Stanisław Michalkiewicz: W progu kryptochemokracji 2005-06-11 (11:58) Najwyższy Czas!
Czesław Miłosz napisał kiedyś wiersz o końcu świata, w którym przekonywał czytelników, że koniec świata zacznie się niepostrzeżenie. Wszyscy będą tak pochłonięci swoimi zajęciami i rozrywkami, że przeoczą najważniejszy moment, no a potem, kiedy "słońce się zaćmi i księżyc nie da światłości swojej, a gwiazdy spadać będą", to oczywiście wszyscy zauważą, że dzieje się coś złego, ale co z tego, kiedy właśnie w tym momencie nastąpi koniec świata? Jak pisze św. Łukasz, na ziemi zapanuje "trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie będą mdleć ze strachu w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte" (Łk 21.25).
Wprawdzie nic nie wskazuje na to, żeby zbliżał się koniec świata; jeśli już, to najwyżej dla brukselskiej, segregatorowej szlachty, której francuskie i holenderskie referendum uświadomiło przerażającą możliwość likwidacji żerowiska. Nawet prof. Geremek w niepojętym przypływie szczerości powiedział, że już "nie wie", co robić: czy schodzić, czy wchodzić. Z dobrego serca radziłbym zawisnąć - i niechby już tak zostało. Mimo to jednak, za sprawą sprzedajnych telewizji, tak bywamy pochłonięci różnymi głupstwami, że umykają naszej uwadze informacje naprawdę ważne. Zresztą co tam "naszej", skoro umykają one uwadze również najlepszych dziennikarzy śledczych "Gazety Wyborczej". Wspominam właśnie nie dlatego, żeby im dokuczać z powodu słynnej "prowokacji", bo na to jest tylko jedno remedium - słuchać oficera prowadzącego i nie kombinować nic na własną rękę. Wspominam o nich dlatego, bo właśnie w "GW" ukazała się wiadomość, która może mieć zasadnicze znaczenie dla losów demokracji i to nie tylko naszej młodej, ale w ogóle każdej, nawet amerykańskiej. Wiadomość ta ukazała się między ciekawostkami i najwyraźniej żaden z wytrawnych publicystów, zajętych analizowaniem wzajemnych łechtaczek panów Olejniczaka i Borowskiego, nie docenił jej wagi. Ale - do rzeczy.
Szwajcarscy naukowcy stwierdzili mianowicie, że aplikowanie ludziom oksytocyny sprawia, że nawet najwięksi sceptycy stają się ufni jak dzieci. Przeprowadzili w tym celu eksperyment; 200 studentom zaproponowali role inwestorów i powierników za prawdziwe pieniądze. Podzielili ich na dwie grupy; po czym jednej psiknięto do nosów oksytocyną, a drugiej - jakimś neutralnym sprayem i co się okazało? Ci, którzy nawąchali się oksytocyny, byli wyraźnie bardziej ufni od tych drugich!
Jeśli to prawda, to mamy początek politycznej rewolucji, zwłaszcza w państwach demokratycznych. Przecież w demokracji podstawowym problemem politycznym jest zaufanie: komu "lud" zaufa i w rezultacie odda w arendę całe państwo? W tym celu przedsiębiorcze jednostki łączą się w partie. Te partie wymyślają programy, przy pomocy których zamierzają zdobyć zaufanie wyborców, licytują się jak nie na "pragmatyzm", to na „demagogię" słowem - podlizują się na rozmaite sposoby, co pochłania mnóstwo energii, nie mówiąc już o pieniądzach, a mimo to, kiedy już minie euforia wyborczego onieprzytomnienia, wszyscy czują się oszukani i z goryczą obiecują sobie, że "nigdy więcej". Tymczasem okazuje się, że te wszystkie "programy" i całe to podlizywanie się ludowi w ogóle nie jest potrzebne. Wystarczy tylko psiknąć jednemu z drugim oksytocyną do nosa, a jeszcze lepiej - nasycać nią lokale wyborcze albo najlepiej - wodociągi i elektorat będzie ufał wszystkim aż miło! Hmm, no tak, ale w tym właśnie problem, że wszystkim. Byłby to oczywiście bardzo ciekawy widok, kiedy wyborcy z jednakowo silną wiarą traktowaliby zapowiedzi radykalnego obniżenia podatków i jednoczesnego zwiększenia świadczeń państwa dla obywateli, aż do zapewnienia każdemu pół litra do obiadu, ma się rozumieć, też darmowego, ale wyłonienie w tych warunkach faworyta mogłoby okazać się tak samo trudne, a może nawet jeszcze trudniejsze niż przedtem. Ufając każdej partii, większość wyborców oddawałaby głosy nieważne, a tak wysoki odsetek nieważnych głosów siłą rzeczy nasuwałby podejrzenia o wyborcze fałszerstwa. Takim pogłoskom ufni wyborcy mogliby łatwo dać posłuch i rozruchy gotowe. Od razu widać, że zanim odkrycie to znajdzie zastosowanie w życiu politycznym, powinno zostać poddane dalszemu doskonaleniu.
Oczywiście powinni zająć się tym wybitni specjaliści, a nie jacyś dyletanci, w rodzaju niżej podpisanego, bo i tak mój najwierniejszy Czytelnik, pan doktor Robert Sobalski ze Śląska, chłoszcze mnie bezlitośnie i posyła do szkoły. Oczywiście, jak zwykle przy tym się myli, przypisując mi przynależność do ZSL i twierdząc, jakoby UPR została zarejestrowana "w dwa dni po Magdalence", podczas gdy każdy może sprawdzić w sądzie, że rejestracja UPR nastąpiła 6 grudnia 1990 r. Dzięki temu jednak lepiej rozumiem, dlaczego na Śląsku śmiertelność jest wyższa niż w innych regionach kraju, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Wracając tedy do oksytocyny, wydaje mi się, że trzeba by wprowadzić jakieś modyfikacje tej substancji tak, żeby jedna odmiana oksytocyny była "prawicowa", druga - "lewicowa", a być może trzeba by wprowadzić trzecią, na użytek "ludzi przyzwoitych", którzy w tej kampanii zamierzają kusić wyborców urokiem pani Henryki Bochniarz. A przecież na tym nie koniec, bo po referendach we Francji i Holandii gołym okiem widać gwałtowną potrzebę zastosowania jakiejś euroksytocyny. W przeciwnym razie proces europejskiej integracji może nam się zwichnąć w starą, poczciwą "Festung Europa", według kanclerza Schrödera.
Zatem nie moraliści, nie humaniści, nie filozofowie mają w swych rękach losy demokracji. Okazuje się, że litościwa natura złożyła je w ręce chemików, którzy z całą pewnością podołają temu wyzwaniu. Dzięki temu demokracja będzie miała szansę wybrnięcia z kryzysu zaufania, w jakim się znalazła i zacznie ewoluować w chemokrację, a najlepiej od razu - w kryptochemokrację, którą zresztą, jeszcze w latach 60, przewidział Stanisław Lem we wspomnieniach Iljona Tichego. Kryptochemokracja! To jest odpowiedź na pytanie, od 15 lat nękające razwiedkę-założycielkę III RP: jak podtrzymać w ludziach przekonanie, że na polskiej scenie politycznej panuje pełny spontan i odlot, a jednocześnie wszystko kontrolować, wszystkim kręcić i wszystkich wydymać od przodu i od tyłu. Być może informacja o odkryciu szwajcarskich uczonych została przeoczona specjalnie? Jest to całkiem prawdopodobne, bo zwłaszcza w takiej sytuacji przede wszystkim "nie płoszmy ptaszka...". Ale takiej demokratycznej rewolucji nie da się ukryć pod korcem. Tedy skoro zobaczymy, że politycy walczą zaciekle o kontrolę nad wodociągami, jak dzisiaj - nad telewizją, to będziemy mieli pewność, że już się zaczęło.