liczni prześladowcy nie chcieli umożliwić mu wyjazdu. Nie ominęły go kłopoty finansowe. Jego ojciec, który w swoich poglądach nigdy nie wzniósł się ponad ohydne wiktoriańskie filisterstwo, dawał na utrzymanie syna śmiesznie małe sumy. Na dodatek dziewczyna Poety potraktowała go okropnie. Miał ją za naprawdę dojrzałą i nowoczesną, a tymczasem ona zupełnie niespodziewanie okazała się kłębkiem burżuazyjnych uprzedzeń i monogamicznych instynktów. Nigdy nie znosił ludzi zaborczych i zazdrosnych. W końcu wyszło na jaw także jej skąpstwo. Miarka się przebrała. Rzucił się pod pociąg...
Aż podskoczyłem z wrażenia, ale on nie zwrócił na to uwagi.
Nawet wtedy, jak mówił, nie opuściła go zła passa. Wysłano go do tego szarego miasta. Oczywiście przez pomyłkę. Zapewnił mnie, że w drodze powrotnej spotkam w autobusie wszystkich pasażerów — ale jego wśród nich nie będzie. Miał zamiar „tam" zostać. Nie wątpił, że zmierza do miejsca, gdzie jego delikatny, krytyczny duch nie spotka się więcej z nieprzy-chylnością — tam nareszcie czeka go uznanie i zrozumienie. Tymczasem, ponieważ nie miałem przy sobie okularów, chciał mi przeczytać fragment, do którego tak bezdusznie odniósł się Cyril Blellow...
Przerwano nam w tej właśnie chwili. Jedna z przytłumionych kłótni, które stale toczyły się wśród pasażerów, rozgorzała na dobre. Wybuchła panika. Wyciągnięto noże i oddano kilka strzałów. Broń wydawała się jednak dziwnie niegroźna i gdy awantura ucichła, znalazłem się cały i zdrowy na innym siedzeniu, obok zupełnie innego podróżnego. Był to inteligentnie wyglądający człowiek o nieco bulwiastym nosie; jego głowę zdobił melonik.
Wyjrzałem przez okno. Znajdowaliśmy się teraz tak
14
wysoko, że krajobraz pod nami zdawał się pozbawiony jakichkolwiek szczegółów. Nigdzie nie dojrzałem pól, rzek ani gór i miałem wrażenie, że szare miasto wciąż wypełnia pole widzenia.
Diabelnie duże miasto — zagadnąłem. — Nic
z tego nie rozumiem: dzielnice, które widziałem, były
takie puste. Czy kiedyś mieszkało tu więcej ludzi?
Och, nie — odparł mój sąsiad. — Rzecz w tym,
że wszyscy są tacy kłótliwi. Jak tylko przyjeżdża ktoś
nowy i osiedla się na którejś z ulic, wszczyna kłótnię
z sąsiadami, i to zanim miną dwadzieścia cztery go
dziny od jego przyjazdu. Pod koniec tygodnia kłót
nia jest już tak zawzięta, że nowo przybyły postana
wia się przeprowadzić. Najczęściej przekonuje się, że
ulica obok jest zupełnie pusta, bo wszyscy mieszkań
cy też pokłócili się z sąsiadami i też się przeprowadza
li. Tam więc zostaje. Jeżeli jakimś cudem na sąsiedniej
ulicy jeszcze ktoś mieszka, nowo przybyły przenosi
się dalej. Ale nawet gdyby został, i tak niewiele zyska,
bo wkrótce znów się pokłóci i przeprowadzi gdzie in
dziej. W końcu wyniesie się na skraj miasta i zbuduje
sobie nowy dom. Tutaj jest to bardzo proste: wystar
czy tylko pomyśleć o domu i już jest. W ten spo
sób miasto wciąż rośnie.
I coraz więcej ulic pustoszeje?
Otóż to. I czas płynie tu jakoś dziwnie. Przysta
nek, na którym staliśmy, jest oddalony o tysiące kilo
metrów od Ratusza, gdzie trafiają wszyscy przybywa
jący z Ziemi. Wszyscy, których pan tu widzi, mieszkają
niedaleko przystanku, ale dotarcie w te okolice zajęło
mi według tutejszego czasu całe stulecia: stulecia ko
lejnych przeprowadzek.
-— A co z tymi, którzy przyjechali wcześniej? To znaczy, są przecież jacyś ludzie, którzy dotarli tu z Ziemi na długo przed wami?
15