999 road virus 7HWUNJ4BPYLNDUH2MZTWLVOMRLPGQK4N2XICU3I


Road Virus jedzie na północ

www.StephenKing.one.pl

Przełożył: ZBIGNIEW A. KRÓLICKI

***

Co mogę powiedzieć o Stephenie Kingu? Nie będę mówił o jego powieściach, ponieważ większość z was już czytała je wszystkie, większość z was widziała także filmy nakręcone na podstawie jego książek, słuchała taśm, a może nawet ma magnetyczne ozdóbki na lodówkę, podkoszulki i Bóg wie jakie jeszcze rekwizyty związane z jego twórczością.

Nie będę mówił także o mniejszych utworach, jedynie wspomnę, że niektóre z nich (wymienię jedno, na przykład „Zdolny uczeń”) w dalszym ciągu są uważane za jedne z najlepszych amerykańskich opowiadań, kropka.

Nie będę mówił o opracowaniach krytycznych Kinga, takich jak liczne rzeczowe i obrazoburcze wstępy, eseje i autobiograficzna „Danse Macabre”. Nie będę się rozwodził o jego zasługach dla sztuki czytania, jak również dla wolności myśli i wyrazu. I w końcu, nie zamierzam udowadniać oczywistego faktu, że to on w latach siedemdziesiątych dosłownie z niczego stworzył nowoczesny horror.

Cóż więc mogę rzec o tym facecie?

Właściwie lepiej po prostu się zamknę (bez oklasków, proszę) i pozwolę panu Kingowi robić to, co umie najlepiej: niech rozłoży przed wami swoje przenośne ognisko, pochyli się nad nim tak, by płomienie tańczyły na jego twarzy, i opowie wam piekielną historię.

Al Sarrantonio

***

Richard Kinnell nie przestraszył się, kiedy po raz pierwszy ujrzał ten obraz na podwórkowej wyprzedaży w Rosewood.

Był zafascynowany i uznał, że miał szczęście znaleźć coś bardzo ciekawego, ale czy przestraszony? Nie. Dopiero później („kiedy było już za późno” - jak mógłby napisać w jednej ze swoich cieszących się oszałamiającym powodzeniem powieści) uświadomił sobie, że w bardzo podobny sposób podchodził za młodu do pewnych zakazanych narkotyków.

Pojechał do Bostonu, by wziąć udział w organizowanym przez nowoangielski PEN sympozjum na temat „Groźba popularności”. Kinnell przekonał się, że PEN zawsze wymyślał takie tematy - co nawet było pocieszające. Przejechał trzysta pięćdziesiąt kilometrów z Derry zamiast polecieć samolotem, ponieważ utknął z intrygą swojej najnowszej powieści i potrzebował trochę czasu, żeby w spokoju nad nią popracować.

Na sympozjum wziął udział w dyskusji panelowej, podczas której ludzie, co to powinni mieć więcej oleju w głowie, wypytywali go skąd bierze pomysły i czy kiedyś sam się przestraszył. Opuścił miasto, jadąc Tobin Bridge, a potem wjechał na Route 1. Kiedy zastanawiał się nad jakimś problemem, nigdy nie podróżował pełną autostradą, gdyż wprowadzała go ona w rodzaj snu na jawie. Relaksującego, lecz niezbyt twórczego. Natomiast konieczność przystawania i ruszania na skrzyżowaniach zwykłej drogi działała jak ziarna piasku w ostrydze, wytwarzając stan aktywności umysłowej a czasem nawet perłę.

Podejrzewał, że recenzenci nie użyliby tego słowa. W jednym z ubiegłorocznych numerów „Esquire” Bradley Simons rozpoczął recenzję „Koszmarnego miasta” w taki sposób: „Richard Kinnell, który pisze tak, jak Jeffery Dahmer gotuje doznał nowego ataku twórczych boleści. Swój ostatni płód zatytułował >>Koszmarne miasto<<”.

Route 1 przejechał przez Revere, Malden, Everett i wybrzeżem do Newburyport. Za Newbury trochę na południe od granicy między Massachusetts a New Hamphire znajdowało się miasteczko Rosewood. Mniej więcej dwa kilometry od centrum miasteczka zobaczył tandetnie wyglądające przedmioty, rozłożone na trawniku piętrowego domku. Oparta o piecyk elektryczny w kolorze awokado stała tabliczka z napisem” „Wyprzedaż podwórkowa”. Po obu stronach drogi stały zaparkowane samochody, tworząc jedno z tych przewężeń, przeklinanych przez podróżnych, na których nie działa magia podwórkowych wyprzedaży. Kinnell lubił podwórkowe wyprzedaże, a szczególnie kartony starych książek, jakie czasem można było na nich znaleźć. Przejechał przez przewężenie, zaparkował audi na końcu szeregu samochodów skierowanych ku Maine i New Hampshire, a potem poszedł pieszo.

Mniej więcej tuzin osób kręciło się na zagraconym trawniku niebieskoszarego domku. Po lewej stronie cementowego chodnika stał duży telewizor z nóżkami opartymi na papierowych popielniczkach, które wcale nie chroniły trawnika. Na nim znajdowała się tabliczka z napisem: ZAPYTAJ O CENĘ - MOŻE CIĘ ZASKOCZY. Z tylnej ścianki odbiornika odchodził przewód elektryczny, połączony z przedłużaczem, który niknął w uchylonych frontowych drzwiach. Na ogrodowym fotelu obok telewizora siedziała gruba kobieta, w cieniu parasola z napisem CINZANO na kolorowym, ząbkowanym pokryciu. Obok niej stał stolik karciany, z pudełkiem cygar, notesem i kolejną ręcznie pisaną tabliczką. Ta głosiła: WSZYSTKIE PŁATNOŚCI GOTÓWKĄ. ŻADNYCH ZWROTÓW. Telewizor był włączony i nastawiony na popołudniową operę mydlaną, w której dwoje młodych ludzi najwyraźniej nosiło się z zamiarem uprawiania bardzo niebezpiecznego seksu. Gruba kobieta zerknęła na Kinnella i znów na telewizor. Patrzyła nań przez chwilę, a potem ponownie spojrzała na przybyłego. Tym razem lekko rozchyliła usta.

Ach, pomyślał Kinnell, rozglądając się za kartonem po alkoholu, pełnym starych książek, kartonem, który powinien gdzieś tu być, wielbicielka.

Nie znalazł żadnych książek, ale zobaczył obraz, oparty o deskę do prasowania i przytrzymywany przez dwa plastikowe kosze na bieliznę. Zaparło mu dech. Natychmiast zapragnął go mieć.

Podszedł do niego z przesadną swobodą i przyklęknął. Obraz był akwarelą, bardzo dobrą technicznie. Kinnella to nie obchodziło - wcale nie interesował się techniką (fakt wciąż zauważany przez krytyków jego własnych książek). W dziełach sztuki podobała mu się mu się ich zawartość, im bardziej niepokojąca tym lepiej. A ten obraz w tej kategorii zasługiwał na najwyższą ocenę. Kinnell klęknął między dwoma koszami na bieliznę, wypełnionymi istną dżunglą małych przedmiotów, po czym powiódł palcami po szkle zasłaniającym malowidło. Przez chwilę rozglądał się wokół, szukając podobnych obrazów, ale nie znalazł - tylko zwyczajne graty z podwórkowej wyprzedaży, figurki postaci ze złożonymi rękami i grające w karty psy.

Ponownie popatrzył na oprawioną w ramki akwarelę i w myślach już przenosił walizkę na tylne siedzenie audi, żeby móc swobodnie wsunąć obraz do bagażnika.

Akwarela przedstawiała młodego człowieka za kierownicą sportowego samochodu - może marki Grand Am, może GTX, w każdym razie ze składanym dachem - jadącego o zachodzie słońca po Tobin Bridge. Złożony dach zmienił czarny wóz w namiastkę kabrioletu. Młodzieniec oparł lewą rękę na drzwiach, a prawą niedbale trzymał kierownicę. Poprzecinane różowymi żyłkami niebo za jego plecami było masą żółci i szarości, jak siniak. Młodzian miał długie blond włosy, opadające mu na niskie czoło. Uśmiechał się, a jego rozchylone wargi nie ukazywały zębów, lecz kły.

A może są spiłowane, pomyślał Kinnell. Może ma to być ludożerca.

Spodobało mu się to, ten pomysł kanibala jadącego o zachodzie słońca po Tobin Bridge. W samochodzie Grand Am. Wiedział, co powiedziałaby na to większość jego słuchaczy podczas panelowej dyskusji PEN: Och tak, idealne zdjęcie dla Richa Kinnella, pewnie potrzebuje go dla inspiracji, jako piórka do połaskotania zmęczonej starej gardzieli i wywołania kolejnego ataku twórczej aktywności. Lecz ci goście to zwyczajni ignoranci, przynajmniej w kwestii jego twórczości. Co więcej, oni cenili sobie tą ignorancję, pielęgnowali ją, jak niektórzy ludzie z niewiadomego powodu cenią sobie i rozpieszczają głupie złośliwe pieski, szczekające na gości i czasem gryzące po nogach gazeciarza. Ten obraz nie pociągał go dlatego, że był pisarzem. Wprost przeciwnie, pisał opowiadania grozy, ponieważ lubił takie rzeczy jak ten obraz. Wielbiciele przysyłali mu różne upominki - przeważnie obrazy - a on większość z nich wyrzucał, nie dlatego, że były kiepskie, lecz dlatego, że okazywały się męczące i nazbyt dosłowne. Jedna wielbicielka z Omaha przysłała mu małą ceramiczną główkę wrzeszczącej z przerażenia małpy, wystającą z lodówki, i tę zatrzymał. Była niezbyt zręcznie wykonana, ale zestawienie pobudzało jego wyobraźnię. Ten obraz również, nawet silniej. Znacznie silniej.

Gdy wyciągnął rękę, chcąc zaraz, natychmiast, pochwycić go, wziąć pod pachę i zgłosić zamiar kupna , usłyszał za plecami głos:

Drgnął i się odwrócił. Gruba kobieta stała tuz za nim, zasłaniając większość krajobrazu. Nim podeszła, umalowała usta i teraz jej wargi krzywiły się w krwawym uśmiechu.

Spojrzała na obraz.

Uśmiech nabrał przerażających rozmiarów. W kącikach rozciągniętych ust Kinnell dostrzegł maleńkie kropelki szarej śliny.

Uśmiech ciągle się poszerzał i kobieta wyglądała teraz jak groteskowa parodia Johna Watersa. Boska Shirley Temple.

Kobieta prowadząca ogrodową wyprzedaż nazywała się Judy Diment i mieszkała w sąsiednim domu. Kiedy Kinnell zapytał, czy może przypadkiem wie, kim jest artysta, powiedziała, że oczywiście. Obraz namalował Bobby Hastings, i właśnie z jego powodu sprzedawała rzeczy Hastingsów.

Afektowany uśmiech powrócił, jak stary znajomy, którego miałeś nadzieję już nigdy nie zobaczyć

Judy Diment złożyła pulchne ramiona na piersi, jak kobieta mająca zaprezentować swoją ulubioną historię.

Kobieta, która oglądała srebra i szklanki, podeszła do nas z kompletem serwetek z motywami „Gwiezdnych wojen”. Pani Diment wzięła od niej pięć dolarów, a potem starannie odnotowała sumę pod pozycją: JEDEN TUZIN RÓŻOWYCH SERWETEK i znów spojrzała na Kinnella.

Westchnęła.

Kinnell odwrócił obraz. Z tyłu był przyklejony szeroki pas taśmy klejącej.

Chwycił obraz za boki i przytrzymał tak, żeby sama mogła przeczytać. W ten sposób płótno znalazło się na wysokości jego oczu i przyjrzał mu się uważnie. Ponownie ujęła go prostota i niesamowita wymowa pomysłu: chłopiec za kierownicą sportowego wozu, chłopak z paskudnym, aroganckim uśmiechem, odsłaniającym jeszcze paskudniejsze zęby.

Pasuje, pomyślał. Jeśli kiedykolwiek jakiś tytuł pasował do obrazu to na pewno ten.

Kinnell nie mógł oderwać oczu od uśmiechniętego blondyna. Ja coś wiem, mówił ten uśmiech. Wiem coś, o czym ty nigdy się nie dowiesz.

Kinnell postawił obraz, żeby wyjąć portfel.

Kobieta, która kupiła serwetki z motywami „Gwiezdnych wojen”, przystanęła po drodze do samochodu, by popatrzeć na jakąś mydlaną operę w stojącym na trawniku telewizorze. Teraz zerknęła na obraz, który Kinnell oparł na swojej łydce.

Trudy, ciotka Kinnella, mieszkała w Wells, leżącym blisko dziesięć kilometrów na północ od granicy między Maine a New Hampshire. Kinnell wybrał zjazd okrążający jasnozieloną wieżę wodociągową Wells, tę z zabawnym napisem czerwonymi literami: CHROŃ ZIELEŃ MAINE, PRZYJEDŹ Z PIENIĘDZMI, i pięć minut później skręcił na podjazd prowadzący do ładnego małego domku, bez żadnych zapadających się w trawnik telewizorów na papierowych popielniczkach, tylko z bujnym gąszczem kwiatów ciotki Trudy. Kinnell chciał się wysikać, a nie miał ochoty robić tego w przydrożnej toalecie, skoro mógł przyjechać tutaj, a ponadto miał zamiar odświeżyć rodzinne plotki. Ciotka Tudy znała najświeższe. Od niej można się było dowiedzieć wszystkiego. Poza tym, rzecz jasna, chciał pokazać jej swój nowy nabytek.

Wyszła mu naprzeciw, uścisnęła i obsypała patentowymi ptasimi całuskami, po których otrząsał się tak samo jak wtedy, kiedy był dzieckiem.

Otworzył bagażnik i wyjął obraz. Rzeczywiście zrobił na niej wrażenie, ale nie takie, jakiego oczekiwał. Zbladła jak ściana - jeszcze nigdy nie widział u nikogo takiej reakcji.

Rozdziawił usta. Ciotka Trudy mocno zaciskała wargi, żeby powstrzymać ich drżenie, a jej długie i szczupłe dłonie teraz nie tylko obejmowały łokcie, ale ściskały je kurczowo, jakby utrzymując w miejscu. W tym momencie wyglądała nie na sześćdziesiąt jeden, lecz na dziewięćdziesiąt jeden lat.

No cóż, najwyraźniej rzeczywiście coś czuł, inaczej nie wyciągnąłby książeczki czekowej. Ciotka Trudy jednak wyczuwała cos innego... albo coś więcej. Odwrócił płótno żeby je obejrzeć (przedtem pokazywał je ciotce, więc było zwrócone do niego spodem, z przyklejoną taśma) i ponownie na nie spojrzał. To, co zobaczył, było niczym podwójny cios w pierś i w brzuch.

Obraz zmienił się - to był cios numer jeden. Nieznacznie, ale wyraźnie się zmienił. Uśmiech jasnowłosego młodzieńca poszerzył się, ukazując więcej spiłowanych zębów kanibala. A oczy zmrużyły się jeszcze wyraźniej, nadając twarzy paskudniejszy i bardziej arogancki wyraz.

Ten szeroki uśmiech, ukazujący mnóstwo ostrych kłów, te zmrużone i zezujące oczy... same subiektywne odczucia. W takich sprawach łatwo można się pomylić, a przecież nie przyjrzał się aż tak dokładnie temu obrazowi, zanim go kupił. Ponadto rozpraszała go pani Diment, która zapewne potrafiłaby namówić mosiężną małpę do zakupu prezerwatyw.

Był jednak jeszcze cios numer dwa, a ten nie wydawał się subiektywnym odczuciem. W ciemnościach bagażnika audi młody blondyn odwrócił lewą rękę, tę opartą o drzwiczki wozu, tak że teraz Kinnell widział na niej tatuaż, niemożliwy do zauważenia wcześniej. I owinięty pnączem sztylet z zakrwawionym końcem. Poniżej słowa. Kinnell odczytał „Śmierć przed...” i doszedł do wniosku, że nie trzeba być wielkim powieściopisarzem, żeby się domyślić, jak brzmi trzecie, niewidoczne słowo. „Śmierć przed niesławą” to w końcu typowy napis, jaki mógł nosić na ramieniu mężczyzna w takim samochodzie. A na drugim pikowego asa albo palmę, pomyślał Kinnell.

Gdy tylko schował obraz do bagażnika, ciocia Trudy niemal natychmiast odzyskała dobry humor. Rozmawiali o matce Kinnella (w Pasademie), jego siostrze (w Boston Rouge) i byłej żonie Sally (w Nashua). Sally była ufologiem, prowadziła schronisko dla zwierząt w ogromnej przyczepie kempingowej i co miesiąc wydawała dwie gazetki. Jedna pod tytułem „Ocaleni” zawierała horoskopy i podobno prawdziwe opowieści o zjawiskach parapsychologicznych, a w drugiej, zatytułowanej „Goście”, zamieszczała relacje ludzi, którzy spotkali przybyszów z kosmosu. Kinnell już nie jeździł na konwenty miłośników fantasy i horroru. Jak czasem mówił ludziom, jedna Sally wystarczy mu na całe życie.

Kiedy cioteczka Trudy odprowadziła go do samochodu była czwarta trzydzieści; uprzejmie odrzucił nieuniknione zaproszenie na obiad.

Kinnell uśmiechnął się i pocałował ja w czubek nosa.

Pokręcił głową.

Uśmiechnął się.

Wyjechał na autostradę, rezygnują z widoków na rzecz szybkości jazdy, po czym dojechał aż do restauracji Graya zanim postanowił ponownie spojrzeć na obraz. W pewien sposób udzielił mu się niepokój ciotki, jak zakaźna choroba, chociaż nie sądził, żeby w tym tkwił problem. Po prostu teraz nieco inaczej odbierał przesłanie obrazu.

Restauracja oferowała typowe przysmaki - hamburgery Roy Rogers i lody TCBY - a także małe zaśmiecone miejsce piknikowe i na tyłach wybieg dla piesków. Kinnell zaparkował obok furgonetki z rejestracją z Missouri, zrobił głęboki wdech i wypuścił powietrze z płuc. Zabawne, że pojechał do Bostonu, aby znaleźć jakiś pomysł do swojej nowej książki o gremlinach. Przez całą drogę w tamtą stronę układał odpowiedzi na pewne trudne pytania, które mogły pod jego adresem paść podczas dyskusji panelowej, ale nie padły. Kiedy usłyszeli, że nie ma pojęcia, skąd biorą się jego pomysły, i że owszem, czasem sam siebie przeraża, chcieli już tylko się dowiedzieć, jak zdobyć agenta.

A teraz wracając nie był w stanie myśleć o niczym innym jak tylko o tym przeklętym obrazie.

Czy on znów się zmienił? Jeśli tak... jeżeli blondyn przesunął rękę w taki sposób, że Kinnell zdoła odczytać cały wytatuowany napis, to może powinien napisać artykuł do jednego z magazynów Sally. Do licha, cztery artykuły. Jeśli natomiast się nie zmienił... co wtedy? Czyżby miał halucynacje? Załamanie nerwowe? Co za bzdury. Jego życie było całkowicie uporządkowane i czuł się doskonale. A przynajmniej do czasu, kiedy fascynacja tym obrazem nie zaczęła przeradzać się w coś innego, coś groźniejszego.

Jasnowłosy kierowca złowrogo uśmiechał się do niego - tak, właśnie do niego, Kinnell był tego pewny - ukazując aż po dziąsła te swoje spiłowane zęby ludożercy. Oczy miał błyszczące i rozbawione. A Tobin Bridge znikł. Tak samo jak bostońskie drapacze chmur na drugim planie. I zachód słońca. Obraz był teraz prawie czarny, a samochód i niesamowitego kierowcę oświetlała tylko jedna latarnia, rzucająca żółtawą poświatę na jezdnię i chromowaną maskę. Kinnell miał wrażenie, że samochód (był zupełnie pewny, że to marka Grand Am) znajduje się na skraju małego miasteczka przy Route 1 i był przekonany, że zna to miasteczko - sam przejechał przez nie kilka godzin temu.

„Road Virus” oczywiście zmierzał na północ, jadąc Route 1 tak jak on. Lewa ręka blondyna w dalszym ciągu opierała się na drzwiczkach, ale znów wróciła do poprzedniej pozycji, tak że Kinnell już nie widział tatuażu. Wiedział jednak, że on tam jest... naprawdę? Tak, mógłby się założyć.

Blondyn wyglądał jak wielbiciel zespołu Metallica, zbiegły z domu wariatów dla niebezpiecznych przestępców.

„Do koszuli przyczepił sobie kartę z wiadomością - powiedziała pani Diment. - Nie mogę już znieść tego co się ze mną dzieje. Czy to nie straszne, panie Kinnell?”

Tak, to rzeczywiście straszne.

Naprawdę straszne.

Wstał, trzymając obraz za górną krawędź, i pomaszerował przez wybieg dla psów. Czujnie spoglądał pod nogi, wypatrując pozostawionych przez zwierzęta min. Nie patrzył na malowidło. Nogi trzęsły mu się i uginały, ale jakoś utrzymywały jego ciężar. Tuż przed nim, w pobliżu pasa zieleni i tyłów restauracji, przechadzała się ładna dziewczyna w białych szortach i czerwonym szopie. Prowadziła cocker-spaniela na smyczy. Zaczęła się uśmiechać do Kinnella, gdy nagle coś w jego twarzy natychmiast starło jej uśmiech. Pospiesznie skręciła w lewo. Spaniel nie chciał iść tak szybko, jak go ciągnęła, kaszlącego, za sobą.

Wątłe sosny za parkiem porastały zbocze opadające ku błotnistemu stawkowi, cuchnącemu butwiejącymi roślinami i zwierzęcymi szczątkami. Dywan sosnowych igieł był strefą rażenia, bombardowaną wszelkiego rodzaju śmieciami: opakowaniami po hamburgerach, papierowymi kubkami po napojach bezalkoholowych, serwetkami TCBY, puszkami po piwie, pustymi butelkami po winie, niedopałkami papierosów. Zauważył zużyty kondom, leżący jak martwy ślimak obok podartych majteczek z wyszytym na nich kaligraficzną kursywą słowem WTOREK.

Teraz, kiedy znalazł się tutaj, zaryzykował ponowny rzut oka na obraz. Przygotował się na następną zmianę - a nawet na to, że zobaczy samochód w ruchu, jak w filmie w telewizji - ale nie ujrzał nic takiego. Bo też nie było to potrzebne, zrozumiał Kinnell. Twarz blondyna zupełnie wystarczała. Ten niesamowity uśmiech. Te ostre kły. Ta twarz mówiła: Hej, stary, wiesz co? Mam dość tej pieprzonej cywilizacji. Jestem przedstawicielem prawdziwego pokolenia X. Następne tysiąclecie siedzi tutaj, za kierownicą tej szybkiej czadowej fury.

Na widok tego obrazu cioteczka Trudy poradziła Kinnellowi, żeby cisnął go do rzeki Saco. Miała rację. Saco zostało prawie trzydzieści pięć kilometrów za nim, ale...

Podniósł obraz nad głowę, jak facet pokazujący jakieś sportowe trofeum fotografom prasowym, a potem cisnął nim w dół zbocza. Akwarela przekoziołkowała dwukrotnie, rama zamigotała w promieniach zamglonego słońca, a potem uderzyła w drzewo. Szkło się rozbiło. Obraz upadł na ziemię i zsunął się jak na ślizgawce po suchym, usłanym szpilkami zboczu. Wylądował w bajorze i tylko jeden jego róg sterczał z gęstej kępy trzcin. Pozostało po nim jedynie trochę potłuczonego szkła, które zdaniem Kinnella doskonale pasowało do reszty śmieci.

Odwrócił się i poszedł do samochodu, w myślach już szukając kielni. Postanowił zamurować ten incydent w specjalnej osobnej niszy... Nagle uświadomił sobie, że tak właśnie postępuje większość ludzi, którzy zetkną się z czymś takim. Łgarze i mitomani przesyłali swoje wymysły do magazynów w rodzaju „Ocaleni” i nazywali je prawdą, natomiast ci, którzy rzeczywiście zetknęli się z jakimiś parapsychologicznymi fenomenami, siedzieli cicho i starali się o tym zapomnieć. A przecież jeśli w twoim życiu zaczynają pojawiać się takie pęknięcia, musisz coś z tym zrobić. W przeciwnym razie będą się poszerzać i prędzej czy później wszystko runie.

Kinnell rozejrzał się i zobaczył tę ładną dziewczynę, która niespokojnie przyglądała mu się z bezpiecznej odległości. Kiedy zobaczyła, że na nią patrzy, odwróciła się i ruszyła w kierunku restauracji, znów ciągnąc za sobą cocker-spaniela i usilnie starając się nie kołysać biodrami.

Wydaje ci się, że jestem stuknięty, prawda ślicznotko? - pomyślał Kinnell. Zauważył, że zostawił otwarty bagażnik, który ział pustką niczym otwarte usta. Zatrzasnął klapę. Ty i połowa czytelników w Ameryce. Nie jestem jednak stuknięty. Wcale nie. Po prostu popełniłem błąd, to wszystko. Zatrzymałem się przy ogrodowej wyprzedaży, którą powinienem ominąć. Każdemu może się zdarzyć. Tobie też. A ten obraz?

Wskoczył za kierownicę audi i zapuścił silnik. Spojrzał na wskaźnik paliwa i zobaczył, że ma mniej niż pół baku. Będzie musiał zatankować, zanim dojedzie do domu, ale pomyślał, że zrobi to gdzieś dalej. W tym momencie chciał jak najszybciej oddalić się od miejsca, gdzie porzucił obraz.

Na przedmieściach Derry Kansas Street staje się Kansas Road. Zbliżając się do granicy miasta (gdzie krajobraz jest już typowo wiejski), zmienia się w Kansas Lane. Niedługo potem Kansas Lane biegnie między dwoma słupami z polnych kamieni. Asfalt przechodzi w żwir. Jedna z najruchliwszych ulic Derry dwanaście kilometrów od centrum zmienia się w drużkę wiodącą na niewielki pagórek i w księżycowe letnie noce lśni jak coś wzięte z poematu Alfreda Noyesa. Na szczycie wzgórza stoi kanciasty budynek ze zwykłych desek, z lustrzanymi oknami - stajnia zamieniona w garaż, z anteną satelitarną wycelowana w gwiazdy. Pewien reporter z „Derry News” kiedyś żartobliwie nazwał go „domem wzniesionym ciężką krwawicą” - bynajmniej nie miał na myśli trudu włożonego w jego budowę. Richard Kinnell po prostu nazywał ten budynek domem. Czuł się tak, jakby od chwili, gdy rano wstał i opuścił hotel w Bostonie, minął co najmniej tydzień.

Żadnych ogrodowych wyprzedaży, pomyślał spoglądając na księżyc. Nigdy więcej żadnych ogrodowych wyprzedaży.

Włożył kluczyk do zamka, przekręcił i wystukał 3817, by uciszyć ostrzegawcze popiskiwanie alarmu przeciwwłamaniowego. Zapalił światło w przedpokoju, przeszedł przez drzwi, zamknął je za sobą, zaczął się odwracać, i wtedy zobaczył, co wisi na ścianie w miejscu, gdzie zaledwie dwa dni temu znajdował się zbiór oprawionych w ramki okładek jego powieści.

Wrzasnął tylko w myślach. A jego ust wydobył się jedynie głośny świst wypuszczanego powietrza. Usłyszał stuknięcie i głośny brzęk, z jakim klucze wypuszczone z jego bezwładnej ręki upadły na dywan.

„Road Virus jedzie na północ” już nie leżał w krzakach na tyłach restauracji Graya.

Wisiał na ścianie jego domu.

I znów się zmienił. Samochód stał teraz zaparkowany na podwórzu przed domem, przed którym trwała wyprzedaż ogrodowa. Wszędzie leżały różne przedmioty - szkło, meble, ceramiczne figurki(owczarki szkockie palące fajki, gołe niemowlęta, mrugające rybki), lecz teraz połyskiwały w świetle tego samego trupio bladego księżyca, który unosił się na niebie nad domem Kinnella. Telewizor też tam stał i wciąż był włączony, rzucając własną bladą poświatę na trawę oraz to, co leżało dalej, obok przewróconego ogrodowego fotela. Judy Diment była również, ale nie cała. Po chwili Kinnell zobaczył resztę. Jej głowa leżała na desce do prasowania. Martwe oczy lśniły jak pięćdziesięcicentówki w księżycowym blasku.

Tylne światła samochodu Grand Am były smugą czerwono różowej akwareli. Dopiero wtedy Kinnell spojrzał na tylną tabliczkę rejestracyjną wozu. Widniały na niej dwa słowa wymalowane w staroangielskim: ROAD VIRUS.

Doskonale pasuje, pomyślał sennie Kinnell. To nie on, lecz jego samochód. Chociaż w wypadku takiego faceta zapewne nie ma żadnej różnicy.

ŻADNYCH ZWROTÓW

Kinnell przeszedł obok obrazu do salonu. Czuł się jak obcy we własnym ciele i wydawało mu się, że część jego umysłu rozpaczliwie szuka tej kielni, z której skorzystał wcześniej. Najwyraźniej gdzieś ją posiał.

Włączył telewizor, a potem stojący na odbiorniku tuner satelitarny Toshiby. Przełączył na V-14, lecz przez cały czas czuł na swych plecach spojrzenie młodzieńca z obrazu, który jakimś cudem zdołał dotrzeć tu pierwszy.

Na tej wersji obrazu prawie nie widział blondyna, tylko tkwiącą za kierownicą rozmazana smugę, którą uznał za młodzieńca. Road Virus zakończył swoje sprawy w Rosewood. Czas ruszać na północ. Następny przystanek...

Zamknął tę myśl za grubymi stalowymi drzwiami, zanim zdołał jej się przyjrzeć.

Nie mógł dokończyć. W tym momencie miał w myślach tylko stara piosenkę, imitującą pseudohipisowski styl utworu Sinatry z początku lat pięćdziesiątych: „To może być początek czegoś WIELKIEGO...”.

Sącząca się za stereofonicznych głośników telewizora melodia nie była śpiewana przez Sinatrę, lecz przez Paula Simona, z akompaniamentem gitar. Białe komputerowe litery na niebieskim tle głosiły: WITAJCIE W AMERYKAŃSKIEJ SIECI NEWSWIRE. Poniżej widniała instrukcja, ale Kinnell nie musiał jej czytać. Od dawna korzystał z Newswire i znał procedury na pamięć. Wybrał odpowiednią opcję, wystukał numer swojej karty kredytowej, a potem 508.

Kinnell z powrotem rzucił słuchawkę na widełki i stał patrząc na symbol New England Newswire, nerwowo prztykając palcami.

Ekran zamigotał i niebieskie tło zmieniło się w zielone. Zaczął przewijać się tekst- coś o pożarze domu w Taunton. Potem ostatni skandal na psich wyścigach i bieżąca prognoza pogody - pogodnie i ciepło. Kinnell zaczął się uspokajać i zastanawiać, czy wchodząc, naprawdę widział obraz na ścianie, czy też było to złudzenie wywołane męczącą podróżą, kiedy telewizor przeraźliwie zapiszczał i na ekranie pojawił się napis: WIADOMOŚĆ Z OSTATNIEJ CHWILI.

Przyglądał się linijkom przesuwającego się tekstu.

NENphAUGI19/8:40P MIESZKANKA ROSEWOOD ZOSTAŁA BRUTALNIE ZAMORDOWANA, GDY POMAGAŁA NIEOBECNEJ PRZYJACIÓŁCE. TRZYDZIESTOOŚMIOLETNIA JUDY DIMENT ZNALEZIONO OKRUTNIE OKALECZONĄ NA TRAWNIKU PRZED DOMEM JEJ SĄSIADÓW, W KTÓRYCH IMIENIU PROWADZIŁA OGRODOWĄ WYPRZEDAŻ. NIE SŁYSZANO ŻADNYCH KRZYKÓW I PANIĄ DIMENT ZNALEZIONO DOPIERO O ÓSMEJ, KIEDY SĄSIAD Z NAPRZECIWKA PRZYSZEDŁ POSKARŻYĆ SIĘ NA ZBYT GŁOŚNO GRAJĄCY TELEWIZOR. SĄSIAD DAVID GRAVES POWIEDZIAŁ, ŻE PANI DIMENT ZOSTAŁA ŚCIĘTA. „JEJ GŁOWA LEŻAŁA NA DESCE DO PRASOWANIA” - OŚWIADCZYŁ. „TO BYŁA NAJSTRASZNIEJSZA RZECZ JAKĄ WIDZIAŁEM W ŻYCIU. GRAVES MÓWI, ŻE NIE SŁYSZAŁ ŻADNYCH ODGŁOSÓW WALKI, TYLKO GRAJĄCY TELEWIZOR I NIEDŁUGO PRZED TYM, JAK MODKRYŁ ZWŁOKI, GŁOŚNY WARKOT SAMOCHODU, PRAWDOPODOBNIE WYPOSAŻONEGO W TŁUMIK Z WATY SZKLANEJ, POSPIESZNIE ODJEŻDŻAJĄCEGO W KIERUNKU ROUTE 1. PODEJRZEWA SIĘ, IŻ TEN POJAZD MÓGŁ NALEŻEĆ DO ZABÓJCY...

Nie ma co podejrzewać - to fakt.

Głośno sapiąc, prawie dysząc, Kinnell wrócił do przedsionka. Obraz wciąż tam wisiał, ale ponownie się zmienił. Teraz pokazywał dwa jasne kręgi - światła reflektorów - a za nimi niewyraźny zarys samochodu.

Jedzie dalej, przemknęło przez głowę Kinnellowi i natychmiast zwrócił się myślami ku cioteczce Trudy - słodkiej cioci Trudy, która zawsze wiedziała, kto był grzeczny, a kto nie. Cioci Trudy, która mieszkała zaledwie sześćdziesiąt kilometrów od Rosewood.

Zerwał obraz ze ściany i wbiegł z nim z powrotem do salonu. Oczywiście, kominek był zasłonięty, gdyż miały upłynąć jeszcze co najmniej dwa miesiące, zanim zacznie się na nim palić. Kinnell kopniakiem odsunął osłonę i rzucił obraz na palenisko, rozbijając szkło - które raz już rozbił koło restauracji Graya. Potem ruszył do kuchni, zastanawiając się, co zrobi, jeśli i to nie poskutkuje.

Musi, pomyślał. Poskutkuje, bo musi, i nie ma o czym gadać.

Pootwierał kuchenne szafki i grzebał w nich, rozsypując płatki, rozrywając torebkę z solą, wywracając butelkę z octem. Rozbiła się na blacie, atakując ostrym zapachem jego oczy i nos.

Nie tutaj. Tutaj nie było tego, czego szukał.

Pobiegł do schowka, zajrzał do środka i nie znalazł nic poza plastikowym wiadrem i pojemnikiem „O Cedar”. Potem spojrzał na półkę obok suszarki. Tam stał, obok brykietów.

Pojemnik z płynnym gazem.

Chwycił go i pobiegł z powrotem, zerknąwszy na wiszący na ścianie w kuchni telefon. Chciał przystanąć i zadzwonić do cioteczki Trudy. Ona nie zważałaby na wiarygodność relacji, gdyby jej ulubiony siostrzeniec zatelefonował i kazał jej natychmiast opuścić dom, uczyniłaby to... a jeśli blondyn ruszyłby za nią? Zaczął ją ścigać?

Zrobiłby to. Kinnell był tego pewny.

Przebiegł przez salon i przystanął przed kominkiem.

Na obrazie pod rozbitym szkłem nie było już świateł zbliżającego się samochodu. Grand Am znajdował się na ostrym zakręcie, który mógł być tylko rampą zjazdu z autostrady. Blask księżyca zmieniał czarny bok auta w płynną satynę. W tle wznosiła się wieża wodociągowa i w świetle księżyca wyraźnie można było odczytać słowa. CHROŃ ZIELEŃ MAINE, głosiły. PRZYJEDŹ Z PIENIĘDZMI.

Kinnell nie trafił w obraz pierwszym strumieniem płynnego gazu. Ręce mocno mu drżały i aromatyczny płyn tylko spłynął po szkle, zamazując czarną maskę „Road Virusa”. Nabrał tchu, wycelował i nacisnął ponownie. Tym razem płynny gaz trafił w poszarpana dziurę wybitą przez ruszt i spłynął do akwareli, wnikając w farbę, która spłynęła, zmieniając oponę goodyear w smolistą łzę.

Kinnell wyjął ozdobną zapałkę z dzbanuszka na gzymsie kominka, zapalił ją i wetknął w dziurę w szkle. Obraz zajął się od nich. Pozostałe w ramie szkło pociemniało i rozsypało się w deszczu iskier. Kinnell zdusił je butem, zanim zajął się od nich dywan.

Podszedł do telefonu i wystukał numer ciotki Trudy, nie zdając sobie sprawy z tego, że płacze. Po trzecim dzwonku odezwała się automatyczna sekretarka.

Kinnell zaczekał, a potem, starając się mówić pewnym głosem, rzekł:

Rozłączył się, spojrzał na telewizor i ponownie wezwał Newswire, tym razem wybierając kod rejonu Maine. Podczas gdy komputery na drugim końcu przetwarzały jego zamówienie, znów podszedł do kominka i przegarnął pogrzebaczem poczerniały, poskręcany obraz. Wokół unosił się okropny smród, w porównaniu z którym zapach octu był jak perfumy, ale Kinnell stwierdził, że to mu nie przeszkadza. Obraz spłonął, rozsypał się w proch, a to było tego warte.

A jeśli wróci?

A jednak za każdym razem, gdy przygotowywana była nowa porcja tekstu, podchodził, by sprawdzić. Obraz był tylko kupką popiołu na kominku... w wiadomościach zaś nie było ani słowa o starszej pani zamordowanej w pobliżu Wells, Saco i Kennebunk. Kinnell sprawdzał dalej, niemal spodziewając się zobaczyć komunikat: JADĄCY Z OGROMNĄ SZYBKOŚCIĄ GRAND AM WPADŁ DZIŚ WIECZOREM DO KINA W KENNEBUNK, ZABIJAJĄC CO NAJMNIEJ DZIESIĘĆ OSÓB, ale nie było takiej wiadomości.

Za piętnaście jedenasta zadzwonił telefon. Kinnell natychmiast podniósł słuchawkę.

Nie wiadomo dlaczego trochę uspokoiło go to, że odgadła... Poza tym, oczywiście, z ulgą usłyszał, że jest bezpieczna.

Ona się dowie o Judy Diment, ostrzegał go wewnętrzny głos. Nie ma anteny satelitarnej za dwadzieścia tysięcy dolarów, ale przenumeruje „Union-Leader”, a ta wiadomość będzie na pierwszej stronie. Doda dwa do dwóch. Nie jest głupia.

Tak, niewątpliwie była to prawda, ale dalsze wyjaśnienia mogą poczekać do rana, kiedy będzie mniej wystraszony... Kiedy znajdzie sposób, by myśleć o „Road Virusie”, nie tracąc głowy... I będzie miał pewność, że już jest po wszystkim.

Oparł się wygodniej i zamknął oczy. To prawda, tak było.

Odłożył słuchawkę, znów podszedł do kominka i przegarnął popiół pogrzebaczem. Zauważył kawałek zderzaka i poszarpany fragment drogi, ale nic więcej. Najwidoczniej ogień zrobił swoje. Czy nie tak zwykle zabija się wysłanników zła? Oczywiście. Sam kilkakrotnie wykorzystał ten sposób, najbardziej widowiskowo w „Odjeździe” - powieści o nawiedzonej stacji kolejowej.

Pomyślał o drinku, który sobie obiecał, ale przypomniał mu się rozlany ocet (który do tej pory zapewne wsiąkł w rozsypane płatki - co za zestawienie). Postanowił po prostu pójść na górę. W książce - na przykład napisanej przez Richarda Kinnella - po czymś takim, co mu się zdarzyło, nie byłoby mowy o spaniu.

Sądził, że w prawdziwym życiu nie będzie miał z tym problemu.

Zdrzemnął się już pod prysznicem, oparty o ścianę, mając włosy nasączone szamponem, w strumieniach wody uderzającej w jego pierś. Znów był na ogrodowej wyprzedaży, a w stojącym na papierowych popielniczkach telewizorze pokazywali Judy Diment. Znowu miała głowę na ramionach, lecz Kinnell dostrzegł niezgrabne szwy nałożone przez anatomopologa; jak okropny naszyjnik okalający jej szyję.

Spalił wszystkie swoje obrazy, tak na pewno to zrobił, pomyślał Kinnell w wodnym śnie. Nie mógł znieść tego, co się z nim działo, tak napisał w liście, a kiedy dochodzisz do takiego punktu, nic cię nie powstrzyma przed wrzuceniem do ogniska wszystkich dzieł. Po prostu w „Road Virus jedzie na północ” zawarłeś coś szczególnego, prawda, Bobby? Zapewne zupełnie przypadkowo. Byłeś utalentowany, od razu to dostrzegłem, ale talent nie miał nic wspólnego z tym, co się działo na tym obrazie

Kinnell wyciągnął rękę i zmienił kanał, ale widocznie na wszystkich nadawali na okrągło „Judy Diment Show”.

W tym momencie Kinnell poślizgnął się, nie tak, by stracić równowagę, ale wystarczająco, by się ocknąć.

Otworzył oczy, skrzywił się, gdy natychmiast zapiekły go od szamponu („Prell” spłynął mu grubymi smugami po twarzy, kiedy drzemał), i podstawił złożone dłonie pod strumienie wody, żeby go zmyć. Zrobił to raz i zamierzał zrobić ponownie, kiedy usłyszał coś.. głuchy przeciągły warkot.

Nie bądź głupi, powiedział sobie. Słyszysz szum prysznica. Wyobraźnia płata ci figle.

A może nie.

Kinnell wyciągnął rękę i zakręcił wodę.

Wciąż słyszał przeciągły warkot. Głuchy i donośny. Dobiegał z zewnątrz.

Wyszedł spad prysznica i, ociekając wodą, przeszedł przez sypialnię na pierwszym piętrze. We włosach miał tyle szamponu, że wyglądał, jakby posiwiał, drzemiąc... jakby osiwiał pod wpływem snu o Judy Diment.

Dlaczego w ogóle zatrzymałem się przy tej ogrodowej wyprzedaży? - zadawał sobie pytanie, ale nie znał na nie odpowiedzi. Pewnie nikt jej nie znał.

Głuchy warkot narastał, gdy Kinnell podchodził do okna wychodzącego na podjazd - lśniący w blasku letniego księżyca jak coś z wiersza Alfreda Noyesa.

Kiedy odchylił zasłonę i spojrzał, przyłapał się na tym, że myśli o swojej byłej żonie Sally, którą poznał na Światowym Konwencie Fantasy w 1978 roku. O Sally, która w przyczepie kempingowej wydawała teraz dwa pisemka, jedno zatytułowane „Ocaleni”, a drugie „Goście”. Gdy patrzył na podjazd, oba te tytuły połączyły się w umyśle Kinnella, jak podwójny obraz w stereoskopie.

Miał gościa, który najwidoczniej ocalał.

Grand Am stał niedbale zaparkowany przed domem, a w nieruchomym nocnym powietrzu unosiła się biała mgiełka z jego podwójnej chromowanej rury wydechowej. Ozdobny napis z tyłu był wyraźnie widoczny. Drzwi od strony kierowcy były otwarte i nie tylko: plama światła na schodach wskazywała na to, że frontowe drzwi domu Kinnella również otwarto na oścież

Zapomniałem je zamknąć, pomyślał Kinnell, ocierając szampon z czoła dłonią, w której nagle stracił czucie. I zapomniałem zresetować alarm przeciwwłamaniowy... chociaż jemu i tak nie sprawiłoby to żadnej różnicy.

No, cóż, być może zmusił go, by ominął cioteczkę Trudy - to już coś - lecz w tym momencie ta myśl wcale go nie pocieszała.

Ocaleni.

Basowy warkot wielkiego silnika, co najmniej 442, cztery gaźniki, przeszlifowane cylindry, wtrysk palowa. Powoli odwrócił się na zdrętwiałych nogach, nagi mężczyzna z namydloną głową i - tak jak się spodziewał - ujrzał obraz wiszący nad łóżkiem. Ukazywał stojący na podjeździe samochód z otwartymi drzwiami po stronie kierowcy i dwie chmury dymu unoszące się z chromowanych rur wydechowych. Patrząc pod tym kątem, widział także frontowe drzwi, stojące otworem, i długi cień mężczyzny, padający na podłogę przedpokoju.

Ocaleni.

Ocaleni i goście.

Teraz słyszał głos kroków na schodach. Ciężkie kroki, które wyraźnie wskazywały na to, że przybysz nosi motocyklowe buciory. Ludzie z wytatuowanymi na przedramionach napisami ŚMIERĆ PRZED NIESŁAWĄ zawsze nosili motocyklowe buciory i zawsze palili camele bez filtra. Tak nakazywało niepisane prawo

I nóż. Będzie miał długi nóż, ostry nóż - właściwie bardziej podobny do maczety - którym jednym zręcznym ruchem można obciąć komuś głowę.

I będzie się uśmiechał, pokazując te spiłowane zęby ludożercy.

Kinnell wiedział o tym. W końcu był człowiekiem obdarzonym wyobraźnią.

Nikt nie musi pokazywać mu tego czarno na białym.

Kroki jednak się zbliżały, oczywiście. Takiemu facetowi nie można powiedzieć, żeby sobie poszedł. Nie usłucha: nie tak miała zakończyć się ta historia.

Kinnell usłyszał, że tamten wchodzi po schodach. Na zewnątrz samochód Grand Am warczał w blasku księżyca.

Kroki rozległy się na korytarzu, wciąż się zbliżając, stare obcasy szorowały po gładkim parkiecie.

Kinnell stał jak sparaliżowany. Otrząsnął się z trudem i pomknął do drzwi łazienki, zamierzając zamknąć się w niej, zanim to nadejdzie, ale poślizgnął się w kałuży mydlin i tym razem naprawdę upadł, rozciągnął się na plecach na dębowych deskach, a kiedy drzwi się otworzyły z cichym trzaskiem i motocyklowe buciory zaczęły zmierzać przez pokój do miejsca gdzie leżał, nagi i z włosami zmoczonymi szamponem „Prell”, ujrzał wiszący na ścianie nad jego łóżkiem obraz, na którym widoczny był niedbale zaparkowany przed jego domem „Road Virus” z szeroko otwartymi drzwiami po stronie kierowcy.

Zobaczył, że boczne kieszeń w drzwiach samochodu jest pełna krwi. Chyba wyjdę na zewnątrz, pomyślał Kinnell i zamknął oczy.

KONIEC

Przepisywał: Mando

www.StephenKing.one.pl



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
King Stephen Road Virus jedzie na polnoc
King Stephen Road Virus jedzie na północ
Stephen King Road Virus jedzie na północ
King Stephen Road Virus jedzie na północ
Road Virus jedzie na północ
Stephen King Road Virus jedzie na półlnoc
Stephen King The Road Virus Heads North txt
King Stephen Road Virus jedzie na północ
The Road Virus Heads North Stephen King
King Stephen Road Virus jedzie na północ
King Stephen Road Virus jedzie na północ
King Stephen Road virus jedzie na północ
King Stephen Road Virus jedzie na polnoc
Road Virus jedzie na północ
Stephen King Road Virus Jedzie Na Północ

więcej podobnych podstron