Proponuj - poprosiłem.
- Z przyjemnością. Na użytek
naszych negocjacji załóżmy, że
schowałeś akcje tak, by nikt nie
mógł ich znaleźć, ja zaś mam cię
w swojej władzy, zupełnie jak w
28
marnej powieści kryminalnej.
- Słusznie - powiedziałem -
mów dalej.
- Mamy więc, jak to mówią
hazardziści, sytuację patową.
Żaden z nas nie ma przewagi. Ty,
jako detektyw, chcesz nas
złapać, ale to my mamy ciebie.
My, jako złodzieje, chcemy mieć
akcje, ale to ty je masz. W
zamian za akcje proponuję ci
dziewczynę i wydaje mi się to
uczciwą propozycją. Zyskam w ten
sposób akcje i szansę ucieczki.
Ty zaś sukces jako detektyw.
Hook nie żyje. Będziesz miał
dziewczynę. Pozostanie ci tylko
jeszcze raz odnaleźć mnie i
akcje, co wcale nie jest
przecież niemożliwe. Zamienisz
porażkę na połowiczne
zwycięstwo, ze wspaniałą szansą
na uczynienie go całkowitym.
- Skąd mogę wiedzieć, że dasz
mi dziewczynę?
Wzruszył ramionami.
- Rzeczywiście nie masz żadnej
gwarancji. Ale, wiedząc, że
chciała mnie opuścić dla tej
świni, która teraz leży tam na
dole martwa, chyba nie myślisz,
że żywię dla niej serdeczne
uczucia. A poza tym, jeśli wezmę
ją ze sobą, będzie się domagała
swojej części łupu.
Przeanalizowałem w myśli jego
propozycję.
29
- Ja widzę to tak -
powiedziałem w końcu. - Nie
jesteś typem mordercy. Wyjdę z
tego żywy niezależnie od
okoliczności. Po co miałbym iść
na taką wymianę? Łatwiej będzie
odnaleźć ciebie i dziewczynę niż
akcje, a poza tym to one są tu
najistotniejsze. Zostanę przy
nich, a potem spróbuję odnaleźć
was. To bezpieczniejsze.
- Rzeczywiście nie jestem
mordercą - powiedział bardzo
miękko i uśmiechnął się po raz
pierwszy. Nie był to przyjemny
uśmiech i miał w sobie coś, co
wywoływało dreszcze. - Ale może
jestem czymś innym, o czym nie
pomyślałeś. A zresztą to gadanie
nie ma sensu, Elwiro!
Dziewczyna posłusznie
podeszła.
- W jednej z szuflad komody
znajdziesz prześcieradła.
Podrzyj jedno lub dwa na pasy
dość mocne, by związać
bezpiecznie naszego przyjaciela.
Dziewczyna podeszła do komody.
A ja zmarszczyłem czoło próbując
znaleźć jakąś nie za bardzo
nieprzyjemną odpowiedź na
nurtujące mnie pytanie.
Odpowiedź, która nasunęła mi się
pierwsza, nie była przyjemna:
tortury.
I wtedy jakiś cichy dźwięk
wprawił nas w pełen napięcia
bezruch.
Pokój, w którym się
znajdowaliśmy, miał dwoje drzwi:
jedne prowadziły do hallu,
drugie do sąsiedniego pokoju. To
właśnie zza drzwi prowadzących
30
do hallu dobiegał ów cichy
odgłos kroków. Tai cofnął się
szybko i bezszelestnie i
przybrał pozycję, z której mógł
obserwować drzwi nie tracąc z
oczu dziewczyny i mnie. Pistolet
w jego tłustej ręce, niby żywe
stworzenie, wystarczył za
rozkaz, żebyśmy byli cicho.
Znowu delikatny odgłos, tuż za
drzwiami.
Pistolet w ręku Taia jakby
drżał z niecierpliwości.
Przez drugie drzwi, te
prowadzące do sąsiedniego
pokoju, wpadła pani Quarre z
ogromnym odbezpieczonym
pistoletem w drobnej dłoni.
- Rzuć broń, ty paskudny
poganinie! - zapiszczała.
Tai rzucił pistolet, zanim
jeszcze odwrócił się w jej
stronę, i wysoko podniósł ręce,
co było bardzo rozsądne.
Wtedy przez drzwi prowadzące
do hallu wszedł Tomasz Quarre -
on także trzymał odbezpieczony
pistolet, taki sam jak żona,
choć na tle jego potężnego
brzucha nie wyglądał on tak
imponująco.
Spojrzałem znów na staruszkę i
niewiele już w niej ujrzałem z
owej życzliwej i delikatnej
osoby, która nalewała mi herbatę
i gwarzyła o sąsiadach. Jeśli
kiedykolwiek istniały
31
czarownice, to właśnie ona była
jedną z nich, i to najgorszego
rodzaju. W jej małych, bladych
oczkach błyszczało okrucieństwo,
suche wargi zaciśnięte były w
wilczym grymasie, a chude ciało
wręcz drżało od nienawiści.
- Wiedziałam - skrzeczała. -
Jak tylko znaleźliśmy się na
tyle daleko, by pomyśleć, od
razu powiedziałam Tomowi.
Wiedziałam, że to oszustwo.
Wiedziałam, że ten rzekomy
detektyw jest waszym kumplem.
Wiedziałam, że to wszystko po
to, by pozbawić Tomasza i mnie
naszej części. Ja ci pokażę, ty
żółta małpo! Gdzie są akcje?
Gdzie?
Chińczyk odzyskał pewność
siebie, jeśli w ogóle
kiedykolwiek ją stracił.
- Nasz dzielny przyjaciel sam
wam może powie, że miałem zamiar
wydobyć od niego tę informację,
kiedy tak dramatycznie
wkroczyliście.
- Tomaszu, na miłość boską,
nie śpij! - wrzasnęła na męża,
który robił wrażenie wciąż tego
samego łagodnego człowieka,
który częstował mnie znakomitym
cygarem. - Zwiąż tego
Chińczyka! Nie ufam mu ani
trochę i nie uspokoję się,
dopóki on nie będzie związany.
Wstałem z mojego miejsca na
32
brzegu łóżka i ostrożnie się
przesunąłem, by nie znaleźć się
na linii strzału, gdyby to,
czego oczekiwałem, miało
nastąpić.
Tai rzucił na podłogę
pistolet, który miał w ręku, ale
nie przeszukano go. Chińczycy to
przewidujący naród: jeśli któryś
z nich już w ogóle nosi
pistolet, to zazwyczaj ma przy
sobie dwa, trzy albo i więcej.
Jeden mu odebrano, więc jeśli go
zaczną wiązać bez rewizji, to na
pewno będą fajerwerki.
Przesunąłem się więc na bok.
Gruby Tomasz Quarre
flegmatycznie podszedł do Taia,
by wykonać rozkaz swej żony - i
znakomicie spartaczył robotę.
Wstawił swój gruby brzuch
między Taia i pistolet staruchy.
Ręce Taia poruszyły się. W
każdej z nich była już broń.
Raz jeszcze Tai potwierdził
prawdę o swoim narodzie. Jeśli
Chińczyk strzela - to strzela,
dopóki mu starczy nabojów.
Kiedy schwyciłem Taia za jego
grubą szyję, przewróciłem do
tyłu i przygwoździłem do
podłogi, jego pistolety nadal
szczekały metalicznie i
szczęknęły głucho dopiero, gdy
kolanem przycisnąłem mu rękę.
Nie ryzykowałem. Pracowałem nad
jego gardłem, aż oczy i język
Chińczyka powiedziały mi, że
zdołałem wyłączyć go na jakiś
czas z obiegu. Wtedy rozejrzałem
się dokoła.
Tomasz Quarre leżał koło
łóżka, bez wątpienia martwy, z
33
trzema okrągłymi dziurami w
wykrochmalonej białej kamizelce.
W przeciwległym rogu pokoju
leżała na plecach pani Quarre.
Ubranie ułożyło się schludnie
wokół jej drobnego ciała, a
śmierć przywróciła jej serdeczny
i łagodny wygląd.
Rudowłosa Elwira zniknęła.
Tai poruszył się. Wyjąwszy mu
z kieszeni jeszcze jeden
pistolet pomogłem mu usiąść.
Gładził grubą dłonią swą obolałą
szyję i rozglądał się spokojnie
po pokoju.
- Gdzie jest Elwira? -
zapytał.
- Zwiała, na razie.
Wzruszył ramionami.
- A więc możesz to nazwać
zdecydowanie udaną operacją.
Państwo Quarre i Hook martwi, ja
i akcje w twoich rękach.
- Rzeczywiście nie najgorzej -
przyznałem. - Ale czy mogę cię o
coś prosić?
- Jeśli będę mógł...
- Powiedz mi, o co tu, do
cholery, chodzi!
- O co chodzi?
- Właśnie! Z tego, co udało mi
się podsłuchać, zorientowałem
się, że zrobiliście jakiś skok w
Los Angeles i zagarnęliście
akcje wartości stu tysięcy
dolarów, ale nie pamiętam
ostatnio żadnego skoku na taką
34
skalę.
- Co? To nie do wiary -
powiedział z czymś, co u niego
brzmiało prawie jak szczere
zdumienie. - Nie do wiary!
Oczywiście, że wiesz wszystko!
- Nie wiem. Szukałem młodego
człowieka nazwiskiem Fisher,
który tydzień czy dwa temu
opuścił w złości swój dom w
Tacomie. Jego ojciec chce, by go
bez rozgłosu odnaleźć, aby mógł
go namówić do powrotu.
Powiedziano mi, że mogę znaleźć
Fishera gdzieś tu, na Turk
Street, i dlatego tu jestem.
Nie wierzył mi. Nigdy mi nie
uwierzył. Poszedł na szubienicę
uważając mnie za kłamcę.
Kiedy wyszedłem znów na ulicę,
a Turk Street była piękną ulicą,
gdy po wieczorze spędzonym w tym
domu wyszedłem wolny, kupiłem
gazetę i z niej dowiedziałem się
wszystkiego, co chciałem
wiedzieć.
Otóż pewien dwudziestoletni
chłopak - goniec zatrudniony w
jakiejś firmie maklerskiej w Los
Angeles - zniknął dwa dni temu w
drodze do banku z plikiem akcji.
Tego samego wieczora ów chłopak
i jakaś szczupła, rudowłosa,
ostrzyżona na pazia dziewczyna
zameldowali się jako państwo
J. M. Riordan w pewnym hotelu we
Fresno. Nazajutrz rano chłopaka
35
znaleziono w pokoju martwego.
Dziewczyna zniknęła. Akcje
zniknęły.
Tyle powiedziała mi gazeta. W
ciągu następnych paru dni,
grzebiąc trochę tu i tam,
zdołałem złożyć prawie całą
historię.
Chińczyk, którego pełne
nazwisko brzmiało Tai Choon Tau,
był mózgiem gangu. Zastosowano
wariant zawsze skutecznej metody
"na wabia". Tai wybierał
chłopaka, który był gońcem czy
posłańcem jakiegoś bankiera czy
maklera i który nosił albo
gotówkę, albo możliwe do
spieniężenia papiery wartościowe
w dużych ilościach.
Elwira urabiała następnie
chłopaka, rozkochując go w sobie
- co wcale nie było takie trudne
- i potem delikatnie sugerowała,
by uciekł z nią i z tym, co
mógłby wziąć od swego
pracodawcy.
Tam gdzie spędzali pierwszą
noc po ucieczce, pojawiał się
zalany w pestkę i z pianą na
ustach Hook. Dziewczyna błaga,
rwie włosy z głowy i tak dalej,
próbując powstrzymać Hooka,
występującego w roli zazdrosnego
męża, od zabicia chłopaka. Na
koniec udaje jej się to, ale w
rezultacie chłopak stwierdza, że
nie ma ani dziewczyny, ani
36
owoców swej kradzieży.
Czasami taki chłopak zgłaszał
się do policji. Dwóch, których
znaleziono, popełniło
samobójstwo. Ten z Los Angeles
był twardszy od pozostałych.
Wdał się w bójkę i Hook musiał
go zabić. Dziewczyna tak
znakomicie odgrywała swoją rolę,
że żaden z sześciu chłopaków,
którzy zostali okradzeni, nie
powiedział niczego, co
wskazywałoby na jej udział, a
kilku bardzo się starało, by w
ogóle o niej nie wspomnieć.
Dom przy Turk Street był
schronieniem gangu i, aby
pozostał bezpieczny, nigdy nie
pracowali w San Francisco.
Sąsiedzi państwa Quarre uważali
Hooka i dziewczynę za ich syna i
córkę, a Tai był chińskim
kucharzem. Przyzwoity i
dobrotliwy wygląd państwa Quarre
bywał też przydatny, gdy trzeba
się było pozbyć łupu.
* * *
Chińczyk poszedł na
szubienicę. Zastawiliśmy
najlepszą i najgęstszą sieć na
rudowłosą dziewczynę i
złapaliśmy w nią mnóstwo rudych
ostrzyżonych na pazia dziewczyn.
Elwiry jednak nie było wśród
nich.
Obiecałem sobie, że pewnego
dnia...
Dziewczyna
o srebrnych oczach
Zbudził mnie dźwięk dzwonka.
37
Przetoczyłem się na brzeg łóżka
i sięgnąłem po słuchawkę. Do
mojego ucha dobiegł rzeczowy
głos Starego, szefa oddziału
Kontynentalnej Agencji
Detektywistycznej w San
Francisco.
- Przepraszam, że ci
przeszkadzam, ale będziesz
musiał pójść na Leavenworth
Street, do domu o nazwie
Glenton. Pewien człowiek, który
tam mieszka, niejaki Burke
Pangburn, dzwonił do mnie parę
minut temu prosząc, żebym kogoś
przysłał. Robił wrażenie
zdenerwowanego. Zajmij się tym i
zobacz, czego chce.
Powiedziałem, że pójdę.
Ziewając, przeciągając się i
przeklinając nie znanego mi
Pangburna, ściągnąłem z mego
tłustego ciała piżamę i wbiłem
się w garnitur.
Przybywszy do Glenton,
stwierdziłem, że człowiekiem,
który mi zakłócił poranny
niedzielny sen, był mężczyzna o
bladej twarzy, w wieku około
dwudziestu pięciu lat, o
wielkich piwnych oczach,
otoczonych czerwonymi obwódkami
od płaczu albo z niewyspania,
albo z obu tych powodów naraz.
Jego długie ciemne włosy były
potargane; miał na sobie
fioletowy szlafrok w wielkie,
38
jaspisowozielone papugi,
narzucony na jedwabną piżamę w
kolorze czerwonego wina.
Pokój, do którego mnie
wprowadził, przypominał salę
aukcyjną tuż przed rozpoczęciem
sprzedaży lub jakąś starą
herbaciarnię. Opasłe niebieskie
wazony, pokrzywione czerwone
wazony, wysmukłe żółte wazony,
wazony różnych kształtów i
kolorów; marmurowe posążki,
hebanowe posążki, posążki z
wszelkich możliwych materiałów;
latarnie, lampy i świeczniki;
draperie, kotary i kilimy
wszelkiego rodzaju; różne
dziwne, drobne mebelki; dziwne
obrazki w niespodziewanych
miejscach. Jak można czuć się
dobrze w takim pokoju!
- Moja narzeczona - zaczął
natychmiast wysokim głosem na
skraju histerii - zniknęła. Coś
się jej stało. To jakaś okropna
historia. Niech ją pan odnajdzie
i ocali od tej strasznej...
Słuchałem go do tego momentu i
potem zrezygnowałem. Z jego ust
płynął wartki potok słów:
"Wyparowała... tajemnicze coś...
zwabiona w pułapkę", ale były to
słowa tak nieskładne, że nie
mogłem złożyć ich do kupy. Nie
próbowałem więc już go
zrozumieć, tylko czekałem, aż
zaschnie mu w gardle.
39
Zdarzało mi się już słuchać
rozsądnych zazwyczaj mężczyzn,
którzy w zdenerwowaniu
zachowywali się jeszcze dziwniej
niż ten dzikooki młodzieniec,
ale jego strój: papuzi szlafrok,
jaskrawa piżama, oraz otoczenie:
ów bezsensownie umeblowany
pokój, tworzyły tło nazbyt
teatralne odbierając
wiarygodność słowom.
Burke Pangburn w normalnym
stanie był zapewne dość
przystojnym młodzieńcem; miał
regularne rysy, choć usta i
podbródek trochę za miękkie, za
to ładnie sklepione czoło. Ale
gdy tak stałem i z potoku
dźwięków, którym mnie zalewał,
wyłapywałem od czasu do czasu
jakieś melodramatyczne zdanie,
pomyślałem sobie, że na
szlafroku zamiast papug powinien
mieć kukułki.
W końcu zabrakło mu słów;
wyciągnął do mnie swe długie,
szczupłe ręce w proszącym geście
i tylko pytał:
- Pomoże mi pan? - I tak w
kółko: Pomoże pan? Pomoże?
Kiwnąłem uspokajająco głową i
zauważyłem łzy na jego chudych
policzkach.
- Może byśmy tak zaczęli od
początku - zaproponowałem
siadając ostrożnie na rzeźbionej
niby to ławie, która bynajmniej
nie wyglądała na solidną.
- Ależ tak! Tak! - Stał przede
mną na szeroko rozstawionych
nogach, mierzwiąc palcami włosy.
- Od początku. A więc dostawałem
od niej codziennie list aż do...
40
- To nie początek -
zaoponowałem. - Kto to jest? Kim
ona jest?
- To Jeanne Delano! -
wykrzyknął zdumiony moją
niewiedzą. - Jest moją
narzeczoną. A teraz zniknęła, i
wiem, że...
Znów wyrzucał z siebie
histerycznie takie określenia,
jak "ofiara spisku", "pułapka" i
tym podobne.
W końcu udało mi się go
uspokoić i spośród kolejnych
wybuchów namiętności wydobyłem
taką oto historię:
Burke Pangburn jest poetą.
Mniej więcej dwa miesiące temu
dostał list od niejakiej Jeanne
Delano - przesłany mu przez jego
wydawcę - w którym chwaliła jego
ostatni tomik. Jeanne Delano
mieszkała w San Francisco, choć
nie wiedziała, że on także tam
mieszka. Odpowiedział na jej
list i dostał następny. Po
pewnym czasie spotkali się.
Jeśli rzeczywiście była tak
piękna, jak twierdził, to nie
można go winić za to, że się
zakochał. Czy była naprawdę
piękna czy nie, on ją w każdym
razie za taką uważał i zakochał
się po uszy.
Panna Delano przebywała w San
Francisco od niedawna i kiedy
poeta ją poznał, mieszkała
41
samotnie przy Ashbury Avenue.
Pangburn nie wiedział ani skąd
przyjechała, ani w ogóle o jej
przeszłości. Podejrzewał - na
podstawie pewnych mglistych
aluzji i dziwnego zachowania,
którego nie potrafił określić
słowami - że nad dziewczyną wisi
jakaś chmura, że jej przeszłość
i teraźniejszość nie są wolne od
kłopotów. Nie miał jednak
zielonego pojęcia, na czym mogły
one polegać. Nie interesował się
tym. Nie wiedział o niej
absolutnie nic, prócz tego, że
była piękna, że ją kochał i że
obiecała wyjść za niego za mąż.
A jednak, trzeciego dnia tego
miesiąca, dokładnie dwadzieścia
jeden dni przed tym niedzielnym
rankiem, dziewczyna nagle
opuściła San Francisco. Dostał
od niej przez posłańca list.
W liście tym, który pokazał mi
dopiero na moje stanowcze
żądanie, przeczytałem:
Kochany Burke!
Właśnie dostałam telegram i
muszę jechać na Wschód
najbliższym pociągiem.
Próbowałam Cię złapać
telefonicznie, ale mi się nie
udało. Napiszę, jak tylko będę
znała swój adres. Gdyby
cokolwiek (dalsze dwa słowa były
zamazane i nie można ich było
42
odczytać). Kochaj mnie, a ja
wrócę do Ciebie na zawsze.
Twoja Jeanne
Dziewięć dni później dostał
następny list, z Baltimore w
stanie Maryland. W tym, który
jeszcze trudniej było od niego
wydobyć, pisała:
Najdroższy Poeto!
Czuję się, jakbym Cię nie
widziała od dwóch lat, i boję
się, że upłynie jeszcze miesiąc
lub dwa, zanim Cię znowu
zobaczę.
Najukochańszy, nie mogę Ci
teraz powiedzieć, dlaczego tu
jestem. Pewnych rzeczy nie można
pisać. Ale jak tylko będziemy
już znowu razem, opowiem Ci tę
całą paskudną historię.
Gdyby cokolwiek ze mną się
stało, będziesz mnie zawsze
kochał, prawda, kochany? Ale to
głupie. Nic mi się nie stanie.
Po prostu dopiero co wysiadłam z
pociągu i jestem zmęczona po
podróży. Za to jutro napiszę
długi, długi list.
Oto mój tutejszy adres: 215 N.
Stricker Street, Baltimore,
Maryland. Proszę Cię, kochanie,
o przynajmniej jeden list
dziennie.
Naprawdę twoja Jeanne
Przez dziewięć dni codziennie
dostawał od niej list, a w
poniedziałek dwa - za niedzielę.
Potem listy przestały
43
przychodzić. A jego listy, które
codziennie wysyłał pod podanym
adresem - 215. N. Stricker
Street - wracały z adnotacją
"adresat nieznany". Wysłał
telegram i poczta odpowiedziała
mu, że nie mogą znaleźć żadnej
Jeanne Delano pod podanym
adresem na North Stricker Street
w Baltimore.
Przez trzy dni czekał, z
godziny na godzinę spodziewając
się wiadomości od dziewczyny.
Daremnie. Wtedy kupił bilet do
Baltimore.
- Ale bałem się jechać -
zakończył. - Wiem, że jest w
jakichś tarapatach, czuję to, a
ja jestem tylko głupim poetą.
Nie radzę sobie z zagadkami. Tak
więc albo nic bym nie znalazł,
albo, jeśli przez przypadek
trafiłbym na właściwy trop, to
prawdopodobnie tylko bym
wszystko zagmatwał, spowodował
dalsze komplikacje, a może
jeszcze bardziej naraził jej
życie. Nie mogę tak działać nie
wiedząc, czy jej pomagam czy
przeciwnie. To zadanie dla
specjalisty od tego rodzaju
spraw. Pomyślałem więc o waszej
Agencji. Będzie pan ostrożny,
prawda? Może się okazać, dajmy
na to, że ona nie chce pomocy. A
może będzie pan jej mógł pomóc
bez jej wiedzy. Pan zna się na
takich sprawach. Zajmie się pan
tym, dobrze?
44
Rozważałem całą sprawę w
myślach. Są dwa typy ludzi
siejących postrach w każdej
szacownej agencji
detektywistycznej: jeden to
człowiek, który przychodzi z
jakimś podejrzanym planem czy
sprawą rozwodową, ukrytą pod
pozorami legalności, i drugi,
osoba nieobliczalna, żyjąca w
świecie niesamowitych iluzji,
która chce, by owe marzenia
stały się rzeczywistością.
Siedzący naprzeciwko mnie
poeta, nerwowo splatający swe
długie, białe palce zrobił na
mnie wrażenie szczerego, nie
byłem jednak pewien jego
poczytalności.
- Panie Pangburn - odezwałem
się po chwili - chciałbym zająć
się pańską sprawą, ale mam
wątpliwości, czy mogę. Nasza
Agencja trzyma się pewnych zasad
i choć wierzę w uczciwość
sprawy, jestem tylko
pracownikiem i muszę
przestrzegać przepisów. Gdyby
mógł pan nam przedstawić
referencje jakiejś firmy czy
osoby o uznanej reputacji,
jakiegoś szanowanego prawnika na
przykład, czy w ogóle kogoś
prawnie odpowiedzialnego - to z
przyjemnością weźmiemy pańską
sprawę. W przeciwnym razie
obawiam się...
45
- Ależ ja wiem, że ona jest w
niebezpieczeństwie - wybuchnął.
- Jestem tego pewien... I nie
mogę robić sensacji z jej
kłopotów, opowiadać wszystkim o
jej sprawach.
- Przykro mi, ale nie tknę tej
sprawy, dopóki nie będę miał
tych referencji. Z pewnością
jednak znajdzie pan wiele
agencji, które nie są tak
drobiazgowe.
Usta drżały mu jak małemu
chłopcu, przygryzł dolną wargę.
Przez moment myślałem, że się
rozpłacze, on jednak rzekł
powoli:
- Chyba ma pan rację. Może
zwróci się pan do mojego
szwagra, Roya Axforda. Czy jego
słowo wystarczy?
- Tak.
Roy Axford, R. F. Axford, był
potęgą w górnictwie, miał
udziały w co najmniej połowie
wielkich przedsiębiorstw na
wybrzeżu Pacyfiku, a jego zdanie
w każdej dzidzinie powszechnie
uznawano za wiarygodne.
- Gdyby pan się z nim teraz
skontaktował - powiedziałem - i
umówił mnie na dzisiaj, to mógłbym
od razu zacząć.
Pangburn podszedł do kupki
jakichś swoich bibelotów i
wydobył z niej telefon. Po
chwili rozmawiał z kimś, do kogo
46
zwracał się "Rita".
- Czy Roy jest w domu?... A
będzie po południu? Nie, ale
powiedz mu, że wysyłam do niego
pewnego pana w sprawie
osobistej, w mojej osobistej
sprawie, i że będę mu bardzo
wdzięczny, jeśli zrobi to, o co
proszę... Tak... Dowiesz się,
Rita... To nie jest sprawa na
telefon... Tak, dziękuję.
Wsunął telefon z powrotem
między bibeloty i zwrócił się do
mnie:
- Będzie w domu do drugiej.
Proszę mu powiedzieć to, co panu
opowiedziałem, a jeśli będą
jakieś watpliwości, to niech do
mnie zadzwoni. Musi mu pan
wszystko wyjaśnić, on nic nie
wie o pannie Delano.
- Dobrze, ale zanim pójdę,
muszę mieć jej opis.
- Jest piękna. To
najpiękniejsza kobieta na
świecie.
Ładnie by to wyglądało w
liście gończym!
- Nie o to mi chodzi. Ile ma
lat?
- Dwadzieścia dwa.
- Wzrost?
- Metr siedemdziesiąt dwa,
może siedemdziesiąt pięć
centymetrów.
- Szczupła, średnia czy
pulchna?
- Można ją nazwać szczupłą,
ale...
W jego głosie zabrzmiał
entuzjazm i już bałem się, że
wygłosi pean na jej cześć, więc
przerwałem mu następnym
47
pytaniem.
- Kolor włosów?
- Ciemne, tak ciemne, że
prawie czarne, i miękkie, i
gęste, i...
- Tak, tak. Długie czy
krótkie?
- Długie i gęste, i...
- Kolor oczu?
- Czy widział pan kiedyś
cienie na wypolerowanym srebrze,
kiedy...
Zapisałem "oczy szare" i
wypytywałem dalej.
- Cera?
- Idealna.
- Aha. Ale jasna czy ciemna,
blada czy rumiana?
- Jasna.
- Twarz owalna, kwadratowa czy
pociągła i szczupła, jakiego
kształtu?
- Owalna.
- Kształt nosa? Duży, mały,
zadarty...?
- Mały i regularny. - W jego
głosie zabrzmiało oburzenie.
- Jak się ubierała? Modnie?
Jakie lubiła kolory, spokojne
czy krzykliwe?
- Pięk... - Już miałem mu
przerwać, kiedy sam zszedł na
ziemię i dokończył. - Bardzo
spokojnie - zazwyczaj w tonacji
niebieskiej lub brązowej.
- Jaką biżuterię nosiła?
- Nigdy nic u niej nie
48
widziałem.
- Jakieś znamiona, pieprzyki?
- Oburzenie malujące się na jego
bladej twarzy kazało mi strzelać
z grubej rury. - A może kurzajki
czy blizny?
Zaniemówił, ale potrząsnął
głową.
- Czy ma pan jej zdjęcie?
- Tak, pokażę panu.
Zerwał się na nogi i lawirując
przez zagracony pokój, zniknął
za osłoniętymi kotarą drzwiami.
Po chwili był już z powrotem z
wielką fotografią w rzeźbionej
ramie z kości słoniowej. Była to
jedna z typowo artystycznych
fotografii - pełna cieni,
nieostra - niezbyt przydatna do
celów identyfikacyjnych.
Dziewczyna rzeczywiście była
piękna, ale to o niczym nie
świadczyło, po to jest
artystyczna fotografia.
- To jedyne zdjęcie, jakie pan
ma?
- Tak.
- Będę musiał je pożyczyć,
ale zwrócę panu zaraz po
zrobieniu odbitek.
- Nie, nie - zaprotestował
przerażony myślą, że twarz pani
jego serca dostanie się w ręce
szpicli. - To okropne.
W końcu wydobyłem zdjęcie, ale
kosztowało mnie to więcej słów,
niż zwykłem marnować na sprawy
49
nieistotne.
- Chciałbym też pożyczyć
jakieś jej listy - powiedziałem.
- Po co?
- Żeby zrobić odbitki. Próbki
odręcznego pisma bywają
przydatne, na przykład przy
sprawdzaniu książek meldunkowych
w hotelach. A poza tym ludzie
nawet pod fałszywym nazwiskiem
robią od czasu do czasu jakieś
notatki.
Stoczyliśmy jeszcze jedną
walkę: wyszedłem z niej z trzema
kopertami i dwiema nic nie
znaczącymi kartkami papieru, na
których widniało kanciaste pismo
dziewczyny.
- Czy miała dużo pieniędzy? -
spytałem, kiedy już z trudem
zdobyte zdjęcie i próbki pisma
były bezpieczne w mojej
kieszeni.
- Nie wiem. Nie wypada
dopytywać się o takie rzeczy.
Nie była biedna, to znaczy nie
musiała na wszystkim oszczędzać,
ale nie mam pojęcia o wysokości
jej dochodów ani o ich źródle.
Miała konto w Golden Gate Trust
Company, ale oczywiście nie wiem
jak duże.
- Miała tu dużo przyjaciół?
- Tego też nie wiem. Chyba
znała parę osób, ale ja ich nie
znam. Widzi pan, kiedy byliśmy
razem, zawsze rozmawialiśmy
tylko o sobie. Interesowaliśmy
się tylko sobą. Byliśmy po
prostu...
- I nawet nie domyśla się pan,
skąd pochodzi, kim jest?
- Nie. Te sprawy nie miały dla
50
mnie znaczenia. Wiedziałem, że
nazywa się Jeanne Delano, i to
mi wystarczało.
- Czy mieliście kiedyś jakieś
wspólne sprawy finansowe? Mam na
myśli, czy były jakieś
transakcje pieniężne, może coś
z kosztownościami, w których
oboje byliście zainteresowani?
Chodziło mi oczywiście o to,
czy poprosiła go o jakąś pożyczkę,
sprzedała mu coś czy w ogóle w
jakiś sposób wyciągnęła od niego
pieniądze.
Zerwał się na równe nogi z
twarzą ziemistoszarą. Potem
usiadł, a właściwie osunął się
na krzesło i spurpurowiał.
- Proszę mi wybaczyć -
powiedział ochryple. - Nie znał
jej pan i oczywiście musi pan
rozważać wszelkie możliwości.
Nie, nic takiego nie było.
Obawiam się, że traci pan czas
zakładając, że była awanturnicą.
Nic podobnego. Wisiało nad nią
coś strasznego, coś, co nagle
kazało jej jechać do Baltimore,
coś, co ją ode mnie zabrało.
Pieniądze? Co pieniądze mogą
mieć z tym wspólnego? Ja ją
kocham!
R. F. Axford przyjął mnie w
przypominającym biuro pokoju w
swej rezydencji na Russian Hill.
Był to wysoki blondyn, który
pomimo swoich czterdziestu ośmiu
51
czy czterdziestu dziewięciu lat
zachował sportową sylwetkę. Duży
i energiczny, miał sposób bycia
ludzi, których pewność siebie
jest absolutna i w pełni
uzasadniona.
- W co się ten nasz Burke tym
razem zaplątał? - spytał
rozbawiony, gdy mu się
przedstawiłem. Mówił przyjemnym,
wibrującym głosem.
Nie podałem mu wszystkich
szczegółów.
- Był zaręczony z niejaką
Jeanne Delano, która mniej
więcej trzy tygodnie temu nagle
zniknęła wyjeżdżając na Wschód.
Burke bardzo mało o niej wie,
obawia się, że coś jej się
stało, i chce, żebym ją
odnalazł.
- Znowu? - zamrugał swymi
bystrymi, niebieskimi oczami. -
Teraz znów jakaś Jeanne. To już
piąta w tym roku, może zresztą
opuściłem z jedną czy dwie,
kiedy byłem na Hawajach. Jaka ma
być w tym moja rola?
- Poprosiłem go o wiarygodne
referencje. Myślę, że jest
człowiekiem przyzwoitym, ale
chyba niezbyt odpowiedzialnym.
Skierował mnie do pana.
- Ma pan całkowitą rację
mówiąc, że jest niezbyt
odpowiedzialny.
R. F. Axford zmrużył oczy i
52
zmarszczył czoło, na chwilę
pogrążając się w myślach.
- Czy myśli pan, że
dziewczynie rzeczywiście coś się
stało? Może Burke'owi tylko się
zdaje?
- Nie wiem. Z początku
myślałem, że to urojenie. Ale w
jej listach są pewne aluzje,
wskazujące na to, że coś jest
nie w porządku.
- Niech więc pan jej szuka -
powiedział Axford. - Nic złego
się nie stanie, jak odzyska
swoją Jeanne. Przynajmniej na
jakiś czas będzie miał zajęcie.
- Mam więc pańskie słowo, że z
tej sprawy nie wyniknie jakiś
skandal czy coś podobnego?
- Oczywiście. Burke jest w
porządku. Tylko to facet
rozpieszczony. Całe życie był
raczej słabego zdrowia. Ma
dochody wystarczające na skromne
utrzymanie i jeszcze trochę na
wydawanie swej poezji i
kupowanie bibelotów. Ma trochę
za wysokie mniemanie o sobie,
uważa się za wielkiego poetę,
ale w gruncie rzeczy jest
rozsądny.
- Zgoda - powiedziałem
wstając. - Jeszcze jedno:
dziewczyna ma rachunek w Golden
Gate Trust Company. Chciałbym
się o nim czegoś dowiedzieć,
szczególnie jakie jest źródło
tych pieniędzy. Kasjer Clement
53
jest wzorem ostrożności, jeśli
chodzi o udzielanie informacji o
klientach. Może ułatwiłby mi pan
to?
- Z przyjemnością.
Napisał parę słów na odwrocie
swojej wizytówki. Pożegnałem
się, obiecując zadzwonić, gdybym
potrzebował pomocy.
Zadzwoniłem do Pangburna z
wiadomością, że jego szwagier
poręczył za niego. Wysłałem
telegram do oddziału naszej
agencji w Baltimore, podając
wszystko, czego się
dowiedziałem. Potem udałem się
na Ashbury Avenue, do domu, w
którym mieszkała dziewczyna.
Zarządzająca, pani Clute,
ogromna kobieta w szeleszczącej
czerni wiedziała o dziewczynie
niemal równie mało jak Pangburn.
Dziewczyna mieszkała tam dwa i
pół miesiąca, czasem ktoś ją
odwiedzał, ale pani Clute
potrafiła opisać tylko
Pangburna. Zwolniła mieszkanie
trzeciego bieżącego miesiąca
mówiąc, że musi jechać na
Wschód, i prosiła, by
zatrzymywać jej pocztę, dopóki
nie poda nowego adresu. Dziesięć
dni później pani Clute dostała
od niej kartkę z prośbą, by
przesyłać listy pod adresem 215
N. Stricker Street. Baltimore.
Maryland. Nie było nic do
przesłania.
Jedyną rzeczą godną uwagi,
której dowiedziałem się na
Ashbury Avenue, była informacja,
że walizki dziewczyny zostały
54
zabrane przez zielony wóz
meblowy. Zielony to kolor
używany przez jedną z
największych firm
przeprowadzkowych w mieście.
Poszedłem więc do biura tej
firmy i zastałem tam
zaprzyjaźnionego urzędnika.
(Mądry detektyw zawiera jak
najwięcej przyjaźni wśród
pracowników firm
przeprowadzkowych, wysyłkowych i
na kolei). Wyszedłem z
wypisanymi numerami kwitów
bagażowych oraz adresem
przechowalni promowej, do której
odwieziono walizki.
W przechowalni na podstawie
tych numerów dowiedziałem się,
że walizki odesłano do
Baltimore. Wysłałem jeszcze
jeden telegram do Baltimore,
podając numery kwitów
bagażowych.
Była niedziela
wieczór,skończyłem więc pracę i
poszedłem do domu.
Nazajutrz rano,pół
godziny przed rozpoczęciem
urzędowania w Golden Gate Trust
Company, byłem już na miejscu i
rozmawiałem z kasjerem
Clementem. Cała tradycyjna
ostrożność i konserwatyzm
wszystkich bankierów razem
wziętych były niczym w
porównaniu z tym, co zazwyczaj
55
reprezentował ten zażywny,
siwy, starszy pan. Ale jeden
rzut oka na wizytówkę Axforda ze
zdaniem "Proszę udzielić
okazicielowi wszelkiej możliwej
pomocy" na odwrocie, sprawił, że
Clement wyraził chęć współpracy.
- Macie lub mieliście u siebie
rachunek na nazwisko Jeanne
Delano - powiedziałem. -
Chciałbym się dowiedzieć, na
kogo wystawiała czeki, na jakie
sumy, a szczególnie skąd
pochodziły jej pieniądze.
Różowym palcem nacisnął
perłowy guzik na biurku i po
chwili do pokoju bezszelestnie
wśliznął się młodzieniec o
lśniących blond włosach. Kasjer
naskrobał coś ołówkiem na kartce
papieru i wręczył ją
bezszmerowemu młodzieńcowi,
który szyybko wyszedł. Po chwili
był z powrotem i położył na
biurku kasjera jakieś papiery.
Clement przejrzał je i
popatrzył na mnie.
- Panna Delano została nam
przedstawiona przez pana Burke'a
Pangburna szóstego ubiegłego
miesiąca i otworzyła rachunek
wpłacając osiemset pięćdziesiąt
dolarów gotówką. Po czym
dokonała następnych wpłat:
czterysta dolarów dziesiątego,
dwieście dolarów dwudziestego
pierwszego, trzysta dolarów
56
dwudziestego szóstego, dwieście
dolarów trzydziestego i
dwadzieścia tysięcy dolarów
drugiego bieżącego miesiąca.
Wszystkie wpłaty były gotówką,
oprócz ostatniej. Tej wpłaty
dokonano czekiem.
Podał mi ten czek.
"Proszę wpłacić na rachunek
Jeanne Delano dwadzieścia
tysięcy dolarów.
(Podpis) Burke Pangburn"
Datowany był drugiego
bieżącego miesiąca.
- Burke Pangburn! -
wykrzyknąłem trochę głupawo. -
Czy on ma w zwyczaju wystawiać
czeki na takie sumy?
- Chyba nie, ale sprawdzimy.
Znowu nacisnął perłowy guzik,
naskrobał coś na kawałku
papieru, młodzieniec o lśniących
blond włosach bezszelestnie
wszedł, wyszedł, znowu wszedł i
wyszedł. Kasjer przejrzał świeży
plik papierów, które położono mu
na biurku.
- Pierwszego bieżącego
miesiąca pan Pangburn wpłacił
dwadzieścia tysięcy dolarów
czekiem z rachunku pana Axforda.
- A wypłaty panny Delano? -
spytałem.
Kasjer spojrzał na papiery
dotyczące jej rachunku.
- Jej oświadczenie i czeki
zrealizowane w ubiegłym miesiącu
jeszcze nie zostały odesłane.
Wszystkie są tutaj. Czek na
osiemdziesiąt pięć dolarów na
rachunek H. K. Clute z
piętnastego ubiegłego miesiąca,
czek z dwudziestego ubiegłego
57
miesiąca na trzysta dolarów,
płatny gotówką, i drugi taki
sam, z dwudziestego piątego na
sto dolarów. Oba te czeki
zostały najwidoczniej
zrealizowane przez nią u nas
osobiście. Trzeciego bieżącego
miesiąca zlikwidowała swój
rachunek wystawionym na siebie
czekiem na sumę dwadzieścia
jeden tysięcy pięćset piętnaście
dolarów.
- A ten czek?
- Osobiście pobrała u nas
gotówkę.
Zapaliłem papierosa, w głowie
szumiały mi sumy. Żadna z nich,
oprócz tych związanych z
podpisem Pangburna i Axforda,
nie miała dla mnie znaczenia.
Czek dla pani Clute - jedyny,
jaki dziewczyna wystawiła na
kogoś innego - był
prawdopodobnie przeznaczony na
pokrycie czynszu.
- A więc tak - podsumowałem
głośno. - Pierwszego bieżącego
miesiąca Pangburn przelał
dwadzieścia tysięcy dolarów z
czeku Axforda na swój rachunek.
Następnego dnia dał czek na tę
sumę pannie Delano, a ona go
zrealizowała. Dzień później
zlikwidowała swój rachunek,
pobierając gotówką ponad
dwadzieścia jeden tysięcy
dolarów.
58
- Dokładnie - powiedział
kasjer.
Zanim poszedłem do Glenton, by
dowiedzieć się, czemu Pangburn
nie był ze mną szczery i nie
powiedział mi o tych dwudziestu
tysiącach dolarów, wpadłem do
Agencji, by sprawdzić, czy są
jakieś wiadomości z Baltimore.
Jeden z urzędników kończył
właśnie rozszyfrowywać telegram
takiej oto treści:
"Bagaż przybył na dworzec Mt.
Royal ósmego. Odebrany tego
samego dnia. Na North Stricker
Street 215 jest baltimorski
sierociniec. Dziewczyna tam nie
znana. Szukamy dalej".
Wychodziłem już, gdy Stary
właśnie wrócił z lunchu.
Wszedłem na parę minut do jego
gabinetu.
- Byłeś u Pangburna? -
zapytał.
- Tak. Właśnie się tym
zajmuję, ale moim zdaniem to
jakaś ciemna sprawa.
- Czemu?
- Pangburn jest szwagrem R. F.
Axforda. Kilka miesięcy temu
poznał pewną dziewczynę i
zakochał się w niej. Dziewczyna
udawała skromnisię, a Pagnburn
nic o niej nie wiedział.
Pierwszego bieżącego miesiąca
dostał od szwagra dwadzieścia
tysięcy dolarów i wpłacił je
59
dziewczynie. Ona zaś zwiała
mówiąc mu, że musi jechać do
Baltimore. Podała fałszywy
adres, który, jak się okazało,
należy do sierocińca. Jej
walizki pojechały do Baltimore,
a ona sama przesłała mu
stamtąd kilka listów. Ale
oczywiście jakiś jej kumpel mógł
się tam zająć bagażem i
przeadresować listy. Gdyby
chciała odzyskać bagaż, powinna
była zjawić się z kwitem w
przechowalni, ale grając o
dwadzieścia tysięcy dolarów
mogła sobie te walizki darować.
Pangburn nie był ze mną szczery -
nie powiedział mi ani słowa o
pieniądzach. Pewnie ze wstydu,
że dał się tak zrobić. Zaraz go
przycisnę w tej sprawie.
Stary obdarzył mnie swym
łagodnym, nic nie znaczącym
uśmiechem i wyszedłem.
Dzwoniłem dziesięć minut do
drzwi Pangburna, ale nikt nie
otworzył. Windziarz powiedział
mi, że jego zdaniem Pangburn był
całą noc w domu. Zostawiłem
wiadomość w skrzynce i udałem
się do kas kolejowych, gdzie
poprosiłem, by mnie
powiadomiono, gdyby ktoś zgłosił
się po zwrot pieniędzy za nie
wykorzystany bilet z Baltimore
do San Francisco.
Następnie poszedłem do
redakcji "Chronicle", gdzie
przejrzałem numery tej gazety z
poprzedniego miesiąca,
wynotowując cztery daty, kiedy
to lało dzień i noc. Z tymi
60
danymi wybrałem się do trzech
największych przedsiębiorstw
taksówkowych..
Zdarzyło mi się już
parokrotnie korzystać z tego
źródła informacji. Mieszkanie
dziewczyny było położone dość
daleko od linii tramwajowej i
liczyłem, że któregoś z tych
ulewnych dni ona lub jakiś jej
gość woleli raczej skorzystać z
taksówki, niż wędrować do
przystanku. W książkach zleceń
przedsiębiorstw spodziewałem się
znaleźć wezwanie z mieszkania
dziewczyny, a także dowiedzieć
się, dokąd był kurs.
Oczywiście najlepiej byłoby
przejrzeć zlecenia z całego
okresu jej pobytu w tym
mieszkaniu, ale żadne
przedsiębiorstwo taksówkowe nie
podjęłoby się takiej roboty,
chyba że byłaby to sprawa życia
lub śmierci. I tak trudno było
ich namówić, by zechcieli mi
wyszukać owe cztery dni.
Po wyjściu z ostatniego
przedsiębiorstwa taksówkowego
zadzwoniłem znowu do Pangburna,
ale nie było go w domu.
Zadzwoniłem też do rezydencji
Axforda myśląc, że może poeta
spędził noc tam, ale powiedziano
mi, że nie.
Po południu dostałem odbitki
fotografii i listów dziewczyny i
wysłałem po jednej do Baltimore.
61
Potem wróciłem do
przedsiębiorstw taksówkowych po
informacje. W dwóch nic dla mnie
nie mieli. Dopiero w trzecim
poinformowano mnie o dwóch
wezwaniach z mieszkania
dziewczyny.
Jednego z tych deszczowych
popołudni wezwano stamtąd
taksówkę i pasażer pojechał do
Glenton. Tym pasażerem była
najprawdopodobniej dziewczyna
albo Pangburn. Innego dnia, o
pół do pierwszej w nocy, znowu
pojechała tam taksówka, a
pasażer udał się do hotelu
Marquis.
Kierowcy, który pojechał na to
drugie wezwanie, wydawało się,
że pasażerem był mężczyzna.
Zostawiłem na razie ten trop;
hotel Marquis, jak na San
Francisco, nie jest duży, zbyt
jednak duży, bym mógł spośród
gości wyłowić tego, którego
szukam.
Cały wieczór bezskutecznie
próbowałem złapać Pangburna. O
jedenastej zadzwoniłem do
Axforda, w nadziei, że mi powie,
gdzie szukać jego szwagra.
- Nie widziałem go od paru dni
- powiedział milioner. - Miał
przyjść wczoraj na kolację, ale
się nie pokazał. Moja żona dziś
parokrotnie do niego dzwoniła,
też na próżno.
62
Nazajutrz rano, jeszcze przed
wstaniem z łóżka, zadzwoniłem do
mieszkania Pangburna. Znowu nic.
Wobec tego skontaktowałem się
z Axfordem i umówiłem na
dziesiątą w jego biurze.
- Nie mam pojęcia, gdzie on
się podziewa - powiedział
dobrodusznie Axford, gdy
stwierdziłem, że Pangburn
najwyraźniej nie był w swoim
mieszkaniu od niedzieli. - Nasz
Burke bywa dosyć nieobliczalny.
A jak poszukiwania tej biednej
damy?
- Jestem już w nich na tyle
zaawansowany, by stwierdzić, że
nie jest ona taka biedna. Dzień
przed zniknięciem dostała od
pańskiego szwagra dwadzieścia
tysięcy dolarów.
- Dwadzieścia tysięcy dolarów
od Burke'a?! To musi być
wspaniała dziewczyna! Ale skąd
on wziął tyle pieniędzy?
- Od pana.
Axford wyprostował się.
- Ode mnie?
- Tak. Z pańskiego czeku.
- Nieprawda.
Axford nie dyskutował ze mną -
po prostu stwierdził fakt.
- Nie dał mu pan pierwszego
bieżącego miesiąca czeku na
dwadzieścia tysięcy dolarów?
- Nie.
- Może więc wybierzemy się do
63
Golden Gate Trust Company? -
zaproponowałem.
Dziesięć minut później byliśmy
w biurze u Clementa.
- Chciałbym zobaczyć swoje
zrealizowane czeki - powiedział
Axford.
Młodzieniec o lśniących blond
włosach przyniósł je
błyskawicznie, cały gruby plik,
i Axford pospiesznie wyszukał
wśród nich ten, o którym
wspomniałem. Oglądał go długo, a
kiedy potem na mnie spojrzał,
wolno, ale zdecydowanie pokręcił
głową.
- Nigdy przedtem go nie
widziałem.
Clement przetarł
czoło białą chusteczką i
próbował udawać, że nie płonie z
ciekawości i obawy, czy jego
bank nie zostanie oszukany.
Milioner spojrzał na podpis na
odwrocie czeku.
- Zrealizowany przez Burke'a
pierwszego - powiedział, jakby
myślał o czymś innym.
- Czy moglibyśmy porozmawiać z
kasjerem, który przyjął czek na
dwadzieścia tysięcy dolarów od
panny Delano? - spytałem
Clementa.
Różowym, grubym palcem
nacisnął perłowy guzik na swym
biurku i po chwili zjawił się
nieduży blady mężczyzna.
- Czy pamięta pan, jak parę
tygodni temu przyjmował pan czek
na dwadzieścia tysięcy dolarów
od panny Jeanne Delano?
- Tak, proszę pana. Tak.
Dokładnie.
64
- Jak to było?
- No więc, proszę pana, panna
Delano podeszła do mojego
okienka z panem Burke'em
Pangburnem. To był jego czek.
Suma wydawała mi się wysoka jak
na niego, ale księgowy
powiedział mi, że czek ma
pokrycie. Panna Delano i pan
Pangburn śmiali się i
rozmawiali, a gdy przelałem sumę
na jej rachunek, odeszli. I to
wszystko.
- Ten czek jest podrobiony -
powiedział wolno Axford, gdy
kasjer wrócił już do siebie. - Ale
oczywiście zaakceptuję go. To
powinno zakończyć tę sprawę,
panie Clement. Proszę już więcej
do niej nie wracać.
- Oczywiście, proszę pana.
Oczywiście.
Gdy ciężar w postaci
dwudziestu tysięcy dolarów spadł
już z serca jego banku, Clement
cały rozpływał się w uśmiechach
i potakiwaniach.
Wraz z Axfordem wyszliśmy z
banku i wsiedliśmy do samochodu.
Nie od razu włączył silnik.
Niewidzącymi oczami wpatrywał
się w ruch uliczny na Montgomery
Street.
- Chcę, żeby pan odnalazł
Burke'a - powiedział w końcu, a
jego niski głos nie zdradzał
żadnych uczuć. - Chcę, żeby pan
65
go odnalazł, ale nie może być
żadnego skandalu. Gdyby moja
żona się dowiedziała... Nie, ona
nie może nic wiedzieć. Uważa
swego brata za niewiniątko.
Chcę, żeby pan go odnalazł dla
mnie. Dziewczyna jest
nieistotna, ale zdaje mi się, że
tam, gdzie znajdzie pan jedno,
będzie i drugie. Nie interesują
mnie te pieniądze i niech się
pan szczególnie nie stara ich
odzyskać. Obawiam się, że trudno
byłoby to zrobić bez rozgłosu.
Chcę, żeby pan odnalazł Burke'a,
zanim narobi jeszcze gorszego
kłopotu.
- Jeśli chce pan uniknąć
niepożądanego rozgłosu -
powiedziałem - to najwłaściwiej
będzie nadać sprawie rozgłos pożądany.
Ogłośmy, że zaginął, dajmy do
gazet jego fotografię i tak
dalej. To będzie przekonujące.
Jest pańskim szwagrem i poetą.
Możemy powiedzieć, że jest chory
- powiedział mi pan, że całe
życie był słabego zdrowia i że
boimy się, że umarł gdzieś nie
rozpoznany lub cierpi na
rozstrój nerwowy. Nie trzeba
będzie wcale wspominać o
dziewczynie i pieniądzach. Nasze
wyjaśnienie powstrzyma ludzi,
szczególnie pańską żonę, od
snucia niepożądanych domysłów,
kiedy fakt jego zaginięcia się
66
wyda. A wyda się na pewno.
Mój pomysł nie bardzo mu się
podobał, udało mi się jednak go
przekonać.
Poszliśmy więc do mieszkania
Pangburna, do którego, po
wyjaśnieniu Axforda, że jesteśmy
z nim umówieni i chcemy
poczekać, zostaliśmy bez trudu
wpuszczeni. Przeszukałem pokoje
centymetr po centymetrze,
zajrzałem do każdej dziury i
szpary, przeczytałem wszystko,
co było do przeczytania, nawet
rękopisy, i nie znalazłem nic,
co by wyjaśniało jego
zniknięcie.
Dobrałem się do jego
fotografii, zabierając pięć z
kilkunastu, które znalazłem.
Axford stwierdził, że nie
brakuje żadnej torby ani
walizki. Książeczki czekowej
Golden Gate Trust Company nie
znalazłem.
Resztę dnia spędziłem
dostarczając gazetom to
wszystko, co chcieliśmy, żeby
wydrukowały. W rezultacie mój
były klient miał znakomitą prasę
- informacje z fotografią na
pierwszych stronach. Jeśli był
ktoś w San Francisco, kto nie
wiedział, że Burke Pangburn,
szwagier R. F. Axforda i autor
"Piaskowych zagonów i innych
wierszy", zaginął, to znaczy, że
albo nie umiał, albo nie chciał
czytać.
Takie rozgłoszenie sprawy
przyniosło rezultaty. Już
następnego ranka ze wszystkich
stron zaczęły napływać
67
informacje od dziesiątków ludzi,
którzy widzieli zaginionego
poetę w dziesiątkach miejsc.
Kilka z tych informacji brzmiało
obiecująco lub przynajmniej
prawdopodobnie, większość jednak
była ewidentnie absurdalna.
Gdy wróciłem do Agencji po
sprawdzeniu jednej z takich na
pozór obiecujących informacji,
zastałem tam wiadomość, bym
skontaktował się z Axfordem.
- Czy może pan przyjść do mego
biura? - zapytał, gdy
zadzwoniłem.
Gdy wprowadzono mnie do jego
gabinetu, zastałem tam
dwudziestojedno_ lub może
dwudziestodwuletniego szczupłego
młodzieńca, eleganckiego, w
stylu uprawiającego sport
urzędnika.
- To pan Fall, jeden z moich
pracowników - powiedział Axford.
- Twierdzi, że widział Burke'a w
niedzielę wieczorem.
- Gdzie? - spytałem Falla.
- Wchodził do motelu koło
Halfmoon Bay.
- Jest pan pewien, że to był
on?
- Całkowicie. Przychodził
często do biura pana Axforda.
Znam go. To był na pewno on.
- Jak pan się tam znalazł?
- Byliśmy kawałek dalej na
wybrzeżu z przyjaciółmi i
68
wracając zatrzymaliśmy się w tym
motelu, żeby coś zjeść. Właśnie
wychodziliśmy, gdy podjechał
samochód i wysiadł z niego pan
Pangburn z jakąś dziewczyną czy
kobietą, nie widziałem
dokładnie, i weszli do środka.
Zapomniałem o tym i dopiero gdy
przeczytałem wczoraj w gazecie,
że nie widziano go od niedzieli,
pomyślałem sobie, że...
- Jaki to był motel - przerwałem.
- The White Shack.
- Która była godzina?
- Chyba między dwudziestą
trzecią trzydzieści a północą.
- Widział pana?
- Nie. Siedziałem już w aucie,
gdy podjechał.
- Jak wyglądała ta kobieta?
- Nie wiem. Nie widziałem jej
twarzy, nie pamiętam, jak była
ubrana ani nawet, czy była
wysoka czy niska.
To było wszystko, co Fall miał
do powiedzenia. Podziękowaliśmy
mu, a potem skorzystałem z
telefonu Axforda i zadzwoniłem
do knajpy Wopa Healeya w North
Beach i zostawiłem wiadomość,
żeby Świński Ryj zadzwonił do
"Jacka". Było umówione, że jak
będę Ryja potrzebował, to mu w
ten sposób dam znać.
Traktowaliśmy to jako
asekurację, żeby nikt nie wpadł
na ślad naszej wiadomości.
69
- Zna pan White Shack? -
spytałem następnie Axforda.
- Wiem, gdzie to jest, ale nic
więcej.
- To speluna. Prowadzi ją
Joplin Blaszana Gwiazda, były
kasiarz, który zainwestował tam
swoją forsę, gdy dzięki
prohibicji prowadzenie moteli
stało się opłacalne. Zarabia
teraz więcej niż w czasach
rozpruwania kas. Sprzedaż
alkoholu to dla niego tylko
uboczne zajęcie. Knajpa jest
stacją pośrednią dla alkoholu,
który przechodzi przez Halfmoon
Bay w głąb kraju, i z tego
Joplin ma prawdziwy zysk.
Wiadomo zaś, że połowa alkoholu
dostarczana na ląd przez rumową
flotę Pacyfiku ląduje właśnie w
Halfmoon Bay.
A więc White Shack to speluna
i nie jest to miejsce
odpowiednie dla pańskiego brata.
Nie mogę jechać tam osobiście,
bo tylko zepsuję sprawę. Joplin
i ja jesteśmy starymi
przyjaciółmi. Mam jednak
człowieka, którego mogę tam
wysłać na parę dni. Może
Pangburn jest tam częstym
gościem albo wręcz mieszka w
motelu. Nie byłby pierwszym,
którego Joplin ukrywa. Wyślę tam
mojego człowieka na tydzień i
zobaczę, czego się dowie.
- Wszystko w pana rękach -
powiedział Axford.
70
Prosto od Axforda wróciłem do
siebie, zostawiłem frontowe
drzwi otwarte i czekałem na
Świńskiego Ryja. Zjawił się po
półtorej godzinie.
- Cześć! Jak leci?
Rozparł się na krześle, nogi
położył na stole i sięgnął po
leżące na nim papierosy.
Taki był Świński Ryj.
Trzydziestoparolatek o ziemistej
cerze, ani duży, ani mały,
zawsze jaskrawo, choć może
niezbyt czysto ubrany, który swe
wielkie tchórzostwo pokrywał
zuchwalstwem, samochwalstwem i
robioną pewnością siebie.
Znałem go jednak od trzech
lat, podszedłem więc i jednym
ruchem strąciłem mu nogi ze
stołu, prawie zrzucając go z
krzesła.
- O co chodzi? - Stanął
wściekły i gotowy do skoku. - Co
to za metody? Chcesz zarobić
w...
Dałem krok do przodu. Cofnął
się błyskawicznie.
- Oj, ja tylko tak sobie.
Żartowałem!
- Zamknij się i siadaj -
powiedziałem.
Znałem Świńskiego Ryja od
trzech lat i prawie równie długo
korzystałem z jego usług, a mimo
to nie mogę powiedzieć nic na
jego korzyść. Tchórz. Kłamca.
Złodziej i narkoman. Zdrajca
wobec swoich i jeśli się tylko
dało, także wobec swych
mocodawców. Ładny ptaszek. Ale
71
detektyw to ciężki zawód, tu się
nie przebiera w środkach. Ryj to
pożyteczne narzędzie, jeśli się
wie, jak z niego korzystać, to
znaczy jeśli trzymasz mu stale
rękę na gardle i sprawdzasz
każdą jego informację.
Tchórzostwo było dla moich
celów jego największą zaletą.
Słynął z niego na całym
przestępczym Wybrzeżu i chociaż
nikt, nawet żaden oszust, nie
miał do niego zaufania, to
jednak nie spotykał się z jakąś
szczególną podejrzliwością.
Większość jego kompanów była
zdania, że jest zbyt wielkim
tchórzem, by być niebezpieczny;
uważali, że bałby się ich
zdradzić, bałby się bezlitosnej
zemsty, jaką to środowisko
karze donosiciela. Nie brali
jednak pod uwagę, że Ryj ma dar
przekonywania samego siebie, że
posiada nieustraszone serce, ale
tylko wtedy, gdy nie grozi mu
żadne niebezpieczeństwo. Chodził
więc swobodnie, gdzie chciał i
gdzie go posłałem, i przynosił
mi nieosiągalne inną drogą
informacje.
Przez prawie trzy lata
używałem go z niezłymi na ogół
rezultatami, płaciłem mu dobrze
i był mi posłuszny. "Informator"
- tym słowem określałem go w
swoich sprawozdaniach; światek
72
przestępczy, oprócz powszechnie
stosowanego słowa "kapuś", ma na
to wiele nie tak ładnych
określeń.
- Mam dla ciebie robotę -
powiedziałem, gdy już znowu
siedział, tym razem z nogami na
podłodze. Lewy kącik jego ust
drgnął i mrugnęło
porozumiewawczo lewe oko.
- Tak myślałem. - Zawsze mówił
coś takiego.
- Chcę, żebyś pojechał do
Halfmoon Bay i posiedział parę
dni u Joplina Blaszanej Gwiazdy.
Tu masz dwa zdjęcia - podsunąłem
mu fotografie Pangburna i
dziewczyny. - Z tyłu są ich
nazwiska i rysopisy. Chcę
wiedzieć, czy któreś z nich się
tam pojawia, co robią, gdzie się
włóczą. Możliwe, że Blaszana
Gwiazda ich ukrywa.
Ryj patrzył na zdjęcia.
- Chyba znam tego faceta -
powiedział tą drgającą lewą
stroną ust. To też typowe dla
Ryja. Gdy pada jakieś nazwisko
czy rysopis, choćby nawet
zmyślony, zawsze mówi to samo.
- Tu masz pieniądze -
podsunąłem mu kilka banknotów. -
Gdybyś musiał posiedzieć tam
dłużej, podeślę ci więcej.
Kontaktuj się ze mną na ten
numer albo na ten zastrzeżony w
biurze. I pamiętaj - nie ćpaj.
73
Jeśli tam przyjdę i zastanę cię
zaćpanego, to obiecuję, że wydam
cię Joplinowi.
Właśnie skończył przeliczać
pieniądze, nie było ich dużo - i
rzucił je z pogardą na stół.
- Zachowaj to sobie na gazety
- rzekł z ironią. - Jak mam się
czegoś dowiedzieć, jeśli nie
mogę tam nic wydać?
- Na parę dni wystarczy,
resztę i tak przepijesz. Jeśli
zostaniesz dłużej niż parę dni,
podrzucę ci więcej. A zapłatę
dostaniesz po robocie, nie
przed.
Potrząsnął głową i wstał.
- Mam dość twego skąpstwa. Sam
sobie wykonaj swoje polecenia.
Ja skończyłem.
- Jeśli dziś wieczór nie
pojedziesz do Halfmoon Bay, to
rzeczywiście skończysz -
zapewniłem go, zostawiając mu
wolną rękę w zrozumieniu mojej
groźby.
Po chwili wziął oczywiście
pieniądze i poszedł. Spór o
pieniądze na wydatki był między
nami stałym rytuałem wstępnym.
Po wyjściu Ryja rozsiadłem się
wygodnie i wypaliłem kilka
papierosów rozmyślając nad tą
sprawą. Najpierw zniknęła
dziewczyna z dwudziestoma
tysiącami dolarów, potem poeta i
oboje, na stałe czy też nie,
pojechali do White Shack. Z
pozoru sprawa była jasna.
Dziewczyna zmiękczyła Pangburna
na tyle, że wypisał jej fałszywy
czek z rachunku Axforda, i
potem, po różnych zdarzeniach,
74
których znaczenia jeszcze nie
znałem, gdzieś się ukryli.
Pozostały jeszcze dwa ślady.
Pierwszy: znalezienie wspólnika,
który wysyłał listy do Pangburna
i odebrał bagaż dziewczyny; tym
zajmie się nasze biuro w
Baltimore. Drugi: kto jechał
taksówką z mieszkania dziewczyny
do hotelu Marquis?
Może to nie mieć żadnego
związku ze sprawą albo - wprost
przeciwnie. Powiedzmy, że znajdę
jakieś powiązania między hotelem
Marquis a White Shack. To by
zamknęło ten ślad. W książce
telefonicznej znalazłem numer
motelu. Potem udałem się do
hotelu Marquis. W centrali
telefonicznej hotelu zastałem
dziewczynę, która już kiedyś
oddała mi przysługę.
- Kto dzwonił do Halfmoon Bay?
- spytałem.
- O Boże - opadła na krzesło i
różową dłonią delikatnie
pogładziła swe misternie ułożone
rude włosy. - I bez pamiętania
wszystkich rozmów jest dość
roboty. To nie pensjonat. Mamy
tu więcej niż jedną rozmowę w
tygodniu.
- Nie macie wielu rozmów z
Halfmoon Bay - nalegałem,
opierając się o kontuar i migając
pięciodolarowym banknotem. -
Powinna pani pamiętać te
75
ostatnie.
- Sprawdzę kwity.
- Mam coś. Z pokoju 522, dwa
tygodnie temu.
- Pod jaki numer dzwoniono?
- Halfmoon Bay 51.
Był to numer motelu. Banknot
pięciodolarowy zmienił
właściciela.
- Czy 522 to stały gość?
- Tak. Pan Kilcourse. Jest od
trzech - czterech miesięcy.
- Kim jest ten pan?
- Nie wiem. Ale moim zdaniem
to dżentelmen.
- Pięknie. Jak wygląda?
- Młody, ale już trochę
siwieje. Ma ciemną cerę. Jest
przystojny i wygląda jak aktor
filmowy.
- Jak Bull Montana? - spytałem
odchodząc.
Klucz do pokoju 522 wisiał w
recepcji. Usiadłem tak, bym mógł
go widzieć. Mniej więcej po
godzinie recepcjonista podał go
mężczyźnie, który rzeczywiście
wyglądał trochę jak aktor. Około
trzydziestki, o ciemnej cerze i
ciemnych włosach, siwiejących na
skroniach. Miał ponad metr
osiemdziesiąt wzrostu, był
elegancko ubrany i szczupły.
Z kluczem w ręku wszedł do
windy.
Zadzwoniłem do Agencji i
poprosiłem Starego, by przysłał
76
mi Dicka Fowleya. Dick zjawił
się po dziesięciu minutach. Jest
to drobniutki Kanadyjczyk - waży
niecałe pięćdziesiąt kilo - i
nie znam detektywa, który by
umiał tak dobrze śledzić, a znam
ich prawie wszystkich.
- Mam tu pewnego ptaszka,
któremu potrzebny jest ogon -
powiedziałem Dickowi. - Nazywa
się Kilcourse, pokój 522. Czekaj
na zewnątrz, pokażę ci go.
Wróciłem do hallu i czekałem.
O ósmej Kilcourse wyszedł z
hotelu. Poszedłem za nim
kawałek, przekazałem Dickowi i
wróciłem do domu, aby być pod
telefonem, gdyby zadzwonił
Świński Ryj. Tej nocy telefonu
nie było.
* * *
Gdy nazajutrz rano zjawiłem
się w Agencji, Dick już na mnie
czekał.
- I jak? - spytałem.
- Do diabła! - Kiedy Dick jest
wzburzony, mówi telegraficznymi
skrótami, a właściwie teraz był
wyraźnie zły.
- Dwie przecznice. Zerwał się.
Jedyna taksówka.
- Rozpoznał cię?
- Nie. Cwaniaczek. Na wszelki
wypadek.
- Spróbuj jeszcze raz. Lepiej
miej pod ręką samochód, gdyby
znów próbował cię zgubić.
Dick właśnie wychodził, kiedy
zadzwonił telefon. To był Ryj,
dzwonił na zastrzeżony numer.
- Masz coś? - spytałem.
- Mnóstwo - pochwalił się.
- Spotkamy się u mnie za
77
dwadzieścia minut -
powiedziałem.
Mój ziemistolicy informator
promieniał. Jego chód
przypominał murzyński taniec, a
kąciki ust, ten z tikiem,
wyrażał wiedzę godną Salomona.
- Przetrząsnąłem wszystko -
powiedział z dumą. - Dla mnie
nie ma trudności. Byłem tam i
rozmawiałem z każdym, kto coś
wie, widziałem wszystko, co było
do zobaczenia, i prześwietliłem
tę spelunę od piwnicy po dach. I
zrobiłem...
- Tak, tak - przerwałem mu. -
Moje gratulacje i tak dalej. Ale
co masz?
- Zaraz ci powiem - podniósł
rękę do góry, jak policjant
kierujący ruchem. - Spokojnie.
Wszystko ci powiem.
- Jasne. Wiem. Jesteś
wspaniały i mam szczęście, że
robisz za mnie moją robotę i tak
dalej. Ale czy Pangburn tam
jest?
- Zaraz do tego dojdę. Więc
pojechałem tam i...
- Widziałeś Pangburna?
- Właśnie mówię, pojechałem
tam i...
- Ryju - powiedziałem - guzik
mnie obchodzi, co robiłeś. Czy
widziałeś Pangburna?
- Tak. Widziałem go.
- Fajnie. A teraz, co
78
widziałeś?
- Urzęduje tam u Blaszanej
Gwiazdy. On i ta jego kobieta, której
zdjęcie mi dałeś, są tam oboje.
Ona jest od miesiąca. Nie
widziałem jej, ale powiedział mi
jeden kelner. Pangburna
widziałem osobiście. Nie
afiszuje się zbytnio. Głównie
siedzą na zapleczu, tam gdzie
mieszka Blaszana Gwiazda.
Pangburn jest od niedzieli.
Pojechałem tam i...
- Dowiedziałeś się, kim jest
ta dziewczyna? I w ogóle o co
chodzi?
- Nie. Pojechałem tam i...
- W porządku. Pojechałeś tam
znowu dziś wieczór. Zadzwoń do
mnie, jak będziesz pewien, że
Pangburn tam jest, że nie
wyszedł. Nie pomyl się. Nie chcę
robić fałszywego alarmu. Dzwoń
pod zastrzeżony numer Agencji i
temu, kto odbierze, powiedz, że
będziesz w mieście późno. Będzie
to znaczyło, że Pangburn tam
jest, a ty możesz zadzwonić od
Joplina nie budząc podejrzeń.
- Muszę mieć więcej forsy -
powiedział wstając. - To
kosztuje...
- Rozpatrzę twoje podanie -
obiecałem. - A teraz już cię nie
ma i daj mi znać, jak tylko
upewnisz się, że Pangburn tam
jest.
79
Potem udałem się do biura
Axforda.
- Chyba wpadłem na trop -
poinformowałem milionera. -
Prawdopodobnie dziś wieczór
będzie pan mógł z nim
porozmawiać. Mój człowiek
twierdzi, że widział go wczoraj
wieczorem w White Shack i że
pański szwagier prawdopodobnie
tam mieszka. Jeśli dziś wieczór
znowu się pokaże, to możemy tam
jechać.
- Dlaczego nie możemy jechać
od razu?
- W ciągu dnia w lokalu jest
raczej pusto i mój człowiek nie
może się tam plątać nie
wzbudzając podejrzeń. Wolałbym,
żebyśmy my dwaj się tam nie
pokazywali, dopóki nie będziemy
pewni, że spotkamy Pangburna.
- To co mam robić?
- Proszę przygotować na
wieczór jakiś szybki samochód i
być w pogotowiu.
- W porządku. Będę w domu wpół
do szóstej. Podjadę po pana, jak
tylko mi pan da znać.
O wpół do dziesiątej
siedziałem obok Axforda w
potężnym zagranicznym
samochodzie i z hukiem
pędziliśmy drogą do Halfmoon
Bay. Dzwonił Ryj.
Nie rozmawialiśmy wiele
podczas jazdy, która dzięki temu
80
kolosowi trwała krótko. Axford
siedział spokojny za kierownicą;
po raz pierwszy zauważyłem, że
ma dość mocną szczękę.
Motel White Shack mieścił się
w dużym, kwadratowym budynku z
imitacji kamienia. Był trochę
odsunięty od drogi i prowadziły
do niego dwa półkoliste
podjazdy. Pośrodku tego półkola
stały jakieś szopy, w których
klienci Joplina parkowali
samochody. Gdzieniegdzie były
też klomby i kępy krzaków.
Wciąż z dużą szybkością
skręciliśmy na podjazd i...
Axford gwałtownie zahamował,
wielka maszyna zatrzymała się w
miejscu rzucając nas na przednią
szybę. W ostatniej chwili
uniknęliśmy wjechania w gromadę
ludzi, którzy nagle pojawili się
przed maską.
W świetle naszych reflektorów
wyraźnie było widać blade,
przerażone twarze, spojrzenia
rzucane ukradkiem i ordynarną
ciekawość gapiów. Poniżej twarzy
białe ręce i ramiona, błyszczące
suknie i biżuteria na
ciemniejszym tle ubrań męskich.
To było moje pierwsze
wrażenie, a kiedy już odjąłem
głowę od przedniej szyby, zdałem
sobie sprawę, że ta grupa ludzi
ma jakieś centrum, coś wokół
czego się skupia. Uniosłem się
próbując dojrzeć coś ponad
głowami tłumu, lecz
bezskutecznie.
Wyskoczyłem na podjazd i
przepchnąłem się między ludźmi.
Na białym żwirze twarzą do
81
ziemi leżał człowiek. Był to
szczupły mężczyzna w ciemnym
ubraniu, a tuż nad
kołnierzykiem, w miejscu, gdzie
głowa łączy się z szyją, miał
dziurę. Przykucnąłem, by zajrzeć
mu w twarz. Potem wydostałem się
z tłumu i wróciłem do auta.
Silnik nadal pracował; Axford
właśnie wysiadł.
- Pangburn nie żyje.
Zastrzelony!
Axford powoli zdjął
rękawiczki, złożył je porządnie
i schował do kieszeni. Potem
kiwnął głową na znak, że
zrozumiał moje słowa, i ruszył w
kierunku tłumu stojącego nad
martwym poetą. Ja zaś
rozglądałem się za Ryjem.
Znalazłem go na tarasie,
wspartego o balustradę.
Przeszedłem tak, by mógł mnie
zauważyć, i zniknąłem za rogiem
budynku; było tam trochę
ciemniej.
Wkrótce dołączył do
mnie.Choć noc nie była chłodna,
szczękał zębami.
- Kto go załatwił? - spytałem.
- Nie wiem - wyjęczał. Po raz
pierwszy usłyszałem, jak
przyznaje się do swojej
całkowietej porażki. - Byłem w
środku. Uważałem na pozostałych.
- Jakich pozostałych?
- Na Blaszaną Gwiazdę,
82
jakiegoś faceta, którego nigdy
przedtem nie widziałem, i
dziewczynę. Nie myślałem, że
chłopak wyjdzie. Nie miał
kapelusza.
- A czego się dowiedziałeś?
- Chwilę po tym, jak dzwoniłem
do ciebie, dziewczyna i Pangburn
wyszli z zaplecza i usiedli przy
stoliku z drugiej strony tarasu,
gdzie jest dość ciemno. Jedli
przez chwilę, a potem przyszedł
ten drugi facet i przysiadł się
do nich. Nie znam jego nazwiska,
ale chyba gdzieś go widziałem.
Wysoki, modnie ubrany.
To mógł być Kilcourse.
- Rozmawiali przez chwilę,
potem dosiadł się Joplin.
Siedzieli może przez kwadrans,
śmiejąc się i gadając. Miałem
stolik, od którego mogłem ich
obserwować, a był tłok, więc
bałem się, że stracę ten stolik,
jak odejdę, dlatego nie
poszedłem za chłopakiem. Nie
miał kapelusza, więc nie
myślałem, że gdzieś idzie. Ale
musiał chyba przejść przez dom i
wyjść na zewnątrz, a za chwilę
usłyszałem jakiś odgłos,
myślałem, że to gaźnik, a potem
warkot szybko ruszającego auta.
I wtedy jakiś facet wrzasnął, że
na dworze jest trup. Wszyscy
wybiegli i to był Pangburn.
- Jesteś absolutnie pewien, że
83
Joplin, Kilcourse i dziewczyna
byli przy stoliku, kiedy zabito
Pangburna?
- Absolutnie - powiedział Ryj
- o ile ten ciemny facet nazywa się
Kilcourse.
- Gdzie są teraz?
- U Joplina. Poszli tam od
razu, jak zobaczyli, że Pangburn
nie żyje.
Nie miałem złudzeń co do Ryja.
Wiedziałem, że bez wahania by
mnie sprzedał i zapewnił alibi
mordercy poety. Ale jeśli to
Joplin, Kilcourse lub dziewczyna
załatwili go i przekupili mojego
informatora, to i tak nie
mógłbym udowodnić, że nie byli
na tylnym tarasie, kiedy padł
strzał. Joplin miał tłumy
takich, którzy by bez mrugnięcia
okiem przysięgli na wszystko, co
im powie. Wiedziałem, że będzie
kilkunastu świadków ich
obecności na tylnym tarasie.
Tak więc musiałem przyjąć, że
Ryj mówi prawdę, nie miałem
innego wyjścia.
- Widziałeś Dicka Fowleya? -
spytałem, bo Dick przecież
śledził Kilcourse'a.
- Nie.
- Rozejrzyj się za nim.
Powiedz mu, że poszedłem pogadać
z Joplinem i żeby tam przyszedł.
Potem bądź pod ręką, gdybym cię
potrzebował.
Wszedłem przez drzwi
balkonowe, minąłem pusty parkiet
taneczny i poszedłem na górę do
mieszkania Joplina na drugim
piętrze. Znałem drogę; nie byłem
tu po raz pierwszy. Jesteśmy
84
starymi przyjaciółmi.
Szedłem tym razem po to, żeby
jego i jego przyjaciół trochę
przepytać, z nikłą nadzieją na
powodzenie, nie miałem bowiem
przeciw nim żadnych dowodów.
Mogłem oczywiście zahaczyć
dziewczynę, ale nie bez
wyjawiania faktu, że zmarły
poeta podrobił podpis swego
szwagra na czeku. A to było
wykluczone.
- Wejść - zawołał mocny,
znajomy głos, gdy zapukałem do
drzwi salonu Joplina. Otworzyłem
i wszedłem.
Joplin Blaszana Gwiazda stał
pośrodku - wielki były
kasiarz o nadmiernie
rozrośniętych barach i tępej,
końskiej twarzy. Nieco z tyłu
siedział na stole Kilcourse,
ukrywający czujność pod pozorami
rozbawienia. Po przeciwnej
stronie pokoju, na oparciu
wielkiego, skórzanego fotela
siedziała dziewczyna, którą
znałem jako Jeanne Delano. Poeta
nie przesadzał mówiąc, że jest
piękna.
- Ty? - mruknął Joplin, gdy
zobaczył, że to ja. - Czego
chcesz do cholery?
- A co masz?
Nie byłem zbyt skupiony na tej
wymianie zdań - przypatrywałem
się dziewczynie. Było w niej coś
85
znajomego, nie mogłem jej jednak
zidentyfikować. Może jej nigdy
nie widziałem, a może to
wrażenie wzięło się stąd, że tak
długo gapiłem się w fotografię,
którą dał mi Pangburn. Ze
zdjęciami tak bywa.
Joplin rzekł tymczasem:
- Na pewno nie mam czasu, żeby
go marnować.
Na co ja:
- Gdybyś zaoszczędził czas,
który dostałeś od sędziów, na
pewno miałbyś go dosyć.
Gdzieś tę dziewczynę już
widziałem. Była szczupła, ubrana
w niebieską, błyszczącą suknię
odsłaniającą to, co było warte
pokazania: przód, plecy i
ramiona. Miała gęste, ciemne
włosy i owalną twarz o cerze
prawdziwie różowej. Szeroko
rozstawione szare oczy
rzeczywiście, jak to określił
poeta, przypominały polerowane
srebro. Mierzyliśmy się wzrokiem
i ciągle nie mogłem jej
skojarzyć. Kilcourse nadal
siedział na stole, machając
nogą.
Joplin zniecierpliwił się.
- Może przestaniesz gapić się
na dziewczynę i powiesz mi,
czego chcesz?
Dziewczyna uśmiechnęła się
ironicznie, odsłaniając swe
ostre jak szpilki, drobne,
86
zwierzęce ząbki. I po tym
uśmiechu ją poznałem.
Zwiodły mnie włosy i cera.
Kiedy ją osstatnio widziałem -
jedyny zresztą raz - jej twarz
była marmurowobiała, a włosy
krótkie, koloru ognia. Ona,
jedna staruszka, trzech mężczyzn
i ja bawiliśmy się pewnego
wieczoru w chowanego w pewnym
domu przy Turk Street. Zabawa
dotyczyła zabójstwa posłańca
bankowego i kradzieży akcji
wartości stu tysięcy dolarów.
Przez jej intrygi trzej
wspólnicy zginęli tamtego
wieczoru, a czwarty, Chińczyk,
poszedł na szubienicę. Miała
wtedy na imię Elwira i od czasu
jej ucieczki tamtej nocy
szukaliśmy jej bezskutecznie po
całym kraju i za granicą.
Mimo że starałem się nie
pokazać tego po sobie, musiała
zorientować się, że ją poznałem,
bo kocim ruchem zeskoczyła z
fotela i ruszyła ku mnie. Jej
oczy były teraz raczej stalowe
niż srebrne.
Wyjąłem pistolet.
Joplin zrobił krok w moim
kierunku.
- O co chodzi?
Kilcourse zsunął się ze stołu
i rozluźnił krawat.
- Chodzi o to - powiedziałem -
że dziewczyna jest poszukiwana
za morderstwo sprzed paru
miesięcy, a może i za dzisiejsze
też. Tak czy siak...
87
Usłyszałem pstryknięcie
wyłącznika gdzieś za moimi
plecami i pokój pogrążył się w
ciemnościach.
Ruszyłem nie zważając dokąd,
byle nie zostać tam, gdzie mnie
zaskoczyła ciemność.
Oparłem się o ścianę i
przykucnąłem.
- Szybko! - ostry szept od
strony, jak się domyślałem,
drzwi.
Ale obie pary drzwi pokoju
były zamknięte, bo po otworzeniu
musiałoby wpaść trochę światła z
korytarza. W ciemnościach
słyszałem jakieś ruchy, ale na
jaśniejszym tle okna nie ukazała
się żadna postać.
Coś miękko trzasnęło tuż obok
mnie, zbyt słabo jak na
repetowanie pistoletu. Mógł to
być odgłos otwieranego noża
sprężynowego, a pamiętałem, że
Joplin Blaszana Gwiazda lubi ten
rodzaj broni.
- Chodź! - Ostry szept jak
cios przeciął ciemność.
Odgłosy, przytłumione,
nierozpoznawalne, jakiś dźwięk,
całkiem blisko...
Nagle silna dłoń zacisnęła się
na moim ramieniu i czyjeś mocne
ciało na mnie naparło. Uderzyłem
pistoletem i usłyszałem jęk.
Ręka przesunęła się w kierunku
mojego gardła.
Huknąłem w czyjeś kolano i
znowu jęk.
Coś paliło mnie w boku.
88
Walnąłem znowu pistoletem -
odsunąłem go nieco do tyłu, by
uwolnić lufę od miękkiej
przeszkody, i nacisnąłem spust.
Odgłos strzału. Głos Joplina w
moich uszach, zadziwiająco
spokojny i rzeczowy.
- Cholera. Trafił mnie.
Odsunąłem się od niego w
kierunku żółtawej plamy padającej przez
otwarte drzwi. Nie słyszałem, by
ktoś wychodził. Zbyt byłem
zajęty.Zrozumiałem jednak, że
Joplin miał odwrócić moją uwagę,
by umożliwić ucieczkę pozostałym.
Nie spotkałem nikogo, gdy
zbiegałem, staczając się i
ześlizgując ze schodów - po tyle
stopni naraz, ile się tylko
dało. Przy wejściu na parkiet
taneczny w drogę wszedł mi
któryś z kelnerów. Nie wiem, czy
zrobił to specjalnie. Nie
pytałem. Walnąłem go na płask
pistoletem w twarz i poszedłem
dalej. Raz przeskoczyłem przez
jakąś nogę, która chciała mnie
podciąć, a przy drzwiach
wyjściowych musiałem załatwić
jeszcze jedną twarz.
Już na podjeździe zobaczyłem
tylne światła samochodu
skręcającego na wschód w główną
drogę.
Biegnąc do samochodu Axforda
zauważyłem, że zabrano już ciało
Pangburna. Parę osób stało
89
jeszcze koło tego miejsca i
gapiło się na mnie z otwartymi
ustami.
Auto miało wciąż włączony
silnik, jak je zostawił Axford.
Błyskawicznie przejechałem przez
klomb i skręciłem na szosę. Po
pięciu minutach miałem już przed
sobą czerwone światełka.
Samochód, którym jechałem, był
dużo szybszy, niż potrzebowałem;
nawet bym nie wiedział, jak
wykorzystać jego całą moc. Nie
wiem, z jaką prędkością jechał
samochód przede mną, ale
zbliżałem się do niego tak
szybko, jakby stał w miejscu.
Dwa i pół kilometra, może
trzy...
Nagle zobaczyłem człowieka
przed maską, tuż, poza zasięgiem
moich świateł. Gdy dostał się w
światło, stwierdziłem, że to
Świński Ryj.
Stał naprzeciwko mnie pośrodku
szosy z pistoletem w każdej
ręce.
Pistolety rozbłysły nagle
czerwono i zgasły, rozbłysły
jeszcze raz i zgasły - jak dwie
żarówki w systemie alarmowym.
Przednia szyba rozprysnęła
się.
Świński Ryj - informator,
którego nazwisko było wzdłuż
całego wybrzeża Pacyfiku
synonimem tchórzostwa - stał
90
pośrodku szosy i strzelał w
kierunku pędzącej wprost na
niego metalowej komety...
Nie widziałem końca.
Przyznaję szczerze: zamknąłem
oczy, kiedy jego zacięta blada twarz
pojawiła się tuż nad maską mego
wozu. Metalowy kolos drgnął -
nieznacznie - i oto droga przede
mną była pusta, z wyjątkiem
oddalającego się czerwonego
światła. Przedniej szyby nie
było. Wiatr targał mnie za
włosy, przymrużone oczy łzawiły.
Nagle zdałem sobie sprawę, że
mówię sam do siebie. To był Ryj.
To był Ryj. Zabawne. Nie
zdziwiłem się, że mnie oszukał.
Tego się można było spodziewać.
Nie zdziwiło mnie też, że
zakradł się za mną do pokoju i
zgasił światło. Ale że stał tak
na drodze i zginął...
Pomarańczowa smuga z jadącego
przede mną samochodu przerwała
moje rozmyślania. Kula nie
doszła do mnie - niełatwo
strzelić celnie z jednego
jadącego auta do drugiego - ale
wiedziałem, że przy mojej
szybkości wkrótce stanę się
dobrym celem.
Włączyłem reflektor nad deską
rozdzielczą. Nie dogoniłem
jeszcze auta przede mną, ale
zobaczyłem, że prowadzi je
dziewczyna, a obok niej siedzi
odwrócony w moją stronę
Kilcourse. Był to żółty samochód
sportowy.
Zwolniłem. W pojedynku z
Kilcoursem byłbym w
niekorzystnej sytuacji -
91
zmuszony równocześnie prowadzić
auto i strzelać. Należało
utrzymać odległość, aż
dojedziemy do jakiegoś mista, co
było przecież nieuniknione. O
tej porze, przed północą, na
ulicach będą ludzie i
policjanci. Wtedy się zbliżę i
moje zwycięstwo będzie
pewniejsze.
Po paru kilometrach zwierzyna,
na którą polowałem, zniweczyła
mój plan.Żółte auto zwolniło,
zakręciło i stanęło w poprzek
szosy. Kilcourse i dziewczyna
wyskoczyli i przycupnęli za nim
jak za barykadą.
Kusiło mnie, żeby ich po
prostu staranować, ale była to
słaba pokusa i gdy zakończyła
swe krótkie życie, nacisnąłem na
hamulce i zatrzymałem się.
Reflektorem poszukałem żółtego
samochodu..
Błysnęło gdzieś z okolic jego
kół. Reflektor zatrząsł się
gwałtownie, ale szkło pozostało
całe. Jasne, że będzie to ich
pierwszy cel, i...
Skuliłem się w samochodzie,
czekając, by kula zniszczyła
reflektor, zdjąłem buty i
płaszcz.
Trzeci strzał załatwił
reflektor.
Wyłączyłem pozostałe światła,
zacząłem biec i zatrzymałem się
92
dopiero tuż koło żółtego auta.
Pewny i bezpieczny numer.
Dziewczyna i Kilcourse
wpatrywali się w silne światło
reflektora. Kiedy zgasł i kiedy
wyłączyłem pozostałe światła,
zostali całkowicie oślepieni,
ich oczy wymagały co najmniej
minuty, by się przyzwyczaić do
szaroczarnej nocy. W skarpetkach
poruszałem się bezszelestnie i w
tej chwili dzielił nasz już
tylko żółty samochód. Ja o tym
wiedziałem; oni nie.
Z okolic maski Kilcourse
odezwał się cicho.
- Spróbuję załatwić go z rowu.
Strzelaj do niego od czasu do
czasu, niech się tym zajmie.
- Nie widzę go -
zaprotestowała dziewczyna.
- Oczy ci się zaraz
przyzwyczają. Strzelaj w stronę
auta.
Przesunąłem się ku masce;
dziewczyna strzeliła w kierunku
mego samochodu.
Kilcourse na czworakach
posuwał się w kierunku rowu
biegnącego wzdłuż południowej
strony szosy. Ugiąłem nogi
planując szybki skok i cios
pistoletem w tył głowy. Nie
chciałem go zabić, tylko szybko
usunąć z drogi. Była przecież
jeszcze dziewczyna, co najmniej
równie niebezpieczna jak on.
93
Gdy gotowałem się do skoku,
kierowany być może instynktem
osaczonego, odwrócił się i
zobaczył mnie czy raczej po
prostu jakiś groźny cień.
Zamiast więc skoczyć,
strzeliłem.
Nie sprawdzałem, czy trafiłem.
Z tej odległości nie można było
spudłować. Zgiąłem się wpół i
prześliznąłem ku tyłowi auta,
wciąż po mojej jego stronie.
Czekałem.
Dziewczyna zrobiła to, co i ja
bym pewnie zrobił na jej
miejscu. Nie strzeliła i nie
ruszyła się w kierunku, skąd
padł strzał. Myślała, że byłem
w rowie przed Kilcourse'em i że
teraz będę chciał zajść ją od
tyłu. By mnie uprzedzić,
okrążyła tył samochodu, by
zasadzić się na mnie od strony
wozu Axforda.
Gdy więc wynurzyła się zza
rogu, jej delikatnie rzeźbiony
nosek natknął się na lufę mojego
pistoletu.
Krzyknęła.
Kobiety nie zawsze są rozsądne
- często lekceważą takie
drobiazgi, jak wymierzony w nie
pistolet. Na szczęście złapałem
ją za rękę. Gdy moja dłoń
zacisnęła się na jej pistolecie,
dziewczyna pociągnęła za spust,
przycinając mi kurkiem czubek
palca wskazującego. Wyrwałem jej
broń i uwolniłem palec.
Nie miałem jej jeszcze z
głowy. Stałem trzymając pistolet
niecałe dziesięć centymetrów od
niej, a ona rzuciła się w
94
kierunku kępy drzew tworzących
czarną bryłę po stronie
północnej.
Kiedy ochłonąłem ze zdziwienia
po tym amatorskim wyczynie,
schowałem oba pistolety do
kieszeni i zdzierając sobie
stopy, ruszyłem za nią.
Próbowała właśnie przeskoczyć
przez płot z drutu.
- Przestań się wygłupiać,
dobrze? - powiedziałem karcąco.
Lewą rękę zacisnąłem na jej
przegubie i pociągnąłem ją do
auta. - To poważna sprawa. Nie
bądź dziecinna!
- Boli!
Wiedziałem, że nic ją nie
boli; wiedziałem też, że winna
jest śmierci czterech czy może
pięciu osób, a jednak zwolniłem
uścisk, aż stał się niemal
przyjazny. Poszła ze mną
posłusznie do samochodu. Wciąż
trzymając ją za rękę włączyłem
światła. Kilcourse leżał poniżej
smugi światła, twarzą do ziemi,
z jedną nogą podciągniętą.
Ustawiłem dziewczynę w świetle
reflektorów.
- Stój tu i bądź grzeczna -
powiedziałem. - Jeden ruch i
załatwię ci nogę.
Nie żartowałem.
Znalazłem pistolet
Kilcourse'a, schowałem go do
kieszeni i ukląkłem przy ciele.
95
Nie żył. Kula trafiła go tuż
nad obojczykiem.
- Czy on... - wargi jej
drżały.
- Tak.
Spojrzała na niego i przeszedł
ją dreszcz.
- Biedny Fag - wyszeptała.
Już mówiłem, że była piękna, a
teraz, w oślepiającym świetle
reflektorów, wydawała się
jeszcze piękniejsza. Mogła
wywołać głupie myśli nawet u
zwykłego łapacza złodziei w
średnim wieku. Była...
To chyba dlatego spojrzałem na
nią groźnie i rzekłem:
- Tak, biedny Fag i biedny
Hook, i biedny Tai, i biedny
goniec z Los Angeles, i biedny
Burke - wymieniłem tych, o
których wiedziałem, że umarli,
bo ją kochali.
Nie wybuchnęła złością. Jej
wielkie, szare oczy patrzyły na
mnie przenikliwie, a piękna,
owalna twarz, okolona masą
ciemnych włosów (wiedziałem, że
farbowanych), była smutna.
- Ty chyba myślisz... -
zaczęła.
Miałem już dosyć. Przeszły mnie
ciarki.
- Idziemy. Kilcourse i
samochód na razie zostaną.
Nie odpowiedziała, ale poszła
ze mną do auta i siedziała
96
cicho, gdy wkładałem buty. Na
tylnym siedzeniu znalazłem dla
niej jakieś okrycie.
- Lepiej to narzuć. Nie ma
przedniej szyby. Może być zimno.
Bez słowa zrobiła, co
powiedziałem, ale kiedy po
wyminięciu żółtego auta
jechaliśmy już drogą na wschód,
położyła rękę na moim ramieniu.
- Nie wracamy do White Shack?
- Nie. Jedziemy do Redwood
City, do więzienia.
Przejechaliśmy może półtora
kilometra i, nie patrząc nawet
na nią, wiedziałem, że studiuje
mój raczej nieforemny profil.
Potem jej dłoń znów znalazła się
na moim ramieniu: pochyliła się
ku mnie, tak że czułem na
policzku ciepło jej oddechu.
- Stań na chwilę. Chcę ci..
Chcę ci coś powiedzieć.
Zatrzymałem auto na poboczu i
obróciłem się nieco w jej
stronę.
- Zanim zaczniesz -
powiedziałem - chcę, żebyś
wiedziała, że stanąłem tylko po
to, żebyś opowiedziała o
Pangburnie. Jak tylko zboczysz
z tematu, ruszamy do Redwood
City.
- Nie chcesz wiedzieć o Los
Angeles?
- Nie. To już zamknięta
sprawa. Wy wszyscy, ty i Hook
97
Riordan, i Tai Choon Tau, i
państwo Quarre jesteście
odpowiedzialni za śmierć
posłańca, nawet jeśli w
rzeczywistości to Hook go zabił.
Hook i państwo Quarre zginęli
tej nocy, gdy mieliśmy ten
bankiet na Turk Street. Taia
powieszono w zeszłym miesiącu.
Teraz mam i ciebie. Mieliśmy
dość dowodów, by powiesić
Chińczyka, i mamy ich jeszcze
więcej przeciwko tobie. To już
skończone, załatwione. Jeśli
chcesz coś powiedzieć o śmierci
Pangburna, to słucham. W
przeciwnym razie...
Sięgnąłem do stacyjki.
Powstrzymało mnie jej
dotknięcie.
- Chcę ci o tym opowiedzieć -
powiedziała z naciskiem. - Chcę,
żebyś poznał prawdę. Wiem, że
zawieziesz mnie do Redwood City.
Nie myśl, że oczekuję... że mam
jakieś głupie nadzieje. Ale
chciałabym, żebyś znał prawdę.
Nie wiem, czemu miałoby mi na
tym specjalnie zależeć, ale...
Zawiesiła głos.
A potem zaczęła mówić, bardzo
szybko, jak ktoś, kto się boi,
że mu przerwą, zanim skończy;
siedziała pochylona do przodu, a
jej piękna, pociągła twarz była
bardzo blisko mojej.
- Jak wtedy wybiegłam z tego
domu przy Turk Street, kiedy ty
walczyłeś z Taiem, miałam zamiar
uciec z San Francisco. Miałam
parę tysięcy dolarów, mogłam
jechać, dokąd chciałam. A potem
pomyślałam, że tego się właśnie
98
będziecie spodziewać, i
zdecydowałam, że najbezpieczniej
będzie zostać na miejscu. Kobieta
łatwo może zmienić wygląd.
Miałam krótkie, rude włosy,
jasną cerę i ubierałam się
jaskrawo. Ufarbowałam po prostu
włosy, kupiłam tresę, by je
przedłużyć, za pomocą
specjalnego kremu zmieniłam
kolor skóry i kupiłam ciemne
ubranie. Potem, pod nazwiskiem
Jeanne Delano, wynajęłam
mieszkanie przy Ashbury Avenue i
byłam już kimś zupełnie innym.
Ale, choć wiedziałam, że nikt
mnie nie pozna, czułam się
lepiej siedząc głównie w domu.
Dla zabicia czasu dużo czytałam.
Tak właśnie natrafiłam na
książkę Burke'a. Czy czytujesz
poezje?
Potrząsnąłem głową. Od
Halfmoon Bay nadjechało jakieś
auto, pierwsze, jakie widziałem,
odkąd opuściliśmy White Shack.
Poczekała, aż przejedzie, i
mówiła dalej, wciąż tak samo
szybko.
- Burke to oczywiście nie
geniusz, ale było coś w
niektórych jego wierszach, co
mnie wzruszało. Napisałam do
niego, że podobają mi się jego
utwory, i wysłałam list na adres
wydawcy. Po paru dniach dostałam
odpowiedź od Burke'a i
99
dowiedziałam się, że mieszka w
San Francisco, nie wiedziałam
tego. Wymieniliśmy jeszcze kilka
listów, zanim zaproponował
spotkanie. Nie wiem, czy go
kochałam czy nie; nawet na
początku. Lubiłam go, a jego
miłość była tak gorąca i tak mi
pochlebiało, że zaleca się do
mnie sławny poeta, że wzięłam to
za miłość. Obiecałam wyjść za
niego za mąż.
Nie powiedziałam mu
wszystkiego o sobie, choć teraz
wiem, że byłoby to dla niego
nieistotne. Bałam się powiedzieć
mu prawdę, a nie potrafiłam
kłamać, więc nie mówiłam nic.
A potem, pewnego dnia,
spotkałam na ulicy Faga
Kilcourse'a, który mnie poznał
mimo moich nowych włosów, cery i
stroju. Fag nie był zbyt mądry,
ale miał piekielnie przenikliwy
wzrok. Nie mam do niego żalu.
Takie miał zasady. Śledził mnie
i przyszedł do mojego
mieszkania. Powiedziałam mu, że
mam zamiar wyjść za Burke'a i
być dobrą żoną. To było głupie.
Fag był uczciwy, w swoim fachu.
Gdybym mu powiedziała, że
urabiam Burke'a, bo chcę go
oskubać, zostawiłby mnie w
spokoju i trzymał się z daleka.
Ale gdy mu powiedziałam, że
skończyłam z kantami, że chcę
100
się ustatkować, stałam się dla
niego łupem, na który warto
zapolować. Wiesz, jak to jest ze
złodziejami - człowiek jest dla
nich albo kumplem, albo
potencjalną ofiarą. Skoro więc
nie byłam już złodziejką, uznał,
że mogę stać się łupem.
Dowiedział się o rodzinnych
powiązaniach Burke'a i postawił
sprawę jasno. Dwadzieścia
tysięcy dolarów albo mnie wyda.
Wiedział o tej robocie w Los
Angeles i o tym, że jestem
poszukiwana. Nie miałam innego
wyjścia. Zdawałam sobie sprawę,
że od niego nie ucieknę.
Powiedziałam Burke'owi, że
potrzebuję dwadzieścia tysięcy
dolarów. Nie myślałam, żeby miał
aż tyle, ale wiedziałam, że może
zdobyć. Trzy dni później dał mi
czek. Nie miałam pojęcia wtedy,
skąd wziął pieniądze, ale nawet
gdybym wiedziała, byłoby to bez
znaczenia. Musiałam je mieć.
Wieczorem powiedział mi, skąd
wziął; że podrobił podpis swego
szwagra. Powiedział mi, bo bał
się, że gdy sprawa wyjdzie na
jaw, będę uważana za współwinną.
Może jestem zepsuta, ale nie do
tego stopnia, by go wsadzać do
więzienia. Powiedziałam mu
wszystko. Nawet nie mrugnął
okiem. Nalegał, by zapłacić
Kilcourse'owi, żebym była
bezpieczna. Obmyślił też coś
więcej.
Burke był pewien, że szwagier
nie pośle go za to do więzienia,
ale na wszelki wypadek chciał,
żebym się przeprowadziła,
101
zmieniła znów nazwisko i ukryła
się gdzieś, dopóki nie
zobaczymy, jak Axford zareaguje.
Tego wieczoru, po jego wyjściu,
obmyśliłam swój własny plan.
Lubiłam Burke'a - za bardzo go
lubiłam, by zrobić z niego kozła
ofiarnego, a niezbyt wierzyłam w
dobre serce Axforda.
Był drugi dzień miesiąca.
Pomijając przypadek, Axford mógł
się dowiedzieć o sfałszowanym
czeku dopiero na początku
następnego miesiąca, kiedy bank
przyśle mu zrealizowane czeki.
Miałam więc miesiąc.
Następnego dnia pobrałam
wszystkie swoje pieniądze i
napisałam do Burke'a, że muszę
wyjechać do Baltimore.
Sfingowałam trop do Baltimore;
bagażem i listami zajął się mój
kumpel. Sama zaś pojechałam do
Joplina i poprosiłam, by mnie
ukrył. Dałam znać Fagowi i kiedy
się zjawił, powiedziałam mu, że
za dzień lub dwa będę miała
dla niego forsę.
Od tej pory przychodził prawie
codziennie i coraz łatwiej było
go zwodzić. Wkrótce listy
Burke'a zaczną do niego wracać,
a ja chciałam być na miejscu,
zanim zrobi coś głupiego.
Postanowiłam się z nim jednak
nie kontaktować, dopóki nie będę
mu mogła zwrócić pieniędzy, by
102
wpłacić je z powrotem, zanim
Axford dowie się o oszustwie.
Z Fagiem szło coraz łatwiej,
ale to jeszcze ciągle nie było
to. Nie chciał zrezygnować z
dwudziestu tysięcy dolarów,
które oczywiście cały czas
miałam przy sobie, jeśli nie
obiecam, że zostanę z nim na
zawsze. A ja ciągle myślałam, że
kocham Burke'a, i nie
zamierzałam wiązać się z Fagiem
nawet na krótko.
Wtedy pewnego wieczoru
zobaczył mnie Burke. Byłam
nieostrożna i pojechałam do
miasta autem Joplina, tym
żółtym. I oczywiście Burke mnie
zobaczył. Powiedziałam mu całą
prawdę. A on na to, że właśnie
wynajął detektywa, żeby mnie
odnalazł. W niektórych sprawach
był jak dziecko. Nie wpadło mu
do głowy, że kapuś odkryje całą
tę sprawę pieniędzy. Ale ja
wiedziałam, że lada dzień
fałszywy czek zostanie
ujawniony. Wiedziałam.
Gdy powiedziałam to Burke'owi,
załamał się zupełnie. Zniknęła
cała jego wiara w przebaczenie
szwagra. Wypaplałby wszystko
pierwszej napotkanej osobie.
Wzięłam go więc do Joplina.
Chciałam go tam przetrzymać parę
dni, aż się sprawa wyjaśni.
Jeśli w gazetach nie będzie nic
103
o czeku, to znaczy, że Axford
zatuszował sprawę i że Burke
może spokojnie wracać do domu i
naprawić szkodę. Gdyby zaś
gazety napisały o całej sprawie,
to wtedy Burke musiałby poszukać
jakiejś stałej kryjówki i ja też.
We wtorek wieczorem i w środę
rano gazety informowały o
zniknięciu Burke'a, nie
wspominały jednak o czeku.
Wyglądało to nieźle,
postanowiliśmy jednak jeszcze
dzień poczekać. Kilcourse już
wszystko wiedział, musiałam więc
dać mu te dwadzieścia tysięcy
dolarów. Ciągle miałam nadzieję
je odzyskać, trzymałam go więc
przy sobie. Trudno było mi
trzymać go z daleka od Burke'a,
bo wyobrażał sobie, że ma do
mnie jakieś prawa, i był
zazdrosny. Poprosiłam Blaszaną
Gwiazdę, by go trochę
postraszył, i odtąd Burke był
bezpieczny.
Dziś wieczór jeden z ludzi
Joplina powiedział, że pewien
człowiek, niejaki Świński Ryj,
kręci się tu od paru dni i
najwyraźniej interesuje się
nami. Pokazano mi Ryja i
zaryzykowałam, zjawiając się w
publicznej części lokalu i
siadąc przy stoliku blisko
niego. To nędzny łobuz, jak sam
dobrze wiesz, więc w niecałe
pięć minut miałam go przy swoim
stoliku, a po półgodzinie
wiedziałam, że dał ci cynk, że
Burke i ja jesteśmy w White
104
Shack. Nie powiedział tego tak
do końca, ale wystarczyło, żebym
domyśliła się reszty.
Powiedziałam o tym pozostałym.
Fag był za tym, żeby zabić
natychmiast Burke'a, i Ryja.
Wyperswadowałam mu to; nic by
nam to nie dało. Ryja owinęłam
sobie wokół palca. Skoczyłby za
mną w ogień. Zdawało mi się, że
przekonałam Faga, ale... W końcu
zdecydowaliśmy, że Burke i ja
weźmiemy auto i wyjedziemy, a
Ryj będzie udawał przed tobą
zaćpanego i pokaże ci jakąś
parę, kogokolwiek, że niby wziął
ich za nas. Poszłam po płaszcz i
rękawiczki, a Burke od razu do
auta. I Fag go zastrzelił. Nie
wiedziałam, że chce to zrobić!
Nie pozwoliłabym mu! Wierz mi!
Nie byłam tak zakochana w
Burke'u, jak myślałam, ale wierz
mi, że po tym, co dla mnie
zrobił, nie pozwoliłabym go
skrzywdzić!
Potem już nie miałam wyboru,
musiałam się ich trzymać.
Zmusiliśmy Ryja, by ci
powiedział, że gdy zastrzelono
Burke'a, cała nasza trójka była
na tylnym tarasie; załatwiliśmy
też, by inni to potwierdzili.
Potem przyszedłeś na górę i
rozpoznałeś mnie. Takie już moje
szczęście, że to akurat byłeś ty
- jedyny detektyw w San
Francisco, który mnie zna!
Resztę wiesz: że Świński Ryj
105
wszedł od tyłu i zgasił światło,
a Joplin przytrzymał cię, byśmy
mogli uciec, i potem, jak
zacząłeś nas gonić, Ryj
zaoferował się, że cię
powstrzyma, by umożliwić nam
ucieczkę, i teraz...
Zamilkła i zaczęła się trząść.
Płaszcz, który jej dałem, zsunął
się z jej białych ramion. Ja też
się trząsłem, może dlatego, że
była tak blisko mnie. Papieros,
który wyciągnąłem z kieszeni,
był cały pognieciony.
- I to wszystko, czego
zgodziłeś się wysłuchać -
powiedziała miękko. - Chciałam,
żebyś wiedział. Jesteś twardym
mężczyzną, a ja...
Odchrząknąłem i moja dłoń
trzymająca papierosa nagle
przestała się trząść.
- Nie ośmieszaj się, dobrze? -
powiedziałem. - Nieźle ci szło
do tej pory, nie psuj tego.
Zaśmiała się i była w tym i
pewność siebie, i trochę
zmęczenia. Przysunęła twarz
jeszcze bliżej do mojej, a jej
szare oczy były łagodne i
spokojne.
- Mały, grubiutki detektywie,
którego nazwiska nie znam - jej
głos był trochę znużony, a
trochę ironiczny - myślisz, że
gram, co? Myślisz, że gram o
swoją wolność? Może i tak. Na
106
pewno bym skorzystała, gdyby mi
ją ktoś zaoferował. Ale...
Mężczyźni uważali mnie za
piękną, a ja bawiłam się nimi.
Kobiety już takie są. Mężczyźni
mnie kochali, a ja robiłam z
nimi, co chciałam, uważając ich
za godnych pogardy. A potem
zjawia się taki mały tłuścioch,
detektyw, którego nazwiska nie
znam, i traktuje mnie, jakbym
była wiedźmą czy starą Indianką.
Nic dziwnego, że coś do niego
poczułam. Kobiety już takie są.
Czy jestem aż tak brzydka, że
mężczyzna może patrzeć na mnie
bez żadnego zainteresowania? Czy
jestem brzydka?
Pokręciłem głową.
- Jesteś całkiem ładna -
powiedziałem starając się, by
mój głos był tak samo obojętny
jak moje słowa.
- Ty świnio - jej uśmiech stał
się jeszcze łagodniejszy. - I to
właśnie przez to, że taki
jesteś, siedzę tu i wywnętrzam
się przed tobą. Gdybyś wziął
mnie w ramiona i przytulił do
piersi, o którą się już i tak
opieram, i gdybyś powiedział, że
nie czeka mnie więzienie, to
oczywiście ucieszyłabym się. Ale
gdybyś mnie przytulił, stałbyś
się tylko jednym z wielu, którzy
mnie kochają, których
wykorzystuję i po których
107
przychodzą następni. A ponieważ
nie robisz nic z tych rzeczy,
ponieważ jesteś jak z drewna,
pragnę cię. Czyż powiedziałabym
ci to, mój mały grubasku, gdyby
to była gra?
Mruknąłem niezobowiązująco i z
trudem powstrzymałem się przed
zwilżeniem suchych warg.
- Pójdę dziś do tego
więzienia, jeśli jesteś
rzeczywiście tym twardym
człowiekiem, który sprawił, że
wyznałam miłość jego nie
zainteresowanym uszom. Ale
przedtem, czy mógłbyś uczciwie
przyznać, że jestem więcej niż
"całkiem ładna"? Albo
przynajmniej daj mi uwierzyć, że
gdybym nie była więźniem, twój
puls biłby trochę szybciej, gdy
cię dotykam? Idę do tego
więzienia na dłużej, może nawet
na szubienicę. Czy będzie mi tam
towarzyszyć próżność, czy też
zniszczysz ją całkowicie? Zrób
coś, bym wiedziała, że nie
opowiedziałam tego wszystkiego
mężczyźnie, który był tym po
prostu znudzony.
Jej srebrnoszare oczy były
półprzymknięte; a głowa
odchylona do tyłu - widać było
małą, pulsującą żyłkę na szyi.
Nieruchome wargi, z których
uleciało ostatnie słowo,
odsłaniały lekko rozchylone
zęby. Moje dłonie zacisnęły się
mocno na jej białych ramionach.
Odchyliła głowę jeszcze
bardziej, zamknęła oczy, rękę
położyła mi na ramieniu.
- Jesteś piękna jak sam
108
diabeł! - wrzasnąłem jej w twarz
i rzuciłem ją na drzwi.
Chyba wieki trwało, zanim
uruchomiłem wóz i ruszyłem w
kierunku więzienia San Mateo.
Dziewczyna siedziała
wyprostowana, owinięta
płaszczem, który jej dałem.
Patrzyłem prosto przed siebie,
mrużąc oczy na wietrze, który
targał moje włosy i owiewał
twarz; brak przedniej szyby
przypomniał mi Świńskiego Ryja.
Świński Ryj, którego
tchórzostwo sławne było od
Seattle do San Diego, stał
niewzruszenie naprzeciw pędzącego
metalowego kolosa, z dwoma
marnymi pistoletami. To ona
sprawiła, ta siedząca obok mnie
kobieta! Zrobiła to z nim, który
nie był nawet człowiekiem!
Nędzny robak myślący tylko o
najbliższej dawce narkotyku,
poszedł zdecydowanie na śmierć,
aby ona mogła uciec; ona, ta
kobieta, którą trzymałem za
ramiona, której usta były tak
blisko moich!
Nacisnąłem gaz jeszcze
mocniej, z trudem trzymałem się
szosy.
Przejeżdżaliśmy przez jakieś
miasto: pierzchający
przechodnie, zdziwione twarze,
światła uliczne lśniące w moich
załzawionych od wiatru oczach.
109
Nic nie widząc minąłem drogę,
którą powinienem był jechać;
zawróciłem więc i znów byliśmy
na szosie.
Zatrzymałem się u stóp
niewysokiego pagórka.
Zwróciłem się twarzą do
dziewczyny.
- I w dodatku jeszcze łżesz! -
Wiedziałem, że drę się głupio,
nie potrafiłem jednak ściszyć
głosu. - Pangburn wcale nie
napisał nazwiska Axforda na
czeku. Nic o tym nie wiedział.
Związałaś się z nim, bo
wiedziałaś, że ma szwagra
milionera. Wyciągnęłaś z niego
wszystko, co wiedział o koncie
szwagra w Golden Gate. Ukradłaś
książeczkę czekową Pangburna -
nie znalazłem jej, gdy
przeszukiwałem jego pokój -
przelałaś pieniądze ze
sfałszowanego czeku Axforda na
konto Pangburna, wiedząc, że w
tej sytuacji nie będzie
kontrolowany. Następnego dnia
poszłaś z Pangburnem do banku
mówiąc, że chcesz dokonać
wpłaty. Wzięłaś go ze sobą, bo
skoro stał obok ciebie, czek z
jego sfałszowanym podpisem nie
będzie podejrzany. Wiedziałaś,
że jako dżentelmen nie będzie
próbował zobaczyć, co wpłacasz.
Potem wymyśliłaś ten wyjazd
do Baltimore. Pangburn
110
powiedział mi prawdę taką, jaką
znał. Spotkałaś się z nim w
niedzielę, przypadkiem albo i
nie. W każdym razie wzięłaś go
do Joplina i opowiedziałaś jakąś
historyjkę, którą mógł kupić i
która przekonała go, by schował
się tam na parę dni. Nie było to
trudne, bo nie wiedział o żadnym
z czeków. Ty i twój kumpel
Kilcourse wiedzieliście, że gdy
Pangburn zniknie, nikt się nie
dowie, że to on podrobił czek
Axforda, i że nie będzie
podejrzeń co do drugiego czeku.
Zabilibyście go po cichu, ale
kiedy Ryj dał wam cynk, że
przyjeżdżam, musieliście działać
szybko, więc go zastrzeliliście.
I taka jest prawda! -
wrzasnąłem.
Przez cały czas patrzyła na
mnie z szeroko otwartymi szarymi
oczami, w których był spokój i
czułość, a które teraz
zachmurzyły się nieco, a ból
ściągnął jej brwi.
Odsunąłem się od niej i
ruszyłem.
Tuż przed Redwood City
położyła znów rękę na moim
ramieniu, poklepała mnie dwa
razy i cofnęła dłoń.
Nie patrzyłem na nią i ona
chyba też na mnie nie patrzyła, gdy
spisywano jej personalia. Podała
nazwisko Jeanne Delano i
odmówiła rozmowy bez adwokata.
Wszystko to nie trwało długo.
Gdy ją wyprowadzano,
zatrzymała się i powiedziała, że
chce ze mną porozmawiać na
osobności.
111
Odeszliśmy w kąt.
Przysunęła się do mnie tak jak
w samochodzie i znowu poczułem
ciepło jej oddechu na policzku,
i wtedy obdarzyła mnie
najohydniejszym epitetem, jaki
zna język angielski.
Potem poszła do celi.
Koniec
112